Część II Wtajemniczenie

1

— Chodź, człowieku, chodź już z nami. Parę kroków dalej. Jesteśmy strażnikami bramy czasu. Jesteśmy tu, by wam pomóc. Dalej. W tej chwili czujecie się trzepnięci. ale to zaraz przejdzie. Odprężcie się i chodźcie. Dostaliście się bezpiecznie na Wygnanie. Jesteście bezpieczni… Słyszycie mnie, ludziska? Naprzód, naprzód. Idziemy wszyscy do Zamku Przejścia. Tam możecie się odprężyć. Przyjemnie. Pogadamy, odpowiemy na wszystkie wasze pytania. Naprzód.

Gdy ból ustąpił, a przytomność wróciła, do Bryana początkowo dochodził tylko naglący głos i jaskrawe światło. Czuł, że ktoś — niewyraźna figura, na której nie potrafił się skupić — trzyma go za prawą kiść ręki i ramię. Ktoś inny czyścił, jak się wydawało, jego ubranie ręcznym odkurzaczem. Następnie zmuszono go do marszu. Gdy spojrzał na swe stopy i dojrzał je zupełnie wyraźnie, w butach ze świńskiej skóry i traktorowymi podeszwami, szedł po wilgotnym gruncie, a później po grubej darni z krótko ściętą lub skoszoną trawą. Deptał po kwiatach podobnych do stokrotek. Pasiasty motyl z jaskółczymi końcami skrzydeł wisiał nieruchomo na oroszonej roślinie.

— Zaczekajcie — wybełkotał. — Stop.

Natarczywe ciągnięcie ustało, więc mógł się zatrzymać i rozejrzeć. Wczesne, poranne słońce świeciło nad wielkim płaskowyżem, którego zieleń w wyższych i suchszych partiach przechodziła w odcień złotawy. Tanzania? Nebraska? Dobrudza?

Francja.

Bliżej leżały zaokrąglone głazy z krystalicznej skały. Ustawiono je dla zaznaczenia skrajów ścieżki wiodącej do dziwnego, niewyraźnego budynku; wydawało się, że wisi w powietrzu jak pustynny miraż. Wokół Ryszarda, Steina i Felicji zebrali się mężczyźni jednakowo ubrani: w białe spodnie i tuniki przewiązane w pasie niebieskim sznurem. Kilku dalej stojących strażników czekało na przybycie reszty członków Grupy Zielonej. Migoczące pole siłowe zgasło. Bryan zażądał, by poczekać, póki nie pojawiło się ponownie z czterema kolejnymi postaciami ludzkimi, ku którym pospieszyli strażnicy, żeby je przeprowadzić na otwarte miejsce.

— W porządku, chłopie. Teraz możesz już iść za mną. Reszta pociągnie za nami.

Bryan zidentyfikował szorstki głos jako należący do żylastego, mocno opalonego mężczyzny z siwiejącymi blond włosami i długim, przekrzywionym na bok nosem. Obcy miał wystające jabłko Adama, a na szyi splecioną z ciemnego metalu obrożę, grubą na palec i zaokrągloną, rytowaną w drobny, skomplikowany wzór i spiętą z przodu węźlastym zameczkiem. Na tunice mężczyzny, uszytej chyba z cienko przędzionej wełny, były widoczne resztki zaschniętego jedzenia. Z jakiegoś powodu uspokoiło to Bryana. Nie opierał się, gdy ów człowiek zaczął go znów ciągnąć po ścieżce.

Wspięli się na pagórek odległy o kilkaset metrów od bramy czasu. Gdy myśl antropologa stała się znowu w pełni jasna, zafascynował go widok pokaźnej wielkości kamiennej fortecy na szczycie wzniesienia, z wejściem ku wschodowi. Nie przypominała bajkowych zamków Francji, raczej prostsze z rodzinnej Anglii Bryana. Z wyjątkiem brakującej fosy była czymś w rodzaju zamku Bodiam w hrabstwie Sussex. Gdy podeszli bliżej, Bryan ujrzał zewnętrzne mury z surowego kamienia wysokości prawie dwukrotnego wzrostu człowieka. Wewnątrz, za przylegającym do murów podwalem stanowiącym zewnętrzny pierścień strażniczy, znajdował się czworoboczny kasztel, pusty w środku sześcian z odkrytym dziedzińcem, z basztami na rogach i wielkim barbakanem naprzeciwko bramy. Nad nią widniała wyrobiona w żółtym metalu podobizna brodatego mężczyzny. Gdy podeszli do murów zewnętrznych, Bryan usłyszał niesamowite wycie.

— Prosto tutaj do środka, chłopie — powiedział uspokajająco przewodnik. — Olewaj te amficyjony.

Weszli w przejście prowadzące z podwala ku opuszczonej drewnianej kracie w bramie barbakanu. Otaczały go one po obu stronach; były bardzo mocne. Tuzin ogromnych zwierząt przygalopował niezdarnie do przegrody; zaczęły warczeć i toczyć pianę z pysków.

— Ciekawe psy łańcuchowe — odezwał się niepewnym głosem Bryan.

Przewodnik nie przestawał ciągnąć go za sobą.

— Mowa! Prymitywne psowate. Nazywamy je psodźwiedziami. Ważą po trzysta kilo i żrą wszystko jak jasna cholera, co ich nie zeżre wcześniej. Gdy trzeba zabezpieczyć fortecę, wystarczy podnieść te kraty i wypuścić bydlaki na całe podwale.

Wewnątrz wielkiego barbakanu ciągnął się długi korytarz z odnogami na prawo i lewo, wiodącymi do izb zewnętrznych przylegających do masywnego muru. Przewodnik poprowadził Bryana schodami na drugą kondygnację. Tu korytarze były bielone, a na ścianach wisiały ładne mosiężne kinkiety ze zbiornikami na oliwę, gotowe do zapalenia o zachodzie słońca. Okna w głębokich wnękach wychodzące na wewnętrzny dziedziniec wpuszczały światło dzienne do holu.

— Dla każdego z was mamy mały pokój gościnny — oznajmił strażnik. — Siadaj, odpoczywaj i zakąś sobie, jeśli chcesz. — Otworzył ciężkie drewniane drzwi i wszedł pierwszy do środka.

Pokój był kwadratowy, cztery na cztery, wyłożony grubym wełnianym dywanem w odcieniach brązu i szarości. Jego umeblowanie stanowiły zadziwiająco dobrze wykonane krzesła i ławy z toczonego drewna. Niektóre miały siedzenia i oparcia plecione ze sznurów, inne wyłożono czarnymi wełnianymi poduszkami. Na niskim stole stały ceramiczne dzbanki pełne gorących i zimnych napojów, kubki do picia, misa ze szkarłatnymi śliwkami i małymi wiśniami oraz półmisek pełen placków posypanych jakimiś ziarnami.

Przewodnik pomógł Bryanowi zdjąć plecak.

— Tam za zasłoniętymi drzwiami jest toaleta. Niektórzy nowi czują potrzebę. Facet z komitetu przyjęć przyjdzie do ciebie za około dziesięć minut. Tymczasem sobie ostygnij.

Bryan podszedł do wąskiego okna w zewnętrznym murze i przez dekoracyjną mosiężną kratę popatrzył na krajobraz. Dostrzegł amficjony krążące po wąskiej przestrzeni poniżej. Za murem zewnętrznym znajdowała się ścieżka i skalna platforma z czterema kamieniami po rogach, zaznaczającymi położenie bramy czasu. Osłonił oczy przed słońcem i ujrzał sfalowaną sawannę biegnącą ku dolinie Rodanu. Daleko pasło się stadko czworonożnych zwierząt; ptak wyśpiewywał skomplikowaną pieśń. Gdzieś w zamku rozległ się krótki ludzki śmiech.

Bryan Grenfell westchnął. Więc to był poliocen!

Zaczął badać otoczenie; automatycznie notował w mózgu znajome szczegóły, które antropologowi jakże wiele mówiły o kulturze nowego świata. Ściany z kamienia na zaprawie murarskiej, pobielane (kazeiną?), barwione dębowe framugi drzwi i okiennice w oknie bez szyb. Ubikacja miała dla wentylacji małą zakratowaną szparę w murze. Sedes był zwykłą dziurą w murze przypominającą średniowieczne urządzenia w angielskich zamkach. Otaczało ją drewniane siedzenie, a przykrywała pięknie rzeźbiona pokrywa. Na ścianie obok wisiało pudełko pełne zielonych liści. Do mycia służyła ceramiczna miednica i dzban (kamionka toczona na kole garncarskim, dekoracja wstęgowa, polewa solna). Mydło było drobnoziarniste, należycie sezonowane i perfumowane jakimiś ziołami. Tkanina ręcznika przypominała gruby len.

Grenfell wrócił do pokoju. Pożywienie na stole dostarczyło mu dalszych danych. Bryan zjadł wiśnię i odłożył porządnie pestkę na pusty talerz; miąższ owocu był cienki, ale słodki. Prawdopodobnie pierwotna europejska czeremcha lub jej bliska krewna. Śliwki też wyglądały na dzikie. Jeśli którykolwiek z chrononautów przeniósł oczka z ulepszonych owoców pestkowych, być może wyhodowane drzewa okazały się zbyt wrażliwe na plioceńskie owady i choroby, aby przetrwać bez ochrony chemicznej. Bryan zadumał się nad winogronami i truskawkami, ale przypomniał sobie, że są raczej odporne, istniała więc szansa, że Ryszard będzie miał swoje wino, a Mercy truskawki ze śmietaną…

Zimny napój przypominał w smaku sok z owoców cytrusowych, parujący dzban zaś zawierał, jak się okazało, gorącą kawę. Chociaż Bryan był agnostykiem, wzniósł gorącą modlitwę dziękczynną za to ostatnie. Placki okazały się twarde i lekko pachniały miodem. Były należycie wypieczone, a na wierzchu ozdobione orzechami laskowymi. Półmisek z plackami zdobiła prosta ryta dekoracja, pokryta ładną glazurą sangdeboeuf.

Ktoś lekko zapukał do drzwi. Podniósł się mosiężny rygiel i na progu stanął starszy człowiek o łagodnym wyglądzie, z równo przystrzyżonym wąsem i napoleońską bródką. Uśmiechnął się pytająco i gdy Bryan powitał go przyjacielskim mruknięciem, wsunął się do środka. Miał na sobie błękitną tunikę z białym sznurem przewiązanym w pasie i taką samą jak strażnicy obrożę z ciemnego metalu. Wydawał się nieswój; przysiadł na samym brzeżku ławy.

— Nazywam się Tully. Jestem członkiem komitetu przyjęć. Jeśli nie robi to panu różnicy… chciałbym poinformować, że zapewne moglibyśmy panu dopomóc w zorientowaniu się w nowych warunkach, gdyby nam pan powiedział cokolwiek o sobie i swoich planach. Oczywiście, nie po to. by się wtrącać! Ale gdybyśmy mogli dowiedzieć się czegokolwiek o pańskiej specjalności i wyuczonym zawodzie, bardzo by to pomogło. To znaczy moglibyśmy panu powiedzieć, gdzie są potrzebne pana… eee… talenty, jeśli interesuje pana osiedlenie się tutaj. A jeśli nie chce się pan osiedlić, to może ma pan do mnie pytania. Jestem po to, by pomóc, rozumie pan?

On się mnie boi, stwierdził zdumiony Bryan, a następnie pomyślał o ludziach tu przybywających, takich jak Stein czy Felicja, którzy mogli gwałtownie zareagować na początkową dezorientację i szok kulturowy, i doszedł do wniosku, że Tully ma wszelkie powody do ostrożności w pierwszych kontaktach z nowo przybyłymi. Prawdopodobnie zasługiwał na żołd frontowy. By go uspokoić, Bryan rozsiadł się wygodnie na krześle i zaczął jeść placek.

— Bardzo smaczne. Wypieczone z owsa? I sezamu? To bardzo podnosi na duchu, gdy się jest witanym cywilizowanym pokarmem. Doskonały manewr psychologiczny z waszej strony.

Tully roześmiał się rozkosznie.

— O. tak pan sądzi? Bardzo się staraliśmy, aby stworzyć w Zamku Przejścia gościnne otoczenie, ale niektórzy przybysze przeżywają głęboki stres i czasem trudno nam ich uspokoić.

— Początkowo czułem się trochę mętnie, ale teraz już doskonale. Nie bądźże taki spłoszony, człowieku! Jestem nieszkodliwy. I odpowiem na każde rozsądne pytanie.

— Cudownie! — Tully uśmiechnął się z ulgą. Z torebki przypiętej do pasa wyjął arkusik materiału piśmiennego (papieru? pergaminu?) i zwykłe dwudziestowieczne pióro. — Pana nazwisko i poprzednie zajęcie?

— Bryan Grenfell. Byłem antropologiem kulturalnym, specjalizującym się w analizie pewnych form konfliktów społecznych. Jestem bardzo zainteresowany możliwością badania tu waszego społeczeństwa, choć nie nastawiam się szczególnie optymistycznie co do publikacji mojej pracy.

Tully zachichotał z uznaniem.

— Fascynujące, Bryanie! Wiesz, bardzo nieliczni przedstawiciele twego zawodu przybyli przez bramę. Na pewno będziesz chciał podążyć do stolicy i rozmawiać z tamtejszymi ludźmi. Będą tobą w najwyższym stopniu zainteresowani. Możesz dać jedyne w swoim rodzaju oceny!

Bryan był zdziwiony.

— Mam ekwipunek, by zarabiać na życie jako rybak albo handlarz przybrzeżny. Nigdy nie myślałem, że mój stopień naukowy będzie ceniony w pliocenie.

— Przecież nie jesteśmy dzikusami! — zaprotestował Tully. — Twoje umiejętności naukowca prawie na pewno okażą się bezcenne dla… hmm… osobistości administrujących, które docenią twoje rady.

— Macie więc ustrukturowane społeczeństwo?

— Bardzo prosto, bardzo prosto — odparł pośpiesznie Tully. — Ale jestem pewien, że będzie godne twoich dokładnych badań.

— Wiesz, już je rozpocząłem. — Bryan uważnie przyglądał się starannie wygolonej twarzy Tully’ego. — Na przykład ten budynek został dobrze zaplanowany dla celów bezpieczeństwa. Jestem wysoce zainteresowany, przeciw czemu się zabezpieczacie.

— O… mamy tu szereg nader niebezpiecznych gatunków zwierząt. Hieny olbrzymie, szablozębne tygrysy machairody…

— Ale ten zamek bardziej nadaje się do obrony przeciw agresji ludzkiej.

Ankieter pomacał swój naszyjnik. Uciekał ze wzrokiem na boki, wreszcie spojrzał Bryanowi w oczy z wyrazem szczerości.

— No cóż, oczywiście wśród przechodzących przez bramę są osoby niezrównoważone i choć bardzo staramy się zasymilować każdego, nieuchronnie występuje problem poważnie nieprzystosowanych. Ale możesz się nie obawiać, Bryan, ty i cała reszta grupy jesteście tu przy nas zupełnie bezpieczni. Obecnie… mmm… elementy zakłócające spokój raczej chowają się w górach i innych oddalonych miejscach. Proszę się nie niepokoić. Przekonasz się, Bryan, że ludzie wysokiej kultury mają tu na Wygnaniu pełnię władzy. Życie codzienne płynie tak spokojnie, jak tylko może w… mmm… pierwotnym środowisku.

— Brawo dla was.

Tully przygryzł koniec pióra.

— Dla naszej statystyki… to znaczy byłoby pomocne, gdybyśmy dokładnie wiedzieli, jakie wyposażenie zabrałeś ze sobą.

— By je wziąć do wspólnego kotła?

Tully był wstrząśnięty.

— Ależ nic podobnego, zapewniam cię. Każdy podróżnik musi zatrzymać narzędzia swego zawodu, aby przeżyć i być pożytecznym członkiem społeczeństwa, prawda? Jeśli nie chcesz mówić na ten temat, nie nalegam. Ale czasem ludzie przybywają z niezwykłymi książkami czy roślinami albo czymś jeszcze innym, co mogłoby przynieść wielkie korzyści dla wszystkich i jeśli te osoby zgodziłyby się tym podzielić, mogłaby dla wszystkich wzrosnąć jakość życia.

— Prócz żaglowego trimaranu i sprzętu do rybołówstwa nie mam nic szczególnego. Vocodrukarka z arkuszowym konwerterem płytek. Raczej duży zapas książek i nagrań muzycznych. Skrzynka whisky, która gdzieś się zapodziała…

— A twoi towarzysze podróży?

— Myślę, że lepiej, aby mówili we własnym imieniu — odparł lekko Bryan.

— Och, z całą pewnością. Myślałem tylko, że… no tak, dobrze. — Tully odłożył pióro i papier i uśmiechnął się promiennie. — A więc, z pewnością masz pytania, które chciałbyś zadać.

— Teraz tylko parę. Jaka jest liczba waszej ludności?

— No, nie prowadzimy dokładnych spisów, rozumiesz, ale sądzę, że oceniając w granicach rozsądku, będzie około pięćdziesięciu tysięcy dusz ludzkich.

— Dziwne, spodziewałem się, że więcej. Czy macie straty spowodowane chorobami?

— Och, prawie wcale. Wydaje się, że nasza makroimmunizacja i wprowadzona genetycznie odporność bardzo dobrze zabezpieczają nas tu w pliocenie, choć najwcześniejsi podróżnicy nie korzystali z pełnopasmowego uodpornienia jak ci, co przybyli na Wygnanie w ciągu ostatnich trzydziestu mniej więcej lat. I oczywiście niedawno odmłodzeni mogą spodziewać się znacznie dłuższego życia niż ci. którzy korzystali ze starszej technologii. Ale większość na– szych… mmm… ubytków jest wynikiem wypadków, i — Kiwnął poważnie głową. — Oczywiście mamy lekarzy, a pewne leki przesyłane są regularnie przez bramę czasu. Ale nie możemy regenerować osób, które doznały poważnych urazów. I chociaż ten świat można określić jako cywilizowany, nie jest oswojony, jeśli rozumiesz, co chcę przez to powiedzieć.

— Rozumiem. Jeszcze tylko jedno pytanie. — Grenfell sięgnął do kieszeni na piersiach i wyjął kolorowe zdjęcie Mercedes Lamballe. — Czy wiesz, jak mogę znaleźć tę kobietę? Przybyła w połowie lipca tego roku.

Ankieter wziął zdjęcie. Przyglądając mu się, coraz szerzej otwierał oczy. Wreszcie powiedział:

— Myślę… że i tak się dowiesz, ona wyjechała do naszej stolicy na południu. Pamiętam ją bardzo dobrze. Zrobiła na nas wszystkich ogromne wrażenie. W związku z jej niezwykłymi talentami została zaproszona, by… mmm… pojechać tam i pomagać w zarządzaniu.

— Jakimi niezwykłymi talentami?

Tully pośpiesznie odpowiedział:

— Nasze społeczeństwo, Bryanie, to coś zupełnie innego niż Środowisko Galaktyczne. Mamy szczególne potrzeby. To wszystko wyjaśnię ci później. Od ludzi w stolicy otrzymasz dokładniejszy przegląd sytuacji. Z twojego zawodowego punktu widzenia, czekają cię bardzo ciekawe badania. — Tully wstał. — Posil się jeszcze. Za chwilę ktoś inny będzie chciał z tobą rozmawiać, a potem możesz się połączyć z twoimi towarzyszami. Przyjdę do ciebie za pół godziny, można? — I Tully z uśmiechem wymknął się z pokoju.

Bryan odczekał chwilę, wstał i nacisnął rygiel. Nie poruszył się. Był zamknięty.

Grenfell rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu swego okutego żelaznego kija podróżnego. Nie było go. Podwinął rękaw w poszukiwaniu małego noża do rzucania. Nie zdziwiło go, że skórzana pochwa była pusta. Czy „odkurzanie” po przejściu bramy było badaniem za pomocą wykrywacza metali?

— No, no — powiedział głośno do siebie. — Więc to jest pliocen!

Usiadł i czekał.

2

Ryszard Voorhees rozpoznał stan zagubienia psychicznego przy przejściu bramy czasu jako odmianę tego, co odczuwali podczas każdego przejścia ze zwykłej quasiwymiarowej szarej podprzestrzeni pasażerowie statków kosmicznych lecących z szybkością nadświetlną. Ale „uderzenie” translacji temporalnej trwało tu znacznie dłużej niż przy hiperprzestrzennej. Zauważył też szczególne różnice w budowie szarej otchłani. Można było w niej niejasno wyczuć obroty według kolejnych osi, ściskanie (czy wszystko, każdy nawet atom we wszechświecie był nieznacznie mniejszy przed sześcioma milionami lat?), szarość mniej płynną, a bardziej kruchą (czy przez przestrzeń się przepływa, a przez czas przebija?), poczucie otaczającego zanikania sił życiowych, co pasowałoby doskonale do poglądów niektórych filozofów na istotę Środowiska.

Gdy Ryszard opadł z małej wysokości i wylądował na granitowej platformie na Wygnaniu, niemal natychmiast odzyskał panowanie nad sobą, jak każdy kapitan statku kosmicznego o translacji przestrzennej. Odepchnął skwapliwe ręce strażnika, wyszedł z taupola o własnych siłach i szybko się rozejrzał; strażnik zaś mruczał coś idiotycznie.

Dokładnie jak to obiecywał Radca Mishima, dolina Rodanu w pliocenie była znacznie węższa, teren zaś na zachodnim jej brzegu, gdzie w przyszłości stanie na lesistym zboczu góry gospoda, wydawał się bardziej płaski i mniej pocięty strumieniami. Był to płaskowyż, lekko wznoszący się ku południowi. Voorhees dostrzegł zamek, za którym na horyzoncie w świetle wczesnego poranka dymiły dwa gigantyczne wulkany z ośnieżonymi szczytami. Północnym musiał być MontDore, większym zaś na południu — Cantal.

Rosła tu trawa. Podobne do królików zwierzątka przycupnęły bez ruchu, jakby udawały kamienie. Dalej w kotlince zagajnik drzew. Czy małe, podobne do człekokształtnych małp ramapiteki włóczą się w tych lasach?

Strażnicy prowadzili Bryana, Steina i Felicję ścieżką pod górę do zamku. Inni biało odziani ludzie pomagali następnej grupie wydobyć się z obszaru bramy czasu. Kto kieruje tym wszystkim? Jakiś plioceński baron? Jest tu jakaś arystokracja? Czy on, Ryszard, potrafi się dopchnąć w jej szeregi? Jego umysł rzucał pytanie za pytaniem, ku zdziwieniu i radości Ryszarda z młodzieńczym entuzjazmem. Wnet Voorhees pojął, co się z nim dzieje. Był to spóźniony nawrót ulubionej choroby kosmonautów: Gorączki Lądowania na Nowej Planecie. Jeżeli ktokolwiek dostatecznie długo przemierzał Galaktykę i cierpiał nudę podprzestrzennej szarości, sam się w nią wpędzał (jeśli nie był zbyt zmordowany) w oczekiwaniu na zbliżające się lądowanie na planecie dotychczas sobie nie znanej. Czy powietrze będzie ładnie pachniało? Czy miejscowa flora i fauna będą rozkoszą, czy obrazą dla oka? A miejscowa żywność dla języka? Czy ludność szczęśliwa i żwawa, czy przybita trudnościami? Czy miejscowe panie oddadzą się łatwo, gdy sieje o to poprosi?

Ryszard zagwizdał przez zęby kilka taktów starej sprośnej ballady. Dopiero wtedy doszło do jego świadomości, że słyszy czyjś zaniepokojony głos, poczuł też, że ktoś ciągnie go za rękaw.

— Proszę naprzód, sir. Pana przyjaciele już poszli do Zamku Przejścia. My musimy iść za nimi. Będzie pan chciał odpocząć, odświeżyć się i na pewno zadać parę pytań.

Strażnik był ciemnowłosy, dobrze zbudowany, choć raczej kościsty, pozornie młodzieńczy, lecz o nazbyt rozumnym spojrzeniu jak wszyscy niedawno odmłodzeni. Ryszard zanotował w pamięci obrożę z ciemnego metalu i białą tunikę, zapewne w tropikalnym klimacie o wiele wygodniejszą niż jego kostium z czarnego aksamitu i grubego sukna.

— Niech się tylko rozejrzę, chłopie — powiedział, ale strażnik nadal ciągnął go za rękaw. Dla świętego spokoju Ryszard ruszył wiodącą do zamku ścieżką.

— Ładne wzniesienie panujące nad okolicą, chłopie. Czy ten wzgórek jest sztuczny? Jak się zaopatrujecie w wodę tam na górze? Jak daleko stąd do najbliższego miasta?

— Wolnego, podróżniku! Chodź ze mną i wszystko. Ludzie z komitetu powitalnego lepiej odpowiedzą na te pytania niż ja.

— No, przynajmniej mi powiedz, jakie tu są widoki na to, by sobie popchnąć? To znaczy… wtedy, — czyli teraz… powiedziano nam, że mężczyzn jest tu cztery razy więcej niż kobiet. Mogę ci powiedzieć, że z tego powodu prawie cofnąłem się przed przejściem! Gdyby nie szczególne okoliczności nie cierpiące zwłoki, w ogóle nie przybyłbym na Wygnanie! Więc jak to jest? Macie tam w zamku kobiety?

Zapytany odpowiedział surowym tonem:

— Udzielamy gościny pewnej liczbie podróżniczek, lady Epone zaś rezyduje tu czasowo. Żadna kobieta nie mieszka stale w Zamku Przejścia.

— No to jak wy to załatwiacie? Czy jest tu wieś albo miasto na weekendowe skoki, albo coś?

Strażnik odparł rzeczowo:

— Wielu z załogi zamku to homoseksualiści lub osobnicy autoerotyczni. Reszta korzysta z usług wędrownych artystek z Roniah lub Burask. W tej okolicy nie ma małych wiosek, tylko rzadko rozrzucone miasta lub plantacje. Ci z nas, którzy służą w zamku, są szczęśliwi, że mogą tu być. Jesteśmy dobrze opłacani za naszą pracę. — Z uśmieszkiem dotknął swego naszyjnika, po czym podwoił wysiłki, by przyśpieszyć marsz nowo przybyłego.

— Wygląda na to, że zakład jest dobrze zorganizowany — rzekł z powątpiewaniem Ryszard.

— Przybyłeś do fascynującego świata. Gdy tylko nauczysz się trochę naszych obyczajów, będziesz bardzo szczęśliwy… Nie przejmuj się psodźwiedziami. Trzymamy je dla bezpieczeństwa. Nic nam nie mogą zrobić.

Pośpiesznie przeszli podwale i weszli do barbakanu, gdzie strażnik próbował skierować Ryszarda schodami na górę. Ale ekskosmonauta wyrwał mu się i oznajmił:

— Zaraz wracam! Muszę rzucić okiem na to zadziwiające miejsce!

— Przecież nie możesz!… — zawołał strażnik.

Ale jednak mógł. Przytrzymując ręką kapelusz z piórem, Ryszard ruszył biegiem przed siebie, ale z trudem ze względu na ciężki plecak. Przebiegł z tupotem przez wykładane kamiennymi płytami przejście i skierował się daleko w głąb budowli. Skręcał tu i tam za rogami domu, aż dostał się na wewnętrzny dziedziniec zamku. O tak wczesnej porze panował tu głęboki cień. Dziedziniec otoczony był wysokim na dwa piętra murem z wewnętrznymi korytarzami, narożnymi basztami i blankami. Mierzył prawie osiemdziesiąt metrów wzdłuż i wszerz. Pośrodku znajdowała się fontanna otoczona drzewami w kamiennych skrzyniach. Pod murami w regularnych odstępach rosło jeszcze więcej drzew. Całą jedną stronę podwórca zajmował duży podwójny corral, starannie ogrodzony ażurowymi kamiennymi płytami. W jednej zagrodzie znajdowało się kilkadziesiąt zwierząt nie znanego Ryszardowi gatunku. Druga wydawała się pusta.

Ryszard usłyszał odgłosy pogoni i rzucił się do krużganku otaczającego pozostałe trzy strony podwórca. Przebiegł parę metrów i zawrócił w boczny korytarz, ale ten kończył się na ślepo. Po obu stronach Ryszard miał drzwi prowadzące do apartamentów wewnątrz murów.

Otworzył pierwsze na prawo, wsunął się do środka i cicho zamknął je za sobą.

W pomieszczeniu panowała ciemność. Stał nie poruszając się i próbował wyrównać oddech. Z przyjemnością usłyszał, że odgłos biegnących stóp oddala się. Jak na razie udało mu się uciec. Sięgnął do kieszeni plecaka po latarkę. Zanim ją włączył, usłyszał cichy szmer. Znieruchomiał. Ciemną izbę przeszył promień światła. Ktoś nieopisanie wolno otwierał wewnętrzne drzwi prowadzące do drugiego pokoju, a bijący stamtąd słup światła stawał się coraz szerszy, aż pochwycił Ryszarda.

W drzwiach Voorhees ujrzał sylwetkę bardzo wysokiej kobiety ubranej w suknię bez rękawów, ale tak przejrzystą, że niemal nie dostrzegalną. Ryszard nie widział twarzy kobiety, ale wiedział, że musi być piękna.

— Lady Epone — odezwał się, chociaż nie wiedział, dlaczego to zrobił.

— Możesz wejść.

Nigdy nie słyszał takiego głosu. Jego dźwięczna słodycz zawierała tak jednoznaczną obietnicę, że Ryszard rozpalił się w mgnieniu oka. Odrzucił plecak i podszedł do czarnej sylwetki przyciągany przez światłość. Wycofała się powoli do drugiego pokoju, on podążył za nią. Z sufitu zwieszały się tuziny lamp oświetlających draperie z połyskliwej, złotej tkaniny i białej gazy, zwieszające się wokół wielkiego łoża.

Kobieta wyciągnęła ramiona. Jej luźna szata była koloru bladego błękitu, z długimi żółtymi szarfami spływającymi z ramion jak złożone mgliste skrzydła. Lady Epone nie była przepasana. Wokół jej szyi błyszczała złota obroża, a w blond włosach złoty diadem. Włosy kobiety zwisały niemal do jej pasa i tak samo — jeśli wzrok nie mylił Ryszarda — zwisały pod pajęczą tkaniną jej niewiarygodnie długie piersi. Była prawie o pół metra wyższa od niego. Patrząc z góry nieludzko płonącymi oczami powiedziała:

— Podejdź bliżej.

Poczuł zawrót głowy. Oczy kobiety zaświeciły jeszcze mocniej, a jej miękka skóra zaczęła go pieścić, aż wpadł w otchłań rozkoszy tak potężnej, że musiała go zniszczyć. Kobieta zawołała:

— Czy możesz?! Czy możesz?!

Próbował. I nie mógł.

Słodki świetlisty powiew nagle stał się tajfunem, skrzeczącym, przeklinającym i szarpiącym nim. Nie jego ciałem, lecz czymś, co skuliło się pełne winy gdzieś w jego mózgu, niegodne i zasługujące na karę. To bezkształtne coś, szarpane, wystawione na pośmiewisko, ciśnięte o ziemię i zdeptane, bite wybuchami nienawiści, kurczyło się coraz bardziej i bardziej, aż stało się znikomym okruchem, który rozpadł się ostatecznie w białym płomieniu bólu.

Ryszard obudził się.

Mężczyzna w niebieskiej tunice klęczał na podłodze i manipulował przy kostkach nóg Voorheesa. Znajdowali się w małym pokoju o ścianach z surowego kamienia wapiennego. Ryszard był przykuty do ciężkiego krzesła. Lady Epone stała przed nim patrząc nieruchomymi, czarnymi oczami. Usta miała wykrzywione w uśmiechu pogardy.

— Gotów, Lady.

— Dziękuję, JeanPaul. Proszę nałożyć opaskę. Mężczyzna włożył Ryszardowi na głowę prosty diadem z pięcioma ostrzami. Epone podeszła do urządzenia stojącego na stole koło fotela, które Ryszard wziął za jakąś skomplikowaną metalową rzeźbę ozdobioną kamieniami. Kryształy aparatu słabo błyszczały, wielobarwne światełka pojawiały się i gasły. Aparat był wyraźnie uszkodzony. Epone niecierpliwie pstryknęła palcem w największy pryzmat, różowawy, wielkości pięści.

— Ano, pfuj! Czy nic nie działa w tym przeklętym miejscu? — Nareszcie! Teraz zaczynamy. — Założyła ręce na piersiach i spojrzała z góry na Ryszarda. — Jak masz na imię?

— Idź do diabła — wymamrotał.

Straszliwe uderzenie bólu prawie rozsadziło mu czaszkę.

— Proszę się odzywać tylko w odpowiedzi na pytania. Moje rozkazy wypełniać natychmiast. Czy rozumiesz?

Zwisając bezwładnie z krzesła, do którego był przykuty, wyszeptał:

— Tak.

— Jak masz na imię?

— Ryszard.

— Zamknij oczy, Ryszardzie. Chcę, abyś bez mówienia nadał słowo „ratunku”.

Słodki Boże, to jest łatwe! Ratunku! Męski głos odpowiedział:

— Telepatia minus sześć.

— Otwórz oczy, Ryszardzie — rozkazała Epone. — Teraz żądam, abyś słuchał uważnie. — Skądś ze swej luźnej sukni wydobyła srebrny sztylet i na otwartych dłoniach zbliżyła go do Ryszarda. Ich mleczną białość przecinało tylko kilka słabych linii. — To jest sztylet. Zmuś mnie, Ryszardzie, bym wbiła go sobie w serce. Zemścij się na mnie. Zniszcz mnie moimi rękami. Zabij mnie, Ryszardzie.

Próbował! Chciał śmierci tej potwornej suki. Próbował.

— Zniewalanie minus dwa i pół — odezwał się stojący za fotelem pachołek.

Epone powiedziała:

— Ryszardzie, skoncentruj się na tym, co do ciebie mówię. Twoje życie i twoja przyszłość na Wygnaniu zależą od tego, co zrobisz w tym pokoju. — Rzuciła sztylet na stół, bliżej niż o metr od przykutej prawej ręki Voorheesa. — Zrób tak, by ten sztylet się uniósł! Skieruj go na mnie! Wbij mi go w oczy! Zrób to, Ryszardzie!

Tym razem ton jej głosu był pełen dzikiego zapału. Ryszard desperacko starał się spełnić jej żądanie. Teraz już wiedział, co się tu dzieje. Badano go na uśpione metafunkcje, teraz na psychokinezę. Ale przecież sam mógł im powiedzieć…

— PK minus siedem — oznajmił mężczyzna.

Epone przytuliła się do Voorheesa, pachnąca, cudowna.

— Spal mnie, Ryszardzie. Wydobądź płomień ze swego umysłu i niech on zwęgli, spali i spopieli to ciało, którego nigdy nie zaznasz, bo nie jesteś mężczyzną, tylko nędznym robakiem bez seksu i wrażliwości. Spal mnie!

Ale to on płonął. Łzy spływały mu po policzkach i zatrzymywały się na wąsach. Spróbował na nią splunąć, ale usta miał zlepione, język opuchnięty. Odwrócił głowę, bo jego powieki nie chciały się zamknąć, by odciąć widok jej błękitno-żółtego okrucieństwa.

— Kreacja plus dwa i pół.

— Ciekawe, ale oczywiście niewystarczające. Teraz chwilę odpocznij, Ryszardzie. Pomyśl o swoich towarzyszach znajdujących się piętro wyżej. Jeden po — drugim przyjdą tutaj, jak tylu innych przychodziło, a ja ich poznam tak, jak poznałam ciebie. I jedni będą służyli Tanom w taki sposób, a inni w inny, ale wszyscy będą służyć, z wyjątkiem kilku szczęśliwców, którzy się przekonają, że brama do Wygnania jest mimo wszystko bramą do raju… Masz ostatnią szansę. Wejdź w mój umysł. Poznaj go. Wysonduj mnie, rozłóż mnie na części i złóż w bardziej posłuszny ci wzór. — Pochyliła się tak nisko, że jej twarz bez skazy była tylko o parę centymetrów od niego. Ani porów, ani zmarszczek na tym obliczu. Tylko źrenice jak ostrza szpilek w nefrytowych tęczówkach. Ale jakaż piękność! Podła i zwodnicza piękność, niewiarygodnie stara.

Ryszard szarpnął się w kleszczach krzesła. Jego myśli krzyczały bezgłośnie:

Nienawidzę cię i gwałcę cię, i poniżam cię, i sram na ciebie, i ogłaszam cię martwą! Ogłaszam cię zgniłą! Będziesz się wiła w wiecznym bólu, rozciągnięta na kole tortur powierzchni przestrzennych, aż ustanie oddech wszechświata, a przestrzeń zapadnie się w sobie…

Korekcja minus jeden.

Ryszard osunął się bezwładnie na oparcie krzesła. Diadem spadł mu z głowy na kamienną posadzkę z dźwiękiem dzwonu ostatecznego.

— Znów zawiodłeś, Ryszardzie — powiedziała Epone znudzonym głosem. — Spisz jego bagaż, JeanPaul. A potem wsadź go z innymi, którzy odejdą z północną karawaną do Finiah.

3

Elżbieta Orme była tak oszołomiona szokiem translacji, że ledwie czuła kierujące nią dłonie, popychające w górę ścieżki wiodącej do zamku. Ktoś odebrał jej pakunek i była z tego zadowolona. Uspokajające mamrotanie głosu przewodnika przeniosło ją wstecz, do dawnych czasów tamtego bólu i lęku. Znowu poczuła, jak budzi się w osłaniającym łonie ciepłego roztworu, w którym regenerowała się przez dziewięć miesięcy, wśród rurek, drutów i monitorów. Z nie widzącymi oczami, skórą pozbawioną wrażeń dotykowych przez długie zanurzenie w wodach płodowych. Słyszała jednak łagodny głos ludzki, który ją uspokajał. Mówił, że znowu jest cała i niedługo już zostanie uwolniona.

— Lawrence? — zaskomlała. — Czy nic ci nie jest?

— Naprzód, panienko. Tylko naprzód. Jesteś już bezpieczna i wśród przyjaciół. Idziemy wszyscy do Zamku Przejścia i tam sobie odpoczniesz. Idź prosto przed siebie jak grzeczna dziewczynka.

Dziwaczne wycie rozszalałych zwierząt. Otworzyć oczy w przerażeniu i natychmiast je zamknąć. Gdzie się znalazłam?

— W Zamku Przejścia, w świecie, który nazywacie Wygnaniem. Tylko spokojnie, panienko. Amficjony nic nam nie mogą zrobić. A teraz po schodach w górę i ułożymy cię do dobrego odpoczynku. To już tutaj.

Otwierające się drzwi i mały pokój z… czym? Ręce ją popychające, by usiadła, by się położyła. Ktoś uniósł jej nogi i podłożył poduszkę pod głowę.

Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie samej!

Wrócę za chwilę z uzdrawiaczem, panienko. Nie pozwolimy, by tobie coś się stało, możesz na to liczyć! Jesteś bardzo szczególną panią. Odpocznij teraz, a ja przyprowadzę kogoś, kto ci pomoże. Toaleta za tą zasłoną.

Gdy drzwi się zamknęły, leżała bez ruchu, aż poczuła podnoszącą się w gardle falę nudności. Zwlokła się, słaniając na nogach przeszła do łazienki i zwymiotowała do miski. Straszliwy ból przeszył jej mózg, aż niemal zemdlała. Oparła się o pobielaną ścianę i z trudem chwytała powietrze. Mdłości ustępowały, a wraz z nimi pomału i ból w czaszce. Zauważyła, że ktoś wchodzi do pokoju, dwie osoby rozmawiają; poczuła, że jakieś ręce ją podtrzymują, a do ust ma przyciskany gruby brzeg kubka.

Niczego nie chcę.

Wypij to, Elżbieto. Pomoże ci.

Otwórz. Przełknij. Właśnie. Dobrze. Teraz usiądź znowu.

Głos, głęboki i dźwięczny:

— Dziękuję, Kosta. Teraz ja się nią zaopiekuję. Możesz odejść.

— Tak, Lordzie. — Odgłos zamykanych drzwi.

Elżbieta chwyciła za poręcze fotela i czekała na nawrót bólu. Nie wrócił. Odprężyła się i powoli otworzyła oczy. Siedziała przy niskim stole, na którym stało kilka talerzy z jedzeniem i napoje. Naprzeciw niej stał pod oknem niezwykły człowiek. Był ubrany w biel i purpurę, miał ciężki pas z połączonych złotych kwadratów wysadzanych czerwonymi i mlecznymi kamieniami szlachetnymi, a na szyi złotą obrożę z grubych skręconych drutów, z ozdobnym zameczkiem z przodu. Palce, w których trzymał kamionkowy kubek z lekarstwem, były dziwnie długie, z węzlastymi stawami. Elżbieta zaczęła się mętnie zastanawiać, jak mu się udało wsunąć na nie tyle pierścieni, błyszczących teraz w porannym słońcu. Miał blond włosy do ramion z grzywką sięgającą oczu, oczu bardzo bladobłękitnych, pozbawionych, jak się wydawało, źrenic i bardzo głęboko osadzonych. Jego twarz była piękna, mimo gęstej sieci zmarszczek w kącikach uśmiechniętych ust.

Miał prawie dwa i pół metra wzrostu.

O Boże! Kim jesteś? Gdzie ja jestem ? Myślałam, że cofnę się w czasie do pliocenu na Ziemi. Ale to nie jest… to nie może być…

Ależ jest — mówił łagodnym, śpiewnym głosem. — Nazywam się Creyn. Ty zaś naprawdę znajdujesz się w epoce zwanej pliocenem i na planecie Ziemia… którą jedni nazywają Wygnaniem, a inni Wielobarwnym Krajem. Zdezorientowało cię przejście przez bramę czasu, może nawet poważniej niż resztę twoich towarzyszy. Ale to zrozumiałe. Podałem ci łagodny wyciąg wzmacniający, który cię pokrzepi. Za kilka minut, jeśli pozwolisz, porozmawiamy. Ludzie z naszego personelu, witający wszystkich nowo przybyłych, w tej chwili przeprowadzają wywiady z twoimi przyjaciółmi. Odpoczywają oni w pokojach takich jak ten, mają trochę jedzenia i picia i zadają pytania, na które staramy się jak najlepiej odpowiadać. Strażnicy bramy zaalarmowali mnie, że jesteś w złym stanie. Udało im się też zauważyć, że jesteś wyjątkowo niezwykłą podróżniczką i dlatego ja rozmawiam z tobą osobiście…

Elżbieta zamknęła oczy. Mężczyzna monotonnie kontynuował. Ogarnął ją spokój i ukojenie. Więc to naprawdę jest Kraj Wygnania! I udało mi się wejść do niego bezpiecznie. Teraz mogę zapomnieć o tym, co straciłam. Mogę zbudować nowe życie.

Szeroko otworzyła oczy. Uśmiech wysokiego mężczyzny stał się ironiczny.

— Twoje życie z pewnością zacznie się na nowo — zgodził się. — Ale co straciłaś? Ty… mnie słyszysz. Tak.

Zerwała się z miejsca, nabrała powietrza i wydała straszliwy krzyk. Krzyk ekstazy. Życie znów odbudowane, odnowione. Wdzięczność.

Powoli! — powiedziała sobie. Zejdź z tych szczytów. Łagodnie. Po pierwszym szalonym skoku psychicznym posuwaj się ostrożnie. Wychodź na zewnątrz na najprostszą modłę, szerokim, szerokim promieniem, bo jesteś słaba po ponownym narodzeniu.

Ja/my cieszymy się wraz Z tobą, Elżbieto.

Creyn. Czy pozwolisz na płytkobadanie?

Wzruszenie ramion.

Elżbieta niezdarnie wśliznęła się poza jego uśmiech, gdzie biernie oczekiwał na nią dobrze uporządkowany zbiór danych. Ale głębsze warstwy osłaniała ostrzegawcza twardość. Chwyciła podane informacje i wynurzyła się szybko. Zaschło jej w gardle, a serce biło w szoku poznania. Łagodnie! Łagodnie. Dwa uderzenia psychiczne w ciągu paru minut w jej nie zabliźnioną ranę. Zatrzymaj, lecz pozwól na samokorekcję. On nie jest w stanie czytać głęboko ani daleko. Ale wywierać presję tak. Korygować też, jak najsilniej. Inne zdolności? Brak danych.

Wreszcie odezwała się głośno i spokojnie:

— Creyn, nie jesteś istotą ludzką ani rzeczywiście aktywnym metapsychikiem. Te dwie rzeczy są sprzeczne z moim doświadczeniem, jestem więc zagubiona. W świecie, z którego przybywam, tylko osoby o aktywnych uzdolnieniach metapsychicznych są zdolne do porozumiewania się w mowie czysto mentalnej. I tylko sześć ras w naszej Galaktyce ma geny metazdolności. Nie należysz do żadnej z nich. Czy mogę sondować głębiej, by się więcej o tobie dowiedzieć?

— Żałuję, ale w tej chwili nie mogę na to pozwolić. Później będziemy mieli okoliczności sprzyjające temu… by się poznać.

— Czy jest tu wielu z twojego ludu?

— Dostateczna liczba.

W ułamku sekundy, gdy wypowiadał te słowa, cisnęła z całej siły sondę korygującą pomiędzy jego bladobłękitne oczy. Ale sonda odbiła się i roztrzaskała. Siła odrzutu była tak wielka, że zmusiła Elżbietę do krzyku, mężczyzna zaś zwany Creynem roześmiał się.

Elżbieto. To było w najwyższym stopniu niegrzeczne! I nieskuteczne.

Wstyd.

— To był nagły impuls, oznaka złego wychowania, za co cię przepraszam. W naszym świecie żadnemu metapsychikowi nie śniłoby się nawet o nie proszonym sondowaniu, chyba że byłby w stanie zagrożenia. Nie wiem, co mi się stało.

— Niepokój wywołany przejściem przez bramę.

Cudowna straszliwa bezlitosna jednokierunkowa brama! — To nie tylko to — odparła i siadła głęboko w fotelu. Zrobiła szybki przegląd obrony mentalnej. Wzniesiona i dość bezpieczna, rana zastrupia się, znajome wzorce stabilizują.

— Tam po tamtej stronie — powiedziała — doznałam ciężkich uszkodzeń mózgu. Proces regeneracyjny wymazał moje metafunkcje. Sądzono, że na zawsze. W przeciwnym razie — podkreśliła to również myślowo — nigdy by mi nie pozwolono na przejście na Wygnanie. Ani ja bym tego nie chciała.

To dla nas wielkie szczęście. Witaj w imieniu WszechTanu.

— Czy nie przybywali tu nigdy czynni metowie?

— Dwadzieścia siedem lat temu nagle przybyła prawie stuosobowa grupa. Muszę z przykrością powiedzieć, że okazali się niezdolni do adaptacji w tutejszych warunkach. — Ostrożne ostrożnie. Opancerzenie.

Elżbieta skinęła głową.

— Musieli być zbiegłymi buntownikami. Dla naszego Środowiska Galaktycznego były to smutne czasy… A więc żaden z nich nie żyje? Jestem jedyną czynną na Wygnaniu?

Może nie na długo.

Oparła się o stół, wstała z fotela i podeszła do niego bliżej.

Jego przyjacielski nastrój nagle się zmienił.

— Nie jest w naszych zwyczajach ot tak sobie wkraczać w prywatną przestrzeń drugiego. Najuprzejmiej proszę o wycofanie się.

Uprzejme ubolewanie. — Chciałam tylko obejrzeć twój złoty naszyjnik. Czy zechcesz go zdjąć, bym mogła obejrzeć z bliska? Wydaje mi się znakomitym dziełem jubilerstwa.

Okropne przerażenie! — Przykro mi, Elżbieto. Dla nas złota obręcz ma wagę symbolu religijnego. Nosimy ją aż do śmierci.

— Chyba rozumiem. — Zaczęła się uśmiechać.

SONDOWANIE.

Elżbieta roześmiała się na głos. Teraz ty będziesz przepraszał Creyn!

Smutek, skrępowanie. Przykro mi Elżbieto. Upłynie pewien czas nim się przyzwyczaisz.

Odwróciła się plecami.

— Co się ze mną stanie?

— Pojedziesz do naszego miasta stołecznego, bogatego Muriah na Białej Srebrnej Równinie. Leży na południu Wielobarwnego Kraju. Tam wśród Tanów czeka cię wspaniałe powitanie, Elżbieto.

Obróciła się na pięcie i spojrzała mu w oczy.

— A ci, którymi rządzicie? Czy też mnie chętnie powitają?

Ostrożność. — Będą cię kochać tak, jak nas kochają. Postaraj się nas nie sądzić, nim nie będziesz miała wszystkich danych. Wiem, że pewne aspekty obecnej sytuacji cię niepokoją. Ale bądź cierpliwa. Nic złego ci nie grozi.

— Co się stanie z mymi przyjaciółmi? Tymi, co przybyli ze mną przez bramę czasu?

— Niektórzy pojadą do stolicy. Inni już wskazali, że wolą udać się gdzie indziej. Wszystkim znajdziemy dobre miejsca. Będą szczęśliwi.

Szczęśliwi rządzeni? Niewolni?

Rządzimy, Elżbieto, ale łagodnie. Przekonasz się. Wstrzymaj się z oceną, zanim ujrzysz, cośmy zrobili z tej planety. Była niczym, a myją przekształciliśmy, tylko ten mały jej zakątek, w coś cudownego.

Za wiele tego było… Znów poczuła pulsowanie w głowie i zbliżającą się zapaść. Opadła na miękkie poduszki wyścielające ławę.

— Skąd… skąd przybyliście? W czasie o — sześć milionów lat w przyszłości znałam wszystkie rozumne rasy naszego Środowiska… sprzężone i nie. Nie ma ludu podobnego do was… tylko jedni ludzie. I jestem pewna, że nie należycie do naszego rodu. Macie inną konstrukcję mentalną.

Różnice podobieństwa równoległości wiry gwiazd w nieprzeliczonej liczbie aż do ostatecznych granic.

Zrozumiałam. W moim czasie przyszłym nikt jeszcze nie pokonał bariery bólu w takiej translacji. Nasila się w stosunku geometrycznym do wzrostu odległości.

Uśmierzenie.

— Niezwykle ciekawe. Gdybyż tylko było możliwe przekazać informację o tym na drugą stronę bramy.

— Porozmawiamy o tym później, Elżbieto. W stolicy. Istnieją jeszcze inne możliwości, jeszcze bardziej zastanawiające, które pojmiesz dokładnie w Muriah. — Roztargnienie. Dotknął swej złotej obręczy i natychmiast ktoś zastukał do drzwi.

Nerwowy człowieczek w niebieskim ubraniu wszedł do pokoju i pozdrowił Creyna przez przyłożenie palców do czoła. Tanu królewskim gestem przyjął pozdrowienie.

— Elżbieto, to jest Tully, jeden z naszych zaufanych ankieterów. Rozmawiał z twymi towarzyszami, przedyskutował z nimi plany na przyszłość i odpowiadał na pytania.

— Czy wszyscy już oprzytomnieli po przejściu?

— zapytała. — Chcę ich ujrzeć. Porozmawiać z nimi.

— We właściwym czasie, Lady — odpowiedział Tully. — Wszyscy pani przyjaciele są bezpieczni i w dobrych rękach. Nie ma się o co martwić. Niektórzy udadzą się z panią na południe, reszta wybrała podróż do innego miasta na północy. Doszli do wniosku, że ich uzdolnienia będą tam lepiej doceniane. Mogę panią poinformować, że karawany w obu kierunkach wyruszą stąd jeszcze dziś wieczorem.

— Rozumiem.

Ale czy rozumiała? Jej myśli znowu się zmąciły. Rzuciła w stronę Creyna próbne pytanie, które zręcznie odparował:

Ufaj mi Elżbieto. Wszystko będzie dobrze. Odwróciła się znowu do małego ankietera.

— Chcę mieć pewność, że będę mogła pożegnać moich przyjaciół idących na północ.

— Oczywiście, Lady. Będzie to załatwione.

— Człowieczek położył rękę na obroży, a Elżbieta przyjrzała jej się uważnie. Wyglądała identycznie jak obręcz Creyna, lecz była z ciemnego metalu.

Creyn. Chcę poddać tegotu badaniu. Lekceważenie. Jest pod naszą ochroną. Czy chcesz go wpędzić w rozpacz przedwczesną próbą zadowolenia ciekawości? Badanie będzie dla niego nieszczęściem.

Może trwałą szkodą. Ma mało danych. Ale rób z nim co chcesz.

Dziękuję ci, Tully, za wiadomości o moich przyjaciołach — powiedziała łagodnym tonem.

Człowiek w niebieskim ubraniu uspokoił się.

— To pobiegnę na następny wywiad, można? Przypuszczam, że Lord Creyn już odpowiedział na pani pytania w sprawach… mmm… ogólnych.

— Nie na wszystkie. — Sięgnęła po dzbanek, szklankę i nalała sobie zimnego napoju. — Ale mam nadzieję, że z czasem to zrobi.

4

Natychmiast po wizycie niebiesko ubranego ankietera Aiken Drum zbadał drewniane drzwi. Stwierdził, że są zamknięte, ale jakoś temu zaradził. Do sondowania szpary koło mosiężnego rygla użył długiej, szklistej igły od rożka rymarskiego. Udało mu się unieść ukrytą zapadkę unieruchamiającą zasuwę. Otworzywszy ostrożnie drzwi przyjrzał się mechanizmowi zamka po drugiej stronie. Mały kamyk podniesiony z podłogi wystarczył, by go zablokować.

Zamknął za sobą drzwi i ruszył chyłkiem wzdłuż korytarza. Mijał po drodze inne drzwi, za którymi, jak przypuszczał, uwięziono jego kolegów z Grupy Zielonej. Nie chciał ich teraz wypuszczać, w każdym razie aż do chwili, póki się nie rozejrzy i nie obmyśli, jakie korzyści może wyciągnąć z dziwnej sytuacji. Tutaj w pliocenie działała jakaś dziwna potęga i oczywiście trzeba było czegoś więcej niż prostackie plany Steina i Ryszarda, by zrobić w konia tutejszych kmiotków.

Uwaga!

Rzucił się w bok i ukrył w głębokiej wnęce okna wychodzącego na wewnętrzny dziedziniec. Wyciągnąwszy kameleonowe ponczo skulił się w cieniu i starał niepostrzeżenie upodobnić do kamiennej podłogi.

Czterech krzepkich strażników pod dowództwem człowieka w niebieskim ubraniu biegło korytarzem od strony, z której przyszedł Aiken. W ogóle nie spojrzeli w jego kierunku, a po chwili stało się jasne dlaczego.

Z daleka dobiegł ryk wściekłości i przytłumiony łomot. Pod mocnymi uderzeniami z wewnątrz rozdzwoniły się drzwi jednego z pokoi dla nowo przybyłych. Wychyliwszy głowę z wnęki Aiken ujrzał grupkę sług zamkowych chyłkiem wycofujących się spod pierwszych drzwi od strony schodów. Nawet z dziesięciometrowej odległości Aiken widział, jak grube dębowe deski drżą od potężnych, rytmicznych uderzeń.

Strażnik w niebieskim ubraniu zatrzymał się tam i śmiertelnie przerażony dotknął swej obroży. Czterech mężczyzn gapiło się z otwartymi ustami, jak ich dowódca zaskrzeczał:

— Pozwoliliście mu zatrzymać żelazny topór? Wy durni zasrańcy!

— Ależ, Mistrzu Tully, dodaliśmy do jego piwa tyle środka nasennego, ile trzeba do uśpienia mastodonta!

— Lecz nie dość, by choć osłabić tego zwariowanego Wikinga, to widać! — wysyczał Tully. Drzwi zatrzeszczały pod szczególnie mocnym ciosem i przez moment było widać w potrzaskanej desce ostrze topora Steina, które natychmiast zniknęło. — Wydostanie się za parę chwil! Salim, leć po Lorda Creyna. Potrzebna nam bardzo duża szara obroża. Zaalarmuj — także Kasztelana Pitkina i oddział bezpieczeństwa. Kelolo, zawołaj więcej strażników z siecią. I powiedz Frotzowi, by zamknął kratę w bramie na wypadek, gdyby ten tutaj przebił się przez schody. Biegiem! Jeśli złowimy w sieć tego sukinsyna w chwili, gdy wyłamie drzwi, może uda nam się ocalić tę kupę gówna.

Dwóch strażników rozbiegło się w przeciwne strony.

Aiken wycofał się pod osłonę cienia. Poczciwy, stary Stein. W jakiś sposób przejrzał tę fasadę fałszywej życzliwości i zdecydował podjąć akcję bezpośrednią. Narkotyk w piwie! Wielki Boże, a jeśli i do kawy go dodali? Ale nie wypił więcej niż pół kubka. I podczas rozmowy z Tullym starał się tańczyć, jak mu zagrano. Był pewien, że udało mu się odegrać rolę potencjalnie użytecznego, ale nieszkodliwego błazna-złotej rączki. Może usypiano tylko wielkich, niebezpiecznie wyglądających facetów.

— Prędzej, prędzej, wy durnie! — wył Tully. — On się już włamuje!

Tym razem Aiken nie ośmielił się wyjrzeć. Ale usłyszał triumfalny wrzask i trzeszczenie łamanego drewna.

— Ja was nauczę mnie zamykać! — rozległ się wrzask Steina. — Niech tylko dostanę w ręce tego małego tchórzliwego fiuta, który spaskudził mi piwo! Hi! Hi! Hi!

Bardzo wysoka postać w purpurze i bieli przeszła dużymi krokami koło schronienia Aikena, za nią postępował oddział ludzkich wojowników w wysokich hełmach i żółtawych ciężkich łuskowych zbrojach.

— Lordzie Creyn! — odezwał się Tully. — Posłałem po sieć i posiłki… O, dzięki Tanie! Już są!

Na leżąco, przytulony do podłogi pod swym ponczem, Aiken podpełzł po kamieniach do miejsca, skąd dobrze widział cały korytarz. Stein, rycząc przy każdym uderzeniu toporem, poszerzał dziurę w drzwiach, aż stała się na tyle duża, by przez nią przejść. Z przybyciem Creyna ludzie z załogi zamku opanowali się i stali w oczekiwaniu.

Sześciu z nich w zbrojach stało przy rozłożonej na podłodze mocnej sieci. Po obu stronach rozlatujących się drzwi czekało dwóch żołnierzy z pałkami grubości męskiego ramienia, nabitymi okrągłymi metalowymi guzami. Nie uzbrojeni strażnicy cofnęli się; utworzyli kordon ochronny, przed górującą postacią Creyna.

— Hiiija! — wrzasnął Stein przy kopnięciu w ostatnie kawały dębowego drewna przesłaniające otwór w drzwiach. Jego rogaty hełm Wikinga wychylił się na moment i cofnął w przygotowaniu do ataku.

Stein wskoczył przez otwór i wylądował pod przeciwległą ścianą szerokiego korytarza, poza zasięgiem siatki, pomiędzy strażnikami ubranymi na biało a zebranymi przy ich straszliwym panu. Rzucili się na szalonego wojownika z rozpaczliwym krzykiem. Stein zaczął ich rąbać trzymanym oburącz toporem bojowym, który krótkimi, jadowitymi łukami ciął ich ciała i kości, rozrzucając odrąbane członki nieszczęśników tryskające w locie czerwienią na ściany i podłogę. Żołnierze w zbrojach walili go bezskutecznie pałkami i starali się pochwycić za ręce. On zaś rąbał barierę żywych i martwych ludzi, oddzielającą go od Creyna. W jakiś sposób doskonale zdawał sobie sprawę, kto jest tu głównym wrogiem.

— Dostanę cię! — zaryczał Wiking.

Na odzieniu Creyna prawie już nie było białego miejsca. Stał obojętnie pod ścianą bawiąc się złotą obręczą wokół szyi. Wreszcie jeden z żołnierzy zerwał z głowy Steina rogaty hełm, drugi zamachnął się pałką. Cios trafił olbrzyma u podstawy czaszki z siłą, która skruszyłaby każdy kręgosłup. Przez trzy długie sekundy Wiking stał jak groteskowy posąg, z toporem wzniesionym w zamachu ku głowie Creyna. Wreszcie palce Steina rozwarły się. Broń upadła na ziemię za jego plecami. Kolana ugięły się pod nim a głowa opadła mu na piersi. Dopiero teraz okryła go sieć.

Jeden z żołnierzy wyciągnął krótki brązowy miecz i rzucił się do przodu z błyszczącymi oczami. Nie uderzył nim jednak, gdyż zatrzymał się jak sparaliżowany. Inny żołnierz wyjął mu broń z ręki.

— Nikomu nie wolno zrobić nic złego temu człowiekowi — powiedział tański władca. Przeszedł przez pobojowisko i spojrzał z góry na nieruchome ciało Steina. Klęknąwszy na zakrwawionej posadzce wyciągnął dłoń po krótki miecz i przeciął nim sieć na głowie Steina. Następnie z torby u pasa wyjął szarą metalową obręcz i zapiął ją na szyi leżącego wiertacza. — Teraz jest nieszkodliwy. Możecie zabrać sieć. Zanieście go do innego pokoju dla gości i umyjcie, abym mógł opatrzyć jego rany. W stolicy powitają go z wielką radością.

Kiedy wstawał polecił gestem dwóm żołnierzom, by mu towarzyszyli. Cała trójka idąc ku ukryciu Aikena zostawiała krwawe ślady. Zwolnili i zatrzymali się.

— Wyjdź — powiedział Creyn.

— No, już dobrze! — Aiken uśmiechnął się do niego i wstał. Zatoczył krąg kapeluszem w żartobliwym geście i nisko się skłonił. Zanim się zorientował, co się dzieje, Creyn pochylił się i zatrzasnął coś na jego szyi.

O Chryste, pomyślał Aiken. Nie mnie!

Ty, Alkenie Drum, jesteś całkiem Innym ptaszkiem niż, twój muskularny przyjaciel l przeznaczonym do znacznie bardziej wymyślnych zabaw.

Aiken zadarł głowę i spojrzał w mroźne oczy wysoko nad sobą. Włosy Tanu, poprzednio tak gładkie i błyszczące, były teraz zlepione krwią ludzi, którzy zginęli w jego obronie. Sądząc z brzmienia ich rozpaczliwych wrzasków, ginęli wbrew swej woli, uwolnieni od symbolu i źródła swej niewoli dopiero w chwili, gdy topór Steina odciął im głowy od tułowi.

— Przypuszczam, że możesz z nami zrobić, co chcesz, założywszy nam te pieprzone psie obroże — powiedział gorzko Aiken i dotknął przedmiotu na szyi. Obręcz była ciepła. Przez ułamek sekundy poczuł wyraźną przyjemność, zrodzoną w lędźwiach, biegnącą wzdłuż nerwów jak błyskawica i opuszczającą jego ciało przez mrowiące palce u nóg i rąk. Cóż u diabla ?

Podobało cl się? A to tylko próbka tego, co możesz od nas mleć. Ale naszym największym darem będzie realizacja twoich potencjalnych możliwości. Będziesz wolny l równocześnie będziesz nam służył.

Tak jak te biedne sukinsyny? Bezgłowe korpusy, stos kończyn zlanych krwią?

Rozbawienie. Twoja obręcz jest srebrna, nie szara. Jak przystoi utajonemu metapsychowi, który stał się aktywny. Pliocen, mój chłopcze, będzie cl się bardzo podobał.

— No, niech mnie diabli porwą! — krzyknął głośno Aiken. Rozkosz. Rozkosz. ROZKOSZ! — W ilu metafunkcjach jestem mocny?

Sam się o tym przekonaj.

W obręczy jest wbudowany mechanizm kontrolny dla was, chłopy, jak sądzę. A co o tym myślisz? Aiken uśmiechnął się krzywo.

— Wyżej niż szara, niżej niż złota. Wiesz co? Kupuję to! — Starannie złożył ponczo i wepchnął do kieszeni na plecach. — Co teraz, Szefie?

— Teraz poczekasz w innym pokoju gościnnym. Z lepszym zamkiem. Za kilka godzin wyruszysz do naszej stolicy, Muriah. Nie obawiaj się. Tu na Wygnaniu życie może być bardzo przyjemne.

Tak długo, póki pamiętam, kto tu rządzi? Potwierdzenie.

Strażnicy wepchnęli Aikena Druma do nowego pokoju. Przez ramię zawołał:

— Niech któryś z twoich pachołków przyniesie mi coś mocniejszego do wypicia, dobrze, Szefie? Te wszystkie awantury wywołują w człowieku potężne pragnienie.

Creyn musiał się roześmiać.

— Niech tak będzie.

Strażnicy zatrzasnęli i zabarykadowali drzwi do pokoju Aikena.

5

Amerie usłyszała dolatujące z korytarza odgłosy walki i przycisnęła ucho do desek zamkniętych drzwi, by znaleźć potwierdzenie swych podejrzeń. Musiał to być Stein albo Felicja. Czy szok translacji odebrał któremuś z nich zmysły? Czy też tak gwałtowny wybuch nastąpił z usprawiedliwionej przyczyny?

Otworzyła plecak i z zestawu Narzędzi Drobnego Rolnika wyjęła plastykową kopertkę z piłą linową. Przyciągnęła jedną z ławek do okna, dół spódnicy wsadziła za sznurowy pasek i stanęła na ławce.

Przeciąć w połowie górne pręty mosiężnej kraty po wewnętrznej stronie! Przeciąć wzdłuż całej wysokości, następnie wygiąć kratę na zewnątrz przy użyciu kawałków połamanej drugiej ławki jako dźwigni! Mogę rozpleść dywan i skręcić z wełny sznur… ale chwileczkę! Można użyć dekamolowych elementów mostowych, dwóch jako drabiny, a trzeciego jako kładki nad zagrodą tych cholernych psodźwiedzi…

— Ach Siostro, co pani robi?

Odwróciła się, ale jej palce wskazujące uwięzły w pierścieniach piły linowej. Tully i krzepki strażnik stali w otwartych drzwiach. Tunikę małego ankietera pokrywały ciemne plamy.

— Proszę zejść, Siostro! Jakiż okropnie nierozważny pomysł! I to wszystko zupełnie niepotrzebnie. Proszę mi wierzyć, nic pani nie grozi.

Amerie spojrzała mu prosto w oczy, po czym zrezygnowana zeszła z ławki. Olbrzymi strażnik wyciągnął dłoń po piłę, którą oddała bez słowa. Wsadził ją do jednej z kieszeni jej plecaka i powiedział:

— Poniosę to dla pani, Siostro.

— Musieliśmy przyśpieszyć nasz normalny program wywiadów z powodu godnego pożałowania wypadku — odezwał się znowu Tully. — Więc jeśli zechce pani towarzyszyć Shubashowi i mnie…

— Słyszałam odgłosy walki — odrzekła. — Kto został ranny? Czy to była Felicja? — Podeszła do otwartych drzwi i wyjrzała na korytarz. — Boże miłosierny!

Strażnicy usunęli martwych i rannych, a sprzątacze zmywali ściany i podłogę polewając je wodą z wielkich kubłów. Ale ohydne ślady krwawej rozprawy były jeszcze dobrze widoczne. m Coście zrobili? — krzyknęła Amerie.

— To krew tylko naszych ludzi. — Tully był ponury. — Rozlał ją pani towarzysz, Stein. On zaś, nawiasem mówiąc, nie poniósł żadnych szkód, poza siniakami. Ale pięciu naszych ludzi jest martwych, a siedmiu ciężko rannych.

— O Boże! Jak to się stało?

— Z przykrością muszę stwierdzić, że Steina ogarnęło szaleństwo. Musiała to być opóźniona reakcja na translację temporalną. Przejście przez bramę czasu niekiedy wyzwala głęboko ukryte środki psycho– wybuchowe. Staramy się chronić zarówno podróżnych, jak i nas samych, ograniczając swobodę poruszania się nowo przybyłym na krótki okres powrotu do pełni władz… Dlatego drzwi pani pokoju gościnnego były zamknięte.

— Tak mi żal waszych ludzi! — rzekła ze szczerym ubolewaniem — Steinie jest… dziwny. Ale to bardzo porządny człowiek; trzeba go tylko bliżej poznać. Co z nim teraz będzie?

Tully dotknął swej srebrnej obręczy.

— My, którzy pełnimy straż nad wejściem tutaj, mamy swe obowiązki, niekiedy ciężkie. Pani przyjaciel został poddany kuracji wykluczającej następny atak. Nie będzie karany bardziej, niż chory jest karany za swą chorobę… Ale teraz, Siostro, musimy pośpieszyć do następnego etapu wywiadu z panią. Lady Epone domaga się pani pomocy.

Przeszli makabrycznym korytarzem i w dół po schodach do małego biura po drugiej stronie barbakanu. Czekała tam samotnie Felicja Landry; siedziała na zwykłym wyściełanym krześle koło stołu, na którym stała metalowa rzeźba z mnóstwem drogich kamieni. Dwaj mężczyźni wprowadzili Amerie, wycofali się i zamknęli drzwi.

— Felicjo! Stein…

— Wiem — przerwała jej szeptem. Położyła palec na ustach, po czym dalej siedziała w milczeniu, przytrzymując skromnie na kolanach swój hełm ze szmaragdowymi piórami. Ze zwichrzonymi włosami i szeroko otwartymi wielkimi brązowymi oczami wyglądała jak ładne dziecko czekające, aż się je wypchnie na scenę, by grało w jakimś ponurym przedstawieniu.

— Otworzyły się drzwi i wpłynęła Epone. Amerie patrzyła w zdumieniu na niezwykle wysoką postać.

— Jeszcze jeden rozumny gatunek? — wypaliła. — Tutaj?

Epone skłoniła majestatycznie głowę.

— Wytłumaczę ci to pokrótce, Siostro. Wszystko wyjaśni się we właściwym czasie. Teraz jednak wezwałam cię do pomocy, żeby zdobyć tyle zaufania twej młodej towarzyszki, by się poddała prostemu badaniu zdolności umysłowych. — Wzięła ze stołu srebrny diadem i podeszła z nim do Felicji.

— Nie! Nie! — zapiszczała dziewczyna. — Powiedziałam pani, że na to nie pozwolę! A jeśli mnie pani zmusi, nic z tego nie wyjdzie! Wiem wszystko o tych nędznych trikach mentalnych!

Epone zwróciła się do Amerie:

— Jej lęki są irracjonalne. Wszyscy nowo przybywający chrononauci wyrażają zgodę, by poddać się testom na utajone metafunkcje. Gdy wykryjemy, że je posiadają, doprowadzamy ich do aktywności, za pomocą pewnej techniki, aby oni i cała wspólnota mogli korzystać z ich dobrodziejstw.

— Chcecie mnie sondować — parsknęła Felicja.

— Na pewno nie. To zwykły test ilościowy.

Amerie zaproponowała:

— Może pani zbada mnie pierwszą. Jestem zupełnie przekonana, że moje uśpione MP są minimalne. Ale to zapewne uspokoi Felicję, jeśli będzie mogła zobaczyć, jak wygląda testowanie.

— Świetny pomysł — odpowiedziała Epone z uśmiechem.

Amerie wzięła Felicję za rękę i pomogła jej wstać. Nawet przez skórzaną rękawicę dziewczyny wyczuwała drżenie jej palców. Ale emocja skryta w nieprzeniknionych oczach Felicji była czymś dalekim od strachu. Zakonnica powiedziała uspokajająco:

— Stań tutaj, Felicjo. Możesz mnie obserwować przez cały czas, a wtedy, jeśli to nadal będzie cię przerażać, jestem pewna, że pani uszanuje twoje osobiste przekonania. — Zwróciła się do Epone:

— Prawda?

— Zapewniam cię, że nie zamierzam nic złego — odparła kobieta Tanu. — I jak powiedziała Felicja, test nie da prawdziwych wyników bez współpracy badanego. Proszę zająć miejsce, Siostro.

Amerie odpięła swój czarny welon i zsunęła miękki barbet, który przykrywał jej włosy. Epone włożyła diadem na brązowe loki mniszki.

— Najpierw zbadamy funkcję telepatyczną. Proszę zechcieć, Siostro, powiedzieć do mnie bez słów „witam”.

Amerie zacisnęła powieki. Na jednym z ostrzy diademu wykwitła słabiutka fioletowa iskra.

— Minus siedem. Bardzo słaba. A teraz zdolność zniewalania. Siostro, proszę skoncentrować na mnie całą siłę woli. Zmuś mnie do zamknięcia oczu.

Skupiona Amerie rzuciła jej groźne spojrzenie. Na innym ostrzu diademu wyrosła nieco silniejsza niebieskawa iskra.

— Minus trzy. Mocniejsza, ale znacznie poniżej poziomu potencjalnej użyteczności. Teraz zbadamy psychokinezę. Staraj się usilnie, Siostro. Lewituj wraz z krzesłem tylko o jeden centymetr nad podłogą.

Różowozłota iskra była ledwie widoczna, krzesło zaś stało na posadzce nieruchomo.

— Jaka szkoda. Minus osiem. Odpręż się teraz, Siostro. Kiedy będziemy badali funkcję kreacyjną, poprosimy cię o stworzenie dla nas iluzji. Zamknij oczy i wyobraź sobie żywo jakiś pospolity przedmiot, może twój pantofel zawieszony przed tobą w powietrzu. Chciej, aby ten przedmiot pojawił się przed nami. Staraj się z całej siły!

Zielonkawa iskra jak miniaturowa gwiazda. I — czy rzeczywiście? — pojawił się słabiutki fantazmat buta turystycznego.

— Widzisz, Felicjo? — rzekła Tanu. — Plus trzy i pół!

Amerie otworzyła nagle oczy, a iluzja znikła.

— Chce pani powiedzieć, że ja to zrobiłam?

— Diadem sztucznie wzmacnia twoją naturalną zdolność kreacji i przekształcają z uśpionej w aktywną. Niestety, twój potencjał psychiczny w tym zakresie jest tak niski, że praktycznie nieużyteczny, nawet przy maksymalnym wzmocnieniu.

— Zgadza się — odparła mniszka. — Veni Creator Spiritus. Nie wzywaj mnie, ja wezwę ciebie.

— Jeszcze jeden test, na MP-funkcje najważniejsze dla nas. — Epone manipulowała przy pełnym kryształów urządzeniu na stole, które zaczęło migotać. Gdy blask żarzących się klejnotów ustabilizował się, powiedziała: — Spójrz mi w oczy, Siostro. Popatrz głębiej niż one, w głąb mego umysłu, jeśli możesz. Czy dostrzegasz, co tam jest ukryte? Czy możesz to zanalizować? Zebrać rozpierzchłe fragmenty w spójną całość? Uleczyć jego rany, blizny i kawerny bólu? Staraj się. Staraj!

Och, biedactwo. Chcesz mnie wpuścić, prawda? Ale… mocna, zbyt mocna. Wyglądasz ku mnie zza przezroczystych ścian tak mocnych, a teraz ciemniejących, ciemniejących. Czarnych.

Czerwona iskra zabłysła na krótką chwilę, mikroskopijna gwiazdka nowa. Pociemniała tak, że stała się prawie niewidoczna. Epone westchnęła.

— Korekcja minus jeden w skraju. Wiele bym dała… ale dosyć. — Zdjęła diadem z głowy Amerie i zwróciła się dobrotliwie do Felicji: — Teraz pozwolisz mi się zbadać, dziecko?

Felicja westchnęła.

— Nie mogę. Proszę mnie do tego nie zmuszać.

— Możemy to odłożyć na później, aż do Finiah — powiedziała Epone. — Bardzo prawdopodobne, że jesteś normalną ludzką kobietą, tak jak twoja przyjaciółka. Ale nawet tobie, nie posiadającej metazdolności, możemy zaofiarować świat pełen szczęścia i zadośćuczynienia: W Wielobarwnym Kraju kobiety mają pozycję uprzywilejowaną, ponieważ tak niewiele z nich przekracza bramę czasu. Będziesz kochana i pieszczona.

Amerie przerwała wkładanie nakrycia głowy i wtrąciła:

— Powinna pani wiedzieć ze studiów nad naszymi obyczajami, że niektóre z naszych kapłanek złożyły śluby dziewictwa. Ja do nich należę. A Felicja nie jest nastawiona heteroseksualnie.

Epone odparła:

— To wielka szkoda. Ale z czasem dostosujesz się do swej nowej pozycji i będziesz szczęśliwa.

Felicja zrobiła krok w przód i odezwała się bardzo spokojnie:

— Czy chce pani powiedzieć, że tutaj na Wygnaniu kobiety są seksualnymi służebnicami mężczyzn?

Kąciki ust Epone wygięły się ku górze.

— Cóż jest służeniem, a co spełnieniem? W naturze kobiety leży, aby być naczyniem tęskniącym do napełnienia, karmicielką i opiekunką, by się poświęcić staraniom o ukochaną istotę. Gdy odmawia się jej tego przeznaczenia, jedynym co ma, jest pustka, złość pełna łez… co ja i wiele kobiet mojej rasy znamy aż nazbyt dobrze. My, lud Tanu, przybyliśmy z galaktyki leżącej u granic widzialności z Ziemi jako wygnańcy, przepędzeni, ponieważ odmówiliśmy zmiany naszego stylu życia według zasad dla nas odrażających. Ta planeta z wielu przyczyn okazała się idealnym schronieniem. Ale jej atmosfera ekranuje pewne cząsteczki, szkodliwe dla naszej zdolności rozmnażania. Kobiety Tanu rodzą zdrowe dzieci rzadko i z największym trudem. Niemniej naszym przeznaczeniem jest przetrwać jako gatunek. Modliliśmy się przez długie stulecia i wreszcie Matka Tana nam odpowiedziała.

Amerie zaczęła rozumieć. Felicja nie okazywała żadnych uczuć. Mniszka powiedziała:

— Wszystkie kobiety przed przejściem bramy czasu poddano sterylizacji.

— Metodą odwracalnej salpingotomii — odrzekła pogodnie kosmitka.

Amerie skoczyła na równe nogi.

— Nawet jeśli to odwrócicie, genetycznie…

— Jesteśmy zgodni. Nasz Statek, który zaprowadził nas aż tutaj (błogosławiona niech będzie jego pamięć), wybrał tę galaktykę i tę planetę z powodu całkowitej zgodności genetycznej plazmy zarodkowej. Spodziewano się, że muszą upłynąć całe epoki, zanim osiągniemy pełny potencjał reprodukcyjny, — nawet jeśli użyjemy samic miejscowych żywych istot, które nazywacie ramapitekami, jako nosicielek zygot. Ale my żyjemy bardzo długo! I jesteśmy tak potężni! Więc wytrwaliśmy, aż zdarzył się cud, a brama czasu otworzyła się i zaczęła was tutaj przysyłać. Siostro, ty i Felicja jesteście młode i zdrowe. Będziecie współpracować tak samo, jak to robiły inne osoby waszej płci, ponieważ nagroda jest wielka, a kara nie do wytrzymania.

— Odpieprz się — powiedziała zakonnica.

Epone podeszła do drzwi.

— Widzenie skończone. Obie przygotujecie się do podróży w karawanie do Finiah. To przepiękne miasto nad ProtoRenem, w okolicy waszego przyszłego Freiburga. Istoty ludzkie dobrej woli żyją tam szczęśliwie, obsługiwane przez naszych poczciwych małych ramów; a więc uwolnione od wszelkich trudów. Wierzcie mi, nauczycie się być zadowolone z losu. — I wyszła.

Amerie zwróciła się do Felicji:

— Sukinsyny! Nędzne sukinsyny!

— Nie martw się, Amerie — odparła Felicja. — Nie testowała mnie. To najważniejsze. Przez cały czas, gdy była koło mnie, maskowałam myśli rzewnym skomleniem, więc jeśli w ogóle mogła coś ze mnie odczytać, musiała uznać, że nie jestem niczym więcej niż biedną małą dziewczynką z drużyny sportowej.

— Co chcesz zrobić? Próbować ucieczki?

Ciemne oczy Felicji zapłonęły. Roześmiała się głośno.

— Więcej. Schwycić ich za gardło. Całą ich przeklętą bandę.

6

W otoczonej murem zagrodzie stały pod drzewami ławki. Ale Klaudiusz Majewski wolał usiąść na bruku w cieniu corralu ze zwierzętami, skąd mógł obserwować żywe wykopaliska i rozmyślać. W wielkich dłoniach obracał bez przerwy rzeźbioną zakopiańską szkatułkę. Niezły koniec twej lekkomyślności, mój stary. Sprzedany jako niewolnik w sto trzydziestym trzecim roku życia! I wszystko z powodu zwariowanego gestu pod wpływem nagłej zachcianki. Och, wy Polaczkowie, zawsze byliście romantycznymi głupcami!

Czy za to mnie kochałaś, Czarna Dziewczyno?

Naprawdę poniżające było to, że Klaudiusz potrzebował aż tyle czasu, by się zorientować w sytuacji. Czyż nie przyjął z wdzięcznością pierwszych przyjacielskich kontaktów, eleganckiego pokoju z posiłkiem (oraz klozetem)? Wszystko pięknie wykalkulowane, by wyciągnąć przerażonego starego półgłówka ze stresu translacji? Czyż Tully nie był sympatyczny i nieszkodliwy, gdy go pociągał za język i zalewał głodne kawałki na temat wspaniałego życia w pokoju i szczęśliwości, które ma być udziałem ich wszystkich na Wygnaniu? (W porządku, Tully przeszarżował tu nieco. ) Natomiast pierwsze spotkanie z Epone tylko go trochę zdumiało — niespodziewana obecność kosmitki na plioceńskiej Ziemi. Stępiło to jego wrodzony rozsądek, Epone zaś zmierzyła go, znalazła bezużytecznym i odrzuciła.

Nawet gdy uzbrojeni strażnicy uprzejmie prowadzili go przez dziedziniec, był posłuszny jak jagnię… aż do ostatniej chwili, kiedy mu odebrali bagaż, otworzyli wrota i wepchnęli do zagrody dla ludzi.

— Tylko nie podskakuj, podróżniku — powiedział jeden ze strażników. — Dostaniesz swój bagaż później, jeśli będziesz grzeczny. Narozrabiasz, to mamy sposób, by cię uciszyć. A jeśli spróbujesz uciekać, pójdziesz na obiad do psodźwiedzi.

Klaudiusz stał z otwartymi ustami, póki zdrowo wyglądający współwięzień w stroju alpinisty nie podszedł do niego i nie zaprowadził go w cień. Po mniej więcej godzinie strażnik przyniósł bagaż Klaudiuszowi. Usunięto z niego wszystko, co mogłoby dopomóc w ucieczce. Powiedziano Majewskiemu, że narzędzia z vitroduru do obróbki drewna zostaną mu zwrócone, gdy będzie „bezpieczny” w Finiah.

Kiedy minął pierwszy szok, Klaudiusz zbadał wybieg dla ludzi, który okazał się obszernym i dobrze ocienionym podwórzem otoczonym ażurowymi ścianami z kamieni, wysokimi na ponad trzy metry i patrolowanymi przez strażników. W przybudówce mieściła się dość wygodna sypialnia i umywalnia. W zagrodzie przebywało osiem kobiet i trzydziestu trzech mężczyzn. Klaudiusz rozpoznał większość z nich. Pamiętał, jak o wczesnym poranku maszerowali przez ogród gospody do domku Guderianów.

Stanowili w przybliżeniu jednotygodniową porcję chrononautów, przesortowanych przez Epone w wyniku badań i odstawionych na boczny tor dla innego przeznaczenia.

Klaudiusz przekonał się wkrótce, że jedynym w zagrodzie z jego towarzyszy z Grupy Zielonej jest Ryszard, który leżał pogrążony w złowieszczym śnie na jednej z prycz sypialni. Nie zbudził się, gdy starszy pan potrząsnął go za ramię.

— Jest paru w takim stanie jak on — odezwał się Alpinista.

Jego długa, opalona twarz była pokryta drobnymi zmarszczkami nadającymi mu pozór średniego wieku typowego dla rozpadu odmłodzenia. Miał wesołe oczy, a pod tyrolskim kapelusikiem szpakowate włosy.

— Niektórzy — dodał — wyłączają się w taki sposób, biedaczyska. Ale nawet takim lepiej niż panience, która się przedwczoraj powiesiła. Wasza dzisiejsza paczka to końcówka z tygodniowej porcji. Wieczorem wyruszymy. Ciesz się, że nie musiałeś tu tkwić przez sześć dni jak niektórzy z nas.

— Czy ktoś próbował ucieczki? — spytał Klaudiusz.

— Kilku przed moim przybyciem. Kozak nazwiskiem Pryszczepa, z mojej grupy. Wczoraj trzech Polinezyjczyków. Psodźwiedzie zżarły nawet ich peleryny z piór. Szkoda. Czy lubisz muzykę mechaniczną? Chciałbym coś z Purcella. Jestem Basil Wimborne, nawiasem mówiąc.

Usiadł na wolnej pryczy, wyciągnął drewniany flet i zaczął grać jakąś tęskną melodię. Starszemu panu się przypomniało, że Bryan często pogwizdywał jej fragmenty. Klaudiusz przysłuchiwał się przez parę chwil, po czym znów wyszedł na zewnątrz.

Pozostali chrononauci reagowali na uwięzienie zgodnie z własną psychiką: starzejący się malarz pochylał się nad szkicownikiem; przytulona młoda para w strojach północnoamerykańskich pionierów pieściła się pod drzewem w ślepej namiętności; pięciu Cyganów kłóciło się konspiracyjnym szeptem i trenowało walkę wręcz za pomocą nie istniejących noży; spocony mężczyzna w średnim wieku, odziany w togę bramowaną króliczym futrem i giemzowe domino, domagał się bez przerwy, by strażnicy zwrócili mu jego dyscyplinę; dwóch japońskich roninów bez mieczy, ale w kompletnych czternastowiecznych pięknych zbrojach grało w goban na dekamolowej planszy; przepiękna kobieta w powiewnym stroju z tęczowego szyfonu rozładowywała wewnętrzne napięcie tańcem — strażnicy za murem musieli bez przerwy pilnować, by nie wspięła się na ścianę i nie skoczyła z niej jak spłoszony motyl, z okrzykiem: Paris… adieu! W cienistym kącie siedział czarny australijski aborygen w krochmalonej białej koszuli, bryczesach do konnej jazdy i trzewikach z gumami po bokach. Ustawił przed sobą cztery małe głośniki, z których bez przerwy rozlegał się „Król olch” na zmianę z prastarym przebojem Willa Bradleya „Łodygi selerów o północy”. Typek ubrany w łaciaty strój błazna z uporem próbował żonglować trzema srebrnymi kulami przed publicznością złożoną ze starszej pani I jej szczeniaka rasy chitsu, który bezustannie polował na kule. Może najbardziej wzruszający był widok wysokiego, mocno zbudowanego więźnia, który miał na sobie wspaniałe odzienie — imitację kolczugi i jedwabną opończę średniowiecznego rycerza ze złotym lwem w herbie. Przemierzał zagrodę w skrajnym podnieceniu i wyglądając przez dziury w murze krzyczał:

— Asian! Asian! [1]Gdzie jesteś? Tak cię potrzebujemy. Wybaw nas od la belle dame sans merci!

Klaudiusz uznał, że wdepnął w gówno po kostki. Z jakiejś przewrotnej przyczyny był bardzo z siebie zadowolony.

— Chodź tu, chłopcze. Tutaj.

Jedno ze stworzeń po drugiej stronie ściany postawiło kosmate, prawie końskie uszy i wychyliło się po przysmak. Klaudiusz z radością patrzył, jak zwierzę najpierw odgryzło liście małymi siekaczami, a następnie pożuło gałązkę tęgimi zębami trzonowymi. Gdy przysmak został połknięty, zwierzę spojrzało na Klaudiusza z wyraźnym wyrzutem, iż jego szczodrobliwość pozostawia wiele do życzenia, Majewski zerwał więc dla niego jeszcze kilka gałązek.

Było to chalikotherium, przedstawiciel jednej z najdziwniejszych i najbardziej zachwycających rodzin kenozoicznych ssaków. Miało masywny tułów z głęboką piersią, końską szyję i głowę zdradzającą pokrewieństwo z perysodaktylem, i prawie trzy metry długości. Jego przednie nogi były trochę dłuższe od tylnych i przynajmniej dwa razy mocniejsze niż konia pociągowego. Nie kończyły się jednak kopytami, lecz trzema palcami zakończonymi wciąganymi do połowy pazurami — środkowe miały długość prawie męskiej dłoni, pozostałe były o połowę mniejsze.

Ciało chalikotherium okrywała krótka niebieskoszara sierść usiana białymi plamkami na kłębie zwierzęcia, bokach i zadzie. Ogon zwierzę miało szczątkowy, ale pyszniło się piękną grzywą długich czarnych włosów, czarną pręgą wzdłuż grzbietu i mankietami u pęcin. Inteligentne oczy chalikotherium, którymi bez przerwy ujmująco mrugało, były osadzone nieco bardziej ku przodowi niż u konia i okolone gęstymi czarnymi rzęsami. Miało skórzane cugle i było zupełnie oswojone. W corralu znajdowało się co najmniej sześćdziesiąt takich zwierząt, większość pstrokatoszarych, reszta białych lub gniadych.

Plioceńskie słońce wynurzyło się znad barbakanu i wreszcie oświetliło dziedziniec, skąd przepędziło wszystkich więźniów, z wyjątkiem najwytrzymalszych, z powrotem do względnie chłodnej sypialni. Zaskakująco smaczny posiłek południowy składał się z duszonego i przyprawionego liśćmi laurowymi mięsa, owoców i ponczu winnego. Klaudiusz znów próbował obudzić Ryszarda, ale bezskutecznie. Wreszcie wepchnął Piratowi obiad pod pryczę. Po lunchu większość więźniów oddała się sjeście, ale Klaudiusz wyszedł na podwórze, by pospacerować i pobudzić trawienie.

Po około dwóch godzinach szaro ubrani stajenni zaczęli wnosić wielkie kosze guzowatych bulw i grubych korzeni, przypominających buraki pastewne. Wrzucili wszystko do żłobów dla zwierząt. Gdy chalikotheria pożywiały się, stajenni oczyścili zagrodę z gnoju wielkimi miotłami i drewnianymi szuflami, załadowali nawóz na wózki i wywieźli w kierunku korytarza wiodącego do tylnych wrót zamku. Dwóch z nich zostało przy przenośnej pompie czerpiącej wodę z centralnej fontanny. Jeden pompował pedałem, drugi rozwinął sztywny płócienny wąż i zmył dokładnie posadzkę corralu; nadmiar wody spłynął rynsztokiem. Gdy podłoga była już oczyszczona, zrobił prysznic pożywiającym się zwierzętom. Rozległo się rżenie i piski radości.

Stary paleontolog kiwnął głową z zadowoleniem. Wodolubne. Korzeniożerne. A więc chalikotheria są mieszkańcami wilgotnych subtropikalnych lasów lub błotnistych żuław rzecznych. A pazurów używają do wykopywania korzeni. Rozwiązana została drobna zagadka paleobiologii — przynajmniej dla niego. Ale czy rzeczywiście więźniowie mają jechać na tak starożytnych wierzchowcach? Zwierzęta te nie są tak szybkie jak konie, choć wyglądają na bardzo wytrzymałe. A ich krok!… Klaudiusz zadrżał. Jeśli któreś z tych stworzeń pocwałuje z nim na grzbiecie, jego stare kości i stawy zatrzęsą się jak staromodne ozdoby na bożonarodzeniowej choince.

Uwagę Majewskiego zwróciły odgłosy dochodzące z ocienionego krużganka. Żołnierze prowadzili dwóch nowych więźniów do tylnych drzwi zagrody, otwierających się wprost do sypialni. Klaudiusz dostrzegł powiewające zielone pióro i błysk czerni i bieli. Felicja i Amerie!

Wbiegł do środka i gdy obie kobiety wprowadzono do więzienia, czekał tam na nie. Jeden ze strażników położył niesione przez siebie bagaże i odezwał się przyjacielskim tonem:

— Teraz już niedługo. Lepiej postarajcie się o coś do jedzenia z tego, co zostało tam na stole.

Błędny Rycerz przybiegł do nich z tragiczną miną.

— Czy Asian tu idzie? Czy widziałaś go, droga Siostro? Może ta Wojowniczka jest z jego świty? Asian musi nadejść lub jesteśmy zgubieni!

— Och, spływaj — mruknęła Felicja.

Klaudiusz ujął Rycerza za opancerzony łokieć i odprowadził do pryczy przy drzwiach.

— Siedź tutaj i czekaj na Aslana.

Mężczyzna uroczyście skinął głową i usiadł.

Gdzieś w mroku płakał jakiś więzień, a z odtwarzacza Alpinisty rozlegało się „Greensleeves”.

Gdy Klaudiusz wrócił do przyjaciółek, zastał Felicję przetrząsającą swój plecak.

— Nie ma nic! — wykrzykiwała. — Kuszy, noży do oprawiania zwierzyny, sznurów! Nic z tych cholernych rzeczy, których mogłabym użyć, by nas stąd wydobyć!

— Lepiej o tym zapomnij — poradził jej Klaudiusz. — Jeśli użyjesz gwałtu, założą ci obrożę. Ten facet, co gra na flecie, opowiedział mi o więźniu, który dostał chysia i rzucił się na posługacza. Żołnierze spałowali go i założyli mu na szyję jedną z tych szarych obręczy. Gdy przestał wrzeszczeć i odzyskał przytomność, był łagodny jak baranek. I nie mógł już zdjąć obroży.

Felicja zaklęła ostro i zapytała:

— Czy to znaczy, że oni zamierzają zaobrączkować nas wszystkich?

Klaudiusz rozejrzał się wkoło, ale nikt nie zwracał na nich najmniejszej uwagi.

— Oczywiście nie. O ile mogłem się zorientować, szare obroże są prymitywnymi psychoregulatorami, prawdopodobnie podłączonymi do złotych, jakie nosi lady Epone i inni kosmici. Nie wszyscy z załogi zamku noszą obroże. Mają je żołnierze i strażnicy oraz figuranci w rodzaju sławetnego Tully’ego. Ale nie stajenni ani posługacze.

— Zajmują stanowiska nieistotne dla bezpieczeństwa — podsunęła zakonnica.

— Albo też nie ma dość tego wyrobu — skwitował Klaudiusz.

Felicja zmarszczyła brwi.

— To możliwe. Dla wytwarzania obręczy potrzebna jest wysoce skomplikowana technologia, a ekwipunek kosmitów wygląda cholernie tandetnie. Czy zauważyliście, jak ten probierz umysłów bez przerwy nawalał? A w pokojach gościnnych nie ma bieżącej wody.

— Nie potrudzili się, by zabrać którekolwiek z moich lekarstw — oświadczyła Amerie. — Obroże zapewne zabezpieczają żołnierzy przed jakimikolwiek próbami uśpienia narkotykiem. Sprytny przyrządzik. Żaden poganiacz niewolników nie powinien się bez niego obywać.

— Być może nie potrzebują obrączkować ludzi, by ich ujarzmiać — odrzekł ponuro Klaudiusz. Zrobił gest w stronę apatycznych jeńców w sypialni. — Tylko popatrzcie na tę ferajnę! Ruchliwi próbowali uciec i nakarmiono nimi psodźwiedzie. Sądzę, że większość wpadających w podobny koszmar jak ten, doznaje takiego urazu, że po prostu dają się unosić wypadkom z nadzieją, iż sytuacja się nie pogorszy. Strażnicy są weseli i opowiadają duby smalone, jakie to dobre życie nas czeka. Wyżywienie jest niezłe. Czy ty nie wolałabyś się nie wysilać i czekać na to, co się zdarzy, zamiast walczyć z tym wszystkim?

— Nie — odparła Felicja.

— Amerie dodała:

— Perspektywy dla kobiet nie są bynajmniej tak różowe, Klaudiuszu. — Zrelacjonowała mu zwięźle swoją rozmowę z Epone, wraz z danymi co do pochodzenia i kłopotów reprodukcyjnych najeźdźców. — Więc w czasie, kiedy ty żyłbyś sobie spokojnie i budował chaty z bali, Felicja i ja byłybyśmy klaczami zarodowymi.

— Niech ich diabli wezmą! — szepnął starszy pan. — Niech ich diabli! — Spojrzał na swoje wielkie dłonie, ciągle jeszcze silne, usiane plamami wątrobianymi i oplecione niebieskimi żyłkami. — Gówno będę wart przy jakiejkolwiek prawdziwej awanturze. Potrzeba nam Steina.

— Zabrali go — oznajmiła Amerie i wyjaśniła, że Tully jej powiedział, iż Wiking został poddany „kuracji’ dla uniknięcia dalszych kłopotów.

Wszyscy wiedzieli, co to oznacza.

— Czy jest tu jeszcze któryś z naszych? — spytała Felicja.

— Tylko Ryszard — odrzekł starszy pan. — Ale od rana, kiedy mnie tu wsadzili, śpi bez przerwy. I nie umiem go zbudzić. Może ty, Amerie, go obejrzysz?

Mniszka wzięła plecak i poszła za Klaudiuszem w kierunku pryczy Ryszarda. Otaczały ja, f przyczyn dobrze znanych wolne łóżka: śpiący robi: pod siebie. Leżał z rękami ciasno splecionymi na piersiach i kolanami podciągniętymi do podbródka.

Amerie podniosła mu jedną z powiek, zmierzyła puls.

— Jezu, to prawie katatonia. Co oni mu zrobili?

Przeszukała swój pakunek i wyjęła minidozownik, który przycisnęła do skroni Ryszarda. Gdy kuleczka się zapadła, a potężny lek wpłynął do krwiobiegu nieprzytomnego, Ryszard wydał słaby jęk.

— Istnieje szansa, że to go obudzi, jeśli zapaść nie jest zbyt głęboka — wyjaśniła mniszka. — A tymczasem pomóżcie mi go umyć.

— Słusznie — przytaknęła Felicja i zaczęła zrzucać z siebie zbroję. — To jest jego bagaż. Powinien mieć drugie ubranie.

— Przyniosę wody — powiedział Klaudiusz. Poszedł do umywalni, gdzie był kamienny zbiornik z wodą płynącą z fontanny. Napełnił drewniane wiadro, wziął mydło i stos ostrych ręczników. Gdy przeciskał się z powrotem między pryczami, zauważył go jeden z Cyganów.

— Próbujesz pomóc przyjacielowi, stary. Ale może jest mu lepiej tak, jak jest. Przynajmniej będzie dla nich bezużyteczny.

Jakaś kobieta z ogoloną głową chwyciła Klaudiusza za ramię. Nosiła pogniecioną żółtą sutannę. Jej azjatycka twarz — rzadki widok — pokrywały blizny. Może były wynikiem jej kultu religijnego.

— Chcieliśmy być wolni — wychrypiała. — Ale te potwory z innej galaktyki zrobią z nas niewolników. A najgorsze, że są podobni do ludzi.

Klaudiusz wyszarpnął się jej. Starał się nie zwracać uwagi na inne krzyki i szepty; wkrótce dotarł do łóżka Ryszarda.

— Dałam mu drugi zastrzyk — powiedziała ponuro Amerie. — Otrzeźwi go, albo zabije. Do diabła… gdybyśmy tylko mogli zrobić mu kroplówkę z glukozy.

Rycerz zawołał:

— Zaczynają siodłać czarodziejskie wierzchowce! Niebawem wyruszymy do Narnii!

— Klaudiuszu, zobacz, co tam się dzieje — rozkazała Felicja.

Przepchnął się przez śpieszących na zewnątrz i udało mu się dotrzeć do ażurowej ściany od strony centralnego podwórca. Stajenni podprowadzali z corralu parami chalikotheria do koniowiązów po drugiej stronie dziedzińca. Inni służący przynieśli prowiant i zaczęli zarzucać czapraki na grzbiety zwierząt. Na stronę odstawiono osiem wierzchowców. Ich uprząż nabijana brązowymi guzami i inne wyposażenie zdradzały, że są przeznaczone dla żołnierzy.

Ktoś za plecami Klaudiusza powiedział rozbawionym głosem:

— Nie wygląda na to, byśmy według nich mieli być szczególnie pilnowani w czasie podróży, prawda? — Był to Basil, Alpinista, który z zainteresowaniem śledził krzątaninę. — O! Jest wytłumaczenie. Zauważ, jak sprytnie przerobili strzemiona.

Zwisały z nich brązowe łańcuchy. Były obszyte wąskimi skórzanymi rękawami, a ich długość wskazywała, że sprawią tylko minimum niewygody, gdyż po umocowaniu do kostek nóg będą luźno zwisały.

Siodłanie potrwało dłuższy czas. Za zamkiem słońce chyliło się już ku zachodowi. Było oczywiste, że dla uniknięcia na sawannie dziennego upału zaplanowano nocny marsz. Czterej szeregowcy i oficer w krótkim niebieskim płaszczu, tworzący oddział, podeszli do bramy zagrody i otworzyli ją. Żołnierze byli ubrani w lekkie brązowe kopulaste hełmy i zbroje łączone z części, włożone na skórzane koszule, oraz szorty. Ich uzbrojenie stanowiły sprzężone łuki o skomplikowanym naciągu, krótkie brązowe miecze I lance z vitroduru. Gdy żołnierze weszli do więzienia, jeńcy się cofnęli. Oficer zwrócił się do tłumu rzeczowym tonem:

— Uwaga, wy, podróżnicy! Czas już opuścić to miejsce. Jestem kaptal Waldemar, dowódca waszej karawany. Mamy przed sobą około tygodnia, by się bliżej poznać. Wiem, że mieliście ciężkie przejścia, przynajmniej niektórzy, kiedy czekaliście w tej gorącej zagrodzie na skompletowanie oddziału. Ale wkrótce będzie lepiej. Wyruszamy na północ do miasta Finiah, gdzie zamieszkacie. To dobre miejsce. Znacznie chłodniejsze niż to. Odległość wynosi około czterystu kilometrów i przejedziemy ją w mniej więcej sześć dni. Ze względu na upał będziemy podróżować przez tutejszą okolicę dwie noce, a po osiągnięciu Lasu Hercyńskiego będziemy się przemieszczać w dzień. A teraz, podróżnicy, słuchajcie! Nie czyńcie mi żadnych kłopotów, a dostaniecie dobre wyżywienie na stacjach po drodze. Stawiajcie się, to otrzymacie zmniejszone racje. A jeśli sprawicie mi prawdziwą przykrość, nie dostaniecie jeść w ogóle. Ktokolwiek z was wyobraża sobie, że mógłby uciec, niech najpierw pomyśli o wykopaliskowym zoo czekającym z błyszczącymi oczami i wyciągniętymi pazurami na idących samopas piechotą. Mamy tutaj szablozębne koty, jak też superlwy i hieny wielkości niedźwiedzi. Są dziki większe niż krowy, które na jeden kęs odgryzają ludzką nogę. Są nosorożce i mastodonty, które was stratują na śmierć, gdy tylko was zauważą. Oraz dinotheria, słonie z szablastymi kłami; lubią dowcipnie pobawić się człowiekiem, a potem tańczyć na jego szczątkach! Nawiasem mówiąc, w łopatce mają tylko cztery czy pięć metrów wysokości. A jeśli umkniecie grubym rybom, dadzą wam radę płotki. W rzekach pełno pytonów i krokodyli. W lasach jadowite pająki wielkości brzoskwini, z zębami jadowymi jak u żmij. A jeśli dacie nogę przed zwierzętami, wytropią was Firvulagowie i będą na waszych mózgach wygrywać diabelskie melodie, póki nie zwariujecie albo nie umrzecie ze strachu.

Tam jest paskudnie, podróżnicy! — ciągnął oficer. — To nie jest ten śliczny Eden, o którym wam opowiadano w roku 2110. Ale kto się będzie trzymać karawany, nie ma się czego bać. Będziecie jechać wierzchem na tych zwierzakach, które widzieliście w zagrodzie obok. Są to chalikotheria, dalecy krewni koni. Nazywamy je chalikami. Są inteligentne i lubią ludzi, a w związku z ich pazurami nikt i nic szczególnie się ich nie czepia. Niech każdy będzie dobry dla swego chalika. To środek transportu i strażnik przyboczny w jednym ciele…

A gdyby ktoś z was nabrał chętki pojechać w las, niech lepiej o tym zapomni. Te obręcze, te naszyjniki, które my, żołnierze, nosimy, dają nam całkowitą kontrolę nad chalikami. Dlatego sterowanie zostawcie nam. I mamy też wyszkolone amficjony biegające po bokach karawany. Te psodzwiedzie wiedzą, że każdy jeździec, który próbuje spłynąć, to ich obiad. Więc nie podskakujcie, a będziecie mieli przyjemną podróż.

Tak jest! A teraz macie zebrać do kupy wasze rzeczy. Możecie je albo zapakować do juków, albo po prostu przywiązać za tylnym łękiem siodła. O ile wiem. dwoje z was ma ze sobą zwierzęta pokojowe. Mogą jechać w koszach wiklinowych. Ten gość, który przyszedł z kotną kozą… Twoje zwierzę musi tu zostać aż do wyruszenia cotygodniowej karawany handlowo-zaopatrzeniowej. Większość zakazanych narzędzi, broń i duże pakunki zabrane wam, gdy tu przybyliście, zostaną załadowane na zwierzęta juczne. Jeżeli będziecie się grzecznie zachowywać, możecie w przyszłości otrzymać większość z tych rzeczy.

Wszystko jasne? Tak jest! Za pół godziny wszyscy mają tu stanąć na zbiórce, dwójkami, gotowi do drogi. Uderzymy w dzwon na pięć minut przed zbiórką. Kto się spóźni, oberwie. To wszystko! — Odwrócił się na pięcie i wymaszerował na czele żołnierzy. Nie zadali sobie nawet trudu, żeby zamknąć bramę.

Więźniowie ruszyli w kierunku budynku, by zebrać swe rzeczy; wlokąc się pomrukiwali pod nosem.

Po namyśle Klaudiusz uznał, że podróż nocna jest jeszcze jednym manewrem, by ich zdemoralizować, by zdusić w zarodku pomysły ucieczki, podobnie jak przesadny opis fauny pliocenu. Pająki wielkości dłoni, akurat! Brakuje tylko Wielkiego Szczura z Sumatry! Jednak amficjony są nader realną groźbą. Klaudiusz zastanawiał się, jak szybko biegają na prymitywnych palcochodnych łapach. I czym, u licha, są straszliwi Firvulagowie?

Po drugiej stronie dziedzińca pojawiła się inna grupa pod strażą. Stajenni oddzielili sześć zwierząt od reszty stada i podprowadzili je do platformy do wsiadania. Klaudiusz dostrzegł małą figurkę ubraną w złotą lamę; pomagano jej wsiąść na osiodłane chaliko. Obok stała druga w purpurowym kombinezonie, i trzecia…

— Aikenie! — zawołał starszy pan. — Elżbieto! To ja. Klaudiusz!

Postać w czerwieni zaczęła się wykłócać z kaptalem straży ubranym w niebieski płaszcz. Sprzeczka stawała się coraz głośniejsza, aż w końcu Elżbieta tupnęła, a mężczyzna wzruszył ramionami. Opuściła grupę i pobiegła przez dziedziniec. Oficer poszedł za nią wolnym krokiem. Otworzyła szeroko bramę zagrody dla ludzi i rzuciła się w ramiona siwowłosego paleontologa.

— Pocałuj mnie. Uchodzisz tu za mojego kochanka — szepnęła bez tchu.

Przycisnął ją mocno do piersi, żołnierz zaś przyglądał mu się z namysłem. Elżbieta powiedziała:

— Wysyłają nas do stolicy, Muriah. Moje metafunkcje wracają, Klaudiuszu! Zrobię wszystko co można, by uciec. Jeśli mi się uda, postaram się jakoś pomóc wam wszystkim.

— Wystarczy, Lady — odezwał się żołnierz. — Nie obchodzi mnie, co Lord Creyn pani powiedział. Musi pani przygotować się do wsiadania.

— Do widzenia, Klaudiuszu. — Pocałowała go naprawdę, prosto w usta i zaraz odprowadzono ją z powrotem przez dziedziniec i posadzono na wierzchowcu. Jeden z żołnierzy przymocował łańcuchy wokół kostek jej nóg.

Klaudiusz podniósł rękę.

— Do widzenia, Elżbieto.

Spod arkad za zagrodą dla zwierząt wyjechała majestatyczna postać wierzchem na białym jak śnieg chaliku w szkarłatnosrebrnym rzędzie. Kaptal zasalutował, po czym on i dwaj żołnierze wskoczyli na siodła. Rozległy się słowa komendy:

— Baczność! Krata w górę!

Dziesięcioro jeźdźców jeden za drugim wjechało powoli pod sklepione przejście barbakanu. Z dala było słychać wycie wzburzonych psodźwiedzi. Ostatni więzień z szeregu odwrócił się, pomachał Klaudiuszowi i znikł w mrocznym korytarzu.

Do widzenia, Bryanie, pomyślał starszy pan. Mam nadzieję, że znajdziesz twoją Mercy. Tak czy inaczej.

Zawrócił do sypialni, by pomóc Ryszardowi. Poczuł się stary, zmęczony i wcale już z siebie nie zadowolony.

7

Gdy tylko grupa dziesięciorga jeźdźców opuściła Zamek Przejścia, uformowała się w dwójki. Creyn z kaptalem otwierali pochód, a na końcu za więźniami jechali dwaj żołnierze. Słońce zachodziło, jechali więc na wschód w półmroku, po tarasowatym zboczu płaskowyżu w kierunku zalanej zmierzchającym światłem doliny RodanuSaony.

Elżbieta siedziała wygodnie w siodle z założonymi rękami na łęku i zamkniętymi oczami. Wodze rzuciła luźno. Szczęśliwie chalika nie wymagały kierowania przez jeźdźca, więc Elżbieta mogła w pełni pogrążyć się w słuchaniu.

Słuchaj… lecz odrzuć dźwięki wydawane przez wierzchowca człapiące po miękkiej ziemi. Nie słuchaj świerszczy ani żab strojących głosy do chóru w zamglonych, mokrych zagłębieniach równiny. Bądź głucha na wieczorne pieśni ptaków, na skomlenie hien wyruszających na nocne łowy, na ciche głosy towarzyszy podróży. Nie słuchaj uszami, lecz za pomocą nowo odzyskanej zdolności metapsychicznej biernej telepatii.

Sięgaj daleko, daleko. Szukaj innych umysłów takich jak twój, innych dolomówców, innych, daj Boże, praw dziwych ludzi. (Wstydź się tego, arogancka słabeuszko, ale tym razem można ci wybaczyć. )

Słuchaj, słuchaj! Odrodzony ultrazmysł jeszcze nie jest pełnosprawny, a przecież już coś słychać. Tutaj w grupie podróżnych: czujna nieziemska świadomość Creyna rozmawiającego z posępnym kaptalem Zdenkiem, obaj skryci za łatwą do przebicia osłoną wytwarzaną przez obręcz. Ale tu się wstrzymaj, gdyż poczują przenikanie. Pomiń Aikena i innych więźniów ze srebrną obręczą: mężczyznę Raimo i kobietę Sukey. Ich niemowlęcy bełkot mentalny brzmi tak zgrzytliwie jak wysiłki początkującego skrzypka w uszach wymagającego wirtuoza. Zignoruj strażników w szarych obrożach i biednego, nieprzytomnego Steina oraz Bryana, którego wyzwolony umysł pętają tylko łańcuchy wykute przez niego samego. Zostaw ich wszystkich i wyruszaj w daleką podróż.

Słuchaj, jak za tobą w zamku głos innego kosmity… tak… śpiewa. Cichsze tony w srebrze i szarości odpowiadają przytłumionym echem dźwiękowi złota. Słuchaj przed siebie, bliżej wielkiej rzeki, powikłanych obcych pomrukiwań: triumf, niecierpliwość, przeczucie złej radości, okrucieństwo. (Odłóż tę okropną sprawę na później. ) Słuchaj dalej na wschód, na północ, północozachód i południe. Zauważ inne koncentracje, złote bezkształtne bryłki, zdradzające obecność jeszcze większej liczby sztucznie wzmacnianych zaziemskich umysłów o myślach zbyt licznych i :zbyt nieostrych, by twój powracający dopiero do zdrowia umysł mógł je rozróżnić. Tak dziwne są ich harmonie i niespodziewane skoki siły, a przecież tak boleśnie podobne znajomym sieciom metapsychicznym drogiego, utraconego Środowiska.

Posłuchaj anomalii! Cichych mamrotań i dziecinnych pchnięć. To jeszcze inne nieludzkie umysły, nie wzmacniane naszyjnikami może autentycznie aktywne? Co? Kto? Gdzie? Dane nie wystarczające, ale obfite. Słuchaj słabych śladów form lęku, form bólu i form rezygnacji, utraty, napływających nie wiadomo skąd i od kogo. Cofnij się. Omiń je i idź dalej słuchając. Słuchając.

To! Przelotny kontakt z północy, który urywa się w skurczu lęku natychmiast, gdy go podejmujesz. Tanu? Wzmocniony ludzki telepata? Wywołaj go. Bez odpowiedzi. Nadaj uczucie przyjaźni i potrzeby. Ale nie słychać odpowiedzi… Może tylko to sobie wyobraziłaś.

Słuchaj daleko, daleko. Badaj całą planetę Wygnania. Czy jest tu ktokolwiek z was, siostry i bracia w umyśle? Czy ktokolwiek odczuwa zdalnie na wyłącznie ludzką modlę, której nieziemcy znać nie mogą? Odpowiedzcie Elżbiecie Orme telep at ce korektorce poszukującej nadzieja modlitwa! Odpowiedzcie…

Aura planety. Emanacje niższych form życia. Szepty mentalne normalnych ludzi. Paplanina Tanów i ich obrączkowanych pachołków. Dwuznaczny szept z drugiej strony planety, ulotny jak pamiętany sen. Prawdziwy czy odbity? Wyobrażony czy rzeczywisty? Trop za nim, zgub go. Krąż rozpaczliwie w poszukiwaniach i dowiedz się, że nigdy nie istniał. Ziemia jest niema.

Posuń się za aurę ziemską i uświadom sobie diapazon ryku ukrytego słońca i cieńsze arpedżia bliższych i dalszych gwiazd, dzwoniących życiem swych planet i własnym. Nie ma metapsychicznej ludzkości? Więc zawołaj starożytnych w tej epoce Lylmików, kruchych twórców myślowych cudów… ale oni jeszcze nie istnieją. Wezwij Krondaków, braci w rozumie mimo przerażających ciał… ale i oni są jeszcze rasą w zarodku, tak samo jak Gi, Poltrojanie i ordynarni Simbiari. Żyjący wszechświat jest jeszcze nie zespolony, umysł przykuty do materii. Środowisko jest w powijakach, a Błogosławiona Maska Diamentowa jeszcze się nie urodziła. Nikt ci nie może odpowiedzieć.

Elżbieta wycofała się.

Skierowała wzrok na własne ręce, na ledwie świecący drwiąco brylantowy pierścień, symbol jej zawodu. Zaczęły ją zalewać pospolite obrazy mentalne. Płaski, bezgłośny monolog żołnierza Billy dumającego o starzejących się, ale dostępnych wdziękach właścicielki tawerny w miejscowości zwanej Roniah. Drugi strażnik, Seung Kyu, rozmyślający o zakładzie, jaki zamierzał uczynić w związku z jakimś mieczem, którego wynik mógł teraz ulec zmianie ze względu na obecność Steina. Kaptal emitował fale bólu z powodu czyraka pod pachą, drażnionego przez brązowy napierśnik jego lekkiej zbroi. Stein widocznie spał, uspokojony swą szarą obrożą. Aiken i kobieta imieniem Sukey utkali prostacki, ale skuteczny ekran dla ukrycia jakichś myślowych szwindli. Creyn był pogrążony obecnie w słownej rozmowie z antropologiem; dyskutował o ewolucji społeczeństwa Tanów od chwili otwarcia bramy czasu.

Elżbieta splotła tarczę, za którą mogła oddać się żałości, tarczę tak odporną, jak diament jej świętego patrona z przyszłości. Gdy ją ukończyła, pozwoliła wybuchnąć gorzkiemu żalowi i wściekłości. Płakała nad ironią losu, który dał jej uciec od samotności i opuszczenia tylko po to, by na nowo spotkać się z ich inną formą. Osłonięta, pogrążona w ogniu utraty, dryfowała bezwolnie. W jasnym świetle gwiazd pliocenu twarz miała tak spokojną jak posąg, umysł zaś tak niedostępny jak one.

— … Statek nie mógł wiedzieć, że to słońce wkrótce wejdzie w długi okres niestabilności wywołanej przez bliską supernową. W ciągu stulecia od naszego przybycia tylko jeden płód na trzydzieści dożywał urodzenia. Z urodzonych natomiast tylko około połowy było normalnych. Według standardów ludzkich żyjemy długo, ale stanęliśmy w obliczu groźby wymarcia, jeśli katastrofy nie da się złagodzić jakimś sposobem.

— Czy nie mogliście po prostu się spakować i odlecieć?

— Nasz Statek był żywym organizmem. Zginął śmiercią bohatera, odprowadziwszy nas na Ziemię, dokonawszy skoku międzygalaktycznego bez precedensu w historii naszej rasy… Nie, nie mogliśmy odlecieć. Musieliśmy znaleźć inne rozwiązanie. Statek i jego Oblubienica wybrali Ziemię z powodu podstawowej zgodności naszej plazmy komórkowej i najwyższej tutejszej formy życia: ramapiteków. Dzięki naszej technologii naszyjników pozwoliło to ich opanować…

— By zrobić z nich niewolników, chcesz powiedzieć?

Po cóż używać tak pejoratywnego określenia, Bryanie? Czy twoja rasa mówi o robieniu niewolników z szympansów czy wielorybów? Ramowie są tylko odrobinę od nich inteligentniejsi. Czy może wolałbyś, abyśmy żyli jak w epoce kamiennej? Przybyliśmy tu dobrowolnie, aby móc postępować zgodnie ze starożytnym stylem życia, obecnie zabronionym na planetach naszej galaktyki. Ale raczej nie zamierzaliśmy żywić się korzonkami i jagodami lub mieszkać w jaskiniach.

— To byłby absurd. A więc zrobiliście z ramo w swe sługi i kontynuowaliście miły tryb życia, aż słońce dostało plam. A wówczas, jak przypuszczam, wasi inżynierowie genetyczni znaleźli nowe zastosowanie ramów.

— Nie porównuj, Bryanie, naszej techniki z waszą. W obecnym, późnym stadium naszej egzystencji gatunkowej jesteśmy bardzo marnymi inżynierami genetycznymi czy jakimikolwiek. Potrafiliśmy jedynie użyć samic ramów jako nosicielek naszych zapłodnionych jajeczek. Podniosło to ledwie odrobinę nasz współczynnik reprodukcji i w najlepszym razie było tylko bardzo marnym sposobem. Możesz więc zrozumieć, że przybycie ludzkich chrononautów, genetycznie zgodnych z nami i praktycznie odpornych na skutki promieniowania, uznaliśmy za opatrznościowe.

— Ach, oczywiście. Niemniej musisz przyznać, że korzyści są raczej jednostronne.

— Jesteś tego taki pewien? Przypomnij sobie, że niedostosowani społecznie ludzie podejmują decyzję pójścia na Wygnanie. A my, Tanowie, mamy im wiele do zaofiarowania. Więcej niż kiedykolwiek zapragnęli, jeśli tylko mają uśpione metafunkcje. I naprawdę tak niewiele żądamy w zamian.


Coś zaczęło poszturchiwać Elżbietę.

Przestań.

Stuk-stuk-stuk.

Idź precz.

Stuk. Stuk-stuk. Ocknij się, pomóż, spieprzyłem to.

Przestań drobnego dziobania szczeniacki umysł Aiken.

STUK!

Natrętny komarze palnąć cię Aiken! Przeszkadzaj komu innemu. Stuk-drap. LUP. Do diabla Elżbieto ona zaraz wykończy STEINA.

Elżbieta pomału odwróciła się w siodle i przyjrzała jadącemu obok jeźdźcowi. Aiken ciągle paplał w myśli, ona zaś wyostrzyła obraz kobiecej postaci w ciemnej powłóczystej sukni. Sukey. Napięta twarz z pyzatymi policzkami i perkatym nosem. Ciemnoniebieskie oczy, zbyt blisko osadzone, by była piękna, pełne paniki.

Elżbieta weszła w Sukey bez zaproszenia i w jednej chwili pojęła sytuację; odcięła Aikena i spóźnionego Creyna, którzy z zewnątrz przyglądali się bezsilnie. Oszalały umysł Steina trzymał Sukey w kleszczach. Jej zdrowie psychicznie prawie rozpadało się pod uderzeniem siły mentalnej rannego mężczyzny. Było całkiem jasne, co się zdarzyło. Sukey była potencjalnie silnym latentnym korektorem, a pod wpływem nowego srebrnego naszyjnika jej metafunkcje się uczynniły. Podbechtana przez Aikena spróbowała swych zdolności i wetknęła nos w Steina, zaintrygowana pozorną bezsilnością śpiącego olbrzyma. Wśliznęła się poniżej niskopoziomowej kąpieli neuralnej generowanej przez szarą obrożę i ustanowionej przez Creyna dla uspokojenia szaleńca i zablokowania resztek bólu jego zabliźniających się ran. Pod jej pokrywą Sukey dostrzegła godny pożałowania stan podświadomości Steina: stare urazy psychiczne, świeże rany poczucia godności własnej, a wszystko to kipiące wirem zdławionej wściekłości.

Kusiciel podszepnął Sukey, a ona zareagowała z wrodzonym współczuciem dla innych istot. Rozpoczęła beznadziejną niezdarną operację korekcyjną Steina, ufając, że mu pomoże. Ale bestia ukryta w pełnej bólu duszy Wikinga stanęła dęba i zaatakowała ją za wtrącanie się. Obecnie Sukey i Stein spletli się w przerażającym konflikcie psychoenergii. Jeśli tej wrogości nie zlikwiduje się natychmiast, skutkiem będzie totalny rozpad osobowości Steina i zidiocenie młodej kobiety.

Elżbieta nadała do Creyna jedną tylko, płonącą myśl. Sięgnęła i otoczyła wielkimi skrzydłami własnej zdolności korekcyjnej oszalałą parę. Wyrzuciła bezceremonialnie myśl młodej kobiety pod osłonę Creyna, który delikatnie ją przejął, a następnie z szacunkiem, zabarwionym jeszcze jakimś innym uczuciem, zaczął obserwować, jak naprawia się szkodę.

Elżbieta nałożyła na Steina hamulce, wstrzymała wir psychiczny, uspokoiła kipiącą otchłań furii. Usunęła nędznie skleconą przez Sukey strukturę zmian umysłowych, pełną naiwnie zuchwałych kanałów odpływowych, zbyt słabych dla prawdziwej katharsis. Dźwignęła zranionego Steina z siłą pełną miłości, równocześnie wygładziła brzegi jego ran i spoiła rozdarcia, aby mogło się zacząć uzdrawianie. Nawet jego stare wrzody psychiczne wzdęły się, pękły i wydaliły poprzez nią część swej trucizny. Opadło poczucie poniżenia i odrzucenia. Widmo ojca-potwora zmniejszyło się do rozmiarów wzruszająco ludzkich, a matka-kochanka straciła nieco z otaczających ją młodzieńczych fantazji. Stein. Zbudzony spojrzał w podsunięte przez Elżbietę leczące zwierciadło i rozpłakał się. Odetchnął.

Elżbieta się wynurzyła.

Podróżni przystanęli, otoczywszy Elżbietę i jej wierzchowca. Wieczorne powietrze było parne, mimo to przeszył ją dreszcz. Creyn zdjął z ramion miękki purpurowo-srebrny płaszcz i otulił ją.

— To było wspaniałe, Elżbieto. Nikt, nawet Lord Dionket, największy z nas wszystkich, nie zrobiłby tego lepiej. Teraz oboje są bezpieczni.

— To jeszcze nie koniec — zmusiła się do odpowiedzi. — Nie jestem w stanie zamknąć jego leczenia. Ma bardzo silną wolę i opiera się. To pochłonęło… wszystko, czym obecnie dysponuję.

Creyn dotknął złotej obręczy na swojej szyi.

— Mogę pogłębić osłonę neuralną generowaną przez jego szary naszyjnik. Wieczorem, gdy dojedziemy do Roniah, będziemy w stanie zrobić dla niego więcej. Dojdzie do siebie za parę dni.

Stein, który przez cały okres metapsychicznego imbroglio nawet nie drgnął, wydał głębokie westchnienie. Dwaj żołnierze zsiedli z chalików i podeszli do chorego, by przesunąć tylny łęk jego siodła tak, aby stał się wygodnym oparciem dla pleców.

— Już nie może spaść — powiedział Creyn. — Później usadowimy go jeszcze wygodniej. Musimy jechać.

Bryan zapytał:

— Czy ktokolwiek mi wyjaśni, co tu się, u diabła, dzieje? — Będąc bez obręczy nie miał pojęcia o rozgrywających się obok niego, głównie na planie telepatycznym, wydarzeniach.

Krępy, o jasnych jak len włosach i lekko orientalnych rysach twarzy mężczyzna pokazał palcem Aikena Druma.

— Spytaj tego tu. On to zaczął.

Aiken wyszczerzył zęby i zaczął się bawić swą srebrną obręczą. Z ciemności nagle wychynęło kilka białych ciem i zaczęło krążyć w zwariowanej aureoli wokół głowy Sukey.

— Po prostu malutki dobry uczynek, który źle wyszedł! — wyjaśnił.

— Dość tego! — rozkazał Creyn. Ćmy odleciały. Wysoki Tanu zwrócił się do Aikena tonem ledwie zawoalowanej groźby: — Działała Sukey, ale jest oczywiste, że ty to sprowokowałeś. Bawiło cię wystawienie twego przyjaciela i tej niedoświadczonej kobiety na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Na wesołej twarzyczce Aikena nie było znać żadnej skruchy.

— Och, wydawało się, że jest dość silna. Nikt jej nie zmuszał, by się w to pakowała.

Odezwała się Sukey z nieszczerym uporem:

Chciałam tylko pomóc. On był w rozpaczliwej sytuacji! A nikogo z was to nie obchodziło!

Creyn odparł szorstko:

Nie był to ani odpowiedni czas, ani miejsce na podejmowanie trudnej korekcji. Stein miał być leczony we właściwym czasie.

— Niechże ja to wszystko pojmę — odezwał się Bryan. — Ona próbowała zmienić jego świadomość?

— Próbowała go uzdrowić — odpowiedziała Elżbieta. — Przypuszczam, że Aiken przynaglił ją do wypróbowania jej nowo nabytych metafunkcji, podobnie jak próbował własnych. Ale ona nie mogła dać sobie z tym rady.

— Przestańcie mówić o mnie jak o dziecku! — krzyknęła Sukey. — W porządku, ugryzłam więcej, niż mogłam połknąć. Ale chciałam dobrze!

Mężczyzna o jasnych jak len włosach, ubrany w grube spodnie z diagonalu, ciężkie podkute buty i flanelową koszulę w kratę, spod której jego srebrna obręcz była niemal niewidoczna, roześmiał się chrapliwie.

— Chciałaś dobrze! Kiedyś napiszą to na nagrobku ludzkości! Nawet ta przeklęta Madame Guderian miała dobre zamiary, że pozwoliła ludziom przechodzić do tego piekielnego świata.

— Będzie piekłem dla ciebie tylko wtedy, jeśli go takim zrobisz, Raimo — rzekł Creyn. — Teraz musimy jechać. Elżbieto, czy czujesz się na siłach pomóc Sukey zrozumieć coś z jej nowych sił? A przynajmniej poradzić, jakie ograniczenia musi sobie teraz nałożyć?

— Myślę, że powinnam to zrobić.

Aiken podjechał do nachmurzonej Sukey i po bratersku poklepał ją po ramieniu.

— No, maleńka. Była mistrzyni tłamszenia mózgów zrobi ci błyskawiczny kurs, a potem możesz ćwiczyć na mnie! Gwarantuję, że nie pożrę cię żywcem. Będziemy mieli kupę zabawy, gdy będziesz rozwiązywać supełki na mojej biednej, niedobrej duszyczce!

Elżbieta sięgnęła myślą i uszczypnęła Aikena z taką siłą, że głośno zaskrzeczał.

— Dość tego, chłopcze — powiedziała. — Poćwicz sobie wolę na nietoperzach, jeżach i czymkolwiek takim.

— Dam ci ja nietoperze — obiecał ponuro Aiken. Pogonił wierzchowca po szerokim trakcie i kawalkada znów ruszyła.

Elżbieta otworzyła się przed Sukey, by uspokoić jej lęk i poczucie klęski.

Chciałabym ci pomóc, siostrzyczko myśli. Odpręż się. Tak?

(Groźny uparty smutek załamujący się powoli. ) Och, czemu nie. Spaskudziłam to okropnie.

Już minęło. Rozluźnij się. Daj mi się poznać.

Sue Gwen Davies, lat dwadzieścia siedem, urodzona i wychowana na ostatniej kolonii orbitalnej Starej Planety. Była wychowawczyni, pełna ogromnego współczucia i matczynej troski dla swych nieszczęsnych młodych podopiecznych. Na satelicie nastolatki zorganizowały powstanie; zbuntowały się przeciw nienaturalnemu życiu wybranemu dla nich przez idealistycznie nastawionych technokratycznych dziadków, Środowisko zaś podjęło spóźnioną decyzję o rozwiązaniu kolonii. Na wiadomość, że jej zajęcie stało się zbędne, Sukey Davies nawet się ucieszyła. Nie była związana lojalnością wobec satelity, nie była związana przekonaniami z eksperymentem, który stał się przestarzały w chwili, kiedy zaczęła się Wielka Interwencja. Wszystkie godziny pracy spędzała z dziećmi, usiłując dać sobie z nimi radę; uporczywie opierały się uwarunkowaniu koniecznemu dla życia w orbitalnym ulu.

Gdy kolonię satelitarną zamknięto, Sukey przeniosła się na Ziemię, planetę oglądaną z góry przez tyle męczących lat. Tam w dole był raj i pokój. Była tego pewna! Ziemia była Edenem. Lecz na ufryzowanych, ruchliwych kontynentach Ziemi nie można było znaleźć prawdziwej Ziemi Obiecanej.

Znajdowała się wewnątrz planety.

Elżbieta wynurzyła się na chwilę. Sukey była średnio inteligentna, o silnej woli, życzliwa, z latentną zdolnością korekcji i średnią przeczuwania. Ale Sukey Davies była także absolutnie przekonana, że Ziemia jest planetą wydrążoną w środku! Staromodne książki na mikrofiszach, przeszmuglowane na satelitę przez znudzonych ekscentryków i sekciarzy, zapoznały ją z pomysłami Bendera, Gianniniego, Palmera, Bernarda i Souzy’ego. Sukey oczarowała idea wydrążonej Ziemi, oświetlonej małym słońcem centralnym, oazy spokoju i nieograniczonej dobroci, zaludnionej przez karłowatych ludzików posiadających wszelkie mądrości i radości. Czyż starożytni nie opowiadali o podziemnym Asarze, Avalonie, Polach Elizejskich, Ratmansu i Ultimae Thule? Nawet buddyjska Agharta miała być połączona tunelami z lamaickimi klasztorami Tybetu. Te marzenia nie wydawały się bynajmniej dziwaczne dla Sukey, mieszkanki wewnętrznej powierzchni dwudziestokilometrowego cylindra obracającego się w przestrzeni. Logiczne było, że i Ziemia jest wydrążona. Więc Sukey przybyła na Starą Planetę, gdzie ludzie uśmiechali się, gdy tłumaczyła o co jej chodzi. Przy okazji prowadzonych przez nią poszukiwań niemało z nich postarało się ulżyć jej portfelowi zawierającemu odprawę końcową z miejsca pracy. Wreszcie po przeprowadzeniu osobistej, kosztownej inspekcji na miejscu, odkryła, że nie było cudownie osłoniętych biegunowch otworów wiodących do wnętrza planety, jak to twierdzili niektórzy ze starych autorów; nie była też w stanie dostać się do świata podziemnego przez rzekome jaskinie Xizangu. Na koniec udała się do Brazylii, gdzie wedle jednego z autorów mieścił się wiodący do Agharty tunel w dalekiej Serra do Roncador. Stary Indianin z plemienia Murcego wyczuwszy dodatkowe honorarium, powiedział jej, że tunel rzeczywiście kiedyś istniał, ale niestety został zamknięty wskutek trzęsienia ziemi „wiele tysięcy lat temu”.

Sukey dumała we łzach przez trzy tygodnie nad tym oświadczeniem, nim doszła do wniosku, że na pewno będzie w stanie odnaleźć drogę do wnętrza Ziemi podróżując wstecz w czasie. Przyodziała się w suknie przypominające jej walijskie pochodzenie i skwapliwie przeniosła do pliocenu, gdzie…

Creyn mówi jego naród utworzył raj!

Ach, Sukey.

Tak-tak! A ja mocna uzdrowicielka mogę tu u siebie! Obietnica Creyna!

Spokój. Możesz zostać metalekarzem dużej miary. Ale nie natychmiast. Dużo dużo do nauki kochanie. Ufaj słuchaj stosuj się następnie działaj.

Chcę/muszę. Biedny Stein! Inni biedni tacy którym mogę pomóc. Czując ich dokoła nas czy czujesz też?…

Elżbieta wycofała się z niespokojnego z powodu niedojrzałości umysłu Sukey i rozejrzała. Coś było. Coś całkowicie obcego jej doświadczeniu, co wcześniej tego wieczoru tylko zamigotało na skraju jej percepcji. Co to było? Zagadka nie chciała się ujawnić w obrazie mentalnym, który Elżbieta mogłaby zidentyfikować. Jeszcze nie. Odłożyła więc sprawę na bok i powróciła do uczenia Sukey. To trudna praca, która zajmie jej jeszcze dużo czasu, za co dzięki niech będą Bogu.

8

Grupa udająca się w kierunku Rodanu jechała jeszcze trzy godziny w coraz ciemniejszej nocy i chłodzie opuszczając się z płaskowyżu po stromej ścieżce z niebezpiecznymi zakrętami w głąb lasu tak gęstego, że zupełnie zasłaniał jasne światło gwiazd. Dwaj żołnierze zapalili długie pochodnie; jeden jechał na czele, drugi w straży tylnej. Dziwaczne cienie jakby podążały za nimi, gdy kontynuowali wśród potężnych, sękatych drzew swą podróż na wschód.

— Upiornie, prawda? — zapytał Aiken Raima, który teraz jechał obok niego. — Czy nie można sobie wyobrazić, że te wielkie dęby korkowe i kasztanowce wyciągają ramiona, by cię schwycić?

— Mówisz jak idiota — mruknął zapytany. — Pracowałem w puszczach przez dwadzieścia lat w rezerwacie Megapod w Kolumbii Brytyjskiej. W drzewach nie ma nic upiornego.

— To stąd twój ubiór drwala — odpowiedział nie zbity z tropu Aiken. — Ale jeśli znasz się na drzewach, musisz wiedzieć, że botanicy przyznają im prymitywną świadomość. Czy nie sądzisz, że im roślina starsza, tym bardziej musi być dostrojona do — Środowiska? Tylko przyjrzyj się tym drzewom dookoła. I nie mów mi, że na Ziemi, jaką znamy, były drzewa liściaste średnicy ośmiu czy dziesięciu metrów! Przecież te dzieciątka muszą być tysiące lat starsze niż jakiekolwiek drzewo na Starej Ziemi. Spróbuj tylko wyjść ku nim. Użyj swej srebrnej obręczy dla czegoś więcej niż ogrzewanie jabłka Adama. Stare drzewa… złe drzewa! Czy nie czujesz złych wibracji w tej puszczy? One mogą mieć nam za złe, żeśmy tu przybyli. Mogą wyczuwać, że za parę milionów lat ludzie tacy jak my zniszczą je! Może nawet te drzewa nas nienawidzą!

— Myślę — odrzekł Raimo flegmatycznie, ale z wrogością — że próbujesz zrobić ze mnie wariata, jak zrobiłeś z Sukey. Nie próbuj!

Aiken poczuł, że unosi się nad siodłem. Łańcuchy, w które miał zakute stopy, złapały go jak ofiarę na kole tortur. Wznosił się coraz wyżej, aż wyprostował się niebezpiecznie blisko gałęzi zwieszających się nad drogą.

— Hej! To był tylko żart! Boli!

Raimo zachichotał i pchnął go w górę jeszcze mocniej.

Ścisnąć. Pięściami w lodowaty uchwyt myślowy Finno-Kanadyjczyka i wymusić, aby wypuścił, wypuścił, wypuścił!

Z trzaskiem, od którego zapiszczało przerażone chaliko, Aiken wylądował w siodle.

Creyn odwrócił się i powiedział:

— Raimo Hakkinenie, masz skłonność do okrucieństwa. Trzeba ją będzie pohamować.

— Ciekawe, czy wszyscy z twojego gatunku będą tego zdania? — odparł bezczelnym tonem były — drwal. — A w każdym razie możesz spowodować, by ten mały gówniarz przestał mnie drażnić. Upiory drzew!

— Wiele starożytnych kultur wierzyło, że drzewa mają szczególne siły — zaprotestował Aiken. — Czy nie tak, Bryanie?

Antropologa to rozśmieszyło.

— O, tak. W starożytnym świecie przyszłości kult drzew był prawie powszechny. Druidowie mieli alfabet służący do wróżenia, związany z nazwami drzew i krzewów. Był to oczywisty relikt bardziej rozpowszechnionej religii, w której drzewa stanowiły punkt centralny, a pochodzącej z najdawniejszej starożytności. Skandynawowie czcili potężny jesion Yggdrasil. U Greków jesion był poświęcony bogowi morza Posejdonowi. U Rzymian za święte uważano brzozy. Jarzębina była starogreckim i celtyckim symbolem władzy nad śmiercią. Głóg wiązano z orgiami seksualnymi i miesiącem majem, podobnie jabłoń. Dęby były przedmiotem kultu w całej Europie przed wynalezieniem pisma. Z jakichś powodów są one szczególnie podatne na uderzenia piorunów, starożytni więc łączyli to drzewo z bogiem władającym piorunami. Grecy, Rzymianie, Celtowie gallijscy, Brytowie, Teutoni, Litwini, Słowianie… wszyscy uważali dąb za święty. Folklor niemal wszystkich krajów europejskich mówi o istotach nadnaturalnych mieszkających w specjalnych drzewach albo straszących w puszczach. Macedończycy mieli driady, Styryjczycy wiły, Germanie „świętą pannę”, a Francuzi swoje dames vertes. A wszystko to: duszki leśne. Ludy skandynawskie także w nie wierzyły, ale zapomniałem, jakie dały im imię…

— Skogsnufvar — odezwał się niespodzianie Raimo. — Dziadek mi opowiadał. Pochodził z Wysp Alandzkich, gdzie ludzie mówili po szwedzku. Kupa durnych bajek.

— Nic się nie może równać dumie z własnego pochodzenia! — zarechotał Aiken, co wywołało ponowną awanturę, bo drwal uderzył w niego znowu spotęgowaną zdolnością PK, Aiken zaś kontratakował siłą zniewalania; starał się zmusić Raimo, by wbił sobie palec wskazujący we własne gardło.

Aż wreszcie Creyn zawołał:

— Wszechmocna Tano, dość tego!

Obaj walczący jęknęli, chwycili za swe srebrne obręcze i uciszyli się jak para wychłostanych uczniaków, milczących, lecz nie skruszonych.

Raimo wyciągnął z bagażu wielką srebrną flaszkę i zaczął z niej pociągać.

Demerara produkcji Hudson Bay Company, siedemdziesiąt pięć procent alkoholu. Tylko dla dorosłych. Zamartwiaj się.

Rozległ się spokojny głos Elżbiety:

— Opowiedz nam o Skogsnufvarach, Bryanie. Czy były piękne?

— O tak. Długie, falujące włosy, zmysłowe ciała… i ogony! Był to standardowy archetyp animy, wabiącej mężczyzn w głąb puszczy, aby się z nimi przespać. A po tym biedacy byli kompletnie w mocy tych kobiecych elfów. Mężczyzna, który próbował je opuścić, słabł, chorował, aż umarł, a w najlepszym wypadku tracił rozum. W dwudziestowiecznej Szwecji dokładnie opisano ofiary Skogsnufvarów.

— W folklorze walijskim można się doszukać podobnych stworzeń — odezwała się Sukey. — Ale — mieszkały w jeziorach, nie w lasach. Zwane były Gwragedd Annwn i wynurzały się, by tańczyć w drżącym świetle księżyca i wabić podróżnych do swych podwodnych pałaców.

— To powszechny motyw folklorystyczny — skomentował Bryan. — Symbolika łatwa do zrozumienia. Niemniej trzeba trochę żałować biednych elfów-samców. Wygląda na to, że ominęło je sporo dobrych, sprośnych zabaw.

Większość ludzkich podróżników, ze strażnikami włącznie, roześmiała się.

— Czy istnieją analogiczne legendy wśród twego ludu, Creyn? — spytał antropolog. — Czy też w twojej kulturze nie tworzono opowieści o rzucaniu czarów?

— Nie było potrzeby — uciął sucho Creyn.

Elżbiecie przyszło na myśl coś dziwnego. Spróbowała wśliznąć się mikrosondą za osłonę Creyna, ale tak, by nie budzić jego uwagi.

Och Elżbieto nie. Te drobne agresje, gierki daremne szukanie wyższości.

(Niewinne niedowierzanie lekceważąco zabarwione szyderstwo. )

Nonsens. Jestem stary, zmęczony uprzejmy dobrej woli dla ciebie i twoich nawet ostatecznie do skuszenia. Ale inni megogatunku nie. Ostrzegam Elżbieto. Nie odrzucaj Tanów lekko. Wspomnij maskonura.

Maskonura ?

Dziecinny wiersz twoich od ludzkiego wychowawcy wśród nas dawno zmarłego. Samotny ptak tylko jeden z, gatunku jadł ryby opłakiwał samotność. Przyjaźń ofiarowana przez ryby jeśli ptak przestanie pożerać. Umowa przyjęta sposób żywienia zmieniony. Ryby tylko lojalne w mieście dla maskonura.

Jak wy Tanowie dla mnie?

Potwierdzenie Elżm askon urbie to.

Wybuchła śmiechem, a Bryan i inni ludzie spojrzeli na nią zdziwieni i zakłopotani.

— Ktoś — zauważył Aiken — wymienia szeptem uwagi za naszymi mózgami. Czy nie zdradzisz nam tego dowcipu, kochanie?

— Dowcip był na mój temat, Aikenie. — Elżbieta zwróciła się do Creyna: — Rozejm między nami. Na teraz.

Kosmita skłonił głowę.

— Pozwól mi więc zmienić temat. Zbliżamy się do doliny rzeki, gdzie zatrzymamy się na odpoczynek w mieście zwanym Roniah. Dalej w drogę ruszamy jutro, ale w bardziej przyjemny sposób: statkiem. Do stolicy w Muriah przybędziemy za mniej niż pięć dni, jeśli wiatr będzie sprzyjał.

— Żaglowce na tak burzliwej rzece jak Rodan? — zapytał osłupiały Bryan. — A może w pliocenie jest spokojniejsza?

— Oczywiście, sam to osądzisz. Ale nasze statki są zupełnie inne niż te, do jakich jesteście przyzwyczajeni. My, Tanowie, nie przepadamy za podróżowaniem wodą. Ale po przybyciu ludzi skonstruowano bezpieczne i sprawne statki i ruch na rzece stał się nader żywy. Obecnie używamy statków nie tylko dla żeglugi pasażerskiej, ale także do przewozu ważnych towarów z północy… szczególnie z Finiah i z Goriah, miast położonych w kraju nazywanym przez was Bretanią, do południowych regionów, których klimat bardziej nam odpowiada.

— Zabrałem ze sobą żaglowiec — powiedział antropolog. — Czy będzie mi go wolno użyć?

— Żegluga w górę rzeki jest, jak się przekonasz, niemożliwa. W tamtym kierunku idą karawany chalików albo większych zwierząt jucznych, zwanych helladami: gatunek żyrafy o krótkiej szyi. W trakcie twych badań na pewno odwiedzisz szereg z naszych ośrodków miejskich.

— Nie nosi przecież obręczy? — wtrącił się Raimo. — Tak mu ufacie?

— Mamy coś, czego on chce — zaśmiał się Creyn.

Bryan drgnął, ale powstrzymał się od chwycenia przynęty. Powiedział tylko:

— A te ważne towary, które przewozicie? Przypuszczam, że to głównie żywność?

— W pewnej mierze. Ale w tym Wielobarwnym Kraju mięso i napoje dosłownie proszą się, by je brać.

— A więc minerały. Złoto i srebro. Miedź i cyna. Żelazo.

— Żelazo nie. Dla naszej prostej technoekonomii jest raczej zbędne. Światy Tanów tradycyjnie opierały technikę na różnego rodzaju nie tłukących się szkłach, w przeciwieństwie do ludzkości używającej żelaza. Ciekawe, że w ostatnich latach i wy także nauczyliście się doceniać ten wszechstronny materiał.

— Vitrodur. Tak. Niemniej wydaje się, że wasi wojownicy przedkładają tradycyjny brąz jako materiał nad zbroje i broń.

Creyn zaśmiał się cicho.

— W najwcześniejszym okresie istnienia bramy czasowej uznano za słuszne, by w ten sposób ograniczyć możliwości ludzkich wojowników. Obecnie, gdy zakaz stał się przestarzały, ludzie nadal trzymają się żelaza. Tam, gdzie nie stoi to w sprzeczności z naszymi potrzebami, pozwalamy, by technologia oparta na brązie kwitła wśród was. My, Tanowie, jesteśmy rasą tolerancyjną. Byliśmy samowystarczalni, zanim zaczęli przybywać ludzie i w żaden sposób nie zależymy od ludzkości jako źródła pracy niewolniczej…

Myśl Elżbiety zabrzmiała mocno: POZA NIEWOLNICTWEM KEPRODUKCII GATUNKOWE!.

ponieważ nudne i trudne prace, jak górnictwo, rolnictwo czy zapewnianie wygód życiowych należą do ramów we wszystkich osiedlach, z wyjątkiem najbardziej odległych.

— A te ramy — wtrącił się Aiken — jak to się dzieje, że tam na zamku nie było żadnych do brudnej roboty?

— Mają dość wrażliwe psychiki i jeśli działają pod minimalnym tylko nadzorem, wymagają spokojnego otoczenia. W Zamku Przejścia nieuchronnie występują stresy…

Raimo mruknął szyderczo.

— Jak się kieruje tymi stworzeniami? — spytał Bryan.

— Noszą bardzo uproszczoną wersję szarej obręczy. Ale nie wymagajcie, bym wam to teraz wyjaśniał. Poczekajcie, proszę, aż będziemy w Muriah.

Wjechali na słabo zalesiony obszar położony u podstawy krawędzi ciągnącej się wśród ogromnych skał. Wysoko w górze, gdzie grzbiet górski niemal dotykał gwiaździstego nieba, słabo świeciło kolorowe światło.

— Czy tam wysoko jest miasto? — zainteresowała się Sukey.

— Wykluczone — odrzekł pogardliwie Raimo. — Popatrz, jak to się rusza!

— Wstrzymali swe chalika i przyglądali się, jak blask rozpływa się w lekki splot luminiscencji, który wił się z dużą szybkością wśród odległych sylwetek drzew. Światło było mieszaniną wielu barw, głównie złotej, z węzłami strzelającymi błękitem, zielenią, czerwienią, a nawet szkarłatem, skrzących się w ruchu, pośpiesznym i dzikim.

— Ach — odezwał się Creyn — oto Polowanie. Jeśli nadlecą tutaj, ujrzymy wspaniały widok.

— Wygląda jak gigantyczny tęczowy robaczek świętojański pędzący w górze — powiedziała cicho Sukey. — Jakie to piękne!

— Zabawa Tanów? — spytał Bryan.

— Ach!… — krzyknęła rozczarowana Sukey. — Zniknęli za urwiskiem! Jaka szkoda! Powiedz nam, Lordzie Creyn, co to jest Polowanie?

W świetle gwiazd twarz kosmity była pełna powagi.

— Jedna z wielkich tradycji naszego ludu. Ujrzycie to znowu, po wielokroć. Sami odkryjecie, co to jest.

— A jeśli będziemy grzeczni — wtrącił się bezczelnie Aiken — czy będziemy mogli brać w tym udział?

— Być może — odrzekł Creyn. — Nie każdy człowiek w tym gustuje… nawet nie każdy Tanu. Ale ty… tak, sądzę, że zapewne Polowanie będzie odpowiadać twym szczególnym zamiłowaniom do zabawy, Aikenie Drum.

Przez chwilę Elżbieta odbierała z całą jasnością napięcie emocjonalne Creyna: obrzydzenie zmieszane z odwiecznym poczuciem beznadziejności.

9

Ryszard ujrzał płomienie.

Zbliżały się do niego czy on do nich i były jaskrawo-pomarańczowe ze smolistym dymem; wzbijały się wysoko w nieruchomym niemal powietrzu.

Dostrzegł, że był to stos palących się gałęzi, wielkości małej chatki, trzaskający i syczący, lecz nie rzucający iskier. Ryszardowi wydawało się, że płonący stos podchodzi tuż do niego, mija go i cofa się, a na koniec znika za grupą czarnych drzew, które podpełzły tu w nocy niepostrzeżenie, ale teraz stały na tle płonącego ogniska.

Spróbował się obejrzeć, ale zabolała go od tego szyja. Głowa opadła mu na piersi. Przed nim było coś dużego, co miało długie włosy i poruszało się rytmicznie. Było bardzo dziwne! On sam kołysał się, podtrzymywany na jakimś siedzisku przez coś, co twardo utrzymywało go w pozycji pionowej. Nogi miał wysunięte pod kątem do przodu, łydki spoczywały na niewidocznych oparciach, stopy były przytwierdzone do szerokich strzemion. Ręce, tkwiące w dobrze znanych rękawach płaszcza pilota kosmicznego, miał złożone na łonie.

Zabawny statek kosmiczny, zadumał się, z włochatą konsolą sterowniczą. A klimatyzacja musiała nawalić, bo temperatura zbliża się do trzydziestu stopni, a w powietrzu jest pył i szczególny zapach.

Drzewa? I ognisko? Rozejrzał się i zobaczył gwiazdy. Nie w tych prawdziwych kolorach, jakie widać w kosmosie, ale małe, mrugające punkciki. W oddali w ciemnościach, poniżej gwiaździstego sklepienia, był jeszcze jeden mały wykrzyknik ognia.

— Ryszardzie? Jesteś przytomny? Chcesz trochę wody?

Ano! Popatrz tylko, kto siedzi w prawym fotelu pilota tej łajby! Nikt inny tylko ten łowca starych kości!

Można by sądzić, że za stare z niego próchno, żeby przejść egzamin. Ale z drugiej strony nie trzeba wielkiej chytrości, by latać po ziemi…

Ryszardzie, czy utrzymasz menażkę, jeśli ci podam?

Zapachy zwierząt, kłująca roślinność, skóra. Szmery skrzypiącej uprzęży, szybko tupiących nóg, gniewnego dyszenia, dalekie poszczekiwanie i natarczywy głos starego człowieka obok.

— Nie chcę wody — odparł Ryszard.

— Amerie powiedziała, że woda będzie ci potrzebna po obudzeniu. Jesteś odwodniony. Dalej, synu!

W ciemności przyjrzał się dokładniej Klaudiuszowi. Sylwetkę starca oświetlały gwiazdy; siedział wierzchem na wielkim, podobnym do konia stworzeniu kłusującym obok swobodnie. Jasna cholera! On sam też jechał na takim. Na przednim łęku jego siodła wisiały wodze pod włochatą konsolą sterowniczą… szyją.. zwierzaka, który biegł prosto i równo bez żadnego kierowania.

Ryszard spróbował podciągnąć nogi i stwierdził, że nie ma na nich butów żeglarskich, że jego kostki są przymocowane do strzemion, a kostium operowy zamieniony na strój kosmonauty z czterema paskami na mankietach, który wepchnął na samo dno bagażu i że ma niebotycznego kaca.

— Klaudiuszu — jęknął — czy masz coś mocniejszego?

— Nie dostaniesz żadnego alkoholu, chłopcze, póki nie miną skutki leku wstrzykniętego ci przez Amerie. Napij się wody.

Ryszard musiał się daleko wychylić, by wziąć menażkę, i gwiaździste niebo zawirowało. Gdyby nie był przykuty za kostki, wypadłby z siodła.

— Jezu, ktoś mnie pożuł i wypluł, Klaudiuszu? Gdzie, u diabła, jesteśmy? I na czym ja jadę?

— Jesteśmy o jakieś cztery godziny drogi od zamku i zmierzamy prosto na północ i równolegle do Saony. O ile mi wiadomo, jedziesz wierzchem na wielkim i pięknym okazie Chalikotherium goldfussi, które miejscowi nazywają chaliko, nie kaliko. Tu na wyżynie zwierzęta idą dość szybko, może piętnaście lub szesnaście kilometrów na godzinę. Ale straciliśmy trochę czasu, kiedy się przeprawialiśmy przez małe bagienko, więc, jak sądzę, możemy już być trzydzieści kilometrów na północ od Lyonu. O ile Lyon już istnieje.

Ryszard zaklął i zapytał:

— I dokąd, na litość boską?

— Do plioceńskiej metropolii zwanej Finiah. Według tego, co nam powiedziano, leży nad ProtoRenem, mniej więcej w miejscu Fryburga. Mamy tam dotrzeć w ciągu sześciu dni.

— Ryszard wypił trochę wody i odkrył, że ma wielkie pragnienie. Nie mógł sobie przypomnieć nic, prócz zachęcającego uśmiechu na twarzy Epone, gdy szedł za nią do olśniewającej wewnętrznej komnaty zamku. Próbował zebrać zmysły, ale wszystko, co osiągnął, to strzępy snów, w których jego brat i siostra jakby go popędzali, żeby wstawał, bo się spóźni do szkoły. A karą za to miało być krążenie przez wieki wieków w szarej otchłani w poszukiwaniu zaginionej planety, na której miała czekać Epone.

Po chwili zapytał:

— Co się ze mną stało?

Klaudiusz zwlekał z odpowiedzią.

— Nie jesteśmy pewni. Wiesz oczywiście, że na zamku byli kosmici?

— Pamiętam wysoką kobietę — mruknął Ryszard. — Ona, zdaje się, coś ze mną zrobiła.

— Cokolwiek to było, przez całe godziny nie odzyskiwałeś przytomności. Amerie doprowadziła cię trochę do porządku, abyś mógł wyruszyć wraz z nami w karawanie. Oceniliśmy, że będziesz wolał to, niż zostać tam sam.

— Chryste, oczywiście. — Ryszard pił wodę małymi łykami, aż na koniec odchylił się do tyłu i długo przyglądał niebu. Widział mnóstwo gwiazd i perłowe pasmo błyszczących obłoków blisko zenitu. Gdy karawana zaczęła zjeżdżać po długim stoku, ujrzał, że on i starszy pan znajdują się blisko końca długiego dwurzędu jeźdźców. Gdy widział już normalnie, mógł odróżnić ciemne kształty po obu stronach kolumny, poruszające się niezdarnymi skokami.

— A to co znów, u diabła?

— Amficjony, które pilnują naszego stada. Ma– my też straż z pięciu żołnierzy, ale oni nawet się nie trudzą by nas kontrolować. Dwóch jedzie z tyłu. a trzech na czele koło Jej Wysokości.

— Koło kogo?

— Lady Epone we własnej osobie. Ona przybyła z Finiah. Ci kosmici nazywają siebie Tanami, nawiasem mówiąc, mają, jak się zdaje, daleko od siebie położone osiedla, każde z centralnym miastem i pracującymi nań satelitarnymi plantacjami. Jak przypuszczam, ludzie egzystują tu na prawach niewolników albo poddanych, niektóre zaś wyjątkowe jednostki korzystają ze szczególnego uprzywilejowania. Jest oczywiste, że miasta Tanów kolejno zabierają tygodniowe partie chrononautów z Zamku Przejścia, po oddzieleniu wyjątkowych, których się przekazuje do stolicy oraz nieszczęśliwych, których zabija się przy próbie ucieczki.

— Jak rozumiem, my nie jesteśmy wyjątkowi.

— Zwyczajna część trzody. W karawanie są też Amerie i Felicja. Ale czworo innych Zielonych odsiano i wysłano na południe na dobre życie. Wygląda na to, że Grupa Zielona miała wyjątkowo dużo osobników z tej kategorii. Z kontyngentu tygodniowego jeszcze tylko dwoje innych skierowano do stolicy.

Podczas dalszej jazdy starszy pan opowiedział Ryszardowi, ile się dało, o wydarzeniach dnia oraz przewidywanych losach Aikena, Elżbiety, Bryana i Steina. Streścił też przemówienie Waldemara i niechętnie wspomniał, jaka przyszłość czeka kobiety z ich grupy.

Ekspilot zadał parę pytań, po czym zamilkł. Paskudna sprawa z zakonnicą skierowaną do haremu kosmitów. Amerie zachowała się wobec niego bardzo przyzwoicie. Natomiast ta drętwa Królowa Lodu, Elżbieta, zasługiwała na to, by jej nieźle dali do wiwatu. A Felicja, ta mała, szczwana suka!… Jeszcze w gospodzie Ryszard zrobił jej niewinną małą sugestię, a ona odpaliła go jak rakietę. Cholerne, złośliwe stworzonko! Żywił nadzieję, że kosmici mają kuśki jak kije do palanta. Dobrze by jej to zrobiło. Może nawet uczyniłoby z niej prawdziwą kobietę.

Karawana posuwała się równym krokiem w dół zbocza, skręcając teraz nieco ku północowschodowi i zbliżając się do rzeki. Punktem orientacyjnym było dla niej ognisko sygnałowe. Klaudiusz powiedział Ryszardowi, że przez cały szlak od zamku takie ogniska widzieli co dwa kilometry. Wzdłuż szlaku zapewne jechał przed karawaną oddział zwiadu i podpalał przygotowane stosy chrustu, jeśli wszystko było w porządku.

— Zdaje się, że widzę w dole budynek — zauważył Klaudiusz. — To może tam zatrzymamy się na odpoczynek.

Ryszardowi cholernie na tym zależało. Wypił za dużo wody.

Na czele kolumny rozległy się srebrzyste dźwięki trąbki. Był to sygnał składający się z trzech dźwięków. Z daleka odpowiedział mu echem podobny. Po paru minutach u podnóża zbocza koło ogniska ukazało się kilka punktów świetlnych zbliżających się do karawany krętą linią: jeźdźcy z pochodniami wyjeżdżający im naprzeciw jako eskorta.

Gdy obie grupy się spotkały, Klaudiusz i Ryszard dostrzegli, że ostatni stos sygnałowy płonął pod murem budynku przypominającego starożytny amerykański fort na prerii. Stał nad urwiskiem, powyżej biegnącego wśród drzew jednego z dopływów Saony. Karawana zatrzymała się na chwilę, a lady Epone z Waldemarem wyjechali naprzód, by powitać eskortę. Ryszard niefrasobliwie podziwiał oświetloną pochodniami majestatyczną postać kobiety Tanu jadącej wierzchem na niezwykłej wielkości chalikotherium i odzianej w ciemnoniebieski płaszcz z kapturem powiewającym za jej plecami.

Po krótkiej naradzie dwóch żołnierzy z fortu odjechało na bok i w jakiś wiadomy im tylko sposób przywołało amficjony. Stado psodźwiedzi odprowadzono boczną ścieżką, na ostatni zaś odcinek podróży reszta eskorty zajęła miejsce z tyłu karawany. Otworzyła się brama w palisadzie i dwójkami wjechano do środka. Wówczas, co miało wkrótce stać się dla więźniów znaną procedurą, ich wierzchowce przywiązano do słupów przed podwójnymi żłobami z paszą i wodą. Na lewo od każdego chalika był podest do zsiadania. Gdy żołnierze otworzyli kajdany, podróżni z zesztywniałymi mięśniami zsiedli z wierzchowców i zbili się w bezładną grupę, Waldemar zaś wygłosił do nich kolejne przemówienie.

— Wy, wszyscy podróżni! Odpoczywamy tu godzinę, a później w dalszą drogę aż do rana, prawie osiem godzin. — Wszyscy jęknęli. — Latryny w niewielkim budynku za wami. jedzenie i picie dostaniecie w większym budynku obok. Chorzy i ze skargami zgłaszać się do mnie. Być gotowym do wsiadania na dźwięk trąbki. Nikomu nie wolno wychodzić poza słupy, do których przywiązano wierzchowce. To wszystko.

Epone. nadal siedząca na chaliku. ostrożnie pokierowała zwierzę przez tłumek, aż zbliżyła się do Ryszarda.

— Cieszę się, że przychodzisz do siebie.

Rzucił jej żartobliwe spojrzenie.

— Czuję się świetnie. I jak to miło się dowiedzieć, że jesteś panią dbającą o zdrowie swego inwentarza.

Odrzuciła głowę do tyłu i wybuchła śmiechem podobnym do dźwięku harfy. Jej włosy wysunęły się spod kaptura i zabłysły w świetle pochodni.

— Fatalnie, że cię to spotkało — powiedziała. — Z całą pewnością masz więcej charakteru niż ten głupi średniowiecznik.

Zawróciła wierzchowca i skierowała go na drugi koniec fortu, gdzie ludzie w białych tunikach uniżenie pomogli jej zsiąść.

— O co chodziło? — spytała Amerie zbliżając się wraz z Felicją.

Ryszard popatrzył groźnie.

— Skąd, u jasnego gówna, mogę wiedzieć? — Odwrócił się i pokuśtykał w stronę latryny.

Felicja patrzyła za nim.

— Czy wszyscy twoi pacjenci są tak wdzięczni?

Mniszka zaśmiała się.

— Świetnie z tego wychodzi. Wiadomo, że im się poprawia, gdy są gotowi odgryźć ci głowę.

— Głupi mięczak i tyle.

— Myślę, że się mylisz — odrzekła Amerie.

Ale Felicja tylko parsknęła i poszła do stołówki. Nieco później, gdy obie kobiety i Klaudiusz pożywiali się serem, zimnym mięsem i chlebem kukurydzianym, Przyszedł Ryszard i przeprosił je.

— Nie myśl o tym — powiedziała mniszka. — Siadaj z nami. Mamy z tobą coś omówić.

Ryszard przymrużył oczy.

— Czyżby? Klaudiusz oznajmił cicho:

— Felicja ma plan ucieczki. Ale są problemy.

— Nie bujasz? — Pirat parsknął śmiechem. Mała zawodniczka ringhokeja wzięła Ryszarda za rękę i ścisnęła. Oczy wyszły mu na wierzch. Zagryzł wargi.

— Ciszej — powiedziała Felicja. — Problem nie polega na samej ucieczce, ale na tym, co później. Zabrali nam mapy i kompasy. Klaudiusz zna ogólnie tę część Europy ze studiów paleontologicznych dotyczących tego obszaru sprzed stu lat, ale to nam nie pomoże, jeśli nie będziemy się orientować w terenie podczas ucieczki. Czy możesz nam pomóc? Czy przestudiowałeś wielką mapę plioceńskiej Francji, gdy byliśmy w gospodzie.

Puściła jego rękę, a Ryszard, przyjrzawszy się pobielałemu ciału, rzucił jej jadowite spojrzenie.

— Do diabła, nie. Myślałem, że będzie na to mnóstwo czasu po przybyciu tutaj. Zabrałem samokompensujący się kompas, sekstans komputerowy i wszystkie mapy, jakich potrzebowałem. Ale myślę, że to wszystko skonfiskowano. Jedyna droga, której się przyjrzałem, prowadziła na zachód do Atlantyku, do Bordeaux.

Felicja mruknęła z niesmakiem. Klaudiusz nie ustępował.

— Wiemy, synu — powiedział łagodnym tonem — że jesteś doświadczonym nawigatorem. Musi istnieć jakiś sposób orientowania się w terenie. Czy możesz nam wskazać Gwiazdę Polarną z okresu pliocenu? To by bardzo pomogło.

Tak samo fregata Floty Powietrznej! — żachnął się Ryszard. — Albo Robin Hood i jego rozbójnicy.

Felicja znowu wyciągnęła do niego rękę, więc cofnął się pośpiesznie.

— Czy potrafisz to zrobić, Ryszardzie? — zapytała — Czy też te paski na rękawie dostałeś za dobre sprawowanie?

— To nie moja planeta rodzinna, laluniu! A nocne świecące obłoki bynajmniej nie ułatwiają zadania.

— Aktywność wulkaniczna — powiedział Klaudiusz. — Pyły w górnych warstwach atmosfery. Ale księżyc zaszedł i nie ma żadnych zwykłych chmur. Czy sądzisz, że potrafisz wziąć namiar przy ukazujących się i znikających świecących obłokach?

— Mógłbym — mruknął Ryszard. — Ale u jakiego diabła miałbym się w to pchać, przechodzi moje pojęcie… Natomiast chciałbym się dowiedzieć, co się stało z moim strojem pirata? Kto mnie ubrał w ten mundur?

— Był pod ręką — odrzekła słodko Felicja. — I potrzebowałeś go. Bardzo. Więc byliśmy tak uprzejmi. Wszystko co możliwe, by pomóc przyjacielowi.

Klaudiusz wtrącił pośpiesznie:

— Byłeś całkiem upaćkany po jakiejś bójce tam na zamku. Po prostu umyłem cię trochę i wyprałem tamto ubranie. Wisi z tyłu twego siodła. Powinno być już suche.

Ryszard spojrzał podejrzliwie na wymuszony uśmiech Felicji i podziękował starszemu panu. Ale bójka? Czy brał udział w bójce? I kto wyśmiewał się z niego z tak okrutną pogardą? Kobieta o oczach głębokich jak jeziora. Ale nie Felicja… Odezwała się Amerie:

— Proszę, postaraj się znaleźć gwiazdę biegunową, jeśli czujesz się dość dobrze. Po tej północnej drodze mamy się przemieszczać jeszcze tylko jedną noc. Później będziemy ciągle zmieniać kierunki i podróżować w dzień. Ryszardzie, to ważne.

— Dobra, dobra. Myślę, że żaden z was, szczury ziemskie, nie zna szerokości geograficznej Lyonu.

— Jak sądzę, około czterdziestu pięciu stopni północnej — powiedział Klaudiusz. — Mniej więcej taka sama jak mego domu rodzinnego w Oregonie. W każdym razie wedle wyglądu nieba, jaki pamiętam z oberży. Fatalnie, że nie mamy Steina. On by wiedział.

— Przybliżone dane wystarczą — rzekł Ryszard.

Zakonnica podniosła głowę. Z dziedzińca fortu dobiegał dźwięk trąbki.

— Ano, znowu w drogę, Zieloni. Życzę szczęścia, Ryszardzie.

— Megadzięki, Siostro. Jeśli mamy zrealizować jakikolwiek plan ucieczki wydumany przez to dziecko, szczęście będzie nam bardzo potrzebne.


Jechali dalej wśród nocy, posuwając się od ogniska do ogniska sygnałowego traktem przez płaskowyż. Rzekę mieli po prawej ręce i rzadko rozrzucone małe wulkany pulsujące od czasu do czasu czerwonym blaskiem na południowym wschodzie. Niebo Wygnania rozświetlały konstelacje zupełnie nie znane mieszkańcom Ziemi XXII wieku. Wiele z gwiazd będzie widocznych i w przyszłości, ale ich odmienne orbity galaktyczne zdeformowały znane układy gwiazd ponad wszelką możliwość rozpoznania. Na niebie pliocenu były gwiazdy, które miały umrzeć, nim nadejdzie epoka Środowiska Galaktycznego; inne, które ludzie Środowiska będą znali, spoczywały jeszcze w ciemnych łonach chmur pyłowych.

Ryszard niedbale przyglądał się plioceńskim niebiosom. Znał wiele innych nieb. Gdyby miał dużo czasu i ustaloną bazę obserwacji, znalezienie obecnej Polarnej byłoby drobiazgiem, nawet tylko przy obserwacji nie uzbrojonym okiem. Utrudnieniem była jazda wierzchem na zwierzętach i że namiar musiał być wzięty szybko.

Teraz. Jeśli stary dzięcioł od skamielin ma rację co do przybliżonej szerokości geograficznej i jeżeli na tym trakcie zachowujemy prawie północny kierunek, jak to przypuszcza Klaudiusz na podstawie ukształtowania terenu, wówczas gwiazda biegunowa powinna się znajdować prawie w połowie drogi między horyzontem i zenitem mniej więcej… tutaj.

W forcie Ryszard wziął ze śmieci kilka sztywnych gałązek. Teraz zrobił z nich wizjer krzyżowy — związał gałązki włosem z grzywy swego wierzchowca. Każdy badyl był dwa razy dłuższy od jego dłoni. Miał nadzieję, że pole obserwacji nie okaże się za małe.

Poprawiwszy się w siodle, by zmniejszyć do minimum skutki kołysania chalika, zapamiętał konstelacje, które musiały leżeć mniej więcej wokół bieguna. Następnie wyciągnął wizjer krzyżowy na długość ręki, oś pionową zgrał z prostym traktem przed sobą (analog: dwoje stojących sztorcem uszu chalika) i wycentrował wizjer na prawdopodobną gwiazdę, wybraną wstępnie. Starannie odnotował pozycje pięciu innych jasnych gwiazd w kwadrantach wizjera, po czym się odprężył. Za trzy godziny, gdy obrót planety spowoduje, że położenie tych sześciu będzie się wydawać zmienione, wyceluje wizjer ponownie. Jego niemal fotograficzna pamięć dokona porównania kąta wewnątrz pola wizjera i z odrobiną szczęścia Ryszard będzie w stanie określić imaginacyjną oś nieba, wokół której wybrane gwiazdy się obracają. Oś wskaże biegun. Może będzie, a może nie będzie na niej czy koło niej gwiazdy, którą będzie można ochrzcić Plioceńską Polarną.

Na ten punkt nieba wycentruje ponownie wizjer i spróbuje zweryfikować położenie bieguna za dwie godziny, przed świtem. Jeśli to się nie uda, postara się zrobić pomiary kontrolne jutro w nocy, w dużym odstępie czasu, by pozorny obrót niebios był jak największy.

Ryszard nastawił budzik swego chronometru ręcznego na 0300, zadowolony, że nie poszedł za odruchem wyrzucenia go do różanego ogródka Madame Guderian w ów deszczowy poranek, kiedy opuszczał swój świat.

Mniej niż dwadzieścia godzin temu.

10

Mimo przynajmniej częściowego przygotowania przez Creyna, dla Bryana rzeczywistość miasta nad brzegiem rzeki okazała się przekraczająca wyobrażenie. Przedostawszy się przez ciemny kanion, gdzie pochodnie strażników ledwie rozświetlały wąską ścieżkę wykutą w żółtawym piaskowcu, oddział jeźdźców znalazł się nagle na placu. Karawana wjechała na pagórek wznoszący się nad zbiegiem Saony i Rodanu. Poniżej na zachodnim brzegu leżało miasto, tuż na południe od przełomu wśród porośniętych lasem skał, gdzie spotykały się dwie potężne rzeki.

Roniah było zbudowane na wzniesieniu położonym nad wodą. U podnóża pagórka wił się wał ziemny, ukoronowany grubym murem obronnym. Wzdłuż jego szczytu, błyszcząc jak suty naszyjnik z pomarańczowych paciorków, gęsto płonęły ogniki. Co sto metrów z muru wyrastały wysokie wieże strażnicze, także usiane punktami ognia wzdłuż blanków, wokół okien, a nawet narożników muru. Niemal każdy detal masywnej bramy miejskiej oświetlały lampeczki. Do bramy prowadziła półkilometrowa aleja z kolumnadą po bokach; na szczycie każdej kolumny płonęła wielka pochodnia. Środek alei zajmowały połyskujące geometryczne wzory. Mogły to być trawniki bramowane lampami lub rabaty i klomby kwiatowe.

Z punktu widokowego, na którym znajdowała się karawana, Bryan dostrzegł, że Roniah nie jest zatłoczone. Większość domów była niewielka, stały wzdłuż szerokich, krętych ulic. Ponieważ minęła już północ, w niewielu tylko mieszkaniach świeciły się światła, ale na brzegach dachów płonęły punkciki ognia, a na frontowych parapetach domów w równych odstępach paliły się lampy. Bliżej rzeki stało trochę większych budynków ze smukłymi wieżami różnej wysokości. Ściany i detale architektoniczne tych budowli były podkreślone światłami równie dokładnie jak brama miejska. Ale zamiast oranżu lampek oliwnych fasady te płonęły błękitem, jaskrawą zielenią, akwamaryną i kolorem bursztynu. W wielu wieżach okna świeciły się jasno.

— Jak w bajce — szepnęła Sukey. — Te wszystkie błyszczące światełka!

— Każdy mieszkaniec obowiązany jest przyczyniać się do iluminacji miasta, przez palenie lamp na własnym domu — wyjaśnił Creyn. — Pospolitym paliwem jest oliwa z oliwek, której tu nie brakuje. Wyższe budynki zamieszkiwane przez Tanów mają bardziej skomplikowane lampy, zasilane zakumulowanym nadmiarem emanacji metapsychicznych.

Zjechali po ścieżce do miejsca, w którym łączyła się z drogą wybrukowaną kostką granitową, dochodzących do szerokości ośmiu metrów przy alei obramowanej zwieńczonymi ogniem kolumnami. Między nimi równo ustawiono rzędy konstrukcji bambusowych, poprzedzielanych ciemnymi krzewami i grupami drzew palmowych. Creyn objaśnił, że co miesiąc w tym ogrodzie za murami otwierane są stragany z dziełami miejscowych rzemieślników oraz wszelkimi artykułami luksusowymi, przywożonymi przez karawany. Co roku zaś odbywał się tu Wielki Jarmark, który przyciągał publiczność z całej zachodniej Europy.

— Nie macie więc codziennego targu z żywnością — zapytał Bryan.

— Podstawą wyżywienia jest mięso — odrzekł Creyn. — Zawodowi myśliwi, wyłącznie ludzie, dostarczają wielkich ilości dziczyzny na plantacje w północnym biegu Saony i Rodanu. Co dzień wysyła się ją zaopatrzeniowcom miejskim na barkach ze zbożem, owocami i innymi produktami farm, jak oliwa i wino. Przerób artykułów żywnościowych jest dokonywany głównie na plantacjach, przez robotników ramów. W minionych latach nadzorcami plantacji byli nasi. Obecnie niemal wszędzie są nimi ludzie.

— I nie widzicie potencjalnego niebezpieczeństwa w tym układzie? — zapytał Bryan.

Creyn uśmiechnął się, a migoczące światła odbiły się iskierkami w jego głęboko osadzonych oczach.

— Żadnego niebezpieczeństwa. Wszyscy ludzie, którym powierzono odpowiedzialne stanowiska, noszą obręcze. Ale postarajcie się zrozumieć, że przymus rzadko jest potrzebny. Dla wszystkich z waszego gatunku, z wyjątkiem ciężko chorych psychicznie, świat Wygnania jest światem szczęścia.

— Nawet dla kobiet? — zapytała Elżbieta.

Niezmieszany Tanu odpowiedział:

— Nawet najpiękniejsze kobiety niemeta z pospólstwa wolne są od wszelkiej harówki. Mogą się zajmować, czym chcą, lub nic nie robić. Mogą nawet mieć dla przyjemności ilu zechcą, ludzkich kochanków. Jedynym ograniczeniem jest, że dzieci mogą mieć tylko z nami. Szczęśliwsi ludzie, posiadający kodony genetyczne dla metafunkcji, zajmują uprzywilejowaną pozycję. Są chętnie włączani do naszego społeczeństwa na okres próbny na równej stopie. Po jego ukończeniu ci, którzy dowiedli swej lojalności wobec Tanów, mogą wymienić swe srebrne obręcze na złote.

— Zarówno mężczyźni, jak i kobiety? — zapytał Aiken zaciskając wargi.

— Zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Jestem pewien, że doceniacie naszą strategię reprodukcji. Nie tylko wzmacniamy nasz gatunek przeciw skutkom tutejszego promieniowania, ale także włączamy wasze geny utajonej lub czynnej metazdolności. W efekcie końcowym możemy wyewoluować jako w pełni aktywni metapsychicy — skłonił głowę w stronę Elżbiety — tak jak wy to zrobicie za sześć milionów lat. Uwolni to nas od ograniczeń złotej obręczy.

— Gigantyczny plan — rzekła Elżbieta. — Ale jak go pogodzić z rzeczywistą przeszłością tej planety… bez Tanów?

Creyn uśmiechnął się.

— Bogini bierze odwet, kiedy chce. Sześć milionów lat to długo. Sądzę, że my, Tanowie, powinniśmy być wdzięczni, jeśli będziemy mogli małą jego część nazwać swoją.

Zbliżyli się do wielkiej bramy szerokiej na dwanaście, trzynaście metrów i dwukrotnie wyższej, zbudowanej z gigantycznych pni drzewnych wzmocnionych brązowymi płytami.

— Niewiele tu ruchu nocą na zewnątrz, prawda? — zauważył Aiken.

Są dzikie zwierzęta i inne niebezpieczeństwa odrzekł Creyn. — Noc nie jest odpowiednią porą, by ludzie byli na zewnątrz, chyba że podróżują w sprawach Tanów.

— Ciekawe — dorzucił Bryan. — Te mury miejskie i wały muszą skutecznie odpierać niemal wszystkie rodzaje nocnych grasantów. Z pewnością są nazbyt rozbudowane jak na obronę przed zwierzętami, a nawet napadem bandytów rodzaju ludzkiego, o ile zaś wiem, trafiają się tacy tu i ówdzie.

— O tak — przyznał Creyn i lekceważąco machnął ręką. — To tylko drobna niedogodność.

— Więc do czego naprawdę służą takie fortyfikacje?

— Są jeszcze — odrzekł Creyn — Firvulagowie.

Zatrzymali się przed samą bramą. Nad jej sklepieniem wisiała taka sama złota maska, jak zdobiąca wrota do Zamku Przejścia. Kaptal Zdenek wraz z jednym z niosących pochodnie żołnierzy podjechał do ciemnej wnęki i odpiął potężny łańcuch zwisający ze sklepienia, zakończony kamienną, okutą metalem, półmetrowej średnicy kulą. Trzymając ją odjechał na parę kroków, odwrócił się i pchnął ją. Kula poleciała w stronę bramy jak ciężarek na końcu wahadła i uderzyła w pociemniałą brązową soczewkę osadzoną w drewnianej oprawie. Rozległ się potężny, niski dźwięk jak bicie dzwonu kościelnego Starej Ziemi. Żołnierz chwycił powracającą kulę i odniósł na powrót do niszy. W tym samym momencie ogromna brama zaczęła się otwierać.

Creyn, sam ruszył z miejsca, przy czym uniósł się w siodle na pełną wysokość. Podmuch powietrza z rozchylającej się bramy odrzucił do tyłu poły jego purpurowo-srebrnego stroju. Creyn wykrzyknął trzy słowa w nie znanym Ziemianom języku, nadając równocześnie skomplikowany obraz myślowy nie do odszyfrowania ani przez noszących obręcze Ziemian, ani przez Elżbietę.

Dwa szeregi ludzi-żołnierzy w hełmach z pióropuszami prężyło się na baczność po obu stronach otwartego wejścia. Cyzelowane płyty i łuski ich paradnych brązowych zbroi błyszczały jak złoto w świetle niezliczonych płonących lamp. Za bramą po obu stronach pustej ulicy stali wzdłuż domów ramowie. Każda małpka miała niebieskozłoty kaftan i metalową obręcz na szyi. Każda trzymała pręt z jakiegoś szklistego materiału z niebieskim lub żółtym światłem na końcu.

Creyn i jego świta przejechali między szeregami ramapiteków. Zwierzątka zrobiły zwrot w miejscu, po czym ruszyły obok chalików i towarzyszyły jeźdźcom przez ulice śpiącego miasta. Na jednym z placów, gdzie woda z dużej fontanny spadała do basenu z pływającymi latarniami, kaptal Zdenek zasalutował Creynowi i odjechał z żołnierzami Billym i Seung Kyu w stronę ciemnych koszar; zakończyli właśnie nocną służbę. Chrononauci gapili się na domy. Okna były ciemne, ale tysiące lampek oliwnych paliło się wzdłuż rynien, murów ogrodowych i balustrad. Architektura Wygnania w dzielnicy zamieszkanej przez ludzi była mieszaniną budowli z kamienia na zaprawie wapiennej, szachulcowych i niemal biblijnych glinobitnych, o grubych dla utrzymania chłodu ścianach, ceramicznych dachach i ukrytych w cieniu, obrośniętych winoroślą loggiach. Na małych patio rosły palmy, laury i aromatyczne drzewka cynamonowe.

Zwariowany styl Tudorów — doszedł do wniosku Bryan.

Ludzkość zachowała poczucie humoru pomimo wygnania na sześć milionów lat.

Ludzi nie dostrzegli w ogóle. Ale tu i ówdzie ramapiteki wzrostu małych dzieci, odziane w różnobarwne kaftany, wykonując jakieś tajemnicze polecenia, popychały małe, zakryte wózki. Raz zaś — widok dziwnie uspokajający — przez główną aleję przemknął niewątpliwie syjamski kot i znikł w otwartym oknie pobliskiego domu.

Jeźdźcy zbliżyli się do kompleksu większych budynków nad rzeką. Były zbudowane z materiału przypominającego marmur i oddzielone od reszty miasta dekoracyjnym murem przerywanym co pewien odcinek szerokimi schodami. Szczyt muru zdobiły wazy pełne kwitnących roślin. W przeciwieństwie do swojskich lamp miejskich z ceramiki lub ażurowego metalu dzielnicę Tanów oświetlały pochodnie w ogromnych srebrnych lichtarzach. Na budynkach wisiały festony wielobocznych szklanych latarni rzucających niesamowite zielone i bursztynowe światło kontrastujące z przyjaznym ciepłem lamp oliwnych zewnętrznego miasta. Niewiele było tu znajomych szczegółów: lilie wodne w wyłożonych glazurowanymi płytkami basenach, żółte pnące róże na delikatnych trejażach z ażurowego marmuru, słowik, który zbudzony przejazdem przybyszów wyśpiewał sennie kilka tonów.

Wjechali na dziedziniec otoczony ozdobnymi, zimnymi z wyglądu budynkami. Niespodzianie otworzyły się wielkie drzwi; wylały się z nich potoki złocistego światła. Ramapiteki stały uroczyście dokoła, natomiast ludzcy służący pośpieszyli, by przejąć wodze chalików, otworzyć łańcuchy u nóg więźniów i pomóc im przy zsiadaniu.

Ukazali się Tanowie, dwudziestu, a może trzydziestu. Śmiali się i pozdrawiali głośno Creyna w swym języku, o chrononautach zaś paplali żywo i wylewnie w melodyjnym standardowym angielskim. Byli ubrani w cienkie powłóczyste togi i suknie w żywych, tropikalnych kolorach, mieli na sobie także fantastyczną biżuterię: pokryte emalią i drogimi kamieniami szerokie obręcze na szyjach, z których zwisały z przodu i z tyłu wstęgi z brokatu i klejnotów. Kobiety, z wysokimi fryzurami na drutach, również były obwieszone klejnotami. Tu i ówdzie wśród wysokich kosmitów widać było kilka postaci ludzkich, równie bogato odzianych, lecz noszących srebrne obręcze zamiast, jak Tanowie, złotych. Bryan z zainteresowaniem przyglądał się tym uprzywilejowanym istotom ludzkim. Wydawało się, że społecznie są zupełnie zintegrowane z wyniosłą rasą rządzącą i równie jak jej przedstawiciele chętne do zawarcia znajomości ze śmiertelnie przerażonymi więźniami.

Ze wszystkich nowo przybyłych tylko Aiken czuł się zupełnie swobodnie. W swym usianym kieszeniami, błyszczącym jak płynny metal ubiorze, po prostu skakał po całym dziedzińcu, błazeńsko kłaniając się rozśmieszonym paniom Tanu, z których większość przewyższała go wzrostem o jedną trzecią. Bryan stał samotnie i przyglądał się zebranym. Szlachta z rodu Tanów troszczyła się o wygodę więźniów, żartowała z absurdalności sytuacji i w ten sposób wywoływała u przybyłych wygnańców poczucie, że są tu pożądani i serdecznie witani. Bryan nie miał wątpliwości, że rozmowa myślowa toczy się równie żwawo jak słowna. Zastanawiał się, jaki stymulator psychiczny został uruchomiony na niższych poziomach świadomości, jeśli nawet ponury Raimo i pełna rezerwy Elżbieta powoli się rozchmurzyli i włączyli do wesołego towarzystwa.

— Nie chcemy, Bryanie, żebyś czuł się pozostawiony na uboczu.

Antropolog odwrócił się i ujrzał, że uśmiecha się do niego smukły kosmita w prostej błękitnej todze. Był przystojny, choć oczy miał głęboko zapadnięte, a wokół ust zmarszczki jak Creyn. Bryan pomyślał, że może są to oznaki starczego wieku u tych nieludzko młodzieńczych istot. Tanu miał włosy w kolorze jasnej kości słoniowej, a na nich wąski diadem z materiału przypominającego niebieskie szkło.

— Pozwól, bym cię powitał. Jestem Bormol, podobnie jak ty badacz kultury, ty zaś jesteś moim gościem. Jakże niecierpliwie wyczekiwaliśmy przybycia drugiego wyszkolonego analityka! Ostatni antropolog przyszedł do nas prawie trzydzieści lat temu h niestety, był słabego zdrowia. A my tak pilnie potrzebujemy twojej wiedzy! Mamy tak wiele do nauczenia się na temat interakcji naszych dwóch ras, jeśli społeczeństwo Wygnania ma kwitnąć dla naszego wzajemnego pożytku. Dzięki wiedzy społeczeństwa Środowiska Galaktycznego możemy się nauczyć wielu rzeczy, które pomogą nam pozostać przy życiu. Chodź, w domu czekają na ciebie i twoich przyjaciół smaczne potrawy i napoje. Podziel się z nami pierwszymi wrażeniami z naszego Wielobarwnego Kraju. Opowiedz o początkowych reakcjach!

Bryan zmusił się do niewesołego śmiechu.

— Pochlebiasz mi, Lordzie Bormol. I zawstydzasz uprzejmością. Jak dotąd nie mam zielonego pojęcia o niczym, co dotyczy twojego kraju. Ostatecznie dopiero przybyłem. I wybacz mi, ale po tym przeklętym dniu, po tym szoku jestem tak zmęczony, że gotów byłbym paść tutaj trupem.

— Wybacz. Zupełnie zapomniałem, że nie nosisz naszyjnika. Nie skorzystałeś z odświeżenia umysłu, jakiego mój naród tak szczodrze dostarcza twoim towarzyszom. Jeśli chcesz, możemy…

— Nie, dziękuję!

Pojawił się Creyn i ironicznie uśmiechnął się na widok nagłego przerażenia antropologa.

— Bryan wołałby wykonywać swoją pracę bez pociechy ze strony obręczy… Prawdę mówiąc, postawił taki warunek współpracy.

— Nie musicie wywierać na mnie presji — rzekł gniewnie Bryan.

— Ależ źle mnie zrozumiałeś! — zaprotestował zasmucony Bormol. Wyciągnął rękę w kierunku więźniów prowadzonych z wszelkimi oznakami wzajemnej przyjaźni do wnętrza domu. — Czy ktoś zmusza twoich przyjaciół? Naszyjnik nie jest symbolem niewoli, lecz jedności.

Bryan poczuł, jak narasta w nim gniew i straszliwe znużenie. Ale odpowiedział spokojnym głosem:

Wiem, że macie dobre intencje. Ale wśród nas, ludzi, jest wielu, można powiedzieć, że w moim świecie przyszłości większość takich, większość normalnych przedstawicieli ludzkości, którzy woleliby umrzeć, niż poddać się władzy waszych obręczy. Mimo wszystkich pociech jakie daje. A teraz wybaczcie mi. Przepraszam, że was rozczaruję, ale nie jestem przygotowany w tej chwili do żadnej dyskusji naukowej. Chciałbym pójść do łóżka.

Bormol skłonił głowę. Podbiegł jeden ze służących, ludzi, z bagażem Bryana.

Spotkamy się ponownie w stolicy — oznajmił Bormol. — Mam nadzieję, Bryanie, że do tego czasu zmienisz o nas swoją surową ocenę… To jest Joe Don, który natychmiast zaprowadzi cię do pokoju wypoczynkowego. Śpij spokojnie.

Bormol i Creyn odpłynęli. Prawie wszyscy już opuścili dziedziniec.

— Prosto tędy, sir — powiedział Joe Don z jowialną pewnością siebie równą tej, jaką odznaczali się portierzy w szykownych hotelach Starego Świata. — Mamy dla pana przygotowany piękny pokój. Ale wielka szkoda, że nie będzie pan na przyjęciu.

Poszli korytarzami ozdobionymi w błękicie, złocie i bieli. W przelocie Bryan dostrzegł nieprzytomnego Steina niesionego na noszach przez czterech ludzkich służących.

— Jeśli w tym domu jest lekarz, Joe Donie, temu człowiekowi przydałaby się pomoc. Spałowano go fizycznie i umysłowo.

— Proszę się nie martwić, sir. Lady Damone… pani Bormolowa… jest lepszym lekarzem niż nawet Creyn. Mnóstwo typów zupełnie rozbitych przechodzi tędy, i nie dziwota po takim szoku jak brama czasowa. Ale większość poszkodowanych naprawiają tu całkiem dobrze. Ci Tanowie to ferajna, która nie ma nic podobnego do basenów regeneracyjnych, znanych nam od dzieciństwa, ale pomimo tego całkiem nieźle sobie radzą. Sami są cholernie odporni, a obrożami potrafią wyleczyć większość ran i chorób. Lady Damone da pańskiemu kumplowi kroplówkę i pozlepia go do kupy. Nazajutrz będzie jak nowy. Ale góra mięśni, co? Pewno go wystawią do Wielkiej Bitwy.

— A co to takiego? — zapytał spokojnie Bryan.

Joe Don zamrugał oczami, po czym wyszczerzył zęby.

— Rodzaj zawodów sportowych, które się odbędą za parę miesięcy, przy końcu października. Tradycyjne u tego ludu. Oni się lubują w tradycjach… Otóż i pański pokój, sir.

Otworzył drzwi do przestronnego pokoju z falującymi białymi zasłonami w oknach. Obok przyjemnie wyglądającego łóżka wisiały na pionowym sznurze niebieskie latarnie. Bardziej zwyczajne lampy oliwne rzucały krąg żółtego światła na stół, na którym przygotowano skromną kolację.

Joe Don powiedział:

— Jeśli będzie pan czegoś potrzebował, wystarczy pociągnąć za ten pierścień koło łóżka i przylecimy biegiem. Nie przypuszczam, by szukał pan towarzystwa na pocieszenie? Nie? No to przyjemnych snów w każdym razie. — Zniknął za drzwiami, które starannie zamknął.

Bryanowi nie chciało się nawet sprawdzać zamka. Odetchnął głęboko i zaczął rozpinać koszulę. W jakiś sposób, choć nie miał uczucia, że idą w górę, znalazł się na najwyższym piętrze pałacu Tanów. Widok z okna roztaczał się na większą część miasta; w oddali Bryan dostrzegł bramę. Roniah wyglądało cicho i błyszczało jakby przeniesiony na Ziemię gwiazdozbiór; przypominało mu dekorację bożonarodzeniową, dawno temu oglądaną na jednej z bardziej ekstrawaganckich planet z hiszpańską ludnością.

Przez moment zastanawiał się, w jakiego rodzaju nieziemskiej uczcie u Tanów biorą w tej chwili udział jego towarzysze. Niewątpliwie dowie się o wszystkim jutro. Ziewając zaczął składać koszulę… i namacał paczuszkę durofilmowej folii w kieszeni na piersiach. Wyjął ją. Było w niej zdjęcie Mercy słabo świecące własnym blaskiem.

Och, Mercy.

Czy cię wzięli i zrobili jedną z nich, jak to próbują z moimi przyjaciółmi? Szczupła, smutna kobieta z tęsknymi, głębokimi jak morze oczami i uśmiechem, który odebrał mi rozum! Nigdy nie słyszałem, jak grasz na swej harfie i śpiewasz, ale uchem ducha stwarzam te dźwięki:

There is a lady sweet and kind

Was never face so pleased my mind.

I did but see her passing by,

And yet I love her till I die.

Her gestures, motions, and her smile,

Her wit, her voice my heart beguiled,

Beguiled my heart, I know not why,

And yet I love her till I die.

Z marzeń i odrętwienia wyrwał go potężny metaliczny dźwięk. Był to odgłos gongu w bramie miejskiej. W odpowiedzi wrota otwarły się i wpadły przez nie promienie wschodzącego słońca.

— Chryste! — szepnął Bryan. Patrzył osłupiały na wracających do domu uczestników Polowania.

Główną ulicą miasta płynęła tęcza; tym samym szlakiem, którym niedawno przybyła ich grupa. Błyskała i wirowała jaskrawymi barwami, po czym się rozpadła na poszczególne postacie sunących w pochodzie Tanów. Jedni jechali na wspaniałych wierzchowcach, inni skakali z radością, jaka ogarnia jeszcze tylko biorących udział w zapustnej paradzie w Novo Janeiro. Zarówno chalika, jak jeźdźcy promieniowali wewnętrznym blaskiem, nieustannie zmieniającym kolory w całym widzialnym spektrum. Korowód zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie przejechał prawie pod samym oknem Bryana. Bryan ujrzał jego uczestników: mężczyzn i kobiety odzianych w dziwaczne zbroje wyglądające jakby były z wysadzanego klejnotami szkła, zdobnego w kolce, guzy i jakieś dekoracyjne wypukłości. Wyglądali jak człekokształtne skorupiaki wyrzeźbione z brylantów. Chalika miały półzbroje z tego samego materiału, a na łbach błyszczące klejnoty. Za jeźdźcami i wierzchowcami powiewały jaskrawe proporce z cienkiej jak pajęczyna materii, a z ich szpiczastych końców strzelały iskry.

Od ciągnących uczestników Polowania dolatywał triumfalny hałas; mężczyźni z dźwięcznym dzwonieniem bili płonącymi szklanymi mieczami w swe ozdobione drogimi kamieniami tarcze, niektóre kobiety dęły w dziwacznie skręcone szklane trąby. Inni śpiewali z całej siły potężnymi głosami. Pochód zamykało sześciu jeźdźców oświetlonych czerwonym, ostrym jak neonowe, blaskiem, oczywiście bohaterowie tej wyprawy. Trzymali wysoko lance z wbitymi na nie trofeami nocy.

Odcięte głowy.

Cztery z nich były potworne: zębate i guzowate straszydła, czarne i wodniście połyskujące; gadzina z uszami jak skrzydła nietoperza i jeszcze poruszającymi się kurczowo pąkami macek przy policzkach; istota z rozgałęzionymi złotymi rogami jak u jelenia i głową drapieżnego ptaka; koszmarny małpolud o czysto białej sierści i oczach wielkości jabłek, które ciągle jeszcze mrugały.

Ostatnie dwie głowy były mniejsze. Bryan widział je zupełnie wyraźnie, gdy pochód przejeżdżał pod oknem. Należały do zwykłego małego mężczyzny I kobiety; oboje około pięćdziesiątki.

11

Zdolność jasnego myślenia przywrócił Amerie niespodziewanie ból: stary, zapomniany, który teraz pojawił się nagle.

Opuchnięte kostki u nóg, przykute nieruchomo do wysokich strzemion, naciągnięte mięśnie wewnętrznej strony ud, cała horda diablików drażniących węzły nerwowe w krzyżach, kurcze łydek i kolan — wszystko to sobie przypomniała. Dokładnie tak samo było dwadzieścia sześć lat temu.

Jej ojciec oświadczył rodzinie, że zjazd do Wielkiego Kanionu Kolorado na grzbiecie muła będzie cudowną przygodą, podróżą przez otwarty przekrój skorupy ziemskiej, którą będą wspominać i delektować się nią, gdy już wyruszą na odległą Multnomah. I rzeczywiście, zaczęła się doskonale. Na ścieżce wiodącej w dół Amerie — jeszcze dziecko — nie posiadała się z radości, kiedy dotykała coraz głębszych i starszych warstw barwnej skały, aż podniosła z ziemi odłamek liczącego dwa miliardy lat, czarnego i błyszczącego łupku Wisznu i przyjrzała mu się z pełnym strachu szacunkiem.

Ale po tym nastąpił powrót na krawędź kanionu.

I ból. Ta podróż bez końca z bolącymi nogami, które wreszcie zaczęły szarpać się w kurczach, gdy podświadomie starała się pomóc mułowi we wspinaczce, jej rodzice byli doświadczonymi jeźdźcami i wiedzieli, jak pokonywać ścieżki na zboczach. Jej mali braciszkowie, wytrzymali jak zbrojony plastyk, z całym spokojem pozwalali nieść się wierzchowcom. Ale ona jedyna nie miała sumienia nie pomóc mułowi w strasznej harówce. Pod koniec drogi była sparaliżowana z bólu. Reszta rodziny współczuła biednej małej Anniemarii, ale oczywiście lepiej było nie zatrzymywać się w drodze i dotrzeć na szczyt, by mieć to już za sobą, miast zatrzymywać się na ścieżce i opóźnić wyprawę. I tata nalegał, by okazała się jego dużą, dzielną córką, mama uśmiechała się z politowaniem, a dwaj mali bracia patrzyli na nią z wyższością. Gdy dotarli do południowego skraju kanionu, tata wziął ją w ramiona, zaniósł do domku i położył do łóżka. Spała osiemnaście godzin; bracia dogadywali jej, że opuściła przez to piknik na Malowanej Pustyni, ona zaś poczuła się winna. I tak to się zaczęło.

Mama, tata i chłopcy — nie ma już nikogo z nich. Ale duża dziewczynka nadal starała się dźwigać swój ciężar, nie licząc się z bólem. A więc! Teraz zaczynasz rozumieć, czemu tu przyszłaś, i wszystko inne. Obecny ból i pamięć tamtego przyniosły zrozumienie. I teraz, tak jak prawdziwe wyleczenie może zacząć się od zerwania strupa, wyrwania zęba czy nastawienia kości, teraz i ty możesz być uleczona! Ale mój Boże, jakąż byłaś idiotką. A teraz jesteś tutaj i zrozumienie przyszło zbyt późno.

Amerie jechała wierzchem na chaliku w stronę wschodzącego plioceńskiego słońca. Na lewo od niej Felicja spała w siodle; oświadczyła zakonnicy, że po półdzikich verrulach z Akadii, jazda na tych zwierzętach jest czystą przyjemnością. Wokół pochodu zgarbionych jeźdźców ptaki na płaskowyżu wybuchały porannym chorałem. Czy mimo wszystko i Amerie powinna zaśpiewać pieśń dziękczynną? Cisnęły jej się do głowy wyuczone hipnopedycznie zdania łacińskie. Środa, lato. Zapomniała odmówić jutrznię o północy, lepiej więc to zrobić przed laudami, które należało odmawiać o świcie.

Śpiewała cichutko patrząc na wschodni nieboskłon blednący od czerwieni do żółcieni ze smugami pierzastych chmurek jak poszarpany cynobrowy woal:


Cor meum conturbatum est in me: et formido mortis cecidit super me.

Timor et tremor venerunt super me: et contexerunt me tenebrae.

Et dixit: Quis dabit mihi pennas sicut columbae, et volabo, et requiescam!


Opuściła głowę na piersi; łzy spadały na jej biały samodziałowy habit. Jeździec tuż przed nią roześmiał się cicho.

— Ciekawe, że modlisz się w martwym języku. Niemniej, jak sądzę, nam wszystkim przydałoby się nieco Psalmu 55.

Podniosła wzrok. Był to mężczyzna w tyrolskim kapeluszu, zwrócony w siodle w jej stronę i uśmiechający się.

Zadeklamował:

— „Drży we mnie moje serce i ogarnia mnie lęk śmiertelny. Przychodzą na mnie strach i drżenie i przerażenie mną owłada. I mówię sobie: gdybym miał skrzydłajak gołąb, to bym uleciał i spoczął…”.[2]

Co dalej?

Odpowiedziała przygnębionym głosem:

Ecce elongavi fugiens: et mansi in solitudine.

Och tak! „Oto bym uszedł daleko, zamieszkał na pustyni.”[3]

— Objął gestem ręki wynurzający się z półmroku krajobraz. — I oto jest tutaj. Wspaniała. Spójrz tylko na te góry na wschodzie. To Jura. Wiesz, zdumiewające, jak zmieniły się przez sześć milionów lat. Niektóre z tych grzbietów muszą mieć trzy tysiące metrów, ze dwa razy więcej niż Jura w naszych czasach.

Amerie otarła oczy szkaplerzem.

— Znasz je?

— O, tak. Przepadałem za tym. Włóczyłem się i zdobywałem szczyty całej Ziemi, ale najbardziej lubiłem Alpy. Miałem zamiar wspiąć się na nie teraz, w ich młodości. Z tego powodu, widzisz, przyszedłem na Wygnanie. Przy ostatnim odmłodzeniu dałem sobie zwiększyć pojemność płuc o dwadzieścia procent. I wzmocnić serce oraz główne muskuły. Zabrałem specjalistyczny sprzęt wspinaczkowy. Czy wiesz, że w pliocenie część Alp może być wyższa niż nasze współczesne Himalaje? Alpy zostały ogromnie zerodowane podczas epoki lodowcowej, która nadejdzie za parę milionów lat. Naprawdę wysokie góry leżą dalej na południe, w okolicach Monte Rosa i wzdłuż starej granicy szwajcarsko-włoskiej oraz na południozachodzie w Prowansji, gdzie płaszczowina Dent Blanche przewyższa Monte Rosa. Mogą tam się znajdować fałdy geologiczne wypchnięte powyżej dziewięciu tysięcy metrów. Może to będzie góra wyższa od Everestu? Miałem nadzieję, że resztę życia spędzę na wspinaczce w górach pliocenu. Sądziłem, że może nawet zdobędę „Everest Alpejski”, jeśli udałoby mi się znaleźć towarzystwo kilku pokrewnych dusz.

— Może jeszcze znajdziesz.

Mężczyzna próbował się uśmiechnąć.

— Ucho od śledzia — odpowiedział wesoło. — Ci kosmici i ich pachołki zmuszą mnie do rąbania drzewa albo noszenia wody, gdy tylko odkryją, że jedyne moje kwalifikacje obejmują profesurę klasyki oraz spadanie ze skal. Jeśli będę miał szczęście i trochę wolnego czasu po odrobieniu pracy niewolniczej, będę za kielicha pitolił na flecie w tutejszym odpowiedniku wiejskiej knajpy.

Przeprosił za przerwanie jej modlitwy i odwrócił się do przodu. Po paru chwilach usłyszała ciche dźwięki jego fletu zmieszane ze świergotem ptaków.

Powróciła do śpiewania półgłosem Psalmu 55.

Karawana zjeżdżała po kolejnym zboczu; ciągle jeszcze kierowała się ku północy, równolegle do Saony. Wielka rzeka pozostawała niewidoczna, ale szeroki pas drzew otoczonych mgiełką wyznaczał nisko w dolinie jej bieg. Dalej na przeciwległym brzegu teren był znacznie bardziej płaski: preria z luźno porastającymi ją drzewami, stopniowo przechodząca w bagnistą równinę z licznymi małymi stawami i błotniskami, połyskującymi w promieniach wschodzącego słońca. Przez wschodnie bagniska wiły się dopływy Saony, ale jej brzeg zachodni, po którym podróżowali, wznosił się o kilkaset metrów wyżej. Z rzadka tylko przecinały go strumienie i potoczki, przez które cierpliwe chalika przechodziły w bród, niewiele tylko zmieniając tempo marszu.

Teraz, już w pełni dnia, Amerie mogła dostrzec pozostałych uczestników karawany: żołnierzy i Epone jadących o trzy lub cztery miejsca do przodu, wyciągnięty za nimi dwurząd więźniów w starannie utrzymywanych, równych odstępach; Ryszard i Klaudiusz znajdowali się blisko zwierząt jucznych i straży tylnej. Wyprzedzające pochód amficjony posuwały się spokojnymi skokami po obu jego stronach, czasem podbiegając tak blisko, że widziała ich złe żółte oczy i czuła śmierdzące padliną ciała. Chaliko pachniały inaczej, dziwnie ostro, jak fermentująca rzepa. Chyba dlatego, pomyślała znużona, że karmią je korzeniami. I przez to są tak wielkie, silne i szerokie.

Jęknęła i próbowała zmienić pozycję, by ulżyć zbolałym mięśniom. Nic nie pomagało, nawet modlitwa. Fac me tecum pieflere, Cruciflxo condolere, donee ego vexero. O mój Boże, gówno. To nic nie da.

— Patrz, Amerie! Antylopy!

Felicja obudziła się i wskazywała teraz palcem na sawannę po lewej stronie. Wydawało się, że jakby złoty pagórek jest porośnięty dziwacznie ciemnymi badylami chwiejącymi się we wszystkie strony. Wreszcie Amerie pojęła, że badyle są rogami, a pagórek to gąszcz czerwonawo-brązowych ciał. Tysiące i tysiące gazeli pasło się na suchej trawie. Przechodząca niedaleko karawana nie przeszkadzała im i tylko podnosiły łagodne, czarnobiałe pyski i jakby kiwały lirowato zakrzywionymi rogami w stronę amficjonów, które nie zwracały na nie uwagi.

— Czyż nie są piękne? — zachwycała się Felicja.

A tam znowu! Te koniki!

Hipparionów było jeszcze więcej niż gazeli. Wędrowały po wyżynie w ogromnych, luźnych stadach — niektóre z nich zajmowały chyba kilometr kwadratowy powierzchni. Gdy grupa podróżników dotarła nieco niżej, gdzie roślinność była bardziej soczysta, ujrzano tam jeszcze inne pasące się zwierzęta: podobne do kóz tragoceriny o mahoniowej sierści — większe antylopy z wąskimi białymi pasami na brązowych bokach; raz zaś w małej kępie krzaczastych akacji masywne szarobrązowe elandy z potężnymi kręconymi rogami; byki o majestatycznie zwisających podgardlach, mierzące dwa metry wysokości w kłębie.

— Tyle mięsa na kopytach — zauważyła Felicja.

— I tylko kilka dużych kotowatych, hieny i psodźwiedzie jako naturalni wrogowie. Myśliwy nigdy nie będzie głodował w tym świecie.

— Głód — rzekła kwaśno zakonnica — nie wydaje się tu głównym problemem. — Uniosła spódnicę i zaczęła masować sobie uda, a po chwili biła w nie kantami dłoni.

— Biedna Amerie. Oczywiście wiem, na czym polega problem. Pracuję nad nim. Spójrz tylko.

Gdy mniszka patrzyła zdziwiona, chalikotherium Felicji swobodnie skręciło w stronę jej wierzchowca, aż boki obu zwierząt zetknęły się lekko. Następnie chaliko Felicji odsunęło się na długość ramienia na swoje miejsce w rzędzie, przy czym nie zmieniło równego kroku. Po pół minucie zwierzę znowu szło po linii tropów karawany. Przez parę chwil poruszało się równo, następnie wyciągnęło krok i odległość między nim a poprzedzającym wierzchowcem zmniejszyła się o półtora metra. Szło tak, póki Amerie nie zrozumiała, co tu się dzieje. Wtedy przyhamowało, aż znalazło się na swym miejscu dokładnie w chwili, kiedy podejrzliwy psodźwiedź zawył.

Mamma mia — mruknęła mniszka. — Czy żołnierze wiedzą, że to robisz?

— Nikt nie przeszkadza mi wyłączać ich sterowania — odparła Felicja. — Prawdopodobnie nie ma tu zupełnie sprzężenia zwrotnego, a tylko kierowanie programowe całą karawaną, które nadaje jej odpowiednią szybkość w wybranych odstępach czasu. Czy pamiętasz, jak wczoraj i wczesnym wieczorem te błękitne przepiórki przestraszyły chaliko? Strażnicy zawrócili, żeby dopilnować, abyśmy wszyscy znowu jechali w porządku. Nie musieliby tego robić, gdyby mieli sprzężenie zwrotne z wierzchowcami.

— Prawda. Ale…

— Przytrzymaj swój kwef. Teraz twoja kolej.

Ból i złe samopoczucie Amerie nagle zniknęły uniesione falą nadziei, bo jej własne chaliko zaczęło dokładnie kopiować ruchy wykonywane poprzednio przez zwierzę Felicji. Gdy skończył się tajemniczy solowy taniec, oba wierzchowce zgodnie powtórzyły identyczne manewry.

Te Deum laudamus — szepnęła Amerie. — Potrafisz to zrobić, dziecko. Ale czy możesz to samo z nimi? — Wskazała głową najbliższego amficjona.

— Ciężko będzie. Ciężej niż wszystko, co robiłam na arenie Akadii. Ale teraz jestem starsza. — Przynajmniej o cztery miesiące, pomyślała. I to już nie jest głupia gra. Mam nadzieję, że nauczą się o mnie troszczyć, zamiast się bać. Ufaliby wtedy i podziwiali. Ale jak to wypróbować? Nie mogę dopuścić, by się wydało. Jakże trudno. Jaki sposób będzie najlepszy?

— Psodźwiedź galopujący o dwadzieścia metrów po lewej stronie na wysokości Felicji zaczął się powoli zbliżać. Z wywieszonego ozora kapała mu ślina. Bestia po tak długiej drodze była prawie wyczerpana. Jej zmysł orientacyjny stępiał, wola osłabła. Ukłucia myślowe, które zmuszały ją do biegu przed siebie i podtrzymywały jej czujność, straciły ostrość wskutek zmęczenia i głodu. Rozkaz wypełniania obowiązków w zestawieniu z nadzieją na dobrze skruszałe mięso w korycie i legowisko z siana w cienistym kącie dobiegał do niej słabo.

Amficjon zbliżał się coraz bardziej do chalika Felicji. Gdy poczuł, że stracił władzę nad sobą, zaczął parskać i skowyczeć oraz trząść paskudnym łbem, jakby chciał pozbyć się dokuczliwych owadów. Kłapał ciężkimi szczękami pryskając śliną, ale nadal zbliżał się do. chalika biegnąc w chmurze pyłu unoszącego się spod pazurzastych stóp zwierzęcia. Amficjon w bezsilnej wściekłości wlepiał ślepia w drobną ludzką istotę siedzącą w siodle wysoko nad nim, istotę, która go zmuszała, łamała jego wolę, zniewalała. Wyładowywał tę wściekłość w warczeniu; szczerzył brudne zęby prawie wielkości palca Felicji.

Pozwoliła mu odejść.

Z wysiłku pociemniało jej w oczach, a głowa paskudnie bolała z powodu upartego mózgu drapieżnika. Ale!…

— To ty to zrobiłaś, prawda? — zapytała Amerie.

Felicja kiwnęła głową.

— Ale z cholernym wysiłkiem. Te bestie nie są sterowanejak chalika lekkim autopilotem. Przez cały czas ze mną walczył. Psodźwiedzie działają na zasadzie treningu-warunkowania. A to trudniej przełamać, bo jest osadzone w podświadomości. Ale mam wrażenie, że już to sobie obliczyłam. Najlepiej się za nie brać wtedy, gdy są zmordowane, przy końcu całodziennej wędrówki. Gdybym mogła opanować dwa albo i więcej…

Amerie zrobiła bezradny gest. Dla mniszki było to niepojęte: bezpośredni nacisk umysłu na umysł, działanie siły przekraczającej jej własne możliwości umysłowe. Jak może się czuć metapsychik, nawet tak niedoskonały jak Felicja, kiedy manipuluje innymi istotami żyjącymi? Kiedy porusza i kształtuje materię nieożywioną? Jak to jest, gdy się naprawdę kreuje? Nie zaledwie widmo buta turystycznego, jak jej się to udało za pomocą przyrządu Epone, ale namacalną iluzję, a może nawet czystą materię i energię? Jak to jest, gdy się łączy Jednością z innymi umysłami? Sonduje mózgi? Dysponuje potęgą aniołów?

Jasna planeta świeciła na wschodzie koło wznoszącego się nad horyzontem słońca. Wenus… nie, nazwij ją innym, starożytniejszym imieniem: Lucyfer, promienny anioł poranka. Amerie poczuła dreszczyk lęku.

Nie wódź jej na pokuszenie, ale wybacz nam, gdy się grzejemy przy ogniu Felicji, nawet jeśli ona płonie…

Karawana schodziła z płaskowyżu ku kolejnej dolinie rzecznej, prowadzącej na zachód przez Monts du Charolais. Rozrzucone karłowate palmy, sosny i drzewka świętojańskie wyżyn zniknęły, ustąpiły miejsca klonom i topolom, orzechom włoskim i dębom, w końcu gęstemu wilgotnemu lasowi bezlistnych cyprysów, zagajnikom bambusowym i potężnym starym tulipanowcom o pniach ponadczterometrowej średnicy. Wszędzie rosły gęsto krzewy, krajobraz wyglądał więc jak typowa pierwotna dżungla. Amerie bezustannie wypatrywała dinozaurów i latających gadów, wiedząc równocześnie, że jest to idiotyczny pomysł. Ostatecznie fauna pliocenu była bardzo podobna do istniejącej na Ziemi sześć milionów lat później.

Czasem mignął jeźdźcom jelonek o rozdwojonych rogach, jeżozwierz albo olbrzymia locha w towarzystwie sprytnych, pasiastych warchlaków. Stado średniej wielkości małp skakało w górnych piętrach lasu podążając za karawaną, ale nigdy nie zbliżało się na tyle, by można je było wyraźnie zobaczyć. Od czasu do czasu widać było krzaki i mniejsze drzewka wyrwane z korzeniami i odarte z zieleni. Sterty śmierdzących słoniami odchodów zdradzały, że jest to robota mastodontów. Potężny ryk kociego drapieżnika wywołał odpowiedź ze strony psodźwiedzi, które zawyły wyzywająco. Czy był to machairodus, podobny do lwa kot szablozębny, najpospolitszy z wielkich drapieżników pliocenu?

Po więziennych doświadczeniach w zamku i paraliżujących przejściach nocnego pochodu chrononautów ogarnęło teraz nowe uczucie, które pokonało nawet ich zmęczenie, rozdrażnienie i pamięć utraconej nadziei. Ta puszcza, oświetlona skośnymi promieniami porannego słońca, niewątpliwie należała do innego świata, innej Ziemi. Tutaj dotykalną rzeczywistością było to nieskalane odludzie, o którym wszyscy śnili. Odejmij żołnierzy, kajdany i Obcą panią niewolników, a pliocen ujrzysz jako raj.

Gigantyczne, oroszone pajęczyny, niewiarygodnie dużo kwiatów, owoce i jagody błyszczące jak barokowe klejnoty w oprawach o wielu odcieniach zieleni.. — Urwiska, z których spadały małe wodospady do jeziorek pod omszonymi grotami… stada ufnych zwierząt… To piękno było rzeczywiste! Więc mimo wszystko więźniowie nagle odkryli, że szukają w dżungli jeszcze więcej cudów, i tak pożądliwie jak każda banda turystów łaknących wrażeń. Ból Amerie jakby przestał istnieć na widok purpurowoczarnych motyli i barwnych żab drzewnych o głosach jak czarodziejskie dzwonki. Nawet teraz, w sierpniu, ptaki śpiewały pieśni godowe, bo w świecie, gdzie nie było prawdziwej zimy, nie nauczyły się jeszcze odlatywać i mogły wywieść więcej niż jedno pokolenie piskląt rocznie. Jakaś niebywała wiewiórka z pędzelkami na uszach i sierścią w zielonkawe i pomarańczowe łaty zaskrzeczała z niskiej gałęzi. Na innym drzewie rozwiesił się nieruchomo pyton tak gruby jak beczułka piwa i tak wspaniale ubarwiony jak dywan z Kermanshahu. A dalej przebiegały malutkie antylopy z nóżkami jak gałązki i ciele nie większym od królika! Owdzie przeleciał ptak z chrapliwym wronim głosem, przyodziany wspaniale w fioletowe, różowe i ciemnogranatowe pióra! Nad strumieniem olbrzymia wydra stanęła słupka na tylnych łapach i jakby się przyjacielsko uśmiechała do przejeżdżających więźniów. A poniżej pasły się dzikie chalikotheria, nieco mniejsze i ciemniejsze od swych udomowionych kuzynów, rwąc sitowie na śniadanie z wyrazem pełnym godności pomimo zwisających im z pysków snopków ociekającej wodą zieleni. W niskiej trawie przy ścieżce rosło mnóstwo grzybów: koralowych, czerwonych w białe cętki, błękitnych z karmazynowymi blaszkami i korzonkami. Pełzały wśród nich stonogi wielkości salami, wyglądające jakby je świeżo polakierowano na szkarłatno i w kremowe faliste paski…

Trąbka zagrała melodię składającą się z trzech dźwięków.

Amerie westchnęła. Echowy odzew wywołał wybuch zmieszanych głosów ptactwa i zwierzyny. W ich rozgwarze karawana spotkała swą eskortę. Las przerzedził się, wjechali w parkowe zarośla koło leniwego cieku któregoś z zachodnich dopływów Saony. Droga wiodła przez trawniki pod odwiecznymi cyprysami i prowadziła do bramy dużego otoczonego palisadą fortu, prawie identycznego jak ten, w którym zatrzymali się nocą.

— Wy, wszyscy podróżnicy! — ryknął kaptal Waldemar, gdy koniec karawany przekroczył drewniane wrota, które za nimi zatrzaśnięto. — Tu zatrzymujemy się, by pospać. Odpoczynek aż do zachodu słońca. Wiem, że jesteście bardzo zmęczeni. Ale radzę wam gorącą kąpiel w wannie, tam w łazience, zanim uderzycie w kimono. I najedzcie się, nawet jeśli wam się zdaje, że jesteście zbyt zmęczeni, by być głodni! Zabierzcie swoje bagaże. Chorzy i ze skargami przyjść do mnie. Bądźcie gotowi do drogi wieczorem, gdy usłyszycie trąbkę. A jeśli ’macie zamiar uciekać, pamiętajcie, że amficjony są na zewnątrz, a także koty szablozębne oraz naprawdę paskudne pomarańczowe salamandry wielkości psa collie, jadowite jak kobra królewska. Dobrego odpoczynku. To wszystko!

Amerie, niezdolnej zsiąść z chalika o własnych siłach, dopomógł ubrany na biało stajenny.

— Potrzebujesz, Siostro, długiej kąpieli — powiedział troskliwie. — Nie ma nic lepszego na bóle po jeździe szlakiem. Wodę podgrzewamy piecem słonecznym na dachu, więc jest jej pod dostatkiem.

. Dziękuję — szepnęła. — Tak zrobię.

Możesz też, Siostro, zrobić coś jeszcze dla nas w forcie. Rzecz prosta, jeśli nie jesteś zbyt zmęczona i zesztywniała. — Stajenny był niski, o skórze w kolorze kawy i siwiejących kędzierzawych włosach. Miał zatroskany wyraz twarzy i wyglądał na niższego funkcjonariusza.

Amerie czuła, że jeśli oprze się o cokolwiek, zaśnie na stojąco. Ale odpowiedziała:

— Oczywiście, zrobię wszystko, co będę mogła. — Jej storturowane mięśnie nóg skurczyły się w proteście.

— Nie często bywają tu księża. Tylko co trzy albo co cztery miesiące objeżdżają teren stary Brat Anatol z Finiah albo Siostra Ruth z Goriah, tam daleko na zachodzie. Wśród tutejszych ludzi jest około piętnastu katolików. Naprawdę bylibyśmy wdzięczni, gdyby…

— Tak. Oczywiście. Myślę, że chcielibyście mszę wotywną do św. Jana Ucznia Umiłowanego.

— Najpierw proszę się pięknie wykąpać i zjeść kolację. — Wziął bagaż i zarzucił sobie rękę Amerie na ramię, a następnie pomógł jej iść.

Felicja, gdy tylko zsiadła z wierzchowca, rzuciła się w stronę Ryszarda.

— No? Udało ci się? — zapytała.

— Śpiewająco. A w samym punkcie siedzi sobie brylant drugiej wielkości. — Spojrzał na nią z wysokości grzbietu chalika. — Jeśli jesteś w tak dobrej formie, pomóż mi zleźć z tej bestii.

— Nic łatwiejszego — odrzekła. — Weszła na — podest do wsiadania, podsunęła swe małe dłonie pod pachy Ryszarda i jednym ruchem postawiła go na ziemi.

— Słodki Jezu! — krzyknął Pirat.

— Mnie by się to też przydało, Felicjo — odezwał się suchym głosem Klaudiusz.

Sportsmenka podeszła do następnego chalika i zdjęła starszego pana z siodła tak lekko, jakby był dzieckiem.

— A swoją drogą, jakie tam przyciąganie macie na Akadii? — mruknął Ryszard.

Uśmiechnęła się do niego z wyższością.

— Zero osiemdziesiąt osiem średniego ziemskiego. Dobry pomysł, kapitanie Blood, ale pudło.

— Felicjo, nie brawuruj — powiedział z zazdrością Klaudiusz. — Jestem pewien, że w takich miejscach jak to, oni są bardzo czujni.

— Nie martw się. Ja…

— Nadjeżdża. Patrzcie! — syknął Ryszard. — Jej Długość!

Białe chaliko niosące Epone przeszło majestatycznym krokiem wśród bezładnej grupy więźniów i ich bagaży.

— Ani pyłku, ani kropli potu na tej tam — zauważyła cierpko Felicja otrzepując brudną zieloną spódnicę swego stroju hokejowego. — Wygląda, jakby się wybierała na pieprzony bal sztuk pięknych. Pewno ma płaszcz ze zjonizowanego tworzywa.

Kilku podróżników siedziało jeszcze na swych wierzchowcach, wśród nich silnie zbudowany rudobrody mężczyzna w rycerskim kaftanie z wyszytym lwem herbowym na piersi. Łokciami opierał się na łęku siodła, twarz ukrył w dłoniach.

Dougall! — zawołała Epone rozkazująco i równocześnie pieszczotliwie.

Rycerz podskoczył w siodle i wpatrzył się w nią dzikim wzrokiem.

— Nie! Już nie! Proszę.

Ale Epone tylko nakazała gestem, by stajenni wzięli wodze chalika, na którym siedział rycerz.

— O ty, belle dame sans mer ci — jęknął. — Asian. Asian.

Epone przejechała przez dziedziniec fortu i skierowała się do niewielkiego budyneczku; z dachu werandy zwisały wazy z kwiatami. Stajenni poprowadzili za Epone rosłego Dougalla.

Klaudiusz patrząc na to rzekł:

— No, Ryszardzie, teraz już wiesz. Dobrze się stało, żeś w to nie wpadł. Ona wygląda na cholernie wymagającą.

Ekspilotowi pomału wracała pamięć. Przełknął gorzką ślinę zbierającą mu się w przełyku.

— Kto… kto to jest, u diabła, Asian? — wykrztusił.

— Rodzaj postaci soteriologicznej w starej bajce — odparł starszy pan. — Magiczny lew, który ratował dzieci od nadnaturalnych wrogów w mitycznym kraju zwanym Narnia.

Felicja roześmiała się.

— Nie sądzę, by jego uprawnienia rozciągały się na pliocen. Czy któryś z panów chciałby mi towarzyszyć w gorącej kąpieli?

Pomaszerowała do łaźni, po drodze powiewając zakurzonymi piórami na hełmie. Reszta kulejąc podążała za nią.

12

O, cóż to była za noc!

Aiken Drum leżał rozwalony na śnieżnobiałych prześcieradłach powtarzając za pomocą srebrnej obręczy przeżycia wczorajszego bankietu. Musujące egzotyczne wino. Wyśmienite egzotyczne potrawy. Gry, zabawy, muzyka, tańce, hulanki, swawole i ujeżdżanie tych nieziemskich dziwek z taaakimi cyckami. Ubaw po pachy! Pokazał im wreszcie, że jest na ich miarę! I czyż nie znalazł swej ziemi obiecanej… Tu na Wygnaniu, wśród istot kochających tak jak on śmiech i ryzyko, będzie kwitnąć, rosnąć i błyszczeć.

— Będę tu Szefem! Zachichotał. — Zamieszam w tym świergolonym światku, aż wrzaśnie, że ma dość! Pofrunę w górę!

O tak. To także.

Jego nagie ciało powoli uniosło się nad łóżkiem. Rozłożył szeroko ramiona i wzbił się pod sufit, na którym poranne słońce, przeświecając przez zasłony, kładło falujące pasma złotawej zieleni. Pokój był akwarium, a on pływakiem w powietrzu. Świeca! Wiraż! Beczka! Pikowanie! Spadł na łóżko, odbił się i wreszcie na nim wylądował. Wrzeszczał z radości, gdyż nawet wśród utalentowanych Tanów lewitacja była rzadkim darem, a już szczególnie panie niesłychanie podnieciła ta jego możliwość.

Cudowny srebrny naszyjnik.

Wygramolił się z łóżka i podszedł do okna. Nisko w dole Roniah już się obudziło i zajęło swymi sprawami: ludzie szli spacerowym lub pośpiesznym krokiem, majestatyczni Tanowie jechali na chalikach w strojnych rzędach, a wszędzie kręcili się ramowie: zamiatali, pracowali w ogrodach, nosili i ciągnęli ładunki. Fantastyczne! … Hej, Aik. Gdzieś ty, bracie?

Pozdrowienie myślowe nadawane było początkowo z wahaniem i zniekształceniami, ale szybko nabrało pewności. Oczywiście Raimo. W miarę, jak podczas przyjęcia objawiały się nowe metafunkcje Aikena, nastawienie zgryźliwego leśnika zmieniało się coraz wyraźniej. Raimo przestał być zaczepny i stał się przyjacielski. Ano, ten umiał wyczuć, kto tu górą!

To ty, Ray? Nadajesz do mnie, Drwalu?

A któż, u diabla, inny? Hej, Aik, jeśli to jest sen, to mnie nie budź, .

Żaden sen. Autenticopatentico. I na bank, że przed nami słodkie życie. Hej! Co byś powiedział na mały wyskok i spacerek po mieście?

Zamknęli mnie, Aik.

Zapomniałeś, czegośmy się nauczyli na przyjęciu? Wstrzymaj się przez nanosekundę, aż się ubiorę i już lecę.

Aiken włożył swój złocisty ubiór, sprawdził, że nikt z Tanów go nie pilnuje i rzucił się z okna pokoju. Unosząc się w powietrzu nad pałacem jak wielki błyszczący owad, rzucił myślosondę lokacyjną w stronę rozpoznawalnego po zgryźliwości umysłu Raima, po czym spikował przez otwarte okno pokoju kumpla i wieciał do środka; kipiał ze szczęścia:

— A kuku!

— Do diabła, ty naprawdę wiesz, jak to się robi, co? — powiedział z zazdrością Raimo. — Wygląda na to, że ja umiem tylko przestawiać meble. — Na dowód zmusił do tańca łóżko, a stoły i krzesła do fruwania po pokoju.

— Każdy po swojemu, Rębaczu. Ty masz swoje zdolności, ja swoje. A wiesz, przecież mogłeś podkręcić mechanizm zamka i dać dyla.

— O cholera. Nie przyszło mi to do głowy.

Aiken wyszczerzył zęby.

— Od teraz będziesz musiał dużo myśleć, Ray. I ja także. Trochę niespodzianek zeszłej nocy, nie?

Były leśny człowiek zaśmiał się głośno. Wspólnie zaczęli się delektować powtarzaniem wydarzeń wieczoru; rechotali ze zmieszania Sukey i Elżbiety, które zgorszone opuściły nagle zebranie, gdy przyłączyli się do niego powracający uczestnicy Polowania. Biedne sztywniaczki! Bez poczucia humoru i prawdopodobnie kompletne frygidki. No i krzyż na drogę! Po ich odejściu przyjęcie pociągnęło się aż do świtu, z coraz lepszymi uciechami, którymi, dzięki wzmacnianiu przez srebrne obręcze, mogli się obaj delektować ile wlezie. Fajna, pierwszorzędna metapsychoferajna!

Aiken wskazał w stronę okna.

— W drogę. Popatrzymy sobie, jak tu żyje ludzka połowa. Ciekawi mnie, jak w układach Wygnania funkcjonują normale. Nie wysilał się na latanie, Ray. Potrafię utrzymać dwie osoby.

— Wykapują nas.

— Mam jeszcze jedną metafunkcję. Tę od złudzeń.

Spójrz no na to!

Złocisty człowieczek znikł z bezgłośnym pstryknięciem. Pasiasty motyl żeglarek wzbił się do góry i wylądował prosto na nosie Raima.

Rączki przy sobie, albo zmienię się w szerszenia rozległ się głos Aikena. Motyl znikł i znów przed Raimem stał żartowniś dotykając jednym palcem jego nosa.

— O kurza twarz, Aik! Ależ ty tego masz!

— Mowa, Rębaczu. Dawaj łapę. No jazda, nie wygłupiaj się. Start!

Dwa żółte motyle odfrunęły z dzielnicy Tanów i poleciały nad Roniah. Nurkowały nad warsztatami garncarzy, dachówkarzy, tkaczy, stolarzy, kowali, szkutników, płatnerzy, dmuchaczy szkła i rzeźbiarzy. Naprzykrzały się kamieniarzom, malarzom, koszykarzom i muzykom podczas próby; spijały nektar z jaśminów rosnących koło basenów pływackich, gdzie spacerowały i śmiały się kobiety w ciąży; przeleciały nad klasą szkolną na wolnym powietrzu, gdzie z tuzin smukłych jasnowłosych dzieci pokazywało ich w zdumieniu palcami, a zaniepokojony nauczyciel Tanu wystrzelił niebezpiecznym pytaniem w kierunku pałacu Bormola.

— Na przystań — wydał rozkaz Aiken.

Pofrunęli w stronę brzegu rzeki. Do nabrzeża prowadziły szerokie schody. Ramowiedokerzy rozładowywali barki, a pracujący tam jako robotnicy portowi ludzie, wielu z nich było obnażonych do pasa z powodu porannego upału, zajmowali się swoimi sprawami albo leniuchowali w cieniu, czekając, aż inni ukończą swoją pracę.

Dwa motyle wylądowały na szczycie grubego pachołka cumowniczego i zmieniły się na powrót w Aikena i Raima. Któryś z ludzi krzyknął. Mewy poderwały się z chodników i palowań i wrzeszczały na alarm. Aiken spokojnie odmaszerował w powietrzu ze słupa cumowniczego i zatrzymał się w malowniczej pozie. Raimo został na miejscu; mrugał w zdumieniu oczami. Krępy marynarz wybuchnął śmiechem i zawołał:

— Czy to nie Peter Pan we własnej osobie?! Ale tego tam partacza lepiej odeślij do remontu!

Odpoczywające leniuchy ryczały na całe gardło. Raimo wyciągnął ręce na boki. Na jego skośnookiej fińskiej twarzy o krzywym uśmiechu pojawił się wyraz niezwykłego skupienia. Natychmiast zleciał z góry tuzin mew, które obsiadły ręce Raima od nadgarstków po ramiona.

— Hej, Aik! Strzelnica! Strzelaj dwunastkę albo przegrałeś?

Unoszący się w powietrzu człowieczek wycelował z palca i zawołał:

— Paf! Pif-paf-pif-paf-paf! W stronę wyciągniętych na boki rąk Raima poleciały małe błyskawice. Otoczyła go chmura dymu i poszarpanych białych piór. Publiczność klaskała i gwizdała z zachwytu, a Raimo kichał.

— Brawo, malutki, brawo?

— A na bis — zawołał Aiken i wykonał kilka czarodziejskich gestów w stronę pachołka cumowniczego — pokażę wam… czary-mary!

Rozległ się głośny wybuch. Ciężkie bale pachołka rozsypały się. Raimo zawisł w powietrzu z zaskoczoną miną.

— I ładnie to tak?! — zawołał eksdrwal. Popłynął w powietrzu do chichoczącego Aikena, złapał go za naramienniki złotego ubrania i zaproponował:

— A może tak popływalibyśmy dla ochłody?

Dwie fruwające postacie zaczęły się mocować pikując tuż nad mętnożółtymi wodami Rodanu wśród zacumowanych galarów, barek i łodzi jak dwa rzucane wiatrem baloniki karnawałowe.

Dość tego!

Myślowy rozkaz Creyna uderzył w nich jak batem, przeniósł obu na nabrzeże i rzucił boleśnie na chodnik. Czterech służących z pałacu Bormola podeszło i twardo chwyciło jeszcze parskających niegodziwców. Był to oczywisty koniec zabawy, więc dokerzy i marynarze wrócili do swych zajęć.

— Nakładam mentalną blokadę waszych głównych funkcji metapsychicznych do chwili, aż poddacie się właściwemu treningowi w stolicy — oświadczył Creyn. — Koniec z tą dziecinadą.

Aiken pomachał ręką w stronę Elżbiety, Bryana i Sukey, których prowadzono po schodach na nabrzeże; niesiono też leżącego na noszach Steina.

— Ojej, Szefie, jakże inaczej moglibyśmy się dowiedzieć, co możemy? — powiedział Raimo.

— Lord Bormol powiedział nam zeszłej nocy, byśmy się w to pchali od zaraz. No i tak zrobiliśmy! — dodał Aiken. Mrugnął na Sukey, która groźnie na niego spojrzała.

Creyn odrzekł:

— Od tej chwili będziesz się uczył w kontrolowanym środowisku. Nie odpłaca się Lordowi Bormolowi za gościnność demolowaniem jego przystani.

Człowieczek w złocistym ubraniu wzruszył ramionami.

— To tylko dlatego, że nie znam jeszcze pełni moich możliwości. Chcesz, abym to urządzenie poskładał z powrotem?

Oczy Creyna, mętnoniebieskie w świetle słonecznym, zwęziły się.

— Myślisz, że potrafiłbyś? Jakże interesujące. Ale sądzę, że jeszcze poczekamy, Aikenie Drum. Dla nas wszystkich będzie bezpieczniej, jeśli na razie potrzymamy cię na smyczy.

Nadpłynęła skrycie myśl Elżbiety. Masz tyle fantastycznych zdolności Aiken. Co tam jeszcze jest w tobie schowane? Niech no popatrzą.

— Tylko bez tego, Elżbieto! — zawołał głośno Aiken. — Wynoś się, albo cię ustrzelę!

Spojrzała na niego ze smutkiem.

— Zrobiłbyś to naprawdę?

— NooO… — zawahał się, po czym uśmiechnął krzywo. — Może i nie, słoneczko, ale nie mogę pozwolić, byś się do mnie wtrącała, rozumiesz. Nawet w zabawie. Nie jestem Steinem… ani także Sukey.

Creyn powiedział:

— Statek czeka na nas na końcu mola. W drogę. — Lecz gdy wszyscy ruszyli, zwrócił się do Elżbiety modłą ścisłego ogniskowania, zwróconą tylko do niej: Czy widziałaś jak on to zrobił?

Prymitywnie i skutecznie. Nawet przeciw mnie nie przygotowanej. Zaniepokojony ?

Raczej przerażony.

Jak skuteczna obrożoblokada ?

Dostateczna teraz gdy on jeszcze nie używa pełnej możliwości. Później srebrna zupełnie za mało, zagarnie złotą. Wychowawcy wobec dylematu z nim. Może wymagać likwidacji. Nie moja decyzja dzięki Tanie.

Zdolny strasznych głupstw nawet jeszcze latentny. Rzadki stary ludzki typ nieczęsty w Środowisku: agrepblazen.

Typ występujący wśród Tanów niestety. Przewidywanie chłopak uderzy-walnie Muriah. Pytanie Muriah wytrzyma wstrząs.

Ironiczna sluszna kara wam panom niewolników.

Ludzkość zgubna zdobycz.

Ach Elżbieto.

Zaprzeczasz? Śmiech. Manipu zręcznilatorzyf Desocjalizacjaj resocjalizacja wygnańców sprytnie próbowana. Przykład: zamek otoczenie prowokobawy. Następnie przyjęcie ciepło przyjaźń seks łakocie. Wzmocnienie lekcji odciętymi głowami. Prymitywne dobry facet/zły facet kara/nagroda strach/ulga warunkowanie. Aiken + Raimo + (Sukey?) twoi. Oba Polowania zwycięskie.

Jak inaczej zintegrować minimum czasu? Niektóre typy na przykład Aiken superryzyko.

Bardziej Tanu niż sami Tanowie?

Spostrzegawcza Elżbieta. Anielska powściągliwa Z góry patrząca pogardza rzewnymi wygnańcy nieprzystosowani.

Ach, Elżbieto. Powinniśmy się naprawdę blisko poznać.


Szyper, witający ich na niezwykłym statku, którym mieli płynąć w dół rzeki, był ubrany w spodnie koloru khaki i przepocony podkoszulek. Brzuch wystawał mu nad paskiem od spodni. Na spalonej na mahoń twarzy miał jowialny uśmiech, okolony falującym szpakowatym wąsem i brodą w kształcie podkowy.

Zasalutował niedbale Creynowi — przyłożył palec do daszka zniszczonej, dwudziestowiecznej czapki marynarki wojennej USA.

— Witam na pokładzie, milordzie, panie i panowie! Kapitan Highjohn do waszych usług. Klapnijcie sobie gdzie chęć, ale najlepszy widok jest na dziobie. Wy tam, nosze tutaj, przywiązać i umocować.

Podróżujący ludzie weszli na dziwny statek i nieco trwożliwie usiedli na fotelach; okazały się pneumatyczne i przystosowane do kształtu ciała, ze skomplikowanym układem pasów, które kapitan pomógł im zapiąć.

— Kapitanie, czy rzeka jest bardzo burzliwa?

— spytała Sukey. Zajęła miejsce blisko Steina i rzucała co chwila zaniepokojone spojrzenia w stronę śpiącego olbrzyma. Ludzie z załogi zabezpieczyli nosze mocną siatką.

— Nie ma strachu. Pływam na tym szlaku Rodan-Sródziemniak od szesnastu lat i nigdy nie straciłem statku. — Highjohn odsunął pokrywkę na poręczy fotela; odsłonił się ukryty pojemnik. — Wiaderko w razie nagłych mdłości.

— Może nie straciłeś statku, ale jak z pasażerami?

— pisnął Aiken.

— Wygląda na to, chłopcze, że masz mocną pompkę. Gdyby wrażenia były dla ciebie za mocne, Lord Creyn zaprogramuje ci przez obręcz uspokojenie. Wszyscy na miejscach? Około południa zatrzymujemy się przy Plantacji Feligompo na lunch dla tych, którzy będą jeszcze mieli apetyt. Wieczorem dotrzemy do Darask, leżącym poniżej miejsca przyszłego Awinionu, wiecie, tego z mostem. Do zobaczenia. — Machnąwszy przyjaźnie ręką poszedł w stronę dziobu.

Służący pałacowi, którzy przynieśli Steina i bagaż podróżników, zeszli na ląd. Po statku zaczęli biegać robotnicy portowi; przygotowywali go do odcumowania. Pasażerowie przyglądali się temu z mieszaniną ciekawości i niepokoju.

Statek żeglugi rzecznej podobny był w ogólnych zarysach do większości innych statków stojących w przystani. Od wysokiego, ostrego jak nóż dziobu do nazbyt zaokrąglonej rufy mierzył czternaście metrów. Był dalekim kuzynem nadmuchiwanych tratw i pontonów, używanych przez sportsmenów i odkrywców na bardziej burzliwych wodach planet Środowiska Galaktycznego. Kadłub, z wypisaną po obu stronach nazwą statku Mojo, był z mocnej, nadmuchiwanej wewnątrz błony z grubymi zewnętrznymi sfalowaniami i poduszkowatymi zderzakami, wystającymi w regularnych odstępach wzdłuż linii wodnej. Statek wyglądał, jakby można było wypuścić z niego powietrze i złożyć dla przetransportowania karawaną. Do ładowni na dziobie i rufie prowadziły ściśle zamknięte luki. Miejsca pasażerskie znajdowały się na śródokręciu na otwartej przestrzeni, nad którą biegł szereg półkolistych obręczy. Robotnicy portowi szybko naciągnęli na ten stelaż segmenty ciemno zabarwionej, przejrzystej folii przypominającej dekamol. Gdy umocowano ostatnią, wewnątrz statku ruszyła dmuchawa dla wentylacji pomieszczenia pasażerskiego i usztywnienia nadciśnieniem wodoszczelnego baldachimu.

— Nie podobało mi się to, co powiedział kapitan. W co my się pakujemy? — zwróciła się Sukey do siedzącej obok Elżbiety.

— W każdym razie w interesującą podróż, jeśli wziąć pod uwagę liczbę objawów i znaków wieszczych. Bryan, czy wiesz cokolwiek na temat Rodanu?

— W naszych czasach był cały poprzegradzany tamami, śluzami i kanałami objazdowymi — odpowiedział antropolog. — Tutaj w pliocenie spadek jest zapewne znacznie większy, muszą więc być na rzece bystrza. Gdy zbliżymy się do okolic Awinionu, jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd, znajdziemy się prawdopodobnie w strefie głębokiego przełomu. W XXII wieku był on zamknięty zaporą Donzere Mondragon, jedną z największych w Europie. Ale co tam teraz zastaniemy… no cóż, nie może być aż tak źle, bo by tamtędy nie pływali, nieprawdaż? Sukey zaśmiała się niepewnie.

— Słusznie mówisz. Więc, kochani, czyśmy gotowi czy nie, wyścig startuje.

W tylnej części statku za przedziałem pasażerskim zaczął się wysuwać dość gruby teleskopowy maszt. Gdy osiągnął pełną wysokość, cztery metry, otworzył się jego górny odcinek i wypuścił bom ze zwiniętym żaglem podobnym jak dwie krople wody do staromodnego amatorskiego ekranu filmowego. Żagiel rozwinął się i lekko zakołysał. Dokerzy odrzucili liny cumownicze. Wibracja pokładu zasygnalizowała, że na statku pracuje mały silnik pomocniczy. Mojo zaczął kręto przemykać się między innymi statkami ku głównemu nurtowi, z czego Bryan wywnioskował, że dla zapewnienia maksymalnej manewrowości musi mieć więcej niż jeden ster.

Odpłynęli od brzegu pod ostrym kątem. Gdy prąd ich pochwycił, mury Roniah uciekły w tył z zadziwiającą szybkością. Ponieważ do obu brzegów mieli po dwieście metrów, ocena prędkości nie była łatwa; Bryan przypuszczał, że mulista woda w rzece pędzi z szybkością przynajmniej dwudziestu węzłów. Co nastąpi, gdy ta masa wody zostanie w dalszym biegu ściśnięta między dwiema ścianami skalnymi, przekraczało wyobraźnię antropologa. Jego rozważania na ten temat miały posmak wyraźnie przyprawiający o mdłości.

Siedzący obok Raimo posłużył się własnym środkiem pocieszenia. Pociągnął tęgi łyk z nowo napełnionej srebrnej flaszki i niezbyt szczerze zaproponował to Bryanowi.

— Tański bimber. Oczywiście, nie na poziomie Hudson Bay Company, ale niezły.

— Może później — rzekł z uśmiechem Bryan.

Raimo mruknął i łyknął ponownie. Euforia jego porannej przygody już zgasła; eksleśnik był zamyślony i nieswój. Bryan próbował go rozruszać pytaniami na temat zabawy zeszłej nocy, ale uzyskał tylko całkiem lakoniczną odpowiedź:

— Trzeba było tam być — rzekł Raimo i zamilkł.

Przez prawie godzinę lekko żeglowali szeroką rzeką między urwistymi brzegami, mając po lewej ręce lesiste podnóże Alp, a po prawej jałowy płaskowyż wznoszący się nad gęsto porośniętymi dolinami. Od czasu do czasu Creyn wskazywał miejsca, gdzie znajdowały się plantacje, ale drzewa rosły tak gęsto, że nie dało się dostrzec żadnych szczegółów nadbrzeżnych osiedli. Niekiedy spotykali mniejsze stateczki kursujące po płyciznach, raz zaś wyprzedzili długą, głęboko zanurzoną barkę bez żagla na maszcie i tylko z małą bańką plastykową przykrywającą sterówkę na śródokręciu. Jej szyper pozdrowił ich buczeniem syreny, na co kapitan Highjohn odpowiedział przerywanym rykiem swojej.

Rzeka zataczała teraz szeroki łuk, przepływając między wysokim przylądkiem i grupą skalistych wysepek. Ze szmerem mechanizmów zwinął się żagiel statku, złożył bom, a maszt wciągnął do swej obudowy. Statek nie tylko nie stracił na szybkości, ale kiedy opływał przylądek, nawet przyśpieszył. Bryan ocenił, że ich prędkość wynosi teraz trzydzieści albo i więcej węzłów. Równocześnie poczuł, że z wody przenikają przez kadłub i pneumatyczne oparcia foteli wibracje przejmujące go do szpiku kości. Gdy wpłynęli z rozpędem w stromy zakręt, a po obu stronach wyrosły ściany kanionu, drgania przeszły w głośny ryk.

Sukey wrzasnęła, a Raimo zaklął paskudnie.

Przed nimi Rodan ściśnięty między skalnymi ścianami spadał po pochyłości około dwudziestu stopni. Nurt, rozbity podwodnymi kamieniami, zmieni się we wściekłą kipiel. Statek zanurkował w bystrze, na dach kabiny zwaliła się lawina żółtej wody i na chwilę ich przykryła. Wreszcie Mojo uwolnił się i wyszedł na powierzchnię. Brnął wśród potwornie wysokich fal stojących i granitowych głazów, to znów kładł się na obie burty tak ostro, że mulista woda sięgała na przemian po obu stronach do połowy wodoszczelnej osłony przedziału pasażerskiego. Hałas był prawie nie do zniesienia. Raimo siedział z szeroko otwartymi ustami i krzyczał, ale huk spadającej z progu na próg rzeki zagłuszał jego wrzaski.

Przed nimi wyrosła czarna masa. Statek skręcił w miejscu na prawą burtę prawie o sześćdziesiąt stopni i minął wysoką, stromą skałę, ale wpadł w krętą szczelinę między szeregiem gigantycznych kamieni. Wydawało się niemożliwe, by kapitan widział, dokąd płynie, gdyż gęsto fruwająca piana przesłaniała widok. Ale statek zygzakował między skałami i tylko czasem czuło się uderzenia w pneumatyczne zderzaki.

Chwila wytchnienia nadeszła, gdy wpłynęli w głęboki wąwóz, w którym woda sunęła gładko. Lecz dobiegł ich okrzyk Highjohna:

— Ludzie, jeszcze ostatni raz!

Bryan zrozumiał wówczas, że kanion był tylko przejściem, przez które pędzili naprzeciw istnego muru ostrych skał, zębatych odłamów potrzaskanego granitu, o który rozbijały się żółte wody rzeki i tworzyły zachodzące na siebie zasłony z piany. Nie było tam widać żadnej drogi. Oszołomieni chrononauci chwycili za oparcia foteli i czekali na nieuchronne zderzenie.

Mojo popędził ku najwyższej skale; kołysał się gwałtownie. Runął w ścianę piany, ale zamiast zderzyć się z twardą skałą lub zatonąć, zaczął się unosić coraz wyżej na jakiejś niewidocznej fali. Nagle uderzył w coś potężnie lewą burtą, odbił od skały i pogrążył całkowicie w ciemnym tumanie. Zrobił wywrotkę o pełne trzysta sześćdziesiąt stopni, wreszcie zakołysał i poleciał w powietrzu. Opadł na rzekę ze wstrząsającym do szpiku kości trzaskiem, woda raz jeszcze zalała go aż po dach przedziału pasażerskiego. Wynurzył się prawie natychmiast i spokojnie popłynął szerokim korytem między niskimi brzegami. Pozostawił za sobą przełom rzeki, który właśnie przepłynęli, zakończony potężnym wodospadem, wielkim łukiem opadającym trzydzieści metrów jak wylot gigantycznego kanału do basenu.

— Możecie teraz, ludziska, odpiąć pasy bezpieczeństwa — powiedział kapitan. — Z drobnych rozrywek to na dziś rano wszystko. Dopiero po lunchu będzie naprawdę burzliwie. — Przespacerował się po przedziale pasażerskim, by sprawdzić dach. — Ani kropli przecieku!

— Gratulacje — szepnął Bryan. Drżącą ręką zaczął gmerać przy zatrzaskach pasów.

— Pomóc? — spytał Highjohn i pochylił się nad nim.

Uwolniony Bryan wstał niepewnie. Ujrzał, że inni, z Creynem i Elżbietą włącznie, siedzą nieruchomo w fotelach z zamkniętymi oczami, chyba uśpieni.

Marynarz z pięściami na biodrach obejrzał kolejno pasażerów i potrząsnął lekko głową.

— Za każdym, psiakrew, razem. Te wrażliwe tańskie typki po prostu nie wytrzymują Śluzy Camerona, bo większość z nich ma pietra przed wodą. No, więc się wyłączają. A jeśli zaobrączkowany człowiek daje oznaki lęku, Tanowie zwyczajnie też dla niego programują wyłączenie. Wiesz, jestem trochę zawiedziony. Każdy artysta lubi mieć publiczność.

— Rozumiem cię doskonale — rzekł Bryan.

— Nie często trafia mi się taki rzadki ptaszek jak ty, bez obręczy i tak dalej, no i na tyle mężczyzna, by przejść przez to nie jęcząc jak umierający. Ta pani bez obręczy — wskazał palcem Elżbietę — musiała chyba zemdleć.

— Nie sądzę — odparł Bryan. — Jest czynnym metapsychem. Przypuszczam, że zrobiła własne myślowe ćwiczenie uspokajające i drzemała przez całą zabawę tak jak Creyn.

Ale ty nie, co, chłopie? Podejrzewam, że bywałeś już na burzliwych wodach.

Bryan wzruszył ramionami.

Żeglarz amator. Morze Północne, La Manche, Śródziemniak. Jak wszyscy.

Highjohn klepnął go po ramieniu. Oczy mu zabłysły i uśmiechnął się po bratersku do Bryana.

Wiesz co? Chodź ze mną na dziób, a pokażę ci parę chwytów, jak się tę łajbę prowadzi, póki nie dopłyniemy do Feligompo. Jeśli ci się spodoba, to kto wie? Jest znacznie więcej gorszych zajęć tutaj na Wygnaniu.

— Z przyjemnością potowarzyszę ci w sterówce — odparł Bryan — ale nie będę w stanie przyjąć propozycji zostania u ciebie praktykantem. — Uśmiechnął się smutnie. — Myślę, że Tanowie mają w stosunku do mnie inne zamiary.

13

Klaudiusz ocknął się. Chłodny powiew dolatywał przez zasłony przeciw insektom, wykonane z drewnianych paciorków; otaczały z czterech stron sypialnię więźniów. Na zewnątrz dwóch wartowników krążyło nieustannie dokoła, śledząc uwięzionych. Widać było ruchy ich głów w brązowych hełmach; na ramionach mieli sprzężone łuki naciągnięte i gotowe do strzału.

Starszy pan sprawdził, jak się mają jego kończyny i, na Boga, sprawowały się nieźle. Po tylu latach jego mechanizm adaptacji do warunków polowych znów się włączył. Usiadł na sienniku i rozejrzał się. Prawie cała reszta leżała jak trupy. Ale nie spała Felicja, Alpinista Basil i dwaj japońscy roninowie. Z koszyka obok śpiącej kobiety dobiegało ciche poszczekiwanie, od innych śpiących chrapanie i niekiedy jęki.

Klaudiusz spokojnie przyglądał się Felicji. Rozmawiała cicho z trójką mężczyzn. W pewnym momencie jeden z roninów próbował się przeciwstawić temu, co mówiła. Przerwała mu gwałtownym ruchem ręki i wschodni wojownik ucichł.

Było późne i bardzo gorące popołudnie. Wewnątrz otoczonego wałami fortu panował ciemnozielony Jmlok. Od jednego z budynków dotarły zapachy kuchenne; Klaudiuszowi pociekła ślinka. Jeszcze raz duszone mięso i coś pieczonego, jakby placki owocowe. Bez względu na inne swe wady, społeczeństwo na Wygnaniu jadło dobrze.

Skończywszy dyskusję Felicja chyłkiem przecisnęła się przez zatłoczone pomieszczenie w stronę posłania Klaudiusza. Była pełna animuszu, a jej brązowe oczy szeroko otwarte. Miała na sobie krótką sukienkę bez rękawów, którą nosiła pod zbroją hoplity; mundur zdjęła, ale z wyjątkiem czarnych nagolenników. Na nie osłoniętych częściach jej skóry błyszczały krople potu.

— Obudź Ryszarda — szepnęła rozkazująco.

Klaudiusz potrząsnął ekskosmonautę za ramię.

Ryszard zaklął pod nosem i oparł się na łokciach.

— Wszystko wskazuje, że musimy to zrobić dziś w nocy — powiedziała Felicja. — Jeden z ludzi w forcie mówił Amerie, że od jutra wjeżdżamy na bardzo nierówny teren, gdzie mój plan nie miałby szans powodzenia. Muszę mieć otwartą przestrzeń, by widzieć, co robię. Zdecydowałam, że wybiorę właściwy moment jutro przed świtem, póki jest jeszcze dość ciemno, a psodzwiedzie biegną już resztkami sił.

— Chwileczkę — zaprotestował Ryszard. — Czy nie uważasz, że najpierw powinniśmy przedyskutować twój plan?

Zignorowała go.

— Tamci, to znaczy Yosh, Tat i Basil postarają się nam dopomóc. Pytałam Cyganów, ale są na wpół obłąkani, a poza tym nie przyjmują rozkazów od kobiet. A więc zrobimy tak: po nocnym postoju Ryszard zamienia się na miejsca z Amerie i jedzie obok mnie.

— Ależ Felicjo! Strażnicy zauważą zmianę.

— Zamienisz się z nią ubraniem w kiblu.

— Za żadne!… — wybuchł Ryszard.

Ale Felicja złapała go za klapy i powlokła po podłodze, aż zetknęli się nos w nos.

— Zamknij się i słuchaj, Kapitanie Zasrańcu. Żadne z was nie ma cienia nadziei na wydostanie się z tego. Amerie wyciągnęła na słówko jednego ze strażników po mszy, którą odprawiła dla nich dziś rano. Ci kosmici mają taką metazdolność, że mogą ci nią strzelić w mózg tak, że zwariujesz albo zmienisz się w pieprzonego manekina. Nie można ich nawet zabić zwykłą bronią! Mają jakiś prawie bezbłędny system kontroli nad swymi miastami niewolników. Gdy tylko przyjedziemy do Finiah i zbadają mnie, i odkryją, że jestem utajoną meta, to albo mi założą obrożę, albo zabiją, a wy wszyscy spędzicie resztę życia na szuflowaniu gnoju w stajniach chalików, jeśli będziecie mieć szczęście. To jest nasza szansa. Ryszardzie! I będziesz robić to, co ci powiem.

— Puść go, Felicjo — rzekł z naciskiem Klaudiusz. — Strażnicy.

Gdy go odepchnęła, Ryszard szepnął:

— Cholera z tobą, Felicjo! Nie powiedziałem, że nie pomogę. Ale nie możesz mnie traktować jak zasmarkanego dzieciaka.

— A na co innego zasługuje dorosły, który robi pod siebie w łóżku? — zapytała. — Kto ci zmieniał pieluszki, gdy sterowałeś statkami kosmicznymi, kapitanie?

— Ryszard zbladł jak ściana. Klaudiusz był wściekły.

— Dość tego! Oboje dosyć… Ryszardzie, byłeś chory. Człowiek nie odpowiada za siebie w takim stanie. Na litość boską, zapomnij o tym. Cieszyliśmy się, że możemy ci pomóc. A teraz musisz wziąć się do kupy i razem z nami zająć planowaną ucieczką. Nie możesz sobie pozwolić na to, by twoje osobiste urazy do Felicji storpedowały jedyną zapewne szansę wydostania się z tego piekła.

Ryszard rzucił wściekłe spojrzenie małej sportsmence, po czym zmusił się do krzywego uśmiechu.

— Być może ty jedna z nas dorównujesz im jako przeciwnik, kochanie. Na pewno. Zrobię wszystko, co zechcesz.

— Świetnie — powiedziała. — Sięgnęła pod lewy skórzany nagolennik i wyciągnęła coś, co wyglądało jak wąski złoty krzyż. — A teraz pierwsza dobra wiadomość: nie jesteśmy całkowicie bezbronni…

Odjechali wieczorem. Sierp księżyca świecił przez gałęzie cyprysów. Po przebyciu w bród płytkiego dopływu trakt wspiął się na płaskowyż burgundzki i znowu skierował na północ. W ciemniejącym zmroku drogę oświetlały ogniska sygnałowe. Po pewnym czasie ujrzeli w dole wielki jakby falujący od mgieł nad ogromnymi bagnami obszar, gdzie plioceńska Saona wypływała z przedhistorycznego jeziora Bresse. Jego wody ciągnęły się w oddali na północ i wschód jak tafla czarnego szkła, zalewając całą równinę poniżej Cóte d’Or. Ryszard opisywał dla rozrywki staremu paleontologowi legendarne gatunki win, które będą produkowane w tym regionie za sześć milionów lat.

Później, gdy zabłysły gwiazdy, Ryszard wziął ostatni namiar na Polarną pliocenu. Była najjaśniejszą gwiazdą w konstelacji, którą obaj ochrzcili zgodnie mianem Wielkiego Indyka.

— Zrobiłeś kawał dobrej roboty — powiedział Klaudiusz.

— To się może okazać problemem akademickim, jeśli skończymy jako martwi albo bez mózgów…

Myślisz, że plan Felicji naprawdę może się powieść?

— Pomyśl trochę, synu. Felicja dość łatwo mogłaby uciec sama. Ale plan opracowała po to, aby i nam dać szansę. Możesz tej małej nienawidzić jak zarazy, ale jej się to po prostu może udać. Gotów jestem wyskoczyć dla niej ze skóry, nawet będąc starym głupcem o krok od zwapnienia. Ale ty, Ryszardzie, jesteś jeszcze młody. Wyglądasz, jakbyś potrafił dawać sobie radę w walce. Liczymy na ciebie.

— Mam pietra jak stąd do mostu — odparł Pirat.

— Ten jej maciupeńki nożyk! Przecież to tylko zabawka. Jak, u diabła, mam to zrobić?

— Spróbuj recepty Amerie — odrzekł starszy pan.

— Pomódl się gorąco.

W czołowej części karawany Basil Alpinista włączył na cześć zachodzącego księżyca odtwarzacz z „Au clair de la lune”. Płocha tancereczka z Paryża, jadąca obok niego, zaczęła śpiewać do wtóru. I co zadziwiające, po chwili rozległ się wspaniały, dźwięczny sopran Epone. Basil zagrał na flecie kilka innych pieśni, a kosmitka mu wtórowała śpiewem. Ale gdy zaczął „Londonderry Air”, przygalopował na chaliku jeden z żołnierzy i oznajmił:

— Jej Wysokość zabrania pospólstwu śpiewania tej pieśni.

Alpinista wzruszył ramionami i odłożył flet, płocha tancerka powiedziała:

Potwór śpiewa tę pieśń własnymi słowami.

Słyszałam ją w Zamku Przejścia pierwszej nocy naszego uwięzienia. Czy to nie dziwne, że potwór jest muzykalny? To jak w bajce, a Epone jest jak piękna zła wróżka.

— Czarownica zaśpiewa inną pieśń przed świtem — rzekła Felicja, ale usłyszała ją tylko mniszka.

Trakt zbliżał się coraz bardziej do zachodniego brzegu wielkiego jeziora. Karawana miała je okrążyć, nim skieruje się na wschód ku Bramie Belforckiej, między Wogezami i Jurą, prowadzącej do doliny ProtoRenu. Wody jeziora były zupełnie spokojne; odbijały jak atramentowe zwierciadło jaśniejsze gwiazdy. Gdy wyjechali zza zakrętu drogi okrążającej pagórek, w jeziorze ujrzeli też odbicie dalekiego ognia sygnałowego w postaci oranżowego pasa skierowanego ku nim przez szeroką zatokę.

— Popatrzcie, nie jedno ognisko, ale dwa.

— W głosie Felicji słychać było zaniepokojenie.

— Jak myślicie, co to może, u diabła, oznaczać?

Jeden z żołnierzy z końca karawany przegalopował koło nich, by naradzić się z kaptalem Waldemarem, po czym wrócił na swoje miejsce. Chalika zwolniły aż do stępa i wreszcie się zatrzymały. Epone i Waldemar zjechali z traktu i wspięli się na szczyt małego wzniesienia, skąd rozciągał się widok na jezioro. Felicja cicho biła pięścią w otwartą dłoń i szeptała:

— Gówno, gówno, gówno.

— Tam jest coś na wodzie — zauważyła Amerie.

— Nad zatoką unosiła się lekka mgiełka. Kiedy patrzyli przez chwilę w tamtą stronę, zauważyli, że w pewnym miejscu mgła gęstnieje i rozjaśnia się, aż rozpadła się na cztery oddzielne, słabo świecące części, bezkształtne i niewyraźne. Te błędne ogniki rosły i rozpalały się kolorowo: jeden niebieskawo, drugi bladozłoto, dwa ciemnoczerwone Potoczyły się krętym szlakiem, przy czym podskakiwały nad wodą, aż do miejsca blisko brzegu, na którym stała karawana.

Les lutins — powiedziała tancerka ochrypłym ze strachu głosem.

Pośrodku każdej z czterech części ukazało się teraz okrągławe ciało ze zwisającymi, kurczliwymi wypustkami, zawieszone w świetle. Ciała te były przynajmniej dwukrotnie większe niż człowiek.

— Ależ one wyglądają jak olbrzymie pająki — szepnęła Amerie.

Les lutins araignees — powtórzyła tancerka. — Moja stara Grandmere opowiadała mi stare opowieści. To są przemieńce.

— To jest złudzenie — zdecydowała Felicja. — Popatrzcie na Epone.

Kobieta Tanu stanęła w strzemionach wysoko nad grzbietem nieruchomego białego chalika. Kaptur płaszcza odrzuciła na plecy; jej włosy rozbłysły odbiciem wielobarwnych świateł promieniujących od stworów nad jeziorem. Położyła obie dłonie na szyi i krzyknęła jedno słowo w języku Obcych.

Płomienne pająki skierowały na nią swe tułowia. Wystrzeliły w jej stronę nitki szkarłatnego światła, które przeleciały nad głowami więźniów. Ludzie krzyknęli ze zdumienia; nie zdawali sobie jednak sprawy z niebezpieczeństwa. To, co się działo, było tak dziwaczne, że wydawało się pokazem gry świateł.

Świetliste sploty nie dosięgły ziemi. Migocząc nad ludzkimi głowami zaczęły się już rozpadać na tysiące błyszczących drobin jak gasnące sztuczne ognie. Powierzchnie otaczających pająki aureol także zaczęły się rozpadać w podobnym skrzeniu i otulać zjawy chmurami wirujących iskier. Płonące pająki zmieniły się w ośmiornice o wijących się mackach, następnie w monstrualne bezcielesne głowy ludzkie z wężowymi włosami Meduzy i gorejącym spojrzeniu, wreszcie w zwykłe kule, które skurczyły się, pobladły i zgasły.

Nad jeziorem świeciły tylko gwiazdy i ogniska sygnałowe.

Epone i kaptal pokłusowali w stronę traktu i zajęli swe miejsca na czele kolumny. Chalika parsknęły, zakołysały się i ruszyły zwykłym truchtem. Jeden z żołnierzy powiedział coś do więźnia w przodzie kolumny, co powtarzano przez całą jej długość.

— Firvulagowie. To byli Firvulagowie.

— To było złudzenie — upierała się Felicja. — Ale na pewniaka coś je wywołało. Coś, co nie lubi Tanów bardziej niż my. Interesujące.

— Czy to znaczy, że musisz zmienić plan? — zapytała Amerie.

— Ni cholery. To może nawet pomóc. Jeśli strażnicy mają się na baczności przed wampirkami, upiorkami i długonogimi bestyjkami, będą mniej zwracać uwagę na nas.

Kawalkada przeszła wzdłuż zatoki aż do miejsca, gdzie paliły się dwa ogniska i tam więźniowie wjechali do kolejnego fortu na nocny postój. Felicja szybko zsiadła z wierzchowca i podeszła do trójki swych przyjaciół, by im pomóc, a także i kilku innym podróżnym. Później, gdy nadszedł czas wsiadania, znów była na miejscu i pomagała zmęczonym jeźdźcom wkładać nogi w strzemiona na chwilę przed tym, nim zbliżyli się żołnierze, by zamknąć brązowe kajdany nożne z łańcuchami obszytymi skórą.

— Siostra Amerie źle się czuje — powiedziała mała hokeistka do żołnierza, który przykuwał ją do zwierzęcia. — Dostała nudności na widok tych dziwnych stworów nad jeziorem.

— Nie przejmuj się Firvulagami, Siostro — rzekł strażnik do skulonej, zawoalowanej postaci. — Nie ma sposobu, by cię dostały, dopóki przebywa z nami Jej Wysokość. Jest presorką najwyższej klasy. Jedź spokojnie.

— Bóg ci zapłać — szepnęła w odpowiedzi.

Gdy żołnierz się oddalił, by zająć się Basilem i tancerką, Felicja powiedziała:

— Po prostu staraj się zasnąć, Siostro. To najlepsze na nerwy. — A po cichu dodała: — I zamknij swój mineciarski ozór na kłódkę, jak ci kazałam!

Biedna chora zakonnica zaproponowała Felicji anatomicznie niewykonalną wycieczkę.

Jechali przed siebie wzdłuż wybrzeża, ciągle kierując się na północ. Po godzinie Klaudiusz powiedział:

— Jestem wolny. A ty, Amerie?

Jeździec obok niego był dziwacznie ubrany: w płaszcz kapitana żeglugi kosmicznej i czarny kapelusz z szerokimi kresami i czarnymi piórami.

— Mam zerwane łańcuchy. Cóż za niezwykłe dziecko z tej Felicji! Teraz rozumiem, dlaczego inni ringhokeiści ją wygnali. Ta wielka siła w ciele takiej laleczki zakrawa na potworność.

Jej siłę fizyczną mogli jeszcze wytrzymać — zamknął temat Klaudiusz.

Wkrótce po tym Amerie zapytała:

— Ile osób uwolniła?

— Dwóch jadących za nią Japończyków, Basila, tego w tyrolskim kapeluszu, i tego nieszczęsnego średniowiecznego rycerza Dougala, tuż przed Basilem. Dougal nie wie, że jego łańcuchy zostały na tyle nadłamane, iż może je zerwać. Felicja sądzi, że Rycerz nie jest dość zrównoważony, by go wtajemniczać w plan. Ale gdy się zacznie, powiemy mu, żeby się uwolnił i nam dopomógł. Bóg świadkiem, że jest na to dość duży i mocny, a być może tak nienawidzi Epone, że otrząśnie się z lęku, gdy zobaczy, jak walczą inni.

— Mam nadzieję, że Ryszard dobrze się sprawi.

— O to się nie martw. Sądzę, że zrobi, co do niego należy, choćby tylko po to, aby pokazać Felicji, że z niego też chłop z jajami.

Zakonnica zaśmiała się.

— Ale z nas menażeria! Sami przegrani i banici. Mamy to, na cośmy zasłużyli. Uciekliśmy przecież od odpowiedzialności. Spójrz na mnie. Mnóstwo ludzi potrzebowało mojej opieki. Ale ja zaczęłam dumać i bredzić na temat mojej drogocennej duchowości, zamiast zajmować się tym, co do mnie należało… Wiesz, Klaudiuszu, większa część zeszłej nocy była dla mnie piekielna. Jazda wierzchem przyprawia mnie o najgorsze cierpienia. A gdy mnie tak bolało, zrozumiałam, że próbowałam tylko skupić się na sobie. I myślę, że wreszcie pojęłam też, dlaczego się w to wrobiłam. Nie tylko w pójście na Wygnanie… Zrozumiałam wszystko.

Starszy pan nie odpowiedział.

— Myślę, Klaudiuszu, że ty też to zrozumiałeś. Od pewnego czasu.

— Nooo, tak — przyznał się. — Kiedy rozmawialiśmy o twoim dzieciństwie, wtedy w górach. Ale sama musiałaś do tego dojść.

— Pierworodna córeczka w roli Małej Mateczki w serdecznej rodzinie włoskiego pochodzenia — zaczęła cicho Amerie. — Ciężko pracujący w wolnych zawodach rodzice polegający na niej, że pomoże wychować ładnych małych braciszków. Ona zaś uwielbiała tę rolę i bez oporu brała na siebie odpowiedzialność. Wreszcie rodzina przygotowuje się do emigracji na nową planetę. Co za emocje! Ale córeczka spieprzyła wszystko, bo sforsowała jakieś mięśnie, upadła i złamała nogę.

… „Ależ, kochanie, to tylko tydzień w basenie regeneracyjnym i dołączysz do nas następnym statkiem. Pośpiesz się z wyzdrowieniem, Annamaria. Na Multnomahu, dziewczyno, będziemy potrzebować twojej pomocy bardziej niż kiedykolwiek!” Więc spieszyłaś się. Ale gdy wyzdrowiałaś, oni już nie żyli. Zginęli podczas awarii układu translacji ich statku kosmicznego. Cóż więc mogłaś zrobić innego, niż pokutować? Przez całe lata okazywać im, że żałujesz, iż nie zginęłaś razem z nimi. Poświęcić się niesieniu ulgi innym umierającym, skoro nie mogłaś tego zrobić dla nich…

— Ale równocześnie walczyć z tym, Klaudiuszu. Teraz zdałam sobie z tego sprawę. Naprawdę nie byłam osobowością patologiczną i cieszyłam się, że jestem żywa, a nie martwa. Ale nie opuszczało mnie to zadawnione poczucie winy, nawet jeśli wysublimowałam je w moje powołanie tak skutecznie, ze nie zdawałam sobie sprawy, jak mnie to podkopuje, przez całe lata kontynuowałam naprawdę ciężką pracę i nie brałam, tak jak inni, wakacji ani urlopów. Zawsze zdarzał się wypadek wymagający mojej opieki a ja zawsze byłam dość silna, by jej udzielić. Aż wreszcie wszystko to okazało się mydleniem oczu. Demonów nie udawało się już wyegzorcyzmować. Wysiłek emocjonalny z powodu pracy zmieszał się z ukrytym poczuciem winy i wszystko stało się nie do zniesienia.

Starszy pan odezwał się ze współczuciem:

— A więc gdy zakony kontemplacyjne słusznie cię odrzuciły, zaczęłaś się kręcić, aż znalazłaś to, co wydawało ci się jeszcze skuteczniejszą formą pokuty… Czy nie rozumiesz, Amerie, że nie kochałaś dostatecznie samej siebie? Pomysł pustelnictwa na Wygnaniu był ostatecznym zapędzeniem się w zaułek bez wyjścia.

Mniszka jechała z głową odwróconą od Klaudiusza, tak że szerokoskrzydły kapelusz zakrywał jej twarz. Odpowiedziała:

— A więc anachoretka na Wygnaniu okazała się nie mniejszym oszustwem niż opiekuńcza zakonnica w schronisku dla umierających.

— Ależ to nieprawda! — zareagował ostro Klaudiusz. — Ani Gen tak nie myślała, ani ja. Ani też setki innych cierpiących ludzi, którym pomogłaś. Na litość boską, Amerie, spójrz na to z właściwej perspektywy! Każda istota ludzka kieruje się zarówno motywami głębokimi, jak i powierzchownymi. Lecz motywacja nie unieważnia sprawionego obiektywnego dobra.

— Chcesz, abym żyła dalej i przestała samą siebie ranić. Ale, Klaudiuszu, teraz już nie ma drogi powrotu, nawet gdy już wiem, że dokonałam niesłusznego wyboru. Już nic mi nie pozostało.

— A jeśli został ci choć okruch wiary, czemu nie wierzysz, że znalazłaś się tu niebezcelowo?

Uśmiechnęła się krzywo.

— Interesujący pomysł. Może bym tak poświęciła resztę nocy na medytację nad nim?

— Dzielna z ciebie dziewczyna. Przeczuwam, że później niewiele będziesz miała czasu na medytację, jeśli plan Felicji się powiedzie… Coś ci powiem. Ty pomedytuj, a ja się zdrzemnę; obojgu nam to dobrze zrobi. Obudź mnie, gdy tylko Basil zagra sygnał. To będzie tuż przed świtem.

— Gdy jest najciemniej. — Zakonnica westchnęła. — Spij, Klaudiuszu. Przyjemnych marzeń.

Nie widzieli już podwójnych ognisk, które prawdopodobnie były dawanymi przez zwiadowców sygnałami obecności Firvulagów w okolicy. Karawana zjechała już z płaskowyżu i posuwała się teraz po szerokich, zalesionych zboczach poprzecinanych spienionymi na kamieniach strumyczkami, co zmuszało chalika do ostrożnego wybierania drogi w świetle gwiazd. Teren stał się bardziej nierówny, w powietrzu unosił się zapach żywicy. Noc wlokła się długo. Zerwał się lekki wietrzyk i marszczył powierzchnię jeziora oraz chwiał płomieniami nadbrzeżnych ognisk sygnałowych. Prócz dźwięków wydawanych przez idącą karawanę rozlegało się tylko pohukiwanie sów. Nie było widać świateł wiosek po ferm, żadnych w ogóle oznak istnienia miejsc zamieszkanych.

Tym lepiej, jeśli uda im się ucieczka…

Dojechali do głębokiej rozpadliny, gdzie w dole spływał kaskadami potok. Z obu stron oświetlały go ogniska przy odosobnionym posterunku strzegącym mostu wiszącego nad wąwozem gdy Epone i kaptal Waldemar przejeżdżali przez chwiejny most, trzech ludzi w brązowych zbrojach i z pochodniami w rękach stało na baczność. Następnie żołnierze przeprowadzili małymi grupami więźniów strzeżonych po obu bokach przez amficjony.

Gdy kolumna znów ruszyła, Ryszard odezwał się do Felicji:

— Jest już po czwartej. Straciliśmy czas, kiedy brodziliśmy przez potoki.

— Musimy odczekać, aż znajdziemy się dość daleko od tego cholernego posterunku. Tego nie przewidziałam. Sądzę, że składa się z więcej niż trzech żołnierzy. Epone może ich telepatycznie wezwać na pomoc. Musimy mieć pewność, że dotrą do nas zbyt późno. Chcę poczekać jeszcze przynajmniej z pół godziny.

— Postaraj się nie przedobrzyć, kochanie. A co, jeśli jest jeszcze jeden posterunek? I co ze zwiadowcami, którzy jadą przodem i podpalają ogniska?

— Och, zamknij się. Bez przerwy kombinuję, jak uzyskać optymalne rozwiązanie, aż mi się w głowie kręci… A co do ciebie, to wystarczy, byś był gotów… Czy przywiązałeś to mocno do przedramienia?

— Tak jak chciałaś.

Felicja zawołała:

— Basil!

— Obecny.

— Czy nie zagrałbyś jakiejś kołysanki? Rozległy się ciche dźwięki fletu, które uspokoiły podróżnych po zdenerwowaniu wywołanym przekraczaniem mostu. Dwa rzędy chalików, a po ich bokach psodźwiedzie, biegły teraz wśród potężnych pni drzew iglastych. Trakt był miękko wymoszczony wiekowym pokładem igliwia głuszącym kroki zwierząt i usypiającym nawet najmniej zmęczonych podróżnych. Szlak biegł teraz po wznoszącym się stopniowo terenie, aż osiągnął wysokość stu metrów powyżej lustra jeziora Bresse. Z prawej strony brzeg stawał się miejscami urwisty. Zbyt szybko, jak zauważyła Felicja, niebo zaczęło blednąc. Westchnęła, naciągnęła na oczy hełm hoplity i pochyliła się w siodle do przodu.

— Basil. Teraz.

Alpinista zagrał „Ali Through the Night”.

Gdy dokończył melodię, znowu zaczął ją grać. Cztery amficjony ruszyły do szturmu na czoło kolumny i równocześnie zaczęły szarpać zębami chaliko Epone. Kosmitka wydała mrożący krew w żyłach wrzask i spadła na ziemię w kłębowisko ciemnych ciał. Psodźwiedzie, porykując szczekliwie, rzuciły się na nią. Żołnierze i jadący na przodzie więźniowie krzyknęli z przerażenia, ale tańskiej władczyni niewolników już nie było słychać.

Ryszard uwolnił nogę, kopnął swego wierzchowca w szyję i silną dłonią schwycił wodze. Chaliko zerwało się do galopu w sam środek czterech żołnierzy próbujących przyjść Epone z pomocą.

Waldemar wykrzykiwał:

— Lancami, nie z łuków! Ściągnijcie je z niej, wy głupie sukinsyny!

Chaliko Ryszarda stanęło dęba, zwaliło się na kaptala i zrzuciło go z wierzchowca. Postać w białym habicie i czarnym welonie skoczyła na ziemię, jakby chciała pomóc wysadzonemu z siodła oficerowi. W chwili gdy Waldemarowi zaparło dech w piersiach ze zdumienia na widok wąsów na twarzy zakonnicy, Ryszard wyciągnął sztylecik Felicji ze złotej pochwy i dwukrotnie dźgnął nim Waldemara w szyję tuż za szczękami, powyżej szarej obroży; przeciął mu tętnice szyjne. Kaptal wrzeszcząc i bulgocząc złapał nieprawdziwą mniszkę, uśmiechnął się dziwnie i wyzionął ducha.

W półmroku dwa chalika bez jeźdźców walczyły zadając sobie nawzajem okropne rany wielkimi pazurami. Ryszard schował sztylecik do pochwy, chwycił brązowy miecz zmarłego oficera i cofnął się z przekleństwem na ustach. Z kłębowiska amficjonów i zbrojnych ludzi dobiegały zmieszane krzyki i długie wrzaski bólu. Dwaj żołnierze straży tylnej nadjechali galopem na pomoc kolegom. Jeden zaszarżował z pochyloną lancą, przebił małego psodźwiedzia, który zaatakował z boku, i podniósł go w powietrze. Ale wtedy rzuciła się na nich druga niezdarna postać; gryzła w pięty ich oszalałe i skrzeczące chalika.

Felicja siedziała nieruchomo na swym zwierzęciu, jakby była tylko widzem tej rzezi. Jeden z roninów zaczął bić swojego wierzchowca piętami, rzucił się w tłum i ściągnął wodze. Jakieś chaliko stanęło dęba i uderzyło zakrzywionymi szponami w zad jego wierzchowca. Japoński wojownik z pradawnym okrzykiem bojowym zmusił swoje chaliko do wspięcia się na tylne łapy; przednimi zadawało straszliwe ciosy, które zwaliły strażnika i jego zwierzę na ziemię w kłębiącą się masę ciał. Drugi ronin nadbiegł pieszo i chwycił lancę zrzuconego żołnierza.

— Psodźwiedź! Za tobą, Tat! — ryknął Ryszard.

Wojownik okręcił się w miejscu i wsparł tylce lancy o ziemię w chwili, gdy amficjon rzucił się do skoku. Zwierzę z przebitą na wylot szyją poleciało dalej siłą bezwładu i zmiażdżyło ronina zwanego Tat. Ryszard podbiegł i wbił ostrze miecza w oko wijącego się w drgawkach potwora, po czym zaczął go ściągać z ciała wojownika. Ale ktoś krzyknął:

— Leci następny!

Ryszard podniósł głowę i o cztery metry od siebie ujrzał czarny kształt z płonącymi oczami.

Felicja niewzruszenie przyglądała się walce; twarz miała niemal zupełnie zakrytą przyłbicą hełmu.

Szarżujący amficjon odwrócił się od Ryszarda I skoczył ponad stromym brzegiem jeziora; w locie wrzeszczał aż wpadł do wody z potężnym pluskiem. Basil i rycerz Dougal bezradnie krążyli na chalikach wokół rozjazgotanego kłębowiska, patrząc z wahaniem na młócące wokół krwawe pazury i zmagające się postacie. Zerwawszy zawadzający mu welon i barbet, Ryszard podniósł drugą lancę i rzucił ją Basilowi. Ten jednak zamiast nią kłuć, wziął zamach jak oszczepem i rzucił; trafił jednego z żołnierzy tuż nad górnym brzegiem zbroi na plecach. Grot wśliznął się pod skraj hełmu i przebił żołnierzowi podstawę czaszki. Trafiony zwalił się jak worek piasku.

Felicja przyglądała się walce.

Z otaczającego ich cienia nie wychynęły już żadne psodźwiedzie, te zaś, które jeszcze pozostały przy życiu, zajęte były rozszarpywaniem czegoś, co leżało obok ciała martwego białego chalika. Jeden tylko żołnierz stał wśród warczących zwierząt, rąbiąc je w powolnym ruchu jak pomalowany świeżą czerwoną farbą automat.

— Musicie go zabić — powiedziała Felicja.

Nie znaleźli już więcej lanc. Ryszard podbiegł do siedzącego na swym chaliku Rycerza, wręczył mu brązowy miecz i pokazał palcem:

— Bierz go, Dougal!

Strojny średniowieczny rycerz jak w transie chwycił oręż i odczekał do stosownego momentu, nim wjechał w stłoczone ciała martwych i umierających zwierząt i ludzi. Jednym ruchem odciął głowę nadaremnie siekącej bronią postaci.

Gdy upadł ostatni żołnierz, pozostały jeszcze dwa żywe psodźwiedzie. Ryszard znalazł drugi miecz i gotował się do stawienia im czoła, ale stwory chwycił jakiś atak. Niechętnie cofały się od swej ofiary, wyładowując wściekłość w wyciu. Wreszcie zawróciły i skoczyły ku własnej zgubie z urwiska nad jeziorem.

Niebo zaróżowiło się. Ze stłoczonej grupy ogłupiałych więźniów, których zagonili na bok w czasie potyczki Klaudiusz i Amerie, rozległy się zdławione głosy i histeryczne szlochy. Teraz uwolnieni zaczęli się zbliżać do miejsca masakry. Cichły jęki umierających chalików, gdyż pozostały przy życiu ronin podchodził kolejno z mieczem do zwierząt i wymierzał im cios litości. Pierwsze poranne ćwierkania wróbli, proste i podniosłe jak śpiew gregoriański, rozległy się wśród wysokich pni sekwoi.

Felicja stanęła w siodle, rozłożyła ramiona i zacisnęła pięści; głowę w pierzastym hełmie odrzuciła do tyłu. Następnie skręciła się z bólu, krzyknęła i opadła bezwładnie na wysoki tylny łęk siodła.

Japończyk pochylił się nad skrwawionym ciałem białego chalika, mruknął i przywołał gestem Ryszarda. Były kapitan żeglugi kosmicznej, odrętwiały z wysiłku, jedynie przez ciekawość zbliżył się niepewnym krokiem do krwawej masy; habit zakonnicy, który miał na sobie, utrudniał mu poruszanie się. Na ziemi wśród trupów leżał pogryziony ohydny kadłub bez kończyn, omotany krwawymi szmatami. Jedna strona jego twarzy była rozdarta do kości, lecz druga nadal piękna i nie tknięta.

Uniosła się powieka. Ku Ryszardowi wyjrzało zielone oko. Umysł Epone schwycił go i zaczął chylić ku ziemi.

Ryszard wrzasnął. Zaczął ciąć i rąbać mieczem z brązu to, co leżało pod nim, ale nieubłagany chwyt trzymał go twardo. W oczach Ryszarda światło poranka zaczęło blednąc, poczuł, że coś go wlecze do miejsca, z którego już nie ma powrotu.

— Żelazo! — usłyszał wysoki głos Rycerza. — Żelazo! Tylko od niego ginie wiedźma!

Bezużyteczny miecz upadł. Ryszard zaczął na oślep gmerać przy swej ręce. Ciągle się zapadał, ale znalazł wreszcie narzędzie zbawienia i wbił głęboko jego stalowe ostrze między bezpierśne, białopurpurowe żebra, aż po szaleńczo bijące serce, które się zatrzymało, a mieszkający w ciele Epone duch uleciał uwolniony, przez co uwolnił także Ryszarda.

Basil i ronin chwycili Ryszarda za ramiona i odciągnęli go stamtąd. Oczy miał wytrzeszczone i krzyczał jeszcze, ale nie wypuszczał sztyletu o złotej rękojeści. Nie zwrócili uwagi na obłąkanego Dougala który zeskoczył z siodła i zaczął coś deptać zakutymi w zbroję nogami.

Felicja krzyknęła ostrzegawczo.

Nie zważając na nią Rycerz wyciągnął ze szczątków okrwawioną złotą obręcz i cisnął daleko do jeziora, które pochłonęło ją bez śladu.

14

Gdy następnego wieczoru kierujący się ku południowi podróżnicy zatrzymali się w Darask, w stojącym tam nad brzegiem rzeki pałacu panował zamęt. Miejscowa władczyni leżała oczekując bliźniaków, lecz nadejście porodu niebezpiecznie się przedłużało. Creyn poszedł udzielić jej pomocy lekarskiej. Więźniów powierzono opiece noszącego srebrną obręcz majordoma, czarnego Irlandczyka, który natychmiast przedstawił się jako Hughie B. Kennedy VII i odprowadził ich pod strażą do wielkiej sali na najwyższym piętrze pałacu.

— Będzie wam dziś niewygodnie, przyjaciele — powiedział Kennedy. — Chłopcy i dziewczyny razem, ale tylko tutaj możemy wam zapewnić bezpieczeństwo. Tej nocy nie możemy sobie pozwolić na strażników przy osobnych pokojach, bo nasza biedna Lady Estella Sirone jest w krytycznej sytuacji, a cholerni Firvulagowie krążą dokoła, bo poczuły, co się święci. Będzie wam tu przynajmniej chłodno, a i komary nie dolatują tak wysoko. Na balkonie czeka na stole dobra kolacja.

Strażnicy pałacowi wnieśli nosze Steina i przełożyli go na jedno z łóżek pod baldachimem.

— Ależ on potrzebuje pomocy! — zaprotestowała Sukey. — Przez cały dzień nie jadł, nie pił i w ogóle… nic.

— Nim się nie przejmuj — odrzekł Kennedy.

— Gdy się kogoś usypia obręczą — dotknął swojej — to tak, jakby był w katalepsji. Twój przyjaciel jest w takim stanie jak hibernujące zwierzęta, z zupełnie spowolnioną przemianą materii. Wytrzyma do jutra. A wtedy, jeśli Bóg zechce, z naszą Lady będzie już wszystko w porządku i będziemy mogli mu poświęcić trochę czasu. — Majordomo popatrzył na Sukey przenikliwie. — Coś mi się widzi, że będziesz go dobrze doglądać.

Więźniom pozwolono wziąć z bagaży tylko ubranie na zmianę, resztę zabrali strażnicy. Kennedy jeszcze raz przeprosił za skromne przyjęcie i już miał zamknąć drzwi na zamek, gdy podeszła do niego Elżbieta i powiedziała cicho:

— Muszę porozmawiać prywatnie z Creynem. To ważne.

Majordomo zmarszczył brwi.

Madame, wiem, że jest pani osobą uprzywilejowaną, lecz otrzymałem rozkazy, by was tu umieścić wszystkich razem.

— Kennedy, jestem czynną metapsychiczką i wyszkoloną korektorką. Nie nawiązałam łączności z Creynem, ale mogę wyczuć twoją panią i jej nie narodzone dzieci i wiem, że właśnie w tej chwili są w poważnym niebezpieczeństwie. Stąd nie mogę im pomóc, ale jeśli zabierzesz mnie na dół, do sali porodowej… o właśnie! Creyn mnie wzywa!

Kennedy również usłyszał wezwanie telepatyczne.

— Więc proszę ze mną. — Wziął ją pod rękę, wyprowadził na korytarz i zatrzasnął drzwi.

Raimo odezwał się kwaśnym tonem:

— A to ślicznie! Nas tu zamknięto, ale Panienka w Czerwieni obejrzy sobie ognie sztuczne.

— Nigdy bym nie pomyślał, że jesteś położnikiem-amatorem — zakpił Aiken.

— Nie słyszałeś tego typa? — Jasne oczy Raima zabłysły, oblizał wargi. — Powiedział, że Firvulagowie zaczynają oblegać ten dom! Chciałbym to widzieć. Może nawet wmieszać się do walki.

Sukey wykrzywiła szyderczo twarz.

— Nie możesz się doczekać, by wziąć udział w Polowaniu, prawda? Doczekać się, aż nabijesz na pikę głowę jakiegoś potwora? Ale kiedy płynęliśmy dzisiaj przez te bystrza, nie byłeś taki odważny!

Bryan i dziwnie zgaszony Aiken Drum wyszli na balkon; nie chcieli brać udziału w kłótni. Zostawiona kolacja wystarczyłaby dla tuzina osób, ale składała się tylko z zimnych i pośpiesznie przygotowanych potraw. Aiken wziął pieczoną kurzą nóżkę i zaczął ją obojętnie ogryzać, równocześnie badając zabezpieczenie balkonu. Okazało się, że całkowicie otacza go klatka z ozdobnych mosiężnych krat.

— Stąd szybko nie wyfrunę, prawda? Myślę, że mógłbym przepiłować kraty którymś z vitrodurowych szpejów, jakie mam w kieszeni. Ale nie wygląda na to, by ucieczka się opłacała. Tanowie tak mnie zainteresowali swoim słodkim życiem, że głupio byłoby uciekać.

— Mam wrażenie, że chodziło właśnie o wyrobienie u ciebie takiej postawy — rzekł Bryan. — Pozwolili ci posmakować tyle tylko z twoich nowych — możliwości, abyś zapragnął ich o wiele więcej. A wtedy odebrali ci metafunkcje, ale tak będzie do czasu, kiedy się poddasz w stolicy ich reżimowi treningowemu i kiedy zrobią z ciebie śliczną małą kopię ich samych.

— Więc tak to sobie wyobrażasz, prawda? — Błazeński uśmiech Aikena był tak szeroki jak zawsze, ale czarne oczka rzucały złe błyski. — Nie masz zapipczonego pojęcia ani o tym, ani jak mój umysł funkcjonuje. Jeśli zaś idzie o metazdolności, jesteś tylko normalny. Nie znasz i nigdy nie poznasz tej władzy, więc nie częstuj mnie zasranymi profesorskimi przepowiedniami na temat, jak się będę zachowywał!

— Założyli ci obrożę i dobrze ci z nią — odparł łagodnie Bryan.

Aiken pstryknął lekceważąco w swój srebrny naszyjnik.

— To? To tylko hamulec dla moich metafunkcji. Teraz jest skuteczny, bo jeszcze nie wykombinowałem, jak go wyłączyć. Pracuję nad tym. Myślisz, że mają mnie pod swą władzą? Creyn na samym początku zaprogramował w to inhibitor psychiczny. To taki mały zrzęda siedzący w mózgu, który bez przerwy daje do zrozumienia, że spotkają nas okropne rzeczy, jeśli spróbujemy uciekać albo zrobimy cokolwiek, co zagrozi spokojowi i dobrobytowi naszych wspaniałych tańskich przyjaciół. A wiesz, ile jest wart ten inhibitor mający na mnie wpływać? Gówno wart. Przed małą Sukey i tępym Raimem Tanowie są bezpieczni. Ale nie przed Aikenem Drumem.

— Obręcze… Czy już wiesz, jak działają poszczególne rodzaje?

— Nie wszystko, ale dość. Na przyjęciu w Roniah jedna z Tanek wygadała się, gdy grzecznie się do niej zabrałem. Te kochane obręcze to artykuł podstawowy, wzmacniacze mentalne zmieniające latentnych w aktywnych. Są wypchane pastylkami baru, przez które przebiega sieć z mikroskopijnymi ilościami ziem rzadkich i odrobiną jeszcze innego szmelcu przywiezionego przez te błazny z macierzystej galaktyki. Obręcze Tanowie wyrabiają rzemieślniczo i mają maszyny do hodowli i wytłaczania pastylek. Mało co rozumieją, jak to wszystko działa, a większość z nich wie jeszcze mniej na temat teorii działania naszyjników, tej całej metapsychiki. Technologią produkcji zawiaduje w stolicy jakiś zespół, nazywający się Bractwo Zniewalających.

— Czy poszczególne złote obręcze różnią się siłą… eee… wzmacniania?

— Są wszystkie identyczne. I mogą zwiększać tylko to, co osobnik już posiada. Jeśli ma jedną słabiutką uśpioną zdolność, zostanie słabiutkim aktywnym. Jeśli jest po gardło wypchany wszystkimi pięcioma metafunkcjami, będzie Wielkim Magiem. Większość Tanów jest mocna w zakresie jednej tylko metafunkcji i ma tendencję do wiązania się z innymi tego typu. A faceci z kilku mocnymi funkcjami stanowią prawdziwą arystokrację. Można się było tego spodziewać. Jest to ten sam wzorzec co w Środowisku, tylko na tandetną skalę. Każdy goni za tym, na co go stać. O ile mogłem się zorientować, nie ma tu mętów klasy mistrzowskiej i niczego podobnego do psychojedności Środowiska.

Bryan pokiwał głową z namysłem.

— Już wyczułem brak hierarchii u tego ludu.

Wcale bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że są na poziomie społecznym systemu klanowego. Fascynujące… i niemal nie spotykane, biorąc pod uwagę symptomy ich wysokiej kultury.

— To barbarzyńcy — oświadczył kategorycznie Aiken. — I to właśnie w nich lubię! I nie są na tyle dumni, by nie włączać między siebie nas, ludzi z uśpionymi zdolnościami…

— Jeśli noszą srebrne obroże.

Aiken parsknął śmiechem.

— Ano. Srebrne naszyjniki mają wszystkie własności wzmacniające złotych… oraz obwody sterowania. Szare obroże i te małe dla małpek mają tylko sterowanie plus garść obwodów przyjemność/ból, a także komunikator telepatyczny o bardzo zmiennym zasięgu.

Bryan wyjrzał przez balkon.

— Czy masz jakieś ślady mentalne na temat tego, co się tu dzieje? Tam na dole duży ruch. Coraz bardziej mnie ciekawią ci Firvulagowie.

Aiken zmarszczył brwi.

— Było coś dziwnego w odciętych głowach przywiezionych przez uczestników Polowania. Niektóre z nich nie wydawały się całkiem martwe! A po chwili zaczęły… jak by to powiedzieć?… migotać. Myśliwi je zabrali, więc nie zdołaliśmy im się dobrze przyjrzeć. Ale w tym całym przedstawieniu był jakiś element… podświadomy.

Pojawili się Sukey i Raimo w poszukiwaniu kolacji.

— Czy wy coś słyszycie? — spytał ich Aiken. — Myślowo? Próbowałem, ale ten cholerny rygiel, jaki mi wstawił Creyn, ekranuje wszystko poza paru szeptami.

Sukey zamknęła oczy i zatkała uszy palcami. Raimo stał jedynie przez jakiś czas z otwartymi ustami i wreszcie powiedział:

— Słyszę tylko, jak mi burczy w brzuchu. Biorę się za jedzenie.

Po kilku minutach Sukey, cierpliwie obserwowana przez Aikena i Bryana, otworzyła oczy.

— Odbieram… usilne dążenie. Z licznych źródeł mentalnych, które wyglądają różnie. Nadają na innej długości fali niż ludzie. Nawet niż Tanowie. Mogę się do nich dostroić, ale to trudne. Czy mnie rozumiecie?

— Rozumiemy, dziecino — odrzekł Aiken.

Popatrzyła zaniepokojona na niego, a następnie na Bryana.

— Jak sądzicie, co to może być?

— Na pewno nic, czym musielibyśmy się martwić — odpowiedział Bryan.

Sukey mruknęła coś na temat, że chciałaby posiedzieć ze Steinem i wzięła do pokoju talerz z owocami i zimnymi mięsami. Bryanowi wystarczył byle jaki sandwicz i kubek napoju podobnego do jabłecznika. Antropolog stał teraz i patrzył na pogrążone w półmroku Darask. Na wschodzie ośnieżone szczyty gigantycznej fortecy Alp Nadmorskich jeszcze świeciły różem zachodzącego słońca. Niezwykłe, pomyślał Bryan. Wydaje się, że te góry są tak wysokie jak główny trzon Himalajów czy nawet Masyw Hlithskjalf na Asgardzie.

Z gór spływał chłodny wiatr i przelatywał nad bagnistymi równinami, gdzie Rodan zwalniał biegu i wziąwszy ostry skok w dół w okolicy nie istniejącego Lyonu, wreszcie rozlewał się szeroko.

Podróż, którą dzisiaj odbyli, przypominała zejście po gigantycznych schodach w wąwozie. Płynęli spokojnie trzydzieści czy czterdzieści kilometrów, po czym napotykali dzikie bystrza, które przerzucały ich na kolejne niższe piętro z szybkością łodzi odrzutowej. Pomimo zapewnień kapitana Highjohna, Bryan miał wrażenie, że przeżył najgorsze tortury w życiu. Ostatni pas bystrzy położonych, jak przypuszczał Bryan, w wąwozie o jakieś pięćdziesiąt kilometrów powyżej przyszłego Mostu Awiniońskiego, był nie do wiary okropny. Długi okres strachu stępił zmysły Bryana aż do osłupienia. Aiken Drum prosił Creyna, by go nie usypiał na czas ostatniego, najcięższego odcinka spływu, ponieważ miał chętkę na sensacyjne przeżycia opisane przez Bryana. Gdy statek fiknął kozła na ostatniej wielkiej katarakcie i znalazł się na spokojnych wodach Jeziora Prowansalskiego, Aiken miał szarozieloną twarz, a błyszczące zwykle oczy zmętniałe od szoku.

— Pipczona jazda diabelskim młynem — jęknął. — W pipczonej betoniarce!

Gdy osiągnęli Darask nad Dolnym Rodanem, mieli za sobą prawie siedemdziesiąt kilomerów przebytych w mniej niż dziesięć godzin. Zwężające się koryto rzeki wiło się, rozdwajało i dzieliło na tuziny odnóg rozdzielonych falującymi łąkami i bagniskami, gdzie mieszkały stada długonogich ptaków oraz krokodyle w kremowe i czarne plamy. Tu i tam z błotnistej równiny wyrastały wysepki. Na szczycie jednej z nich znajdowało się Darask; wyglądało zupełnie jak tropikalna Mont Saint-Michel górująca nad morzem traw. By przedostać się z głównego nurtu Rodanu w odnogę wiodącą do warownego miasta, statek włączył silnik pomocniczy. W Darask było małe nabrzeże osłonięte piaskowcową ścianą wysokości ponad dwunastu metrów, opartą o niedostępne urwisko.

W tej chwili w mieście, nad którym wznosił się wysoko pałac, ramowie zapalali lampki nocne; wspinali się na wąskie drabiny, by dosięgnąć tych, które były umieszczone na kroksztynach wzdłuż dachów i posługiwali się bloczkami, by na wewnętrznych murach fortecznych zawiesić pionowe girlandy świateł. Na bastionach otaczających miasto ludzie w służbie wojskowej zapalali większe pochodnie. Pod okiem Bryana i innych oglądających to podróżnych została uruchomiona iluminacja w szczególnym stylu Tanów, która podkreślała zarys pałacu i jego wież punkcikami czerwieni i w kolorze bursztynu, symbolizującymi barwy heraldyczne jego psychokinetycznego pana, lorda Cranovela.

Aiken przyjrzał się tańskim lampom umieszczonym wzdłuż balkonu, na którym stali. Wykonane były z grubego, szlifowanego szkła i stały w małych kamiennych niszach, bez drutów ani części metalowych. Były zimne.

— Bioluminescencja — zdecydował człowieczek w złotym ubraniu i potrząsnął jedną z nich. — Założycie się, że to świecą mikroorganizmy? Co to mówił Creyn? Że te lampy są uruchamiane nadmiarem metaemanacji? To się zgadza. Każe się paru w obrożach z niskiego szczebla, by wytworzyli potrzebną falę w czasie, gdy grają w szachy, piją piwo, czytają w kąpieli albo wykonują jeszcze jakieś półautomatyczne…

Bryan ledwie zwracał uwagę na spekulacje Aikena. Za miastem na otaczających je bagniskach błędne ogniki zapalały własne lampy: małe plamki błękitu metanowego, mrugania robaczków świętojańskich, które rozbłyskiwały i gasły w rozproszonej synchronic blade błądzące płomyki ślizgające się po zamglonych wodach wokół wyspy jak zagubione czarodziejskie łódeczki.

— Tam są chyba te świecące robaczki albo palące się gazy błotne — odezwała się Sukey, kiedy stanęła za Bryanem i popatrzyła na ciemniejący krajobraz.

— Teraz coś słyszę — powiedział Raimo. — Ale żadnym metasposobem. Wy to chwytacie?

Wytężyli słuch. Rozczarowana Sukey wydęła wargi– Żaby!

W wiejącym wietrze rodził się prawie niesłyszalny tryl, nabierał mocy i na koniec rozbijał się w skomplikowany potrójny akord dzwonków i pisków. Niewidzialny maestro płazów skinął batutą i włączyły się dalsze głosy: chrząknięcia i pomruki, warkoczące bębenki, mlaśnięcia i trzaski, dźwięki jakby wygwizdywane na pustych trzcinach. Nowe żabie głosy dodały do tego naśladowanie wolno kapiącej wody, szarpanych strun, trylu ludzkiego gardła, brzęczenia wierteł, wzmocnionych tonów gitarowych, a w tym dźwiękowym tle rozległo się znajome kumkanie pospolitej żaby, tego wytrwałego stworzenia, które za sześć milionów lat będzie towarzyszyć ludzkości w kolonizacji odległych gwiazd.

Czworo na balkonie spojrzało po sobie i wybuchnęło śmiechem.

— Mamy miejsca w pierwszym rzędzie — stwierdził Aiken — na wypadek, gdyby nastąpiła inwazja Firvulagów. A ten niebieski dzban jest pełen czegoś chłodnego i zdecydowanie alkoholowego. Czy przyciągniemy tu fotele i zaczniemy się wzmacniać w związku z przybyciem potworów zgodnie z rozkładem jazdy?

— Wszyscy za? — spytał Bryan.

— Tak jest!

Wyciągnęli kubki, a człowieczek w złotym ubraniu po kolei je napełnił.

Elżbieta przycisnęła wierzch dłoni do spoconego czoła. Otworzyła oczy i wolno wypuściła powietrze.

Creyn i zmizerowany Tanu w pogniecionej żółtej todze pochylili się z niepokojem nad jej fotelem. Myśl Creyna dotknęła jej myśli, podtrzymująco, pytająco.


Tak. Oddzieliłam je. Definitywnie.

Przepraszam tak słaba moja zdolność rdza nieużywanie.

Teraz się urodzą.

Myśl Torda Cranovela płacz

Z wdzięczności. A ona?

Bezpieczne ach bezpieczne moje kochanie?

Kobietyludzie odporniejsze niż Tanu.

Teraz łatwo wyzdrowieje.


Mężczyzna w żółtej todze krzyknął głośno:

— Estella Sirone! — I wybiegł z komnaty.

Po paru chwilach kłótliwy wrzask noworodka dobiegł uszu dwojga czekających. Elżbieta uśmiechnęła się do Creyna. Za oknami pałacu mgły zaczęły szarzeć; nastawał świt.

— Nigdy nie miałam do czynienia z niczym podobnym — powiedziała Elżbieta. — Dwa nie narodzone umysły tak splecione, tak wzajemnie wrogie. Oczywiście bliźniaki jednojajowe. Ale wydaje się nieprawdopodobne, by autentyczna wrogość była zdolna…

Kobieta Tanu cała w czerwieni wysunęła głowę zza kotary na drzwiach i zawołała:

— Śliczna dziewczynka! Następne w pozycji pośladkowej, ale wydobędziemy je bezpiecznie, nie ma obawy. — Znikła.

Elżbieta wstała z fotela i podeszła zmęczona do okna. Po raz pierwszy od tylu godzin, które spędziła przy sali porodowej, pozwoliła swej myśli pobiec w dal. Na zewnątrz znajdowały się anomalie napierające coraz bliżej i potykające się nawzajem o swe wstrętne żądze. Takie małe, podniecone, nieludzkie umysły, wyraźnie aktywne, zmieniające kształty dusz w chwili, kiedy chciała je uchwycić dla zbadania. Wymykały się jej, tworzyły przebrania, bladły i rozbłyskiwały, kurczyły się do mikroskopijnej wielkości lub wydymały w potwory o groźnych postawach w wirującej wokół wież wyspowego pałacu mentalnofizycznej mgle.

Krzyknęło drugie dziecko.

Przeniknięty do głębi straszliwym zrozumieniem umysł Elżbiety spotkał się z myślą Creyna. Ze skomplikowanych emocji Tanu wydzieliła się powoli kropla żalu, po czym Creyn zatrzasnął między nimi nieprzenikalny ekran.

Elżbieta podbiegła do drzwi wewnętrznej komnaty i rozsunęła kotary. Kilka kobiet, zarówno ludzkich, jak i tańskich, zajmowało się młodą matką, człowieczą kobietą w złotym naszyjniku. Estella Sirone uśmiechała się trzymając przy prawej piersi śliczną dziewczynkę. Obok niej klęczał Cranovel i ocierał jej czoło.

Pielęgniarka Tanu w czerwieni przyniosła drugie dziecko, by je pokazać Elżbiecie. Był to malutki chłopiec, ważący około dwóch kilogramów, pomarszczony jak starzec, z ogromną głową gęsto porośniętą ciemnymi mokrymi włosami. Miał szeroko otwarte oczy, a z ust pełnych maleńkich ostrych zębów wydobywał się cienki skrzek. Pod spojrzeniem Elżbiety człowieczek zamigotał i pokrył się sierścią na całym ciele, znów zamigotał i zmienił się w sobowtóra swej pulchnej blond siostrzyczki.

— To Firvulag, przemieniec — oznajmiła pielęgniarka. — To bratnie cienie Tanów od początku świata. Zawsze przy nas, zawsze przeciw nam. Na szczęście rzadko się zdarza, by rodzili się jako bliźniacy. Większość z nich umiera przy porodzie, a matki wraz z nimi.

— Co z nim zrobicie? — spytała Elżbieta. Zafascynowana, przerażona, wysondowała mały obcy umysł i rozpoznała anormalną modłę, teraz już w pełni oddzieloną od bardziej złożonej struktury psychicznej jego tańskiej siostry.

Wysoka pielęgniarka wzruszyła ramionami — Jego lud czeka na niego. A więc, jak zawsze, oddamy go im. Czy chciałabyś to zobaczyć?

Elżbieta skinęła głową bez słowa.

Pielęgniarka szybko zawinęła noworodka w miękki ręcznik i pośpiesznie wyszła z komnaty porodowej. Elżbieta z najwyższym wysiłkiem dotrzymywała jej kroku w biegu na dół, piętro za piętrem, po kamiennych schodach, pustych, rozbrzmiewających echem i rozświetlonych tylko małymi lampkami w kolorze rubinu i bursztynu. Wreszcie dobiegły do piwnicy. Ociekający wilgocią korytarz prowadził aż do zewnętrznych murów miasta i wielkiej zamkniętej śluzy, obok której w wewnętrznej przystani stało mnóstwo pustych małych łódek. We wrotach śluzy znajdowała się furtka z brązowym ryglem, który kosmitka odsunęła.

Uważaj na swój umysł — ostrzegła i wyszła na zewnątrz, ku pełnemu mgły basenowi portowemu.

Świeciły w nim światełka, które rzuciły się ku nim z zatrważającą szybkością, lecz zupełnie bezdźwięcznie. Po nich napłynęło pojedyncze ciemnozielone światło, które zmieniło się w czterometrową kulę toczącą się po powierzchni wody i rwącą wypełniającą basen portowy mgłę na strzępy.

Bardzo ostrożnie Elżbieta rozsunęła tkaninę złudzenia i spojrzała do wewnątrz. Była tam łódź, a raczej mała płaskodenka, popychana bosakiem przez karzełkowatego mężczyznę. Na dziobie siedziała malutka pyzata kobieta z zamkniętym koszykiem na kolanach.

A więc widzisz nas, tak?

Elżbieta zachwiała się; przed jej oczami wybuchła świetlna zapora. Język tak jej spuchł, jakby miał ją udusić. Ręce Elżbiety pokryły się pęcherzami, poczerniały, zaczęły pękać i piec się w żywym płomieniu.

Popamiętasz nas, parweniuszko!

Ostrzegałam cię — powiedziała kobieta Tanu.

Elżbieta poczuła, że podtrzymują ją obce ręce.

Widziała tylko odpływającą w ciemność płomienną kulę. Usta miała zdrowe, ręce nie uszkodzone.

— Firvulagowie są swego rodzaju aktywnymi metapsychami — dodała pielęgniarka. — Większość z nich potrafi tylko jasno słyszeć i tworzyć iluzje, ale te bywają tak mocne, że nieprzygotowany umysł może przez nie oszaleć. My dajemy sobie nieźle z nimi radę w okresie Wielkiej Bitwy, a także przy większości innych okazji. Ale nie wolno dać im się zaskoczyć.

Noworodek znikł. W kilka chwil później zgasł także zielony blask, a przez strzępy mgły zaczęło przeglądać światło dnia. Wysoko na murach obronnych kobiecy głos śpiewał obce słowa do znanej melodii.

— Wracamy — powiedziała pielęgniarka. — Mój Lord i Lady będą ci bardzo wdzięczni. Musisz przyjąć należne podziękowania, a później posiłek i odpoczynek. Będzie małe święto rodzinne: nadanie dziecku imienia i nałożenie pierwszego, maleńkiego złotego naszyjnika. Proszą, abyś trzymała dziecko podczas tej ceremonii. To wielki zaszczyt.

— Ja jako wróżka chrzestna — szepnęła Elżbieta. — Co za świat! Czy mam także nadać dziecku imię?

— Ono już ma imię. Zgodnie z naszą tradycją nadajemy imię po kimś, kto ostatnio przeszedł na łono Tany. Dziecko będzie się nazywało Epone i dałaby Bogini, by było szczęśliwsze niż ostatnie, które nosiło to imię.

15

Amerie zeszła na brzeg jeziora w chwili, gdy uwolnieni więźniowie balastowali swe pośpiesznie nadmuchane łodzie.

–Musiałam dać Felicji środek uspokajający. Chciała rozedrzeć na sztuki tego biednego cymbała.

— Nic dziwnego — mruknął Klaudiusz. — Mnie też kusiło, gdy sobie przemyślałem sprawę.

Ryszard naciskał obu stopami gruszki syfonowe, pompując wodę do komór dwóch dekamolowych łódek leżących na brzegu, swojej i Klaudiusza. Starszy pan ładował do nich bagaż. Ryszard znowu przebrał się w kostium pirata, krótko poleciwszy mniszce, by „chwilowo” zachowała jego płaszcz kosmonauty. Ale teraz zmiażdżył ją wzrokiem.

— Być może Dougal nieświadomie oddał nam wszystkim przysługę. Kto wie, w co by się zmieniła Felicja, gdyby nałożyła złotą obręcz?

— O to właśnie idzie — przyznał Klaudiusz. — Ale znowu, gdyby ją miała, my nie musielibyśmy się martwić o zagrożenie ze strony żołnierzy, przynajmniej teraz. A w obecnej sytuacji będziemy mieli lada chwila na karku jakieś siły zbrojne. Pole walki nie mogło być daleko od następnego fortu.

— Wy dwaj, jak tylko skończycie, pomóżcie mi z Felicją — powiedziała Amerie. — Yosh przeszukuje bagaż, by odzyskać co trzeba z naszych rzeczy.

— Jest tam broń? — spytał Ryszard.

— Chyba nasze uzbrojenie zostawili w Zamku Przejścia. Jest większość narzędzi. Ale zdaje się, że żadnych map ani kompasów.

Klaudiusz i Ryszard spojrzeli po sobie. Paleontolog powiedział:

— Więc to będzie żegluga na nosa i niech diabli wezmą ostatniego. Zajmij się swoimi sprawami, Amerie. Za parę minut dołączymy.

Po skończonej walce, gdy uwolnili wszystkich więźniów, odbyli pośpieszną naradę i zdecydowali, że największe szanse ucieczki daje podróż wodą, po jednej albo dwie osoby w dekamolowej łódeczce ratunkowej z Zestawu Przeżycia. Tylko pięciu Cyganów zlekceważyło ostrzeżenia Klaudiusza przed niebezpieczeństwem jazdy na wrażliwych na sterowanie obręczami chalikach. Mieli zamiar wrócić i zaatakować posterunek przy moście wiszącym za pomocą zabranej zabitym żołnierzom broni i w ich skrwawionych zbrojach.

Reszta uciekinierów odnowiła więzy zadzierzgnięte jeszcze w gospodzie, poszczególne grupy znów się połączyły; zaplanowano wspólny ratunek. Klaudiusz jako jedyny mający praktyczną znajomość krajobrazu pliocenu zaproponował dwie możliwe drogi ucieczki. Pierwsza, która najszybciej zawiodłaby ich na dzikie tereny, wymagała krótkiej podróży na północny wschód przez górne przewężenie jeziora Bresse do wąwozów prowadzących ku gęsto porośniętych lasami Wogezom. Miało to jednak złą stronę: wymagało przecięcia głównego szlaku do Finiah na przeciwległym brzegu jeziora. Ale gdyby udało im się uniknąć patrolujących jeźdźców, znaleźliby się w górach przed wieczorem i skryli wśród skał.

Druga trasa wymagała przepłynięcia najszerszej części jeziora na południowschód, by dotrzeć do brzegu u podnóża Jury odległej o około sześćdziesiąt kilometrów, następnie by posuwać się na południe górami. Istniały duże szanse, że kraj w tym kierunku będzie całkowicie nie zamieszkany, gdyż za Jurą znajdowały się Alpy. Z drugiej jednak strony było prawdopodobne, że mieszkańcy nadbrzeżnych fortów mają własne łodzie i mogą na nich zorganizować pościg. Możliwe było, że uciekinierzy umkną na łodziach przed pogonią tańskich pachołków, ale wiatr był zmienny, a prawie bezchmurne niebo wskazywało, że może ucichnąć zupełnie, podobnie jak to było wczoraj. Jeśli zaś zastopują łódki z nadejściem nocy, mogą zwrócić na siebie uwagę Firvulagów.

Basil z pełnym przekonaniem głosował za szlakiem ku Jurze, natomiast konserwatyzm Klaudiusza skłaniał go ku Wogezom. Ale Alpinista zdołał przekonać większość. Zdecydowano więc w końcu, że wszyscy, z wyjątkiem resztki Grupy Zielonej oraz pozostałego przy życiu ronina Yosha, popłyną na południe. Więźniowie pośpiesznie zdjęli swe bagaże z chalików i zeszli jarem na małą plażę pod urwiskiem. Łodzie były gotowe do spuszczenia na wodę. Gdy pierwsza z nich już rozwijała żagle, Ryszard ukończył balastowanie dwóch łódek należących do Zielonych i wdrapał się na górę w poszukiwaniu reszty.

Zastał tu Klaudiusza, Amerie i Yosha stojących nad ciałem nieprzytomnej Felicji. Japoński wojownik powiedział:

— Znalazłem przybory ciesielskie Klaudiusza oraz noże, siekierki i piły z naszych Zestawów Przeżycia i Drobnego Rolnika. — Podał Ryszardowi ohydnie poplamiony pakunek. — A tutaj masz także przeoczony przez Cyganów łuk i strzały.

— Jesteśmy ci wdzięczni, Yosh — odezwał się starszy pan. — Łuk może nam się bardzo przydać. Poza żelaznymi porcjami mamy bardzo mało żywności, a w zestawach są tylko sidła i przybory rybołówcze. Ci, co idą na południe z Basilem, będą mieli czas sporządzić sobie uzbrojenie, jeśli osiągną wybrzeże Jury. Ale naszej grupie o wiele bardziej zagraża pościg na lądzie. Nie wolno nam się zatrzymywać, a polować możemy tylko w drodze.

— Ale ty, Yosh, powinieneś pójść z nami — powiedziała Amerie. — Czy nie zmienisz zdania?

— Mam własny Zestaw Przeżycia oraz lancę Tata. Zabiorę resztę narzędzi pozostawionych przez tamtych na brzegu. Ale nie pójdę ani z nimi, ani z wami. — Wskazał na niebo. — Mam tu obowiązki. Wielebna Siostra udzieliła memu biednemu przyjacielowi Ostatniego Namaszczenia. Ale nie wolno zostawić Tata ścierwnikom. Gdy skończę, mam zamiar pójść piechotą wprost na północ do Marny. Wpływa do pliocenskiej Sekwany, a Sekwana płynie do Atlantyku. Nie przypuszczam, by Tanowie zawracali sobie głowę pogonią za pojedynczym człowiekiem.

— No cóż… nie kręć się tutaj zbyt długo — odrzekł Ryszard z powątpiewaniem.

Ronin szybko ukląkł przy bezwładnym ciele Felicji i ucałował jej czoło. Ogarnął poważnym wzrokiem wszystkich pozostałych.

— Musicie się dobrze opiekować tym szalonym dzieckiem. Zawdzięczamy jej wolność, a jeśli Bóg pozwoli, ona nawet może spełnić swe zamiary. Ma na to dość sił.

— Wiemy o tym — odparła zakonnica. — Błogosławię cię na drogę, Yoshimitsusan.

Wojownik wstał, skłonił się i odszedł.

— Czas i na nas — powiedział Klaudiusz. Wraz z Amerie podnieśli wzruszająco lekkie ciało dziewczyny, Ryszard zaś zabrał jej hełm, bagaż, narzędzia i broń.

Postawili żagle i odpłynęli jako ostatni. Odetchnęli dopiero, gdy byli daleko od brzegu. Wody jeziora były zimne, niebieskie i nieprzezroczyste. Wpływały doń rzeki płynące z północno-wschodu z Jury i z Lasu Wogezów. Amerie patrzyła na oddalający się brzeg, gdzie wolno spływały z góry ptaki padlinożerne.

— Klaudiuszu… zastanawiałam się nad czymś. Czemu Epone nie umarła wcześniej po zadaniu jej tak straszliwych ran? Zanim Ryszard, Yosh i Dougal dotarli do niej, była już dosłownie rozerwana na kawałki. Powinna wykrwawić się na śmierć albo umrzeć od szoku. Ale żyła.

— Ludzie w forcie mówili ci, że Tanowie są prawie niewrażliwi na rany. Co, jak sądzisz, miało to oznaczać?

— Nie wiem… Może myślałam, że kosmici są zdolni swą siłą zniewalania obronić się przed napastnikami. Ale nie śniło mi się nawet, że Tanu może przeżyć takie uszkodzenia ciała. Trudno nie traktować ich jako istot prawie ludzkich, biorąc pod uwagę plan rozrodczy, o którym mówiła nam Epone.

— Nawet ludzie nie posiadający metafunkcji kurczowo trzymają się życia. W koloniach bywałem świadkiem rzeczy cholernie bliskich cudom. A jeśli idzie o wzmożenie funkcji mentalnych, które Tanom zapewniają ich obręcze…

— Ciekawe, czy tu na Wygnaniu mają urządzenia regeneracyjne?

— Myślę, że tak, przynajmniej w miastach. I jeszcze, Bóg wie, jaką inną technikę. Jak dotychczas widzieliśmy tylko obręcze, kalibrator sił umysłowych i to urządzenie rewidujące, którego użyli wobec nas, gdy tylko przeszliśmy przez bramę czasu.

— Ach tak. A to nas prowadzi do sprawy zabójczego sztyletu.

Starszy pan zdjął wiatrówkę i podłożył ją sobie pod plecy na oparciu siedzenia w łódce.

— Nie wątpię, że nasz przyjaciel, antropolog Bryan, mógłby nam opowiedzieć o legendarnej wrogości między czarownicami i żelazem. Zapewne wytłumaczyłby to jako echo napięć między kulturami epoki brązu i żelaza… Jakby nie było, folklor europejski niemal powszechnie podaje, że żelazo jest odrażające albo nawet śmiertelne dla Starego Ludu.

— Och, na litość boską, Klaudiuszu! — wybuchła mniszka. — Epone była kosmitką, a nie jakąś cholerną strzygą!

— No to wytłumacz mi, czemu nie wykończyły jej ukąszenia psodzwiedzi, odrąbanie kończyn i rany zadane mieczem z brązu, a wystarczyło jedno pchnięcie stalowego ostrza.

Amerie zastanawiała się przez chwilę.

— Być może żelazo zakłóca w jakiś sposób działanie obręczy. Krew Tanów jest tak samo czerwona jak nasza i zapewne równie bogata w żelazo. Być może ich ciała, umysły i naszyjniki działają w delikatnej harmonii, którą może zerwać wprowadzenie znacznej masy żelaza. Żelazo może nawet zachwiać tę równowagę, jeśli znajdzie się blisko powierzchni aury cielesnej. Pamiętasz Steina i jego topór bojowy? Nikt z załogi zamku nie był w stanie przeszkodzić mu w rzezi… co wówczas nie uderzyło mnie jako coś niezwykłego. Ale teraz, gdy wiemy więcej, wydaje mi się to znaczące.

— Zrewidowali nas dość dokładnie — odrzekł Klaudiusz. — Rozumiem też, dlaczego strażnicy nie potrafili odebrać Steinowi jego siekiery. Ale jak tu prześliznął się nóż Felicji?

— Nie mam pojęcia. Chyba że byli niedbali i nie zbadali jej nóg. A może złoto pochwy zdezorientowało wykrywacz. Wynikałyby z tego możliwości kontrtaktyki.

Klaudiusz przyjrzał się jej zmrużonymi oczami. W jej głosie brzmiało coś nowego i zaskakującego: wzbierająca siła.

— Zaczynasz mówić jak Felicja! To dziecko nie ma żadnych oporów przed wytępieniem wszystkich Tanów! Nie przejmuje się, że rządzą całą zakichaną planetą!

Na twarzy Amerie pojawił się dziwny uśmiech.

— Ale to nasza planeta. I za sześć milionów lat my tu będziemy. A oni nie.

Przycisnęła rumpel ramieniem; sterowała prosto na wschód. Wzmagający się wiatr wypełnił żagiel.

Dopłynęli za osłonę błotnistej wyspy, zrzucili żagle, zdemontowali i wypuścili powietrze z masztów i kilów. Łodzie zamaskowali naręczami ściętych trzcin i młodych wierzb. Na miejsce sterów zamontowali na rufach dekamolowe wiosła do śrubowania. Człowiek skulony na rufie mógł, poruszając wiosłem, nadać łódeczce ledwie dostrzegalny ruch do przodu.

— Dwie godziny zabierze nam przepłynięcie dwóch kilosów do brzegu tym sposobem — zaprotestował Ryszard.

— Ciszej — ostrzegł go Klaudiusz. — Po wodzie głos niesie się daleko. — Podsunął swą łódź bliżej Ryszarda. — Gdzieś na tym brzegu jest trakt, może nawet i fort, w którym mieliśmy zatrzymać się dziś rano na odpoczynek. Musimy dobrze się ukrywać, póki się nie upewnimy, że brzeg jest czysty.

Ryszard zaśmiał się nerwowo.

— Brzeg jest czysty! Więc to stąd wziął się ten frazes! Zapewne piraci…

— Zamknij się, synu — odrzekł starszy pan przyciszonym i ochrypłym ze zmęczenia głosem. — Po prostu od tego miejsca płyń za mną i udawaj, że jesteś kupą unoszących się na wodzie gałęzi.

Klaudiusz wiosłował tak wolno, że nie zostawiał na powierzchni wody żadnego śladu; wydawało się, że łodzie dryfują od wysepki do wysepki, stopniowo zbliżając się do płaskiego brzegu, gdzie trzciny i trawy rosły na pięć metrów w górę, a długonogie ptactwo wodne o różowym, niebieskim i olśniewająco białym upierzeniu przechadzało się po płyciźnie, dźgając dziobami żaby i ryby.

Słońce podniosło się wyżej. Zrobiło się nieznośnie gorąco i wilgotno. Pojawiły się nad nimi jakieś kłujące muszki. Uwięzieni pod maskującą zielenią szukali w swych niewygodnie zapakowanych bagażach jakiegokolwiek środka odstraszającego, lecz zanim go znaleźli, mieli już pełno swędzących bąbli. Po długim i nudnym wiosłowaniu łodzie przybiły do porośniętego dżunglą błotnistego brzegu, gdzie gęsto rosły bambusy grubości ludzkiego uda. Kwiaty na wiecznie zielonych liściastych drzewach pachniały mdlącą słodyczą. Po błotnistym gruncie biegła ścieżka zwierzyny, twardo ubita szerokimi, płaskimi stopami. Wyglądała, jakby miała ich zaprowadzić na wyżej położony teren.

— To jest to — powiedział Klaudiusz. — Wypuszczamy powietrze z łódek i ruszamy stąd piechotą.

Ryszard wydostał się ze sterty trzcin i gałązek swej łodzi i przyjrzał się okolicy z niesmakiem.

— O Jezu, Klaudiuszu. Musiałeś wybrać nam lądowisko w zasranym bagnie? I wygadują na zielone piekło! Tu się na pewno roi od węży. A popatrzyłeś na te ślady? Tutaj się kręci coś naprawdę paskudnego!

— Och, wypchaj się, Ryszardzie — odezwała się Amerie. — Pomóż mi wynieść Felicję na brzeg, a postaram sieją ocucić, wy zaś…

— Wszyscy padnij! — syknął rozkazująco starszy pan.

Skulili się w łodziach i wytężyli wzrok w kierunku, z którego przybyli. Za błotnistymi wysepkami, gdzie jezioro było głębokie, a wiatr wiał bez przeszkód, płynęły dwa jednomasztowce zupełnie niepodobne do statków uciekinierów. Lawirowały powoli w kierunku północnym.

— No, teraz wiemy, gdzie znajduje się fort — zauważył Klaudiusz. — Na południe stąd i zapewne niedaleko. Prawdopodobnie na pokładach mają lornety. Musimy się przyczaić, aż opłyną tamten przylądek.

Czekali. Spływający im po skórze pot wywoływał swędzenie. Podrażnione jego zapachem muszki zabzykały i zabrały się do ich niezabezpieczonych oczu i nozdrzy. Klaudiuszowi zaburczało w brzuchu; przypomniał sobie, że prawie od dwunastu godzin nic nie jadł. Ryszard odkrył, że nad lewym uchem ma ukrytą we włosach lepką ranę; to samo odkryły miejscowe muchy odmiany plujka. Amerie bezskutecznie próbowała się modlić, ale jej bank pamięci odmówił podania jakichkolwiek tekstów, z wyjątkiem modlitwy przed jedzeniem oraz „Wszystkich naszych dziennych spraw”.

Felicja jęknęła.

— Zakryj jej usta, Ryszardzie — powiedział Klaudiusz. — Ucisz ją tylko na parę minut.

Gdzieś zakwakały kaczki. Gdzieś indziej jakieś zwierzę w poszukiwaniu posiłku węszyło, chrząkało i obalało olbrzymie bambusy jak gałązki. A jeszcze gdzie indziej, na samej granicy słyszalności, rozległy się srebrzyste tony trąbki, której odpowiedziała głośniej druga z północy.

Stary paleontolog westchnął z ulgą.

— Już ich nie widać. Wypuszczamy powietrze z łódek i wyruszamy.

Nadmuchiwacze, ustawione wstecznie, szybko wyssały powietrze i wodę z pomiędzy dekamolowych błon; łodzie zmniejszyły się do kulek wielkości piłeczek pingpongowych. Amerie cuciła Felicję lekiem pobudzającym, Klaudiusz zaś wyszukał w swym pakunku suchary i cukierki wzmacniające z żelaznej porcji i rozdzielił je między wszystkich.

Felicja była apatyczna i zdezorientowana, ale mogła już iść. Klaudiusz chciał, by zdjęła skórzaną zbroję, rękawice i nagolenniki, które w parnym powietrzu nad bagniskiem musiały być piekielnie niewygodne, ale odmówiła. Zgodziła się tylko schować hełm w bagażu, gdy Klaudiusz wytłumaczył jej, że jego pióropusz może ich zdradzić przed pogonią. Na zakończenie rytuału wysmarowali się wzajemnie błotem dla kamuflażu i wyruszyli. Na czele szedł Klaudiusz, za nim Ryszard, Amerie i Felicja w straży tylnej. Hokeistka niosła w związku z tym łuk i strzały.

Szli cicho ścieżką, która była dość szeroka, by nią wygodnie maszerować. Ta okoliczność spodobała się Ryszardowi i kobietom, ale raczej zaalarmowała lepiej znającego życie w dżungli Klaudiusza. Przez prawie dwa kilometry podążali wśród pni bambusów, olch, wierzb i subtropikalnych wiecznie zielonych drzew. Niektóre obwieszone były owocami rdzawego i szkarłatnego koloru, lecz Klaudiusz przestrzegł towarzyszy, by ich nie kosztowali. Ku ich zdumieniu jedynymi dzikimi zwierzętami, jakie spotkali, były ptaki i gigantyczne pijawki. Teren zaczął się podnosić; był teraz bardziej suchy. Weszli w gęsty las rozbrzmiewający głosami ptaków i zwierząt. Z drzew zwisały pnącza, poszycie zaś po obu stronach ścieżki stanowił nieprzenikniony gąszcz ciernistych krzewów.

Wreszcie drzewa zrzedły i ponura zieloność ustąpiła blaskowi słońca. Klaudiusz podniósł rękę na znak, by się zatrzymali.

— Ani pary z ust — szepnął. — Byłem prawie pewien, że się z czymś takim spotkamy.

Zza cienkiej zasłony młodych drzewek wyjrzeli na otwartą łąkę porośniętą kępami krzaków. Ogryzało je stado sześciu dorosłych i trzech młodych nosorożców. Stare były długie na około cztery metry i mogły ważyć dwie, trzy tony. Miały po dwa rogi, małe świńskie oczka, a na uszach dziwaczne pędzle włosów. Trzepały nimi nieustannie, oganiając się przed krążącymi wokół muchami.

— Rzekłbym, że to Dicerorhinus schleiermacheri — szepnął Klaudiusz. — To po ich ścieżce szliśmy.

Felicja wysunęła się naprzód i założyła na cięciwę ostrą jak brzytwa strzałę.

— Dobrze, że wiatr wieje w naszą stronę. Zbadam przez chwilę ich mózgi i zorientuję się, czy mogę te zwierzęta stąd usunąć.

— A tymczasem miejmy nadzieję, że nie poczują pragnienia — powiedział Ryszard.

Zostawili Felicję, by poeksperymentowała swoją zdolnością zniewalania i wycofali się wzdłuż ścieżki do słonecznej dolinki leżącej z boku; tam usiedli, żeby odpocząć. Ryszard wbił pionowo w ziemię prosty patyk długości swego ramienia i kamyczkiem zaznaczył położenie końca cienia.

— Budujesz zegar słoneczny? — zagadnęła Amerie.

Pirat skrzywił się w grymasie.

— Jeśli zostaniemy tu dość długo, mogę wziąć namiar. Wraz z pozornym ruchem słońca po niebie przesuwa się też koniec cienia. Trzeba poczekać, zaznaczyć go drugim kamieniem, oba połączyć kreską i ma się kierunek wschód-zachód. Jeśli chcemy dostać się w góry najprostszą drogą, myślę, że musimy iść bardziej na lewo niż kierunek tej ścieżki.

Upłynęła prawie godzina, nim wróciła Felicja, by im powiedzieć, że już można bezpiecznie przejść przez łąkę. Wybrali nowy kierunek zgodnie ze wskazaniami prymitywnej nawigacji Ryszarda, ale nie mając dogodnej ścieżki zwierzęcej w tę stronę, musieli przedzierać się przez zbite, pełne kolców dolne piętro puszczy. Nie można było iść cicho. Zwierzyna podniosła rejwach jak w ogrodzie zoologicznym w porze karmienia. Dali więc spokój z ostrożnością, wyciągnęli vitrodurowe siekierki i wielki topór ciesielski Klaudiusza i zaczęli wycinać sobie przejście. Po dwóch godzinach takiej mordęgi natrafili na pokaźny strumień, co pozwoliło im pójść wzdłuż niego w stronę, gdzie las był mniej gęsty.

— Jesteśmy obecnie na skarpie nad jeziorem — oświadczył Klaudiusz. — Trakt wiodący do fortu musi być blisko. Zachowajcie się bardzo cicho i nastawcie uszu.

Szli skradając się i kryjąc w cieniu olbrzymich drzew iglastych, sagowców i paproci. I zupełnie niespodzianie natknęli się na trakt, gdy musieli skręcić, by uniknąć spotkania z pajęczyną wielkości obrusa bankietowego. Przebity przez gęste krzaki trakt był opustoszały.

Felicja schyliła się nad stertą nawozu chalika.

— Zimny. Przejeżdżali tędy dwie godziny temu. Widzicie ślady idące na północ?

— Będą wracać — odrzekł Klaudiusz. — A jeśli mają ze sobą amficjony, mogą nas wytropić. Trzeba zatrzeć nasze ślady i znikać stąd. Gdy przedostaniemy się wyżej, będzie mniej drzew i łatwiej iść.

— I aby nas nie wywęszyły, musimy iść strumieniem, jeśli taki napotkamy.

Wspinali się po zboczu, gdzie drzewa stały w większych odstępach, ale marsz nie był wcale łatwy. Przez prawie godzinę posuwali się łożyskiem wyschłego potoku, aż łagodne zbocze nad skarpą zmieniło się w stromiznę pełną odłamów skał wielkości domu. Wiatr ucichł i przy wspinaczce przygniatał ich upał popołudnia.

Podczas postojów mieli widok na wielkie jezioro. Daleko na południe żagle jakby stały nieruchomo na wodzie. Nie można było odróżnić, czy należały do łodzi reszty uciekinierów, czy statków marynarzy w szarych obrożach. Dyskutowali na temat losu, jaki mógł spotkać Basila i jego oddział, Yosha i Cyganów w ich absurdalnie romantycznym wypadzie na posterunek przy moście. Na szlaku jednak rozmowa cichła, bo musieli oszczędzać oddech przy coraz trudniejszej wspinaczce. Gdy Ryszard rozciął sobie sportowe pantofle na kamieniu i musiał włożyć niewygodne morskie buty swego kostiumu pirata, zaczęła znikać nadzieja, że wkrótce pokonają pierwszy wysoki grzbiet. Następnie Amerie zawiodły jej sforsowane jazdą na chaliku nogi, potknęła się na zdradliwym zboczu i strąciła kilka dużych głazów, które spadły na Klaudiusza i uderzyły go mocno w rękę i ramię.

— Nie damy dzisiaj rady wleźć na szczyt — gderał Ryszard. — Moja lewa pięta to jeden wielki pęcherz, a Amerie zaraz zemdleje.

— To jeszcze tylko kilkaset metrów — rzekła Felicja. — Jeśli nie możecie się wspinać, zaniosę was! Chcę się rozejrzeć po terenie, przez który ma– my iść jutro. A może uda się dostrzec ogniska fortu, a nawet ognie sygnałowe na trakcie pod nami, gdy się ściemni.

Klaudiusz oświadczył, że da sobie radę. Felicja podała jedną rękę Ryszardowi, drugą zakonnicy i zaczęła ich holować. Posuwali się wolno, ale udało im się dojść do szczytu w momencie, kiedy słońce zaszło za pagórki po przeciwnej stronie jeziora.

Gdy już złapali oddech, Klaudiusz powiedział:

— Czemu by nie ukryć się na noc po wschodniej stronie tych wielkich głazów? Znajdziemy tam dobre, suche schronienie i nie przypuszczam, by ktokolwiek mógł dostrzec z dołu ognisko, jeśli je rozpalimy w nocy. Mogę pozbierać trochę drzewa.

— Dobra myśl — odparła Felicja. — A ja rozejrzę się po okolicy. — Znikła wśród skał i pokręconych jałowców sabińskich.

Reszta grupy zajęła się opatrywaniem swych ran, nadmuchała dekamolowe tapczany i obciążyła ich nogi ziemią, bo nie mieli wody do stracenia. Z ubolewaniem przygotowali posiłek z sucharów, wafli odżywczych i algoproteiny o posmaku sera. Gdy Klaudiusz naznosił stos suchych gałęzi, zjawiła się Felicja z łukiem niedbale opartym na ramieniu; machała trzymanymi za tylne łapy trzema tłustymi, podobnymi do świstaków zwierzętami.

— Witaj, Diano! — zarechotał starszy pan. — A ja gotów jestem obedrzeć je ze skóry i wypatroszyć.

Gdy zapadły ciemności rozpalili ognisko i upiekli dziczyznę, którą pożarli do ostatka. Następnie Ryszard i Klaudiusz zwalili się na posłania i prawie natychmiast zasnęli. Amerie, choć kręciło jej się głowie ze zmęczenia, uważała za swój obowiązek zeskrobać tłuszcz i resztki jedzenia z zastawy, wysterylizować ją zasilaczem, a następnie wypuścić z naczyń powietrze i schować je. Oto duża, pożyteczna dziewczyna!

Poszła między skałami na miejsce, gdzie stała hokeistka. Zbocze opadało stromo na południowy zachód. Nad jeziorem wisiał księżyc w pierwszej kwadrze, a w wodzie odbijało się niewiarygodnie dużo plioceńskich gwiazd, co umożliwiało odróżnienie jej od lądu. Daleko na południu po ich stronie jeziora widać było grupę pomarańczowych punkcików.

— Jak to daleko? — spytała mniszka.

— Przynajmniej z piętnaście kilosów. Może więcej. W linii powietrznej. — Felicja zaśmiała się.

Amerie nagle zupełnie oprzytomniała; odczuwała ten sam stan i fascynację co kiedyś. Sylwetka dziewczyny koło niej rysowała się w świetle gwiazd niewyraźnie, lecz Amerie wiedziała, że Felicja na nią patrzy.

— Nie podziękowali mi — powiedziała sportsmenka cichym głosem. — Ja ich uwolniłam, ale oni nie podziękowali. Nadal się mnie boją. I ten dureń Dougal!… Żaden z nich, nawet ty, nie czuł do mnie sympatii ani nie zrozumiał, czego chciałem…

— Przecież nie mogłaś zabić Dougala! Na miłość boską, Felicjo! Ja musiałam cię ogłuszyć.

— Zabicie go podniosłoby mnie na duchu — odparła dziewczyna i podeszła bliżej Amerie. — Pracowałam nad moimi planami. Planami, o których nigdy wam nie mówiłam. Kluczem była złota obręcz. Nie tylko do uwolnienia nas, ale i ocalenia pozostałych: Bryana, Elżbiety, Aikena, Steina. Uwolnienia wszystkich ludzkich niewolników! Czy nie rozumiesz? Naprawdę mogłabym to zrobić! Za pomocą złotej obręczy poskromiłabym to, co we mnie siedzi i użyłabym tego.

Amerie zaczęła ją łagodzić:

— Wszyscy jesteśmy ci wdzięczni, Felicjo. Byliśmy tylko zbyt oszołomieni przez wydarzenia, by ci cokolwiek powiedzieć po walce. A co do Dougala… był zbyt szybki dla Basila i Yosha, żeby go powstrzymali, i zbyt szalony, by zrozumieć, co robi, że wyrzuca naszyjnik. Sądził pewno, iż nie będzie wolny od przemocy Epone, póki obręcz nie zostanie oddzielona od jej ciała.

Felicja nie odpowiedziała. Po chwili zakonnica dodała:

— Może ci się uda zdobyć drugą.

Usłyszała westchnienie.

— Teraz już o mnie wiedzą — rzekła Felicja — więc będzie to bardzo niebezpieczne. Ale muszę spróbować. Może napaść na drugą karawanę, a może nawet na Finiah. To będzie trudne i potrzebna mi będzie pomoc.

— Pomożemy ci.

Felicja zaśmiała się cicho.

— Ja ci pomogę. Jeszcze dużo czasu upłynie, nim udam się do pustelni.

— Ach, to… dobrze. Potrzebuję twojej pomocy, Amerie. Potrzebuję ciebie.

— Felicjo… Nie zrozum mnie źle.

— Och, przecież wiem o twoim malutkim ślubie wyrzeczenia. Ale zrobiłaś go sześć milionów lat temu i w innym świecie. Uważam, że teraz ty potrzebujesz mnie nie mniej niż ja ciebie.

— Potrzebuję twojej obrony. Wszyscy potrzebujemy.

— Ty potrzebujesz czegoś więcej.

Amerie cofnęła się, potknęła o kamień i upadła; podrażniła zabliźniające się rany na rękach.

— Pomogę ci — powiedziała Felicja.

Ale zakonnica wstała, choć z trudem, bez pomocy i skierowała się w stronę żarzących się resztek ogniska, przy którym spali pozostali podróżnicy. Potykała się i zaciskała pięści coraz mocniej, aż wbiła sobie paznokcie w rany, przez co otworzyły się jeszcze bardziej. Za nią w ciemności śmiała się Felicja.

16

— Jest przygotowany, Sukey. Ostateczne rozładowanie musisz wziąć na siebie.

— Ale… czy potrafię? Znów mogę to sfuszerować.

— Nie. Jesteś w stanie dać sobie radę z tą stroną jego leczenia. Mnie on na to nie pozwoli, ale ty możesz. Nie bój się.

… Zbożowe pola Illinois, płaskie jak stół i ciągnące się od horyzontu po horyzont, z domem farmerskim jak zabaweczka i zabudowaniami gospodarczymi zagubionymi w ogromie przestrzeni. Przy jednym z łanów siedzi trzyletni chłopiec i owczarek alzacki, suka. Chłopiec, psotny i zręczny, daje sobie radę z zameczkiem błyskawicznym nie do otwarcia przez dzieci i odpina od spodenek radiosygnalizator. Podaje go suce, która jest w ciąży i miewa dziwaczne apetyty, więc łyka sygnalizator. Chłopiec wstaje i niepewnym, dziecinnym krokiem kieruje się wzdłuż łanu ku ciekawym hałasom w oddali. Suka, której nie wystarczyła elektroniczna przekąska, biegnie do jednego z budynków farmy, gdzie gotuje się lunch…

— Nie! Nie mogę tam się znowu dostać!

— Ciii… Spokojnie. Jesteś blisko, już bardzo blisko.

— … Kombajn-robot, prawie tak wielki jak dom farmera i pomalowany na żywy oranż, posuwa się przed siebie pochłaniając po trzydzieści rzędów kukurydzy na raz, mieląc pędy i liście na użyteczną pulpę, łuskając kolby długie jak ręka mężczyzny i pakując dorodne złote ziarna w kontenery do wysyłki na inne farmy rozrzucone po całym Środowisku Galaktycznym. Ta nowa kukurydziana hybryda daje plon dwudziestu metrów sześciennych ziarna z hektara…

— Nie chcę patrzeć. Nie zmuszaj mnie do tego.

— Bądź spokojna. Odpręż się. Idź za mną. Jeszcze tylko raz.

… Chłopiec posuwa się wzdłuż rzędu roślin, gdzie czarną ziemię upał zmienił w okruchy szarego pyłu. Nad nim chwieją się gigantyczne rośliny z brązowymi na tle nieba pękami włókien; nabrzmiałe kolby na pędach są dojrzałe i gotowe do zbioru. Chłopiec idzie w stronę hałasu, ale to daleko, musi więc przysiąść, by odpocząć. Opiera się plecami o łodygę tak grubą, jak pień młodego drzewka, a szerokie zielone liście osłaniają go przed żarem słońca. Zamyka oczy. Gdy je znów otwiera, hałas jest znacznie głośniejszy, a powietrze pełne pyłu…

— Proszę. Proszę.

— Jeszcze tylko jeden raz musisz tam wniknąć. Ale jestem z tobą. To dla ciebie jedyna droga.

… Oczarowanie zmienia się w niepokój, zmienia w strach, bo chłopczyk dostrzega pomarańczowego potwora przegryzającego się ku niemu. Mózg robota starannie bada rzędy przed sobą na impulsy z radiosygnalizatora, natychmiast wyłączające bieg maszyny. Ale nie ma sygnałów. Maszyna toczy się naprzód. Chłopiec ucieka przed nią, bez trudności wyprzedzając kombajn posuwający się równym marszem kilometr na godzinę…

— Ona to wiedziała! Szukała mnie teledetektorem w porze lunchu i znalazła tylko psa wysyłającego na podwórzu dwa sygnały zamiast jednego. Wiedziała, że muszę być w polu. Zawołała tatę, by zatrzymał kombajn i mnie poszukał, ale nie dostała odpowiedzi. Znajdował się poza obrębem fermy, próbując naprawić zatarty wirnik jednej z anten.

— Tak. Dalej. Możesz ją zobaczyć, jak wyrusza kapsułą na poszukiwania.

… Chłopczyk ucieka przed siebie, nie zdając sobie z braku doświadczenia sprawy, że powinien zejść na bok, poza zasięg maszyny, zamiast biec w prostej linii tuż przed nią. Przyśpiesza kroku i czuje kolkę w boku. Zwalnia i zaczyna skomleć. Potyka się, pada, wstaje i niepewnym krokiem rusza dalej. Jego jasnoniebieskie oczy przesłaniają łzy. Wysoko w górze kapsuła powietrzna unosi się nad nim. Chłopiec zatrzymuje się, macha rękami i wrzeszczy do matki. Kombajn posuwa się dalej, ścinając łodygi tuż przy ziemi, przesuwając je zgrzebłowym przenośnikiem do swej paszczy, tnąc, siekając, wyłuskując ziarna z kolb, przemieniając rzędy olbrzymich roślin w zgrabne pakiety ziarna i drobno zmieloną pulpę celulozową…

— Nie. Proszę, dalej nie.

— Musisz. Musimy. Jeszcze raz i to już koniec. Ufaj mi.

. .. Kapsuła ląduje, a dziecko stoi jak przymurowane do ziemi i czeka, aż matka je uratuje; płacze i wyciąga ramiona. Matka podbiega, podnosi je, a hałas jest coraz głośniejszy i pył wiruje wokół nich w gorącym słońcu. Matka przytula chłopca i stara się przepchnąć pod ostrym kątem przez twarde, zagradzające drogę łodygi, a wielki pomarańczowy stwór posuwa się naprzód. Wszystkie noże tnące, kolce przenoszące i ostrza wirują. Ale piętnaście metrów, jakie matka musi przebyć, to zbyt dużo. Chwyta powietrze, podnosi chłopca jeszcze wyżej i rzuca go daleko. Zielona kukurydza, pomarańczowa maszyna i niebieskie niebo zataczają wokół niego krąg bardzo powoli. Spada na ziemię, a kombajn z dudnieniem przejeżdża obok; pracowite dzwonienie jego maszynerii zagłusza inny dźwięk, który nie trwa zbyt długo…

O Boże, jeszcze to słyszę proszę nie maszyna się zatrzymuje a on nadbiega i krzyczy na mnie ty małe, mordercze zwierzątko Cary Cary o Boże nie tato tato mama upadła pomóż, jej o mój Boże Cary zrobiłaś to by go uratować a on zabił ciebie i to twoja wina ty mordercze małe zwierzątko nie nie co ja mówię Boże mój mały chłopczyk Steinie przepraszam nie myślałem tego o Boże Cary Steinie… Tato błagam nie wypędzaj mnie.

— I nie zrobił tego, Steinie.

— Teraz już wiem.

— Usłyszałeś to? Wszystko, co powiedział?

— Tak. Biedny tata. Nie mógł się od tego powstrzymać. Teraz już wiem. Gniewny, przerażony i bezradny. Rozumiem. A przecież zastrzelił psa… Ale nie musiałem się obawiać. Inaczej nie mógł. Biedny tata. Rozumiem. Dziękuję ci. Dziękuję.

Stein otworzył oczy.

Tuż przy nim twarz nie znanej mu kobiety: zaczerwienione od słońca pyzate policzki, zadarty nosek, pełne oddania ciemnoniebieskie oczy, odrobinę zbyt blisko osadzone. Uśmiechała się.

Stein powiedział:

— I nie muszę mieć żalu do żadnego z nas obu.

— Nie musisz — odrzekła Sukey. — Teraz będziesz w stanie pamiętać o tym ze smutkiem. Ale równocześnie pogodzić się z tym. Już nigdy w życiu poczucia winy, strachu ani złości w związku z tym wydarzeniem.

Stein leżał w milczeniu, a ona połączyła swój umysł z jego w uścisku, który oznaczał udział w jego męce, świadczył, jak Sukey się o niego niepokoi.

— Pomogłaś mi — odezwał się znowu. — Uleczyłaś mnie. A ja nawet nie wiem, jak się nazywasz.

— Jestem Sue Gwen Davies. Przyjaciele nazywają mnie Sukey. To głupie przezwisko…

— Ależ nie. — Oparł się na łokciu i przyjrzał się jej z niewinną ciekawością. — Ty też odbyłaś trening w gospodzie. Widziałem cię tam, pierwszego i drugiego dnia mego pobytu. A potem znikłaś. Musiałaś przejść przez bramę wcześniej niż nasza Grupa Zielona.

— Byłam w Grupie Żółtej. Ja też cię pamiętam. Kostium wikinga nie łatwo się zapomina.

Wyszczerzył zęby i odsunął sprzed oczu przepocone kosmyki włosów.

— Wtedy mi się wydawało, że to dobry pomysł. Rodzaj odbicia mojej osobowości… A ty kim chciałaś być?

Zaśmiała się ze skrępowaniem; bawiła się haftowanym pasem swej długiej sukni.

— Starożytną księżniczką walijską. Dawno temu moja rodzina przybyła stamtąd i myślałam, że to będzie zabawne. Kompletne zerwanie z moim poprzednim trybem życia.

— Kim byłaś? Korektorką?

— Ależ nie! Byłam policjantką. Do spraw nieletnich na ON15, ostatniej ziemskiej kolonii satelitarnej. — Dotknęła swej srebrnej obręczy. — Aktywną korektorką stałam się dopiero wtedy, kiedy przybyłam tutaj. Będę ci to musiała wytłumaczyć…

Przerwał jej:

— Próbowałem wcześniej leczenia metapsychicznego. Nic nie pomogło. Powiedzieli, że jestem zbyt silny, że to będzie wymagało specjalnego typu uzdrowiciela: zaangażowanego, by mógł we mnie przeniknąć i wyrzucić to paskudztwo. I ty to zrobiłaś.

— Wstępne nacięcie zrobiła Elżbieta — zaprotestowała Sukey. — Ja się starałam — jej spojrzenie uciekło w bok — i zupełnie spaskudziłam robotę. Elżbieta cudownie to naprawiła i wydobyła z ciebie na zewnątrz rzeczy naprawdę niebezpieczne, których nie mogłam tknąć. Dużo jej zawdzięczasz, Stein. Ja także.

Miał wątpliwości.

— Tam w gospodzie, ja i mój kumpel Ryszard nazywaliśmy ją Królową Lodu. Kompletnie mroźna i przerażająca pani. Ale chwileczkę!… Przecież mówiła nam, że straciła swe metafunkcje!

— Wróciły. Dzięki szokowi przejścia przez bramę czasu. Jest cudowną korektorką, Stein. Była jedną z czołowych nauczycielek i doradców w swym sektorze galaktycznym. W klasie mistrzowskiej. Nigdy jej nie dorównam, może tylko wobec ciebie.

Bardzo ostrożnie objął ją swymi potężnymi łapskami. Miała długie, czarne i zupełnie proste włosy, lekko tylko pachnące ziołowym mydłem Tanów. Przytuliła się do nagiej piersi Steina; słyszała powolne bicie jego serca. Bała się zajrzeć w głąb myśli Wikinga w obawie, że nie znajdzie tam tego, na co miała nadzieję. Byli sami w pokoju na wieży. Nawet Elżbieta znikła, gdy stało się jasne, że leczenie Steina się powiedzie.

Sukey powiedziała:

— Jest coś, co powinieneś wiedzieć. — Dotknęła srebrnej obręczy na swej dość pulchnej szyi. — Te srebrne obroże… Twój przyjaciel Aiken też ma taką, a także niektórzy z przybyłych przez bramę. One powodują, że uśpione metafunkcje stają się aktywne. W ten właśnie sposób stałam się korektorką… I jest także obca rasa kosmiczna w pliocenie obok nas. Nazywają się Tanu i przybyli tu dawno temu z jakiejś odległej o miliardy lat świetlnych galaktyki. Oni także są latentni i noszą złote obręcze, które zmieniają ich w istoty tak potężne, jak nasi metapsychicy ze Środowiska. Wyglądają prawie jak ludzie, z tym wyjątkiem, że są bardzo wysocy i mają dziwne oczy. Tanowie rządzą tym krajem prawie tak samo, jak średniowieczni baronowie rządzili dawniej Ziemią.

— Coś mi się zaczyna przypominać — rzekł powoli Stein. — Bójka w jakimś zamku… I ciągle jeszcze jesteśmy w nim zamknięci?

Sukey potrząsnęła głową.

— Zabrali nas, to znaczy ciebie, mnie i paru innych w dół Rodanu. Jesteśmy w drodze do stolicy Tanów. Ta miejscowość nazywa się Darask, leży prawie nad brzegiem Morza Śródziemnego. Jesteśmy tu od dwóch dni. Elżbieta udzieliła pomocy pani tego domu, która miała ciężki poród, dostaliśmy więc, jako swego rodzaju zapłatę, zgodę na zatrzymanie się tu i wyleczenie ciebie. Spływ rzeką do Darask był bardzo wyczerpujący nerwowo.

— Więc jest tu Elżbieta i Aiken. Kto jeszcze?

— Z twojej grupy Bryan. I jeszcze jeden mężczyzna, nazwiskiem Raimo Hakkinen, który był leśnikiem w Brytyjskiej Kolumbii. Zdaje się, że z Grupy Pomarańczowej. I jest jeden Tanu, który ma nas dostarczyć do stolicy. Nazywa się Creyn i jest chyba czymś w rodzaju lekarza kosmitów, gdy nie eskortuje niewolników. Wyleczył wszystkie rany, jakich doznałeś w walce. Nawiasem mówiąc, nie używał żadnego regenerobasenu, a tylko coś podobnego do plastykowego opatrunku i działał mentalnie. Reszta twoich przyjaciół i inni ludzie, którzy byli uwięzieni w zamku, zostali wysłani do innej miejscowości, setki kilosów stąd na północ.

— Co oni zamierzają z nami zrobić?

— No cóż, Elżbieta to oczywiście szczególny wypadek, bo jak się zdaje, jest na całym Wygnaniu jedyną aktywną ludzką istotą bez naszyjnika. Przypuszczam, że zamierzają zrobić z niej królową planety, jeśli będzie miała na to ochotę.

— Jezu Chryste!

— Bryan znowu, to jeszcze inny wypadek szczególny. Też nie nosi obręczy. Nie dowiedziałam się dlaczego, ale wygląda na to, że Tanowie są przekonani, iż jest im potrzebny antropolog, by wyjaśnił, co ludzie zrobili ze społeczeństwa plioceńskiego. To znaczy, kiedy przybyli przez bramę. Bardzo skomplikowane, ale… No cóż, ci, którzy noszą srebrne obręcze, jak Aiken, ja i Raimo, czyli z uśpionymi metafunkcjami uaktywnionymi przez nie, mają szanse dostać się w szeregi tańskiej arystokracji, jeśli będą grzeczni. Zwykli ludzie bez utajonych metafunkcji nie są, jak się zdaje, niewolnikami ani niczym w tym rodzaju. Obcy przypominają rodzaj małpki człekokształtnej do ciężkiej pracy. Zwykli, których tu widzieliśmy, zajmują się sztuką i rzemiosłem.

Stein podniósł rękę i dotknął swej obroży, a następnie próbował ją zdjąć skracając i rozciągając.

— Nie mogę tego cholerstwa ściągnąć. Mówisz, że ona uaktywni moje uśpione metafunkcje?

Sukey była w rozpaczy.

— Stein… twoja obroża… nie jest srebrna. To jakiś szary metal! Nie jesteś uśpionym meta.

W jasnoniebieskich ocenach Steina pojawił się niebezpieczny błysk.

— W takim razie, do czego ona służy?

Sukey zagryzła wargi. Wyciągnęła rękę do metalowego przedmiotu na szyi Steina. Głosem niewiele głośniejszym od szeptu pi dowiedziała:

— Kontroluje cię. Powoduje przyjemność lub ból. Tanowie mogą jej używać, by rozmawiać z tobą telepatycznie albo by ustalić, gdzie jesteś, gdybyś uciekł. Mogą cię nią uśpić, uspokoić lęki, zaprogramować sugestie hipnotyczne i zapewne robić rzeczy, o których nie wiem.

Opowiedziała, co jeszcze było jej wiadomo o działaniu obręczy. Stein, groźnie, siedział w milczeniu na brzegu łóżka. Gdy skończyła, odezwała się:

— Więc ci, którzy noszą szare, wykonują funkcje podstawowe albo potencjalnie ważne dla obcych. Żołnierze. Strażnicy bramy. Ten żeglarz, który przeprawił nas w dół niebezpiecznej rzeki. I wykonują je nie buntując się, a przeklęta obroża nie zmienia ich w żywe trupy.

— Większość ludzi z szarymi obręczami, których spotkaliśmy, zachowywania się normalnie i wyglądała — na dość zadowolonych. Kapitan naszego statku powiedział, że uwielbia swoją pracę. Jeden z pracowników w pałacu, z którym rozmawiałam, stwierdził, że Tanowie są łaskawi i szczodrzy, chyba że ktoś sprzeciwia się ich rozkazom. Ja… ja przypuszczam, że po pewnym czasie wszyscy zachowują się tak, jak Tanowie tego po nich oczekują, bez żadnego przymusu. Są uwarunkowani i lojalni. To ten sam rodzaj socjalizacji, jaki występuje w każdej zwartej grupie, tyle że lojalność jest zagwarantowana. Stein odpowiedział bardzo spokojnie:

— Nie będę cholernym pachołkiem jakiegoś kosmicznego poganiacza niewolników. Przeszedłem przez bramę czasu i wyrzekłem się wszystkiego, co miałem, aby uciec od takich rzeczy. By być wolnym człowiekiem, któremu wolno robić, co mu się podoba! Inaczej żyć, nie potrafię. I nie chcę! Raczej dam sobie rozwalić łeb.

Z oczami pełnymi łez Sukey dotknęła jego policzka. Wśliznęła się myślą pod powierzchnię świadomości Steina i ujrzała, że mówi on szczerą prawdę. Upór, z jakim odcinał się od każdego uzdrawiacza, z wyjątkiem jej jednej, która go pokochała, przeciwstawiał się teraz twardo jakimkolwiek pomysłom podporządkowania go, odrzucał całkowicie myśl o robieniu dobrej miny w trudnej sytuacji. Stein nigdy nie ugnie się przed Tanami. Raczej się złamie. Jeśli zapanują nad nim, będą panować tylko nad jego ciałem pozbawionym rozumu.

Jej łzy popłynęły na pościel i na spódniczkę Steina z wilczej skóry. Ujął jej obie ręce.

— To nie jest ten wymarzony przez nas świat, prawda? — zapytała. — Ja chciałam znaleźć tunel wiodący do raju ziemskiego, do Agharty. Creyn powiedział, że legendy muszą się odnosić do raju stworzonego tu przez jego gatunek. Ale to nie może być prawda, nie? Agharta była krainą doskonałego pokoju, szczęścia i sprawiedliwości. To nie może być ten kraj. Nie, bo ten cię… cię unieszczęśliwia. Roześmiał się.

— Jestem niepoprawny, Sukey. Z tobą będzie inaczej. Ty dostaniesz się do wielkiego świata. Zostaniesz księżniczką plioceńską, a nie zwyczajną walijską.

Odsunęła się od niego.

— W tym świecie Wygnania zapomniałam ci jeszcze o czymś powiedzieć. Ludzkie kobiety… Tanowie likwidują naszą salpingotomię i przywracają nam płodność. Ich kobiety nie rozmnażają się dobrze na Ziemi i dlatego… Tanowie używają także nas. Niektóre ziemskie kobiety zostają żonami Tanów, jak pani pałacu, w którym jesteśmy w tej chwili. Ale innych używa się zwyczajnie jako… jako…

Stein przyciągnął ją do siebie i otarł jej łzy brzegiem prześcieradła.

— O nie. Nie ty, Sukey. Z tobą tak nie będzie.

Podniosła twarz w niedowierzaniu.

— Naprzód — rzekł Stein. — Wejdź we mnie głęboko. Kiedy ty to robisz, nie przeszkadza mi.

Z trudem łapała powietrze, gdy zagłębiła się w strefę, której jeszcze nie znała. I nie umiała się powstrzymać od płaczu znalazłszy tam to, na co miała nadzieję, świeże i silne.

Gdy ją ukoił, a w umysłach obojga dokonało się ślubowanie, dokończyli wzajemnego uzdrawiania się na własny sposób.

17

Klaudiusz, Ryszard i Amerie mogliby spać jeszcze całe dnie, ale o wschodzie słońca rozległo się dalekie wycie amficjonów tropiących w górach od strony południowej. Zrozumieli więc, że Tanowie zrobią wszystko, by uniemożliwić ucieczkę Felicji, której rolę w masakrze musiał niewątpliwie zdradzić jakiś schwytany uciekinier. Resztka Grupy Zielonej nie traciła czasu na zacieranie śladów obozowiska i wymaszerowała niedługo po nastaniu świtu, wypuściwszy uprzednio powietrze z ekwipunku i posiliwszy się zaimprowizowanym śniadaniem w drodze. Klaudiusz chciał przekazać dowodzenie Felicji, lecz ta nie chciała o tym słyszeć.

— Masz doświadczenie w tego rodzaju wyprawach — rzekła. — Ja nie. Wystarczy, jak sprowadzisz nas możliwie szybko z tego grzbietu w gęstsze lasy zwiększą rzeką. Wówczas, jak przypuszczam, uda mi się pozbyć pogoni.

Ześlizgiwali się i szli pośpiesznie, raz nawet stoczyli się z niewielkiego urwiska. Zwiększyli tempo, kiedy znaleźli wyschnięte łożysko, które w dolnym biegu zmieniło się w potoczek. Drzewa rosły tu gęściej i były wyższe; osłaniały coraz szerszy strumień i ocieniały maszerujących od słońca, przynajmniej po części. Taplając się w wodzie pełnej głazów wystraszyli wielkie brązowe pstrągi i łowiące je łasice wyglądające jak norki o jasnej sierści. By zmylić pogoń, wychodzili na brzeg strumienia, raz po jednej, raz po drugiej stronie. Klaudiusz polecił im wydeptać wyraźne ślady w górę małego dopływu, ulżyć sobie dla wzmocnienia zapachów tropu, a następnie znów skręcić do wody i brnąć tym samym strumieniem co poprzednio. Miejscami potok stawał się niebezpiecznie głęboki, przerywany małymi progami i mieliznami.

Około południa Klaudiusz zarządził postój. On i Felicja byli w dobrej formie. Ale Ryszard i mniszka zwalili się z nóg z wielką ulgą. Odpoczywali na otoczonych wodą skałach w niewielkim zalewie, wytężając słuch w poszukiwaniu odgłosów pogoni. Usłyszeli w pobliżu jednak tylko głośne klaśnięcie o wodę z biegiem rzeki.

— Gdybym była naiwna — zauważyła Amerie — powiedziałabym, że to był bóbr.

— Bardzo prawdopodobne — odrzekł Klaudiusz.

— Może nie nasz stary przyjaciel Castor, ale bardziej prawdopodobne, że to Steneofiber, bardziej prymitywny gatunek, który nie zajmował się specjalnie budowaniem tam, lecz raczej kopał nory…

— Cśśś — syknęła Felicja. — Posłuchajcie.

Szum wody, śpiew ptaka, od czasu do czasu skrzeczenie czegoś, co, jak powiedział Klaudiusz, było nadrzewną małpą, trajkotanie małej, zakłopotanej wiewiórki.

I odchrząknięcie czegoś dużego.

Zamarli na skałach i odruchowo podciągnęli nogi, które trzymali zwieszone do wody. Rozległ się gardłowy kaszel, nie podobny do niczego, co dotychczas słyszeli w pliocenie. Krzaki na lewym brzegu zakołysały się lekko; jakieś zwierzę przeciskało się do wodopoju. Był to kot, masywny jak lew afrykański, lecz z wielkimi kłami wystającymi ponad jego zamknięte szczęki. Zamruczał jak smakosz dotknięty niestrawnością po zbyt obfitej uczcie i zrobił parę niedbałych skoków. Jego grzbiet i boki były ozdobione rdzawymi, marmurkowymi wielobokami mającymi brązowe i czarne otoki, które przechodziły w czarne pasy na pysku zwierzęcia i czarne plamy na brzuchu i kończynach. Zwierzę miało niebywałej wielkości bokobrody.

Wiatr zmienił kierunek i poniósł do pijącego tygrysa szablozębnego zapach ludzi. Kot podniósł łeb, popatrzył prosto na nich żółtymi oczami i warknął; przybrał postawę wystudiowanej obojętności istoty całkowicie panującej nad niezręczną sytuacją.

Felicja spojrzała mu w oczy.

Reszta zamarła ze strachu; czekali, że tygrys wskoczy do wody. Ale nie zrobił tego. Był najedzony, jego kocięta czekały, myśl Felicji zaś pogłaskała jego kocią próżność i podpowiedziała, że ta wychudzona zwierzyna przycupnięta na skałach nie jest warta kąpieli. Więc Machairodus mlasnął, popatrzył na nich, zmarszczył nos w pogardliwym parsknięciu i na koniec wycofał się w zarośla.

— Wystarczy mi pięć minut — szepnęła Amerie — na odprawienie Mszy Dziękczynnej. Od dawna zresztą spóźnionej.

Felicja potrząsnęła głową z tajemniczym uśmiechem, Ryszard odwrócił się z miną wyższości, ale Klaudiusz podszedł do głazu Amerie i podzielił z nią złoty naparstek wina i płatek suszonego chleba z zestawu mszalnego, który zakonnica trzymała w kieszeni munduru Ryszarda. Gdy byli już gotowi do drogi, grupa wyruszyła w dalszą podróż; zaczęli wyrąbywać ścieżkę na brzegu przeciwnym niż okupowany przez tygrysa szablozębnego.

— Był tak niewiarygodnie piękny — powiedziała mniszka do Klaudiusza. — Ale po co mu takie zęby? Wielkie koty naszych czasów doskonale dają sobie radę z mniejszymi.

— Nasze lwy i tygrysy nie polują na słonie.

— Masz ma myśli te potworne krzywozębce, którymi próbowano nas straszyć w gospodzie na trójwymiarowcu? Tutaj?! — zapytał Ryszard.

— W tych górach raczej żyją nieco mniejsze mastodonty. Pospolitym gatunkiem jest zapewne Gomphotherium angustidens. Ledwie o połowę mniejsze od tych nosorożców, którym wymknęliśmy się wczoraj. Na Deinotherium się nie natkniemy, póki nie będziemy musieli przechodzić przez bagna albo szeroką dolinę rzeczną.

— Wprost cudowne — warknął Pirat. — Przepraszam za pytanie, ale czy ktokolwiek z was, asów, ma na myśli określony cel podróży? Czy po prostu uciekamy?

— Po prostu uciekamy — odpowiedział cicho Klaudiusz. — Gdy pozbędziemy się żołnierzy i psodźwiedzi, będzie dość czasu na podejmowanie decyzji strategicznych. Czy masz coś przeciwko temu, synu?

— Och, gówno — odparł Ryszard i znowu zabrał się do wycinania krzaków nad strumieniem.

Wreszcie potok wpadł do dużej, burzliwej rzeki płynącej na południe. Klaudiusz przypuszczał, że może to być górna Saona.

— Nie pójdziemy z jej biegiem — powiedział towarzyszom ucieczki. — Prawdopodobnie skręca na południozachód i wpada do jeziora o jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilosów niżej. Musimy się przez nią przeprawić, a to oznacza użycie dekamolowych mostów.

Każdy Zestaw Przeżycia zawierał trzy segmenty mostu, które dawały się połączyć i tworzyły wąską, samonośną kładkę dwudziestometrowej długości, podobną do drabiny z gęsto umieszczonymi szczeblami. Podszedłszy w górę rzeki do miejsca, gdzie nurt zwężał się między dwiema niedostępnymi półkami skalnymi, nadmuchali i zbalastowali segmenty, połączyli je i przerzucili most na przeciwległy brzeg.

— Wygląda, że jest słaby — oświadczył niespokojnie Ryszard. — Zabawne, gdyśmy ćwiczyli z tym w gospodzie, wydawał się znacznie szerszy.

Most miał około jednej trzeciej metra szerokości i był pewny jak skała. Ale poprzednio używali go do przekraczania spokojnego stawu w podziemiach gospody, tutaj zaś w dole czekały bystrza i ostre głazy.

— Możemy nadmuchać drugi most i związać oba, jeśli będziesz się przez to czuł bezpieczniej — zaproponowała Amerie. Ale Pirat zjeżył się z oburzenia na tę propozycję, zarzucił plecak na ramię i chwiejnie, jak początkujący linoskoczek, przeszedł na drugą stronę.

— Teraz ty, Amerie — powiedział Klaudiusz.

Zakonnica pewnym krokiem wstąpiła na kładkę.

Po iluż pniach drzewnych przechodziła nad górskimi potokami w Kaskadach Oregonu? Szczeble mostu były rozmieszczone gęściej niż na długość dłoni, nie można więc było przez nie wypaść. Wystarczył pewny krok, zrównoważona postawa i skierowanie wzroku na przeciwległy brzeg, a nie na spienioną wodę w przepaści sześć metrów niżej…

Chwycił ją kurcz mięśni lewego uda. Zachwiała się, chwyciła równowagę, ale przechyliła nadmiernie w przeciwną stronę i spadła do rzeki nogami w dół. — Odrzuć bagaż! — wrzasnęła Felicja. — Poruszała się tak szybko, że jej ręce zmieniły się w rozmazaną plamę. Odrzuciła łuk i strzały, odpięła plecak, rozerwała szybko rozłączalne zapinki zbroi i nagolenników i skoczyła za Amerie.

Ryszard gapił się z przeciwnego brzegu, ale starszy pan pobiegł w stronę, z której przyszli, ku względnie spokojnemu ujściu mniejszego potoku. Ponad bystrze wyskoczyły dwie głowy. Płynąca przodem ostro zderzyła się z garbatym głazem i znikła. Druga błyskawicznie zbliżyła się do kamienia i też znikła pod wodą, ale po minucie obie kobiety znów się ukazały i podpłynęły do Klaudiusza. Chwycił mocny, leżący na brzegu konar i wyciągnął go w ich stronę. Felicja złapała go jedną dłonią, drugą miała wplątaną we włosy Amerie. Klaudiusz miał dość sił, by je wyciągnąć.

Brnąc w wodzie wyciągał teraz zakonnicę na brzeg. Felicja została na płyciźnie, oparta na rękach i kolanach, kaszlała i wymiotowała. Klaudiusz uniósł Amerie i złożył ją w pół, by opróżnić płuca z wody, po czym napełnił je własnym ciepłym oddechem.

— Oddychaj, dziecko — błagał ją. — Żyj, córeczko. Amerie zakrztusiła się; pod przemoczonym i podartym mundurem kapitana żeglugi kosmicznej spazmatycznie poruszyły się piersi. Raz jeszcze powietrze z ust do ust, i ocknęła się.

Otworzyła oczy i zwróciła błędny wzrok na Klaudiusza, potem na uśmiechniętą Felicję. Z jej ust wydarł się zdławiony szloch. Ukryła twarz na piersi starszego pana. Klaudiusz polecił Felicji, by wyciągnęła z jego bagażu ciepły sweter z orkadyjskiej wełny i otulił nim Amerie. Lecz gdy próbował ją podnieść, żeby przenieść przez most, okazała się dla niego o wiele za ciężka. Musiała więc to zrobić mała hokeistka, paleontolog zaś wziął jej rzeczy i swoje.

Prąd rzeki uniósł daleko plecak Amerie z wyposażeniem lekarskim. Jej złamaną rękę musieli opatrywać za pomocą skromnego wyposażenia apteczki pierwszej pomocy z indywidualnych Zestawów Przeżycia. Korzystali z lakonicznych wskazówek z tabliczki Z napisem „Pospolite nagłe wypadki”. Amerie doznała prostego złamania lewej kości barkowej, łatwego do opatrzenia nawet przez medyków-amatorów, lecz zanim to zrobiono i podano jej środki uspokajające, było już późne popołudnie. Ryszard przekonał Klaudiusza i Felicję, że dalsza podróż byłaby bezsensowna, niezależnie od możliwej pogoni. Odeszli niedaleko od rzeki, by ukryć się w gaju dużych dębów. Tam Ryszard rozstawił dwie dekamolowe chaty, Felicja poszła polować i przyniosła dużego, tłustego rogacza, Klaudiusz zaś zebrał w błotnistym zakątku pożywne bulwy rogożowe.

Napełniwszy żołądki, nastawiwszy tapczany na maksymalną miękkość i zaryglowawszy nieprzekraczalne dla zwierząt drzwi harmonijkowe, zasnęli jeszcze przed zachodem słońca. Nie usłyszeli nawet sów, słowików ani śpiewających żab drzewnych, ani też zanikającego wycia psodźwiedzi szalejących na zimnym i jałowym tropie daleko na południu. Nie widzieli wstającej nad bystrzami mgły i wschodzących gwiazd. I nie ujrzeli świecących, groteskowych postaci Firvulagów, które nadleciały i tańczyły na przeciwległym brzegu rzeki, aż gwiazdy zbladły w nadchodzącym świcie.

Następnego ranka Amerie gorączkowała i była osłabiona. Za wspólną zgodą uśpili ją, używszy swych niewielkich zapasów lekarstw, ułożyli wygodnie w jednej chacie, by mogła spać i wypoczywać, a sami przenieśli się do drugiej. Wszyscy potrzebowali nabrać sił i nie wydawało się, by groziło niebezpieczeństwo niepostrzeżonego przedostania się jakiejkolwiek pogoni przez urwiste brzegi.

Felicja była przekonana, że już się wymknęli ścigającym.

— Mogą nawet znaleźć w dole rzeki plecak Amerie i dojść do wniosku, żeśmy potonęli.

Spali więc. Na lunch zjedli zimną dziczyznę i algoproteiny. Usiedli w cieniu starego dębu i popijali z małych kubeczków bezcenną kawę rozpuszczalną; rozważali, jakie teraz podjąć decyzje.

— Pracuję nad nowym planem — oświadczyła Felicja. — Wzięłam pod uwagę wiele możliwości i zdecydowałam, że najlepszym miejscem, by zdobyć drugi naszyjnik, będą okolice Finiah, gdzie jest mnóstwo Tanów. Może mają tam nawet ich skład czy wytwórnię. Musimy zrobić następujące rzeczy: ukrywać się, nim Amerie nie wyzdrowieje, przejść przez Wogezy i potajemnie założyć bazę pod miastem.

Żywność możemy kraść karawanom lub w przyległych osiedlach.

Ryszard zakrztusił się kawą.

Felicja spokojnie kontynuowała:

— Gdy zbadamy ich fortyfikacje i dowiemy się czegoś więcej o obecnej technice wytwarzania naszyjników, możemy opracować plan uderzenia.

Ryszard bardzo ostrożnie odstawił kubeczek na korzeń drzewa.

— Dziecko, do tej pory prośbą i groźbą robiłaś wszystko, abyśmy wykonywali twoje plany i nie twierdzę bynajmniej, że nie było cholernie dobrą robotą wydostanie nas z rąk Epone i jej oprychów. Ale nie ma takiego sposobu, którym mogłabyś mnie zmusić do udziału w czteroosobowej inwazji na całe miasto pełne kosmicznych tłamsimózgów!

— Więc wolisz się ukrywać po lasach, póki cię nie upolują? — zadrwiła. — Wiesz, że nie przestaną nas szukać. I będą to robili osobiście Tanowie, zamiast wysyłać ludzkich niewolników. Jeśli będziemy postępować zgodnie z moim planem, jeśli ja będę miała złoty naszyjnik, potrafię sprostać każdemu z nich!

— To ty tak twierdzisz. A skąd mamy wiedzieć, czy dasz sobie z tym radę? I co my będziemy z tego mieli? Czy mamy zostać twymi wiernymi gwardzistami, gdy ty będziesz się bawiła w Madame Dowódcę? Nam, biednym normalnym, żaden pieprzony złoty naszyjnik nie zapewni nic dobrego. I na pewniaka wpadniemy jak śliwka w gówno, potwory zrobią z nas mielonkę na długo przed końcem twojej prywatnej partyzantki niezależnie od tego, czy wygrasz, czy przegrasz. A może chcesz wiedzieć, jakie ja mam plany, laleczko-terrorystko?

— Z przymkniętymi oczami popijała kawę.

— No, to powiadam ci — oświadczył zaczepnie Ryszard — że odpocznę tu sobie dzień, dwa, naprawię buty, a później idę na północ w stronę wielkich rzek i oceanu, jak to zrobił Yosh. Przy odrobinie szczęścia może go nawet i spotkam. Gdy dojadę do Atlantyku, popłynę na południe wzdłuż wybrzeża. A gdy ty będziesz się bawiła w księżniczkę rozbójników, ja będę zalewał pałę dobrym winem i poklepywał dziwki w mojej pirackiej chacie w Bordeaux.

— A my co? — zapytał neutralnym tonem Klaudiusz.

— Chodźcie ze mną! Czemu nie? Będę szedł spacerkiem, nie obijając sobie tyłka przy wdrapywaniu I się do piekła i przełażeniu przez Wogezy. Posłuchaj, Klaudiuszu. Ty i Amerie trzymajcie się mnie, a ja wam znajdę piękne spokojne miejsce, o którym Tanowie nigdy nie słyszeli. Jesteś już troszkę stara wy na to, by brać udział w bitwach tej zwariowanej dziewczyny. I cóż by to było za życie dla zakonnicy, na miłość boską? Przecież ta tutaj zabija ludzi dla zabawy.

Felicja powiedziała:

— Nie masz racji, Ryszardzie. — I wypiła resztę kawy.

Stary paleontolog spojrzał na jedno, na drugie i potrząsnął głową.

— Muszę to przemyśleć. I mam jeszcze jeden zamiar. Jeśli wam to nie przeszkadza, pójdę sobie głębiej w tę dąbrowę i spędzę pewien czas samotnie. — Wstał, wsunął na chwilę rękę do wielkiej kieszeni . wiatrówki i odszedł.

— Ile tylko chcesz, Klaudiuszu! — zawołała za nim Felicja. — Zajmę się Amerie. I będę też stała na czatach.

— Nie zgub się aby — dodał Ryszard.

Felicja zaklęła pod nosem.

Klaudiusz powędrował, automatycznie zapamiętując punkty orientacyjne, jak to robił latami na świeżo zajętych planetach. Dąb z dwoma potężnymi, opadającymi jak łapy olbrzyma konarami. Smukła czerwonawa skałka wśród szarego granitu. Sucha łąka, a na niej klon zjedna gałęzią nienaturalnie złotą jak na tę porę roku. Stawek, a na nim różowe lilie wodne i para dzikich kaczek niedbale pływających tu i tam. Wytryskające ze skały źródło, zdobne koronkowymi paprociami i ocienione wspaniałym bukiem.

— Jak ci się tu podoba, Gen? — spytał głośno starszy pan.

Ukląkł, podstawił dłonie pod tryskającą wodę, napił się, obmył sobie czoło i spalony słońcem kark. Asperges me, Domine, hyssopo et mundabor. Lavabis me, et super nivem dealbabor.

Tak, myślę, że tu będzie najlepiej.

Wyjął z basenu źródełka cienki, płaski kamień i podszedł do stóp buka. Usunąwszy starannie poduszkę mchu, wykopał dziurę, umieścił w niej rzeźbioną szkatułkę i przykrył ją ziemią i roślinami, a na koniec dokładnie uklepał. Nie oznaczył grobu kamieniem ani krzyżem; ci, którzy ją kochali, wiedzieli, gdzie leżą jej prochy. Gdy skończył pracę, wrócił do źródła, garścią wody odświeżył poruszony mech, po czym usiadł i oparł się o drzewo. Zamknął oczy.

Gdy się obudził, było późne popołudnie. Przy źródle siedziało coś skulonego i przyglądało mu się uważnie jasnozielonymi oczami.

Klaudiusz wstrzymał oddech. Było to jedno z najpiękniejszych zwierzątek, jakie kiedykolwiek widział, z pełnym wdzięku, giętkim ciałem, nie większym niż jego dłoń i dwudziestocentymetrowym smukłym ogonem. Miało jasnopomarańczowy brzuszek, grzbiet zaś brązowy z lekkim czarnym nalotem, jak młody lisek. Jego koci pyszczek miał wyraz wielkiej inteligencji, łagodnej i niegroźnej, choć wyglądał jak miniaturowy kuguar.

Musiał to być Felis zitteli, jeden z najwcześniejszych prawdziwych kotów. Klaudiusz ściągnął wargi i cicho, wibrująco zagwizdał. Zwierzątko zwróciło wielkie uszy w stronę dźwięku. Klaudiusz nieskończenie powolnym ruchem sięgnął do kieszeni i wydobył kąsek serowatej algoproteiny.

— Psspssps — zaczął je wabić kładąc pożywienie na mszystej murawie obok siebie.

Kotek spokojnie podszedł do niego z drgającymi nozdrzami i nastroszonymi białymi wąsami. Leciutko powąchał jedzenie, liznął je małym różowym języczkiem i zjadł. Oczy, stosunkowo znacznie większe niż u kota domowego i otoczone czarnymi obwódkami, zwróciły się na Klaudiusza w niewątpliwie przyjacielski sposób. Rozległ się cichy brzęczący dźwięk. Felis zitteli mruczał.

Starszy pan dał mu więcej jedzenia, a następnie spróbował go dotknąć. Kot przyjął jego głaskanie; wyginał grzbiet i zwijał czarno zakończony ogon w znak zapytania. Zbliżył się jeszcze do Klaudiusza i otarł czoło o jego nogę.

— Och, spryciarz z ciebie, prawda? Malutkie ząbki. Czy jadasz owady i małe żyjątka skalne, czy też łowisz piskorze?

Kotek przechylił głowę i obdarzył go wzruszającym spojrzeniem, po czym wskoczył mu na kolana i ułożył się tam ze wszelkimi oznakami poufałości. Klaudiusz zaczął pieścić śliczne zwierzątko i cicho z nim rozmawiać, a tymczasem cienie poczerwieniały i przez zagajnik powiał zimny wiatr.

— Powinienem już iść — rzekł niechętnie i podsunął dłoń pod ciepły brzuszek kotka, po czym postawił zwierzątko na ziemię. Wstał, spodziewając się, że to spłoszy zwierzę i zmusi do ucieczki. Ale tylko usiadło i przyglądało mu się, a gdy ruszył, poszło za nim.

Klaudiusz zachichotał i powiedział:

— Psik! — Ale szło dalej. — Czy z ciebie kot domowy błyskawiczny? — zapytał i w tym momencie pomyślał o Amerie, którą czekał długi okres rekonwalescencji w czasie podróży na północ w jego i Ryszarda towarzystwie. Jeśli Felicja tu zostanie (a wyglądało na to, że nie ma innego wyboru), mniszka będzie się trapić i zastanawiać nad swoją winą. Może ten uroczy kotek zmieni kierunek jej myśli?

— Pojedziesz sobie w mej kieszeni? Czy może wolisz na ramieniu? — Podniósł kotka i włożył do obszernej kieszeni wiatrówki. Zwierzątko obróciło się parę razy w miejscu, po czym usiadło z głową na zewnątrz i bez przerwy mruczało.

— No to załatwione. — Starszy pan przyśpieszył kroku i szedł od znaku do znaku orientacyjnego, aż dotarł do rzadszej części dębowego gaju, gdzie założyli obóz.

Dwie dekamolowe chaty znikły.

Klaudiusz uskoczył za potężny pień dębu ze ściśniętym gardłem i bijącym sercem. Stał oparty o drzewo, póki jego serce się nie uspokoiło. Wyjrzał ostrożnie i badał wzrokiem polankę, na której znajdował się obóz. Nie było śladu ich bagaży. Nawet rowek, w którym palili ognisko, i resztki pieczonego rogacza znikły. Nie było śladów stóp, połamanych paproci ani krzaków, które by pozostały po bójce (schwytać Felicję bez walki?) i w ogóle nic, co by wskazywało, że kiedykolwiek wśród wielkich starych drzew przebywali ludzie.

Klaudiusz wyszedł z ukrycia i starannie przeszukał miejsce. Oczyścili je ludzie znający leśne życie, ale nieco śladów pozostało. Jedno z piaszczystych miejsc miało znaki po gałęzi, którą tu przyciągnięto dla zatarcia śladów stóp. A dalej przy strumieniu, na niewyraźnej ścieżce zwierzyny, wiodącej w górę biegu, do żywicy na pniu sosny przykleił się zielony kłaczek.

Kawałek zielonego pióra. Ufarbowanego na zielono. Klaudiusz kiwnął głową; zagadka zaczęła się rozwiązywać. Znaleźli trzy osoby i trzy pakunki i zabrali je w tym kierunku. Kto? Na pewno nie słudzy Tanów, którzy nie staraliby się zatrzeć śladów swego pobytu. A więc?… Firvulagowie?

Serce Klaudiusza zabiło gwałtownie. Ścisnął nozdrza i bardzo wolno wypuścił powietrze. Potok adrenaliny został powstrzymany, bijące serce uspokoiło się. Nie pozostawało nic innego, jak ruszyć po tropie. A jeśli go złapią… No cóż, przynajmniej wykonał część tego, po co tu przybył.

— Jesteś pewien, że nie chcesz sobie pójść? — szepnął do kotka, przykucnąwszy i otworzywszy szeroko kieszeń dla ułatwienia mu wyjścia. Ale zwierzątko tylko zamrugało oczami i ułożyło się głębiej do snu.

— No, więc my dwaj przeciw nim. — Klaudiusz westchnął. — Ruszył szybkim krokiem w górę burzliwego strumienia i szedł, aż zrobiło się prawie ciemno. Wtedy zwęszył dym i podszedł do grupy sekwoi na skalistym brzegu nad rzeką. Płonęło tam wielkie ognisko; wokół niego dużo ciemnych postaci śmiało się i rozmawiało.

Klaudiusz przyczaił się w mroku, ale było jasne, że go oczekiwano. Poczuł, że idzie wbrew swej woli w kierunku ogniska z rękami nad głową, przyciągany przez ten sam nieodparty przymus, jaki znał z pokoju badań lady Epone.

— To ten stary — powiedział ktoś, gdy Klaudiusz ukazał się w świetle ogniska.

— Ale nie taki już alter kocher — zauważyła jakaś zwalista postać. — Może się jeszcze przydać.

— W każdym razie zachowuje się rozsądniej niż jego przyjaciele.

Na ziemi wokół ognia siedziało około tuzina mężczyzn i kobiet o wyglądzie bandziorów. Ubrani byli w odzież z ciemnej skóry kozłowej i resztki jakichś kostiumów. Pożerali ostatnie kąski upolowanej przez Felicję zwierzyny; na długim rożnie nad ogniskiem obracały się świeżo ubite i oprawione ptaki.

Jeden ze zbójców wstał i podszedł do Klaudiusza. Okazało się, że jest to kobieta w średnim wieku, średniego wzrostu, z ciemnymi włosami siwiejącymi na skroniach i fanatycznym błyskiem w oczach. Gdy przyjrzała się starszemu panu, jej wąskie wargi wykrzywił krytyczny grymas. Uniosła głowę; miała szczupły orli nos. Klaudiusz ujrzał ukryty pod kołnierzem jej kozłowego płaszcza złoty naszyjnik.

— Jak się nazywasz? — zapytała surowo.

— Jestem Klaudiusz Majewski. Co zrobiłaś z moimi przyjaciółmi? Kim jesteś?

Nacisk na mózg zelżał. Kobieta spojrzała mu w oczy z ironicznym rozbawieniem.

— Twoi przyjaciele są całkiem bezpieczni, Klaudiuszu Majewski. Jeśli idzie o mnie, jestem Angelika Guderian. Możesz nazywać mnie Madame.

18

Rodan płynął wolno i szeroko. Statek, nawet z całkowicie rozpostartym żaglem i włączonym silnikiem pomocniczym, potrzebował dużo czasu na oddalenie się od wyspy Darask. Nad wilgotnymi równinami Camargue błyszczał złocisty opar, rozmywając nawet odległe tylko o kilometr widoki w mglistą zasłonę. Później, gdy statek dotarł jeszcze dalej na południe, pasażerowie dostrzegli z lewej strony góry i wierzchołki wystających tu i ówdzie ponad bagna skał. Ale nie było widać morza. Ładne pomarańczowo-niebieskie sikorki i czerwonogłowe trznadle kołysały się na wysokich papirusach rosnących wzdłuż głównego nurtu rzeki. Przez cały ranek plastykowa osłona była zdjęta, więc pasażerowie przyglądali się zafascynowani, jak krążyły wokół nich krokodyle i krowy morskie. Raz przepłynęła obok ławica cudownych węży wodnych, prawie przezroczystych i błyszczących jak falująca tęcza w promieniach przymglonego słońca.

Około południa przybili do kolejnej wyspy, gdzie tłoczyło się około dwudziestu innych statków: barki towarowe, małe jachty z barwnie odzianymi Tanami na pokładach; większe statki, gdzie mali, milczący ramowie siedzieli po pięciu na ławkach jak mali nie zakuci w łańcuchy galernicy, którzy pogubili wiosła. Na wyspie znajdowało się tylko kilka małych budynków. Kapitan Highjohn wyjaśnił, że tutaj nie będą wychodzić na ląd, a jedynie zatrzymają się na czas potrzebny do zaciągnięcia segmentów plastyku nad przedziałem pasażerskim.

— Żeby tylko nie jeszcze jedno cholerne skakanie z wodospadów — jęknął Raimo i wyciągnął swoją flaszkę.

— Zupełnie ostatnie — uspokajał go Highjohn — i nie trudne, choć tam jest trochę stromo. Jakiś zapomniany facet, który pilotował tu dla Tanów barki w najstarszym okresie bramy czasowej, nazwał to la Glissade Formidable. Brzmi wytworniej niż Straszliwy Ślizg, więc tak już zostało do dzisiaj.

Stein siedzący obok Sukey był tym zaintrygowany.

— Ale przecież powinniśmy już być w delcie Rodanu. Tuż przy brzegu Morza Śródziemnego. Skądże tu wziął się spadek?

— Czeka cię niespodzianka — rzekł Bryan.

— Sam w to nie mogłem uwierzyć, gdy mi szyper tłumaczył. Pamiętasz, że i ja pływałem po Śródziemniaku. Wynika z tego, Steinie, że te pajace, które rysowały nasze mapy pliocenu, trochę się pomyliły.

Robotnik zakładający przezroczyste segmenty klepnął ostatni i powiedział:

— Gotowe, Kap!

— Wszyscy zapiąć pasy — rozkazał Highjohn.

— Chodź na dziób, Bryan. Zakochasz się w tym.

Gdy opuścili przystań i płynęli w kilwaterze trzydziestometrowej barki wyładowanej wlewkami metalu, zerwał się lekki wiatr. Opary przesłaniające widok rozproszyły się wreszcie, patrzyli więc na południe oczekując widoku morza. Ujrzeli chmurę.

— A to co, u diabła? — zdziwił się Stein. — Wygląda jak pożar w fabryce plastyku albo krater wielkiego wulkanu. Ta skubana chmura wznosi się aż do tropopauzy.

Maszt statku złożył się i schował, silnik pomocniczy zamilkł. Zaczęli nabierać szybkości. Kępy bagiennej roślinności rosły teraz coraz rzadziej. Statek płynął wytyczonym kanałem, skierowanym na południowschód, tuż u stóp zaokrąglonego cypla, który z ich lewej strony wcinał się w równinę jako pierwszy zwiastun podnóża Alp. Kierowali się wprost na słup białej pary, przyspieszając z każdą minutą. Wtedy odezwała się Elżbieta: — Dobry Boże, Morze Śródziemne znikło. Barka płynąca około pół kilometra przed nimi też znikła. Wzdłuż całego horyzontu na wschód i na zachód widać było niski ląd, a pośrodku tylko wstęgę wody płynącej w stronę mlecznego nieba, z płytkim zagłębieniem nurtu. I słychać było dźwięk, narastający łoskot podszyty sykiem, rosnący, aż zaczął ogłuszać, w miarę jak niosło ich coraz bliżej do la Glissade Formidable, gdzie szeroki Rodan kończył się na skraju kontynentu.

W mózgach wszystkich noszących obręcze rozległ się głos Creyna:

Czy mam zaprogramować nieświadomość?

Ale wszyscy zgodnie odpowiedzieli:

— Nie! — Ich ciekawość była większa niż największy strach, który mógł ich opanować.

Statek przeleciał nad skrajem urwiska i runął w dół, niesiony błotnistymi wodami spadającymi po stromym stożku osadów rzecznych z szybkością osiemdziesięciu kilometrów na godzinę w głębiny Pustego Morza.

Po czterech godzinach dotarli do końca Glissade i spłynęli na jasne wody wielkiego gorzkiego jeziora. Otaczały ich wielobarwne skały trzonu kontynentalnego i błyszczące, wyrzeźbione erozją formy solne, z anhydrytu i gipsu. Ze złożoną foliową kapsułą i rozwiniętym żaglem pomknęli na południozachód, tam bowiem, jak im powiedział Creyn, leżało stołeczne miasto Muriah, na skraju Półwyspu Balearskiego, zwanego przez Tanów: Aven, górującego nad doskonale płaską Białą Srebrną Równiną.

Płynęli jeszcze przez cały dzień, pod wrażeniem takich niesamowitości i piękna, że prawie nie mogli o tym mówić. Wymieniali tylko oderwane okrzyki zarówno w mowie ustnej, jak i mentalnej, na co Creyn powiedział:

— Tak, to jest cudowne. A wkrótce zobaczycie coś jeszcze wspanialszego. Nie jesteście w stanie sobie tego wyobrazić.

Późnym wieczorem szóstego dnia od wyjazdu z Zamku Przejścia przybyli na miejsce. Wysoki półwysep Aven rozciągał się daleko na zachód, zielony i sfalowany, z jedną tylko górą u swego szczytu, a innymi wzniesieniami skrytymi we mgle. Grupa helladotherii w połyskliwej uprzęży z tęczowego materiału wyholowała statek w górę po rolkowej pochylni, natomiast jeźdźcy na chalikach, odziani w przejrzyste togi i szklane zbroje, niosący pochodnie, trąby zakończone głowami zwierząt i sztandary, towarzyszyli im po stromej ścieżce holowniczej. Przez całą drogę do olśniewającego miasta na górze nad słoną równiną witający podróżników Tanowie śpiewali. Ich pieśń miała natarczywą melodię, dziwnie znajomą Bryanowi, ale ludzie, którzy nosili naszyjniki, mogli zrozumieć także obce słowa:

Li gan nol po’kone niesi, ’Kóne o lan li pred near,

U taynel compri la enyn, Ni blepan algar dedóne.

Shompri póne, a gabrinel, Shal u car metan presi,

Nar metan u bor taynel o pogekóne,

Car metan sed góne mori.

Jest oto kraj błyszczący przez życie i czas, Kraj piękny w ciągu wieku świata, A wielobarwne płatki kwiatów spadają na niego Ze starych drzew, wśród których ptaki śpiewają.

Każda barwa tu świeci, rozkosz jest wszechobecna, Muzyka wypełnia Srebrną Równinę.

Brzmiąc łagodnie na Równinie Wielobarwnego Kraju, Na białej Srebrnej Równinie ku południowi.

Nie ma tu płaczu ni zdrady, ni smutku, Nie ma choroby, niemocy ni śmierci.

Są tu bogactwa, wielobarwne skarby, Słodka muzyka dla uszu, najlepsze wino dla ust.

Złote rydwany mkną w zawody na Równinie Sportów, Wielobarwne wierzchowce biegną w czas wiecznej pogody.

Ani śmierć, ani schyłek czasu Nie przyjdą po żyjących w tym Wielobarwnym Kraju.

Загрузка...