ROZDZIAŁ SIÓDMY

Odtąd wiele zmieniło się na lepsze. W piątek rano, zgodnie z obietnicą, Antonio czekał na nią z Nestą. Zbliżając się do gospodarstwa, Angie spostrzegła tłum ludzi – Antonio spisał się na piątkę.

Otwarcie „miejscowej przychodni" okazało się zbawiennym pomysłem. Wielu pacjentów Angie żyło na takim odludziu, że wizyta w miasteczku była dla nich prawdziwą wyprawą. Dziewczyna wynajęła Nestę od Antonia i sama zaczęła odwiedzać okolicznych mieszkańców, pokonując czasem spore odległości. Coraz lepiej posługiwała się dialektem sycylijskim.

Bernardo drżał o jej bezpieczeństwo, lecz za nic nie chciała się zgodzić, by towarzyszył jej w tych wędrówkach. Duma nie pozwoliłaby jej na to! Z czasem kupiła dżipa, a poza tym nie brakowało jej wsparcia. Burmistrz Donati, któremu zależało na tym, by wszyscy wiedzieli, „kto tutaj rządzi", gotów był stawić się na każde jej wezwanie. Ojciec Marco zrobiłby dla Angie wszystko, odkąd dowiedział się, że jej dawnym pacjentem był jeden z najsławniejszych bokserów.

Przejrzawszy niezbyt skrzętnie prowadzone przez doktora Fortuno karty pacjentów, Angie zabrała się do dzieła: podczas wizyt w terenie pobierała próbki krwi i wysyłała je do laboratorium w Palermo. Wkrótce doczekała się też swojego pierwszego wielkiego sukcesu. Dowiodła bowiem, że Salvatore Vitello, cierpiący na niewytłumaczalne pragnienie, jest chory na cukrzycę. Żona Vitella płakała z radości, gdy usłyszała tę diagnozę. Jednakże sam chory nie okazał Angie ani krzty wdzięczności. Z czego miał się cieszyć? Zamiast podziwu kolegów, wzrastającego z każdym kolejnym wychylonym kuflem piwa, czekała nań teraz drakońska dieta i leki, a w razie nieposłuszeństwa, codzienne zastrzyki! Vitello czuł, że dobre czasy się skończyły. Stał się zdrowszym, ale smutniejszym człowiekiem.

Angie budziła się teraz zadowolona i pełna otuchy. Czuła, że robi coś naprawdę ważnego. Cieszyły ją też pytania Ginetty: „Czy kobiecie trudno zostać lekarzem?" albo „A gdybym tak wróciła do szkoły?".

Pewnego ranka wydarzyło się coś niezwykłego. Angie właśnie otworzyła okno na oścież i popatrzyła na ścielącą się poniżej dolinę. Nagle ujrzała ogromnego ptaka kołującego i wzlatującego coraz wyżej. Rozpoznała go bez trudu. Złoty orzeł!

Wstrzymała oddech, a piękny drapieżnik majestatycznie zatoczył koło w blasku porannego słońca. Oto znak nadziei, na który tak długo czekała!

– I ja jestem złotym orłem – szepnęła do niewidzialnej postaci, którą nosiła w sercu. – Jeszcze zobaczysz…

Lecz nie wszystko szło gładko. Nico Sartone, aptekarz, od pierwszego dnia był do Angie wrogo usposobiony. W młodości marzył, by zostać lekarzem, lecz brak pieniędzy zmusił go do porzucenia studiów. Był kompetentnym aptekarzem. Zapewne wiele dobrego mógłby zdziałać, gdyby nie złudzenia, którymi karmił się za czasów doktora Fortuno, iż jego wiedza medyczna dorównuje wiedzy lekarza. Pacjenci nie ufali staremu lekarzowi – zresztą nie bez racji – i po poradę medyczną zwracali się do pana Sartone. W efekcie rozkwitł nie tylko interes aptekarza, lecz i jego ego. Doktor Angelina Wendham, bystra, młoda i doskonale wykształcona, zbyt łatwo mogłaby utrzeć mu nosa.

Jak w każdym małym miasteczku, w Montedoro sporą część mieszkańców łączyły więzy rodzinne. Wpływy rodziny Sartone sięgały do wszystkich zakątków miasta i wkrótce wiele osób w sposób otwarty zaczęło okazywać Angie niechęć: nie podobało im się, że nosi spodnie, mówi obcym językiem, mieszka samotnie i ciągle ma nowe, szalone pomysły. Niepodobna było jednak odmówić jej świetnych kwalifikacji – nawet Sartone nie mógł ich kwestinować. Z czasem zaczął tracić zwolenników. Kiedy dowiedział się, że jego synowa zaprowadziła swe dzieci na szczepienie do Angie, w rodzinie Sartonów wybuchła taka burza, że całe miasto drżało w posadach. I choć Sartone demonstracyjnie okazywał młodej lekarce szacunek, Angie nie miała złudzeń co do jego prawdziwych uczuć.

Borykała się również z innymi trudnościami. Któregoś razu, kiedy krążyła po okolicy, jadąc na oklep na mule, zgubiła drogę do domu. Po wielu godzinach odnalazł ją Antonio. Dziewczyna, przemoczona do suchej nitki – w nocy rozszalała się burza -złapała ostre przeziębienie i musiała kurować się przez trzy dni. Co prawda Bernardo jej nie odwiedził, ale Stella codziennie wpadała obładowana prezentami od niego.

– Bernardo kazał mi to przynieść – powiedziała pierwszego dnia, podając Angie butelkę wina. – Najlepsze, jakie miał w piwnicy.

W głosie Stelli podziw mieszał się z zachwytem.

– Jest na ciebie okropnie zły – dodała.

– Podziękuj mu. – Angie smutno pociągnęła nosem.

– Podziękuję, kiedy zadzwoni wieczorem.

– Nie ma go w Montedoro?

– Nie. Pojechał na kilka dni do Palermo, by pomóc w przygotowaniach do przyjęcia urodzinowego signory Martelli. Ale na pewno zadzwoni, żeby spytać, jak się czujesz.

– Na pewno nie będzie mu się chciało – ponuro odparła Angie.

– Oj, będzie – zapewniła ją z przekonaniem Stella i wyszła, zostawiając Angie sam na sam z atakiem kaszlu.

Mógłby do mnie zadzwonić, pomyślała gniewnie Angie. Chyba jednak nie zadzwoni.

I nie zadzwonił.

Urodziny Baptisty były doniosłym wydarzeniem, ale z uwagi na żonę Renata tegoroczne przyjęcie miało zaćmić wszystkie poprzednie.

Dzięki staraniom Angie w Montedoro zanotowano jedynie trzy przypadki grypy, szczęśliwie wszystkie zakończone wyleczeniem. Niestety, zaraz po powrocie Angie do pracy dwoje dzieci zachorowało na odrę. Chorzy mieszkali w miasteczku i Angie łatwiej było ich odwiedzać, ale choć najgorsze już minęło, dzieci musiały pozostawać pod stałą opieką lekarską i szanse wyjazdu do Palermo na uroczystość urodzinową coraz bardziej malały.

W Palermo panowała typowa, łagodna, choć nieco deszczowa zima. W górach klimat był znacznie surowszy, a ostatnio pogoda wyraźnie się psuła – czarne chmury, wiatr i chłód zwiastowały burzę śnieżną. Angie postanowiła zadzwonić do Bapti-sty i odwołać przyjazd.

– Oczywiście, twoi pacjenci są najważniejsi, moja droga – uspokoiła ją Baptista. – Przyjedziesz, kiedy tylko pogoda się poprawi.

Kilka dni wcześniej Bernardo wrócił z Palermo i złożył An-gie wizytę, by ją zapytać o zdrowie. Został krótką chwilę, jakby z obowiązku. Zaproponował jednak, że zabierze Angie do Palermo.

– Wiem, jak bardzo nie lubisz jeździć po górskich ścieżkach – wyjaśnił.

Angie przyjęła propozycję. Nawet zaczęła już sobie wyobrażać cudowne, wspólne chwile w samochodzie, w rozświetlonej i rozbrzmiewającej muzyką Residenzy. Oczyma wyobraźni widziała upojną drogę powrotną…

Kiedy jednak rankiem w dzień wyjazdu Bernardo po nią przyjechał, Angie czekała nań w drzwiach zdesperowana.

– Nie mogę jechać – powiedziała szybko. – Przekażesz Baptiście prezent?

– Ależ to są jej urodziny. Najbardziej cieszy ją obecność nas wszystkich. Nie możesz jej tego zrobić!

– Muszę zostać w Montedoro. Już spadło trochę śniegu. A jeśli przyjdzie zamieć śnieżna i uniemożliwi mi powrót? Co poczną ludzie bez lekarza? Rozmawiałam z Baptistą i ona podziela moje zdanie.

– Bez sensu! Doktor Fortuno nie przejmował się tak i często brał urlop.

– Szczerze mówiąc, był to przemiły człowiek, ale kiepski lekarz – odparła kwaśno Angie. – Zostawił mi swoje książki i czasopisma medyczne. Wszystkie sprzed co najmniej trzydziestu lat!

– Pamiętam, jak ojciec kiedyś powiedział, że Fortuno nie jest najbłyskotliwszym lekarzem.

– Więc dlaczego nie znaleźliście kogoś z prawdziwego zdarzenia?

– Bo nie potrzeba geniusza tam, gdzie tak niewiele się dzieje.

– A jak myślisz – dlaczego nic się nie działo? Niewiele umiał zrobić, więc ludzie radzili sobie sami. Moja poczekalnia jest codziennie pełna.

– Skąd miałem wziąć lepszego lekarza? – bronił się Bernardo. – Sama powiedziałaś, że to marna posada.

– Trzeba było się bardziej postarać. Jest mnóstwo zdolnych, zapalonych lekarzy świeżo po studiach, którzy z radością by tu przyjechali. Wystarczyłoby zaoferować im godne wynagrodzenie. W każdym razie, teraz ja tu jestem. Na mnie mogą liczyć.

– Czy to oznacza, że nigdy nie będziesz miała wolnego?

Angie wzruszyła ramionami.

– Sam mówiłeś, że będzie mi ciężko. Bernardo zatrzymał się w progu.

– A co się stanie, jak już będziesz miała dosyć i postanowisz wyjechać? Co oni zrobią?

– Może nie wyjadę.

– Kiedyś wyjedziesz. I kogo będzie stać, by odkupić twój gabinet – z tym drogim sprzętem?

– Pewnie nikogo. Więc muszę zostać. Ale na ciebie już czas. Pozdrów Baptistę.

Tej nocy śnieg zaczął padać na dobre. Angie przez okno swojej sypialni patrzyła na wirujące płatki. Jutro rano droga do Montedoro będzie nieprzejezdna. A więc jej decyzja była słuszna. Pocieszała się tą myślą, choć przychodziło jej to z trudem, zważywszy, że wkoło hulał wiatr, a ona była sama jak palec gdzieś na końcu nieprzyjaznego świata.

Poza tym jej poświęcenie pewnie pójdzie na marne! Nikt nawet źle się nie poczuje. Będzie tu tkwiła sama w zasypanym śniegiem domu, zamiast bawić się w Residenzy. Gdyby chociaż wiatr przestał tak wyć, pomyślała.

Wreszcie udało się jej zasnąć. Kiedy się obudziła, wokół panowała dzwoniąca w uszach cisza. Angie podeszła do okna i stanęła jak wryta.

Za oknem ścielił się krajobraz z innego świata. Tylko śnieg i mgła. Wrażenie było magiczne, a zarazem porażające. A więc przed tym ostrzegał ją Bernardo. Poczuła wkradającą się do serca rozpacz. Dotychczasowy optymizm wydał się jej bezgraniczną głupotą.

Wstała i sama przyrządziła śniadanie. Ginetta dostała kilka dni wolnego.

Weszła do Internetu i tak spędziła cały dzień: przeglądając najnowsze czasopisma medyczne.

„Pamiętaj, bądź zawsze na bieżąco – zwykł mawiać tata. W przeciwnym razie czeka cię śmierć umysłowa".

Jednak dzisiaj czytała tylko oczami, nic do niej nie docierało. Wczesnym popołudniem przygotowała sobie lekki posiłek i nalała kieliszek wina od Bernarda. Zaraz jednak tego pożałowała – jeden kieliszek wyglądał tak samotnie. W domu panowała martwa cisza. Na zewnątrz też wiało pustką – nikt nie ośmielał się wyjść na ulicę.

Zaciągnęła zasłony. Starała się nie słyszeć głuchego echa swoich kroków. W sypialni wyjrzała przez okno, by po raz ostatni spojrzeć na dolinę. Coś przykuło jej uwagę. Przetarła oczy i wytężyła wzrok – czy jej się przywidziało?

W oddali wyłaniał się z mgły jakiś cień. Nie, na pewno się nie myliła. Ktoś usiłował wdrapać się stromą ścieżką wiodącą do Montedoro! Przecież to szaleństwo w taką pogodę!

Angie wytężała wzrok, ale po chwili postać rozmyła się w ciemnościach.

– Nawet nie ma latarki – szepnęła. – Jakiś idiota! Wreszcie ktoś jej potrzebował. Ta myśl przyniosła jej ulgę. Wciągnęła spodnie, kozaki i kurtkę, złapała latarkę i wybiegła z domu.

Z trudem utrzymywała równowagę na stromym zboczu, posuwała się więc w ślimaczym tempie. W końcu dotarła do bramy w kamiennym murze okalającym miasteczko.

Oświetliła drogę prowadzącą do miasta, nikogo jednak nie było. Zaczęła schodzić ścieżką, zataczając latarką kręgi i nawołując. Choć krzyczała z całych sił, jej głos ginął w jękach wiatru. Nikt nie odpowiadał. Pomyślała, że może wędrowiec upadł.

Jej niepokój rósł, w miarę jak schodziła coraz niżej. Wreszcie zobaczyła jakąś postać przycupniętą przy drodze. Podeszła bliżej.

– Czy coś się panu stało? – Angie prawie zaniemówiła ze zdumienia. – Bernardo!

Był nie mniej zaskoczony od niej.

– Co ty tu robisz? – wymamrotał przez zmarznięte wargi.

– Zobaczyłam cię z okna. Skąd się tu wziąłeś? Gdzie twój samochód?

– Musiałem go zostawić po drodze. Nie mogłem prowadzić w takiej mgle. Mam latarkę, ale wysiadły baterie. – Mówił z trudem, jakby płuca odmawiały mu posłuszeństwa.

– Coś ci się stało? – zapytała Angie z niepokojem.

– Zwichnąłem nogę w kostce.

– Obejmij mnie za szyję.

– Dam sobie radę…

– Obejmij mnie – przerwała mu stanowczo. – Muszę doprowadzić cię do domu, zanim zamarzniesz na śmierć.

Nie był chyba zachwycony, ale usłuchał. Wstał z trudem, wspierając się na Angie. Powoli zaczęli wspinać się do Montedoro. W głowie dziewczyny kłębiły się pytania: Jak długo Bernardo szedł na piechotę? Jak się tu znalazł? Pozostawiła je na później. Czuła, że Bernardo idzie ostatkiem sił.

Wreszcie po mozolnej wędrówce znaleźli się przed jej domem. Jednak kiedy Angie otwierała drzwi, Bernardo odezwał się stanowczo:

– Pójdę do siebie.

– Będziesz robił to, co każe ci lekarz – odparła surowo. – Muszę przyjrzeć się tej kostce. Wolę to zrobić w swoim gabinecie.

Nie próbował więcej dyskutować. Jednak Angie wcale nie zaprowadziła go do gabinetu, lecz do salonu. Pomogła mu zdjąć kurtkę i posadziła go na sofie. Następnie wyszła do kuchni i po chwili wróciła z kieliszkiem.

– Brandy – wyjaśniła. – Musisz się rozgrzać. Pij.

Przyniosła też gruby szlafrok.

– Twoje ubrania są całkiem przemoczone. Przebierz się w to – powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu. – No już, nie będę patrzeć. Przyniosę ci jeszcze brandy.

Kiedy wróciła, był już przebrany. Angie zaczęła oglądać jego stopę.

– Masz lodowate nogi! – wykrzyknęła. – Jak długo szedłeś?

– Dokładnie nie wiem, ale długo.

Po szczegółowych oględzinach okazało się, że na szczęście kostka nie jest ani złamana, ani nawet zwichnięta, tylko skręcona.

– Kiedy to się stało? – spytała Angie.

– Prawie od razu.

– Zbyt długo ją przeciążałeś. Co w ciebie wstąpiło? Dlaczego nie zawróciłeś? Nie mogłeś zadzwonić do kogoś z komórki, żeby po ciebie przyjechał?

– Chciałem wrócić do Montedoro – odpowiedział Bernardo z irytacją w głosie. – Nie wiem dlaczego. Przestań się czepiać!

– Siniaki na twarzy, rozcięte czoło – nie dawała za wygraną Angie. – Jak to się stało?

– Upadłem na stromym odcinku drogi. Pod śniegiem był lód. Zjechałem kilka metrów. Czepiałem się kamieni.

Pokazał jej poranione dłonie. Po dokładnych oględzinach Angie z ulgą stwierdziła, że nic sobie nie złamał. Opatrzyła zranienia. Zauważyła, że oczy same mu się zamykają – wyczerpanie dawało o sobie znać.

Cicho poszła do kuchni i zajęła się przygotowywaniem kolacji. Co chwila zaglądała do salonu, by rzucić okiem na uśpionego Bernarda. Już od dawna nie było jej tak lekko na sercu. Bernardo nigdy by się do tego nie przyznał, ale czuła, że podjął ten wysiłek dla niej.

Kiedy dotknęła jego ramienia, drgnął przestraszony.

– Gorąca zupa – powiedziała.

– Powinienem iść do domu. – Przetarł oczy.

– Najpierw zupa – odparła stanowczo i podała mu talerz i łyżkę.

Właśnie skończył, kiedy w kuchni zadzwonił telefon. Angie usłyszała zmartwiony głos Baptisty:

– Nie wiesz, czy Bernardo wrócił do domu? Uparł się, mimo gwałtownego załamania pogody.

– Jest tutaj od godziny – odparła Angie.

– Od godziny? Ależ wyjechał z samego rana.

– Spory kawałek szedł na piechotę.

– Więc ma szczęście, że żyje. Nie można było wybić mu z głowy tego pomysłu. Dzięki Bogu, jest w dobrych rękach. Mogę przestać się martwić. Do widzenia, kochanie. Oby ten rok był dla ciebie szczęśliwy.

– Do zobaczenia, Baptisto… Dziękuję.

Uśmiechając się do siebie, Angie weszła do salonu. Bernardo spał jak suseł. Delikatnie okryła go kocem.

Poszła spać, ale drzwi między sypialnią a salonem zostawiła otwarte. W ciemnościach słyszała jego miarowy oddech.

Nagle coś ją obudziło. Wokół wciąż panowały nieprzeniknione ciemności. Usłyszała jakiś stłumiony dźwięk – ktoś szurał stopami, mamrocząc pod nosem. Angie zerwała się. Właśnie miała zapalić światło, kiedy nagle poczuła obejmujące ją ramiona. Bernardo oparł się o nią całym ciężarem. Angie instynktownie też go objęła.

– Skąd się wzięłaś u mnie? – wymamrotał Bernardo. – O Boże, moja głowa!

– To pewnie przez brandy – wyszeptała Angie.

– Nigdy nie piję brandy.

– Piłeś dziś w nocy.

– Gdzie jest moje łóżko? Nie mogę znaleźć sypialni.

– Chodź, zaprowadzę cię.

Powoli, krok po kroku, dotarli do sypialni. Na wpół świadomy Bernardo poddawał się Angie. Wsparci o siebie dobrnęli do łóżka. Angie delikatnie posadziła Bernarda na posłaniu i okryła go kołdrą. Niemal natychmiast zapadł w głęboki sen.

Angie ostrożnie wsunęła się obok. Marzyła, by go dotknąć, lecz nie śmiała poddać się pokusie. Obudził ją jakiś ciężar na piersi. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że to głowa Bernarda.

Zdała sobie sprawę, że Bernardo nie ma już na sobie szlafroka. Prawdopodobnie wysunął się z niego podczas snu.

Odważyła się musnąć jego sprężyste włosy. Natychmiast cofnęła rękę, ale po chwili znów delikatnie dotknęła jego czupryny, ciesząc się tym dotykiem. Tak za nim tęskniła. Lecz od kiedy wróciła na Sycylię, życie obok Bernarda stało się nie do zniesienia.

Pozornie wszystko było w porządku. Wbrew ostrzeżeniom Bernarda, Angie odniosła bezsporny sukces jako lekarz, choć ciągle jeszcze musiała przełamywać jakieś uprzedzenia. Ludzie widzieli, jak skutecznie ich leczy i jaka jest oddana. Nawet Bernardo musiał przyznać, że Angie wzbudza ogólny szacunek.

Nie mniejszą satysfakcję sprawiała jej też świadomość, że go zaskoczyła. Udowodniła, że nie miał racji. Dała mu niezłą lekcję! I dobrze mu tak! Jednak w kwestii podstawowej nic się nie zmieniło. Pod maską uprzejmości i uśmiechów wcale nie byli sobie bliżsi. Tylko jej coraz trudniej było to znosić.

Zrozumiałaby, gdyby to rzeczywiście duma nie pozwalała mu przyjąć pieniędzy od kobiety. Lecz jego odraza miała swe źródło gdzieś głęboko w duszy, do której bronił jej dostępu.

Ta odrobina intymności teraz musi jej wystarczyć – w tej chwili Bernardo należy do niej. Westchnął lekko i wtulił się w nią jeszcze mocniej. Śmielej pogłaskała go po włosach.

Poruszył ustami. Wstrzymała oddech. Musi przestać, zanim on się obudzi. Ale… Jeszcze chwilę…

Coś wyszeptał, lecz tak cicho, że ledwo usłyszała – „Angie"? Długo jeszcze nasłuchiwała, lecz nie powtórzył. Nigdy więc nie dowie się, czy Bernardo wyszeptał jej imię.

Zalała ją fala gniewu. Nie! Nie podda się! Bernardo należy do niej, nie pozwoli mu odejść.

Znów coś szepnął. Poczuła gorąco jego oddechu.

– Tak, kochanie – wyszeptała, tuląc go czule. – Zwyciężymy, słyszysz? Cokolwiek przyjdzie mi uczynić, zwyciężymy!

Загрузка...