19

Nazajutrz Jennifer obudziła matkę. W rączkach ściskała bukiecik róż. – Myślisz, że to od taty? – zapytała.

– Z pewnością mógłby być od taty – odparła Regan. Nie było to przecież kłamstwo, a w ten sposób mogła poprawić dziecku humor. Wcześnie rano sama położyła kwiaty na poduszce córki.

– One nie są od tatusia – zrozpaczonym głosem stwierdziła dziewczynka. – Ty mi je dałaś. – Z rozmachem rzuciła róże na łóżko i uciekła do swojego pokoju..

Upłynęło trochę czasu, zanim Regan udało się uspokoić córeczkę. Kiedy dziecko przestało szlochać, sama była bliska łez. Gdyby tylko znalazła jakiś sposób, żeby powiadomić Travisa o rozpaczy Jennifer.

W końcu ubrały się i w nie najlepszych humorach zeszły na dół trzymając się za ręce. Z niepokojem oczekiwały, co przyniesie im nowy dzień – i Travis.

W głównym holu zgromadzili się ludzie z miasteczka, ale ponieważ od wczoraj nie zaszło nic nowego, przeważnie tylko jedna osoba z każdej rodziny zjawiła się w gospodzie. Regan sztywno odpowiadała na pytania. Trzymając córkę blisko przy sobie, sprawdziła wszystkie pokoje i starała się zachowywać tak, jakby to był normalny dzień pracy. Od kilku dni stała się przedmiotem publicznego zainteresowania, wszyscy śledzili każdy jej krok i miała już tego dosyć.

Do południa nie zdarzyło się nic interesującego, więc większość rozczarowanych gapiów rozeszła się do domów. W jadalni znajdowało się sporo gości, ale nie tylu, co wczoraj. Regan spostrzegła Farrella i Margo, którzy siedzieli przy jednym stole i nachyliwszy ku sobie głowy tak blisko, że niemal się stykały, o czymś szeptali. Ze zmarszczoną brwią zastanawiała się, co też mają sobie do powiedzenia.

Nie miała jednak czasu dłużej nad tym rozmyślać, ponieważ z ulicy dobiegał stale narastający hałas. Zdesperowana wzniosła oczy do nieba i miała ochotę się rozpłakać.

– Co on znowu wymyślił? – mruknęła. Jennifer ścisnęła dłoń matki.

– Czy to tatuś wraca do domu? – zapytała.

– Jestem pewna, że ten hałas ma z nim wiele wspólnego – stwierdziła Regan i ruszyła do frontowych drzwi.

Kiedy tylko opuściły jadalnię, wyraźnie usłyszały głośną muzykę. Tętent kopyt, turkot wozów i inne dźwięki, których nie potrafiła określić, rozbrzmiewały coraz bliżej.

– Co to jest? – dopytywała się Jennifer. Jej oczy z sekundy na sekundę otwierały się coraz szerzej.

– Nie mam pojęcia – odparła Regan.

Ludzie z gospody wyglądali na ulicę, i we wszystkich sześciu oknach i otwartych drzwiach widać było nieruchome głowy zadziwionych gości.

– Jennifer! – zawołał ktoś i tłum nagle ożył.

– To jest cyrk!

– I menażeria! Widziałem kiedyś coś takiego w Filadelfii.

Jeszcze kilka razy wykrzykiwano imię Jennifer, zanim Regan z córką przecisnęły się przez tłum gapiów na ganek.

Zza rogu ulicy, przy szkole, wyłonili się trzej mężczyźni z dziwacznie pomalowanymi twarzami. Mieli na sobie połyskliwe stroje, zszyte z kawałków materiału w krzykliwych barwach. Tańczyli i robili salta w powietrzu, przeskakując sobie wzajemnie nad głowami.

Na piersiach mieli jakieś napisy. Z powodu akrobacji, które cały czas wyczyniali, Regan odczytała je dopiero po chwili.

– Tam jest napisane „Jennifer" – oznajmiła. Roześmiała się i chwyciła córkę w ramiona. Przyszli tu dla ciebie! To są klowni, a na kostiumach mają wypisane twoje imię.

– Przyszli tu specjalnie dla mnie?

– Tak, tak, tak! Tatuś sprowadził dla ciebie prawdziwy cyrk i jeśli dobrze znam Travisa, to będzie naprawdę duży cyrk. Popatrz! Tam są jeźdźcy, którzy pokazują sztuki na koniach.

Oszołomiona Jennifer spoglądała na trzy piękne, złotawe konie o długich grzywach, które zbliżały się do nich galopem. Jeden z jeźdźców stał wyprostowany na grzbiecie wierzchowca, a drugi, raz po raz zeskakiwał i z powrotem wskakiwał na siodło, ledwie dotykając stopami ziemi. Koń trzeciego woltyżera jakby pod nim tańczył. Wszyscy zatrzymali się jednocześnie w chmurze pyłu i zasalutowali Jennifer. Dziewczynka uśmiechnęła się od ucha do ucha i spojrzała na matkę.

– To wszystko dla mnie – oświadczyła dumnie i zwróciła się do stojących obok ludzi. Tatuś przysłał tu dla mnie cyrk.

Za klownami i woltyżerami szedł akrobata na szczudłach, a za nim jakiś mężczyzna prowadził na łańcuchu małego, czarnego niedźwiadka. Wszyscy mieli wypisane na kostiumach imię Jennifer. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, w miarę zbliżania się orkiestry.

Nagle wszyscy umilkli, bo zza rogu wyłoniło się największe i najdziwaczniejsze zwierzę, jakie tu kiedykolwiek widziano. Kroczyło wolno, a od uderzeń potężnych nóg trzęsła się ziemia. Zwierzę podążało za treserem i zatrzymało się przed gospodą. Cyrkowiec rozwinął transparent, przyczepiony do boku zwierzęcia: „Kapitan John Crowinshield ma zaszczyt przedstawić pierwszego słonia, jaki zawitał do Stanów Zjednoczonych Ameryki. Na specjalne życzenie pana Travisa Stanforda, to olbrzymie zwierzę wystąpi specjalnie dla…"

Regan odczytywała napis córce, która przywarła do niej z całej siły.

„Dla Jennifer!" głosiła druga część transparentu.

– No i jak ci się to podoba? – zapytała małą.

– Tatuś sprowadził słonia, żeby wystąpił specjalnie dla ciebie.

Jennifer przez chwilę milczała. Po jakimś czasie nachyliła się do ucha matki.

– Chyba nie będę musiała go zatrzymać? – wyszeptała.

Regan już miała się roześmiać, ale zastanowiła się nad pytaniem córki i przypomniała sobie po: czucie humoru Travisa…

– Mam wielką nadzieję, że nie – odparła z powagą.

Wkrótce przestały myśleć o słoniu, ponieważ zwierzę oddaliło się, a za nim zobaczyły ślicznego, białego kucyka, nakrytego derką wykonaną z białych róż, na której widniało imię Jennifer, ułożone z róż czerwonych.

– Mamusiu, co tam jest napisane? – zapytała dziewczynka z nadzieją w głosie. – Czy ten kucyk też jest dla mnie?

– Z całą pewnością – oznajmiła jakaś ładna blondynka, ubrana w bardzo śmiały, wręcz skandalicznie obcisły kostium.Twój tata znalazł najłagodniejszego konika w tym stanie i jeśli chcesz, możesz na nim pojechać w naszej paradzie.

– Mamusiu, czy mogę? Bardzo proszę!

– Ja się nią zaopiekuję – zapewniła kobieta. Travis też będzie w pobliżu.

Regan niechętnie wypuściła z objęć córkę i patrzyła, jak kobieta usadza ją na siodle. Z torby na grzbiecie kucyka nieznajoma wyjęła naszywaną różowymi pąkami róż kamizelkę i ubrała w nią Jennifer.

– Róże! – zawołała dziewczynka. – To róże od tatusia!

Regan zauważyła, że córka rozgląda się za kimś i szybko odnalazła wzrokiem Timmiego Wattsa, który skrył się za spódnicą matki. Czując się trochę winna, Regan wyciągnęła chłopca z ukrycia. Widząc go, dziewczynka natychmiast pokazała mu język i rzuciła w niego pączkiem róży. Żeby uspokoić sumienie, Regan zapytała małego, czy nie chciałby wziąć udziału w paradzie i pomaszerować obok kucyka Jennifer. Malec z radością na to przystał.

Machając radośnie i trochę po królewsku dłonią, Jennifer przejechała przez całą główną ulicę, aż do południowego krańca Scarlet Springs. Za nią podążało jeszcze kilku cyrkowców, mężczyzn i ko-biet, niektórzy pieszo, inni konno. Wszyscy mieli na sobie dziwaczne, krzykliwe stroje. Ich śladem szła siedmioosobowa orkiestra. Pochód zamykało kilku klownów, niosących napis, który oznajmiał, że dzięki uprzejmości panny Jennifer Stanford, za dwie godziny odbędzie się darmowe przedstawienie dla całego miasteczka.

Kiedy ostatni klown zniknął za zakrętem drogi, gapie przez chwilę stali w milczeniu.

– Muszę wracać do domu, żeby szybko skończyć robotę – odezwał się wreszcie jakiś mężczyzna.

– Ciekawa jestem, jak należy się ubrać do cyrku – zastanawiała się stojąca obok kobieta.

– Regan, jestem pewien, że kiedy wyjedziesz, to miasteczko umrze z nudów – stwierdził ktoś.

Stłumiony chichot, który mógł należeć tylko do Brandy, wyrwał Regan z osłupienia.

– Jak myślisz, co Travis teraz planuje? – zapytała wspólniczka.

– Chce do mnie dotrzeć przez Jennifer. Przynajmniej taką mam nadzieję. Chodź, musimy wziąć się do pracy. Zamkniemy gospodę i wywiesimy wiadomość, że poszłyśmy do cyrku. Wszyscy pracownicy mają wolne.

– Świetny pomysł. Przygotuję jedzenie dla nas i dla połowy miasta. Travis zostawił nam niewiele czasu, ale zdążymy.

Dwie godziny minęły bardzo szybko. Regan zdawało się, że upłynęło dopiero parę minut, a już siedziała na wyładowanym prowiantem wozie i jechała nim do cyrku. Między drzewami i wbitymi w ziemię palami rozciągnięto płótno, tworzące zamknięty krąg. Wewnątrz niego, wokół areny, ustawiono drewniane ławki, niższe z przodu, wyższe z tyłu. Większość miejsc była już zajęta. Na środku widowni wydzielono za pomocą powiewających na wietrze różowych i pomarańczowych wstążek miejsce honorowe.

Jak ci się wydaje, dla kogo to przygotowane? zapytała Brandy, śmiejąc się na widok zmieszania przyjaciółki. – Daj spokój, nie będzie tak strasznie, jak ci się wydaje.

Młoda kobieta w obcisłym różowym kostiumie zaprowadziła Regan i Brandy na wyznaczoną im ławkę i odeszła. Po kilku minutach na arenę wbiegły w pełnym galopie dwa konie, niosąc na sobie tylko jednego jeźdźca, który stojąc w rozkroku, jednocześnie dosiadał obu koni. Kiedy znalazł się na końcu areny, zeskoczył na jednego konia, zawrócił oba wierzchowce i znów w galopie przeskoczył z jednego zwierzęcia na drugie. – Ojej! – westchnęła z podziwem Brandy. Potem nie było już czasu na rozmyślania, bo arena wypełniła się jeszcze większą ilością koni. Zwierzęta i jeźdźcy wykonywali najróżniejsze akrobacje. Dwóch woltyżerów stało na końskich grzbietach, trzymając na ramionach trzeciego. Cała ta ruchoma piramida galopowała wokół cyrkowego kręgu.

Kiedy jeźdźcy zniknęli, na scenę wjechała Jennifer. Jej białego kucyka prowadziła kobieta w obcisłym, różowym stroju. Dziewczynka miała na sobie identyczny kostium, ozdobiony złotymi cekina mi. Regan patrzyła z zaciśniętym ze zdenerwowania żołądkiem, jak dziewczynka, podtrzymywana za rękę, stanęła na siodle i wolno objechała cala arenę.

– Siadaj! – nakazała Brandy, kiedy Regan zer-wała się, żeby pobiec do córki. – Nawet, jeśli spadnie, to daleko nie poleci. Poza tym, ta kobieta ja podtrzymuje.

W tej samej chwili cyrkówka puściła rękę Jennifer i dziewczynka zawołała: – Mamusiu, patrz na mnie! – Regan mało nie zemdlała tym bardziej, że córka zeskoczyła z siodła, a kobieta złapała ją w powietrzu.

Jennifer ukłoniła się kilkakrotnie i widać było, że przedtem musiała się tego uczyć. Całe Scarlet Springs nagrodziło ją gromkimi brawami. Mała podbiegła do matki, a Regan chwyciła ją mocno w objęcia.

– Dobrze mi poszło? Podobało ci się?

– Byłaś wspaniała. Wystraszyłam się prawie na śmierć.

Jennifer słuchała tego z wyraźnym zadowoleniem.

– Poczekaj, aż zobaczysz tatusia – oznajmiła radośnie.

Dopiero po chwili Regan zdołała uspokoić serce, które biło jej w piersi jak szalone. Kiedy doszła do siebie, nie miała już czasu, żeby pytać o Travisa, bo na scenie pojawił się słoń i paradował przed widownią. Klowni popisywali się sztuczkami, wzbudzając powszechną wesołość, a czarny niedźwiadek wykonał zabawny taniec. Przez cały czas Regan wypatrywała Travisa.

Orkiestra, która grała bez przerwy, nagle zmieniła ton. Rozległa się jakaś tajemnicza, posępna melodia i wszyscy zamilkli.

– A teraz, panie i panowie – zagrzmiał jakiś przystojny cyrkowiec w czerwonym fraku i lśniących, czarnych butach – pokażemy wam numer zapierający dech w piersiach. Następny wykonawca przejdzie po linie bez siatki ochronnej. Jeśli spadnie… sami państwo możecie sobie wyobrazić, co się stanie.

– Nie jestem pewna, czy chcę to oglądać -stwierdziła Regan, spoglądając na linę, rozpiętą bardzo wysoko między dwiema tyczkami. – Może powinnam zabrać Jennifer i wyjść.

Brandy zmieniła się na twarzy. – Chyba będzie lepiej, jeśli zostaniesz – oświadczyła dziwnym głosem.

Regan podążyła za jej spojrzeniem i przez chwilę nie wierzyła własnym oczom.

Na arenę wszedł Travis i uniósł ramię, jakby od dzieciństwa występował w cyrku. Miał na sobie czarny kostium, który opinał go jak druga skóra i podkreślał wydatne mięśnie na udach, małe, zwarte pośladki i szeroką, twardą pierś. Z jego ramion zwisała czarna peleryna podbita czerwonym jedwabiem. Zawadiackim gestem rzucił ją czekającej obok pięknej kobiecie, ubranej w skąpy zielony kostium.

Nie dziwię się, że ten człowiek doprowadza cię do szaleństwa – westchnęła Brandy.

– Na miłość boską, co on tam robi? – wyszeptała Regan zduszonym głosem. – Chyba nie zamierza popełnić jakiegoś głupstwa…

Urwała, ponieważ ryknęły trąby i Travis zaczął się wspinać po chwiejnej sznurowej drabince na maleńką platformę, umieszczoną na szczycie jednej z tyczek.

– To jest mój tatuś! Mój tatuś! – wołała Jennifer, podskakując na twardej, drewnianej ławce.

Regan zamarła w bezruchu. Nie była w stanic nawet mrugnąć powiekami. Płuca odmówiły jej posłuszeństwa, a serce przestało bić, kiedy spój rżała na Travisa, który właśnie stanął na zawieszonej, ponad ich głowami platformie.

Znów uniósł ramię i pozdrowił tłum, a mieszkańcy miasteczka odpowiedzieli głośnymi oklaskami. Potem zapadła całkowita cisza. Travis rozpoczął powolną, ostrożną wędrówkę po linie. Dla równowagi trzymał w rękach długą tyczkę. Wyda-wało się, że upłynęła cała wieczność, zanim dotarł do drugiego końca.

Od braw zatrzęsły się drewniane ławki. Regan ukryła twarz w dłoniach. Z jej oczu popłynęły łzy ulgi.

– Powiedz mi, kiedy z powrotem znajdzie się na ziemi – wyszeptała do Brandy.

Ku jej zdziwieniu przyjaciółka nie odpowiedziała.

– Brandy? – Regan zerknęła na nią przez palce. Mina wspólniczki sprawiła, że Regan podniosła głowę i znowu spojrzała na Travisa. Stał na platformie i spoglądał na nią ze spokojem, jakby na coś czekał. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, przypiął do tyczki jeden koniec jakiegoś przedmiotu, a drugi przyczepił do czarnego, skórzanego pasa, który miał na sobie.

– On zrobi to jeszcze raz – wyszeptała Brandy. – Teraz przynajmniej zabezpieczył się linką.

Travis przeszedł już kilka stóp, kiedy wszyscy zdali sobie sprawę, że to, co brali za linkę bezpieczeństwa, wcale nią nie było. Przed ich oczami z wolna zaczynał rozwijać się transparent. Zobaczyli pierwsze słowo: „Regan". Przez ostatnie dni każdy z nich przeczytał to jedno zdanie chyba z tysiąc razy, więc od razu się domyślili, co jest napisane na transparencie.

– Regan! – skandowali jak jeden mąż. – Czy! Zostaniesz! – krzyczeli głośniej z każdym słowem. Wreszcie, kiedy Travis dotarł do końca liny, jeszcze raz przeczytali głośno cały napis. Gdyby ćwiczyli przez długie tygodnie, nie wyszłoby im to lepiej. – Regan, czy zostaniesz moją żoną?

Regan zaczerwieniła się od stóp po nasadę włosów. Miała wrażenie, że cała jest jednym wielkim rumieńcem.

– Mamusiu, co tam jest napisane? – zapytała Jennifer i wszyscy wokół zaczęli się śmiać

Regan bała się otworzyć usta z obawy, że nic zapanuje nad słowami. Nie chciała nawet spojrzeć na Travisa, który wśród braw, okrzyków i ogólnej wesołości schodził po drabince na ziemię.

– Idę do domu – wyszeptała w końcu. – Proszę, zajmij się Jennifer – poprosiła wspólniczkę i z uniesioną wysoko głową opuściła przybraną wstążkami ławkę. Przemknęła przed rozbawionym tłumem i wyszła z cyrku. Ludzie coś za nią wołali, ale ona nie zwracając na nich uwagi wróciła do gospody.

Otworzyła kluczem drzwi i skryła się w swojej sypialni. Przyszło jej do głowy, że najlepiej by było, gdyby nigdy nie musiała z niej wychodzić chyba, że po to, aby wymknąć się nocą z miasta i nie pokazywać się więcej na oczy nikomu z mieszkańców Scarlet Springs.

Nie zdziwiła się, kiedy zobaczyła na poduszce sztywny, kremowy kartonik. Było to wytłaczane na czerpanym papierze, pięknie wykonane i z pewnością bardzo kosztowne zaproszenie na kolację, na godzinę dziewiątą w towarzystwie pana Travisa Stanforda. Na dole ręcznie dopisano wiadomość, że Travis przyjedzie po nią za kwadrans dziewiąta.

Z poczuciem całkowitej klęski zdała sobie sprawę, że nie ma innego wyjścia. Musi się z nim spotkać. Jeśli odmówi, może się na przykład zdarzyć, że słoń zapuka trąbą do jej drzwi, albo Travis przyjedzie na jego grzbiecie pod samą gospodę. Po tym mężczyźnie spodziewała się wszystkiego.

Nikt nie zakłócał jej spokoju przez resztę popołudnia i Regan była bardzo wdzięczna temu, kto o to zadbał. Miała już dosyć ciągłego bycia w centrum uwagi całego miasta.

Punktualnie o ósmej czterdzieści pięć rozległo się pukanie do drzwi. W progu stał Travis, w eleganckim, ciemnozielonym surducie i o ton jaśniejszych spodniach. Uśmiechnął się do niej i popatrzył na jej wieczorową suknię z brzoskwiniowego jedwabiu.

– Wyglądasz piękniej niż kiedykolwiek – oświadczył i podał jej ramię.

Gdy tylko jej dotknął, wszystko mu wybaczyła. Była za to na siebie wściekła, ale zniknął gdzieś cały jej gniew i upór. Już nie miała ochoty do niego strzelać.

Zachwiała się i oparła na moment o jego pierś. Wziął ją pod brodę i spojrzał jej prosto w oczy. Badawczo patrzył na jej twarz nie spuszczając wzroku, wreszcie nachylił się i pocałował ją słodko i delikatnie.

– Stęskniłem się za tobą – wyszeptał i z uśmiechem poprowadził ją do eleganckiego powoziku.

– Och, Travis – westchnęła, kiedy usiadł obok niej. W odpowiedzi roześmiał się uwodzicielsko i cmoknął na konia.

Noc była pogodna, ciepła i księżycowa. Wszędzie panował spokój i unosiły się słodkie wonie. Zdawało się, że Travis zamówił taką noc specjalnie dla nich. Po wydarzeniach kilku ostatnich dni mogła się po nim spodziewać wszystkiego, ale to, co zobaczyła, kiedy zatrzymał powóz, jednak ją zaskoczyło.

Na trawie obok strumienia rozłożono aksamitny kobierzec, przetykany złotymi nićmi. Leżało na nim wiele granatowozłotych poduszek. Na obrusie ustawiono kryształowe kieliszki, porcelanową zastawę i smakowicie pachnące dania. Wszystko to oświetlały świece, których płomienie chroniły klosze z matowego różowego szkła. Cała scena robiła wspaniałe, nieziemskie wrażenie.

– Travis! – zawołała, kiedy pomógł jej wysiąść. – To jest piękne.

Pomógł jej ułożyć się wygodnie na poduszkach, otworzył butelkę schłodzonego szampana, napełnił kieliszki i ostrożnie usadowił się naprzeciw Regan.

– Travis, czy coś ci dolega? – zapytała.

– Każda kość boli mnie jak wszyscy diabli oświadczył tłumiąc jęk. – W życiu tak ciężko nie pracowałem, jak przez ostatnie dni. Mam nadzieję, że masz już dość tych zalotów.

Wciągnęła głęboko powietrze i chciała coś, powiedzieć, ale tylko przełknęła łyk szampana, próbując się nie zakrztusić.

– Owszem, takie zaloty mi wystarczą – oznajmiła poważnie. – Prawdę mówiąc myślę, że wszyscy ludzie w mieście mają ich już po uszy – dodała.

– Nie kuś losu – powiedział ostrzegawczo i krzywiąc się z bólu ułożył się wygodniej na poduszkach. – Nałóż mi na talerz coś do zjedzenia, dobrze?

Znowu rozkazy – pomyślała Regan, ale tylko się uśmiechnęła i ułożyła na talerzu kawałki pieczonego kurczaka, zimną wołowinę, marynaty i ryż wymieszany z marchewką.

– Czy trudno było nauczyć się chodzenia po linie?

– Tak, ponieważ miałem na to tylko trzy dni. Gdybym miał jeszcze dwa dni, nauczyłbym się chodzić bez tyczki.

– Nie trzeba było się śpieszyć – oznajmiła słód ko.

– I miałem pozwolić, żebyś spędziła jeszcze więcej czasu z tym angielskim snobem, Batsfordem? A tak przy okazji, co u niego słychać?

– Obawiam się, że byłam zbyt zajęta, żeby się tym interesować.

Słysząc to Travis uśmiechnął się z zadowoleniem, rozparł wygodniej na poduszkach i przystąpił do jedzenia.

– Będę szczęśliwy, kiedy w końcu dotrzemy do domu i zacznę jadać regularne posiłki. Ostatnio mogłem jeść tylko jedną ręką, bo drugą musiałem pisać.

– Doprawdy? Ach, Tak! Zastanawiałam się, czy to ty napisałeś wszystkie te liściki. To znaczy czy zrobiłeś to własną ręką.

– A któż inny mógłby cię prosić, żebyś za niego wyszła? Och, przepraszam – uśmiechnął się, widząc jej minę. – Wiesz, co chciałem powiedzieć. Czy Jennifer podobał się cyrk?.

– Była nim zachwycona. Ten kucyk i róze zrobiły z niej najszczęśliwszą małą dziewczynkę pod słońcem.

Mina Travisa świadczyła, że jest w siódmym niebie.

– Nie miałem pewności, czy uda mi się sprowadzić na czas tego przeklętego słonia. To jest dopiero zwierzak!. Po drodze zostawił tyle nawozu, ze wystarczyłoby pod sześć akrów zboża. Zastanawiałem się, czy nie zabrać tego na wóz i nie zawieźć do domu, żeby sprawdzić, czy się nadaje. Kurzy gnój, rzecz jasna, najlepszy, ale nie ma go wiele. Może ten słoń…

Urwał, kiedy Regan wybuchnęła nieopanowanym śmiechem. Zmrużył powieki, odwrócił wzrok i przez chwilę w ogóle nie zwracał na nią uwagi.

– Och, Travisie, czy istnieje drugi taki mężczyzna jak ty?

Mrugnął do niej i wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nieźle wypadłem na tej cienkiej linie, co? Daj mi trochę ciasta. Myślisz, że Brenda zgodziłaby się zamieszkać z nami i dla nas gotować?

– Sądzę, ze ma inne plany – oznajmiła podając mu kawałek ciasta. – Ale z pewnością znajdę lepszą kucharkę niż ta okropna Malwina. Travis prychnął i odgryzł kęs ciasta.

– Nieźle zalazła ci za skórę, prawda? Nasza stara kucharka zmarła sześć lat temu i Margo znalazła nam Malwinę. Mnie nigdy nie sprawiała kłopotu, ale miała jakieś zatargi z Wesem. Wiesz, że mogłaś się jej pozbyć?

– Zrobię to – odparła z błyskiem w oku. – Już nie mogę się tego doczekać.

Travis milczał tak długo, że Regan spojrzała na niego ze zdziwieniem. Chyba światło księżyca sprawiło, że oczy mu błyszczały, jakby ukazały się w nich łzy. To, co przed chwilą powiedziała, było w gruncie rzeczy obietnicą powrotu do domu. Przecież to niemożliwe, żeby aż tak się tym wzruszył. A jednak…

– Cieszę się, że tak mówisz – powiedział cicho, uśmiechnął się do siebie i znów zabrał się za ciasto. -Jeśli będziesz potrzebowała jakiejś rady, kiedy ja będę w polu, Wes zawsze chętnie posłuży ci pomocą.

– Chyba sama dam sobie radę. Jaki jest Wes? Czy często przebywa w domu?

To dobry chłopak, czasami trochę uparty i muszę mu trochę ucierać nosa, ale przeważnie bardzo mi pomaga. Regan starała się zachować powagę.

– Chcesz powiedzieć, że Wes ma swoje zdanie i ma odwagę ci się przeciwstawić, a ty… Często dochodzi do walki na pięści?

– Widzisz to? – zjeżył się Travis i pokazał ma lenką bliznę na podbródku. – Pamiątka po kochanym braciszku. Tylko ci się wydaje, że on jest taki bezradny i uciśniony.

Na mnie też się rzucisz z pięściami, kiedy ci się sprzeciwię? – zapytała z wyzywającym uśmiechem.

– Sprzeciwiasz mi się, odkąd się znamy i jeszcze nigdy cię nie uderzyłem. Jeśli dasz mi więcej dzieci takich jak Jennifer, nigdy niczym nie wyprowadzisz mnie z równowagi. Wracajmy już. Przyda mi się trochę snu.

– Czy interesują cię tylko dzieci, które mogę ci urodzić? – zapytała poważnie.

Jęk Travisa, wywołany jej pytaniem albo bólem mięśni, był jedyną odpowiedzią.

– Zostaw to – powiedział, kiedy zobaczył, że zaczyna składać talerze. – Później ktoś tu przyjedzie i wszystko sprzątnie. – Zaprowadził ją do powozu.

– Ilu ludzi zatrudniłeś przez te ostatnie dni? I w jaki sposób dostałeś się do mojego sejfu?

Bezceremonialnie podniósł ją w górę i usadził w powozie.

– Każdy mężczyzna ma swoje tajemnice. Zdradzę ci wszystko w dniu naszej piętnastej rocznicy ślubu. Zawołamy wszystkich dwanaścioro dzieci i opowiemy im historię najbardziej pomysłowych, szalonych i romantycznych zalotów na świecie.

– Czy dowiedzą się też o nawozie słonia? – zapytała Regan w duchu, ale głośno nic nie powiedziała.

Загрузка...