Część III Przymierze

1

Olbrzymia sekwoja liczyła dziesięć tysięcy lat. Stała pośrodku mniejszych współbraci, wysoko w Wogezach. Dawny pożar lasu i próchnica wydrążyły jej wnętrze. W minionych tysiącleciach pioruny ścięły jej wierzchołek. Drzewo miało więc ledwie sto metrów wysokości, a pień przy ziemi średnicę jednej czwartej tego, co nadało mu wygląd potężnego ściętego pylonu. Że jeszcze żyło, było widać tylko po rzadkich gałęziach wijących się w połamanej koronie; ich drobne igiełki wydawały się zbyt małe, by zsyntetyzować dość cukru dla odżywiania takiego monumentu.

Sekwoja gościła rodzinę orłów przednich i kilka milionów termitów. Od wczesnego popołudnia chroniła także bandę wolnych ludzi, przyzwyczajonych do korzystania z wielkiego pustego pnia jako bezpiecznego schronienia w chwilach szczególnego zagrożenia.

Padał drobny deszczyk. Za godzinę miała nastąpić ciemność. Kobieta w zmoczonym kozłowym płaszczu stała z zamkniętymi oczami koło jednego z występów wielkiego pnia; końce palców przyciskała do gardła. Po pięciu minutach otworzyła oczy i otarła pot z czoła. Schyliła się, odgarnęła liście wielkiej paproci i wsunęła się przez niewidoczne przejście, którym było niemal zarośnięte pęknięcie prowadzące do wnętrza Drzewa.

Ktoś pomógł jej zdjąć przemoczony płaszcz. Skinęła głową w podziękowaniu. Współkształtnie do wewnętrznego obwodu pnia, na niskich kamiennych platformach paliły się ognie, których płomienie łączyły się z dymem większego centralnego ogniska unoszącym się naturalnym kominem wysoko w górę. Środkowe było rozniecone na wielkim palenisku w kształcie krzyża. Jego płomienie, wysokie pośrodku, na ramionach krzyża zmniejszały się do rozmiarów umożliwiających wygodne użycie ich do gotowania. Wokół ogniska było zgromadzonych wielu ludzi; mniejsze grupy tłoczyły się przy ogniskach na obwodzie. Pachniało parującym odzieniem rozwieszonym przy ogniach, piekącymi się podpłomykami, grzejącym się w garnkach winem z korzeniami i duszonym na małym ogniu mięsem.

Pochylony nad kotłem z gulaszem Ryszard warczał na kucharzy i od czasu do czasu dorzucał suszonych ziół ze stojących u jego nóg garnuszków. Koło niego siedział Klaudiusz z Felicją, Amerie zaś zdrową ręką rozkładała przybory lekarskie na czystym kocu. Należący do niej mały dziki kotek przyglądał się temu z żywym zainteresowaniem, nauczywszy się szybko, że pudełka z lekami, opatrunki i instrumenty nie są zabawkami ani zdobyczą.

Angelika Guderian przeszła na tę stronę ogniska i zaczęła grzać nad nim ręce. Zwróciła się do Amerie:

— To dobrze, ma Soeur, że Fitharnowi i innym Firvulagom udało się ocalić twój plecak. Zawsze brak nam medykamentów, a także bardzo potrzebujemy zarówno twoich świeckich, jak i duchownych umiejętności. Wśród nas nie ma zawodowych uzdrawiaczy, ponieważ wszystkie takie osoby są natychmiast po odkryciu ich zdolności ujarzmiane szarą obrożą. Możemy tylko przypuszczać, że to, iż nie nosisz obręczy, wynika z pomyłki Tanów.

— A dla ludzi z szarą obrożą nie ma już ucieczki?

— Oczywiście mogą uciec. Ale jeśli tylko noszący czy to szarą, czy srebrną znajdą się w zasięgu wpływów poskramiacza Tanu, zostają zmuszeni do służenia Obcemu, nawet z poświęceniem swego życia. Dlatego między nami nie może być obrożowanych.

— Z wyjątkiem ciebie — powiedziała cicho Felicja. — Ale ci, którzy noszą złote, są wolni, prawda?

Klaudiusz strugał dla Amerie nowy różaniec. Jego vitrodurowy nóż świecił jak szafir w świetle ogniska. Paleontolog zapytał:

— Czy obręczy nie można przeciąć?

— Nie za życia tego, kto ją nosi — odrzekła Madame. — Próbowaliśmy, oczywiście. Nie idzie o to, by metal był tak odporny, ale że obręcz zostaje w jakiś sposób sprzężona z siłą życiową noszącego ją. To sprzężenie następuje mniej więcej w godzinę po włożeniu. Gdy zaś to nastąpi, odpięcie lub przecięcie naszyjnika powoduje śmierć w konwulsjach. Agonia jest podobna do objawów śmierci zadawanej przez niektórych ze zboczonych korektorów spośród Tanów.

Felicja pochyliła się w stronę ognia. Podczas trzydziestosześciogodzinnego forsownego marszu do Drzewa zdjęła wreszcie swą zbroję, a teraz mokra zielona sukienka lepiła się do jej drobnego ciała. Dłonie dziewczyny i przedramiona, tam gdzie nie chroniły ich nagolenniki i rękawice, były porkyte mnóstwem zadrapań i głębokich skaleczeń. Na wiadomość, że Polowanie Tanów wtargnęło na obszar Wogezów, Madame i jej oddział zwiadowczy wraz z resztką Grupy Zielonej uciekli do schronienia w Drzewie, gdzie spotkała ich reszta ludzkich buntowników.

Felicja bardzo się starała mówić niedbale:

— A więc nie ma sposobu, byś zdjęła swój naszyjnik, Madame!

Starsza kobieta przypatrywała się sportsmence przez długą chwilę. Wreszcie powiedziała:

— Nie możesz sobie pozwolić na oddawanie się pokusom, dziecko. Ten złoty naszyjnik zostanie częścią mnie samej aż do mojej śmierci.

Felicja roześmiała się swobodnie.

— Nie musisz się mnie bać. Wystarczy, że spojrzysz w moje myśli, a przekonasz się.

— Nie mogę czytać w twoim umyśle, Felicjo. I wiesz o tym. Nie jestem korektorką, ’ a . ciebie osłaniają silne, uśpione zdolności. Ale wiele lat spędzonych w gospodzie pozwoliło mi wystarczająco wnikać w innych ludzi z podobną do twojej osobowością. I chociaż moje metafunkcje są ograniczone, cieszę się zaufaniem Firvulagow… a oni czytają w tobie jak w otwartym elementarzu.

— Więc to o to chodzi — odezwała się ponuro Felicja. — Coś czułam.

— Firvulagowie śledzili was prawie od początku — rzekła starsza pani. — Mały Ludek zawsze — idzie z karawanami z nadzieją na wypadki, które mogą poddać podróżników ich władzy. Obserwowali cię więc podczas twego zrywu do wolności na brzegu jeziora Bresse. Nawet ci pomogli… Czy zdajesz sobie z tego sprawę? Tworzyli pogmatwane obrazy w mózgach chalików i żołnierzy, abyście ty i twoi przyjaciele mogli zwyciężyć. Ach, zrobiłaś, Felicjo, wrażenie na Firvulagach! Docenili twoje potencjalne możliwości. Ale także bali się ciebie, i zupełnie słusznie. Dlatego Fitharn, najmądrzejszy z tych, którzy wam towarzyszyli, stworzył żywą iluzję, by opanować umysł jednego z twoich kolegów…

— Dougala! — krzyknęła Felicja i zerwała się na nogi.

C’est ca.

Ryszard zarechotał złośliwie.

— Zdolne duszki! Założyłbym się, że mogłyby wyciągnąć z jeziora ten złoty naszyjnik, gdyby chciały.

Na twarzy dziewczyny malowały się mieszane uczucia. Chciała coś powiedzieć, ale Madame podniosła rękę.

— Firvulagowie składają dary tylko wtedy, gdy chcą, a nie gdy o nie prosimy. Musisz być cierpliwa.

Odezwał się Klaudiusz:

— A więc oni szli za nami przez cały czas. Nie powiesz chyba, że zamącili także w umysłach naszych prześladowców?

— Ależ tak — odrzekła Madame. — Czyż statek pełen marynarzy w szarych obrożach nie wykryłby jakiegoś śladu waszego kilwateru? Czy tropiący żołnierze nie wykryliby was w puszczy, mimo wa– szych żałosnych wysiłków zmylenia tropów? Ale Firvulagowie oczywiście pomogli! A Fitharn zawiadomił nas także o waszej obecności w naszym Lesie Wogezów i poszliśmy po was. Jego ludzie ostrzegli nas też przed Polowaniem, które zazwyczaj nie zagłębia się w góry.

Ryszard popróbował znowu gulaszu i wykrzywił się w grymasie.

— No, a teraz, gdy już jesteśmy w bezpiecznym miejscu, co dalej? Niech mnie diabli porwą, jeśli mam spędzić resztę życia w ukryciu.

— Nam także to się nie podoba. Wasza ucieczka w Wogezy napytała nam niemałej biedy. Zwykle Tanowie dają nam spokój; nasi wolni ludzie mieszkają w małych gospodarstwach lub w wolnych wsiach. Ja sama mieszkam w Ukrytych Źródłach leżących blisko przyszłego uzdrowiska Plombieres-les-Bains. Ale teraz Lord Velteyn z Finiah wściekł się z powodu śmierci Epone. Musicie zrozumieć, że jak dotąd żaden Tanu nie został zabity przez zwykłego, bezobręczowego człowieka. Latające Polowanie Velteyna będzie teraz przeszukiwać nawet nasze najbardziej oddalone osiedla w nadziei znalezienia Felicji. Patrole w szarych obrożach będą krążyły wszędzie, przynajmniej do chwili, gdy Tanów zajmą przygotowania do Wielkiej Bitwy… Co należy z tobą zrobić, przedyskutujemy, gdy wróci Peo i jego wojownicy. Już odczułam, że się zbliżają.

Klaudiusz potoczył jeden z dużych paciorków różańca w stronę kotka. Zwierzątko odtoczyło go łapką w kierunku Amerie, po czym wygięło grzbiet w uznaniu dla własnego rozumu. Mniszka podniosła kotka i zaczęła go głaskać, on zaś próbował się ułożyć na jej temblaku.

— Czy masz jakieś wiadomości o innych uciekinierach? — zapytała zakonnica. — Tych na łodziach? Naszym przyjacielu Yoshu? Cyganach?

— Dwóch Cyganów przeżyło potyczkę przy moście nad wąwozem. Zostaną skierowani tutaj. O Japończyku nic nie wiemy. Firvulagowie północnych regionów są dzicy, nieskłonni do uznawania przymierza, jakie zawarł z nami ich Wielki Król. Szanse ocalenia waszego przyjaciela nie są duże. Jeśli idzie o tych na łodziach, większość z nich została schwytana przez marynarzy w szarych obrożach. Uwięziono ich w Finiah. Sześciu uciekinierów, którzy dotarli do Jury, przebywa obecnie pod opieką przyjaznych Firvulagow. Będą doprowadzeni do schronienia wolnych ludzi w wysokich górach. A jeszcze siedmiu — Madame potrząsnęła głową — zabrali les Criards, złośliwi Firvulagowie, znani jako Wyjce.

— Co się z nimi stanie? — spytała Amerie.

Madame wzruszyła ramionami; jej złoty naszyjnik zabłysnął w świetle płomieni.

— Ci kosmici! Ach, ma Soeur, to barbarzyńcy, nawet najlepsi z nich. A najgorsi!… Któż by chciał opowiadać o ich potwornych zbrodniach? Firvulagowie i Tanowie należą do tego samego gatunku. En verite, jest to jedna dymorficzna rasa z najdziwniejszym na świecie wzorcem genetycznym. Na ich rodzinnej planecie doprowadziło to do antagonizmu między dwiema formami, jedną wysoką i uśpioną metapsychicznie, drugą raczej niskiego wzrostu i ograniczenie aktywną. Musicie zrozumieć, że Obcy przybyli na Ziemię, by móc swobodnie oddawać się pewnym barbarzyńskim zwyczajom, reliktom ich archaicznej kultury, które słusznie zostały zakazane przez cywilizowanych członków ich konfederacji galaktycznej. Niektóre z ich okrutnych gier są fizyczne: Polowanie, Wielka Bitwa. Dowiecie się o nich więcej w późniejszym czasie. Ale inne to jeux d’esprit, gry umysłowe. Tanowie, z ich szerokim zakresem uśpionych metafunkcji, nie przepadają szczególnie za tymi subtelniejszymi turniejami. Mały Ludek ma nieco zdolności jasnosłyszenia oraz jedną doskonale wykształconą aktywną metafunkcję: kreatorstwa. Są mistrzami iluzji. Ale jakie to są iluzje! Zdolne do wtrącenia w obłęd ludzi, a nawet słabszych Tanów, strachem czy udręką. Szok psychiczny może nawet przyprawić osoby wrażliwe o nagłą śmierć. Firvulagowie mogą przyjmować kształty potworów, diabłów, tornada, wybuchu. Te złudzenia podsuwają mniej odpornym umysłom i doprowadzają ludzi do samobójstwa lub samookaleczeń. To ostatnie jest uważane przez najgorszych z nich, Wyjców, za doskonałą rozrywkę, ponieważ sami są zdeformowanymi mutantami. Oręż Firvulagow stanowią nasze zmory nocne, sny gorączkowe, lęki i fantomy atakujące naszą wyobraźnię w ciemnych miejscach. Firvulagowie czerpią sadystyczną rozkosz z niszczenia.

— Ale ciebie nie zniszczyli — zauważyła Felicja.

— Dali ci złoty naszyjnik. Dlaczego?

— Oczywiście dlatego, że żywią nadzieję, iż zrobią ze mnie użytek. Mam być ich narzędziem, c’est a dire bronią przeciw ich śmiertelnym wrogom: braciom Tanom.

— A teraz ty masz nadzieję zrobić użytek z nas?

— zapytała Amerie.

Wąskie usta Madame wykrzywił lekki uśmieszek.

— To oczywiste, nieprawdaż, ma Soeurl Nie zdajesz sobie sprawy, jak jesteśmy biedni i jak nierówną toczymy walkę. Tanowie nazywają nas Motłochem… i z dumą przyjęliśmy tę nazwę. Przez wiele lat naszym ludziom udawało się uciekać z niewoli i nie uważano, by warto było ich ścigać. Większość z nas nie ma szczególnych talentów, których można by użyć przeciw Obcym. Ale wy, z waszej grupy, jesteście inni. Tanowie chcieliby się na was zemścić, ale my, Motłoch, uważamy was za niezastąpionych sprzymierzeńców. Musicie się do nas przyłączyć! Felicja, nawet bez naszyjnika, potrafi sterować zwierzętami, nawet wpływać na niektórych ludzi. Jest silna fizycznie i doświadczona w taktyce gier. Ty, Amerie, jesteś lekarką i kapłanką. Mój lud walczył przez całe lata nie mając jednego ani drugiego. Ryszard jest nawigatorem, byłym dowódcą statku kosmicznego. W wyzwoleniu ludzkości może odegrać kluczową rolę…

— Chwileczkę, do cholery! — ryknął Pirat i machnął chochlą.

Klaudiusz wrzucił zrzynki drewna do ognia i zwrócił się do Madame:

— Nie zapominaj o mnie. Jestem starym łowcą skamielin i mogę ci dokładnie powiedzieć, jakie plioceńskie bestie przegryzą ci kości w poszukiwaniu szpiku, gdy wykończą cię Tanowie i Firvulagowie.

— Masz duże poczucie humoru, Monsieur le Professeur — odparła zgryźliwie Madame. — Może stary łowca skamielin powie nam, w jakim jest wieku?

— Sto trzydzieści i trzy lata.

— Jesteś więc o dwa lata ode mnie starszy. Będę zatem oczekiwać od ciebie dobrych rad dla na– szej kompanii, wynikających z twego ogromnego doświadczenia. Gdy wyłożę ci mój wielki zamiar, plan wyzwolenia ludzkości, udzielisz nam swych bezcennych porad. Skorygujesz wszelkie błędy, jakie mogę popełnić z powodu mojej młodzieńczej impulsy wności.

— Masz za swoje, Klaudiuszu — parsknął Ryszard. — Więc… jeśli znajdą się zainteresowani, to ta kadź trąbizupki już bardziej gotowa nie będzie.

— A więc jedzmy — rzekła Madame. — Wkrótce dołączą tu Peo i jego wojownicy. — Podniosła głos: — Mes enfants! Wszyscy na kolację!

Powoli zbliżyli się wszyscy siedzący dotychczas przy mniejszych ogniskach; trzymali miski i naczynia do picia. Motłoch składał się z około dwustu osób; znacznie więcej było mężczyzn niż kobiet i tylko garstka dzieci, równie cichych i czujnych jak dorośli. Większość była ubrana w skóry kozłowe lub samodziałowe chłopskie stroje. Nie wyglądali na jakichś wyjątkowych ludzi, nikt też nie miał na sobie tak dziwacznego, ekscentrycznego ubrania, jak niektórzy chrononauci z byłej karawany do Finiah. Ludzie z Motłochu nie wyglądali ani na przybitych, ani zrozpaczonych, ani fanatyków. Pomimo że wskutek myślowego alarmu Madame jeszcze niedawno ratowali życie ucieczką, nie wyglądali na przerażonych. Pozdrawiali starszą panią poważnie lub wesoło, a wielu z nich nawet uśmiechało się lub żartowało z Ryszardem i resztą kucharzy rozdających pospiesznie przygotowany posiłek. Gdyby ten oddział partyzancki określić jednym słowem, powinno ono brzmieć: zwyczajny.

Amerie przyglądała się twarzom tej garstki wolnych ludzi zastanawiając się, co ich natchnęło do rzucenia wyzwania Obcym. Byli przecież wygnańcami, których marzenia znów stały się treścią ich życia. Czy było możliwe, aby ten mały zalążek urósł… a nawet zwyciężył?

— Drodzy przyjaciele — powiedziała Madame — mamy między sobą nowo przybyłych, których wszyscy widzieliście, ale niewielu poznało. To z ich powodu musieliśmy się tutaj zebrać. Ale z ich pomocą możemy mieć nadzieję, że znacznie szybciej osiągniemy nasz wysoki cel. — Przerwała i rozejrzała się po oddziale. Panowała cisza, przerywana tylko trzaskaniem i sykiem polan w ogniu. — W czasie posiłku poproszę tych nowo przybyłych, by nam opowiedzieli, jak się dostali z więzienia Zamku Przejścia do tego wolnego kraju. — Zwróciła się do Grupy Zielonej i zapytała: — Kto przemówi w waszym imieniu?

— A któż by inny? — powiedział Ryszard i wskazał chochlą na Klaudiusza.

Starszy pan wstał z miejsca. Przemawiał przez prawie kwadrans bez przerwy do chwili, kiedy jego opowieść doszła do punktu dania przez Felicję sygnału do ataku na Epone. W tym momencie rozległo się głośne syczenie. Kotek Amerie wyskoczył z jej rąk i stanął sztywno naprzeciw wejścia do Drzewa, jak miniaturowa puma stawiająca czoło napastnikom.

— To Peo — rzekła Madame.

Dziesięciu ludzi, wszyscy uzbrojeni w łuki i miecze, wkraczało teraz do schroniska tupiąc i ociekając wodą. Prowadził ich olbrzymi mężczyzna w średnim wieku, niemal tak potężnie zbudowany jak Stein, ubrany w irchowy strój północnoamerykańskiego Indianina, ozdobiony frędzlami i muszelkami. Przybyłym podano jedzenie i zrobiono miejsce przy ognisku. Wtedy Klaudiusz podjął przerwany wątek i doprowadził opowieść do końca. Usiadł, a Madame wręczyła mu kubek grzanego wina.

Nikt się nie odezwał, póki szpakowaty Indianin spytał:

— Więc to żelazo… żelazo zabiło Lady Epone?

— I tylko ono — oświadczył Ryszard. — Była poszarpana zębami na strzępy, a ja zadałem jej parę niezłych ciosów mieczem z brązu, ale jeszcze wówczas prawie, że mnie wykończyła. A wtedy z jakiegoś powodu spróbowałem użyć sztylecika Felicji.

Czerwonoskóry zwrócił się do dziewczyny i polecił:

— Daj mi go.

— A kimże ty, u diabła, jesteś? — zapytała chłodno.

Ryknął śmiechem, którego echo rozbrzmiało w pustym wnętrzu Drzewa jak w pustej katedrze.

— Jestem Peopeo Moxmox Burke, ostatni wódz plemienia Walla walla i były sędzia Sądu Najwyższego Stanu Waszyngton. W poprzedniej kadencji byłem przywódcą tej bandy paskudników, obecnie zaś jestem szefem jej sił policyjnych i naczelnym dowódcą sił zbrojnych. Czy teraz mogę już obejrzeć sztylet?

— Uśmiechnął się do Felicji i wyciągnął ogromną dłoń.

Dziewczyna rzuciła na nią z trzaskiem złotą pochwę. Burkę wysunął małe, wąskie ostrze i podniósł je w świetle ogniska.

— Stop stali nierdzewnej, samoostrząca się klinga — powiedziała Felicja. — Na Akadii pospolita zabawka, przydatna do dłubania w zębach, krojenia kanapek, wycinania radiosygnalizatorów kradzionemu bydłu oraz uziemiania nieostrożnych napastników.

— Wygląda zupełnie zwyczajnie, poza złotą rękojeścią.

— Amerie ma na ten temat własną teorię — rzekł Klaudiusz. — Opowiedz mu, dziecko.

Mniszka wyłożyła swą hipotezę o możliwym śmiertelnym działaniu żelaza na noszących obręcze kosmitów. Burkę słuchał uważnie, po czym mruknął:

— To możliwe. Żelazo działające na siły życiowe prawie jak neurotoksyna.

— Zastanawiam się… — zaczęła Felicja patrząc na Madame z niewinnym wyrazem twarzy.

Starsza pani podeszła do Wodza Burkę i wzięła od niego nożyk. Gdy przyłożyła jego ostrze do własnego gardła poniżej złotego kręgu i nakłuła skórę, wszyscy obecni wstrzymali oddech. Na jej szyi ukazała się duża kropla ciemnej krwi. Madame oddała sztylet Bur kemu.

— Wygląda na to — powiedziała cicho Felicja — że Madame jest silniejszej kompleksji niż Tanowie.

Sans doute — zabrzmiała sucha odpowiedź.

Burkę patrzył w zamyśleniu na małą klingę.

— To niewiarygodne, że nigdy nie pomyśleliśmy, by użyć przeciw nim żelaza. Ale uzbrojenie z vitroduru i brązu jest tak łatwo dostępne. I nigdy nie wpadliśmy na to, czemu oni tam w Zamku konfiskują wszystkie wyroby stalowe… Khalid Khan!

Wśród tłumu stanął chudy mężczyzna z płonącymi oczami, strzępiastą brodą i w turbanie niepokalanej czystości.

— Umiem wytapiać żelazo równie dobrze jak miedź, Peo. Wystarczy, że dostarczysz rudę. Zakaz religijny obrabiania żelaza, który Tanowie narzucili swym ludzkim poddanym, doprowadził nas przez czystą inercję do posługiwania się miedzią i brązem.

— Kto wie, gdzie można znaleźć rudę żelaza?

— zwróciła się do zgromadzonych Madame.

Panowała cisza, wreszcie odezwał się Klaudiusz:

— Mógłbym wam w tym pomóc. My, starzy łowcy skamielin, mamy też pewne pojęcie o geologii. Około stu kilomów stąd na północo-zachód, w dolnym biegu Mozeli, powinno się znajdować dostępne złoże. Będzie to blisko miejsca, gdzie w przyszłości zostanie zbudowane Nancy.

— Odlewać żelazo powinniśmy tam na miejscu — rzekł Khalid Khan. — Najlepiej zacząć od grotów do strzał. Także ostrza lanc. Trochę małych noży.

— Możecie spróbować jeszcze jednego eksperymentu — dodała Amerie — gdy już będziecie mieli mocne żelazne dłuto.

— Jakiego, Siostro? — zapytał metalowiec w turbanie.

— Spróbujcie zdejmować nim szare obroże.

— Do diabła! — zawołał Peopeo Moxmox Burke.

— Żelazo może powodować krótkie spięcie połączenia między mózgami noszących obroże i obwodami przymusu — kontynuowała mniszka. — Musimy znaleźć jakiś sposób uwalniania tych ludzi!

Jeden z wojowników Burkego, muskularny mężczyzna pykający fajkę z pianki morskiej, powiedział:

— Na pewno. Ale co z tymi, którzy nie zechcą zostać uwolnieni? Być może nie wiesz, Siostro, że wcale niemało ludzi jest całkiem zadowolonych ze swej brudnej symbiozy z kosmitami. Szczególnie żołnierze. Iluż z nich to sadystyczni wykolejeńcy, spełniający z rozkoszą role wyznaczone im przez Tanów. Madame Guderian dodała:

— To, co mówi Uwe Guldenzopf, jest prawdą. A nawet wśród ludzi dobrej woli, nawet wśród bezobrożowców jest wielu uszczęśliwionych niewolą. To właśnie z ich powodu odkupienie mojej winy nie jest prostą sprawą…

— Nie zaczynaj z tym znowu, Madame — przerwał jej kategorycznie Burkę. — Twój plan, taki jak jest, to dobry plan. Dodamy do niego żelazne uzbrojenie i możemy go popchnąć znacznie szybciej. Gdy zaś znajdziemy Grobowiec Okrętu, będziemy mieli wystarczający arsenał dla zdobycia realnych szans sukcesu.

— Nie mam zamiaru wyczekiwać tygodniami czy miesiącami na was, ludzie, aż urodzicie swój spisek — oświadczyła Felicja. — Jeśli mój sztylet zabił jedną Tanu, może zabijać innych. — Wyciągnęła rękę do Burkego. — Oddaj go.

— Złapią cię, Felicjo — rzekł Indianin. — Czekają na ciebie. Czy myślisz, że wszyscy Tanowie są tak słabi jak Epone? To była płotka. Dość silna, jeśli idzie o zniewalanie, ale jej zdolność korekcyjna nie była wiele warta. Inaczej wyniuchałaby cię już w Zamku, nawet bez użycia kalibratora umysłów. Przywódcy Tanów potrafią cię wykryć tak, jak wykrywają Firvulagow. Musisz stać na boku, póki nie dostaniesz swego złotego naszyjnika.

— A kiedyż to, do cholery, nastąpi?! — nie wytrzymała Felicja.

Madame odpowiedziała:

— Kiedy uda nam się zdobyć go dla ciebie. Albo gdy Firvulagowie zdecydują ci go dać.

Dziewczyna wybuchła potokiem wulgarnych przekleństw. Klaudiusz podszedł do niej, ujął za ramiona i posadził na zasypanej pyłem drzewnym podłodze.

— A teraz dosyć tego. — Następnie zwrócił się do Burkego i Madame: — Oboje wspominaliście o planie działania, w którym, jak się spodziewacie, mamy uczestniczyć. Posłuchajmy go.

Madame westchnęła głęboko.

— Doskonale. Po pierwsze musicie zdawać sobie sprawę, przeciw czemu występujemy. Tanowie wyglądają na nieśmiertelnych i nie do zranienia, ale nie są tacy. Słabszych z nich mogą zabijać choroby umysłowe indukowane przez Firvulagow. Nawet potężnego poskromiciela-korektora Firvulagowie potrafią pokonać, jeśli wielu z nich skoncentruje się na nim równocześnie albo gdy któryś z ich wielkich bohaterów, takich jak Pallol albo Sharn-Mes, zdecyduje się brać udział w walce.

— Co to za numer z tymi morderczymi wibracjami? — zapytał ją Ryszard. — Czy ty to potrafisz?

Potrząsnęła głową.

— Moje uśpione zdolności obejmują umiarkowane jasnosłyszenie, nieco słabszą zdolność presji zniewalającej oraz pewien rodzaj kreacji umożliwiającej wywoływanie niektórych iluzji. Mogę zniewalać ludzi zwykłych i z szarymi obrożami, jeśli w danym momenie nie sterują nimi Tanowie. Nie mogę zniewalać kosmitów ani ludzi, nawet tych w szarych obrożach, którymi Tanowie bezpośrednio sterują. Nie mogę oddziaływać na ludzi w złotych i srebrnych obręczach, chyba że przez sugestię podprogową, której mogą się poddać albo nie. Moje jasnosłyszenie pozwala mi na podsłuchiwanie tak zwanej modły deklamacyjnej i rozkazującej mowy mentalnej. Słyszę złotych, srebrnych i szarych, gdy się wywołują na średnie odległości, ale nie potrafię wykrywać bardziej subtelnej wąskoogniskowanej mowy, chyba że jest skierowana wprost do mnie. W rzadkich wypadkach udawało mi się odbierać komunikaty z wielkiej odległości.

— A czy możesz na nie odpowiadać? — zapytał z podnieceniem Klaudiusz.

— Do kogóż bym mówiła? — odparła pytaniem starsza pani. — Dokoła są tylko wrogowie!

— Elżbieta! — krzyknęła Amerie.

Klaudiusz wyjaśnił:

— Jedna z naszych współtowarzyszek. Aktywna telepatka. Zabrali ją na południe do stolicy.

Opowiedział, co mu było wiadomo o poprzednim życiu Elżbiety i jak odzyskała swe metafunkcje. Madame zatroskana zmarszczyła czoło.

— Więc to ją słyszałam! Ale nie wiedziałam. Podejrzewałam podstęp Tanów i natychmiast zerwałam kontakt.

— Czy możesz go nawiązać? — spytał Klaudiusz.

— Usłyszą mnie Tanowie — rzekła starsza pani i potrząsnęła głową. — Rzadko nadaję, chyba że trzeba zaalarmować naszych ludzi. I jeszcze rzadziej, by wezwać sprzymierzonych Firvulagow. Nie posiadam umiejętności posługiwania się wąskim ogniskowaniem nie wykrywalnym dla nikogo poza zamierzonym odbiorcą.

— Plan! O nim mów! — wtrąciła się grubiańsko . Felicja.

Madame zacisnęła wargi i podniosła głowę.

Eh bien. Mówmy więc dalej o potencjalnych słabych stronach Tanów. Podczas walk rytualnych zabijają się nawzajem przez ścięcie głowy. Teoretycznie mógłby to zrobić także człowiek, gdyby zbliżył się dość blisko. Ale funkcje zniewalania oraz korektorskie stanowią ich obronę mentalną, natomiast kreatorzy i psychokinetycy są zdolni atakować fizycznie. Słabsi z nich trzymają się sfery obronnej swych silniejszych współbraci albo mają goryli z uzbrojonych srebrnych i szarych. Są jeszcze dwie inne drogi, na których Tanów może spotkać śmierć, obie bardzo rzadkie. Firvulagowie opowiedzieli mi o bardzo młodym Tanu, który zmarł od ognia. Wpadł w panikę, gdy z płonącej lampy wylał się na niego olej, i w ucieczce spadł z muru. Jego ludzcy opiekunowie nie byli w stanie do niego dotrzeć i spłonął. Gdyby go ocalili, nim spalił się jego mózg, mógł zostać uzdrowiony zwykłym tańskim sposobem.

— To znaczy? — spytała Amerie.

Odpowiedział Wódz Burkę:

— Mają pewną substancję psychoaktywną, którą nazywają Skórą. Wygląda jak cienka folia plastykowa. Tańscy uzdrowiciele posiadający pewną kombinację PK i korekcji, potrafią przedrzeć się przez ten materiał jakimś metapsychicznym sposobem. Po prostu owijają nim pacjenta i zaczynają medytować. Uzyskują wyniki porównywalne z terapią w naszych najlepszych basenach regeneracyjnych tam w Środowisku, ale bez maszyn. Skóra działa również na ludzi, ale bez tańskiego uzdrowiciela jest bezużyteczna.

— Czy Firvulagowie używają Skóry? — spytała zakonnica.

— Burke potrząsnął wielką głową.

— Tylko staromodnego leczenia frontowego. Ale to bardzo odporne diabliki.

— My także. — Felicja zaśmiała się.

— Ostatni sposób, w jaki Obcy mogą umierać — podjęła Madame to utopienie. Firvulagowie są doskonałymi pływakami. Natomiast większość Tanów jest wrażliwsza niż ludzie na szkodliwe skutki topienia się. Niemniej śmierć przez utonięcie zdarza się wśród nich bardzo rzadko i, jak się zdaje, głównie wśród nieostrożnych sportowców z Goriah w Bretanii, którzy mają zwyczaj przenosić Polowania nad morze. Czasami pożerają ich albo wciągają w głębiny rozwścieczone potwory morskie, na które polują.

Felicja mruknęła:

— No cóż, niewielkie są szanse, byśmy mogli utrzymać skurwysynów z głową pod wodą. Więc jak chcesz dać im łupnia?

— Plan składa się z wielu faz. Wymaga współpracy Firvulagow, z którymi łączy nas bardzo chwiejne przymierze. Krótko mówiąc, mamy nadzieję zaatakować i zdobyć Finiah z pomocą sił Małego Ludku, które przeniknąwszy poza mury miasta będą w stanie je spustoszyć. Finiah jest pierwszorzędnym celem strategicznym i jest izolowane od tańskich ośrodków zamieszkania. W jego najbliższej okolicy, i broniona przez nie, znajduje się jedyna w całym świecie Wygnania kopalnia baru. Pierwiastek ten wydobywają z wielkim trudem z ubogiej rudy robotnicy ramowie. Dla produkcji obręczy ma kluczowe znaczenie. Wszelkich obręczy. Jeśli zniszczymy kopalnię i uniemożliwimy Tanom zaopatrzenie w bar, ich socjo-ekonomia zostanie podkopana.

— Dosyć to rozciągnięte w czasie, jak na pomysł zadania Tanom ostatecznej klęski, prawda? — zauważył Ryszard. — Wyobrażam sobie, że mają chyba gdzieś odłożone całe kupy tego materiału.

— Powiedziałam, że zagadnienie jest złożone — rzekła z lekką irytacją Madame. — Musimy także znaleźć sposób na wstrzymanie napływu chrononautów. Przekonacie się, że właśnie przybycie ludzi do pliocenu umożliwiło Tanom zajęcie dominującej pozycji w tej epoce. W czasach, nim zaczęłam się do tego mieszać, istniała praktyczna równowaga sił między Tanami i Firvulagami. Zniszczyło ją pojawienie się ludzi.

— Kapuję — wyznał stary intrygant Ryszard.

— Firvulagowie są gotowi pomóc tobie i twojej garstce w nadziei na powrót starych dobrych czasów. Ale skąd przypuszczenie, że duszki nie zwrócą się przeciw nam, gdy już będzie tak, jak sobie życzą?

— Ta sprawa wymaga zastanowienia — odparła cicho Madame.

Ryszard parsknął pogardliwie.

— W planie jest coś jeszcze — odezwał się Peopeo .

Moxmox Burke. — I nie wywalaj go za okno, nim nie usłyszysz wszystkiego do końca. Otóż tam na południu w stolicy…

Kotek parsknął.

Zebrani spojrzeli w stronę szczeliny wejściowej. Stała tam niska, barczysta postać w ociekającym wodą, brudnym płaszczu. Jej wysoki kapelusz przechylił się smutnie pod ciężarem wilgoci na jedno ucho przybysza, który uśmiechnął się do zgromadzonych. Jego twarz była błotnistą maską; błyszczały w niej tylko oczy i zęby.

— Kulas! — zawołał Burkę. — Na litość boską, bubi… co ci się stało?

— Musiałem się uziemić. Psodźwiedzie na moim tropie.

Gdy kulejąc szedł do ognia, Madame szepnęła:

— Ani słowa o żelazie.

Nowo przybyły miał poniżej półtora metra wzrostu, potężną klatkę piersiową, a gdy zmył błoto z twarzy, ukazały się różowe policzki i długi nos. Jedną nogę miał odciętą poniżej kolana, ale poruszał się dość swobodnie na prymitywnej protezie wyrzeźbionej z drewna. Usadowiwszy się przy ogniu, wytarł swą kulę mokrą szmatą; proteza była opleciona płaskorzeźbami z motywem węży, łasic i innych zwierząt, które zamiast oczu miały wprawione drogie kamienie.

— Co nowego? — spytał Burkę.

— Och, zgadza się, wyruszyli — odpowiedział Kulas. Ktoś podał mu jedzenie i picie, do którego człowieczek zabrał się z apetytem; równocześnie gadał z pełnymi ustami: — Część chłopców odciągnęła duży patrol idący w górę rzeki Onion. Wykończyli dobre pół tuzina, a resztę piszczącą za Tatą Velteynem przegonili z podkulonymi ogonami. Jak dotychczas ani śladu Wysokiego Jebaki, dzięki niech będą Te. Pewnie nie chce zamoczyć w deszczu swej ślicznej szklanej zbroi. Miałem ciężkie chwile, kiedy kilka psodźwiedzi z oddziału, któryśmy wykończyli, zaczęło mnie znienacka tropić. Mogły mnie wykończyć, podstępne łajna, ale natknąłem się na śliczne, śmierdzące bagno, schowałem się w nim i siedziałem, aż się zmęczyły czekaniem.

— Człowieczek wyciągnął do zakonnicy kubek, który ponownie napełniła. Kot Amerie nie wrócił do niej nawet na pstrykanie palcami, co zazwyczaj robił. Z ciemnego stosu bagażu daleko od centralnego ogniska śledziła Kulasa para przerażonych oczu. Kotek nie przestawał wydawać cienkich, drżących pomruków.

— Musimy ci przedstawić naszych nowych towarzyszy — odezwała się uprzejmie Madame. — Oczywiście, już ich widziałeś. Wielebna Siostra Amerie, Profesor Klaudiusz, Kapitan Ryszard… i Felicja.

— Uśmiech Dobrej Bogini niech będzie z wami — powiedział człowieczek. — Jestem Fitharn. Ale możecie nazywać mnie Kulasem.

Ryszard wybałuszył oczy.

— Chryste! Ty jesteś Firvulagiem?

Jednonogi zaśmiał się i powstał. Tuż przy ogniu stała wysoka, matowoczarna zjawa z wijącymi się mackami zamiast rąk, wąskimi czerwonymi oczami i paszczą pełną zębów rekina, z których spływała śmierdząca ślina.

Kotek Amerie zaczął pluć i piszczeć. Potwór znikł, a Kulas zajął miejsce przy ogniu i nonszalancko popijał wino.

— Frapujące — rzekła Felicja. — Czy potrafisz coś jeszcze?

Firvulag mrugnął do niej.

— Mamy swoje ulubione chwyty, maleńka. Zjawa naoczna to najmniejszy z nas, sama rozumiesz.

— Rozumiem — przytaknęła Felicja. — Ale z tego, że musiałeś uciekać przed amficjonami, wnoszę, że twoje uzdolnienia nie mają na nie wpływu.

Kosmita westchnął.

— Zboczony gatunek. Musimy też pilnować się przed hienami… Tych przynajmniej Wróg nie potrafi oswajać.

— A ja mogę kierować psodźwiedziami — oświadczyła Felicja z lekkim naciskiem. — Gdybym miała złotą obręcz, mogłabym pomóc wam wygrać tę wojnę. Czemu nie mielibyście mi dać tego, co już daliście Madame Guderian?

— Zasłuż na to — odrzekł Firvulag i oblizał wargi.

Felicja zacisnęła pięści. Zmusiła się do uśmiechu.

— Obawiasz się. Ale nie użyłabym mych metafunkcji przeciw żadnemu z was. Przysięgam.

— Udowodnij to.

— Idź do diabła! — Rzuciła się w stronę człowieczka. Jej lalkowatą twarz wykrzywiła wściekłość — Jak? Jak?

Wmieszała się Madame:

— Felicjo, opanuj się. Zajmij miejsce.

Fitharn wyciągnął kikut z protezą i jęknął:

— Dorzućcie do ognia! Przemarzłem do kości, a moja dawno-nieobecna-noga męczy mnie pozornymi bólami.

Odezwała się Amerie:

— Mam na to lekarstwo… jeśli jesteś pewien, że twoja protoplazma przypomina humanoidalną.

Uśmiechnął się do niej szeroko i kiwnął głową; wyciągnął do niej kikut. Gdy przyłożyła do niego ministrzykawkę, zawołał:

— Och, już lepiej, lepiej! Błogosławieństwo bogini Te nad tobą, jeśli ci się to na coś przyda, Siostro.

— Męski, żeński, to tylko aspekty Jednego. Nasze rasy są bliższe sobie, niż myślisz, Fitharnie z Firvulagow.

— Być może. — Człowieczek wpatrzył się smutnym wzrokiem w swój kubek.

— Gdy tu przybyłeś, Fitharnie — powiedziała Madame — wyjaśniałam przybyłym mój plan. Może będziesz łaskaw mi w tym dopomóc. Opowiedz im, jeśli sobie życzysz, historię Grobowca Statku.

Raz jeszcze napełniono kubek kosmity winem.

— Dobrze. Zbliżcie się i słuchajcie. Jest to Opowieść o Brede, którą przekazał mi mój dziad. Przed pięciuset laty odszedł na ciemne łono Te aż do chwili wielkiego odrodzenia, gdy Tana i Te nie będą już siostrami, lecz Jednym, a Firvulagowie i Tanowie zakończą wreszcie swą walkę rozejmem, który nie będzie miał końca…

Milczał długo, trzymając kubek przy ustach i zamykając oczy przed gęstymi oparami gorącego wina. Wreszcie odstawił naczynie, złożył ręce na łonie i zaczął śpiewnie recytować w dziwnym rytmie.

— Gdy Statek Brede, dzięki miłosierdziu Te, przyniósł nas tutaj, jego potężny wysiłek wyczerpał jego serce i siły, i umysł. Umarł więc, abyśmy żyli. Gdy opuściliśmy Statek, nasze latacze rozpostarły swe zakrzywione skrzydła, a naród wspólnie zaśpiewał Pieśń, przyjaciele wraz z wrogami. Odbyliśmy naszą żałobną drogę do miejsca, w którym miał być Grobowiec. Ujrzeliśmy, jak Statek przybywa ze wschodu, płonąc. Ujrzeliśmy, jak nadchodzi przez wysokie powietrze i przez niskie. Słyszeliśmy, jak wyje w agonii bólu. Jak wschód słońca planety rozprasza noc, tak też nasz płonący Statek przemienił dzień i uczynił, że gwiazda Ziemi pobladła…

Przejście Statku — kontynuował Fitharn — pożerało powietrze. Puszcze i wschodnie góry upadły, a grom przetoczył się wokół planety. Wody zakipiały w błotnistych wschodnich morzach. Żadna żywa istota nie przetrwała na biegnącej ku zachodowi ścieżce śmierci, ale my, pełni żalu, patrzyliśmy na to do końca. Statek krzyknął głośno, rozpękł się, oddał duszę. Gdy upadł, planeta zajęczała. Powietrze, wody, skorupa ziemska i Statek stworzyły w pałającym całopaleniu straszliwą ranę planety. Lecz my pozostaliśmy na miejscu, aż deszcz i łzy Brede ugasiły ogień i wtedy odlecieliśmy stamtąd…

A wówczas Pallol, Medor, Sharn i Yeochee, Kusharn Mądry i Lady Klahnino, Thagdal, Boanda i Dionket, Lugonn Błyszczący i Leyr Odważny, najlepsi z Tanów i Firvulagow, odeszli w stronę zachodzącego słońca, aby, póki jeszcze władał nami Rozejm i nikt nie mógł walczyć, znaleźć miejsca, gdzie byśmy zamieszkali. Tanowie wybrali Finiah na brzegu rzeki, ale my, o wiele mądrzejsi, wybraliśmy Wysoki Vrazel na mglistej górskiej turni. Gdy tego dokonano, pozostało jedno tylko zadanie: poświęcić Grobowiec.

Latacze uniosły się w powietrze na ostatni lot. Przylecieliśmy nimi na miejsce i wszyscy wysiedli, by stanąć na skraju lądu wysoko nad czaszą płynnego nieba, zbyt wielką, żeby widzieć jej drugi brzeg, cały zaś ląd wokoło był spalony i martwy. Patrzyliśmy na Wielką Próbę, pierwszą na tej planecie, w której Sharn walczył za Firvulagow, natomiast za Tanów Lugonn Błyszczący. Zadawali ciosy Mieczem i Włócznią, aż ich zbroje rozżarzyły się, a ptaki spadały z nieba, a nieostrożni widzowie utracili wzrok. Walczyli przez miesiąc godzin i dłużej jeszcze, aż lud, który na to patrzył, przemieniony, wykrzyknął jak jeden mąż, chwałą, która przyniosła zaszczyt Statkowi i uczciła jego śmierć…

W końcu dzielny Sharn nie mógł już podołać. Padł z Mieczem w ręku, nieugięty do końca. Zwycięstwo przypadło Lugonnowi Błyszczącemu, którego Włócznia sprawiła, że zawrzało jezioro w kraterze, stopiły się skały, spadła ognista rosa i zmieszała się z naszymi łzami. I tak dokonały się ofiary dziękczynne Męża i Ostrza, by uświęcić Grobowiec. Odchodziliśmy stamtąd, podnosząc głosy naszych myśli po raz ostatni w Pieśni na cześć Statku, a także tego, który został ofiarowany, żeby prowadzić go w podróży do uzdrawiającej ciemności. Tam, podniesieni na duchu na łonie bogini, oczekują nadejścia światła… — Firvulag podniósł swój kubek i opróżnił go. Przeciągnął się, aż zatrzeszczały mu stawy. Patrzł teraz na Felicję, ale z dziwacznym wyrazem twarzy.

— W tej starożytnej opowieści są zawarte wiadomości uzasadniające nasze badania — powiedziała Madame Guderian. — Zapewne zauważyliście wzmiankę o maszynach latających. Muszą być nader skomplikowane, skoro opuściły ginący Statek, nim wszedł w atmosferę ziemską. Biorąc pod uwagę rozwiniętą technikę umożliwiającą hermetyzację pomieszczeń pasażerskich wewnątrz żywego organizmu intergalaktycznego, trudno przypuszczać, aby małe latacze były zwykłymi aparatami odrzutowymi. Jest bardziej prawdopodobne, że miały napęd grawomagnetyczny jak nasze kapsuły i statki dla odległości satelitarnych. Jeśli zaś tak…

Ryszard jej przerwał; miał szeroko otwarte oczy:

— To zapewne jeszcze nadają się do użytku! Kulas powiedział, że jego naród odszedł pieszo od Grobowca, samoloty pozostały więc na miejscu. O sukinsyn!

— Gdzie one są?! — zawołała Felicja. — Gdzie jest ten Grobowiec?!

Mały Firvulag odparł:

— Gdy umiera któryś z nas, rodzina lub przyjaciele zabierają jego szczątki do sekretnego miejsca, którego żaden z żałobników przed tym nie oglądał. Po ceremonii pogrzebowej grób nigdy nie jest odwiedzany. Jego położenie wymazuje się z pamięci, by szczątków nie naruszył Wróg lub niegodny rabuś ofiar pogrzebowych.

— Dziwaczny zwyczaj — powiedział Ryszard.

— Więc nie wiecie, gdzie jest Grobowiec Statku? — lamentowała Felicja.

— To już tysiąc lat — rzekł człowieczek.

Ryszard cisnął chochlę do kotła.

— Przecież, u diabła, to musi być kolosalny krater! Jak on to powiedział?… „Czasza płynnego nieba zbyt wielka, żeby widzieć jej drugi brzeg.” I leży na wschód od Finiah.

— Szukaliśmy — powiedziała Madame. — Od chwili gdy trzy lata temu usłyszeliśmy po raz pierwszy tę opowieść i stworzyli plan, szukaliśmy Grobowca Statku na wszelkie sposoby. Ale zrozum, Ryszardzie, jaki to teren! Czarny Las leży na wschodzie za Renem. Za naszych czasów były to niewysokie góry, pełne spacerowiczów oraz wytwórców rzeźbionych zegarów z kukułką. Ale teraz góry Szwarcwaldu są młodsze i wyższe. Niektóre partie wznoszą się znacznie powyżej dwudziestu pięciu tysięcy metrów, dzikie i niebezpieczne, a także znane jako legowisko les Criards, Wyjców.

— A czy wiesz, kim oni są? — zapytał Firvulag i uśmiechnął się z przymusem do Ryszarda. — Są tacy jak my, którzy nie lubimy takich jak wy. Gówniarze nie pozwalający, by król Yeochee ani ktokolwiek inny mówił im, kto jest ich nieprzyjacielem.

— W ubiegłych latach — ciągnęła Madame — dokonaliśmy powierzchownej eksploracji środkowej części Czarnego Lasu na północ od Finiah. Nawet z pomocą przychylnych nam Firvulagow, jak nasz zacny przyjaciel Fitharn, było to najeżone niebezpieczeństwami. Dziesięciu naszych zginęło, a trzech zwariowało. Jeszcze pięciu znikło bez śladu.

— My zaś straciliśmy paru naszych chłopców przez Polowanie — dodał Kulas. — Praca przewodnika ludzi nie jest zdrowym zajęciem.

Madame kontynuowała:

— Jakieś czterdzieści, pięćdziesiąt kilometrów na wschód od Czarnego Lasu zaczynają się Alpy Szwabskie, część Jury. Mówią, że są pełne jaskiń zamieszkałych przez potworne hieny. Nawet złośliwi Firvulagowie wystrzegają się przebywania w tych okolicach, choć istnieją plotki, że garstka groteskowych mutantów z trudem wiążąc koniec z końcem wiedzie tam nędzny żywot w ukrytych dolinach. A przecież to właśnie w tych niegościnnych stronach najprawdopodobniej znajduje się Grobowiec Statku. A koło niego nie tylko sprawne maszyny latające, ale może również i inne starożytne skarby.

— Czy w lataczach może być broń? — zapytała Felicja.

— Tylko jedna sztuka — rzekł Fitharn patrząc w ogień. — Włócznia. Ale gdybyście ją zdobyli, wystarczyłaby.

— Ryszard zmarszczył czoło z namysłem.

— Myślałem, że Włócznia należała do faceta imieniem Lugonn, który zwyciężył w walce!

— Zwycięzca otrzymał przywilej złożenia samego siebie na ofiarę — wyjaśniła Madame. — Lugonn, Błyszczący Bohater Tanów, podniósł przyłbicę swego złotoszklanego hełmu i przyjął cios własnej Włóczni w oczy. Jego ciało pozostawiono nad kraterem wraz z bronią.

— Ale jakiż, u licha, pożytek mamy mieć z tej Włóczni? — spytał Ryszard.

Fitharn odpowiedział cicho:

— To nie jest taka broń, jaką sobie wyobrażasz. Ani też Miecz naszego poległego bohatera, Sharna Straszliwego, który plugawy Nodonn od czterdziestu lat trzyma w Goriah w swych złodziejskich łapach, nie jest zwykłym mieczem.

— Są to bronie fotonowe — dodała Madame.

— Jedyne dwa egzemplarze, które kosmici przywieźli z macierzystej galaktyki. Miały być używane tylko przez największych bohaterów dla obrony Statku w razie pogoni oraz, później, w najwyższych formach walk rytualnych.

— Obecnie odezwał się Wódz Burkę — Miecz jest wyłącznie trofeum Wielkiej Bitwy. Nodonn ma go tak długo, ponieważ Tanowie od czterdziestu bez przerwy lat wygrywają turniej. Rozumie się samo przez się, że nie mamy szans zdobycia Miecza. Ale inaczej jest z Włócznią.

— Chryste! — Ryszard splunął z obrzydzeniem.

— A więc dla powodzenia planu Madame wystarczy, że przeszukamy na ślepo jakieś dwa, trzy tysiące kilosów kwadratowych, zaludnionych przez olbrzymie ludożercze duchy i hieny, i znajdziemy ten starożytny zabijak. Prawdopodobnie trzymany w dłoni przez jakiś tański szkielet.

— A wokół jego szyi — dodała Felicja — złotą obręcz.

— Znajdziemy Grobowiec Statku — oświadczyła Madame. — Będziemy szukać aż do skutku.

Stary Klaudiusz podniósł się z wysiłkiem, podszedł wolno do stosu suchego drewna i wziął całe naręcze.

— Nie sądzę, by trzeba było od tej chwili szukać na ślepo — powiedział i zaczął wrzucać drewno do ogniska. Podniosła się chmura iskier i znikła w wysokościach pnia Drzewa.

Wszyscy zwrócili się ku paleontologowi. Wódz Burkę zapytał:

— Czy wiesz, gdzie ten krater może się znajdować?

— Wiem, gdzie musi być. Tylko jedna astroblema w Europie odpowiada opisowi: Ries.

Muskularny wojownik z fajką trzasnął się dłonią w czoło i zawołał:

Das Rieskessel bei Nórdlingen! Naturlich! Ależ z nas banda głupich kutasów! Hansi! Gert! Przecież czytaliśmy o tym w przedszkolu!

— O kurczę, oczywiście — zaśpiewał jakiś mężczyzna z tłumu. Ktoś z Motłochu dodał:

— Ale przypomnij sobie, Uwe, że uczono nas jako dzieci, iż to zrobił meteoryt.

— Grobowiec Statku! — krzyknęła któraś z kobiet. — Jeśli to nie zwykły mit, mamy szansę! Naprawdę będziemy mogli uwolnić ludzkość od tych skurwysynów!

Cały tłum zaczął wykrzykiwać radośnie.

— Cisza, na miłość boską! — błagała Madame.

Zwróciła się do Klaudiusza z rękami złożonymi prawie jak do modlitwy: — Jesteś pewien? Masz pewność, że ten… ten Ries musi być Grobowcem Statku?

Stary paleontolog wziął ze stosu gałązkę. Wygładził nią pył na ziemi i narysował pionowy rząd iksów.

— To są Wogezy. Jesteśmy na ich zachodnim zboczu, mniej więcej tutaj. — Postawił kropkę. Następnie nakreślił linię równoległą do grzbietu górskiego na wschód od niego. — To jest Ren. Płynie z grubsza z południa na północ przez szeroki rów tektoniczny. Tutaj na jego wschodnim brzegu leży Finiah. — Dorysował jeszcze szereg iksów za miastem Tanów. — To jest grzbiet Czarnego Lasu, ciągnący się z północy na południe tak samo jak Wogezy. Taka sama podstawowa struktura geologiczna. A jeszcze dalej, skośnie na północo-wschód, jest Jura Szwabska. Ta linia, którą rysuję pod Jurą, to Dunaj. Płynie na wschód do Laguny Pannońskiej na Węgrzech, gdzieś tam, gdzie leży ten stos drewna. A prawie dokładnie tutaj…

Wszyscy obecni stali wyciągając szyje. Wstrzymali zgodnie oddech w momencie, gdy starszy pan wbił gałązkę w ziemię.

— … leży astroblema Ries. O parę kilosów na północ od Dunaju, w miejscu, gdzie później będzie miasto Nórdlingen, około trzystu kilometrów od nas. To krater średnicy ponad dwudziestu pięciu kilosów. Największy w Europie.

Ludzie Motłochu podnieśli wrzask. Tłoczyli się, by pogratulować Klaudiuszowi i dostać dolewkę wina. Ktoś wyciągnął trzcinowy flet i zaczął wygrywać wesołą melodię. Inni śmiali się i tańczyli dokoła. Dzień rozpoczęty paniczną ucieczką przed wrogimi kosmitami miał się chyba zakończyć jako święto.

Nie zwracając uwagi na rozbawiony tłum, Madame szepnęła coś Wodzowi Burkę. Wraz z nim przyzwała gestami ludzi z Grupy Zielonej. Przeszli do zaciemnionej części wnętrza Drzewa.

— Może uda się — powiedziała Madame — uda z ledwością zrealizować plan jeszcze w tym roku. Ale trzeba wyruszyć natychmiast. Musisz poprowadzić. Peo. Ja też muszę iść, by wykrywać i odstraszać Wyjców. Klaudiuszu, twoja pomoc będzie potrzebna dla odnalezienia krateru, a Felicji dla poskramiania dzikich zwierząt. Ryszard musi iść jako pilot latacza, jeśli znajdziemy jakikolwiek sprawny. Zabierzemy także Martę, która była wysoko wykwalifikowanym inżynierem i która może dopomóc w rozszyfrowywaniu obcej maszynerii i jej naprawianiu. Także Stefanko, który był oblatywaczem kapsuł. Jeśli będzie trzeba, może pomagać Ryszardowi, a może też będzie potrafił pilotować drugi latacz.

Odezwał się Wódz Burkę:

— Siedem osób. Dwie z nich stare, a Marta nie jest silna. Niezręczne, Madame. Za mało pod względem siły, za wiele dla szybkości. Nawet z Felicją i mną jako ochroną, to będzie trudna wycieczka.

— Chcę, by poszła też Amerie — oświadczyła Felicja. — Może nam być potrzebny lekarz.

Zakonnica wzruszyła z wahaniem zdrowym ramieniem.

— Chciałabym… ale byłoby ze mną więcej kłopotu niż pożytku.

— Nie ma mowy, byś nam towarzyszyła, ma Soeur — rzekła starsza pani i popatrzyła ostrym wzrokiem na Felicję. — Możesz zdziałać więcej dobrego, jeśli pozostaniesz tutaj. Odzyskasz siły i będziesz służyć ludziom. Mamy trochę skradzionych leków, ale większość z nich nie może być stosowana przez laików. Możesz uśmierzyć wiele dolegliwości cielesnych: źle zrośnięte złamania, grzybice, pasożyty wewnętrzne. Gdy minie obecny stan alarmowy, Uwe Guldenzopf i Tandanori Kawai zabiorą cię do naszej wioski przy Ukrytych Źródłach na północo-zachód stąd. Zamieszkasz w moim domku, a ludzie będą do ciebie przychodzić. Wódz Burkę powiedział:

— Khalid Khan pokieruje oddziałem obróbki żelaza. Powiedzmy, dziesięciu mocnych chłopów. Klaudiusz powie Khalidowi, czego szukać, a jeśli chłopcy znajdą rudę i wezmą się do roboty, w chwili gdy wrócimy, mogą już mieć całkiem pokaźne ilości broni.

— Jeżeli wrócimy! — zawołał Ryszard. — Jezu, dlaczego wszyscy uważają za oczywiste, że zamierzam zgodzić się na ten plan? Dajcież spokój! Gdy tylko Tanowie przestaną nas cisnąć, ja się stąd zmywam.

— Nie możesz się od tego wykręcić — powiedziała Felicja. — Potrzebujemy cię.

— Niech ten drugi frajer, ten szofer kapsuł robi za pilota. Ja nie mam zamiaru walczyć w cudzych wojnach.

Madame wyciągnęła dłoń i dotknęła czarnego aksamitnego kubraka pirackiego kostiumu Ryszarda.

Der fliegende Hollander, prawda? Oglądałam wielokrotnie w Lyonie to przedstawienie… Ach, Ryszardzie! Przecież nie musisz mieć takiego losu. Nie uciekaj. Potrzebujemy cię. Pomóż nam stać się wolnymi i w ten sposób zdobądź spokój dla siebie. Stefanko ma bardzo małe doświadczenie jako lotnik. Przecież wiesz, że nasze kapsuły były zautomatyzowane. Ale ty, chwaliłeś się, że pilotowałeś najnowocześniejsze statki kosmiczne, ładowniki orbitalne, nawet prymitywne samoloty. Jeśli jest wśród nas ktoś, kto będzie umiał prowadzić obcy pojazd i przewieźć tu Włócznię Lugonna, to jesteś nim ty.

Ryszardowi wydawało się, że jej umysł usuwa jego sprzeciwy, uspokaja wszystkie lęki. I wbrew. samemu sobie poczuł, że jego upór zaczyna się chwiać. Wiedział, że ta cholerna baba wywiera na niego presję, wygrywa własne melodie na jego superego, nagina jego siłę woli, ale im bardziej wysilał się, by się uwolnić, tym mocniej zaciskały się jej mentalne więzy…

Ryszardzie! Drogi synu, czyż cię nie znam? Ja, matka stu tysięcy nieszczęsnych podróżników, którzy przyszli do mnie jak do źródła ostatniej nadziei? Zawsze byłeś samotny, zawsze egocentryczny, bałeś się otworzyć przed innymi ludźmi, bo to oznacza narazić się na odepchnięcie i cierpienie. Ale jest to podejmowanie ryzyka, z którym my, ludzie, się rodzimy. Nie umiemy żyć samotnie, nie możemy znaleźć szczęścia ani spokoju samotnie, kochać samotnie. Człowiek samotny zawsze musi uciekać, zawsze poszukiwać. Ucieka od bezgranicznej samotności. Szuka, czy chce, czy nie chce, drugiego, który by wypełnił jego pustkę…

Ryszard cofał się przed straszliwą staruchą, aż oparł się plecami o prastare Drzewo. Próbował się bronić przed naciskiem jej żądań i nadziei, i… niech ją diabli porwą!… autentycznego współczucia płynącego od niej jak woda życia obmywająca jego poranioną i zbrukaną duszę. Madame Guderian powiedziała na głos:

— Pójdź z nami, Ryszardzie. Pomóż nam, nam wszystkim, którzy ciebie potrzebujemy. Nie mogę wywierać na ciebie prawdziwej presji. Chyba tylko przez krótką chwilę. Musisz dobrowolnie postanowić, że nam pomożesz. A dając, znajdziesz to, czego pożądałeś.

— Niech cię diabli! — szepnął.

Mój mały, biedny, zraniony. Byłeś śmiertelnie egoistyczny i zapłaciłeś za swe szaleństwo. Środowisko zmusiło cię do zapłaty. Ale grzech pozostaje nie zmaz’any, a prawdziwa jego ekspiacja musi być zapłacona tą samą monetą, której źle użyto. Utrata twego statku, twoich zarobków nie wystarcza i wiesz o tym! Musisz dać coś z siebie i wtedy przestaniesz sobą pogardzać. Pomóż nam. Pomóż swym przyjaciołom, którzy cię potrzebują.

— Diabli… — Zamrugał powiekami, by rozproszyć przed oczami mgłę.

Ratuj.

Jego słowa były ledwie słyszalne:

— Dobrze. — Wszyscy pozostali patrzyli na niego, lecz nie widział ich oczu. — Pójdę z wami. Przylecę tutaj tą maszyną, jeśli będę umiał. Ale więcej nie obiecuję.

— To wystarczy — powiedziała Madame.

Przy centralnym ognisku śpiewy i śmiechy przycichły. Ludzie pomału odchodzili ku mniejszym ogniskom, by przygotować się do snu. Mała figurka kulejąc zbliżała się do Madame, czarna sylwetka na tle gasnącego ogniska.

— Myślałem o waszej wyprawie do Grobowca Statku — powiedział Fitharn. — Będzie wam potrzebna pomoc naszego ludu.

— By szybko dotrzeć do Dunaju — potwierdził Klaudiusz. — Czy masz jakikolwiek pomysł, która droga będzie najlepsza, żeby tam dotrzeć? W naszych czasach jego źródła były w Czarnym Lesie. Bóg tylko wie, gdzie są dzisiaj. W Alpach… nawet w jakimś superwydaniu Jeziora Bodeńskiego.

— Tylko jedna osoba jest władna wam dopomóc — rzekł Firvulag. — Musicie odwiedzić Króla.

2

Yeochee IV, Wielki Król Firvulagow, kiedy wchodził na palcach do ogromnej sali tronowej swej górskiej fortecy, sondował mentalnie zagłębienia ogromnej jaskini.

— Lulo, moje jabłuszko! Gdzie się schowałaś?

Rozległ się dźwięk przypominający małe dzwoneczki, zmieszany ze śmiechem. Między czerwono-kremowymi stalaktytami, wiszącymi dywanami, postrzępionymi sztandarami z frędzlami, zdobyczami z Wielkich Bitew sprzed czterdziestu lat, zatrzepotał cień. Coś, co pozostawiło po sobie smugę zapachu piżma, wśliznęło się do ślepej groty z boku sali.

Yeochee rzucił się w pogoń.

— Teraz wpadłaś w pułapkę! Nie ma innego wyjścia z kryształowej groty jak obok mnie!

Alkowę oświetlały świece zapalone w jednym tylko złotym lichtarzu. Niewiarygodna obfitość kwarcowych pryzmatów, którymi były wysadzane ściany, rzucała w odbitym świetle różowe, szkarłatne i białe iskry jak wnętrze gigantycznej geody. Ciemne futra w nęcących stosach leżały na podłodze. Jeden z nich drgnął.

— A więc tutaj jesteś!

Yeochee wpadł do groty i z prowokacyjną powolnością uniósł dywan. Kobra grubości jego ramienia stanęła dęba i zasyczała.

— Ależ, Lulo! Czy w ten sposób witasz swego króla?

Wąż zamigotał i zmienił głowę w kobiecą. Miała włosy tak różnobarwne, jak skóra węża, a oczy drażniąco bursztynowe. Języczek, który wysunęła z ust, był rozwidlony.

Z krzykiem rozkoszy król otworzył szeroko ramiona. Kobieta-wąż miała już szyję, ramiona, miękkie ręce z pomysłowymi bezkostnymi paluszkami i cudownie uformowany tors.

— Wstrzymaj się na chwilę dokładnie w tej fazie — zaproponował Yeochee — a zbadamy kilka możliwości.

Upadli na łoże z futer, ale z takim zapałem, że świece w lichtarzu zaczęły się topić. Z daleka rozległ się dźwięk trąby.

— Och, do diabła — jęknął król.

Nałożnica Lulo zakwiliła i rozwinęła sploty, lecz jej rozdwojony języczek nadal wysuwał się zachęcająco.

Trąba zabeczała ponownie, tym razem bliżej. Rozległ się grzmot gongów, który spowodował olbrzymią wibrację. Stalaktyty przed wejściem do kryształowej groty zabrzęczały jak kamertony.

Yeochee wyprostował się. Jego dotychczas wesoła twarz zmieniła się w maskę konsternacji.

— Ten głupi oddział Motłochu. Wyobrażają sobie, że są na tropie tajnej broni przeciw Tanom. Obiecałem Pallolowi, że ich wyprawię dalej.

Ponętna strzyga zafalowała, roztopiła się i zmieniła w pulchną nagą kobietkę z rumianą, pyzatą twarzą i blond kokiem. Wydawszy usta naciągnęła na siebie narzutę z norek i powiedziała:

— No cóż, jeśli to ma zająć jakiś czas, na litość Te, daj mi coś do jedzenia. Ta cała gonitwa wygłodziła mnie na śmierć. I pamiętaj, żadnych smażonych nietoperzy! Ani tym bardziej tych okropnych salamander z rusztu.

Yeochee zawiązał nieco zużyty szlafrok ze złotogłowiu i przeczesał palcami zmierzwione żółte włosy i brodę.

— Zamówię dla ciebie coś cudownego — obiecał. — Złapaliśmy sobie onegdaj nowego człowieka-kucharza, który wspaniale przygotowuje paszteciki z serem i mięsem. — Król oblizał usta. — Ta sprawa nie potrwa długo. Potem zrobimy sobie tutaj piknik, a na deser…

Trąba zabrzmiała po raz trzeci, tuż przed salą.

— Czas na ciebie — rzekła Lulo, wsuwając się pod futro z norek. — Wracaj szybko.

Król Yeochee wyszedł z groty, nabrał głęboko powietrza i zmienił swój wzrost ze stu sześćdziesięciu na dwieście sześćdziesiąt centymetrów. Stary szlafrok zmienił się w wielki płaszcz z trenem z aksamitu koloru granatów. Pod nim znalazła się wspaniała paradna zbroja z inkrustowanego złotem obsydianu, z otwartym hełmem z wysoką koroną, z której wyrastały dwie zakręcone na kształt rogów baranich wypustki i trzecia w formie dziobu nad czołem, rzucająca głęboki cień na górną połowę twarzy króla. Włączył oczy tak, że zapłonęły ponurym blaskiem. Rzucił się biegiem w stronę tronu, gdzie dotarł w ostatniej chwili.

Trąba zabrzmiała po raz ostatni.

Yeochee podniósł opancerzoną rękę i kilka tuzinów dworzan i gwardzistów pojawiło się wokół tronu stojącego na podium. Skaliste ściany podziemnej sali rozpaliły się wielokolorowo. Gdy sześciu Firvulagow ze straży pałacowej wprowadziło ludzi i Fitharna Kulasa, zabrzmiała kaskada dźwięków jak muzyka szklanego ksylofonu.

Wystąpił jeden z niby-dworzan. Ze względu na Motłoch wyrecytował w standardowym angielskim języku:

— Złóżmy hołd Jego Przerażającej Wysokości Yeochee IV, Suwerennemu Panu Wyżyn i Nizin, Monarsze Piekielnej Nieskończoności, Ojcu Wszystkich Firvulagow i Niekwestionowanemu Władcy Całego Znanego Świata!

Grzmiący tusz muzyki podobnej do organowej wstrzymał w miejscu zbliżających się gości. Król powstał i wydawało się, że rośnie w ich oczach coraz bardziej, aż ukazał się wśród stalaktytów jak jakiś gigantyczny idol ze szmaragdowymi oczami.

Fitharn uchylił na moment kapelusza.

— Cześć, Królu.

— Zezwalam wam na zbliżenie się! — zagrzmiała zjawa.

Fitharn ruszył, a siedem istot ludzkich podążyło za nim. Yeochee zauważył z żalem, że tylko dwoje z Motłochu — facet o ostrych rysach, z wielkimi czarnym wąsem oraz młodsza kobieta, chuda i z zapadniętymi policzkami, z jasnymi włosami zawiązanymi w nieelegancki węzeł, wyglądali, jakby rzeczywiście zrobił na nich wrażenie jego potworny widok. Reszta delegacji ludzkiej patrzyła na Jego Przerażającą Wysokość albo z naukowym zainteresowaniem, albo z rozbawieniem. Stara Madame Guderian zdradzała nawet odrobinę gallijskiego ennui. O, cóż, u diabła. Czemu się nie odprężyć?

— Zniżymy się do przybrania łagodniejszego wyglądu! — postanowił Yeochee. Skurczył się do swej zwykłej postaci: złoty szlafrok, gołe nogi i jeszcze coś tam, z diademem jak zwykle na bakier. — To co jest grane? — zapytał Fitharna.

— Spisek Madame Guderian przeciw Tanom spowodował, jak się zdaje, skok ilościowy, Królu. Lepiej niech sama opowie.

Yeochee westchnął. Madame niepokojąco przypominała mu jego zmarłą babkę, panią, która zawsze wiedziała, kiedy zamierzał zrobić jakiś dziecinny wybryk. Pomimo talentu starej Francuzki do intryg politycznych Yeochee od dawna gorzko żałował, że dał jej złoty naszyjnik. Pomysły Madame w jakiś sposób zwykle doprowadzały do sukcesów ludzi Motłochu, z minimalnymi tylko zyskami dla Firvulagow. Powinien postąpić zgodnie z pierwszym odruchem i rozwalić ją w drzazgi psychoenergią w tych dawnych czasach, kiedy miała tyle zuchwałości, by przejść przez własną bramę czasu. Bo przecież pośrednio to ona była sprawczynią obecnego poniżenia Firvulagow!

Starsza pani, ubrana teraz w cętkowany zamsz, ulubiony przez włóczęgów leśnych jej rasy, podeszła śmiało do tronu i niedbale kiwnęła królowi głową.

— Dobrze wyglądasz, Monseigneur. Można przypuszczać, że robisz mnóstwo ćwiczeń dla zdrowia.

Yeochee zmarszczył brwi. Ale przynajmniej stara wiedźma przypomniała mu o obiecanej Lulo przekąsce. Pociągnął ręką za sznur od dzwonka.

— Pallol zawiadomił mnie, jakobyś miała odkryć położenie Grobowca Statku.

— Tak jest naprawdę. — Zrobiła gest w stronę srebrnowłosego mężczyzny stojącego wśród ludzi. — Jeden z naszych nowych współrodaków, Profesor Klaudiusz, jest przekonany, że zidentyfikował miejscowość. Jest mu znana dzięki studiom naukowym w świecie przyszłości.

— Znana jeszcze po sześciu milionach lat? — Król skinął na paleontolga, który podszedł bliżej. — Ty tam, Klaudiusz. Powiedz mi… czy w przyszłości twój gatunek ma jakiekolwiek wspomnienia o nas?

Klaudiusz uśmiechnął się do małego kosmity i ogarnął wzrokiem fantastyczną salę w sercu najwyższej góry Wogezów.

— Wasza Wysokość, w tej właśnie chwili bezpośrednimi przodkami ludzkości są małe małpki człekokształtne ukrywające się w lasach. Nie mają umiejętności posługiwania się językiem, więc i możliwości przekazania swym potomkom jakichkolwiek wspomnień. Prymitywni humanoidzi posiadający zdolność mowy nie pojawią się w drodze ewolucji wcześniej niż za dwa, trzy miliony lat, a tradycji ustnej nie wytworzą wcześniej niż, powiedzmy, osiem czy dziewięć tysięcy lat przed moją epoką. Zgodzisz się zapewne, że jest wysoce nieprawdopodobne, by ludzkość zachowała jakiekolwiek wspomnienia o rasie małych, zmiennokształtnych kosmicznych ludków zamieszkujących pod ziemią?

Król wzruszył ramionami.

— Tak sobie tylko pomyślałem… Więc wiesz, gdzie znajduje się Grobowiec Statku, co?

Klaudiusz odpowiedział:

— Tak sądzę. Ty zaś nie zgłaszasz moralnych sprzeciwów, byśmy dla naszego wspólnego dobra ten grób obrabowali?

W małych zielonych oczkach Yeocheego pojawił się niebezpieczny błysk.

— Uważaj, stary Klaudiuszu. Wszystko, co ukradniecie ze Statku, zwrócicie we właściwym czasie, i to z procentem, kiedy nieuczciwa przewaga podłego Wroga będzie wyrównana.

— Pomożemy ci w osiągnięciu tego celu, Monseigneur — powiedziała Madame. — Przysięgłam na to jako na część mej pokuty! Gdy ludzie nie będą już zniewoleni przez Tanów, status quo między waszymi rasami zostanie przywrócony. A pierwsze uderzenie wymierzymy w Finiah, za pomocą latacza i Włóczni z Grobowca Statku.

Król kręcił swą brodę w złote sznurki.

— Czynnik czasu! Do równonocy tylko trzy tygodnie, potem jeszcze półtora tygodnia i zaczyna się Rozejm okresu zgromadzeń przed Wielką Bitwą. Hmmm. Nasze oddziały będą potrzebowały przynajmniej tygodnia na przygotowanie ataku przciw Tanom. Czy jest szansa, byście tu powrócili z lataczem i Włócznią, nim Rozejm się zacznie? Chętnie weźmiemy udział w waszym napadzie, jeśli istnieje nadzieja na wykończenie Velteyna i jego latającego cyrku. A jeśli atak zakończy się sukcesem, morale naszych chłopców i dziewcząt biorących udział w tegorocznym Turnieju sięgnie zenitu.

Starsza pani zwróciła się do Klaudiusza:

— Czy jest możliwe, abyśmy doszli do Ries i wrócili niedłużej niż w ciągu miesiąca?

— Może z trudem nam się uda, ale tylko, jeśli — otrzymamy przewodnika, który zaprowadzi nas najkrótszą drogą do miejsca, gdzie Dunaj staje się żeglowny dla łodzi. To będzie za Czarnym Lasem, w czymś w rodzaju basenu wypełnionego osadami rzecznymi: gęste jak melasa zagłębienie między Jurą Szwabską i Alpami. Prawdopodobnie przez tę maź rzeka płynie tak łagodnie jak Sweet Afton. Możemy łatwo pożeglować do Ries, a z powrotem przylecieć.

— W ciągu miesiąca? — nalegał król.

— Jeśli pomożesz nam uzyskać przewodnika, jest to wykonalne.

Odezwał się Fitharn:

— Potężny Sharn-Mes zaproponował, by do wsparcia tej wyprawy skłonić niejakiego Sugolla. Złośliwy pajac, nawet jak na Wyjca, i ani trochę lojalny. Ale twierdzi, że włada krajem Fledbergu, a nawet Wodnymi Jaskiniami za Rajskim Wąwozem. Sharn-Mes sądzi, że jeśli ktokolwiek wie coś o tej rzece, to właśnie Sugoll. Mogę zaprowadzić tych ludzi do jego legowiska, jeśli upoważnisz Madame do rekwizycji jego usług.

— Och, niech będzie — mruknął król. Przykucnął i zaczął szperać pod tronem. Wkrótce wyciągnął stamtąd kasetkę, wyglądającą jakby była wyrzeźbiona w czarnym onyksie. Pogmerawszy przy jej złotym zameczku otworzył ją, pogrzebał w środku i wreszcie wyciągnął z niej wieczne pióro firmy Parker z XXII wieku i mocno pognieciony, poplamiony kawałek pergaminu. Nadal klęcząc na posadzce naskrobał na nim kilka wymownych hieroglifów i złożył swój królewski podpis. — To powinno wystarczyć. — Schował materiały piśmienne do kasetki, którą odstawił na miejsce, a dokument wręczył Madame.

— To maksimum tego, co mogę zrobić. W wolnym przekładzie oznacza to: „Pomóż tym ludziom, albo zimna dupa”. Masz nasze królewskie zezwolenie wepchnięcia tego tam Sugolls w śmierdzące bagno, jeśli by wam robił trudności.

Madame skłoniła wdzięcznie głowę i schowała liścik.

Człowieczek z krzywymi nogami, ubrany w czerwony przepasany kitel, wbiegł truchcikiem do sali tronowej i złożył królowi ukłon.

— Dzwoniłeś, o Przerażający?

— Odczuwamy głód i pragnienie — odrzekł Monarcha Piekielnej Nieskończoności. Odwrócił się nagle od kamerdynera i rzucił Madame pytanie: — Czy naprawdę uważasz, że ta ekspedycja ma szanse powodzenia?

— Tak jest — potwierdziła Madame uroczyście.

— Obecny tu Kapitan Ryszard był właścicielem statków kosmicznych. Będzie potrafił pilotować jeden z lataczy, o których mowa w waszych legendach, jeśli żywioły nie zniszczyły wszystkich. Marta i Stefanko mają wiedzę techniczną, która pozwoli nam uruchomić zarówno latacz, jak i Włócznię. Wódz Burkę i Felicja będą nas bronili przed naturalnymi niebezpieczeństwami podczas wędrówki. Ja zaś użyję mych metafunkcji dla pomieszania szyków nieprzyjaznym przedstawicielom twojej rasy, jak również tym z Tanów, którzy by ośmielili się nas ścigać. Profesor Klaudiusz zaprowadzi nas do krateru, jeśli tylko dotrzemy bezpiecznie do rzeki. Jeśli natomiast idzie o powodzenie… — uśmiechnęła się lodowato — … ta rzez pozostaje w rękach le bon Dieu, n ’est pas?

Yeochee popatrzył na nią groźnie.

— Czemu nie mówisz po angielsku jak zwykła ludzka istota? Czy nie dosyć mam z tobą kłopotów? Ach… przyznaję, że plan wydaje się dobry. Ale to samo dotyczyło pomysłu wykopania tunelu pod murami Finiah i wysadzenia ich tym cholernym materiałem wybuchowym, który twoi ludzie ugotowali z guana. Niestety, w ostatniej chwili Velteyn wpuścił Ren do podkopów! Stu osiemdziesięciu trzech walecznych Firvulagow pływających w zupie z ptasiego łajna, by ocalić życie!

— Tym razem będzie inaczej, Monseigneur.

Yeochee skinął na kamerdynera.

— Przynieś mi najlepszego piwa. I każ, by nowy człowiek-kucharz, Mariposa, ten z nosem, upiekł jeden z tych otwartych placków z topionym serem górskich kozic, sosem pomidorowym i świeżą kiełbasą.

Kamerdyner skłonił się i wybiegł.

— Mamy więc twe zezwolenie, aby kontynuować wyprawę natychmiast? — spytała Madame.

— Ach tak, tak — warknął rozdrażniony król. — Otulił się szczelniej złotym szlafrokiem. — A ściślej, rozkazujemy. A teraz żegnam… Fitharn, ty zostaniesz. Mam coś z tobą do omówienia.

Gwardziści, którzy podczas audiencji stali nieruchomo w zbrojach z czarnego szkła, stuknęli tylcami krótkich lanc w podłogę i zamierzali wyprowadzić ludzi. Ale najmniejsza z kobiet, ta z chmurą jasnych włosów, niewiele wyższa od kobiet Firvulagow, miała czelność zawołać:

— Wasza Wysokość! Jeszcze słówko!

— No dobrze. — Król westchnął. — Wiem, kim ty jesteś. Przypuszczam, że nadal uważasz, iż powinniśmy ci dać złoty naszyjnik.

— I to szybko! — Felicja wpatrzyła się w niego wzrokiem jeszcze przenikliwszym niż Madame. — Ze złotą obręczą mogę zapewnić wyprawie powodzenie.

Król raczył się uśmiechnąć w sposób, który uważał za łaskawy.

— Wiem wszystko o twoich niezwykłych zdolnościach. Zostaniesz nagrodzona tym, czego pożądasz, we właściwym czasie. Ale nie teraz! Najpierw pomóż swym przyjaciołom zdobyć Włócznię i latacz. Jeśli się zdarzy, że znajdziesz przy kraterze naszyjnik Lugonna, weź go! Jeśli nie, zobaczymy, co się da zrobić, gdy wrócisz. Towar na stół, a wtedy porozmawiamy o prezentach. — Machnął ręką na pożegnanie i gwardziści wyprowadzili ludzi.

— Czy już poszli? — szepnął Yeochee i zeskoczył z podium, by zajrzeć w ciemności.

— Poszli, królu — potwierdził Fitharn. Usiadł na brzegu królewskiego podwyższenia, ściągnął but i wyrzucił z niego kamyczek. — Ach ty mały sukinsynu!

— Okazuj więcej szacunku — warknął Yeochee.

— Mówiłem do kamyka w mym bucie, Przerażający… No i co? Jak myślisz?

— Ryzykowne, ryzykowne. — Król chodził tam i z powrotem po sali; ręce miał założone z tyłu. — Gdybyśmy tylko mogli sobie poradzić bez tych piekielnych pośredników! Gdybyśmy umieli to zrobić na własny rachunek!

Fitharn rzekł:

— Podli obrożowcy muszą często myśleć tak samo. I oni też są niebezpiecznie uzależnieni od ludzkości. Ale my nie mamy wyboru, Przerażający. Ludzie są sprytniejsi od nas, a w pewnych sprawach także silniejsi. Czy po tak długim czasie moglibyśmy się pokusić o uruchomienie latacza? Albo przywrócić działanie Włóczni? Mieliśmy czterdzieści lat na rozmyślanie, jak pobić Wroga… i wszystko, co potrafiliśmy, to płakać nad rozlanym mlekiem. Nie lubię tej strasznej Guderian bardziej niż ty, królu. Ale to przepotężna istota. Chcesz, czy nie chcesz, nie ma wyboru: ona może nam pomóc.

— Przecież nie należy ufać ludziom! — zawył Yeochee. — Czy odczułeś to uderzenie nienawiści ze strony Felicji, gdy mówiła „bardzo proszę”? Dać takiej złotą obręcz… Wolałbym zawracać płynącą lawę moją królewską pałką!

— Felicję potrafimy kontrolować. Pallol i Sharn-Mes przemyśleli to. Nawet jeśli znajdzie naszyjnik przy Grobie Statku, nie nauczy się go używać z dnia na dzień. Przylecą tu natychmiast, a Felicja dostanie hopla, by zaraz zaatakować Finiah. Zaopiekują się nią nasze Bojowe Dziwożony…

— Na cycki Te! — zaklął świętokradczo król.

— … Ayfa zaś czy Skathe mogą z nią skończyć przy najmniejszej oznace zdrady. Jeśli natomiast Felicja przeżyje atak na Finiah, możemy się jej pozbyć w inny sposób: wyślemy ją na południe do Bitwy. I to się będzie doskonale zgadzało z drugim etapem znakomitego planu Guderianowej. Nie martw się, królu. Możemy wykorzystać Felicję i pozostałych dla własnej korzyści… A potem Sharn i Pallol należycie wykombinują bohaterską śmierć dla naszych szlachetnych ludzkich sprzymierzeńców. Jeśli rozegramy to właściwie, Firvulagowie mogą na zakończenie mieć równocześnie Włócznię i Miecz… i wziąć górę zarówno nad obrożowymi Tanami, jak i Motłochem! A wtedy będziesz się — nazywał Niekwestionowanym Władcą Całego Znanego Świata, i to będzie prawda. Yeochee obdarzył go straszliwym spojrzeniem.

— Poczekaj tylko, aż przyjdzie twoja kolej znalezienia się na królewskim tronie! Zobaczymy wtedy, jak dobrze…

Z korytarza wyskoczył kamerdyner; niósł wielką parującą tacę i szklany dzban z brązowym płynem.

— Gotowe, o Przerażający! Gorące-gorące-gorące! I nie ze zwykłą kiełbasą z salamander! Zupełnie nowy rodzaj! Kucharz Mariposa powiedział, że zagotuje ci się od tego w jajach!

Yeochee pochylił się nad tacą i zaczął się delektować aromatem wypieku w kształcie koła, który był pocięty na kliny; z każdego ściekał warstwami smakowity biały i czerwony krem.

— Z przeproszeniem, królu — zaryzykował pytanie Fitharn — co to, u diabła, takiego?

Król wziął tacę oraz dzban piwa i podreptał zadowolony w stronę kryształowej groty.

— Specjalność pewnej Seniory Mariposy de Sanchez, później Plantacji Krelix, a poprzednio pizzerii Chichen-Itza w Merida w Meksyku… A teraz odejdź, Fitharn. Idź z tym przeklętym Motłochem i pilnuj ich.

— Jak rozkażesz, o Przerażający.

I wreszcie w wielkiej jaskini zapanowała znowu cisza. Yeochee wsunął głowę i rozejrzał się w grocie geody. Świece się dopalały, a dwoje fascynujących oczu patrzyło na niego ze stosu ciemnych futer.

— Ju-huuu! — zaśpiewał. — Czas na przysmaczki!

Lulo zbliżała się już do niego podskakując w najbardziej czarujący sposób.

— Grrum! Mniamniamniam! — odezwała się.

Yeochee zaskrzeczał rozkosznie:

— Zostaw! Pozwól mi najpierw to postawić, zwariowany sukkubie! Ach, zakochasz się w tym daniu. Uwielbiam je. Coś całkiem nowego: ser pół na pół z aksolotlem!

3

— Jednorożec! Jednorożec! Jednorożec!

Marta zawodziła powtarzając bez przerwy to słowo nad rozszarpanym ciałem Stefanka, leżącym pośrodku ścieżki prowadzącej przez bagna. Po obu stronach w kałużach brązowej wody sterczały cyprysy. W smugach porannego słońca padających między drzewami tańczyły chmary komarów i polujących na nie purpurowych ważek. Rak wielkości langusty, zapewne zwabiony spływającą do wody krwią, wdrapywał się powoli na niski nasyp, po którym naturalna ścieżka biegła przez rozlewiska Renu. Peopeo Moxmox Burke siedział oparty o omszały pień i stękał; Klaudiusz i Madame Guderian rozcinali jego irchową koszulę i jedną z nogawic spodni.

— Róg chyba tylko musnął twe żebra, mon petit peau-rouge. Jednak trzeba będzie to zszyć. Klaudiuszu, daj mu narkozę.

— Zajmijcie się Steffim — błagał Wódz przez zaciśnięte zęby.

Klaudiusz tylko potrząsnął głową. Wyjął minidozownik z apteczki przygotowanej dla nich przez Amerie i przycisnął go do skroni Burkego.

— O Boże, już lepiej — powiedział Burkę. — Co z nogą? Czułem, jak zęby tego sukinsyna, wbijają mi się do kości.

— Łydkę masz porwaną na strzępy — odparł Klaudiusz. I mogę się założyć, że jego kły były kompletnie zakażone. Nie ma sposobu, Peo, żebyśmy cię tu wylatali. Jedyną twoją szansą jest fachowa pomoc lekarska Amerie.

Burkę zaklął pod nosem i oparł swą potężną szpakowatą głowę o pień cyprysu i zamknął oczy.

— Moja wina. Głupi schmuck… Myślałem tylko o zacieraniu naszego tropu i dlatego wybrałem przejście przez tę kępę śmierdzących dzbaneczników. Rozglądałem się, czy nie ma znaków po dinotheriach, śladów psodźwiedzi… i wpadliśmy w zasadzkę cholernego wieprza!

— Cicho, dziecko — rozkazała Madame. — Przeszkadzasz mi w fastrygowaniu.

— To nie był zwyczajny dzik — powiedział Klaudiusz. Zasypał ranę Wodza antybiotykiem i opatrzył ją porofolią. Dekamolowe łubki były już nadmuchane i gotowe do umocowania. — Myślę, że bestia, która cię tak urządziła, to nic innego jak Kubanochoerus, olbrzymi, jednozęby dzik kaukaski. Uważano, że w pliocenie już wymarł.

— Ha! Powiedz to temu biednemu fajgele Steffiemu.

Odezwała się Madame:

— Skończę opatrywać Pea, Klaudiuszu. Zajmij się Martą.

Paleontolog podszedł do histeryzującej kobiety; przyglądał się przez chwilę jej nieskoordynowanym ruchom i błędnym oczom i zdecydował, co trzeba zrobić. Chwycił ją za rękę i brutalnie poderwał na nogi.

— Zamknij no się, dziewczyno! Twoje głupie wrzaski ściągną na nas żołnierzy! Czy tego chciałby Steffi?

Ze zdumienia i oburzenia Marcie zaparło dech w piersiach. Zamachnęła się, by spoliczkować starszego pana.

— Skąd wiesz, czego by chciał Steffi? Nie znałeś go! Ale ja znałam! Był to człowiek łagodny, dobry i opiekował się mną, gdy moje cholerne flaki… gdy byłam chora. A teraz popatrz na niego. Popatrz na niego! — Jej zniszczona, a kiedyś piękna twarz skrzywiła się w nowym ataku szlochu. Nagła wściekłość na Klaudiusza rozwiała się, podniesiona ręka opadła bezwładnie. — Steffi, ach Steffi — szepnęła Marta i przytuliła się do krzepkiego starca. — Szedł obok i uśmiechał się do mnie przez ramię, a za chwilę…

Szary potwór wypadł na nich bez ostrzeżenia z gęstej kępy trzcin i zaatakował środek szeregu wędrowców. Wyrzucił Stefanka w powietrze, a potem zaczął go wściekle gryźć. Gdy Peo wyciągnął maczetę, by odpędzić bydlę od straszliwej uczty, dzik zaszarżował na niego. Fitharn wybuchł pozornym płomieniem i wystraszył dzika ze ścieżki na płytkie bagno. Felicja i Ryszard podążyli za nimi z naciągniętymi łukami, pozostawiając innym ratowanie rannych. Ale dla Stefanka nie było już ratunku.

Klaudiusz potrzymał w ramionach drżącą Martę, po czym rąbkiem swej koszuli safari otarł jej płynące strumieniem łzy. Zaprowadził ją do porośniętego mchem zagłębienia, gdzie Madame opatrywała Burkego, i posadził na ziemi. Skórzane spodnie na kolanach miała poplamione krwią i błotem, a ponadto wokół obu kostek jej nóg były widoczne jasnoczerwone plamy.

— Jej także należałoby się przyjrzeć, Madame — rzekł Klaudiusz. — Ja się zajmę Steffim.

Wyjął ze swego plecaka mylarowy koc i podszedł do ciała; starał się opanować wściekłość i odrazę. Znał Stefanka tylko trzy dni, ale jego sprawność, gotowość niesienia pomocy i ciepło okazywane innym sprawiły, że podczas wędrówki z Wysokiego Vrazelu do doliny Renu był przemiłym towarzyszem podróży. Jedyne, co teraz Klaudiusz mógł dla niego zrobić, to przywrócić jego wykrzywionej w konwulsjach twarzy zwykły spokojny wyraz. Steffi chłopcze, nie potrzebujesz już mieć tak zaskoczonej miny. Teraz się odpręż i odpocznij. Odpocznij w pokoju.

Poszarpane wnętrzności opadła horda much i z leniwą niechęcią uniosła się, gdy Klaudiusz przesunął ciało Stefanka na metaliczny arkusz. Zespawał w zamknięty worek brzegi mylaru termowiązką ze swego zasilacza. Praca była na ukończeniu kiedy Fitharn, Ryszard i Felicja z chlupotem powrócili z dżungli.

Felicja uniosła kanciasty żółtawy przedmiot, podobny do marszpikla z kości słoniowej.

— Wykończyliśmy skurwiela, choć nie na wiele się to przyda.

Ryszard ze zgrozą potrząsał głową.

— Świnia wielkości cholernej krowy! Musiała ważyć z osiemset kilo. Gdy Kulas wpędził ją w krzaki, trzeba było aż pięciu strzał, by z nią skończyć. Ciągle nie mogę zrozumieć, jak coś tej wielkości mogło się niepostrzeżenie do nas podkraść.

— To inteligentne diabły — mruknął Fitharn.

— Musiał iść za nami pod wiatr. Gdybym miał choć trochę oleju w głowie, to bym go wyczuł. Ale myślałem o tym, że musimy się pośpieszyć, by przebyć rzekę, nim podniesie się poranna mgła.

— No i uwięźliśmy tu i teraz w pełnym świetle dnia — rzekła Felicja. Podniosła jeszcze wyżej łowieckie trofeum. — Ten typunio nam to zapewnił.

— Co teraz? — zapytał Ryszard.

Felicja wyjęła strzały z magazynka swego sprzężonego łuku i uklękła, żeby opłukać zakrwawione szkliste groty w wodzie obok ścieżki.

— Musimy się ukryć po tej stronie dróżki aż do zachodu słońca i wtedy przekroczymy rzekę. Dziś w nocy będzie prawie pełnia. Chyba zdążymy przejść przez wąski pas doliny na wschodnim brzegu w parę godzin. Na resztę nocy rozbijemy obóz wśród skał u stóp skarpy Czarnego Lasu.

Firvulag wykrzyknął:

— Chyba nie zamierzasz kontynuować podróży?! Spojrzała na niego wyzywająco.

— Ty chyba nie zamierzasz zawrócić? Odezwał się Klaudiusz:

— Steffi nie żyje. Peo jest w bardzo złym stanie. Jedno z nas musi go zabrać z powrotem do Amerie, inaczej straci nogę… albo jeszcze gorzej.

— Zostaje nas jeszcze pięcioro — rzekła Felicja i zmarszczyła brwi; zaczęła postukiwać rogiem dzika w udo odziane w kozłową skórę. — Kulas może wracać z Wodzem. Po drodze pomoże mu jego naród. Ale nim odejdziesz — zwróciła się do małego człowie– czka — powiedz nam, jak się dostać do fortecy tego typa Sugolla.

— To nie będzie łatwe. — Firvulag pokiwał głową. — Czarny Las jest o wiele dzikszy od Wogezów. Sugoll mieszka na górze na północno-wschodnim stoku Feldbergu, gdzie Rajska Rzeka wypływa ze śnieżnych pól. Zły kraj.

— Tanowie nie będą nas szukać po tamtej stronie Renu — powiedziała. — Gdy go przekroczymy, chyba nie będziemy musieli się już martwić żadnymi patrolami w szarych obrożach.

— Ale są jeszcze Wyjce — rzekł Fitharn. — A w nocy Polowanie. Powietrzne, jeśli kieruje nim Velteyn. Jeżeli Polowanie wytropi was na otwartym terenie, jesteście skończeni.

— Czy nie moglibyśmy podróżować głównie za dnia? — zaproponował Ryszard. — Metafunkcje Madame Guderian ostrzegą nas przed wrogimi Firvulagami.

Starsza pani zbliżyła się do nich z wyrazem głębokiego zatroskania na twarzy.

— Niepokoją mnie nie tyle les Criards, co sam Sugoll. Bez jego pomocy nigdy możemy nie znaleźć na czas Dunaju. Ale jeśli Fitharn nie będzie nam towarzyszył, Sugoll może mieć poczucie, że zignorowanie królewskiego polecenia przejdzie mu bezkarnie. I jest jeszcze coś bardzo niepokojącego… Marta. Szok wywołał u niej krwotok. Tanowie zmusili ją do urodzenia czworga dzieci w krótkich odstępach czasu i jej kobiece narządy…

— Och, na litość boską — przerwała Madame niecierpliwie Felicja. — Jeśli odpocznie, wyjdzie z tego. A z Sugollem zaryzykujemy.

— Marta jest bardzo osłabiona — upierała się starsza pani. — Nim się jej polepszy, przyjdzie kryzys. Tak już wcześniej bywało. Lepiej by było, żeby wróciła z Peo i Fitharnem.

Ryszard miał wątpliwości.

— Przecież teraz, gdy nie mamy już Stefanka, ona jest naszym jedynym technikiem. Jeśli mi nie pomoże, to tylko Bóg wie, ile czasu spędzę na zorientowaniu się w układzie obwodów tego nieziemskiego samolotu. A jeżeli będzie trzeba jeszcze popracować nad pukawką, to szkoda snów.

— Można odłożyć wyprawę — powiedział Fitharn.

— To znaczy czekać cały rok! — wybuchła Felicja.

— Nie zgadzam się! Sama zdobędę tę przeklętą Włócznię!

Marta zawołała do nich spod cyprysów:

— Nie możemy odkładać poszukiwań, Madamel Nie wiadomo, co się może zdarzyć w ciągu roku. Za dzień, dwa będę zdrowa. Jeśli ktoś mi troszeczkę pomoże, jestem pewna, że będę mogła iść dalej.

— Może z jednego z tapczanów zmajstrujemy nosze? — zaproponował Klaudiusz.

Felicja poweselała.

— A przez trudniejsze miejsca mogę ją przenieść na plecach. Marta ma absolutnie słuszność, że nie możemy zwlekać. Nie wiadomo, co się może zdarzyć.

— Wskazała wzrokiem na Firvulaga przyglądającego się jej z ironiczną obojętnością. — Grobowiec Statku mogą przed nami odnaleźć inni.

— Najmądrzej byłoby zawrócić — powiedział Fitharn. — Niemniej decyzja należy do Madame.

Dieu me secourait — mruknęła starsza pani.

— Jedno z nas już oddało życie. — Wolno podeszła kilka kroków do zawiniętego w mylar ciała na ścieżce. — Gdybyśmy mogłi spytać, jakie jest jego zdanie, wiemy bardzo dobrze, co by odpowiedział.


Na resztę dnia schowali się w gęstym zagajniku cypryśnikow błotnych tuż przy zachodnim brzegu Renu. Sękate, nisko nad ziemią rosnące gałęzie stanowiły wygodne miejsca do siedzenia. Zasłonięci przez festony porostów i kwitnących epifitów mogli spokojnie obserwować ruch na rzece, a równocześnie być bezpieczni od krokodyli, dinotherii i innych potencjalnie groźnych dzikich zwierząt, od których roiło się w dolinie.

Gdy słońce podniosło się wyżej, zrobiło się bardzo gorąco. Wyżywienie nie stanowiło problemu, gdyż okolica obfitowała w żółwie, których mięso można było upiec termowiązkami. Rosły także palmy o jadalnych rdzeniach oraz winoroślą o słodkich jak miód winogronach wielkości piłek golfowych, skłaniających Ryszarda do pełnych zachwytu rozważań enologicznych. Ale w miarę zbliżania się popołudnia znużenie i reakcja na gwałtowne wypadki świtu spowodowały, że młodsi członkowie wyprawy zaczęli drzemać. Ryszard, Felicja i Marta zdjęli większość swej odzieży, przywiązali się do górnych konarów wielkiego drzewa i zasnęli. Na warcie pozostali Klaudiusz i Madame. Siedzieli na niższych gałęziach i obserwowali wielką rzekę. Obok ich miejsca ukrycia spłynęło z prądem tylko kilka barek towarowych z zaopatrzeniem z plantacji. Samo Finiah leżało o jakieś dwadzieścia kilometrów w kierunku północnym na przeciwległym brzegu, gdzie krótka Rajska Rzeka wypływała z głębokiego przełomu, niemal rozcinającego masyw Czarnego Lasu.

— Później — zwróciła się do Klaudiusza Madame — gdy zrobi się ciemno, na północnym nieboskłonie będzie widać światła Finiah. Miasto jest usytuowane na cyplu wcinającym się w Ren. Nie jest duże, ale to najstarsze z osiedli Tanów i dlatego iluminują je z wielką pompą.

— Czemu wyemigrowali z tego rejonu na południe? — zapytał Klaudiusz. — Jak mi mówiono, większość tańskich miast leży w okolicach Morza Śródziemnego, natomiast kraj północny w większości zostawiono Firvulagom.

— Gustom Tanów bardziej odpowiada ciepły klimat. Przypuszczam, że podział terytorialny między obie grupy odpowiada starożytnym wzorom, być może leżącym u podstaw pochodzenia tej dymorficznej rasy. Można sobie wyobrazić planetę o wyjątkowo nieregularnym ukształtowaniu pionowym, na której wyewoluowały formy życia górskie i nizinne, być może współzależne, ale antagonistyczne. Kiedy nadszedł okres wysoko rozwiniętej cywilizacji i na koniec migracji gatunku na inne planety ich galaktyki, te stare napięcia mogły ulec sublimacji. Ale wynikałoby z tego, że geny Tanów i Firvulagow nigdy nie zmieszały się całkowicie. W dziejach tego ludu od czasu do czasu odżywała dawna rywalizacja.

— Dysponująca zaś wysoko rozwiniętą techniką większość tępiła takie objawy — rzekł Klaudiusz.

— Aż do czasu, kiedy jedna grupa z uwstecznionymi rysami barbarzyństwa znalazła doskonałe schronenie, zamiast doczekać się zwykłego żałosnego końca.

Madame skinęła potakująco głową.

— Nasza plioceńska Ziemia była dla tych uchodźców idealnym miejscem… Ale, o ironio losu, równie żałośni przedstawiciele ludzkości także pragnęli się na niej osiedlić. — Wskazała barkę pneumatyczną płynącą po rzece. — Oto jeden za skutków pojawienia się ludzi. Nim to nastąpiło, Tanowie mieli tylko zwykłe drewniane tratwy. Ponieważ nie lubią wody, ruch na rzekach był niewielki. Kierowali własnymi plantacjami, a nawet uczciwie pracowali, ponieważ nie było wielu niewolników-ramów. Obroże dla małpek początkowo wytwarzano ręcznie, tak samo jak złote naszyjniki.

— Czy to znaczy, że ludzkie umiejętności umożliwiły masową produkcję?

— Jeśli idzie o obroże dla małp, to tak. A cały system srebrnych i szarych, z podłączeniem ich do złotych obręczy tańskich władców, został opracowany przez uchodźcę z naszej Ziemi, pewnego psycho-biologa. Uczynili go półbogiem. Do tej pory mieszka w Muriach jako Sebi-Gomnol Lord Zniewalacz! Ale ja go pamiętam jako wynędzniałego, nienawidzącego samego siebie człowieczka, który przed czterdziestu laty przybył do mojej gospody. Nazywał się wówczas Eusebio Gomez-Nolan.

— A więc za to niewolnicze społeczeństwo odpowiedzialna jest istota ludzka?… Dobry Boże! Dlaczego gdziekolwiek się wybierzemy, musimy wszystko spieprzyć?

Madame parsknęła gorzkim śmiechem. Z włosami nastroszonymi koło uszu i nad czołem wyglądała na najwyższej czterdzieści pięć lat.

— Gomnol nie jest jedynym zdrajcą naszej rasy. Był takim również turecki cyrkowiec, jeden z moich pierwszych klientów, nazwiskiem Iskender Karabekir. Jego największym marzeniem, jak mi wyznał, było wytresowanie tygrysów szablozębnych. Ale odkryłam, że w tym świecie Wygnania poświęcił się udomowieniu chalików, helladotherii i amficjonów, co miało kluczowe znaczenie dla umożliwienia dominacji Tanów w społeczeństwie. Dawniej Polowanie i Wielka Bitwa była walkami toczonymi przez Tanów i Firvulagow pieszo. Siły mieli wyrównane, bo to, czego Firvulagom brakowało w zakresie umiejętności stosowania podstępów i skomplikowanych metafunkcji, wyrównywali liczebnością i większą odpornością fizyczną. Ale tańskie Polowanie na wierzchowcach to zupełnie inna sprawa. Natomiast Wielka Bitwa z Tanami i obrazowanymi ludzkimi wojownikami na chalikach przeciw pieszym Firvulagom zmieniła się w doroczną masakrę. Klaudiusz pogłaskał się po podbródku.

— Wybacz, że wymienię także bitwę pod Agincourt…

— Phi! Tanów nie pobije się ani łukami bojowymi, ani prochem — odrzekła Angelika Guderian. — Przynajmniej tak długo, póki zdeprawowani renegaci naszego ludzkiego gatunku zdradzają swych bliźnich! Kto nauczył tańskich lekarzy odwracać sterylizację kobiet? Człowiek-ginekolog z planety Astrakhan. I do tego kobieta! Nie tylko nasze zdolności, ale nawet nasze geny oddano w służbę Obcych, a wiele takich jak Marta wolało wybrać śmierć niż haniebną rolę klaczy zarodowych. Czy wiesz, w jaki sposób Marta do nas trafiła?

Klaudiusz potrząsnął głową.

— Rzuciła się do Renu podczas wiosennej powodzi w nadziei, że się utopi; pragnęła uniknąć piątego zapłodnienia. Ale została wyrzucona na brzeg. Dieu merci, a Steffi ją znalazł i przywrócił do życia. Między nami jest wiele takich jak Marta. Znając je, kochając je… i wiedząc też, że w ostatecznym rachunku to ja odpowiadam za ich mękę… można zrozumieć, dlaczego nie wolno mi spocząć, póki nie zostanie złamana potęga Tanów.

Rzeka zmieniała barwę z polerowanej cyny na złoto. Po stronie Czarnego Lasu na południu wzniesień Feldbergu rozpaliły się w zachodzącym słońcu różem i purpurą. Aby dotrzeć do Sugolla, musieli się wdrapać na te wyżyny i przejść przynajmniej siedemdziesiąt kilometrów przez górską puszczę, zanim jeszcze rozpoczną poszukiwania Dunaju.

— Donkiszoteria — powiedział Klaudiusz. Uśmiechał się.

— Czy żałujesz, że zgodziłeś się mi pomagać? Klaudiuszu, jesteś dla mnie zagadką. Mogę zrozumieć Felicję, Ryszarda, Martę… i naszych ludzi o silnej woli, takich jak Wódz Burkę. Ale dotychczas nie jestem w stanie zrozumieć ciebie. W ogóle nie pojmuję, po co przybyłeś do pliocenu, a jeszcze mniej, dlaczego zgodziłeś się wyruszyć z nami na poszukiwania Grobowca Statku. Jesteś na to zbyt rozsądny, zbyt opanowany, zbyt… debonnaire!

Roześmiał się.

— Musiałabyś zrozumieć polski charakter, Angeliko. To coś, co jest nieuchronnie dziedziczne, nawet przez takiego, polskiego Amerykanina jak ja. Czy wiesz, z czego my, Polaczkowie, jesteśmy najdumniejsi? To wydarzenie z początków drugiej wojny światowej. Czołgi Hitlera wtargnęły z północy do Polski. Brakowało nam nowoczesnego uzbrojenia, by je powstrzymać, więc Pomorska Brygada Kawalerii szarżowała na nie konno i została zmieciona z powierzchni ziemi, ludzie i konie. To było szaleństwo, ale szaleństwo chwalebne… i bardzo, bardzo polskie. A może teraz ty mi powiesz, dlaczego zdecydowałaś się przybyć do pliocenu?

— Nie z romantycznych pobudek — odrzekła. W jej głosie nie było zwykłej szorstkości ani nawet żalu. Opowiedziała swą historię po prostu, jakby to był scenariusz sztuki teatralnej, którą zmuszona była oglądać zbyt wiele razy, a może nawet spowiedź.

— Początkowo, gdy byłam tylko chciwa na pieniądze, nie obchodziło mnie, jaki świat znajduje się po drugiej stronie bramy czasu. Później jednak, gdy wreszcie obudziło się we mnie serce, było zupełnie inaczej. Próbowałam uzyskać od podróżników czasu wiadomości, bym się mogła upewnić, jaki jest w istocie ten kraj pliocenu. Chciałam, żeby mi je przesyłali. Wielokrotnie dawałam materiały osobom wyglądającym na rozsądne, co do których byłam pewna, że wytrzymują odwrócenie pola czasowego. Bardzo wczesne doświadczenia mego męża wykazały, że najlepszy jest bursztyn, więc za koperty służyły mi kawałki tego materiału, starannie poprzecinane na pół, z małymi ceramicznymi płytkami wkładanymi do środka. Można na nich było pisać zwykłymi grafitowymi ołówkami, a następnie zamykać w bursztynie naturalnym klejem żywicznym. Niektórym podróżnikom polecałam zbadanie sytuacji w przeszłości, spisanie ich dojrzą– łej oceny, a następnie powrót w pobliże bramy czasu, gdzie translacje niezmiennie dokonywane były o świcie. Widzisz, profesor Guderian już dawno temu ustalił, że czas słoneczny w tej odległej epoce jest identyczny z czasem naszego współczesnego świata. Chodziło mi o to, aby nowo przybyłym zapewnić maksimum dnia dla umożliwienia przystosowania się do nowego otoczenia, dlatego zawsze wysyłałam ich o wschodzie słońca. Malheureusement, ten niezmienny porządek był najdogodniejszy dla tańskich pachołków kontrolujących bramę po tej stronie! Znacznie wcześniej niż wpadłam na pomysł z bursztynowymi kopertami, zbudowano zamek Przejścia i podjęto kroki, by brać do niewoli wszystkich chrononautów natychmiast, gdy przybywali!

— Więc nigdy nie otrzymałaś raportów z przeszłości?

— Żadnych. W późniejszych latach próbowaliśmy bardziej skomplikowanych technik mechanicznego odbierania informacji, ale żadna nie poskutkowała. Z pliocenu nie docierały ani obrazy, ani dźwięki. Aparaty zawsze wracały do nas w stanie nie nadającym się do użytku. Oczywiście, teraz już wiadomo dlaczego!

— A ty nadal wysyłałaś ludzi.

Jej twarz była pełna udręki.

— Bez przerwy mnie kusiło, by przerwać działanie bramy, ale błagali mnie ciągle ci mali nieszczęśnicy, więc kontynuowałam działalność. Wreszcie nadszedł czas, kiedy niepokój mego sumienia stał się nie do wytrzymania. Zabrałam opakowania meldunkowe z bursztynu, zbudowałam prostą dźwignię włączającą przycisk aparatury i przybyłam tu, by na własne oczy ujrzeć ten świat odległy od nas o sześć milionów lat.

— Ale… — zaczął Klaudiusz.

— Aby wymknąć się memu wiernemu personelowi, który na pewno by mnie zatrzymał, przeszłam translację o północy.

— Ach.

— I znalazłam się w samym sercu okropnej burzy piaskowej, w piekle duszącego wiatru, który przewrócił mnie na ziemię i potoczył tak łatwo, jak rosyjskie stepowe burzany toczą się po jałowych równinach. Zabrałam sadzonki mych ukochanych róż i w przerażeniu przyciskałam je do piersi, a huragan toczył mnie i obijał. Zaniosło mnie na skraj wyschniętego łożyska rzecznego i zepchnęło w jego kamienistą głębinę, gdzie do świtu leżałam bez przytomności, cała posiniaczona, ale bez innych obrażeń. Gdy słońce wstało, sirocco ucichło. Obserwowałam Zamek i właśnie zdecydowałam się udać tam po pomoc, gdy wyszli z niego pracownicy, którzy czekali na porannych przybyszów. — Przerwała, a na jej usta powoli wypełzł uśmieszek. — Tego dnia nie przybyli żadni chrononauci. Mój personel, rozumiesz, był w kompletnym zamęcie. Ludzie z Zamku w wielkim podnieceniu pobiegli z powrotem. Wkrótce z barbakanu wypadł cwałem oddział żołnierzy i w największym pośpiechu pogalopował na wschód; przemknął w odległości mniejszej niż o trzydzieści metrów od krzaczastej rozpadliny, w której się ukrywałam. Na jego czele jechał niesłychanie wysoki Obcy w szkarłatnozłotej odzieży. Rozumiesz chyba, że na skutek nocnych wydarzeń związanych z huraganem byłam — cała obolała. Wpełzłam do jakiegoś płytkiego zagłębienia pod korzeniami drzewa akacjowego rosnącego na brzegu suchego wąwozu. W miarę jak słońce podnosiło się na niebie, zaczęło mnie męczyć coraz silniejsze pragnienie. Ale było to niczym w porównaniu z cierpieniami duchowymi. Tam w gospodzie wyobrażałam sobie, że mogą mnie spotkać różne trudności i niebezpieczeństwa w świecie pliocenu: dzikie bestie, niegościnny teren, wyzysk nowo przybyłych przez wcześniejszych chrononautów, nawet zakłócenia pola translacyjnego odbierające rozum biednym podróżnikom. Ale nigdy nie sądziłam, że w tak odległej epoce nasza polaneta będzie w jarzmie nieludzkiej rasy. A więc wbrew własnym życzeniom wysyłałam moich biednych, pełnych nadziei ludzi w niewolę. Wtuliłam się twarzą w proch i błagałam Boga, by dał mi umrzeć.

— Och, Angeliko.

Zdawało się, że starsza pani go nie widzi ani nie słyszy. Mówiła bardzo spokojnym głosem, ledwie słyszalnym wśród nasilającej się wrzawy ptaków i owadów Nadrenii:

— Gdy wreszcie przestałam płakać, ujrzałam okrągły przedmiot na pół zagrzebany w piasku na dnie wąwozu. Wystarczyło wyciągnięcie ręki. Był to melon. Miał grubą skórę, której nie uszkodziło toczenie przez huragan po płaskowyżu. Gdy go rozcięłam moim małym couteau de poche i spróbowałam okazał się słodki i bardzo soczysty. Tak więc ugasiłam pagnienie i przeżyłam dzień. Bardzo późnym popołudniem ujrzałam karawanę wozów ciągniętych przez dziwne zwierzęta. Wiedziałam, że to hellady, duże żyrafy o krótkiej szyi, wykorzystywane jako siła pociągowa. Wozy miały ludzkich woźniców i były wyładowane jarzynami podobnymi do wielkich buraków: paszą dla zamkowych chalików. Wjechały do fortecy przez tylną bramę, a po pewnym czasie wyjechały naładowane nawozem. Gdy skierowały się w stronę niziny, podążyłam za nimi w pewnej odległości. Tuż przed zachodem słońca dotarły do czegoś w rodzaju farmy, z budynkami otoczonymi palisadą. Ukryłam się w krzakach i starałam zdecydować, co dalej robić. Gdybym się ujawniła przed ludźmi na farmie, poznaliby mnie na pewno. I czyż nie było możliwe, że zażądaliby odwetu za zdradę ich marzeń? Przyjęłabym tę karę, gdyby taka była wola Boża. Zaczęłam się jednak zastanawiać, że nakazano mi odegrać inną rolę. Więc nie zbliżyłam się do wrót farmy, lecz ukryłam w pobliskim gęstym lesie. Znalazłam źródło, zjadłam trochę żywności z mego Zestawu Przeżycia i przygotowałam do spędzenia nocy na wielkim dębie korkowym, tak jak na tę noc ukryliśmy się w tym cypryśniku… — Przerwała opowiadanie.

Troje pozostałych członków wyprawy obudziło się na grzędach wśród wyższych konarów. Ześliznęli się wolno i cicho jak duchy, by usadowić się koło Klaudiusza i słuchać opowieści starszej pani. Madame Guderian siedziała nieco dalej od pnia; nogi miała zwieszone i wydawało się, że nie zwraca uwagi na zebranych.

— Bardzo późno w nocy — kontynuowała — kiedy zaszedł księżyc, pojawiły się potwory. Najpierw była wielka cisza; wszystkie odgłosy dżungli ucichły nagle, jakby ktoś nacisnął wyłącznik. Słyszałam tylko głos trąb i dalekie szczekanie. Następnie zdawało się, jakby nad skrajem płaskowyżu wprost na północ od mego drzewa ponownie wzeszedł księżyc. Od czegoś płomiennego, wijącego się wśród drzew, płynęło różnokolorowe światło. Usłyszałam hałas podobny do tornada, równocześnie straszliwy i melodyjny. Płonące zjawisko zmieniło się w czarodziejską kawalkadę: Polowanie! Jarzyło się lecąc na łeb na szyję w dół zbocza. Za czymś goniło. To coś dostrzegłam dopiero wtedy, gdy strojni w klejnoty jeźdźcy wpadli niby wir powietrzny w dolinkę o jakieś dwieście metrów ode mnie. W jasnym świetle gwiazd ujrzałam posuwającą się z trudem ich zwierzynę: ogromne stworzenia, atramentowoczarne, z wijącymi się ramionami ośmiornicy wyrastającymi z ich ramion i oczami jak wielkie czerwone lampy.

— Fitharn! — syknął Ryszard.

Klaudiusz szturchnął go łokciem w żebra. Madame nie zwróciła na nich uwagi.

— Czarny potwór próbował się wymknąć. Lawirując wśród drzew na zboczu pode mną zbliżał się coraz bardziej; Polowanie deptało mu po piętach. Nigdy w życiu nie zaznałam takiego strachu. Choć nie wydałam żadnego dźwięku, zdawało mi się, że dusza we mnie krzyczy. W ogromnym napięciu woli modliłam się o wyzwolenie; oczy miałam zamknięte i trzymałam się kurczowo konaru mego korkowca. Rozległa się muzyka: kuranty i gromy, powiał huraganowy wiatr, oślepiające błyski przedarły się przez moje zaciśnięte powieki, zapachniało gnojem, , ozonem i duszącymi perfumami. Wszystkie nerwy miałam napięte do przeładowania, ale ciągle natężałam całą wolę, by być bezpieczna. I Polowanie ominęło mnie. Wiedziałam, że mdleję, ale dzięki palcom głęboko wbitym w miękką korę korkową uchroniłam się przez upadkiem. Było ciemno i nic nie widziałam. Gdy wróciłam do przytomności… pod moim drzewem stał z zadartą głową człowieczek w wysokim kapeluszu. Patrzył na mnie, a na jego okrągłych policzkach i szpiczastym nosie odbijało się światło gwiazd. „Dobra robota, kobieto! — zawołał — ukryłaś nas oboje”.

Klaudiusz i reszta wędrowców wybuchnęli śmiechem. Madame wodziła wzrokiem od jednego do drugiego z pewnym zaskoczeniem, wreszcie potrząsnęła głową i pozwoliła sobie na uśmiech.

— Fitharn zaopiekował się mną i poszliśmy do podziemnego mieszkania jednego z jego confreres, gdzie byliśmy bezpieczni przed tego rodzaju prześladowaniem. Później, kiedy doszłam do siebie, długo rozmawiałam z Małym Ludkiem i dowiedziałam się, jaka jest naprawdę sytuacja w kraju pliocenu. Ponieważ jestem tym kim jestem, a także z powodu przebłysku silnych metafunkcji, które ujawniłam podczas ukrywania nas, Fitharn wreszcie zaprowadził mnie na Dwór Królewski Firvulagow w Wysokim Vrazlu w Wogezach. Zaproponowałam, aby Firvulagowie sprzymierzyli się z ludźmi, zamiast ich poniewierać, jak to się działo od chwili otwarcia bramy czasu. Następnie skontaktowałam się z ludźmi ze soidisant Motłochu w okolicy i przekonałam ich o słuszności takiego przymierza. Zorganizowaliśmy szereg utarczek z szaroobrożowcami ku pożytkowi Firvulagow i entente została ratyfikowana. Król Yeochee podarował mi złoty naszyjnik po tym, jak nasi szpiedzy umożliwili jego wojownikom wciągnięcie w zasadzkę i zabicie Iskendera-Kernonna, Lorda Zwierząt, tego samego Turka, który wcześniej oddał swe zdeprawowane talenty na usługi Tanów. Później były małe sukcesy i wielkie porażki, ulepszanie planów, postępy i niepowodzenia. Ale zawsze w mych myślach żywiłam nadzieję, że pewnego dnia będę w stanie odrobić zło, jakie uczyniłam. — Madame umilkła.

W półmroku po drugiej stronie pnia rozległ się chrapliwy śmieszek. Z dala od innych w rozwidlonej gałęzi siedziała Marta.

— Jakże szlachetnie z twej strony, Madame, że bierzesz na siebie całą winę. Oraz jej odkupienie.

Starsza pani nie odpowiedziała. Podniosła jedną rękę do szyi i wsunęła dwa palce pod złoty naszyjnik, jakby chciała go rozluźnić. Jej zapadnięte oczy zabłysły, ale jak zawsze nie polały się łzy.

Od strony bagnisk w górze rzeki doleciało basowe trąbienie dinotherii. Bliżej chroniącego ich drzewa jakieś inne stworzenie zaczęło płaczliwe powtarzać hu-a-huu, hu-a-huu. Wielkie nietoperze zygzakowały wśród palm rosnących grupami na wyższych miejscach. Na rozlewiskach zgęstniały pasma mgły i teraz wyciągały grubiejące macki w stronę głównego nurtu Renu.

— Idźmy stąd — odezwała się nagle Felicja. — Jest już dość ciemno. Musimy być za rzeką w chwili, gdy księżyc ukaże się za górami.

— Słusznie — powiedział Klaudiusz. — Ty i Ryszard pomóżcie Marcie zejść.

Wyciągnął rękę do Angeliki Guderian. Razem zsunęli się z drzewa i poszli w stronę brzegu rzeki.

4

Czarny Las Ziemi XXII wieku był zupełnie zdobyty i zagospodarowany. Z daleka jego sosny i jodły wydawały się mroczne, ale wewnątrz było zielono i przyjemnie, z wymanikiurowanymi ścieżkami kuszącymi nawet najleniwszych pieszych turystów, by zaspokoili swą Wanderlust i nie narazili się na niewygody. Tylko na południowym skraju gór, wokół Falkenbergu i jego siostrzanych szczytów, teren wznosił się powyżej tysiąca metrów. W XXII wieku Szwarcwald roił się od zachęcających miejscowości wypoczynkowych, odbudowanych zamków, kurhausów oraz wiosek górskich, gdzie pozaziemskich gości witali poprzebierani w kostiumy mieszkańcy oraz Kirschtorten, od których ciekła ślinka.

Szwarcwald pliocenu był czymś całkowicie odmiennym.

Zanim erozja małych lodowców pleistocenu zdarła pokrywę łańcucha górskiego, był znacznie wyższy oraz ponury. Naprzeciw doliny tektonicznej Proto-Renu znajdowała się skarpa, wznosząca się ostro prawie półtora kilometra w górę, tylko miejscami poprzecinana wąskimi wąwozami wyrytymi przez płynące z gór potoki. Piesi wędrowcy zbliżający się do Czarnego Lasu od strony rzeki musieli się wspinać jedną z tych szczelin, podążać stromymi ścieżkami zwierzyny oraz wdrapywać się na wielkie bloki granitu osłonięte bujną roślinnością i nawet w suchej porze roku wilgotne od mgieł unoszących się znad łańcuchów wodospadów. Pełnosprawni wędrujący Firvulagowie weszli na skarpę w ciągu ośmiu godzin. Madame Guderian i jej okaleczonemu oddziałowi zabrało to trzy dni.

Ponad skrajem wschodniego zrębu łańcucha wyrastał właściwy Czarny Las. Od strony rzeki, gdzie wzdłuż łęku wiały silne wiatry z Alp, świerki i jodły rosły powykrzywiane w fantastyczne kształty. Niektóre pnie przypominały skręcone ciała smoków lub wijących się brązowych pytonów, a nawet człekokształtnych gigantów na zawsze zastygłych w agonii, z górnymi kończynami splecionymi jakby w dach o dwadzieścia czy nawet trzydzieści metrów nad ziemią.

Dalej ku wschodowi ten Wykrzywiony Las łagodniał w formach i prostował się. Południowy Szwarcwald wznosił się stromo w kierunku wieńczącego go grzbietu z trzema szczytami wysokości ponad dwóch tysięcy metrów. Zbocza zachodnie były pokryte drzewami iglastymi osiągającymi niesłychaną wysokość. Siedemdziesięciometrowe białe jodły i świerki norweskie rosły tu tak gęsto, że gdy jedno z drzew umierało, nie było miejsca, na które mogłoby upaść; wspierało się więc o sąsiadów tak długo, aż zgniło i rozpadło się. W baldachimie lasu rzadko trafiały się prześwity umożliwiające Ryszardowi wyznaczanie trasy według słońca lub Gwiazdy Polarnej. Wyraźnie zaznaczonego szlaku nie było, więc eks-kosmonauta musiał go sam określać posuwając się z trudem od punktu do punktu orientacyjnego, nie widząc dalej niż na piętnaście, dwadzieścia metrów, tak gęsto rosły drzewa.

Do najniższej warstwy tego wiecznie zielonego obszaru dochodziło bardzo mało światła słonecznego. Panował tu posępny błękitnawy półmrok nie pozwalający rosnąć niskm roślinom zielonym, a tylko saprofitom żywiącym się szczątkami wielkich drzew. Na zgniliznie tuczyły się też zdegenerowane rośliny o bladych łodygach i chwiejących się na nich widmowych kwiatach w kolorach sinawej bieli, brązu czy nakrapianej żółcieni. Wśród pożeraczy trupów prym wiodły śluzówce i grzyby. Pięciorgu ludziom wędrującym przez plioceński Czarny Las zdawało się, że to one, a nie wyniosłe konifery, są dominującą formą życia.

Były to drgające płachty pomarańczowej, białej lub mgliście przeświecającej galerety, pełznące powoli jak gigantyczne ameby po uginającej się warstwie igieł i gnijącego drewna. Były grzyby nadrzewne, od delikatnie różowych jak uszy dziecka do sztywnych gigantów wystających z pni«, drzewnych jak stopnie schodów, zdolne do utrzymania ciężaru człowieka. Były gąbczaste masy cętkowane czarno i biało, które rozciągały się na obszarze wielu metrów kwadratowych leśnej gleby, jakby zakrywały coś niewypowiedzianie ohydnego. Były powiewające włókna, jasnobłękitne, kremowe i szkarłatne, zwieszające się z gnijących gałęzi jak podarte koronki. Rosły też purchawki, jedne dwuipółmetrowej średnicy, inne nie większe niż perły naszyjnika.

Osobniki jakiegoś grzybowego gatunku okrywały rozkładające się kształty kruchymi łuskami przypominającymi zabarwione ziarna pękającej kukurydzy. Były wstrętne twory podobne do zrakowaciałych członków, wdzięczne szeregi wzniesionych w górę wachlarzy, fałszywe połcie surowego mięsa, ładne błyszczące kształty jak czarne gwiazdy, ociekające materią chore purpurowe fallusy, czarodziejskie odwrócone parasole, włochate kiełbasy oraz grzyby kapeluszowe i muchomory w niezliczonych odmianach.

W nocy wszystko fosforyzowało.

Przejście przez Grzybowy Las zabrało idącym osiem dni. W tym czasie nie widzieli zwierzęcia większego od owada, ale bezustannie im się zdawało, że tuż poza ich polem widzenia czatują niewidoczni obserwatorzy. Madame Guderian nie przestawała zapewniać współtowarzyszy, że pomimo złowieszczego wyglądu, teren jest zupełnie bezpieczny. W grzybowym królestwie życia wśród śmierci nie było pożywienia dla drapieżników, a jeszcze mniej dla Firvulagow, znanych powszechnie jako smakosze. Ściśle splecione górne gałęzie uniemożliwiały Latającemu Polowaniu dostrzeżenie pod nimi kogokolwiek. Inne oddziały zwiadowcze Motłochu, które penetrowały podobne lasy w górach dalej ku północy, doniosły, że są one zupełnie puste, z wyjątkiem drzew, dominujących grzybów i ich pasożytów.

Ale uczucie zagrożenia trwało nadal.

Podczas marszu po strasznym lesie cierpieli i narzekali brnąc po miękkim gruncie skrywającym podstępne dziury — w każdej chwili można było zwichnąć nogę w kostce. Ryszard oświadczył, że się dusi od unoszących się w powietrzu zarodników. Marta najpierw prześladowała Madame meldunkami, że coś czai się wśród gigantycznych muchomorów, a następnie, uczyniwszy to o jeden raz za dużo, zamknęła się w bezsilnym milczeniu. Klaudiusz nabawił się ostrej pokrzywki, pełznącej po jego ciele od dołu aż po pachy. Nawet Felicja miała podczas tej nie kończącej się wędrówki ochotę wrzeszczeć; była przekonana, że coś rośnie w jej uszach.

Gdy wreszcie wydostali się z Grzybowego Lasu, wszyscy, nawet Madame, zaczęli krzyczeć z ulgi. Weszli na jaskrawo oświetloną łąkę alpejską, ciągnącą się na północ i południe wzdłuż zbocza falistego grzbietu górskiego. Z urwiska po lewej stronie samotnie wyrastał nagi, skalisty pagórek, na prawo dwie dalsze jałowe kopuły. Przed wędrowcami i dalej na zachód leżał zaokrąglony wierzchołek Feldbergu.

— Niebieskie niebo! — zawołała Marta. — Zielona trawa! — Nie zważając na swoją słabość zaczęła skakać po kwiecistej hali, a następnie wdrapała się na szczyt wschodniego grzbietu. — Tam w dole jest jeziorko, nie dalej niż o pół kilosa! — zawołała znowu. — I śliczne normalne drzewa! Idę się kąpać, szorować i wylegiwać na słońcu, aż usmażę się na skwarek! I do końca życia nie chcę widzieć już żadnego grzyba!

— Podpisuję się pod tym kochanie! — zgodził się Ryszard podążający tuż za nią. — Nawet trufli.

Zeszli do pięknego stawu górskiego z lodowatą w głębi wodą, lecz nagrzaną słońcem w płytszych zagłębieniach wokół kamienistego brzegu i oddali się luksusowi kąpieli. Brudną skórzaną odzież pozostawili w malutkim strumyczku wypływającym ze stawu w stronę wschodniej doliny, by się namoczyła.

Wrzeszcząc jak dzjeci zaczęli się pluskać, nurkować i kotłować w wodzie.

Nigdy jeszcze od chwili przybycia do pliocenu Ryszard nie był tak szczęśliwy. Najpierw przepłynął na drugi brzeg jeziorka i z powrotem. (Miało ledwie pięćdziesiąt metrów średnicy. ) Następnie znalazł płytkie zagłębienie z wodą nagrzaną dokładnie do właściwej temperatury i unosił się na niej z zamkniętymi oczami. Słońce przeświecało mu czerwono przez powieki. Ciemny piasek, błyszczący jak mika, wyścielał maleńki stawek. Ryszard nabierał go pełnymi rękami i nacierał nim sobie całe ciało, nawet głowę. A później ostatni raz rzucił się do jeziorka i wyszedł na suchą płytę granitową, by wyschnąć.

— Powinieneś się był postarać o wystawienie do Igrzysk Olimpijskich Wspólnoty — powiedziała Marta.

Popełzł kawałek po skale i wyjrzał za jej skraj. Marta leżała niżej płasko na brzuchu w osłoniętym wgłębieniu i zerkała na niego jednym okiem. W szczelinach skalnych wokół niej błyszczały różowe kwiaty.

— Jak się teraz czujesz? — spytał Ryszard. I pomyślał: Hej! Ona wygląda zupełnie inaczej. Czysta, odprężona, uśmiechająca się kącikiem ust.

— Znacznie lepiej — odpowiedziała. — Dlaczego tu nie schodzisz?


Po przeciwnej stronie jeziora Klaudiusz i Madame Guderian leżeli obok siebie na dekamolowych tapczanach wśród gencjan, astrów i dzwonków alpejskich, wygrzewając swe stare, umęczone kości na słońcu i żując czarne jagody zrywane z niskich krzaków rosnących wszędzie na alpejskiej łące. O rzut kamieniem Felicja rytmicznie zginała swe jasnoskóre ciało; zdejmowała z siebie brudne ubranie, by je uprać w potoczku.

— Ach, znów być młodą i pełną sił — powiedziała Madame z leniwym uśmiechem na ustach. — Ona tak się entuzjazmuje naszą zwariowaną wyprawą, ta mała. A ileż siły i cierpliwości okazywała biednej Marcie. Trudno mi mon vieux, podpisać się pod twoją złowieszczą oceną charakteru Felicji.

— Po prostu aniołek miłosierdzia… — mruknął Klaudiusz. — Angeliko, porobiłem pewne obliczenia.

Sans blague?

— To nie zabawne. Dwór Yeocheego opuściliśmy piętnaście dni temu. Jedenaście z nich zabrało nam przejście ledwie trzydziestu kilometrów od Renu na grzbiet Szwarcwaldu. Nie przypuszczam, byśmy mieli najmniejszą nawet szansę dotarcia do Ries przed upływem czterotygodniowego limitu czasu… nawet jeśli skontaktujemy się z Sugollem. Prawdopodobnie czeka nas czterdzieści do pięćdziesięciu kilosów po lądzie, nim dotrzemy do Dunaju. A potem jeszcze prawie dwieście z biegiem rzeki do Ries.

Madame westchnęła.

— Zapewne masz rację. Ale Marta jest już dość silna, by dotrzymać nam kroku, więc mimo wszystko będziemy się spieszyć. Jeśli nie wrócimy, zanim zacznie się Rozejm, będziemy musieli czekać jeszcze długi czas, nim zaatakujemy Finiah.

— Czy nie możemy tego zrobić podczas Rozejmu?

— Nie, jeśli mamy liczyć na pomoc Firvulagow. Ten Rozejm, który obejmuje miesiąc przed oraz następujący po Wielkiej Bitwie, dla obu pozaziemskich ras jest największą świętością. Nic ich nie skłoni — do walki ze sobą podczas Rozejmu. Jest to okres, w którym ich wojownicy oraz Wielcy idą lub wracają z bitwy rytualnej, odbywającej się na Białej Srebrnej Równinie koło stolicy Tanów. Oczywiście w dawnych czasach, gdy Firvulagowie niekiedy triumfowali w dorocznych zmaganiach, Mały Ludek mógł być gospodarzem igrzysk na swoim Złotym Polu. Leży ono gdzieś w Basenie Paryskim koło dużego miasta Firvulagow, zwanego Nionel. Kiedy się zaczęła ekspansja Tanów, to miejsce zostało praktycznie opuszczone. I od czterdziestu lat nie gościło Bitwy.

— Uważam, że niezłą taktyką byłoby uderzyć na kopalnię pod nieobecność Tanów. Czy naprawdę potrzebujesz Firvulagow?

— Oczywiście — odparła zdecydowanie. — Jest nas tylko garstka, natomiast władca Finiah nigdy nie zostawia kopalni bez obrony. Są tam zawsze srebrni i szarzy, a niektórzy ze srebrnych potrafią latać… Ale prawdziwa przyczyna wyboru takiego terminu wiąże się z moim wielkim planem. Musimy się kierować strategią, a nie taktyką. Naszym celem nie jest tylko zniszczenie kopalni, lecz również koalicji ludzi i Tanów. Plan generalny obejmuje trzy etapy. Pierwszy: akcja Finiah; drugi to infiltracja stolicy Tanów, Muriah, gdzie zniszczymy wytwórnię naszyjników; i trzeci: zamknięcie bramy czasu przy Zamku Przejścia. Pierwotnie zamierzaliśmy, że po realizacji trójstopniowego planu wywołamy wojnę partyzancką przeciw Tanom. Obecnie, mając żelazo, będziemy w dość silnej pozycji, by zażądać prawdziwego zawieszenia broni i wyzwolenia wszystkich ludzi, którzy nie służą Tanom dobrowolnie.

— Na kiedy przewidujesz realizację drugiego i trzeciego etapu? Podczas Rozejmu?

— Najdokładniej. Nie potrzebujemy do tego pomocy Firvulagow. W czasie Rozejmu stolica jest pełna obcych, nawet Firvulagowie przebywają w niej bezkarnie! To znacznie ułatwi dostanie się do wytwórni obręczy. Jeśli zaś idzie o bramę czasu…

Przybiegła Felicja, lekka jak górski duszek.

— Na wschodzie widać błyski na zboczu Feldbergu!

Starsi państwo zerwali się na nogi. Madame osłoniła oczy dłonią i spojrzała w kierunku wskazanym przez dziewczynę. Z wysokiego zalesionego zbocza nadawano serię podwójnych krótkich błysków.

— To sygnał zapytania, o którym uprzedzał nas Fitharn. W jakiś sposób Sugoll dowiedział się, że wkroczyliśmy do jego posiadłości. Szybko, Felicjo! Lusterko!

Sportsmenka pobiegła do bagaży leżących koło strumyka i w parę sekund wróciła z folią mylarową rozpiętą na składanej ramce. Madame wycelowała przez otwór pośrodku folii i zaczęła nadawać w odpowiedzi sekwencję błysków, jakiej nauczył ich Fitharn: siedem długich w większych odstępach, po czym sześć, następnie pięć, wreszcie cztery-trzy-dwa-jeden.

Czekali.

Nadeszła odpowiedź. Jeden, dwa-trzy-cztery. Pięć. Sześć. Siedem. Osiem.

Odetchnęli.

— No, w każdym razie nie będą na nas polować — zauważył Klaudiusz.

— Nie będą — zgodziła się Madame z leciutkim — sarkazmem w głosie. — A przynajmniej Sugoll spotka nas twarzą w twarz, nim zdecyduje, czy ma nas wpędzić w obłęd, czy nie… Eh bien. — Oddała lusterko Felicji. — Jak sądzisz, ile czasu zabierze nam dojście do podnóża Feldbergu? Dolina, którą mamy przejść jest niezbyt głęboka, ale są także lasy i łąki, gdzie mogą zaczaić się les Criards, zapewne i rzeka, którą trzeba będzie przekroczyć. Teren jest trudniejszy niż w Lesie Grzybowym.

— Miejmy nadzieję, że Sugoll potrafi okiełznać swych przyjaciół i krewnych — powiedział Klaudiusz. — A po twardej ziemi będziemy się poruszać szybciej niż po tamtym gąbczastym próchnie, nawet jeśli miejscami będzie dość stromo. Jeśli nie natrafimy na nieprzewidziane przeszkody, za dwanaście godzin możemy osiągnąć górę.

— Nasze ubrania suszą się na gorących kamieniach — dodała Felicja. — Trzeba jeszcze około godziny, żeby wyschły. Wtedy będziemy mogli maszerować aż do zachodu słońca.

Madame skinęła głową.

— Tymczasem upoluję coś na lunch — oświadczyła radośnie dziewczyna. Chwyciła łuk i pobiegła naga w stronę pobliskiej grupy skał.

— Artemida! — zawołała zachwycona Madame.

— Jeden z członków naszej dawnej Grupy Zielonej, antropolog też ją tak nazywał. Dziewicza Łowczym, bogini łuku i sierpa księżycowego. Łaskawa… jeśli dba się o jej zadowolenie i składa od czasu do czasu ofiary z ludzi.

Allons done! Myślisz strasznie schematycznie, Klaudiuszu. Wciąż upatrujesz zagrożenia ze strony tego dziecka. A zobacz, jak doskonale jest dostoso– wana do plioceńskiej puszczy! Gdyby tylko wystarczyło jej tutaj żyć jako kobiecie natury…

— Nigdy by się z tym nie pogodziła. — Łagodna zwykle twarz paleontologa była tak twarda, jak skały granitowe wokół nich. — Przynajmniej tak długo, póki na świecie Wygnania pozostałby choć jeden złoty naszyjnik.

— Dziękuję, Ryszardzie — powiedziała Marta; patrzyła na niego z uśmiechem. W jego ciągle jeszcze zamglonych oczach była piękna i było im dobrze ze sobą.

— Nie wiedziałem, czy rzeczywiście to masz na myśli — odparł. — Nie chciałem… sprawić ci bólu.

Uspokoiła go łagodnym uśmiechem.

— Nie jestem kompletną ruiną. Bywało, że mocni mężczyźni bledli na widok mego białego ciałka. Czwarty poród odbył się z cesarskim cięciem, bo te osły nigdy nie słyszały o poprzecznym położeniu płodu. Wystarczy rozciąć babę przez środek, złapać drogocenne dziecko, a ją zaszyć katgutem i igłą do cerowania. Nie zagoiło się właściwie. Piąta ciąża prawdopodobnie by mnie wykończyła.

— Parszywe świnie! Nic dziwnego, że ty… mm… przepraszam. Pewno nie chcesz o tym mówić?

— Nie mam nic przeciw temu. Już nie. Czy wiesz, że jesteś moim pierwszym mężczyzną po nich. Dawniej nie zniosłabym nawet takiej myśli.

— Ale Steffi… — zaczął z wahaniem.

— Przemiły, wesoły przyjaciel. Przepadaliśmy za sobą, Ryszardzie. Opiekował się mną całe miesiące, kiedy naprawdę czułam się źle, jakbym była jego małą siostrzyczką. Okropnie mi go brak. Ale tak — się cieszę, że tu jesteś. Przez całą drogę przez ten okropny las… obserwowałam cię. Jesteś świetnym nawigatorem, Ryszardzie. Jesteś dobrym człowiekiem. Miałam nadzieję, że nie będziesz czuł do mnie… odrazy.

Usiadł i oparł się plecami o gorący głaz. Marta znów leżała na brzuchu, z podbródkiem opartym na dłoniach. Ukrywszy swój pokiereszowany brzuch i żałośnie skurczone piersi wyglądała prawie normalnie. Ale jej żebra i łopatki zbyt mocno przebijały przez przezroczystą skórę, pod którą rysowało się zbyt wiele niebieskich żył. Wokół oczu miała głębokie cienie. Wargi, które nie przestawały się do niego uśmiechać, były raczej fioletowe niż różowe. Ale ta ruina pięknej kobiety kochała go ze wspaniałą namiętnością, a gdy coś w głębi jego myśli szepnęło: „Ta kobieta umrze”, poczuł, że serce mu się ściska z szalonego, nigdy przedtem nie znanego bólu.

— Czemu tu przybyłeś, Ryszardzie? — zapytała.

I sam nie wiedząc dlaczego, opowiedział jej całą swą historię. Nie oszczędzał się zupełnie. Mówił o głupiej rywalizacji z rodzeństwem, o podstępach i zdradach z chciwości, które uczyniły go właścicielem statku kosmicznego, o bezwzględności, która przyniosła mu bogactwo i prestiż, o największej swej zbrodni i karze za nią.

— Powinnam się tego domyślić — powiedziała. — My dwoje mamy ze sobą wiele wspólnego.

Była zastępcą naczelnego inżyniera na Manapouri, jednej z dwóch „nowozelandzkich” planet, gdzie ważną częścią gospodarki było rozbudowane górnictwo podmorskie. Zawarto tam kontrakt na budowę sigmapolowej kopuły energetycznej dla osłony nowego osiedla miejskiego, sześć kilometrów pod poziomem Południowego Morza Polarnego planety. Spółka z Ziemi wysłała swój personel dla zainstalowania generatora kopuły. Każdy etap prac miała zatwierdzać Marta i jej zespół. Pracowała około pół roku z miejscowymi technikami; została kochanką kierownika robót. A wtedy, kiedy generator był w trzech czwartych gotów, odkryła, że gdy zaginęła jedna przesyłka z Ziemi, podwykonawca zamienił pewne elementy konstrukcyjne innymi. Elementy zamienne oceniano na dziewięćdziesiąt trzy procent wydolności tych, które miały być zamontowane zgodnie z pierwotną specyfikacją. Wszyscy zaś wiedzieli, że standardy dla nich zostały wyśrubowane śmiesznie wysoko, ponieważ początkowo Manapouri była pod nadzorem ultradrobiazgowych Krondaków. Kochanek Marty zaczął ją wówczas błagać. Rozmontowanie urządzenia i zamiana części na pierwotnie planowane zabrałaby miesiąc, spowodowała przekroczenie wydatków, a przede wszystkim kosztowałaby go wyrzucenie z pracy za niezareagowanie na podmianę. Dziewięćdziesiąt trzy procent! Przecież ten generator pola będzie działać w każdych warunkach poza wstrząsem tektonicznym czwartego stopnia. A na Manapouri, planecie mającej stabilną skorupę, szansa na to była jak jeden do dwudziestu tysięcy.

Więc Marta ustąpiła kochankowi.

Generator zespołu sigmapolowego został ukończony w terminie i w granicach preliminowanych kosztów. Utworzył półkulę siłową, która odepchnęła wody morza w promieniu trzech kilometrów. Pod jego osłoną wybudowano natychmiast, głęboko pod lodowatymi wodami przy biegunie południowm Manapouri, osiedle górnicze dla tysiąca czterystu pięćdziesięciu trzech mieszkańców. W jedenaście miesięcy później nastąpił wstrząs czwartego stopnia… ściśle mówiąc 4, 18. Generator kopuły zawiódł, woda przywróciła swe panowanie na tym obszarze i dwie trzecie ludności utonęło.

— Najgorsze jednak było to — dodała — że nikt nigdy nie obciążył mnie odpowiedzialnością. Ten wstrząs był dokładnie na granicy wytrzymałości części oryginalnych. Tylko ja wiedziałam, że urządzenie by wytrzymało, gdybyśmy nie oszukiwali. Ale nikt mnie o to nie pytał. Typowy przypadek graniczny, wydarzenie losowe. Urządzenie nawaliło. Przykre. Zespół generatora tak został zmiażdżony przez trzęsienie ziemi i prądy zawiesinowe, że nikt nie zadał sobie trudu, by analizować przyczynę defektu. Na Manapouri było wiele ważniejszych zadań niż bagrowanie osadów półkilometrowej grubości w poszukiwaniu uszkodzonych części.

— A co z nim?

— Zabito go kilka miesięcy wcześniej podczas pracy na Pelonsu-Kadafiron, planecie poltrojańskiej. Myślałam o samobójstwie, ale nie byłam w stanie tego zrobić. Nie wówczas. Przybyłam więc tutaj, w poszukiwaniu Bóg wie czego. Ukarania, prawdopodobnie. Mój sposób myślenia, czyli sposób myślenia pracownika na kierowniczym stanowisku został zupełnie wymazany, a ja całkowicie się wyłączyłam. No , wiesz: weźcie mnie, depczcie po mnie, używajcie mnie, tylko nie żądajcie, bym myślała… Ferma zarodowa, na której wylądowałam po podróży z Zamku Przejścia, wydawała mi się snem obłąkańca. Jako materiał hodowlany wybierają tylko najlepsze kobiety. Poni– żej czterdziestu lat wieku naturalnego lub odmłodzonego i niezbyt brzydkie. Odpady pozostają bezpłodne i oddaje się je do dyspozycji szarych obróż lub bezobrożowych samców. Ale nam, wybrankom, tańscy lekarze przywrócili płodność, a następnie wysłano nas do domu rozkoszy w Finiah. Czy dasz wiarę, że było tam mnóstwo takich jak ja ogłupiałych dziwek, które po prostu kładły się i zgadzały na wszystko? To znaczy jeśli kobieta nie miała nic przeciw tej podstawowej nikczemności, czyli że jej używano, była w raju seksualnym. O ile wiem, gdy chce się ostrego seksu, tańskie kobiety są lepsze od mężczyzn. Ale jeśli idzie o mnie, to ich mężczyźni rozpalali we mnie każde włókienko ciała. Pierwsze kilka tygodni były marzeniem nimfomanki. I wówczas zaszłam w ciążę… Wszystkie przyszłe mamusie są traktowane przez Tanów jak królowe. Moje pierwsze dziecko było cudownym blondynkiem; wcześniej nie rodziłam. Pozwolono mi je karmić piersią przez osiem miesięcy. Kochałam je tak bardzo, że prawie wróciłam do zdrowia psychicznego. Ale gdy mi je zabrano, znów dostałam hyzia i tarzałam się w domu rozkoszy wraz z całą resztą ogłupiałych kurew. Nstępna ciąża była straszna; dziecko okazało się Firvulagiem. Tanowie płodzą je raz na siedem wypadków z naszymi kobietami i raz na trzy z własnymi samicami, ale rodzice Firvulagowie nigdy nie miewają tańskich dzieci. Tak więc nie pozwolono mi karmić biednego straszydełka, po prostu zabrali je i zostawili w specjalnym miejscu w lesie. Jeszcze nie przyszłam po tym do siebie, gdy próbowali mi zmajstrować następne. Ale wtedy już przestało mi to sprawiać przyjemność. Może zaczęłam trzeźwieć. Nie należy być zbyt przytomnym w domu rozkoszy… ani gdy się jest ludzką samicą, ani ludzkim samcem. Zbyt wiele dmuchania przez Tanów i zamiast orgazmu zaczyna się odczuwać ból. Na jednych przychodzi to wcześniej, na innych później, ale przeciętną istotę ludzką tański seks wkrótce zaczyna zabijać.

— Czyżby? — odezwał się Ryszard.

Spojrzała na niego kpiąco. Schylił pokornie głowę.

— Witaj w naszym klubie… — powiedziała. — No cóż, miałam następne blond dziecko, a po nim czwarte. Ostatnie urodziło się dzięki cesarskiemu cięciu. Jak mi powiedziano, była to śliczna pulchna dziewczynka, ważąca cztery i pół kilograma. Ale przez tydzień po porodzie majaczyłam w gorączce, wysłali je więc na fermę do mamki, a mnie dali spokój na całe sześć miesięcy, aby doprowadzić do porządku moje stare, zniszczone ciało. Leczyli mnie nawet swoją Skórą, która jest czymś w rodzaju regenerobasenu dla ubogich, ale nie na wiele się to przydało. Lekarz powiedział, że nie mam odpowiedniego w tym celu nastawienia psychicznego, tak samo jak nie nadawałam się do szarej obroży. Aleja wiedziałam, że po prostu nie chcę wyzdrowieć i mieć więcej dzieci. I tak pewnej pięknej nocy ześlizgnęłam się cichutko do rzeki…

Nie mógł wymyślić dla niej żadnych słów pocieszenia. Takie wyłącznie kobiece poniżenie było dla niego okropnością przekraczającą zdolność pojmowania, choć litował się nad nią i szalał z wściekłości na myśl o tych, którzy jej używali, zaszczepili wewnątrz niej półludzkiego pasożyta, który się nią żywił, kopał w jej wnętrzności i powłoki brzuszne, by wreszcie zgwałcić ją ponownie przy wydostawaniu się na wolność.

Boże! A ona mówi, że kochała swoje pierwsze dziecko! Jak to jest możliwe? (On zadusiłby małego bękarta, nie dałby mu zaczerpnąć pierwszego oddechu. ) Ale kochała to pierwsze i kochałaby z pewnością następne, gdyby jej ich nie odebrano. Kochała tych dręczycieli, te godne pogardy dzieci. Czy mężczyzna jest w stanie zrozumieć sposób myślenia kobiet? Można by się spodziewać, że Marta nie zechce nawet spojrzeć na żadnego mężczyznę. A przecież w jakiś sposób zgłębiła jego pragnienia i… Tak!… potrzebowała również jego. Może nawet lubiła go trochę. Byłaby więc aż taka wielkoduszna?

Jakby czytając w jego myślach zachichotała zmysłowo i przywołała go gestem.

— Mamy jeszcze czas. Jeśli jesteś takim mężczyzną, jak się spodziewam.

— Nie, jeśli to będzie cię bolało — odparł wracając do życia. — W żadnym wypadku, jeśli ma cię boleć.

Ale ona tylko się zaśmiała i przyciągnęła go do siebie. Kobiety są zadziwiające.

Gdzieś w odległym zwoju mózgu Ryszarda coś nadawało wiadomość do niego, przekonanie, które rosło do olbrzymich, niemal przerażających rozmiarów. Ona to nie „kobiety”. Nie była dla niego, jak wszystkie przed nią, abstrakcją kobiecej płci, naczyniem ulgi fizycznej, przyjemnością. Była czymś innym. Była Martą.

Wiadomość trudno mu było zrozumieć, ale za chwilę miała dojść do jego świadomości.

5

To Marta nazwała go Straszydłem.

Był tu, siedział na głazie i patrzył na nich z niechęcią w chwili, kiedy następnego ranka obudzili się w swym obozie u podnóża południowego zbocza Feldbergu. Określiwszy się szorstko jako wysłannik Sugolla kazał im się spakować. Nie chciał nawet czekać, by Ryszard przygotował śniadanie. Tempo marszu pod górę, jakie im narzucił, gdy szli odnogą grzbietu, było świadomie wyczerpujące i był gotów gonić ich wzwyż bez odpoczynku, gdyby Madame od czasu do czasu nie żądała postoju dla nabrania tchu. Było oczywiste, że karzełkowatemu stworzeniu nie odpowiadała rola przewodnika i że w ten sposób chciało się na nich odegrać.

Straszydło było o wiele niższe niż wszyscy Firvulagowie, których dotychczas widzieli, i znacznie brzydsze, z małym baryłkowatym korpusem oraz chudymi rękami i nogami. Głowę miało groteskowo spłaszczoną z obu boków jak czaszka ptaka. Wielkie czarne oczy, otoczone pofałdowanymi workami, były osadzone blisko siebie nad nosem wydatnym jak dziób tukana. Odstające uszy kończyły się zwisającymi kłapciasto czubkami. Skórę straszydło miało czerwono-brązową, tłustą i błyszczącą, rzadkie włosy poskręcane jak sznureczki knotowej szczotki do mycia podłóg. W przeciwieństwie do odrażającego ciała odzież stworzenia była nie tylko czysta, ale także i piękna: lśniące buty z cholewami i szeroki pas z czarnej wytłaczanej skóry, bryczesy i koszula koloru czerwonego wina, a wierzchnia szata bogato haftowana w płomienny wzór i ozdobiona półszlachetnymi kamieniami. Na głowie wysłannik Sugolla miał coś w rodzaju czapki frygijskiej z wielką broszą nad czołem wiecznie zmarszczonym z powodu okazywanej niechęci.

Pięcioro podróżnych, podążając za swym karzełkowatym przewodnikiem, szło po wąskiej, ale bardzo wyraźnej ścieżce, omijając górskie przepaści, aż dotarło do wyższych partii Czarnego Lasu porośniętych mieszanym liściasto-iglastym borem. Wszędzie tam, gdzie wypływające z Feldbergu potoczki rozlewały się w stawy, otaczały je gęsto zarośnięte parowy, w których tłoczyły się wysokie paprocie i olchy, pnące klematisy i pierwiosnki o zwisających, jadowicie kolorowych kwiatach. Wędrowcy doszli do zagłębienia, w którym kotłowały się i pieniły wody gorącego źródła. Okalające je bagnisko porastała gęsta roślinność, lecz o niezdrowym wyglądzie. Na powitanie zakrakało im sardonicznie stado kruków pożerających ścierwo małego jelenia, leżące przy pokrytym osadami mineralnymi stawku. Wokół leżało więcej kości, niektóre objedzone do czysta, inne porośnięte gęstym mchem.

Wschodnia część formacji skalnej wyglądała inaczej; wśród granitów pojawiły się wychody kolorowych wapieni.

— Będzie tu dużo jaskiń — zwrócił Klaudiusz uwagę Madame.

Szli teraz obok siebie po ścieżce, która ominąwszy zalesione urwisko stała się szersza. Słońce przygrzewało, pomimo tego paleontolog czuł chłód płynący z ziemi. W nielicznych miejscach, gdzie spod pokrywy roślinnej wynurzała się skała, było widać szkarłatne i niebieskie jaskółki wlatujące i wylatujące z tunelów wydrążonych w wapieniu. Pod drzewami rosły w gęstych kępach begonie o pofałdowanych liściach. Pod nimi kryły się grupy grzybów z białymi korzonkami i czerwonymi, biało nakrapianymi kapeluszami.

— Są tutaj — odezwała się nagle starsza pani. — Otaczają nas! Czy ich nie czujesz? Tylu ich jest! A wszyscy… zdeformowani.

Przez chwilę Klaudiusz nie rozumiał, co chciała przez to powiedzieć. Ale to się zgadzało z podskórnym prądem niepokoju czającego się na granicy ich świadomości od wczesnego ranka. Zgadzało się też ze zgryźliwością Straszydła, którego Klaudiusz początkowo wziął za zwykłego Firvulaga.

Les Criards — ozajmiła Madame. — Idą za nami. A jeden nas prowadzi. To Wyjce.

Ścieżka wznosiła się w górę po łagodnym, zupełnie gładkim zboczu. Jaskółki śmigały wśród paproci i buków. Przez gęstwinę drzew jak przez otwarte okna padały skośne słupy złotego blasku.

— Jakież piękne miejsce! — zachwyciła się starsza pani. — Ale, mon vieux, panuje tu rozpacz i nikczemność duchowa, które równocześnie budzą we mnie współczucie i odrazę.. I stają się coraz silniejsze.

Podał jej ramię, bo bez wyraźnej przyczyny fizycznej chwiała się na nogach, a twarz miała białą jak maska.

— Może poprosimy Straszydło o zatrzymanie się? — zapropnował Klaudiusz.

— Nie. Trzeba iść… — odparła martwym głosem. — Ach, Klaudiuszu! Powinieneś dziękować Bogu, że nie dał ci wrażliwości na emanacje innych umysłów! Wszystkie rozumne istoty mają ukryte myśli, które zna tylko dobry Bóg. Ale są i inne myśli, nastrojone jakby na inne poziomy psychiczne: mowa bezsłowna, prądy i burze uczuć. I te emocje teraz mnie otaczają. Niosą najgłębszą wrogość, złośliwość mogącą pochodzić tylko od najbardziej zniekształconych osobowości. Wyjce! Nienawidzą innych, ale o wiele bardziej nienawidzą siebie. A ich wycie wypełnia mój umysł…

— Czy nie możesz go wyłączyć? Bronić się tak, jak obroniłaś się przed Polowaniem?

— Gdybym miała odpowiedni trening — odpowiedziała smutno. — Umiem tylko to, czego się sama nauczyłam. Nie wiem, jak przeciwstawić się tej hordzie. Oni nie nadają żadnej konkretnej groźby, której mogłabym się uchwycić. — Była bliska paniki. — Oni tylko nienawidzą. Ze wszystkich sił… nienawidzą.

— Czy są silniejsi od zwykłych Firvulagow?

— Tego nie jestem pewna. W jakiś nienaturalny sposób są inni. Dlatego powiedziałam, że są zdeformowani. Z Firvulagami, a nawet z Tanami ludzcy metapsychicy mogą odczuwać pewnego rodzaju pokrewieństwo duchowe, niezależnie od tego, że Obcy są wrogami. Ale nigdy nie umiałabym być podobną do — tych les Criards! Nigdy nie było ich tylu, i tak blisko mnie. Bardzo rzadko spotykaliśmy ich w naszej małej enklawie w Wogezach, a tam byli ostrożni. Ale ci tutaj!…

Jej głos, zachrypnięty i zbyt wysoki, załamał się. Palcami prawej dłoni gorączkowo pocierała złoty naszyjnik, lewą aż do bólu, wczepiła w ramię Klaudiusza. Rzucała na boki szybkie spojrzenia, badając otaczające skały. Ale nie było widać nic niezwykłego.

Felicja, idąca dotychczas na końcu pochodu, zbliżyła się do nich.

— Zupełnie mi się tutaj nie podoba. Przez prawie już pół godziny mam najpaskudniejsze uczucie. Ale nic w rodzaju nerwowych halucynacji prześladujących nas w Grzybowym Lesie. Tym razem jest tu coś cholernie niebezpiecznego. No więc, Madame, co tu się dzieje?

— Złośliwe Firvulagi… Wyjce… otaczają nas. Ich projekcje mentalne są tak mocne, że nawet ty, z uśpionymi metafunkcjami, możesz je odebrać.

Jasnowłosa sportsmenka zacisnęła usta, a oczy jej zabłysły. W niecodziennej dla siebie odzieży z kozłowej skóry wyglądała jak uczennica bawiąca się w Indian. Zapytała Madame:

— Czy oni się szykują do ataku na nas?

— Nic nie zrobią — odrzekła starsza pani — bez zgody ich władcy, Sugolla.

— Tylko zastraszanie mentalne — skwitowała Felicja. — Niech ich diabli porwą! Ano, mnie nie przestraszą!

Odpięła łuk od plecaka i nie zwalniając kroku, fachowo zbadała strzały. Teraz, gdy znaleźli się wyżej, urwisko zmieniło się w zwariowany galimatias bloków kamiennych i turni. Drzewa rosły rzadziej. Górskie doliny odsłaniały szerokie widoki. Nawet odległe Alpy majaczyły na południu. O tysiąc metrów przed nimi wznosił się jeszcze sam Feldberg, z południowo-wschodnim zboczem spadającym wprost do przepaści, jakby odciętym toporem tytana, który postanowił zniszczyć symetrię gładko zaokrąglonego szczytu.

Idące na przedzie Straszydło podniosło rękę. Dotarli do kotliny alpejskiej łąki, otoczonej ze wszystkich stron stromymi skałami. Dokładnie w jej centrum stał stożek z czarnego kamienia okrytego siatką cieniutkich, jasnożółtych żyłek.

— To tutaj — odezwało się Straszydło. — I tu was z przyjemnością opuszczam. — Założyło ręce na piersi i patrzyło spode łba, a za chwilę znikło im z oczu. Spojrzenie było widać dłużej niż postać wysłannika Sugolla.

— No, cóż za piekielny… — zaczął Ryszard.

— Cisza! — krzyknęła Madame.

Pozostała czwórka, sama nie wiedząc czemu, zbiła się ciasno wokół niej. Madame miała czoło zroszone potem. Palce zacisnęła kurczowo na naszyjniku, jakby nagle stał się dla niej za ciasny. Nad dolinką usianą żwirem, z którego kępami wyrastały kwiaty, rozciągało się bezchmurne niebo, lecz powietrze jakby gęstniało, aż stało się cieczą, w której niesamowite przezroczyste wiry i prądy tworzyły się i znikały szybciej, niż oko było w stanie pochwycić. Powyżej zalśnił górski stok, zafalował i rozpadł się na płynne masy nieustanie zmieniające kształt, a mimo to nadal stał wyraźny jak poprzednio. W oczy wisty sposób był centrum zbliżających się działań, bez względu na to, jakimi się okażą.

Madame chwyciła się ramienia Klaudiusza w śmiertelnej rozpaczy.

— Tylu ich, doux Jesusl Czyż ich nie czujesz?

Ryszard odważył się odpowiedzieć:

— Ja coś czuję, jak cholera! Coś jakby bombardowanie osłony sigmapolowej. Niech nas Bóg strzeże! Atakujące wrogie umysły, czy tak?

Aura złych przeczuć narastała z nieznośną szybkością. Równocześnie w skałach pod stopami przybyłych zaczęła się powolna wibracja, która nasilała się długimi skokami, jakby niewidzialne istoty tupały wewnątrz góry.

I coś wyło.

Zawirowania atmosferyczne były coraz mocniejsze. Pojawił się nowy dźwięk: wściekłe tremolo wznoszące się i opadające zawodząco w setkach różnych interwałów, każdy głos w odrębnym rytmie. Ludzie pozatykali uszy rękami. Lawina dźwięków zmusiła ich do krzyku w daremnym wysiłku zneutralizowania wycia, nim ich przygniecie.

I nagle wszystko ucicho. Ukazali się Wyjcy.

Pięcioro podróżnych stało jak skamieniałych z wytrzeszczonymi oczyma i otwartymi ustami. Na skałach otaczających alpejską kotlinkę tłoczyły się jakieś istoty. Może były ich setki, może nawet tysiące. Siedziały jedna na drugiej, zwisały z występów skalnych lub uwieszone czyichś dolnych kończyn wyglądały z rozpadlin i wspinały się szybko po głowach i ciałach współbraci, starając się dostać do pierwszego rzędu widzów.

Był to lud koszmarów.

Większość z nich miała niewielki wzrost, poniżej metra, z beczkowatym torsem i chudymi kończynami jak Straszydło. Dłonie i stopy wielu z nich były nieproporcjonalnie wielkie. Niektórzy mieli powykrzywiane ciała, a asymeryczne wypukłości innych, skryte pod eleganckimi ubraniami, zdradzały guzy nowotworowe, a może nawet dodatkowe kończyny. Głowy tych stworów wyglądały groteskowo: szpiczaste, przypłaszczone, poszczerbione jak kora drzewna, z grzebieniami, a nawet rogami. Niektóre z nich były zbyt wielkie lub zbyt małe w stosunku do ciał, na których tkwiły, inne potwornie niestosowne, jak na przykład drobna główka kobieca z błyszczącymi lokami i ślicznymi rysami na przygarbionym tułowiu młodej szympansicy. Prawie wszystkie twarze były odrażające, pokręcone, wzdęte lub rozciągnięte, tak że nie przypominały twarzy zwykłych humanoidalnych. Niektóre były porośnięte czerwonymi i niebieskimi koralami jak u indyka, pokryte sierścią, porośnięte gadzią łuską, z ociekającymi strupami, z serowatymi wysiękami. Mieli oczy bulwiaste, paciorkowate, na szypułkach, w niewłaściwych miejscach, w nadmiernej liczbie. Niektóre z istot miały usta szerokie jak u żab, innym całkiem ich brakowało, więc pieńki nadgniłych zębów nieustannie pokazywały w upiornym uśmiechu. Miały usta wszelkich kształtów, od zwierzęcych pysków wyrastających z normalnych czaszek aż do nieprawdopodobnych pionowych szpar, zwiniętych trąb i papuzich dziobów. Z tych gąb wystawały grube słoniowe ciosy, gęste ostre kły, ociekające dziąsła i języki — czarne lub frędzlaste, a nawet podwójne czy potrójne.

Bardzo cicho obrzydliwa tłuszcza zawyła znowu.

Na czarnej skale ukazał się siedzący, dość wysoki łysy mężczyzna. Miał piękną twarz, a jego ciało, okryte od stóp do głów obcisłą szkarłatą szatą, było ciałem ludzkim o wspaniałej muskulaturze.

Wycie nagle ucichło.

— Jestem Sugoll — odezwał się mężczyzna — pan tych gór. Mówcie, dlaczego tu przyszliście.

— Przynosimy — rzekła Madame ledwie słyszalnym głosem — list od Yeocheego, Wielkiego Króla Firvulagow.

— Boicie się nas — zauważył Sugoll, rzuciwszy okiem na kawałek pergaminu. — Czy jesteśmy tak obrzydliwi dla ludzkich oczu?

— Boimy się tego, czym promieniują wasze umysły — odparła Madame. — Wasze ciała mogą budzić tylko nasze współczucie.

— Moje jest oczywiście złudzeniem — powiedział Sugoll. — Jako największy z tych wszystkich — wskazał na mnóstwo stworzeń dokoła — muszę ich naturalnie przewyższać we wszystkim, także w potworności fizycznej. Czy chciałabyś mnie ujrzeć takim, jakim jestem?

Odezwał się Klaudiusz:

— Potężny Sugollu, wasze emanacje umysłowe wywarły bardzo szkodliwy wpływ na tę kobietę. Byłem kiedyś przyrodnikiem, paleobiologiem. Pokaż się mnie, a oszczędź moich przyjaciół.

Łysy mężczyzna roześmiał się.

— Paleobiolog! Więc zobacz, czy potrafisz mnie zaklasyfikować! — Stanął na swym kamieniu.

Ryszard podszedł do Madame i odciągnął ją na bok; Klaudiusz pozostał sam.

Pojawił się krótki błysk, który oślepił na chwilę wszystkich, z wyjątkiem starszego pana.

— Czym jestem?! Czym jestem?! — zawołał Sugoll. — Nigdy nie odgadniesz, człowiecze! Ty nam nie powiesz ani my ci nie powiemy, bo nikt z nas nie wie! — Wybuchł pogardliwym śmiechem.

Na kamieniu znów siedziała piękna postać w szkarłacie. Klaudiusz stał naprzeciw na szeroko rozstawionych nogach, z głową zwieszoną na piersi. Oddychał z wysiłkiem. Z przygryzionej dolnej wargi sączyła mu się strużka krwi. Powoli uniósł głowę i spojrzał Sugollowi w oczy.

— Wiem, czym jesteś.

— O czym ty mówisz?! — Władca potworów rzucił się naprzód. Jednym zwinnym skokiem znalazł się na ziemi koło Klaudiusza.

— Wiem, czym jesteś — powtórzył paleontolog. — Wiem, czym wszyscy jesteście. Jesteście członkami rasy nadwrażliwej na promieniowanie tła planety Ziemi. Nawet Tanowie i żyjący w innych miejscach Firvulagowie ucierpieli od anomalii rozmnażania spowodowanych tym promieniowaniem. Wy zaś… wy podwoiliście jego wpływ, kiedy tutaj zamieszkaliście. Przypuszczam, że pijecie wodę z głębokich juwenilnych źródeł, a także z tych płytszych oraz z potoków powstałych z topnienia śniegu. I zapewne zamieszkaliście w jaskiniach — pokazał palcem na żółto pożyłkowany głaz — pełnych takich ładnych czarnych kamieni jak ten.

— Jest, jak mówisz.

— Jeśli się nie mylę i jeśli mój stary bank informacji nie zwapniał do reszty, ten kamień to niwenit, ruda uranu i radu. Głębokie źródła są zapewne także — radioaktywne. Przez lata waszego pobytu w tej okolicy wystawialiście wasze geny na promieniowanie wielokrotnie większe, niż wasi współbracia Firvulagowie. Dlatego właśnie zmutowaliście, dlatego staliście się… tym, czym jesteście.

Sugoll odwrócił się, wlepił wzrok w czarny kamień, po czym odrzucił do tyłu przepięknie uformowaną złudną głowę i zawył. A wszystkie trolle i straszydła, jego poddani, dołączyły się. Tym razem dźwięk nie był dla ludzi przerażający, lecz przejmująco żałosny.

Upłynął długi czas, nim Wyjce ukończyli pieśń pogrzebową swej rasy. Sugoll powiedział:

— Na tej planecie, z prymitywną genotechnologią, nie ma dla nas nadziei.

— Jest nadzieja dla pokoleń jeszcze nie urodzonych, jeśli się stąd przeniesiecie, powiedzmy, na północ, gdzie nie ma skupisk niebezpiecznych minerałów. Dla tych zaś, którzy żyją obecnie… cóż, macie przecież zdolność tworzenia złudzeń.

— Tak — zgodził się bezbarwnym głosem pozaziemski władca. — Mamy nasze złudzenia. — Po chwili sens tego, co powiedział Klaudiusz, zaczął do niego docierać. — Ale czy to prawda?! To, co powiedzałeś o naszych dzieciach?

Starszy pan odparł:

— Potrzebna jest wam porada wykwalifikowanego genetyka. Wszyscy ludzie tej specjalności zostali prawdopodobnie uwięzieni przez Tanów. Mogę wam dać tylko parę ogólnych zaleceń. Opuśćcie tę okolicę, by powstrzymać dalsze mutacje. Najgorzej dotknięci z was są prawdopodobnie jałowi. Płodni natomiast mają prawdopodobnie geny recesywne dla normalnej postaci. Dla utrwalenia alleli inbredujcie najnormalniejszych spośród was. Zapewnijcie dopływ normalnej protoplazmy przez polepszenie stosunków z resztą Firvulagow, z normalnymi. By stać się atrakcyjni jako potencjalni partnerzy, korzystajcie ze swych zdolności stwarzania iluzji. Aby umożliwić łączenie się z wami, musicie być pożądani towarzysko. A to oznacza porzucenie mentalności upiorów. Sugoll parsknął ironicznym śmiechem.

— Twoja arogancja przekracza wszelkie granice! Wyemigrować z naszej starej ojczyzny! Porzucić nasze tradycje małżeńskie! Zaprzyjaźnić się ze starymi wrogami! Żenić się z nimi!

— Od tego należy rozpocząć, jeżeli chcecie zmienić wasz kod genetyczny. Jest też coś na dłuższą metę… jeśli kiedykolwiek zdołamy wyzwolić ludzi z niewoli Tanów. Może się zdarzyć, że wśród nich trafi się inżynier-genetyk spośród chrononautów. Nie wiem jednak dokładnie, w jaki sposób działa tańska Skóra, ale być może uda sieją wykorzystać do przywracania waszym paskudnie zmutowanym ciałom bardziej normalnego wyglądu. My potrafiliśmy to robić. Używaliśmy basenów regeneracyjnych przyszłego świata, z którego przybyłem.

— Dałeś nam wiele do myślenia — odrzekł łagodniejszym tonem Sugoll. — Część informacji jest istotnie bolesna, ale przemyślimy to. A później podejmiemy decyzje.

Wystąpiła Madame Guderian i przejęła ponownie rolę przywódcy. Mówiła . zdecydowanym głosem; jej twarz przybrała normalną barwę:

— Potężny Sugollu, pozostaje jeszcze sprawa naszej misji, naszej prośby do ciebie.

Kosmita ścisnął pięść, w której jeszcze trzymał list od Yeocheego.

— Ach… twoja Prośba! Ten królewski rozkaz był zbyteczny, chyba rozumiesz. Władza Yeocheego tu nie sięga, ale niewątpliwie nie chciał się przed tobą do tego przyznać. Pozwoliłem wam wejść na nasze terytorium, bo taki miałem kaprys. Byłem zaciekawiony, jaka krytyczna sytuacja mogła was zmusić do podjęcia takiego ryzyka. Zamierzaliśmy pobawić się z wami, nim na koniec pozwolilibyśmy wam umrzeć…

— A obecnie? — zapytała Madame.

— O co nas prosicie?

— Szukamy rzeki. Bardzo dużej, mającej źródło w tej okolicy i płynącej na wschód, gdzie łączy się z wielkimi, na wpół słonymi lagunami Lac Mer o setki kilometrów stąd. Spodziewaliśmy się, że płynąc nią, dotrzemy do miejsca, w którym znajduje się Grobowiec Statku.

Rozległo się chóralne wycie zdziwienia.

— Znamy tę rzekę — powiedział Sugoll. — To Ystroll, naprawdę potężny strumień. Znamy też kilka legend o Statku. Na początku dziejów naszego narodu na tej planecie oderwaliśmy się od głównego pnia Firvulagow i w tych górach szukaliśmy niezależności z dala od Polowań i bezmyślnej dorocznej rzezi Wielkiej Bitwy.

Madame była zmuszona ostrożnie wyjaśnić współwinę ludzi za niedawny wzrost potęgi Tanów, jak również własny plan przywrócenia starej równowagi sił i równocześnie wyzwolenia ludzkości.

— Ale by tego dokonać — dodała — musimy zdobyć pewne starożytne przedmioty z krateru Grobowca Statku. Jeśli dasz nam przewodnika, który zaprowadzi nas do rzeki, przypuszczamy, że dotrzemy do krateru.

— A ten plan… Kiedy go zrealizujesz? Kiedy ludzcy naukowcy uwolnią się od jarzma Tanów i będą w stanie, jeśli Teah pozwoli, pomóc nam?

— Mieliśmy nadzieję, że dokonamy tego w tym roku, nim zacznie się Rozejm Wielkiej Bitwy. Ale teraz to raczej niemożliwe. Mamy jeszcze tylko dwanaście dni. Grobowiec Statku leży przynajmniej dwieście kilometrów stąd. Z pewnością dojście do miejsca, w którym rzeka staje się spławna, zabierze nam połowę tego czasu.

— Tak nie jest — rzekł Sugoll i zawołał: — Kalipin!

Z tłumu wystąpiło Straszyło. Jego dawniej zgryźliwy wyraz twarzy ustąpił szerokiemu uśmiechowi.

— Panie?

— Nie rozumiem tych kilometrów. Opowiedz ludziom, jak to jest z Ystrollem.

— Pod tymi górami — powiedziało Straszydło — znajdują się pieczary, w których mieszkamy. Ale na innych poziomach, jednych wyższych, innych niższych, są Wodne Jaskinie. Jest to labirynt źródeł bezdennych jezior i potoków płynących w ciemnościach. W Wodnych Jaskiniach ma źródła kilka rzek. Rajska, która płynie obok Finiah ku północo-zachodowi, jest jedną z nich. Ale najpotężniejszym strumieniem pod naszymi górami jest Ystroll.

— On może mieć rację! — wykrzyknął Klaudiusz.

— Nawet w naszych czasach Dunaj miał podziemne dopływy. Niektórzy twierdzili, że wypływają one z Jeziora Bodeńskiego. Inni byli zdania, że Dunaj ma połączenie z Renem. Straszydło powiedziało:

— Ystroll wynurza się z podziemi już jako duża rzeka w wielkiej dolinie ku północo-wschodowi. Jeśli opuścić się do Wodnych Jaskiń przez Szyb Alliky’ego za pomocą wyciągów kubłowych, dochodzi się pieszo do Ciemnego Ystrollu szybciej niż w dwie godziny. Aby dotrzeć do Jasnego Ystrollu, potrzeba jeszcze tylko jednego dnia podróży wodą i już się jest pod gołym niebem.

Madame spytała Sugolla:

— Czy twoi wioślarze przeprowadzą nas podziemnym odcinkiem?

Sugoll nie odpowiedział. Spojrzał na otaczający ich tłum potworów. Rozległo się chóralne melodyjne wycie. Postacie upiorków zaczęły falować i zmieniać kształty. Na niebie straszliwe wirujące desenie zanikły. Energia mentalna Małego Ludku już nie była skierowana na promieniowanie nieskoordynowaną nienawiścią i pogardą dla samych siebie i zaczęła tworzyć przyjemniejsze iluzje. Ciała, okropnie zdeformowane jak nocne zmory, zbladły, a na ich miejsce pojawił się tłum maleńkich mężczyzn i kobiet.

— Zaprowadź ich tam — westchnęli Wyjcy. Sugoll skłonił twierdząco głową.

— Tak będzie.

Wstał i podniósł rękę. Wszyscy z Małego Ludku wykonali ten sam gest. Stali się tak przejrzyści jak górska mgła rozpływająca się w południowym słońcu.

— Pamiętajcie o nas — powtarzali znikając. — Pamiętajcie o nas.

— Będziemy pamiętać — szepnęła Madame.

— Straszydło pobiegło truchtem przed siebie, kiwając na nich, by za nim podążyli. Klaudiusz wziął Madame Guderian pod rękę, a Ryszard, Marta i Felicja poszli za nimi.

— Jeszcze jedno — zwróciła się cicho Madame do Klaudiusza. — Jak on naprawdę wygląda, ten Sugoll?

— Nie umiesz czytać w moich myślach, prawda, Angeliko?

— Wiesz, że nie umiem.

— Więc nigdy się nie dowiesz. A ja dałbym wszystko — dodał starszy pan — bym i ja nie wiedział.

6

Późnym wieczorem, gdy olbrzymie ćmy zmierzchnice i latające wiewiórki bawiły się w swe gry powietrzne nad zalesionym kanionem Wioski Ukrytych Źródeł, do osiedla Motłochu przybyło siedmiu mężczyzn dźwigających sześć ciężkich worków. Prowadził ich Khalid Khan. Szukali Uwego Guldenzopfa, lecz jego chata była pusta. Koziarek Calistro, prowadząc swe stadko do domu z pastwiska, powiedział im, że Uwe jest w łaźni wioskowej z Wodzem Burkę.

— Wódz jest tutaj?! — wykrzyknął zdumiony Khalid. — Więc wyprawa do Grobowca Statku poniosła fiasko?

Calistro potrząsnął przecząco głową. Miał około pięciu lat, był dość rozważny i odpowiedzialny, tak że orientował się nieco w wielkich planach, które zaczęto realizować.

— Wódz został ranny, więc wrócił. Siostra Amerie opatrzyła jego zranioną nogę, ale jeszcze musi ją moczyć kilka razy dziennie… Co macie tam w workach?

— Skarby! — odezwał się żylasty, rozczochrany — człowiek stojący za plecami Khalida, jedyny, który nie niósł ciężarów. Kikut jego lewej ręki był owinięty płóciennym oparunkiem z ciemnymi plamami.

— Pokażcie mi! — błagało dziecko, ale mężczyźni już szli w głąb kanionu. Calistro zagnał na noc swe kozy do zagrody i pobiegł za oddalającymi się.

Otwarty trawiasty spłacheć nad brzegiem potoku powstałego ze zmieszania się gorących i zimnych źródeł błyszczał w świetle gwiazd. Ale większą część wioski skrywał głęboki cień. Wysokie sosny i wiecznie zielone dęby osłaniały domy mieszkalne i gminne budynki przed wzrokiem powietrznych patroli Tanów z Finiah. Łaźnia, duży budynek z bali drzewnych z szerokimi okapami i dachem porośniętym pnączami, przylegała do jednej ze ścian kanionu. Okna miała zamknięte szczelnymi okiennicami, a korytarz wejściowy w kształcie litery U zabezpieczał przed wydostawaniem się z wewnątrz blasku pochodni przez otwarte drzwi.

Khalid i jego ludzie pojawili się w pełnym pary wnętrzu, w którym dominowała Ogólna wesołość. Wyglądało na to, że w ten dość chłodny wieczór zgromadziło się tu pół wioski. Mężczyźni, kobiety i kilkoro dzieci pluskali się w wyłożonych kamieniami gorących i zimnych basenach, wannach z wydrążonych pni lub po prostu wylegiwali się plotkując albo grali w karty czy triktraka.

Nad panujący tu gwar wzniósł się głos Uwego Guldenzopfa.

Haj! Popatrzcie no, kto wrócił do domu!

Motłoch podniósł powitalny wrzask. Ktoś krzyknął:

— Piwa!

Ktoś z kapiącego od brudu oddziału Khalida dodał z głębi serca:

— Żarcia!

Wysłano Calistra by zbudził prowiantowych, nowo przybyli zaś przepchnęli się przez trajkoczący, roześmiany tłum do stojącej osobno wanny, w której siedział Peopeo Moxmox Burke z długimi siwiejącymi włosami poskręcanymi w sznurki od pary łaziebnej i twarzą skrzywioną od powstrzymywanego uśmiechu zadowolenia.

— Jak? — zapytał.

— Sam nie wiem — odpowiedział pakistański metalowiec. — Ale zrobiliśmy. — Zrzucił swój worek na kamienną posadzkę, rozwiązał go i wyjął żelazne ostrze, jeszcze chropowate od formy odlewniczej.

— Tajna broń, wzór numer jeden. — Odwrócił się, sięgnął do drugiego worka i wyciągnął garść mniejszych przedmiotów podobnych kształtem do liścia.

— Wzór numer dwa. Po zaostrzeniu będą z nich groty do strzał. Ogółem mamy prawie dwieście dwadzieścia kilogramów żelaza, część w odlewach jak to tutaj, część w sztabach na inne wyroby, gotowe do odkucia. To jest stal średniowęglowa, wytopiona w najlepszym starożytnym stylu. Zbudowaliśmy sobie piec na ciąg sztuczny, opalany węglem drzewnym i przedmuchiwany sześcioma skórzanymi miechami dołączonymi do dekamolowych rur. Węgiel wypalony z sitowia. Piec zakopaliśmy w ziemi, by w razie potrzeby można było wrócić i wytopić więcej żelaza.

Bur kemu zabłysły oczy.

— Ach, meszaje! Dobra robota, Khalid! I wy także Sigmund, Denny, Langstone, Gert, Smokey, Homi. Wszyscy zrobiliście dobrą robotę. To może stanowić przełom, o którym wszyscy marzymy, o który się modliliśmy! Czy tamtym uda się dotrzeć do Grobowca Statku, czy nie, żelazo po raz pierwszy daje nam równe szanse w walce z Tanami.

Uwe stał pykając fajkę z morskiej pianki i przyglądał się obszarpanym i okopconym ludziom.

— A co się stało z pozostałymi trzema? — zapytał.

Z twarzy mężczyzn znikły uśmiechy. Odpowiedział Khalid:

— Bob i Vrenti pewnego wieczoru zostali zbyt długo w kopalni rudy. Gdy poszliśmy sprawdzić, co się z nimi dzieje, już ich nie było. Nigdy nie znaleźliśmy po nich śladu. Książę Francesco poszedł zapolować na żywność i wytropili go Wyjce.

— Ale go nam później oddali — dodał chudeusz o wąskiej twarzy, zwany Smokey. — Następnego dnia biedny, niewidzący Franek natknął się na umocnienia obozu. Wyłupili mu oczy, wykastrowali i odcięli ręce… a potem wzięli się do poważniejszej zabawy za pomocą gorącej smoły. Oczywiście, zwariował. Trudno mieć nadzieję, że Wyjcy odebrali mu rozum, nim zaczęli z nim swoje skurwysyńskie igraszki.

— Chryste na krzyżu — jęknął Uwe.

— Odpłaciliśmy im odrobinę — wtrącił Denny i uśmiechnął się krzywo.

— Ty to zrobiłeś — powiedział mały krzywonogi Syngalez imieniem Homi. Zwrócił się do Wodza Burkę: — W drodze powrotnej Wyjec wylazł na nas w środku dnia, och, jakieś czterdzieści kilosów stąd w dół Mozeli. W pełnym cholernym kostiumie potwora jako wielka skrzydlata kobra z dwiema głowami. Denny wsadził mu strzałę z żelaznym grotem w kichy i Wyjec zwalił się jak spróchniała wierzba.

— Dałbyś wiarę? To był tylko garbaty karzeł z pyskiem łasicy!

Pozostali mruknęli na to wspomnienie, a paru z nich trzepnęło Denny’ego po plecach. Ten dodał:

— Wiemy przynajmniej, że żelazo działa na obie rasy Obcych, prawda? To znaczy, że Wyjce to nic innego jak zwariowani Firvulagowie. Więc jeśli nasi czcigodni upiorni sprzymierzeńcy kiedykolwiek zapomną, kim są ich przyjaciele…

Dały się słyszeć pomruki potwierdzenia jego słów i stłumione śmiechy. Wódz Burkę powiedział:

— Musimy to sobie zapamiętać, choć Bóg mi świadkiem, że potrzebujemy pomocy Firvulagow przy wykonywaniu planu Madame co do Finiah. Mały Ludek przyjął plan pierwszy. Ale obawiam się, że gdy dodamy żelazo, mogą zmienić zdanie.

— Poczekaj tylko, aż zobaczą, jak załatwiamy paru Tanów żelazem — odrzekł pewny siebie Smokey. — Poczekaj, aż wyrównamy rachunki z sukinsynami w psich obrożach! No i co będzie? Cholerni Firvulagowie będą nas po nogach całować! Albo tyłkach! Albo jeszcze czymś.

Wszyscy ryknęli śmiechem. W tłumie rozległ się głos podnieconego młodzieńca:

— A po co mamy oszczędzać Tanów aż do ataku na Finiah?! Za dwa dni idzie karawana do Zamku Przejścia. Wyostrzmy sobie parę grotów i dajmy po łbie Jego Wysokości natychmiast!

Poparło go wrzaskiem kilku innych. Ale Wódz Burkę wyszedł z wanny i ryknął jak wściekły aligator:

— Wypuścić parę, wy szlangery z indyczym łajnem zamiast mózgu! Nikt nie dotknie tego żelaza bez mego pozwolenia! To ma być tajemnica. Czy chcecie mieć całe tańskie rycerstwo na głowie?! Jeśli pokażemy nasze karty, Velteyn wrzaśnie jak oparzony łoś. Może sprowadzić Nodonna, a nawet zażądać posiłków z południa!

Rozległo się mamrotanie. Agresywny młodzieniec zawołał:

— I tak się dowiedzą, gdy użyjemy żelaza w ataku na Finiah! To czemu nie teraz?

— Dlatego — mówił Burkę sarkastycznie cedząc słowa, jak to niegdyś robił, by zbić z tropu młodych niedoświadczonych adwokatów — że atak na Finiah rozpocznie się tuż przed Rozejmem Wielkiej Bitwy. A wtedy żaden z Tanów nie będzie się przejmował kłopotami Velteyna. Znacie sposób myślenia Obcych. Nic, absolutnie nic nie może przerwać przygotowań do sławetnego shemozzle. Na dwa, trzy dni przed Rozejmem, wtedy kiedy zamierzamy uderzyć na Finiah, żaden Tanu na świecie nie przyjdzie na pomoc Finiah. Nawet żeby pomóc kumplom, nawet żeby ocalić kopalnię baru, nawet żeby odeprzeć ludzi uzbrojonych w żelazo. Będą się wszyscy palić do podróży na południe, do wielkiej zabawy.

W tłumie zaczęto rozważać zdumiewającą jednotorowość myślenia pozaziemskich sportowców, a Burkę w tym czasie się ubierał. Uwe oświadczył kpiąco, że Tanowie kochają gorąco bójki podobnie jak Irlandczycy i że jak oni nie biorą pod uwagę, jakie będą tego dalsze skutki. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, a żaden syn ani córka Erinu nie powstał, by bronić honoru narodowego. Burkemu błysnęła myśl, że dzieje się tak nie bez przyczyny i że powinien je poznać, ale w tym samym momencie Khalid Khan zauważył gojącą się ranę czerwonoskórego.

Mashallah, Peo! Zadrapałeś się odrobinkę, nieprawdaż?

Na lewej łydce Burkego purpurowoczerwona, dwudziestocentymetrowa blizna wcinała się paskudnie w ciało.

— Pewien jednorogi choser zostawił mi pamiątkę. Zabił Steffiego i prawie, że mnie załatwił jak cholera, nim Kulas mnie tu przyholował do Amerie. Galopująca posocznica. Ale Siostra wzięła ją za łeb. Świństwo wygląda paskudnie, ale mogę z tym chodzić, nawet biegać, jeśli się nie dba o cenę.

— Zebranie Komitetu Kierowniczego — przypomniał mu Uwe. — Dziś wieczór. Khalid powinien tam być.

— Słusznie. Ale najpierw musimy zaopiekować się jego bandą. Co wy na to, ludzie? Jedzenie i picie w drodze, ale czy możemy jeszcze coś dla was zrobić?

— Ręka Sigmunda — powiedział Khalid. — Poza trzema nieboszczykami to nasze jedyne straty.

— Co się stało? — spytał Burkę.

Sigmund z zakłopotaniem schował kikut.

— A, tam. Byłem głupi. Wyskoczyła na mnie olbrzymia salamandra i ukąsiła w dłoń. Wiesz, że należy zrobić tylko jedno, tak działa ten jad…

— Sig był w straży tylnej — dodał Denny. — Nagle nam zniknął. Gdy zawróciliśmy, by to zbadać, spokojnie zakładał sobie opaskę uciskową, a na ziemi koło niego leżała vitrodurowa siekiera i jego łapsko.

— Pójdziesz z nami do domu Amerie — oświadczył Wódz. — Trzeba to będzie zbadać.

— A, tam, jest w porządku, Wodzu. Nasypaliśmy kupę antybiotyku i proganu.

Halte pisk i chodź z nami. — Wódz zwrócił się do pozostałych: — Wy wszyscy odpocznijcie sobie, najedzcie się i wyśpijcie parę dni. Za tydzień, kiedy zaczną przybywać ochotnicy z innych osiedli będzie wielka rada wojenna, na wszelki wypadek. Będziecie potrzebni do obróbki tego żelaza, gdy postawimy kuźnię w takim miejscu, żeby Firvulagowie jej nie zauważyli. Do tego momentu biorę materiał pod opiekę. Żeby nikogo nie kusiło. — Burkę podniósł głos, aby zebrani w łaźni mogli go usłyszeć:

— Słuchajcie wszyscy! Jeśli wam życie miłe i jeśli choć na jotę wam zależy na wolności ludzi, którzy są jeszcze w niewoli, zapomnijcie o tym, co słyszeliście i widzieliście tego wieczoru.

Rozległ się pomruk zgody. Wódz skinął głową i podniósł dwa ciężkie worki. Khalid i Uwe wytaszczyli pozostałe cztery i wyszli z łaźni z Sigmudem na końcu.

— Zebranie jest jak zwykle w domu Madame — poinformował metalowca kulejący Burkę. — Mieszka tam teraz Amerie. Dokooptowaliśmy ją do Komitetu przez aklamację.

— Z tej mniszczeczki jest kawał lekarza. Po psychokuracji u niej już nie musimy zamykać Maxa. A biedna Sandra, gdy ją wyleczyła z grzybicy, już nie grozi samobójstwem. Chaimowi Amerie odtworzyła powiekę, a Starego Kawai wyleczyła z tego ogromnego wrzodu na nodze.

— To uspokoi nastroje na zebraniach — zauwa– żył Khalid. — Stary ma o jeden pretekst mniej do narzekania. Wygląda na to, że ta zakonnica nam się przydaje. Wódz zachichotał.

— Nawet nie wspomniałem w jaki sposób uporała się z szesnastoma przypadkami zachorowań na robaki i prawie wszystkimi gnilca tropikalnego. Madame może zostać zmuszona do niesłychanie zręcznych manewrów politycznych przed najbliższymi wyborami, jeśli chce utrzymać przywództwo tej hordy banitów.

— Nigdy nie odniosłem wrażenia, by się rozkoszowała tym zaszczytem — odrzekł zgryźliwie Khalid. — Nie więcej niż ty, gdy siedziałeś na tym gorącym fotelu.

Szli z wysiłkiem, nie robiąc jednak prawie żadnego hałasu po ścieżce wijącej się pod osłoną drzew. Do kanionu dochodziło wiele ślepych wąwozów, którymi płynęły wody licznych źródeł. Większość domów zbudowano tuż przy tych naturalnych wodociągach; w sumie było ich około trzydziestu. Zamieszkiwało je osiemdziesiąt pięć istot ludzkich. Były to największe znane osiedla Motłochu w świecie pliocenu.

Czterech mężczyzn przeszło przez ułożone kamienie na drugą stronę małego strumienia i weszło w jedną ze skalistych rozpadlin, gdzie pod wielką sosną stał charakterystyczny domek. Nie był zbudowany jak inne ze zwykłych bali drzewnych czy obrzuconej gliną trzciny, lecz ze starannie ułożonych na zaprawie kamieni pobielonych wapnem i wzmocnionych ryglówką z czarnych belek. Dziwnie przypominał pewną budowlę na wzgórzach w okolicach Lyonu w ich poprzednim świecie. Sadzonki róż Madame karmione nawozem mastodontów, rozrosły się w gęste pnącza, prawie zupełnie pokrywające strzechę domu kwiatami. Nocne powietrze było przesycone ich zapachem.

Idący po ścieżce zbliżyli się do domku, po czym się zatrzymali. Na ich drodze pojawiło się malutkie zwierzątko. Stało na sztywnych łapach, z błyskiem w ogromnych oczach i warczało.

— Hej, Deej! — Burkę zaśmiał się. — To tylko my, pupike. Przyjaciele.

Ko teczek warknął jeszcze głośniej. Jego niskie warczenie stawało się coraz wyższe, aż przeszło w groźne wycie. Nie ruszył się.

Wódz Burkę złożył swój ciężar na ziemi, ukląkł i wyciągnął rękę. Khalid Khan stanął za Sigmundem. Niejasne wspomnienie i straszne podejrzenia stawały się dlań coraz wyraźniejsze. Wspomnienie deszczowej nocy we wnętrzu Drzewa, gdy kotek zawarczał jak teraz. Podejrzenia wobec szanowanego towarzysza, który był zbyt dobrym leśnym człowiekiem, by mógł go zaskoczyć nawet atak wielkiej salamandry…

Khalid niepostrzeżenie rozwiązał swój worek i w tym momencie drzwi chatki się otworzyły. Na tle słabego światła lampy ukazała się w nich sylwetka Amerie w welonie.

— Dejah?! — zawołała zakonnica i potrząsnęła różańcem w taki sposób, który wyraźnie musiał być sygnałem. Dostrzegła mężczyzn. — Och, to ty, Wodzu. I Khalid! Wróciliście! Ale co…

Metalowiec w turbanie chwycił za włos tego, którego nazywali Sigmundem. Drugą ręką przycisnął do jego gardła coś szarego i twardego.

— Nie ruszaj się, soor kabaj, albo trup z ciebie, taki jak z twego brata.

Amerie wrzasnęła, a Uwe zaklął paskudnie, bo nagle ujrzeli, jak Khalid walczy z gorgoną. Zamiast włosów Khalid trzymał kłąb wijących się żmijek wyrastających z głowy Sigmunda. Ugryzły go. Zatopiły kły jadowe w ciało Khana, które natychmiast spuchło i zadygotało. Prawie śmiertelny jad popłynął błyskawicznie naczyniami krwionośnymi do serca Khalida.

— Stój, powiedziałem! — ryknął zaniepokojony kowal. Odruchowo jego prawa ręka napięła się i wbiła metalowy koniec żelaznego ostrza lancy we wgłębienie pod krtanią potwora.

Stworzenie wydało gardłowy skrzek i zwiotczało. Khalid odskoczył od przewracającego się ciała, jednocześnie upuszczając lancę, która z głuchym odgłosem upadła na ziemię obok nieżywego przemieńca. Amerie i trzech pozostałych mężczyzn patrzyli na to dziwne stworzenie. Mogło ważyć najwyżej dwadzieścia, trzydzieści kilogramów. Po małych spłaszczonych wymionach rozpoznali, że jest to samica. Nagą czaszkę potwór miał potwornie zniekształconą, jakby ją naciśnięto tuż nad oczami i wyciągnięto do tyłu i na boki w trójkątny kościany kołnierz. W miejscu nosa miał dziurę, a jego dolna szczęka była potężna, z rzadkimi pieńkami zębów. Jego korpus był niemal kulisty, a kończyny pajęczo cienkie. Lewej łapy brakowało.

— To nie jest… Firvulag — powiedziała z trudem Amerie.

— Wyjec — wyjaśnił Burkę. — Niektórzy biologowie sądzą, że to zmutowani Firvulagowie. Zdaje — się, że każdy z nich ma inną postać rzeczywistą. Wszystkie obrzydliwe.

— Rozumiecie, czego ona próbowała, prawda?

— Khalidowi drżał głos na skutek szoku i żalu. Pomacał swą lewą rękę; była nie uszkodzona. — Zobaczyła, jak zabijamy jej samca żelazem i chciała wykryć, co to za nowa broń. Musiała wobec tego zaczaić się na Sigmundem, gdy szedł na końcu i… zająć jego miejsce. Odcięła sobie rękę, by nie nieść żelaza.

— Ale oni nigdy nie przebierali się za ludzi!

— zauważył Uwe. — Jaki mogła mieć powód?

— Spójrzcie na nią — powiedziała Amerie.

— Ubrana w łachmany. — Uklękła w smudze światła bijącej z drzwi domu, by zbadać ciało upiorka.

Jeden z butów z nie wyprawionej skóry, noszony przez Wyjca, zsunął się podczas walki; odsłoniła się miniaturowa humanoidalna stopa, ale tak doskonale ukształtowana, jakby należała do ludzkiego dziecka. Na pięcie miała okropny bąbel. Stało się jasne, że ta mała istota musiała bardzo wyciągać nogi, by dotrzymać kroku szybszym od niej ludziom.

Zakonnica nałożyła jej but, wyprostowała cienkie nogi stwora i zamknęła mu martwe oczy.

— Była bardzo uboga. Może miała nadzieję zdobyć cenne informacje, by je później sprzedać.

— Normalnym Firvulagom? — zapytał Burkę.

— Albo Tanom. — Mniszka wstała i otrzepała przód swego białego habitu.

— Mogli być też inni — powiedział Khalid. — Inni, którzy obserwowali nas przy piecu hutniczym. Jeśli ta mogła zmienić wygląd na ludzki, jak możemy mieć pewność…

— Burke podniósł żelazne ostrze, chwycił rękę hutnika i pociągnął tępym ostrzem lancy po jego skórze. Z rany wypłynęło kilka kropli ciemnej krwi.

— W każdym razie ty jesteś wystarczająco autentyczny. Natychmiast idę zbadać resztę brygady. Później wymyślimy coś mniej prymitywnego. Może ukłucie szpilką? — Kulejąc szedł już w stronę łaźni.

Uwe i Khalid wciągnęli drogocenne worki z żelazem do porośniętej różami chaty, po czym powrócili do Amerie nadal stojącej nad ciałem Wyjca. Trzymała w rękach kotka, który ciągle jeszcze cicho powarkiwał.

— Co z nią zrobić, Siostro?

Amerie westchnęła.

— Mam duży kosz. Może zechcecie ją zanieść dla mnie do chłodni. Jutro będę musiała zrobić jej sekcję.


Kiedy Komitet Kierowniczy czekał w chatce na powrót Wodza Burkę, Główny Prowiantowy, Marialena, zaproponowała degustację nowego napoju.

— Wzięliśmy trochę tego parszywego młodego wina Perkinsa i namoczyliśmy w nim te małe dzikie kwiatki.

Wszyscy spróbowali. Amerie powiedziała:

— To smaczne, Marialena.

Uwe mruknął coś po niemiecku i dodał:

— Czy wiesz, coś ty zrobiła, kobieto? Wynalazłaś na nowo Maiwein!

— O właśnie! O właśnie! — pisnął Stary Kawai. Miał tylko osiemdziesiąt sześć lat, ale że odmówił odmłodzenia ze względów zasadniczych, przypominał świeżo zasuszoną, wschodnią mumię. — Nie– zwykle pokrzepiające, kochanie. A teraz, gdybyśmy tylko mogli wyprodukować przyzwoitą sake…

Drzwi domku otwarły się i w progu stanął Peopeo Moxmox Burke. Członkowie komitetu siedzieli bez słowa. Czerwonoskóry kiwnął głową i oświadczył:

— Wszyscy koszerni. Zbadałem nie tylko wytapiaczy, ale także całą resztę w łaźni.

— Bogu niech będą dzięki — powiedział Główny Architekt. — Co za myśl: infiltracja przemieńców wśród nas! — Pokiwał głową. Miał minę księgowego przysięgłego, który odkrył, że ceniony klient fałszuje księgi.

— Ani Firvulagowie, ani Wyjce nie mieli przedtem powodu, by próbować takich trików — rzekł Wódz.

— Ale teraz, gdy atak jest w przygotowaniu, a żelazo już-nie-tak-tajną bronią, będziemy musieli uważać na następne próby. Gdy zaczną napływać ochotnicy, każdy z nich musi być sprawdzony. I będziemy sprawdzać wszystkich uczestników przed każdym ważnym spotkaniem czy odprawą.

— Mój resort — odezwał się Uwe, do którego należało Łowiectwo i Bezpieczeństwo Publiczne.

— Zmajstrujesz mi parę igieł, Khalid?

— Gdy tylko rozpalimy jutro w kuźni.

Wódz usiadł przy stole wśród pozostałych siedmiu członków komitetu.

— Dobra, załatwmy to tak szybko, jak się da, żeby Khalid mógł choć trochę odpocząć. Jako Zastępca Przywódcy otwieram zebranie Komitetu Kierowniczego. Stare sprawy. Budownictwo. Dawaj, Philemon.

— Chaty na terenie ześrodkowania nad Renem są gotowe — oświadczył architekt. — Wszystko gotowe, — z wyjątkiem głównego schronu. Chłopcy ukończą sypialnię dla gości w Ukrytych Źródłach za dwa lub trzy dni.

— W porządku — rzekł Wódz. — Roboty Publiczne. Vanda-Jo.

Kobieta z twarzą madonny, brązowymi włosami i głosem sierżanta na musztrze powiedziała:

— Ukończyliśmy zamaskowaną ścieżkę prowadzącą stąd do miejsca ześrodkowania. Sto sześć cholernych kilometrów. Z góry jest niewidoczna. Ostatnie dwa kilometry przez bagna ułożone z pni drzewnych, i nie mów mi, że to nie powód do skarg. Obecnie otaczamy obóz zasiekami, by zatrzymać większość zwierząt na zewnątrz, a rekrutów wewnątrz.

— Co z pochylniami do wodowania?

— Zdecydowaliśmy się na pontony. Nadmuchiwane skóry i deski. Do montażu w ostatniej chwili. Kulas i jego chłopcy dostarczają skór.

— W porządku. Łowiectwo i Bezpieczeństwo Publiczne.

— Ode mnie niewiele nowego — odparł U we. — Większość moich ludzi pracuje z Vandą-Jo i Philem. Skontaktowałem się z intendentem w Wysokim Vrazlu, by dopomógł z dostarczaniem zwierzyny i zaopatrzenia, gdy zaczną napływać dodatkowi faceci. I wymyśliliśmy procedurę kontrolowania nowo przybyłych w Ukrytych Źródłach, nim wyślemy ich nad rzekę.

— Wygląda w porządku. Gospodarka.

Stary Kawai zacisnął zwiędłe wargi.

— Nie mamy sposobu wyprodukować więcej niż trzysta hełmów i napierśników z impregnowanej skóry do godziny zero. Wiesz, jak długo trzeba ten materiał kształtować i suszyć, nawet na formach z gorącym piaskiem. Ochotnicy będą musieli iść w większości z gołymi tyłkami, chyba że zechcesz to odebrać naszym ludziom. Do shimasho? Zrobiłem co mogłem, ale nie jestem czarodziejem.

— Na te braki nic nie poradzimy — odrzekł uspokajająco Burkę. — Co z sieciami maskującymi?

— Wielką zakładamy jutro na wypadek, gdyby wcześniej wrócili z kosmicznym lataczem. — Zasuszony starzec rzucił Wodzowi niespokojne spojrzenie. — Czy szczerze myślisz, Peo, że mają jakąś szansę?

— Niewielką — przyznał Burkę. — Ale nie porzucimy nadziei do ostatniej godziny przed Rozejmem… Ratownictwo?

— Bandaże płócienne gotowe — odezwała się Amerie. — Magazynujemy oliwę i alkohol, i wszystkie antybiotyki, jakie udaje się nam wyskrobać. Piętnastu bojowców otrzymało podstawowe przeszkolenie w pierwszej pomocy na linii frontu. — Przerwała z miną pełną determinacji. — Chcę, abyś zmienił zdanie co do mojej obecności w walce, Peo. Na miłość boską, kiedyż będą mnie potrzebowali bardziej niż podczas bitwy?

Indianin potrząsnął głową.

— Jesteś jedynym naszym doktorem. Prawdopodobnie jedynym w całym Motłochu. Nie wolno nam aż tak ryzykować. Trzeba myśleć o przyszłości. Jeśli wyzwolimy Finiah, będzie można pomyśleć o zdjęciu obróż innym lekarzom. Jeśli poniesiemy porażkę, a wojsko cofnie się za Ren do miejsca koncentracji… wiele wody upłynie do następnej wojny. Nasi bojownicy sami będą opatrywać swe rany. Ty zostajesz tu.

Zakonnica westchnęła.

— Przemysł — powiedział Burkę.

— Przynieśliśmy dwieście dwadzieścia kilo żelaza — oznajmił Khalid. — Czterech naszych zginęło. Zostało nam dosyć wykwalifikowanych ludzi, by rozpocząć wykańczanie uzbrojenia, gdy tylko się trochę prześpimy.

Rozległy się przyciszone gratulacje.

— Zaopatrzenie.

— Mamy dość zapasów, żeby wyżywić pięćset osób przez dwa tygodnie — odrzekła Marialena.

— Nie obejmuje to pięciu ton żelaznych porcji, które rozdzielimy wśród bojowników udających się do obozu. Nie będzie żadnego gotowania nad Renem, bo Tanowie mogliby zauważyć dym. — Wyciągnęła chustkę z rękawa i otarła nią szerokie czoło. — Te biedaki będą już przeklinać pemikan i suszone korzenie sitowia, nim się to wszystko zacznie.

— Jeśli tylko to będą musieli przeklinać — zauważył Burkę — to ich szczęście. W porządku, zostaje jeszcze moje sprawozdanie. Naczelny Dowódca. Otrzymałem wiadomość od Pallola, głównodowodzącego Firvulagow, że jego oddziały będą w gotowości bojowej przez trzy ostatnie dni września. W optymalnych okolicznościach podejmiemy atak przed świtem dwudziestego dziewiątego, co daje nam pełne dwa dni do oficjalnego rozpoczęcia Rozejmu pierwszego października o wschodzie słońca. Od tego momentu ludzie działają na własną rękę, i lepiej, by Finiah było już gotowe do operacji oczyszczającej. Później na radzie wojennej podam więcej szczegółów. Okay? Teraz nowe tematy. Sprawę szpiega Wyjców będziemy uważać za wpisaną już do porządku i przesłaną do Bezpieczeństwa Publicznego dla dalszej akcji.

— Wykończenie broni żelaznej — powiedział Khalid. — Moi ludzie założą osłonę dźwiękochłonną w jednej z wentylowanych jaskiń i przerobią ją na kuźnię. Będzie mi potrzeba trochę pomocy od ludzi Phila.

— Dalsze nowe tematy?

— Będzie nam potrzeba więcej napojów alkoholowych — oświadczyła Marialena. — Miodu albo piwa od Firvulagow. Nie można dopuścić, by ochotnicy wychlali nam młode wino.

Burkę zachichotał.

— W żadnym wypadku. Uwe, czy dasz o tym znać facetom w Wysokim Vrazel?

— Zgoda.

— Jeszcze nowe sprawy?

Amerie zawahała się.

— Może za wcześnie o tym mówić. Ale jest problem drugiego etapu planu Madame.

Hail — zawołał Stary Kawai. — Jeśli w Finiah odniesiemy sukces, Madame będzie chciała natychmiast wysłać innych na południe!

Philemon zaniepokoił się.

— Jeśli uda nam się wykonać pierwszy etap planu Madame, to już dobrze, a cóż dopiero pozostałych dwóch. Uważam, że powinniśmy to zostawić do rozpracowania Madame, gdy wróci. To jej plan. Może ona i ta wściekła mała, Felicja, już mają coś obmyślane?

— Zawracanie gitary — mruknęła Marialena. — Ja muszę brać pod uwagę następne etapy, nawet jeśli reszta z was wykręca się od odpowiedzialności.

— Jeżeli nasi ludzie będą musieli pójść na południe bez właściwego zaopatrzenia, to kupę na głowę narżną mnie, a nie wam! Ojej… zrobię co się da.

— Dziękuję, querida — odezwał się łagodnie Wódz. — Jutro omówię z tobą możliwość podziału porcji. Myślę, że to wszystko, co teraz możemy zrobić dla drugiego i trzeciego etapu planu. Za dużo jest nieznanych czynników…

— Na przykład kto przeżyje Finiah — jęknął Stary Kawai. — A przede wszystkim czy w ogóle zaatakujemy Finiah!

Vanda-Jo walnęła dłonią w stół.

— Uszy do góry! Żadnego defetyzmu! Musimy tak rąbnąć tych zarozumiałych bękartów, jak nigdy ich dotychczas nie rąbnięto. Khalid, jeżeli jesteś tak uprzejmy, to mam plan dotyczący jednego żelaznego grotu. Po tamtej stronie Renu mieszka pewien tański ogier, którego dupę rezerwuję dla siebie.

— Jeśli jesteś pewna, że jedna strzała wystarczy. — Hutnik zaśmiał się.

— Spokój — mruknął Burkę. — Przewodniczący przyjmie wniosek o przyszłe przedyskutowanie planu strategicznego na okres Wielkiej Bitwy.

— Wnoszę — powiedziała Amerie. — Został natychmiast przyjęty i poparty.

— Jeszcze coś nowego?

— Wnoszę o zamknięcie obrad — rzekł Stary Kawai. — Powinienem już być w łóżku.

— Popieram — rzekł Uwe, i posiedzenie Komitetu Kierowniczego zakończyło się. Wszyscy prócz Wodza Burkę powiedzieli Amerie dobranoc i znikli w ciemnościach na zewnątrz. Były sędzia wyciągnął w stronę zakonnicy nogę do zbadania.

— Po dłuższym czasie powiedziała:

— Nic więcej nie mogę dla ciebie zrobić, Peo. Gorące kąpiele i umiarkowana gimnastyka dla utrzymania elastyczności muskułów. W dniu zero mogę ci założyć blokadę bólu.

Machnął lekceważąco ręką.

— Zachowajmy ją dla kogoś, kto naprawdę będzie jej potrzebował.

— Jak chcesz.

Wyszli przed dom. W wiosce panowała cisza. Słychać było tylko delikatne brzęczenie owadów. Zbliżała się północ; księżyc jeszcze nie wzeszedł. Burkę zadarł głowę i przyglądał się gwiaździstej kopule nieba.

— Jest tam, tuż nad brzegiem kanionu — powiedział wskazując ręką.

— Co? — zapytała.

— Ach, zapomniałem, że niedawno przybyłaś, Amerie. Gwiazdozbiór, który nazwaliśmy Trąbką. Czy widzisz trójkątny wylot i cztery jasne gwiazdy tworzące prostą rurę? Zwróć szczególnie uwagę na gwiazdę w miejscu ustnika. To najważniejsza gwiazda na całym niebie, a przynajmniej dla Tanów i Firvulagow. W dniu, w którym będzie górować o północy nad Finiah i Wysokim Vrazlem, a pamiętaj, że to ich najstarsze osiedla, będzie to oznaczało początek pięciodniowej Wielkiej Bitwy.

— Jaka data?

— Według kalendarza naszego Środowiska: trzydziesty pierwszy października lub pierwszy listopada.

— Żartujesz!

— Bynajmniej. A kulminacja południowa, która następuje dokładnie sześć miesięcy później, wy– pada na Pierwszego Maja. Wtedy kosmici, Tanowie i Firvulagowie, mają drugie wielkie święto, lecz obchodzą je osobno: Wielką Ucztę Miłości. Mówią, że cieszy się ono szczególną popularnością wśród samic ich gatunku.

— To naprawdę bardzo dziwne — powiedziała Amerie. — Nie jestem etnologiem, ale te dwie daty…

— Wiem. I w naszych czasach nie było żadnego wytłumaczenia, ani astronomicznego ani jakiegokolwiek, dlaczego świętowano te właśnie dni, a nie inne o zbliżonych datach.

— Dopatrywanie się tu jakiegoś związku jest absurdalne.

— Och, z całą pewnością. — Twarz Indianina w świetle gwiazd miała nieprzenikniony wyraz.

— Pomyśl… sześć milionów lat.

— Czy wiesz, jakie znaczenie ma gwiazda wyznaczająca ustnik? To punkt odniesienia. Ich ojczysta galaktyka leży niemal dokładnie za nią.

— Och, Peo. O ile lat świetlnych?

— O wiele dalej niż sześć milionów. Więc w pewnym sensie ci nieszczęśnicy mają jeszcze dalej do domu niż my.

Skłonił się lekko i odszedł kulejąc, zostawiwszy ją samą pod gwiaździstym niebem.

7

— Przecież on nie jest niebieski! — oświadczyła Felicja. — Jest brązowy.

Sterująca łódką Madame wyminęła leżący na płyciźnie pniak.

— Brązowej barwie brak pewnej dystynkcji. Kompozytor chciał oddać piękno rzeki.

Przyglądająca się okolicy dziewczyna parsknęła pogardliwie.

— To miejsce nie jest warte wyróżnienia. Zbyt suche. Wygląda, jakby od miesięcy tu nie padało.

— Uklękła wyprostowana na dziobie łódki i przyglądała się łysym brązowym zboczom przez małą lunetę Madame. Tylko w suchych jarach i na nizinach przy samym Dunaju rosły kępy zieleni. Rzadko rozrzucone błękitnawe zagajniki wyglądały, jakby były pokryte kurzem. — Widzę parę małych stadek hipparionów i antylop — powiedziała po dłuższej chwili Felicja. — Wydaje się, że na wyżynie po lewej stronie nic innego nie żyje. Krateru ani śladu. W ogóle nic szczególnego poza tym małym wulkanem widzianym przez nas wczoraj. Nie przypuszczacie chyba, żebyśmy to mogli ominąć, prawda? Ta cholerna rzeka naprawdę płynie.

— Ryszard powie nam w południe.

Od chwili gdy oddział wynurzył się z Wodnych Jaskiń, prawie dwa dni temu, starsza pani i hokeistka płynęły w jednej łódce. Klaudiusz, Marta i Ryszard zajmowali drugą, płynącą o kilkadziesiąt metrów w przodzie po bystrym nurcie Jasnego Ystrollu. Pomimo suszy posuwali się bardzo szybko, ponieważ rzeka była zasilana w większości wodami z Alp, które błyszczały bielą daleko na południu. Zeszłej nocy wyciągnęli łodzie na zarośniętą żwirową łachę pośrodku rzeki, gdyż Straszydło przestrzegło ich przed nocowaniem na brzegu. W późniejszych godzinach, kiedy zbudziły ich śmiechy hien, byli mu za to wdzięczni. Klaudiusz powiedział im, że niektóre z plioceńskich gatunków hien miały wielkość dużych niedźwiedzi i były nie tylko padlinożercami, ale także pożerały żywą zdobycz.

Nawigację umożliwiała im jedna drogocenna mapa. Jeszcze podczas pobytu w Drzewie Ryszard odrysował istotne części trasy ze zblakłego, drogocennego egzemplarza plastykowej Kummerley und Frey Strassenkarte von Europa (Zweitausendjahrige Ausgabe), którą stęskniony członek Motłochu przechowywał jako największy swój skarb i pamiątkę przyszłych czasów. Stara mapa drogowa była niewyraźna i trudna do odczytania, Klaudiusz zaś ostrzegł Ryszarda, że zlewisko plioceńskiego Dunaju wkrótce znacznie się zmieni w epoce lodowej, gdy ogromne ilości gliny morenowej zostaną zmyte ze stoków Alp. Dopływy górnego Dunaju pokazane na mapie, w pliocenie muszą się znajdować zapewne w innych miejscach, natomiast łożysko wielkiej rzeki powinno leżeć bardziej na południe, poskręcane nie do poznania. Trudno się było spodziewać, że drogowskazy z Epoki Galaktycznej doprowadzą podróżników do krateru Ries. Ale nawet po sześciu milionach lat pozostawała niezmienna jedna cenna wskazówka starej mapy: dokładna odległość w kilometrach po równoleżniku od południka Wysokiego Vrazlu (alias Grand Ballon) do Ries (zaznaczonego na mapie jako przyszłe miasto Nórdlingen, leżące na przyszłej Ziemi w zwykłej, płaskodennej kotlinie). I niezależnie od tego, jakimi zakolami wił się Ystroll, musiał przecinać południk Ries. O ile Ryszard zdołał odczytać z rozpadającej się plastykowej mapy drogowej odległość, wynosiła ona w linii prostej dwieście sześćdziesiąt kilometrów, czyli trzy i pół stopnia długości wschodniej od „zerowego południka” Wysokiego Vrazlu.

Dokładny ręczny chronometr Ryszard nastawił ściśle w południe w Wysokim Vrazlu i starannie zbudował zaimprowizowany kwadrant do pomiarów kąta położenia Słońca. Każdego dnia w południe kwadrant wskazywał im lokalny czas, a różnica między nim i południem na południku zerowym odczytanym z chronometru była podstawą obliczenia długości geograficznej. Gdy osiągną przecięcie Dunaju z południkiem Ries, pozostanie im tylko pomaszerować prosto na północ, by dotrzeć do krateru…

Ktoś na pierwszej łodzi podniósł rękę i łódź skierowała się do brzegu.

— Na północnej wyżynie widać małe zagłębienie — powiedziała Felicja. — Może Ryszard zdecydował, że tu mamy największe szanse. — Gdy przybiły do brzegu obok pierwszej łodzi, zapytała: — No jak, chłopy? Czy to tu?

— W każdym razie bardzo blisko — odrzekł Ryszard. — I chociaż spacer jest pod górę, chyba nie będzie zbyt trudno. Liczę, że o trzydzieści kilometrów na północ wyjdziemy na dolną krawędź. Nawet jeśli mam jakąś odchyłkę, zorientujemy się w terenie, gdy spojrzymy na okolicę ze szczytów wzgórz na północy. Jak by nie liczyć, ten cholerny krater powinien mieć ponad dwadzieścia kilosów średnicy. Może coś przekąsimy, a ja tymczasem jeszcze raz wezmę pomiar kąta słonecznego.

— Mam ryby — oznajmiła Marta i podniosła pęk srebrno-brązowych stworzeń. — Ryszard będzie zajęty nawigacją, więc do kopania tego piekielnego sitowia zostaje was dwoje. Ja i Madame zajmiemy się pieczeniem ryb.

— Zgoda — odparli Klaudiusz i Felicja.

Rozpalili ognisko w ocienionym miejscu na skraju większego lasku. Z półki wapiennej skałki spływał czysty strumyk do błotnistego zagłębienia, gdzie roiło się od żółtych motyli. Po około piętnastu minutach smakowity zapach młodych pieczonych łososi dotarł do kopiących bulwy.

— Jazda, Klaudiuszu — zdecydowała Felicja; płukała w wodzie pełną siatkę bulw. — Mamy ich już dosyć.

Ruszyli w stronę brzegu, gdzie stały ich buty. Obie pary były na miejscu, ale coś… albo ktoś… musiał przy nich dłubać.

— Spójrz no — powiedział Klaudiusz; przyglądał się mulistemu podłożu.

— Odciski stóp dziecka! — krzyknęła Felicja.

— Niech mnie byk pokocha! Czy tutaj mogli być Firvulagowie albo Wyjcy?

Pośpieszyli z bulwami. do ogniska. Madame skorzystała ze swych zdolności jasnosłyszenia, by zbadać otoczenie, lecz wkrótce oświadczyła, że nie wyczuwa istot pozaziemskich.

— Na pewno jakieś zwierzę — rzekła — którego ślady przypominają dziecięce. Może mały niedźwiadek.

— We wczesnym pliocenie niedźwiedzie były wielką rzadkością — odezwał się Klaudiusz. — Bardziej prawdopodobne, że… no, dobra. Cokolwiek by to było, jest za małe, żeby nam wyrządzić krzywdę.

Wrócił Ryszard i schował do plecaka mapę, notes i kwadrant.

— Jesteśmy tak blisko, że prawie w tym cholernym miejscu — zakomunikował. — Jeśli się sprężymy po południu, to jutro dość wcześnie będziemy na miejscu.

— Siadaj i zjedz kawałek ryby — rzekła Marta.

— Czy ten zapach nie doprowadza cię do szału? Mówią, że łosoś jest jedyną rybą zawierającą taki zestaw składników odżywczych, że może stanowić wyłączną dietę. Bo, rozumiesz, zawiera zarówno tłuszcz, jak i białko. — Oblizała wargi, a po tym wydała zduszony pisk. — Nie… odwracaj… się…

— Miała wytrzeszczone oczy. Pozostali siedzieli naprzeciw niej po drugiej stronie ogniska. — Tuż za tobą jest dziki rama.

— Nie, Felicjo! — syknął Klaudiusz, bo zauważył, że muskuły łowczyni napięły się automatycznie.

— Jest nieszkodliwy. Niech wszyscy odwrócą się bardzo powoli.

— Ono coś przyniosło — powiedziała Marta.

Stworzonko pokryte złocistobrązowym futerkiem stało niedaleko od nich między drzewami. Wyraźnie drżało, ale równocześnie na jego twarzy malowała się determinacja. Było wzrostu mniej więcej sześcioletniego dziecka i miało całkiem humanoidalne dłonie i stopy. Trzymało dwa wielkie brodawkowate owoce, zielonawobrązowe w ciemnopomarańczowe pasy. Gdy pięcioro podróżników patrzyło w zdumieniu, ramapiteczka zbliżyła się, położyła owoce na ziemi, po czym się wycofała.

Z najwyższą ostrożnością Klaudiusz wstał. Małpka cofnęła się parę kroków. Klaudiusz odezwał się łagodnie:

— Ano, witaj madame Stworzenie. Miło nam, że wstąpiłaś na lunch. Jak się czuje mąż i dzieciaczki? Wszyscy zdrowi? Troszkę głodni z powodu tej suszy? Nie dziwię się. Owoce są smaczne, ale nie mają nic prócz odrobiny białka, które pozwala jakoś tam wyżyć. A myszy, wiewiórki i szarańcza wyemigrowały do wyższych dolin, prawda? Fatalnie, że nie wybraliście się razem z nimi.

Schylił się i podniósł owoce. Co to było? Melony? Jakaś odmiana papai? Zaniósł je do ogniska, wybrał dwa większe łososie i zawinął je w liść begonii. Położył ryby dokładnie w tym samym miejscu, skąd wziął owoce i wrócił na swe miejsce przy ognisku.

Ramapiteczka patrzyła na zawiniątko. Wyciągnęła łapkę, dotknęła tłustej rybiej głowy i włożyła palec do ust. Wydała cichy zawodzący głos i odsłoniła górne zęby.

W odpowiedzi Felicja też się uśmiechnęła. Wydobyła swój sztylecik, zważyła w ręku jeden z owoców i przecięła go. Ze złotaworożowego miąższu rozszedł się słodki, smakowity zapach. Felicja odcięła kawałek owocu i spróbowała.

— Mniam!

Rama cmoknęła. Podniosła paczuszkę z rybami, raz jeszcze odsłoniła małe ząbki i uciekła do lasku.

— Ukłony dla King Konga! — zawołała za nią Felicja.

— Ale bomba! — oświadczył Ryszard. — Spryciula, co?

— Nasi bezpośredni hominidalni przodkowie — rzekł Klaudiusz mieszając w garnku z bulwami.

— W Finiah były naszymi służącymi — powiedziała Marta. — Bardzo łagodne i czyściutkie stworzonka. Nieśmiałe, ale sumiennie wykonujące prace zadawane im przez obrożowanych.

— Jak się nimi opiekowano? — spytał zaciekawiony Klaudiusz. — Jak małymi ludźmi?

— Niezupełnie — odparła Marta. — Obok naszego domu miały coś w rodzaju stajni podzielonej na boksy, prawie jak małe jaskinie wypełnione słomą. One są, wiecie, monogamiczne i każda rodzina musi mieć własne mieszkanie. Mają też pomieszczenia ogólne oraz kąciki sypialne dla niezamężnych. Bezdzietni dorośli pracowali około dwunastu godzin na dobę, potem wracali do domu na posiłek i sen. Matki opiekowały się młodymi przez trzy lata, po czym oddawały je „ciotkom”, starszym samicom, które zachowywały się kropka w kropkę jak nauczycielki w szkole. Ciotki, a także bardzo starzy samce i samice bawili się z dziećmi i opiekowali nimi, gdy rodzice przebywali poza domem. Było widać, że rodzicom sprawia przykrość — oddalanie się od dzieci, ale wezwaniu obroży nie mogli się przeciwstawić. Dozorcy ramów mówili mi, że system ciotek był wariantem tego, co te stworzenia stosują na wolności. Dzięki niemu wyrastają zazwyczaj dobrze zrównoważone osobniki. Tanowie hodują je w niewoli od chwili przybycia na planetę.

— A te dźwięki, które wydają? — spytał Klaudiusz. — Czy zwykli bezobrożowi ludzie jak ty mogą się z nimi komunikować?

Marta potrząsnęła głową.

— Rozumieją, gdy się je woła po imieniu i wykonują około tuzina poleceń wydawanych głosem. Ale podstawowym środkiem komunikacji z nimi jest obroża. Potrafią pojmować bardzo złożone polecenia myślowe. I oczywiście, były szkolone przy pomocy obwodu przyjemność/ból, więc potrzebują bardzo niewiele nadzoru podczas prac rutynowych, takich jak prace w gospodarstwie domowym.

Madame pokiwała głową.

— Tak bliskie człowiekowi, a przecież tak od nas dalekie. W niewoli żyją tylko czternaście do piętnastu lat. Na wolności pewnie mniej. Takie kruche, tak bezradne! Jak w ogóle mogą wyżyć przy hienach, psodzwiedziach, tygrysach szablozębnych i innych potworach?

— Rozumem — rzekł Ryszard. — Spójrz na tę, która u nas była. Dziś wieczór jej rodzina nie będzie głodna. Tu, pod naszym nosem, działa dobór naturalny. Ta małpka należy do tych, które przeżyją.

Felicja spojrzała na niego i odezwała się ze złośliwością:

— Zdawało mi się, że zauważyłam podobieństwo rodzinne… Uwaga, Kapitanie Blood! Poczęstuj się na deser kawałkiem owocu od swej pra-pra-et-cetera prababki.


Odwrócili się plecami do Dunaju i ruszyli. Czuli że we wrześniowym słońcu temperatura przekracza czterdzieści stopni, ale ich przyzwyczajone ciała wytrzymywały to. Przez spaloną słońcem trawę, przez kępy łamliwych zarośli, wśród głazów w suchych łożyskach szli przed siebie. Ryszard wyznaczył im cel: przełęcz między dwoma długimi pagórkami leżącymi prosto na północ, na skraju stopniowo wnoszącego się terenu. Rzadko trafiali na cień, a wody nie było wcale. Madame podała drogocenną tubę kremu do opalania, którą przekazywano z ręki do ręki. Ryszard prowadził, a Felicja zamykała pochód; niezmordowanie wybiegała na boki, by sprawdzić, czy nie czyha na nich jakieś zwierzę i szukać, lecz jak się okazało — bezskutecznie, czy nie trafi się jakieś źródło wody. Pośrodku szli Klaudiusz i Madame, podtrzymując między sobą Martę. W miarę upływu upalnych godzin marszu była coraz słabsza, ale nie pozwoliła im zmniejszyć tempa. Żadne z nich nie chciało się zatrzymywać, choć wydawało się, że przed nimi nie ma niczego, prócz suchego ścierniska wznoszącego się ku falistej linii horyzontu. Nad nimi wisiało jaskrawo-żółte, bezlitosne niebo.

Wreszcie słońce opuściło się, a niebo stało się jasnozielone. Madame zarządziła postój koło zasypanej kamieniami rozpadliny, gdzie mogli dyskretnie załatwić potrzeby naturalne. Madame odprowadziła Martę, a gdy wróciły, starsza pani miała ponurą minę.

— Znowu dostała krwotoku — powiedziała Klaudiuszowi. — Czy zatrzymamy się tutaj, czy jak poprzednio zrobimy nosze z jednego z tapczanów?

Zdecydowali się na nosze. Póki jeszcze panował dzień, chcieli dotrzeć jak najdalej. Jeszcze parę kilometrów i dojdą do grzbietu pagórków. Szli więc tak, jak na początku podróży, każdy przy jednym rogu przerobionej pryczy. Marta leżała; przygryzła dolną wargą, bliźniacze plamy intensywnej różowości na jej bladych policzkach zdradzały mękę dziewczyny. Ale nie powiedziała nic. Niebo przybrało kolor ultramaryny, potem indyga i ukazały się pierwsze gwiazdy. Widoczność była jeszcze taka, że mogli kontynuować marsz. Więc szli wyżej i wyżej, zbliżając się coraz bardziej do przełęczy.

I wreszcie znaleźli się na grzbiecie pagórków. Czworo z nich postawiło nosze na ziemi i pomogło podnieść się Marcie, by mogła stanąć i jak oni spojrzeć ku północy. O jakieś pięć kilometrów od nich i nieco niżej niż przełęcz, na której się zatrzymali, znajdował się długi wał ziemny. Wznosił się za wzgórzami w istnej dżungli kolczastych zarośli i wyginał w dwie strony ogromnym łukiem niknącym w kierunku północnym na linii horyzontu. Naga krawędź krateru połyskiwała blado w półmroku.

Felicja wzięła w dłonie głowę Ryszarda i stanąwszy na palcach pocałowała go w usta.

— Dokonałeś tego! Jak po sznurku, Piraciątko, dokonałeś tego!

— No, niech mnie diabli wezmą — odpowiedział Pirat.

— Jestem przeciwnego zdania. — Na szerokiej, — słowiańskiej twarzy Klaudiusza zakwitł triumfalny uśmiech.

— Och Madamel Grobowiec Statku! — Marcie załamał się głos, oczy napełniły łzami. — A teraz… teraz…

— Teraz rozbijemy obóz — rzekła praktyczna Francuzka. — Odpoczniemy do syta i odzyskamy siły. Od jutra zaczynamy prawdziwą pracę.

Szkielet Lugonna był uroczyście złożony w kabinie piątego z kolei zbadanego przez nich latacza.

W przeciwieństwie do pozostałych, które miały pozamykane włazy, grób Lugonna był otwarty na wszystkie żywioły. Przez długie lata ssaki, ptaki i owady robiły z nim, co chciały. Felicja, jak zawsze pierwsza, wskoczyła na drabinkę prowadzącą do nieziemskiego samolotu. Okrzyk triumfu, że nareszcie odnalazła resztki tańskiego bohatera, zakończyła wyciem przepełnionym bólem, od którego pozostałym czterem uczestnikom wyprawy włosy stanęły dęba na głowie.

— On nie ma naszyjnika! Nie ma naszyjnika!

— Angeliko! — zawołał przerażony Klaudiusz. — Użyj metafunkcji i zatrzymaj ją, nim narobi tam szkody!

— Nie ma… naszyjnika! — Krzyk piekielnej wściekłości rozlegał się echem w latającej maszynie, a po nim nastąpiły odgłosy uderzeń. Ryszard i Klaudiusz wspięli się po drabince, Madame Guderian stała w cieniu metalowych skrzydeł z szeroko otwartymi oczami, ustami ściągniętymi w grymasie z powodu wysiłku, obiema dłońmi zaciśniętymi na złotym naszyjniku. By opanować Felicję i zmusić ją do od– stąpienia od instynktownego popędu zniszczenia przyczyny jej frustracji, potrzebowała całej swej meta-funkcji zniewalania. Straszliwe rozczarowanie wywołało zbliżenie się uśpionych zdolności hokeistki prawie do granic aktywności. Starsza pani czuła, że jej własne metafunkcje są napięte do ostateczności. Trzymała, dławiła kipiący wulkaniczny wybuch całą siłą woli, równocześnie krzycząc telepatycznie: Zaczekaj! Poszukamy go! Zaczekaj!

Opór Felicji ustał tak nagle, że Madame Guderian zrobiła niepewny krok do tyłu i upadła bezwładnie w słabe ramiona Marty.

— Okey! — krzyknął z góry Ryszard. — Dałem jej po łbie. Leży bez zmysłów!

— Ale czy coś zniszczyła?! — odezwała się Marta, ostrożnie układając Madame na pokrytej pyłem ziemi.

— Chyba nie! — odpowiedział Ryszard. — Wejdź tu, Marteczko, i sama się rozejrzyj po tym draństwie. Wygląda jak coś z cholernej bajki.

Felicja leżała skulona pod ścianą kabiny latacza o wymiarach około trzech na sześć metrów. Udało jej się pochwycić ubraną w hełm czaszkę Lugonna i cisnąć ją w ataku szału na pulpit. Ale wnętrze starożytnego pojazdu było tak grubo pokryte kurzem, odchodami zwierzęcymi i innymi szczątkami organicznymi, że relikwii nic się nie stało. Klaudiusz ukląkł, umieścił głowę Lugonna na miejscu, a następnie zbadał leżące przed nim resztki legendy.

Zbroja bohatera, usiana klejnotami i pozłacana, była tak zakurzona i zaskorupiała, że przez ruchome szklane płyty i łuski jego szkielet był ledwie widoczny. Kryształowy hełm, zwieńczony miniaturką dziwacznego heraldycznego zwierzęcia, był fantastycznym i niewiarygodnie skomplikowanym okazem rzemiosła, tak wspaniałym nawet pod warstwą brudu, że zapominało się, iż służył praktycznemu celowi: odchylaniu strumienia fotonów. Klaudiusz ostrożnie podniósł przyłbicę i odczepił zachodzące na siebie płytki kryzy i przymocowane na zawiasach ochraniacze szczękowe. W czaszce Lugonna była widoczna ogromna dziura, okrągła jak nakreślona cyrklem, dwunastocentymetrowej średnicy, wybita od okolicy między oczodołowej aż do tylnego sklepienia.

— A więc co do tego opowieść była prawdziwa — mruknął starszy pan. Nie oparł się chęci zbadania czaszki na cechy odmienne od ludzkich. W większości różnice były bardzo małe, ale Tanowie mieli tylko trzydzieści zębów, byli wyraźnie długogłowi i bardzo mocno zbudowani. Nie licząc anomalii w umiejscowieniu niektórych szwów i przewodów pni nerwowych, czaszka Tanu wyglądała na niemal zupełnie ludzką.

Ryszard rozejrzał się po kabinie. Zanotował w pamięci gliniane gniazda os na prawie wszystkich ścianach, poszarpane pokrycie na wręgach, obnażony ceramowy szkielet luksusowego niegdyś przedziału. Jeden z otwartych przednich luków służył teraz osom za ul.

— Cóż, nie ma najmniejszej szansy, by ten bękart mógł polecić. Musimy się zająć którymś z pozostałych.

Marta grzebała w stosie gruzu po lewej stronie szkieletu Lugonna. Wydała okrzyk zadowolenia.

— popatrz, Ryszardzie! Pomóż mi to wyciągnąć ze śmieci!

— Włócznia! — Pomógł jej rozgrzebać zapleśniałe szczątki.

Po paru minutach mieli przed sobą długi przyrząd, prawie o metr dłuższy od wielkiego szkieletu. Jego kolbę łączył kabel z dużym, obsypanym drogimi kamieniami pudełkiem, niegdyś przymocowanym do pasa Lugonna. Rzemienie pasa rozpadły się już dawno, ale na szklistej powierzchni pudełka i samej Włóczni nie było widać śladów korozji.

Marta wytarła dłonie o biodra.

— W porządku, to jest to. Pukawka i zasilacz. Ostrożnie z tymi przyciskami na górnym chwycie, kochany. Nawet tak zapaskudzone brudem mogą uruchomić ten przyrząd.

— Ale w jaki sposób — zastanawiał się głośno Klaudiusz — w jaki sposób przy takim położeniu spustu był w stanie strzelić sobie w czoło?

— Och, na litość boską — rzekł Ryszard. — Przestań się tym przejmować i pomóż nam to stąd wydobyć, nim nasza mała złotowłosa bandziorka się obudzi i znowu dostanie hyzia.

— Jestem przytomna — odezwała się nagle Felicja. Potarła koniec podbródka, na którym już było widać siniak. — Przepraszam za wszystko. Już więcej nie będę. I nie mam pretensji za ten miłosny klaps, Kapitanie Blood.

Madame Guderian wolno wspięła się po drabince. Spojrzała przelotnie na szkielet w szklanej zbroi, a następnie na Felicję.

— Och, ma petite. Co my z tobą zrobimy? — Jej głos był pełen smutku.

Dziewczyna wstała i uśmiechnęła się łobuzersko.

— W lekkim ataku niezadowolenia niczego naprawdę nie zepsułam. I zapewniam, że to się nie powtórzy. Zapomnijmy o tym. — Zaczęła przeszukiwać wnętrze latacza; kopała nogą zgromadzone śmieci. — Myślę, że naszyjnik jest gdzieś tutaj. Może jakieś zwierzę ściągnęło go ze szkieletu Lugonna i wetknęło w jakiś kąt statku.

Klaudiusz wziął zasilacz i zaczął schodzić po drabince. Ryszard i Marta podążyli za nim z przyczepioną nadal do zasilacza bronią, nie chcąc ryzykować rozłączania kabla.

Madame przyjrzała się szkieletowi.

— Tu więc leżysz, Lugonnie Błyszczący. Zmarły, zanim naprawdę zaczęły się przygody twego ludu. Twój grób sprofanowało najpierw robactwo Ziemi, a teraz my. — Potrząsając głową schodziła już po drabince.

Felicja podskoczyła, by pomóc starszej pani.

Madame, mam wspaniały pomysł! Nie będzie ze mnie pożytku w pracy przy samolocie i Włóczni. Więc jeśli zrobię wszystko w obozie, co do mnie należy i zapoluję, przyjdę i uporządkuję to miejsce. Wyczyszczę wszystko, wypoleruję złotą szklaną zbroję Lugonna, a gdy będziemy odchodzić, zamkniemy luk.

— Dobrze. — Madame ^skinęła głową. — To będzie stosowne zajęcie.

— Tak czy inaczej, musiałabym wyrzucić te wszystkie śmieci — dodała Felicja — podczas szukania naszyjnika. Musi tu gdzieś być. Żaden Tanu ani Firvulag nie śmiałby go zabrać. Wiem, że go znajdę.

Zszedłszy na ziemię Madame spojrzała na Felicję, tak małą, tak uroczą, i tak niebezpieczną.

— Może ci się uda. A jeśli nie? Co wtedy?

Dziewczyna spokojnie odpowiedziała:

— No cóż, wtedy wymuszę na królu Yeochee, by dotrzymał obietnicy, to wszystko.

Odezwał się Ryszard:

— A co, gdybyś tu zlazła i nam pomogła, dziecko? Możesz sobie dumać o starożytnym astronaucie, ile ci się żywnie podoba, gdy rozbijemy obóz roboczy. Chodźże, musimy wszyscy wrócić, do ostatniego ptaszka w szeregu. Spróbuj, czy sama udźwigniesz tę Włócznię z całym jej wyposażeniem, dobrze? To nieporęczne bydlę nawet dla dwuosobowej drużyny.

Felicja lekko zeskoczyła z dolnego luku latacza, podniosła jedną ręką osiemdziesięciokilowy zasilacz i czekała, aż Klaudiusz z Ryszardem położą długą wyrzutnię fotonów na jej drugim ramieniu.

— Dam sobie jakoś radę — powiedziała. — Lecz Bóg wie, w jaki sposób ten staruszek mógł się posługiwać tym gadżetem podczas walki w ruchu. Musiał być z niego kawał chłopa! Ale poczekajcie, jak znajdę naszyjnik!

Klaudiusz i Madame spojrzeli po sobie bez słowa, po czym pomogli Marcie zebrać bagaże. Wszyscy ruszyli spacerkiem wzdłuż brzegu krateru do odalonego o pół kilometra samolotu numer cztery.

— Mieliśmy szczęście, że tak łatwo znalazła się Włócznia — zauważyła Madame. — Ale jest jeszcze jeden czynnik, który może wykluczyć atak na Finiah w tym roku.

— A mianowicie? — spytał Klaudiusz.

— Kto będzie pilotował ten starożytny samolot w czasie walki ogniowej? — Obejrzała się przez ramię na Ryszarda, który podtrzymywał Martę. — Przypomnij sobie, że zgodził się tylko na odprowadzę– nie maszyny w Wogezy. Jeśli do bitwy będziemy musieli wyszkolić innego pilota…

Oczywiście Marta i Ryszard usłyszeli wszystko. Dziewczyna zwróciła się do eks-kosmonauty ze smutną miną.

Ryszard parsknął i powiedział:

Madame, codziennie daje pani dowody, że nie umie czytać myśli. Czy pani naprawdę sądzi, że wyrzekłbym się tej naszej małej wojenki?

Marta objęła go mocniej i szepnęła mu coś do ucha. Madame nie powiedziała nic. Lecz kiedy się odwróciła w drugą stronę i podążała dalej wzdłuż brzegu krateru, uśmiechała się.

Po chwili Ryszard dodał:

— Ale jest coś jeszcze, o czym powinniśmy pomyśleć. Czy nie byłoby najlepiej, gdybyśmy najpierw skoncentrowali się na naprawie latacza, a z Włócznią wstrzymali do powrotu do domu? Dziś mamy dwudziesty drugi września, a mały królik powiedział, że Rozejm zaczyna się pierwszego października. Cholernie kuso, jeśli upiory potrzebują aż tygodnia na mobilizację. A co z przygotowaniem naszych ludzi, Madame! I wypracowaniem taktyki użycia żelaznej broni, jeśli ją będą mieli? Uważam, że im szybciej się stąd wydostaniemy, tym więcej zyskany czasu na organizację. A i Marta będzie miała w pani wiosce prawdziwą opiekę lekarską od Amerie. I może ktoś taki jak Khalid Khan będzie umiał pomóc przy Włóczni.

Marta pierwsza zgłosiła obiekcje:

— Nie zapominaj, że musimy jeszcze wypróbować Włócznię. Musimy ją doprowadzić do stanu używalności, następnie jakoś zamontować na lataczu i wypróbować w powietrzu. Jeśli ta pukawka jest tak potężna, jak sądzę, każdy Tanu z mikrogramem jasnosłyszenia będzie w stanie wykryć zakłócenia, jakie to urządzenie spowoduje, jeśli wystrzelimy z niego w promieniu stu kilosów od Wogezów.

— O Boże, rzeczywiście — powiedział zbity z tropu Ryszard. — Zapomniałem o tym.

Madame dodała:

— Musimy zrobić wszystko, na co nas stać, aby, nim stąd wyruszymy, zarówno latacz, jak i Włócznia były gotowe do użytku. A co do tych w domu, możemy ufać, że Peo będzie miał wszystko w gotowości. Zna każdy szczegół planu zdobycia Finiah. Jeśli nawet zostanie nam tylko jeden dzień do Rozejmu, wtedy także przypuścimy atak.

— No to zwijajmy się! — zawołała Felicja.

Ruszyła szybkim truchtem i po krótkim czasie zostawiła daleko za sobą wlokącą się resztę. Zobaczyli, jak macha do nich ręką spod następnego latacza, po czym znika w krzakach na zewnętrznym zboczu krateru. Gdy dobrnęli do wielkiego metalowego ptaka, znaleźli Włócznię staranie ułożoną w cieniu szkrzydeł. Obok niej na piasku Felicja napisała: POSZŁAM POLOWAĆ.

— Na co? — spytał cynicznie Ryszard. Po czym wraz z Martą wspięli się na drabinkę nie uszkodzonego samolotu, Ryszard otworzył prosty zamek luku i oboje zniknęli wewnątrz.

8

Przygotowanie latacza do lotu zabrało im trzy dni. Gdy tylko Ryszard zajrzał do wnętrza pierwszego egzemplarza, zrozumiał, że zaziemskie samoloty miały napęd grawomagnetyczny. Kabina pilotażu i przedział pasażerski trzydziestometrowego ptaka były wyposażone w zwykłe fotele, a nie przeciwprzeciążeniowe. Ergo: napęd „bezinercyjny”, powszechnie stosowany dla samolotów i podświetlnych statków kosmicznych Środowiska Galaktycznego, co pozwalało na prawie natychmiastowe przyśpieszanie i hamowanie, jakby nie istniała bezwładność grawitacyjna. Można więc było przypuszczać, że kosmici dobrali się do podstawowych sił wszechświata prawie identycznym sposobem „kolejki linowej”, jak to zrobili inżynierowie Środowiska. Ryszard i Marta ostrożnie otworzyli jeden z szesnastu modułów napędowych tego, co, jak mieli nadzieję, było generatorem czerpiącym ze strumienia energii kosmicznej; posłużyli się narzędziami znalezionymi w lataczu. Zauważyli z ulgą, że płynem wewnętrznym jest woda. Nie robiło więc różnicy, że szpeja generujące siatki rhopolowe składały się z koncentrycznych kul w kulach, a nie pakietowych płatków krystalicznych jak w analogicznym urządzeniu maszyn Środowiska; zasada i podstawy działania były takie same. Gdy generator zasili się dobrą, starą aquapura, obey statek prawie na pewno poleci.

Klaudiusz zmajstrował destylator i doglądał nieustannie wrzącego dekamolowego garnka, Marta zaś z Ryszardem kontrolowali obwody sterowania i starali się zrozumieć dziwaczny system regulacyjny środowiska wewnątrzstatkowego, zdolny do samoładowania się, gdy tylko do jego zasilacza wlano trochę wody. Po jednym dniu manipulowania przy nieziemskim systemie sterowniczym Ryszard poczuł się dość pewnie, by dalsze badania prowadzić samemu. Marta poświęciła się wyłącznie Włóczni. Ze względów bezpieczeństwa, bo w czasie prób naziemnych latacz mógłby eksplodować, choć wydawało się to mało prawdopodobne, obóz roboczy przeniesiono kilka kilometrów poniżej zbocza na płaską polankę wśród zarośli, gdzie ze ściany krateru wytryskiwało źródełko.

Wieczorem trzeciego dnia, gdy wszyscy zebrali się przy ognisku, Ryszard oznajmił, że starożytna maszyna jest gotowa do pierwszej próby.

— Zeskrobałem większość porostów, a z dysz wyciągnąłem wszystkie gniazda ptaków i owadów. Latacz wygląda prawie jak nowiutki, chociaż siedział tu tysiąc lat.

— A co z układem sterowniczym? — zapytał Klaudiusz. — Jesteś pewien, że wiesz, jak działa?

— Oczywiście, wyłączyłem wszystkie urządzenia reagujące na głos, bo nie znają mego języka. Ale instrumenty nawigacyjne są w większości graficzne, — więc mogę się nimi posługiwać. Altymetru nie potrafię odczytać, ale jest tam wysokościomierz radiowy i monitor pozycyjny, który to ślicznie pokazuje. A oczy, jakby nie było, wymyślono wcześniej niż komputery. Na numeryczne sterowanie zespołem napędowym nie ma nadziei. Ale przy każdym zegarze znajduje się układ trzech światełek dla idiotów: sinoniebieskie, bursztynowożółte i fioletowe, co oznacza: jazda, uwaga i pa-pa. Więc i z tym dam sobie radę. Największy problem jest ze skrzydłami. Dodanie skrzydeł do samolotu grawomagnetycznego to dziwaczny pomysł! Muszą być reliktem kulturowym. A może oni po prostu lubili szybować!

— Ryszardzie — szepnęła bez tchu Marta — zabierz mnie jutro ze sobą.

— Ależ, Marteczko… — zaczął.

Wmieszała się Madame:

— Nie możesz, Marto. Chociaż Ryszard jest pełen ufności, istnieje ryzyko.

— Ona ma rację — powiedział i wziął Martę za rękę, która mimo ciepłego wieczoru była lodowata. Światło ogniska rzucało bezlitosne cienie na zapadnięte policzki i oczy dziewczyny. — Gdy tylko go wypróbuję, zrobimy sobie rundkę. Obiecuję. Nie możemy, dziecinko, pozwolić, by ci się cokolwiek stało… A kto by wtedy poskładał tę diabelską pukawkę?

Marta przysunęła się do Ryszarda; patrzyła na ogień.

— Myślę, że Włócznia będzie działać. Zasilanie wykazuje połowę ładunku, co i tak jest wyjątkowe, a żaden z mikroukładów Włóczni nie poniósł najmniejszej szkody. Największa trudność polega na oczyszczeniu lufy i wymienieniu zniszczonego kabla. To szczęście, że w lataczu znaleźliśmy trochę części, które nadają się do Włóczni. Żeby skończyć i zmontować całość, potrzeba mi jeszcze jednego dnia, a potem możemy ją wypróbować i zacząć ćwiczyć.

— Jaką moc będzie to miało według ciebie? — zapytał Klaudiusz.

— Myślę, że jest kilka możliwości — odparła Marta. — Na najniższym wyłączniku nie ma bezpiecznika, więc musiał być używany do tej rytualnej walki. Sądzę, że wówczas jego moc odpowiadała mocy pistoletu świetlnego. Następne cztery wyłączniki, pod zamkiem, musiały służyć do celów specjalnych. Moc skrajnego w szeregu musi odpowiadać mocy przenośnej armaty fotonowej.

Ryszard zagwizdał.

— Sądzę, że nie powinniśmy tego wypróbowywać na maksimum, bo wtedy możemy zupełnie wyczerpać zasilacz — dodała Marta.

— Nie ma szans na powtórne naładowanie?

— spytał Ryszard.

— Nie umiem otworzyć zasilacza — powiedziała.

— Potrzeba do tego specjalnych narzędzi. Bałam się coś zmajstrować. Ze strzałem z najgrubszej rury musimy się wstrzymać aż do wojny.

Sękate gałęzie krzaków paliły się wydając żywiczny zapach, strzelając i rozsypując iskry, które trzeba było zadeptywać. W wypalonej suszą dżungli brzęczało tylko trochę owadów. Gdy będzie już zupełnie ciemno, te z ptaków i małych ssaków, które przeżyły, przyjdą do wodopoju przy źródle, więc Felicja i jej łuk’ zbiorą żniwo pożywienia na następny dzień.

Odezwała się jasnowłosa hokeistka:

— Grób Lugonna oczyściłam prawie do końca. Ani śladu naszyjnika Tylko Marta wyraziła żal z tego powodu.

Ryszard powiedział: — Jeśli powiedzie nam się w Finiah, będzie tego leżało ile wlezie. Nie będziemy musieli błagać królika, by nam dał. Wystarczy się schylić na polu bitwy i brać.

— O, tak — zgodziła się Felicja i westchnęła.

— Jak zamierzasz zamontować Włócznię, Ryszardzie? — zapytał Klaudiusz.

— Zupełnie sobie nie wyobrażam, jakbyśmy mogli zmajstrować mechanizm spustowy dla pilota, biorąc pod uwagę, że zostało nam mało czasu. Tak naprawdę, to mamy tylko jeden sposób, by się tym posługiwać. Ja będę utrzymywał samolot w locie wiszącym, a ktoś inny strzeli z armaty przez otwarty dolny luk. Myślę, że możemy powierzyć jednemu ze zbirów Wodza Burkę, żeby…

Starszy pan powiedział cichym głosem:

— Każdy egzopaleontolog wie, jak obsługiwać wielkie pukawki. Czy się domyślasz, w jaki sposób cięliśmy skały, by wydobyć okazy? W moich czasach porznąłem parę urwisk, nawet niekiedy przesuwałem góry, żeby dostać się do naprawdę pierwszorzędnych skamielin.

Ryszarda zatkało.

— Niech mnie diabli wezmą. Okay, angażuję cię. Będziemy mieli dwuosobową załogę.

— Trójosobową — wtrąciła się Madame. Będziecie mnie potrzebować do stworzenia metapsychicznej osłony dla latacza.

— Angeliko! — zaprotestował Klaudiusz.

— Nic się nie da zrobić — odparła. — Velteyn — i jego Latające Polowanie dzięki temu nie ujrzą was, gdy będziecie wisieć nad celem.

— Ty nie polecisz! — wybuchnął starszy pan.

— Nie ma mowy! Nad Finiah nadlecimy na dużej wysokości, następnie opadniemy pionowo i zaskoczymy ich niespodzianie.

— Otóż nie — odrzekła nieustępliwie Madame.

— Wykryją was, gdy będziecie wisieć. Jedyną możliwością zaskoczenia ich będzie metapsychiczne zasłonięcie przeze mnie latacza w fazie manewrów wstępnych. Muszę lecieć. Koniec dyskusji.

Klaudiusz podniósł się i pochylił nad Madame swe zwaliste ciało.

— Cholerę w bok, a nie koniec. Czy myślisz, że pozwolę ci lecieć w samo serce walki ogniowej? Ryszard i ja mamy jedną szansę na sto wyjść z tego cało. Żeby wykonać robotę, a później dać nogę, musimy się skoncentrować bez reszty. Nie możemy sobie pozwolić na martwienie się o ciebie.

— Pfff! Martw się o siebie. Radoteur! Kto jest szefem tej grupy? C’est moil Czyj jest plan, de toute facon, całego ataku? Mój! Muszę lecieć!

— Nie pozwolę ci, ty stara, uparta jędzo!

— Tylko spróbuj mnie zatrzymać, ty zgrzybiały jankesko-polski viellard!

— Wiedźma!

Salaudl — Zwariowana stara nietoperzyca!

Espece de eon!

— Zamknijcie się do wszystkich diabłów! — zagrzmiała Felicja. — Oboje jesteście tak okropni, jak Ryszard i Marta!

Pirat wyszczerzył zęby, a Marta odwróciła się i zagryzła wargi w tłumionym śmiechu. Klaudiusz posiniał, gdyż próbował zdławić złość i zakłopotanie, a Madame zdumienie wytrąciło ze zwykłej wyniosłości. Odezwał się Ryszard:

— Wy dwoje teraz posłuchajcie. Rhopole wytwarzane przez generator strumieniowy nie da żadnemu z Tanów dotknąć samolotu. Zapewne też odchyl’ lance, strzały i wszystko inne. Więc powodem do zmartwienia może być tylko atak myślowy. By mu się przeciwstawić, musimy się zdecydować na osłonę metapsychiczną Madame. To jedyna nasza szansa.

— Gdybym miała naszyjnik… — mruknęła Felicja.

Ryszard zwrócił się do Madame:

— Jak długo możesz wytrzymać przeciw Tanom?

— Nie mam pojęcia — przyznała. — Będziemy zamaskowani jako obłoczek do chwili pierwszych strzałów w mury miejskie. Wtedy już będą wiedzieć, że nieprzyjaciel jest nad nimi i wiele umysłów zostanie skierowanych przeciw mojej słabej osłonce. I na pewno ją przebiją. Trzeba mieć nadzieję, że nastąpi to dopiero po naszym uderzeniu na kopalnię, a po nim możemy uciekać z maksymalną szybkością.

— Ala jak szybko potrafi latać zespół Velteyna? — zapytał Ryszard.

— Niewiele szybciej niż chaliko w pełnym galopie. Ten tański champion jest w stanie lewitować własnego wierzchowca i dwudziestu jeden wojowników za pomocą PK, psychokinezy. Prócz niego jeszcze tylko jeden jest zdolny do takich wyczynów, mianowicie Nodonn, tański Mistrz Bojów i Lord na Goriah w Bretanii. Ten potrafi unosić pięćdziesięciu. Są — jeszcze inni, którzy umieją lewitowac indywidualnie samych siebie oraz paru zdolnych do uniesienia jednej czy dwóch osób. Ale żaden poza tymi dwoma nie jest dość silny, by utrzymywać w powietrzu wielu jeźdźców.

— Gdybym miała naszyjnik! — zawodziła Felicja.

— Och, poczekajcie! Tylko poczekajcie!

— Zetrzemy ich w proch — warknął Ryszard.

— Parę strzałów, by zwalić mury po dwóch stronach miasta, może jeden na dzielnicę Tanów, by zdemoralizować obrońców i na koniec wielkie bum w kopalnię. Jeśli ta Włócznia jest naprawdę ręczną armatą, zmienimy ją w kupę żużlu.

— I bezpiecznie wrócimy do domu — dodał Klaudiusz patrząc w ogień. — Zostawimy przyjaciół walczących na ziemi.

— Velteyn będzie próbował bronić swego królestwa — przestrzegła ich Madame. — Jest wyjątkowo mocnym kreatorem, a w jego drużynie są także silni zniewalacze. Będziemy w wielkim niebezpieczeństwie. Niemniej, uderzymy. I zwyciężymy.

— Rozległ się głośny trzask. Żarzący się węgielek przeleciał w powietrzu jak miniaturowy meteor i wylądował tuż przed starszą panią. Podniosła się i zadeptała go bardzo dokładnie. — Sądzę, że już czas na spoczynek. Musimy rano wstać na próbę lotu Ryszarda.

Marta również się podniosła i zwróciła do Ryszarda:

— Zanim się położymy, chodź ze mną na mały spacer.

— Oszczędzaj siły, cherie — upomniała ją Madame.

— My tylko kawałeczek — rzekł Ryszard.

Objął Martę w pasie ramieniem, by ją podtrzymywać. Wyszli z kręgu światła i skierowali się ku skrajowi polanki, na której był rozbity obóz; reszta rozmawiała nadal przy ognisku. Gwiazdy świeciły nad zaroślami, księżyc już zaszedł. Ryszard i Marta mieli przed sobą porośnięte krzakami zbocze krateru z wąską ścieżynką wiodącą na jego krawędź. Wyremontowanego latacza nie było stąd widać, ale wiedzieli, że czeka na górze.

— Byliśmy szczęśliwi, Ryszardzie? Potrafisz to zrozumieć? Taka para jak my.

— Dwoje tego samego gatunku, Marteczko. Kocham cię, dziecino. Nigdy nie myślałem, że to się może zdarzyć.

— Po prostu była ci potrzebna, staromodna, seksowna dziewczyna.

— Idiotka — powiedział, całując jej oczy i chłodne wargi.

— Jak myślisz, czy będziemy mogli wrócić, gdy się to skończy?

— Wrócić? — powtórzył bezmyślnie.

— Po ataku na Finiah. Przecież wiesz, że będziemy musieli nauczyć innych pilotażu i obsługi maszyny, by mogli jej użyć w następnych dwóch etapach planu Madame. Ale ty i ja nie musimy już się tym przejmować. Zapłaciliśmy, co się należało. Możemy powiedzieć, żeby nas tutaj przywieźli, a wtedy…

Zwróciła się do niego, a on ją objął. Zbyt słaba i umęczona kurczami i krwotokami, by wytrzymać teraz stosunek, nalegała ciągle, by go pocieszać. Wszystkie noce spędzali leżąc w swych ramionach w dekamolowej chacie.

— Nie martw się, Marteczko. Amerie będzie wiedziała, jak cię wyremontować na dobre. Jakoś się dostaniemy z powrotem, weźmiemy sobie jeden latacz tyko dla nas i znajdziemy dobre miejsce na mieszkanie. Tylko ty i ja. Bez Tanów, bez Firvulagow czy Wyjców. W ogóle bez ludzi. Znajdziemy. Przyrzekam.

— Kocham cię, Ryszardzie — powiedziała. — Cokolwiek się zdarzy, to jest nasze.


Rankiem Ryszard pokiwał im ręką na do widzenia i wspiął się na miejsce, gdzie stał samolot. Mimo skrobania latacz wyglądał dość parszywie, ale temu można było szybko zaradzić.

Ryszard usiadł w fotelu pilota i poklepał pulpit sterowniczy tak, jak jeździec płochliwego konia.

— Och, ty piękna, zwisłonosa, zmiennoskrzydła maszyno. Nie wytniesz głupiego numeru staremu kapitanowi, prawda? Oczywiście nie. Dziś polecimy!

Uruchomił silnik i kolejno przeszedł przez wszystkie czynności. Dobiegł go znajomy pomruk generatorów rhopola. Ryszard uśmiechnął się na myśl o mikroskopijnych reakcjach termonuklearnych, wybuchach we wszystkich szesnastu silnikach gotowych do splecenia siatki subtelnych sił, które uwolnią metalowego ptaka od więzów grawitacji. Wszystkie, niebieskie światła wskaźnikowe maszyny jakby mówiły: „Jazda!” Trzymając samolot twardo na ziemi, zasilił prądem sieć zewnętrzną. Sparszywiała powłoka metalowego ptaka rozpaliła się w świetle słonecznym jasną purpurą, gdy pokryła ją subtelna siateczka rhopola. Wszystkie brudy, których Ryszard nie był w stanie usunąć, zaskwierczały i odpadły; ukazała się gładka powierzchnia z czarnego cermetalu, jak się tego należało spodziewać po samolocie o wydolności orbitera.

Włączył system środowiska wewnętrznego. No właśnie, małe błękitnawozielone światełko poinformowało go, że niezależnie od tego, dokąd poleci, warunki życiowe dla pilota będą należycie zabezpieczone. Zmniejszyć energię rozruchu sieci pola. Skrzydła złożyć do powierzchni minimalnej, póki się nie przyzwyczai do ich używania. Nie ryzykować sterowania sensorowego w dziewiczym locie podczas zataczania się po całym niebie jak postrzelona kaczka. Pokaż klasę, Kapitanie Voorhees.

Okay… okay… no i hopla!

Pionowo w górę, a teraz równiutko w płaszczyźnie poziomej i trzymaj na iluśtamset metrach wedle niezrozumiałego odczytu na ekranie altymetru. Powiedzmy, że to czterysta. W dole krater Ries leżał jak wielka misa błękitu z wyciągniętymi małymi skrzydlatymi ptaszkami na zachodniej krwędzi, grzecznie czekającymi na zezwolenie, by się napiły. Było ich tam czterdzieści dwa; brakowało jednego w miejscu, gdzie odcinek krawędzi krateru zniknął po osunięciu się oraz jednego w miejscu, skąd wystartował latacz Ryszarda.

Do diabła z tymi skrzydłami; wiatr może go zaskoczyć w zwisie: lepiej się stąd ruszyć. Powoli… powoli… przechył na skrzydło i świeca. Ósemka, a teraz piątką w górę i stop, i start, i pikowanie, i ślizg, i wahadło, i… jasna cholera, dał mu radę!

W dole na ziemi cztery małe figurki podskakiwały z radości. Prawie bezbłędnie pomachał im skrzydłami na znak, że ich widzi i wybuchnął głośnym śmiechem.

— A teraz przyjaciele, żegnajcie, bo muszę was opuścić! Wątpliwości zachowamy sobie na później. Obecnie wasz stary Kapitanek da sobie parę lekcji kierowania tą tutaj latającą maszyną!

Włączył rhopole na pełną moc siatki bezinercyjnej, aureolę siłową wokół ogona i wystrzelił pionowo w jonosferę.

9

Czy ochotnicy nadejdą?

W miarę jak dni września ubywało i kończono przygotowania w Ukrytych Źródłach, dla stronników Madame Guderian ta kwestia stawała się najważniejsza. Wpływy, a nawet korzyści z sojuszu Firvulagow i ludzi nie sięgały daleko, jedynie poza maleńkie osiedla w Wogezach i w puszczy górnej Saony, czyli na obszar, który mógł zmobilizować nie więcej niż stu bojowników. Łączność z innymi enklawami Motłochu była minimalna z powodu niebezpieczeństwa Polowania, patroli szaroobrożowców, Wyjców, a także nominalnych podwładnych króla Yeochee, którzy nie mieli zamiaru porzucać swego zwyczaju prześladowania ludzi.

Przed opuszczeniem Wysokiego Vrazlu Madame i Wódz Burkę przedyskutowali ten problem ze starym, przebiegłym Mistrzem Bojów przemieńców, Pallolem Jednookim. Uzgodniono, że jedyną nadzieję na zwerbowanie ludzi mieszkających na odleglejszych obszarach może stworzyć działanie Firvulagow. Tylko twórcy złudzeń mogli się spodziewać, że uda im się skierować grupy bojowników Motłochu z dalej położonych wiosek do Ukrytych Źródeł w terminie odpowiednim do ataku na Finiah. Ale stało się jasne, że trzeba będzie dać z siebie o wiele więcej niż tylko zwykłe zorganizowanie pospolitego ruszenia, by sceptyczni przedstawiciele ludzkości ruszyli się ze swych bagien czy kryjówek w górach. Szczególnie, jeśli wezwanie do broni zostanie przekazane przez małych kosmitów.

Madame i Peo nagrali je wspólnie na automatycznych płytkach odczytowych i zostawili Pallolowi, ale najpierw posłańcy spośród Firvulagow musieli udowodnić wiarygodność przedsięwzięcia. W tym celu zgodzono się na podstęp zaproponowany przez Mistrza Bojów. W czasie gdy uczestnicy wyprawy Madame opuścili Wysoki Vrazel i udali się do Grobowca Statku, wybrane zespoły Firvulagow, z udziałem najbardziej taktownych sędziów liniowych Wielkiej Bitwy ze strony króla Yeochee, wyruszyły w podróż na południe i zachód, żeby wezwać cały Motłoch ze znanych obszarów planety do udziału w uderzeniu na Finiah.

Mały Ludek wyruszył obładowany prezentami. I zdarzało się tak, że samotne skupiska chatek ukrytych wśród wulkanów Masywu Centralnego były odwiedzane nocą przez dobre duszki. Wory drobno mielonej mąki, gąsiory miodu i wina, smakowite sery, cukierki i inne rzadkie smakołyki pojawiały się tajemniczo na progach ludzkich domów. Zbłąkane gęsi i owce w niewytłumaczalny sposób odnajdywały drogę do swych zagród. Nawet zagubione dzieci były bezpiecznie prowadzone do domów przez motyle lub błędne ogniki. Na górskich stokach Jury zdarzało się, że marnie wyprawiona skóra kozłowa, rozpięta na ścianie zamieszkałej przez Motłoch rudery, znikła, a na jej miejscu zachwyceni mieszkańcy znajdowali solidnie podzelowane buty z cholewami, futrzane kurtki i mięciutkie ubrania zamszowe. W głębi bagnisk Basenu Paryskiego mieszkańcy odkrywali, że gnijące płaskodenki zmieniały się w nowe dekamolowe łódki, kradzione tańskim karawanom. Wielkie sieci pełne ptactwa wodnego zostawiano w miejscach, gdzie odnajdywali je myśliwi-banici; plastykowe pojemniki ze środkami odstraszającymi owady z Zestawów Przeżycia, cenniejsze od rubinów, pojawiały się tajemniczo na parapetach okien bagiennych domów na palach, gdzie żaden przechodzień na pewno nie mógł dosięgnąć. W tuzinach osiedli Motłochu ludzie byli zdumieni, jak wspaniale są realizowane przez niewidzialnych pomocników różne dorywcze zadania. Chorymi opiekowały się dobre wróżki znikające o świcie, połamane przedmioty naprawiały się, puste spiżarnie napełniały i wszędzie pojawiały się prezenty, prezenty, prezenty.

Wreszcie gdy posłańcy Firvulagow decydowali się pojawiać en clair i przedstawiać straszliwy plan Madame Guderian (znanej oczywiście wszystkim uciekinierom), Motłoch był przynajmniej gotów ich wysłuchać. Nieco mniej zgadzało się odpowiedzieć na wezwanie o ochotników do boju, bo wśród ludzi było wielu wypalonych emocjonalnie oraz inwalidów, jak również niemały procent takich, których obchodziła tylko własna skóra. Ale najodważniejszych, najzdrowszych i bardziej idealistycznie nastawionych rozpalała idea zadania ciosu znienawidzonym Tanom, inni zaś zgadzali się wziąć udzał w ataku, jeśli delikatnie podsunięto im temat łupów wojennych.

Wysłannicy Firvulagow zaczęli więc wracać, natomiast ludzie w Ukrytych Źródłach nie posiadali się z radości, bo wraz z Firvulagami przyszło prawie czterystu mężczyzn i kobiet zwerbowanych w tak odległych miejscowościach, jak Bordeaux, Albion i żuławy Morza Antwerpskiego. Witano ich w imieniu Wolnej Ludzkości, krótko szkolono i zaopatrywano w broń z brązu i vitroduru. Ustalono, że żaden z nowo przybyłych nie zostanie poinformowany o broni z żelaza do samego dnia ataku i tylko najsprawniejszych z ochotników będzie można uzbroić w drogocenny metal.

Tajny obszar ześrodkowania w dolinie Nadrenii naprzeciw Finiah postawiono w stan pełnego pogotowia w połowie ostaniego tygodnia września. Bojownicy Motłochu i szturmowy oddział mężnych Firvulagow byli gotowi do przekroczenia rzeki w żaglowych galarach należących do Małego Ludku. Łodzie miały pozostać zakamuflowane jako kłęby mgły tak długo, póki najpotężniejsi Tanowie świadomie nie spróbują ich przebić. Inny oddział Firvulagow stacjonował ukryty w górze rzeki na terenie drugiego obozu, gotów do uderzenia przez drugą wyrwę w murach miejskich, którą miano zrobić mniej więcej naprzeciwko punktu głównego natarcia.

Taktyka i cele bojowe zostały uzgodnione, a przygotowania kwatermistrzowskie ukończono. Czekano tylko na przybycie Włóczni Lugonna.

— Latające Polowanie wyrusza dziś w nocy, Peopeo Moxmox Burke.

Na porośniętych cypryśnikami moczarach było bardzo ciemno, bo księżyc już zaszedł. Wódz Burkę śledził przez noktowizor, co się dzieje po drugiej stronie rzeki. Wysoki, o wąskiej podstawie półwysep, na którym było uczepione miasto Tanów, jak zwykle jarzył się niewiarygodną mnogością różnobarwnych świateł. Znacznie otrzejszy wzrok Pallola Jednookiego dostrzegł już to, co Wódz dopiero teraz ujrzał przez swój przyrząd: ognisty pochód wyruszający znad attyki Pałacu Velteynow; powoli wznosił się spiralą w kierunku zenitu. Postacie uczestników Latającego Polowania było widać wyraźnie nawet z odległości dwóch kilometrów. Tańscy jeźdźcy w fasetowanych zbrojach, lśniących wszystkimi kolorami tęczy, wznosili się na wielkich białych chalikach. Nogi wierzchowców unisono biły powietrze, gdy tak galopowali w ciemnościach. Poczet liczył dwudziestu jeden rycerzy i jeszcze jednego, który wysunął się naprzód jako przewodnik, z powiewającym płaszczem falującym z tyłu jak ogon komety ze srebrnej mgiełki. Z daleka nadleciały słabe dźwięki trąbki.

— Skręcają na południe, Mistrzu Bojów — powiedział Burkę.

U jego boku Pallol Jednooki skinął głową, ten, który na swej dalekiej planecie widział sześćset zim i więcej niż tysiąc okrążeń orbity nie znającej prawie pór roku Ziemi pliocenu. Był wyższy niż Indianin i prawie dwa razy cięższy, a poruszał się tak płynnie, jak wielkie, wzrostu człowieka, masywne, czarne wydry z nadrzecznej dżungli, których kształty, trzykrotnie powiększone, chętnie przybierał. Jego prawe oko było wielką złotą kulą z ciemnoczerwoną tęczówką, lewe zakrywała czarna, wysadzana drogimi kamieniami skórzana łata. Szeptano, że gdy ją podnosił w bitwie, rzucał spojrzenia bardziej zabójcze niż uderzenie pioruna. Znaczyło to, że potencjał niszczycielski kreacji jego prawej półkuli mózgowej przewyższał wszystkich wśród Firvulagow i Tanów. Ale Pallol Jednooki był obecnie drażliwym starcem i od ponad dwudziestu lat nie raczył zbrudzić swej obsydianowej zbroi w Wiekiej Bitwie; nie mógł znieść corocznego poniżenia swego ludu. Uznał plan Madame Guderian, plan ataku na Finiah, za w miarę interesujący i przyzwolił na odegranie przez Firvulagow ich roli, po tym jak Yeochee i młody champion Sharn-Mes postanowili pomóc Motłochowi. Pallol oświadczył, że udzieli swych rad w tej próbie, i tak uczynił. Ale było nie do pomyślenia, żeby osobiście uczestniczył w tym, co nazwał „wojenką Madame’”. Według wszelkiego prawdopodobieństwa atak zostanie odłożony, jeśli Madame nie przybędzie w porę z podstawowym materiałem wojennym. A jeśli nawet przywiezie Włócznię, jak zwykli ludzie mogą mieć nadzieję, że potrafią jej skutecznie użyć przeciw zbirom Velteyna? To była broń dla bohatera! A wśród tej zniewieściałej młodej generacji brakowało bohaterów.

— Teraz przekraczają Ren… Kierują się na zachód ku Bramie Belforckiej — powiedział Burkę. — Bez wątpienia zamierzają konwojować ostatnią karawanę z Zamku Przejścia przed Rozejmem.

Pallol znów tylko skinął głową.

— Tanowie nie mogą mieć najmniejszych podejrzeń co do naszych przygotowań, Mistrzu. Przeprowadziliśmy je bezbłędnie.

Tym razem Pallol roześmiał się, przy czym dały się słyszeć dźwięki chrapliwe jak ocierające się bloki lawy.

— Za rzeką błyszczy jasnością Finiah, Przywódco Ludzi. Zachowaj powinszowania pod własnym adresem na czas, kiedy ją zgasisz. Madame Guderian nie wróci i intryga przeciw noszącemu naszyjniki Wrogowi pójdzie z dymem.

— Być może, Mistrzu Bojów. Ale nawet jeśli nie dojdzie do bitwy, osiągnęliśmy takie rzeczy, o jakich nawet nie śmielibyśmy wcześniej marzyć. Prawie pięciuset z Motłochu zgromadziło się we wspólnej sprawie. Ledwie miesiąc temu byłoby to czczym fantazjowaniem. Byliśmy rozbici i przerażeni, w większości pozbawieni nadziei. Ale tak już nie jest. Wiemy, że mamy szansę na złamanie panowania Tanów nad ludzkością. Jeśli wy, Firvulagowie, dopomożecie nam, nastąpi to wcześniej. Ale nawet jeśli zerwiecie przymierze, nawet jeśli Madame nie przyniesie w tym roku Włóczni, my tu jeszcze przybędziemy żeby walczyć. Bo teraz już ludzkość nigdy nie powróci do dawnych tchórzliwych obyczajów. Jeśli Madame poniesie porażkę, inni z nas pójdą szukać Grobowca Statku. Znajdziemy tę starodawną broń i uruchomimy ją, a tego twój Jud nie jest w stanie zrobić. A jeśli Włócznia znikła, jeśli nigdy jej nie znajdziemy, użyjemy innych broni. Będziemy walczyć tak długo, aż tańscy handlarze niewolników zostaną pobici.

— Chcesz powiedzieć, że użyjecie krwawego metalu? — rzekł Pallol.

Wódz Burkę milczał przez kilkanaście sekund.

— Wiesz więc o żelazie.

— Zmysły obrożowców mogą być tak nędzne, że potrzeba im maszyn, by wywąchać trujący metal. Ale nie Firvulagow! Twój obóz cuchnie żelazem.

— Nie użyjemy go przeciw przyjaciołom. Jeśli nie — planujecie zdrady, nie macie się czego obawiać. Firvulagowie są naszymi sprzymierzeńcami, naszymi towarzyszami broni.

— Tańscy Wrogowie są naszymi prawdziwymi braćmi, a przecież naszym przeznaczeniem jest wiecznie z nimi walczyć. Czyż może być inaczej między Firvulagami i ludzkością? Przeznaczeniem tej Ziemi jest, że będzie należała do was, i wiecie o tym. Nie wierzę, żeby ludzkość zadowoliła się tym, aby ją z nami dzielić. Nigdy nie nazwiecie nas braćmi. Nazwiecie nas intruzami i będziecie się starać nas zniszczyć.

— Mogę mówić tylko za siebie — odrzekł Burkę — gdyż moje plemię Wallawalla wraz z moją śmiercią wygasa. Ale nie będzie zdrady przyjaznych Firvulagów przez ludzi tak długo, póki jestem dowódcą Motłochu, Pallolu Jednooki. Przysięgam na moją krew, która jest tak czerwona jak twoja. A co do tego, czy nigdy nie będziemy braćmi… to sprawa, nad którą ciągle się zastanawiam. Jest tyle różnych stopni pokrewieństwa…

— Tak też myślał nasz Statek. — Stary champion westchnął. — Przyniósł nas tutaj. — Zadarł wielką głowę ku niebu. — Ale dlaczego? Tyle jest we wszechświecie innych żółtych gwiazd, tyle możliwych do zamieszkania planet… Czemu tutaj, gdzie wy jesteście? Statek miał zlecone wyszukanie najlepszej.

— Może — odparł Peopeo Moxmox Burke.

— Statek patrzył na to z szerszej perspektywy niż ty.


Przez cały dzień krążyły drapieżne ptaki. Żeglowały na prądach wstępujących nad lasami Wogezów w wielkim porządku, przez większość czasu osiągając wysokości właściwe dla swych gatunków. Najniżej latało w koło stado małych kań o jaskółczych ogonach, ponad nimi szybowała para małżeńska brązowych myszołowów, orły przednie wzbiły się jeszcze wyżej, a ponad nimi górował samotny orłosęp brodaty, najpotężniejszy z drapieżników. Najwyżej zaś ze wszystkich krążących ptaków krążył jeden, który otworzył ich całodzienną wartę i zwabił pozostałe. Na nieruchomych skrzydłach szybował tak wysoko, że dla obserwatorów z ziemi był prawie niewidoczny.

Siostra Amerie przyglądała się ptakom przez rzadkie gałęzie pinii, trzymając przy piersi brązowego kotka.

— Gdziekolwiek jest ciało, tam są zgromadzone orły.

— Cytujesz Pismo chrześcijan — powiedział Stary Kawai, drżącą ręką osłaniając oczy. — Czy myślisz, że ptaki są naprawdę jasnowidzące? Czy też tylko mają nadzieję, tak jak my? Jest późno, tak bardzo późno!

— Uspokój się, Kawaisan. Jeśli przylecą tu dziś wieczorem, pozostanie jeszcze pełne dwadzieścia cztery godziny na przyłączenie się Firvulagow do ataku. To powinno wystarczyć. Nawet jeśli nasi sprzymierzeńcy wycofają się o wschodzie słońca pojutrze, dzięki żelazu możemy jeszcze wygrać.

Starzec nadal narzekał:

— Co mogło zatrzymać Madame? Nadzieja była tak słaba. I tak ciężko pracowaliśmy tu oczekując, że się spełni.

Amerie pogłaskała kotka.

— Jeśli przybędą jutro przed świtem, możemy jeszcze przypuścić atak według drugiego wariantu.

— Jeśli przybędą. Czy zastanawiałaś się nad problemem nawigacji? Najpierw Ryszard musi przylecieć do Ukrytych Źródeł. Ale jak ma je znaleźć? Na pewo te malutkie dolinki górskie muszą wyglądać z powietrza bardzo podobnie, a naszą ukryśliśmy z powodu Polowania. Ryszard nie zdoła odróżnić naszego kanionu nawet w świetle dziennym, jeśli nadleci na dużej wysokości, a nie odważy się nas poszukiwać z niskiego pułapu, bo mógłby go zauważyć nieprzyjaciel.

Amerie odpowiedziała cierpliwie:

Madame ukryje statek myślowo, to rzecz oczywista. Uspokój się! To zadręczanie się szkodzi twojemu zdrowiu. O, pogłaszcz kotka. To bardzo uspokaja. Gdy głaszczesz futro, generujesz jony ujemne.

Ah so desu ka?

— Należy przypuszczać, że w lataczu jest noktowizor na podczerwień do nocnych lotów, tak jak w naszych kapsułach XXII wieku. Nawet jeśli nie będzie tu żadnego z naszych wojowników, w Ukrytych Źródłach pozostanie ponad trzydzieści ciepłych ciał ludzkich. Ryszard nas wyniucha.

Stary Kawai wciągnął powietrze. Nowa, okropna myśl przeleciała mu przez głowę.

— Metapsychiczna osłona samolotu! Jeśli jego objętość przekracza dziesięć metrów sześciennych, Madame nie zdoła uczynić go niewidocznym! Może go tylko jakoś zamaskować i mieć nadzieję, że Tanowie nie zogniskują na nim zbyt dokładnie swych zdolności postrzegania. A co będzie, jeśli maszyna okaże się tak duża, że zdolności Madame nie wystarczą na okrycie jej wiarygodnym złudzeniem?

— Coś wymyśli.

— To okropnie niebezpieczne. — Jęknął. Kotek — obdarzył go tęsknym spojrzeniem w zamian za kilka nerwowych klepnięć starczej ręki. — Latające Polowanie może wykryć samolot nawet na postoju tutaj! Wystarczy, że Velteyn obniży lot, by przyjrzeć się dokładniej moim kiepskim siatkom maskującym. One są wprost nędzne.

— Do maskowania w nocy wystarczą. Velteyn, dzięki Bogu, nie zna podczerwieni. A obecnie nie lata tak daleko na zachód. A w ogóle przestań gderać! Wpędzisz się w anewryzm serca. Gdzie twoje jirikf!

— Jestem głupim, bezużytecznym starcem. Gdybym umiał się rządzić doktryną Zen, to przede wszystkim mnie by tu nie było… Siatki… Jeśli zawiodą, to będzie tylko moja wina! Moja hańba!

Amerie westchnęła zirytowana. Wepchnęła mu kotka w ręce.

— Zabierz Deej do domku Madame i daj jej resztki ryby. A później weź ją na kolana, zamknij oczy, głaszcz ją i pomyśl o tych wszystkich ślicznych trójwymiarowych telewizorach, które spływały z twej taśmy montażowej w Osace.

Starzec zachichotał.

— Zamiast liczyć barany? Yatte mimasu! A swoją drogą, może mnie to uspokoi. Zgadza się, że jeszcze jest czas na przypuszczenie ataku… Chodź, koteczko. Podzielisz się ze mną twymi cennymi jonami ujemnymi. — Powlókł się do domku, ale po paru krokach odwrócił się, by powiedzieć z chytrym uśmieszkiem: — Niemniej występuje tu pewna sprzeczność. Wybacz mi popisywanie się znajomością przestarzałej technologii, Ameriesan, ale nawet najnędzniejszy elektronik wie, iż jest zupełnie niemożliwe, by jony ujemne były kotjonami!

— Zmywaj się stąd, Stary!

Chichocząc znikł w drzwiach domku.

Amerie poszła wzdłuż kanionu koło chatek i domków. Kiwała głową i machała ręką do garstki osób, które jak ona nie mogły się powstrzymać od obserwowania nieba w oczekiwaniu i modlitwie. Ostatni zdolni do walki mężczyźni i kobiety wymaszerowali pod dowództwem Uwego trzy dni temu, lecz optymalny dla dwudniowego ataku termin nadszedł i minął. Ale ciągle jeszcze było dość czasu na jednodniowy. Być może jutro o świcie po raz pierwszy w świecie Wygnania przedstawciele ludzkości zjednoczą się, by rzucić wyzwanie swym ciemiężcom.

— O Boże, niech się tak stanie! Niech Madame i pozostali zjawią się tu na czas!

Słońce było coraz niżej, powietrze stawało się chłodniejsze. Wkrótce prądy termiczne, pionowe kominy ogrzanego powietrza, znikną zupełnie i żeglujące drapieżniki będą musiały wracać na ziemię. Amerie przyszła do swego prywatnego kącika: miejsca z niskim, ale rozłożystym jałowcem i położyła się twarzą ku niebu, by się pomodlić. Jakiż to był cudowny miesiąc! Jej ramię szybko się zrosło, a ludzie… Ach Boże, jakże była głupia, kiedy myślała, żeby zostać pustelnicą. Ludność Ukrytych Źródeł i inni banici z Motłochu w całej okolicy potrzebowali jej jako lekarza, doradcy i przyjaciela. Wśród nich pracowała zgodnie ze swym powołaniem. I cóż się stało z tym starym przymusem ukarania samej siebie ucieczką do przystani samotnej pokuty? Tutaj przecież może służyć Bogu, kontemplować w ciszy lasu, a gdy ludzie jej potrzebują, jest obecna, by pomagać.

A On jest wśród nich. Było to spełnieniem jej marzeń, choć w innej formie. Teraz modliła się już w języku żywych.


Do Pana się uciekam; dlaczego mi mówicie:

«Niby ptak uleć na górę!»

Bo oto grzesznicy łuk napinają,

kładą strzałę na cięciwę,

by w mroku razić prawych sercem.

Gdy walą się fundamenty,

cóż może zdziałać sprawiedliwy?

Pan w świętym swoim przybytku,

Pan ma tron swój na niebiosach.

Oczy Jego patrzą,

powieki Jego badają synów ludzkich.

Pan bada sprawiedliwego i występnego,

nie cierpi Jego dusza tego, kto kocha nieprawość…

On sprawi, że węgle ogniste i siarka będą padać na grzeszników…[4]


Orłosęp odleciał do swej kryjówki wśród turni, a orły do gniazd na drzewach godzinę przed zachodem słońca. Kanie rozleciały się w różne strony, by zaspokoić głód owadami, i wreszcie znikły nawet myszołowy, zdumione pewnie, co je skłoniło do tracenia czasu w daremnej nadziei uczestnictwa w uczcie wielkiego przybysza. Pozostał on jeden; krążył samotnie w górnych rejonach, zupełnie lekceważąc fakt, że prądy wstępujące zanikły.

Amerie zaś obserwowała go leżąc koło jałowca, obserwowała daleką plamkę niezmordowanie krążącą, która najpierw zwabiła, a później rozczarowała pozostałe ptaki. Ptak o nieruchomych skrzydłach.

Z bijącym sercem zerwała się na nogi i pobiegła w głąb kanionu, by zwołać wszystkich mieszkańców wioski.

— Cofnąć się! — ktoś krzyknął. — Na litość boską, nie dotykać, póki pole nie jest wyłączone!

Wydawało się, że olbrzymi stwór, ciągle jeszcze lekko połyskujący purpurą, wypełnia niższy koniec kanionu. Opadł nad ziemią, gdy tylko niebo stało się całkiem ciemne, z szybkością o włos przydźwiękową; pędził przed sobą falę uderzeniową silną jak huragan, która poszarpała strzechy domów i rozpędziła gęsi biednego starego Peppina jak wichura suche liście. Zatrzymał się nieruchomo nie wyżej niż dwa metry nad czubkami najwyższych drzew, z opadającym dziobem, jaskółczymi skrzydłami i wachlarzowatym ogonem, okrytymi pełzającą siatką prawie niewidzialnego ognia. Stary Kawai, już całkiem opanowany, lakoniczny i sprawny, posłał kilku młodzików po mokre worki, a pozostałym mieszkańcom wioski polecił przygotować zwoje siatki maskującej.

Wszyscy patrzyli pełni lęku, jak wiszący w powietrzu olbrzymi ptak złożył wielkie skrzydła wzdłuż trzydziestometrowego kadłuba i ostrożnie opuścił się jeszcze niżej. Wepchnął się skośnie między dwa wysokie świerki, gdzie prawie nie było poszycia, zachwiał się tuż nad ziemią i na koniec oparł na swych długich nogach. Rozległ się głośny syk, kilka krzaków się zatliło, a u stóp podwozia latającej maszyny wzbiły się spirale dymu. Powłoka samolotu przybrała odcień matowej czerni.

A wtedy ludzie, do tej chwili stojący jak sparaliżowani, wybuchnęli dziką radością. Wielu z nich szlochało, gdy wykonując rozkazy Kawaiego pośpiesznie gasili płomyki wzniecone w poszyciu przez rhopole lub stawiali słupy i mocowali liny odciągowe siatek maskowniczych.

Otworzył się dolny luk latacza i wysunęła drabina. Zeszła po niej powoli Madame Guderian.

— Witamy w domu — powiedziała Amerie.

— Przywieźliśmy ją — rzekła Madame.

— Wszystko jest gotowe. Dokładnie według twojego planu.

Kulawa Miz Cheryl-Ann, która miała sto dwa lata i była prawie ślepa, chwyciła dłoń Madame i pocałowała, ale Francuzka prawie tego nie zauważyła. Nad nią z wnętrza latacza rozległy się słowa ostrzeżenia; Felicja i Ryszard wynieśli z luku nosze.

Madame powiedziała tylko:

— Jesteś potrzebna, ma Soeur. — Po czym odwróciła się i poszła jak nieprzytomna w stronę swego domku.

Amerie przyklękła i ujęła wychudzony nadgarstek Marty. Ryszard stał obok w swej pomiętej pirackiej koszuli i zniszczonych skórzanych spodniach, z zaciśniętymi pięściami. Po brudnej spalonej słońcem twarzy spływały mu łzy.

— Nie pozwoliła nam wracać, póki nie wyregulowała Włóczni. A teraz jest wykrwawiona prawie na śmierć. Ratuj ją, Amerie.

— Chodź ze mną — poleciła mniszka.

Szli za Madame, niosąc nosze. Klaudiusz został, by nadzorować układanie wielkiego, czarnego drapieżnego ptaka na nocny spoczynek.

10

Przed świtem została odprawiona msza polowa, po czym Madame wykorzystała swe zdolności telepatyczne i nadała do Pallola tajemnicze „nadchodzimy”. Dzięki temu mieli pewność, że flota inwazyjna będzie przygotowana, by wykorzystać bombardowanie murów Finiah. Do świtu nie zostało nawet godziny, a jeśli z poprzednich doświadczeń można było coś wnioskować, to Lord Velteyn i uczestnicy Latającego Polowania powinni już wrócić do fortecy po nocnych wypadach.

Klaudiusz szedł prawie na końcu procesji podążającej do latacza i modlił się, żeby Felicja wreszcie się zamknęła. Znów była ubrana w czarną zbroję do ringhokeja, prześlicznie odnowioną przez rzemieślników Starego Kawai, i szalała z niepokoju, że może ją ominąć udział w wojnie.

— W ogóle nie zajmuję miejsca. I przysięgam, że podczas lotu nie odezwę się słowem! Klaudiuszu, musisz mi pozwolić lecieć z wami. Nie mogę czekać, aż wrócicie po ataku. A co, jeśli się wam nie uda?

— Jeśli Velteyn przydybie latacza, zlecisz razem z nami.

— Ale jeśli wam się upiecze, możecie mnie wysadzić koło Finiah! Powiedzmy, koło wyłomu w murach od strony podstawy półwyspu. Mogę tam wejść z Firvulagami w drugiej fali ataku! Proszę, Klaudiuszu!

— Wtedy Polowanie może nas odkryć. Lądowanie będzie samobójstwem, a nie po to walczymy. W każdym razie ani ja, ani Madame Guderian. Finiah to tylko początek tej wojny. A Ryszard ma teraz Martę, dla której musi żyć.

Przed nimi mieszkańcy wioski ściągali siatki z czarnej maszyny. We mgle jarzyło się kilka świec. Amerie błogosławiła samolot.

— Klaudiuszu — odezwała się znowu Felicja — mogę ci pomóc przy Włóczni. Sam wiesz, co to za ogromne i niewygodne draństwo. Mogę się przydać.

— Chwyciła starszego pana za koszulę safari, on zaś zatrzymał się nagle i wziął ją za ramiona.

— Posłuchaj, dziewczyno! Ryszard jest w najwyższym napięciu. Nie spał przeszło dobę i o mało nie zwariował z niepokoju o Martę. Nawet po transfuzjach Amerie daje jej mniej niż pięćdziesiąt procent szans. A teraz Ryszard ma odbyć lot bojowy na obcym samolocie z parą starych szkap i odpowiedzialnością za przyszłość plioceńskiej ludzkości na karku! Wiesz, co on do ciebie czuje. Twoja obecność w lataczu może być ostatnią kroplą. Mówisz, że będziesz się trzymała na uboczu. Ale ja wiem, że nie potrafisz się nie wtrącać, gdy zrobi się gorąco. Więc zostajesz tutaj i koniec. My robimy swoje i dajemy nogę do domu, a przy odrobinie szczęścia Velteyn nie będzie miał pojęcia, dokąd polecieliśmy. Wrócimy i zabierzemy cię. Obiecuję, że jeśli nam się powiedzie, zawieziemy cię na pole w ciągu godziny od rozpoczęcia głównego ataku.

— Klaudiuszu… Klaudiuszu… — Na jej twarzy, pod przyłbicą hełmu hoplity, malowała się panika, furia i jeszcze jakieś nieludzkie uczucie walczące z rozsądkiem.

Klaudiusz czekał modląc się, by Felicja nie rzuciła się na niego. Ale był już tak przemęczony, że prawie go nie obchodziło, czy go uderzy, czy nie, tak aby stracił przytomność, co zmusiłoby pozostałych do zabrania jej na jego miejsce. Oczywiście miała na to ochotę, ale wiedziała również, że jest od niej o wiele lepszym strzelcem.

— Och, Klaudiuszu… — Zamknęła rozgorączkowane brązowe oczy. Za osłoną jej hełmu popłynęły łzy. Zielone pióra zwisły, gdy oderwała się od starszego pana i uciekła do domku Madame.

Odetchnął głęboko.

— Bądź gotowa na nasz powrót! — zawołał i pośpieszył do czekającej reszty załogi.

Wielki ptak ostrożnie wypełzł z ukrycia. Gdy był już na otwartym polu, zaczął się wznosić jak fioletowa iskra lecąca niewidzialnym kominem, z gromowym hukiem przenosząca się o pięć tysięcy metrów w górę w bezinercyjnym locie. Angelika Guderian stała koło Ryszarda z jedną dłonią zciśniętą na oparciu fotela pilota, a drugą na złotym naszyjniku. Ryszard przebrał się w swój stary mundur kosmonauty.

— Czy ukryłaś nas, Madame? — zapytał.

— Tak — odpowiedziała słabym głosem. Od chwili powrotu znad Grobowca Statku prawie się nie odzywała.

— Klaudiusz! Gotów?

— Na każde twoje słowo, synku.

— Zaczynamy!

W ułamek sekundy po tym dolny luk gładko odsunął się do tyłu. Stali nad plamą mikroskopijnych klejnotów, kształtem przypominającą kijankę przyrośniętą ogonem do wschodniego brzegu Renu.

— Ależ ono leży na Kaiserstuhl — powiedział do siebie Klaudiusz.

Plama rosła, rozciągała się wszerz, a jej mgławica blasków rozdzieliła się na pojedyncze mrugające światełka, gdy latacz opadł, tym razem z szybkością poddźwiękową, i stanął nieruchomo w powietrzu dwieście metrów nad najwyższym wzniesieniem miasta Tanów.

— Daj im bobu — powiedział Ryszard.

Klaudiusz ustawił Włócznię w odpowiedniej pozycji i wziął na muszkę linię płonących punktów na murach od strony Renu. Gdzieś w szarzejących nadrzecznych mgłach czekała flotylla statków Firvulagow z załadowanymi wojskami ludzi i nieludzi.

Celuj niżej, stary! Chyba nie chcesz ugotować w wodzie własnych oddziałów!

Odsunął bezpiecznik. Tutaj… dokładnie tutaj. Naciśnij drugi guzik.

Pod nimi zakwitł mały pomarańczowy kwiatuszek, ale linia jasnych punktów na szczycie muru świeciła nadal.

— Gówno! — krzyknął Ryszard. — Chybiłeś! Podnieś!

Klaudiusz spokojnie wycelował po raz drugi, nacisnął guzik. Tym razem nie było wybuchu pomarańczowego ognia, tylko ciemnoczerwony blask.

— Hiii-juuu! W dziesiątkę! — zaskrzeczał Pirat.

— Zwrot o sto osiemdziesiąt, Klaudiuszku! Gotuj broń na kuchenne drzwi!

Latacz okręcił się wokół osi pionowej i Klaudiusz ujrzał w celowniku punkt bliski podstawy ogona błyszczącej kijanki. Wystrzelił… i przeniosło. Wystrzelił znowu… i nie doniosło.

— Jezu, pośpiesz się! — poganiał go pilot.

Za trzecim razem trafił dokładnie w mur, który roztopił się dokładnie w miejscu, gdzie nasyp szosy łączył się na przewężeniu półwyspu z wygasłą masą wulkaniczną Kaiserstuhl.

Madame jęknęła. Klaudiusz poczuł, że wbijają mu się w brzuch pazury smoka.

— Czy nadlatują? — spytał Ryszard. — Trzymaj się Madame? Jezu Chryste, Klaudiuszu, pośpiesz się! Zostaw budynki Tanów. Bierz się za kopalnię!

Starszy pan mocował się z Włócznią. Jego spocone nagle dłonie ślizgały się po szklistej kolbie, drżały mu wyczerpane mięśnie, gdy starał się wycelować broń w błyszczący niebiesko maleńki obszar oznaczający kopalnię. Nie mógł nachylić Włóczni pod odpowiednim kątem, aby cel znalazł się na muszce.

— Ryszardzie, szybko! Przesuń się kilkaset metrów na południe!

— Tak jest — mruknął Pirat. Latacz w mgnieniu oka zmienił pozycję. — Tak lepiej?

— Chwileczkę… Tak! Prawie że ją mam. Muszę zniszczyć pierwszym strzałem. Energii zostało tylko na jeden pełną mocą…

Mer de alors — szepnęła Madame. Zachwiała się, cofnęła od fotela Ryszarda i upadła na prawą wręgę. Przycisnęła pięści do skroni i zaczęła wrzeszczeć.

Klaudusz nigdy w życiu nie słyszał, by z ludzkiego gardła mógł się wydobyć taki ekstrakt boleści, przerażenia i rozpaczy.

W tym samym momencie coś przeleciało obok lewej burty kabiny pilota. Żarzyło się czerwonym neonowym światłem i miało kształt konnego rycerza.

— O Boże — powiedział Ryszard zduszonym głosem.

Madame nagle przestała krzyczeć i padła bez zmysłów na pokład.

— Ilu? — zapytał Klaudiusz. Próbował się opanować i wycelować ciężką Włócznię. Modlił się, by jego stare, zmęczone ciało nie zdradziło go w ostatecznej próbie. Prawie odnieśli sukces. Prawie…

— Naliczyłem ich dwudziestu dwóch. — Wydawało się, że spokojny głos Ryszarda dochodzi z dużej odległości. — Okrągły Stół krąży wokół nas jak Siuksowie dookoła wozów pionierów. Wszyscy szkarłatni, prócz przywódcy. Jego klasę spektralną oceniłbym na około BO… Uwaga!

Jedna z postaci, ta białoniebieska, spikowała i zajęła pozycję tuż pod lataczem. Wyciągnęła szklisty miecz i pchnęła nim w górę. Trzy kuliste pioruny świecące jak ognie bengalskie uniosły się z ostrza i dość wolno popłynęły w stronę otwartego dolnego luku latacza. Klaudiusz odskoczył i pociągnął za sobą Włócznię, a ogniste kule wpłynęły do wnętrza samolotu, gdzie zaczęły obijać się o pulpit i ściany, sycząc i rozsiewając przerażający zapach ozonu.

— Strzelaj! — wrzasnął Ryszard. — Na litość boską, strzelaj!

Klaudiusz głęboko wciągnął powietrze i powiedział:

— Spokojnie, synu. — Wycelował i wcisnął piąty guzik Włóczni Lugonna dokładnie w chwili, kiedy błękitne światełka ukazały się w celowniku.

Szmaragdowy słup uderzył w usianą błyskotkami ziemię. Tam gdzie upadł, skały roztopiły się, widać było wielobarwny błysk: biały, żółty, pomarańczowy i mętny purpurowy przypominający płonącą rozgwiazdę. Klaudiusz upadł na bok, Włócznia z brzękiem uderzyła o pokład. Luk denny zaczął się zamykać.

Pioruny kuliste podskakiwały i trzeszczały. Starszy pan poczuł uderzenie jednego z nich w plecy, który potoczył mu się wzdłuż kręgosłupa od pośladków aż do karku. Wnętrze latacza wypełnił dym i zapach spalonego mięsa i materiałów. Do Klaudiusza docierały jakby z wielkiej odległości różne dźwięki: skwierczenie dwóch pozostałych piorunów szukających celów, przekleństwa i cichy krzyk Ryszarda, spazmatyczne łkanie Angeliki próbującej podpełznąć do niego po brudnym pokładzie, czyjś ciężki, rytmiczny oddech.

— Zabierzcie to ode mnie! — rozległ się wściekły wrzask. — Nie widzę, jak mam lądować! Ach… do diabła, nie!

Wstrząsający łoskot i powolny przechył na skrzydło. Klaudiusz poczuł prąd chłodnego powietrza (zadziwiające uczucie, że palą mu się plecy), i luk otworzył się. Porośnięta trawą ziemia widziana pod dziwnym kątem, szara i mętna w świetle wczesnego poranka. Ryszard łkający i klnący. Żadnego dźwięku od strony Angeliki. Krzyki. Głowy zaglądające przez luk, też pod nienaturalnym kątem. Zawodzenie tego głupiego szczeniaka, Starego Kawai. Znajomy głos Amerie: „Ostrożnie. Ostrożnie”. Felicja rzucająca mięsem w odpowiedzi na czyjąś uwagę, że pobrudzi sobie zbroję.

— Dajcie mi go na ramię. Uniosę go. Klaudiuszu, przestań się kręcić. Głupi stary pierdzieli Teraz będę musiała całą drogę na wojnę przejść piechotą.

Roześmiał się. Biedna Felicja. Nagle uzmysłowił sobie, że wisi głową w dół, z twarzą przytuloną do zielonej spódniczki, że coś go podrzuca w górę i w dół, a on wrzeszczy. Ale po chwili ruch ustał, Klaudiusza położono na brzuchu, a coś dotknęło jego skroni i stłumiło ból oraz inne odczucia.

— Angelika? Ryszard? — zapytał.

Niewidoczna Amerie odparła:

— Dojdą do siebie. Ty także. A jednak dokonałeś tego, Klaudiuszu. Teraz śpij.

Więc jak z tym było? Przez chwilę ujrzał znowu płonącą rozgwiazdę z wydłużającymi się szkarłatnymi i złotymi ramionami płynącymi przez nieszczęsne, bezbronne ulice Finiah obrzeżone świętojańskimi robaczkami światełek; widok, który dostrzegł na moment przed tym, nim zatrzasnął się dolny luk latacza. Jak z tym było?… A jeśli ze starego wulkanu Kaiserstuhl lawa będzie płynąć jeszcze przez chwilę, wiele trzeba czasu, nim w tej okolicy będzie można wydobywać rudę baru.

— Nie martw się, Klaudiuszu — powiedziała Felicja.

Więc przestał się martwić.

11

Podczas drzemki w ostatniej godzinie psiej wachty przed świtem Moe Marshak i reszta ludzi-żołnierzy na służbie w Finiah omyłkowo wzięli strzał z broni fotonowej za uderzenie pioruna. Z nieba spadł cienki zielony promień, o włos minął obsadzone przez szaroobrożowy garnizon mury i zniszczył przylegające do nich kasyno w obrębie obwarowania koszar. Kiedy Marshak nadal gapił się na płomienie szalejące w ruinach, drugi strzał Klaudiusza trafił dokładnie w bastion numer dziesięć i zrobił wyłom w murach fortecznych nie dalej niż kilkanaście metrów od Marshaka. Wielkie bloki granitu poleciały we wszystkie strony, a w powietrzu uniosła się gęsta smuga dymu i kurzu. Oliwa do ogni strażniczych znajdująca się w specjalnych naczyniach rozlała się od wstrząsu. Potrzaskanymi kamiennymi ścieżkami wartowniczymi popłynęły ogniste strumyki.

Gdy Marshak odzyskał panowanie nad sobą, pobiegł wyjrzeć przez jedną z ambrazur. Przez mgłę na rzece widać było niewyraźne kontury łodzi.

— Alarm! — wrzasnął i następnie przekazał myśIowo sygnał alarmu na modłę dekłamacyjną wzmocnioną jego szarą obrożą.

Marshak: Inwazja viaRen! Wyłommuru posterunku dziesięć!

Kaptal Wang: Udiablailuichtam jest Moe? Ile statków?

Mrshak: Calazasranarzeka PEŁNA! Osiemtysięcy kto to może policzyć kurewskamgla bękarty wszędzie Firvułagów statki ale niechpopatrzę tak! TAKŻE MOTŁOCH! Powtarzam Motloch plus Wróg napadają. Lądują! Skałysię roją cholerneskurwysyny przechodzą wyłom oceniam dziura możedziewięćmetrów maksimum.

Kornet Formby: Wszystkie posterunkiwojskowe na punkt dziesięć. Alarm ogólny GarnizonRenu do broni. Czujkinaslużbie obserwować/meldować. Oddzialy-obrony na posterunkimurów… ANULUJĘANULUJĘANULUJĘ! Oddziały obrony do obwarowania koszar! Napastnik przenika obwarowania!

Komandor Seaborg: Lordzie Velteyn. Alarm. Oddziały inwazyjne Firvulagow i ludzi przeniknęły za mury miejskie na wysadzonym posterunku dziesięć. Kontratakuję.

Lord Velteyn na Finiah: Krewniacy powstańcie do boju! Łowcy na siodła! Na bardito! Na bardito tayneł o pogekóne!


Wódz Burkę i Uwe Guldenzopf prowadzili tłum Motłochu z Wogezów i przybyłych z daleka ochotników w stronę stromego wału i przez rozwalmy wyłomu. Z murów obronnych padał deszcz vitrodurowych strzał i pocisków z kusz, ale nim obrońcy byliby w stanie przerzucić wojska ulicami, przez krótki czas napastnicy mogliby nad nimi górować. Na nieszczęście wyłom znajdował się na terenie głównych koszar garnizonu Finiah. Poza zamieszaniem spowodowanym pożarem kasyna spadające szczątki rozbiły stajnię chalików i mnóstwo ogromnych zwierząt wydostało się na zewnątrz.

Z wartowni przy bramie wypadło trzech żołnierzy.

— Załatwić ich! — wrzasnął Burke, a wyjący straceńcy rzucili się na oddziałek i rozsiekali go na kawałki. — Jazda stąd! Na ulice miasta! I wyważyć tę bramę!

Z koszar wysypali się żołnierze, niektórzy tylko w częściowo nałożonych zbrojach. Wszędzie w ciemnościach wybuchały chaotyczne potyczki, w miarę jak napastnicy gramolili się przez wyłom w murze, a ludzcy pachołkowie Tanów wytężali siły, by ich odeprzeć. Ochotnicy próbujący wysadzić bramę z zawias zostali zaatakowani i pobici, a żołnierze zatrzasnęli i zaryglowali ciężką metalową kratę.

— Zamknęli nas! — Wódz Burkę wskoczył na przewrócony wóz prowiantowy. Twarz i tors miał wymalowane w starożytne barwy wojenne a w spięte w węzeł szpakowate włosy wetknął orle pióro. — Wykończyć skurwysynów! Otworzyć na powrót bramę! Tędy!

Zobaczył, jak Uwe pada pod nogi trzymającego miecz szaroobrożowca, więc zeskoczył i zaczął wymachiwać szerokim tomahawkiem, który wykuł dla niego Khalid Khan. Ostrze wbiło się w grzebieniasty brązowy hełm żołnierza tak łatwo, jak by był zrobiony z tektury. Burkę odciągnął ciało i ujrzał Guldenzopfa leżącego płasko na plecach, trzymającego się jedną ręką za pierś, z wyrazem cierpienia na brodatej twarzy. Ukląkł.

— Załatwił cię, bubi?

Oparłszy się z wysiłkiem na łokciu, Uwe sięgnął za swą skórzaną koszulę. W niesamowitym świetle ukazały się odłamki koloru kości.

— Tylko gorszą z moich dwóch fajek z morskiej pianki, niech go diabli wezmą.

Motłoch był dalej okrążony, niezdolny do wyrwania się z terenu w bezpośredniej bliskości zespołu koszarowego. W wyłomie tłoczyła się masa ludzka, naciskana z przodu przez obrońców, a z tyłu przez własnych towarzyszy nadchodzących z przyczółka. Rozległ się krzyk paniki. Niektórzy z napastników upadli i zostali zadeptani. Oficer w srebrnej obręczy i pełnej zbroi z niebieskiego szkła skierował oddział halabardników przeciw unieruchomionym ochotnikom. Kryształowe ostrza skosiły zbitą, wrzeszczącą tłuszczę.

A wtedy na pomoc przyszły potwory.

Wysoko na stromym usypisku gruzów zajaśniała drgająca, widmowa postać trzymetrowego skorpiona-albinosa, iluzyjny obraz Sharna młodszego, generała Firvulagow. Umysły kosmitów nadały potężną falę panicznego strachu, która przeciążyła obwody telepatyczne szarych obroży, a tych, co je nosili, wtrąciła w drgawki szaleństwa. Sam Sharn potrafił rzutować energię w promieniu prawie dwudziestu pięciu metrów. Inni z jego nadchodzącego oddziału, nawet jeśli nie mieli tak przerażajcej aury, to i tak biada Wrogowi, który wpadł w ich szpony!

Okropne trolle, widma, mantykory, trzęsące się ciemne zjawy chwytały żołnierzy w miażdżące uściski, wbijały kły w nieosłonięte zbroją gardła, nawet wyrywały ludziom kończyny. Niektórzy kosmici potrafili rzucać pociski psychoenergii, od których żołnierze piekli się w swych zbrojach jak langusty w skorupach. Inni Firvulagowie atakowali kłębami astralnego ognia, potokami mdlącej posoki lub zwidami wywołującymi choroby umysłowe. Wielki bohater Nukalavee Bezskóry, pojawiwszy się w postaci obdartego ze skóry centaura o płonących oczach, wył, aż żołnierze wroga upadli w konwulsjach na ziemię z popęknymi bębenkami i umysłami odprowadzonymi do skraju idiotyzmu. Inny z championów, Bies Czwórkłowy, wdarł się do pomieszczenia dowództwa garnizonu, pochwycił oficera w srebrnym naszyjniku, imieniem Seaborg, i zaczął go pożerać wraz ze zbroją, podczas gdy umierający komandor nadawał telepatycznie ze spokojem ostatnie rozkazy swym oddziałom, kierując je” na ostatnią rubież oporu przy bramie do wewnętrznego miasta. Adiutanci Seaborga tylko stępili swe vitrodurowe ostrza mieczy na iluzorycznej łuskowatej skórze Biesa, a za swą zuchwałość i oni zostali pożarci żywcem. Gdy potwór połknął już ostatniego adiutanta, budynek dowództwa stanął w ogniu, a siły inwazyjne roiły się na ulicach Finiah. Wobec tego Bies zaczął się spokojnie, wycofywać używając srebrnej ostrogi jako wykałaczki. Wszystko to tylko podnieciło jego apetyt, a ranek dopiero się zaczynał.


Vanda-Jo jeszcze nadzorowała załadowanie ostatniej fali ataku ochotników z terenu ześrodkowania, gdy Lord Velteyn ze swym Latającym Polowaniem wznieśli się w powietrze. Z tłumu podniosły się okrzyki przerażenia na widok ognistych rycerzy płynących w górę z miasta nad rzekę. Jakiś człowiek zawołał: „Dranie lecą po nas!” i skoczył do Renu. Fiasko desantu zażegnała Vanda-Jo. Zwymyślała nowo przybyłych za tchórzostwo i zwróciła uwagę, że Polowanie krąży wysoko nad Finiah w poszukiwaniu ważniejszego celu.

— Jazda do łodzi i przestać pierdzieć w stołki! — ryknęła. — Już nie macie się co bać Velteyna z jego latającym cyrkiem! Zapomnieliście o naszej tajnej broni?! Mamy żelazo! Możecie teraz zabijać Tanów, i to łatwiej niż tych zdrajców ludzkości w obrożach, którzy robią ich brudną robotę!

W półmroku zaczęto wymieniać niespokojne spojrzenia. Szyper-Firvulag dwumasztowej szalupy czekającej tuż koło Vandy-Jo wybuchnął niecierpliwie:

— Pośpieszcie się, wy tchórzliwe glisty, albo popłyniemy na wojnę bez was!

Nagle z pozornie pustego nieba spadł słup szmaragdowego światła. Przeszył się przez środek krążącego Polowania i uderzył w niski pagórek wewnątrz miasta za Renem. Z punktu trafienia wybuchł pomaranczowobiały ogień, a w kilka sekund później przez rzekę przetoczył się odgłos detonacji.

— Kopalnia! — ktoś krzyknął. — Kopalnia baru wylatuje w powietrze! Boże, to wygląda jakby tam wybuchł wulkan!

I jakby eksplozja kopalni była sygnałem, bo drugi słup ognia wzbił się nad przeciwnym skrajem Finiah, tam gdzie półwysep stawał się wąskim przesmykiem łączącym miasto ze stałym lądem.

— Widzicie?! — triumfowała Vanda-Jo. — Druga fala upiorów wylądowała naprzeciw naszego przyczółka! Ten damski generał Firvulagow imieniem Ayfa atakuje od strony Czarnego Lasu! Czy teraz, gówniarze, ruszycie się z miejsca?!

Mężczyźni i kobiety na nabrzeżu wznieśli lance z żelaznymi grotami i wydali bojowy ryk. Pomknęli tak ochoczo po miękkich trapach do czekających łodzi, że małe stateczki zachwiały się i niewiele brakowało, by zatonęły.

Od drugiego brzegu Renu płomienie słały po ciemnej wodzie szkarłatny szlak. Czarodziejskie błękitne, zielone, srebrne i złote lampy, które wyznaczały kontury tańskiego Miasta Świateł, zaczęły kolejno gasnąć.


Velteyn, Lord na Finiah, ściągnął wodze swego chalika i zawisł w powietrzu; świecił jak rakieta magnezjowa. Płonąca czerwienią szlachta z jego Latającego Polowania, osiemnastu rycerzy płci męskiej i trzech żeńskiej, wstrzymała wierzchowce i otoczyła go. Uderzenie myśli Velteyna było prawie bezładne z powodu frustracji i wściekłości:

Znikła! Latająca maszyna znikła… a przecież moje błyskawice z pewnością wdarły się do jej kadłuba. Kamiłda! Poszukaj jej jasnosłyszeniem.

… Oddała się od nas Wasza Wysokość. Ach Tano z niesłychaną szybkością! Opada za grzbietem Wogezów i poza mój horyzont postrzegania. Mój Lordzie jeśli wzniosę się wyżej…

Zostań Kamiłdo! Pod nami ważniejsze niebezpieczeństwa. Popatrzcie wszyscy! Popatrzcie co zrobił Wróg! O wstyd ból spustoszenie! Wszyscy na ziemię.

Każdy obejmie dowództwo oddziału konnego rycerstwa w obronie naszego Miasta Świateł! Na bardito taynel o pogekóne!


Z wyłomu od strony Renu walka posuwała się systematycznie w głąb miasta. Dwie godziny po świcie front zachodni przebiegał przez ogrody domu rozkoszy, na samym skraju dzielnicy Tanów.

Moe Marshak wielokrotnie ładował kołczan strzałami zabitych towarzyszy. Bardzo wcześnie zerwał paradny pióropusz hełmu i wytarzał się w błocie, by ukryć błyski zbroi. W przeciwieństwie do niektórych mniej szczęśliwych kolegów szybko doszedł do wniosku, że Firvulagowie mogą wykrywać rozmowy telepatyczne, nie starał się więc skontaktować z oficerami, by prosić ich o rozkazy. Zachowując spokój posuwał się samotnie przed siebie, kryjąc się w zaułkach Finiah z dala od zasięgu myśli potworów i likwidując wojowników Motłochu z chłodną sprawnością, a jednocześnie unikał ramów i cywilów. Marshak położył już przynajmniej piętnastu nieprzyjaciół oraz dwóch bezobrożowych cywilów, których przyłapał na rabunku broni poległego żołnierza.

Następnie wśliznął się pod długi portyk stanowiący granicę domu rozkoszy. Usłyszawszy charakterystyczne jodłowanie Motłochu, ukrył się za gęstym ozdobnym krzewem i założył na cięciwę sprzężonego łuku jedną z ząbkowanych strzał bojowych.

W tym momencie z wnętrza budynku jego uszu dobiegły niespodziewane odgłosy. Może o pięć metrów od niego rozleciały się na kawałki od uderzenia jakimś ciężkim przedmiotem witraże w oszklonych drzwiach. Rozległy się wrzaski i tupanie. Długie ręce pokryte pierścieniami mocowały się z zablokowanym zamkiem. Inne szarpały pokrzywione odrzwia. Ze swego punktu obserwacji Marshak nie był w stanie wyraźnie ujrzeć uwięzionych wewnątrz, ale ich krzyki przerażenia i rozpaczy dotarły zarówno do jego myśli, jak i uszu, podobnie jak niesamowity świergot tego, co ich ścigało.

— Ratunku! Drzwi się zacięły! A to nadchodzi!

Ratuj nas! Ratujratujratuj nas! RATUJ NAS!

Ogólne, przesycone zniewalaniem wezwanie tańskiego władcy chwyciło jak w kleszcze świadomość Marshaka. Szara obroża zmuszała do posłuszeństwa. Porzuciwszy miejsce ukrycia pobiegł do drzwi. Po ich drugiej stronie, przyciskając się do pogiętej miedzianej kraty dekoracyjnej, tłoczyły się trzy mieszkanki domu rozkoszy i ich wysoki tański klient, którego elegancka fioletowozłota toga zdradzała jego przynależność do Bractwa Jasnosłyszących. Prawdopodobnie nie miał tyle zdolności zniewalania ani psychokinezy, by odepchnąć zjawę unoszącą się w drzwiach wewnętrznych, gotową do ataku.

Firvulag przybrał postać gigantycznej larwy pływaka żółtobrzeżka, wodnego owada z cęgowatymi, ostrymi jak brzytwa szczękami. Bestia miała łeb prawie metrowej szerokości, a jej długie segmentowate ciało, śliskie od jakiejś smrodliwej wydzieliny, jakby wypełniało za nią cały korytarz.

— Tanie niech będę dzięki! — zawołał Tanu. — Szybciej, mój człowieku! Celuj w jego szyję!

Marshak podniósł łuk, zmienił pozycję, by mu nie zasłaniały celu szarpiące się przy drzwiach kobiety, i wypuścił strzałę. Drzewce ze szklanym grotem wbiło się prawie na całą długość między chitynowe płyty pod szczękami potwora. Marshak usłyszał telepatyczne wycie Firvulaga. Nie śpiesząc się wyjął jeszcze dwie strzały i posłał je po jednej w błyszczące pomarańczowe oczy larwy. Owadzi kształt zafalował, stał się przejrzysty… a po tym okropne stworzenie znikło, na podłodze zaś leżał martwy karzeł w czarnej obsydianowej zbroi, z gardłem i oczami przebitymi przez strzały.

Krótkim mieczem żołnierz otworzył uszkodzony zamek. Spazm przyjemności wywołany przez wdzięcznego Tanu zawibrował w jego nerwach biodrowych słodką, dobrze znaną nagrodą. Gdy szlachcic i jego rozczochrane towarzyszki byli już wolni, Marshak zasalutował przyciskając prawą pięść do serca.

— Jestem na twe usługi, Wasza Wysokość.

Ale Tanu dygotał.

— Dokąd możemy pójść? Droga do Pałacu Velteynów jest odcięta! — Jego roztargniony wyraz twarzy wskazywał, że bada okolicę okiem psychiki.

— No, do środka nie możemy wracać — oświadczyła najmniejsza z mieszkanek domu rozkoszy, czarnoskóra kobieta o wspaniałych kształtach i ostrym głosie. — Te cholerne niezdary już stąd odpełzają!

— Och, Lordzie Koliteyr! — zapiszczała ze łzami w oczach blondynka. — Ratuj nas!

— Cisza! — rozkazał Tanu. — Próbuję, by… ale nikt nie odpowiada na moje wezwanie!

Trzecia kobieta, chuda i z bezmyślnym spojrzeniem, w prowokującej sukni na wpół zdartej z kościstych ramion, upadła na posadzkę i wybuchnęła śmiechem.

Koliteyr z trudem chwytał powietrze.

— Dom jest otoczony! Wołam… ale rycerze Lorda Velteyna są w sercu bitwy!… Ha! Napastnicy kulą się ze strachu i cofają przed potęgą ujarzmiania przez rycerstwo Tanów! Dzięki niech będą Bogini, wielu jest potężniejszych niż ja!

Ze środka domu rozkoszy dobiegł głośny, zgrzytliwy łoskot. Dalekie krzyki przybliżyły się. Znowu posypało się tłuczone szkło i rozległy się rytmiczne uderzenia.

— Nadchodzą! Potwory nadchodzą! — Blondynka znów zaczęła histerycznie płakać.

— Żołnierzu, musisz nas poprowadzić… — Tanu zmarszczył brwi i potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli. — Zaprowadź nas do Śluzy Północnej! Może znajdziemy tam łódź…

Ale było już za późno. Przez ogród, depcząc klomby i pędząc przez krzewy, zbliżał się oddział dwudziestu paru ludzi z Motłochu, prowadzony przez półnagiego ogromnego Indianina.

Ręka Marshaka sięgnęła do kołczanu i zatrzymała się bezwładnie. Większość napastników miała podwójne łuki nie gorsze niż ten, który trzymał w pogotowiu.

— Poddajcie się! — wrzasnął Peopeo Moxmox Burke. — Amnestia dla wszystkich ludzi, którzy oddadzą się dobrowolnie!

— Cofnijcie się! — zawołał jasnosłyszący Tanu. — Ja… ja wam spalę mózgi! Zrobię z was szaleńców!

Wódz Burkę uśmiechnął się, a jego twarz w wojennych barwach była groźniejsza niż jakakolwiek zjawa Firvulagow. Kosmita wiedział, że jego blef nie ma znaczenia. I wiedział też, że dla jego gatunku amnestii nie będzie.

Rozkazawszy Marshakowi, by bronił się do śmierci, Koliteyr spróbował ucieczki. Nim zrobił dwa kroki, zawirował żelazny tomahawk i rozbił mu czaszkę.

Marshak rozluźnił mięśnie. Upuścił łuk i strzałę na kamienną posadzkę i patrzył w tępym milczeniu na zbliżający się Motłoch.


Strategiczne znaczenie kopalni baru wyjaśniono dokładnie Sharn-Mesowi na odprawie Motłochu przed atakiem na Finiah. Wytłumaczono generałowi Firvulagow, że upokorzenie znienawidzonego Wroga jest mniej ważne aniżeli zniszczenie kopalni i jej fachowego personelu. Dla wielkiego planu Madame Guderian kluczowe znaczenie miało to, by dopływ cennego pierwiastka, nieodzownego dla produkcji naszyjników, został przecięty.

Krótko przed południem, gdy Sharn z Biesem i Nukalaveem zrobili sobie krótki odpoczynek w prowizorycznym punkcie dowodzenia, dobrze zaopatrzonym w zdobyczne piwo, przybył zwiadowca Firvulag z ważnymi wiadomościami. Potężna Ayfa i jej Dziwożony Bojowe dokonały pomyślnego ataku przez wschodnią wyrwę w murach, a obecnie oblegały sektor wokół terenów kopalnianych. Ustaliły, że stopiona przez Klaudiusza strzałem z Włóczni skała zalała wejście do kopalni, główną rafinerię oraz osiedle robotników ludzkich i ramów. Nim zastygła, popłynęła na pewną odległość ulicami górnego miasta. Natomiast gmach administracji kopalnianej wraz z magazynem oczyszczonego baru stał nadal nie uszkodzony. Był całkowicie otoczony czarną, dymiącą lawą, w tej chwili pokrytą żużlową powłoką stygnącej skały, z wyjątkiem miejsc, gdzie jej pęknięcia ukazały rozgrzane do czerwoności wnętrze. W budynku jeszcze znajdowali się tańscy inżynierowie, wśród nich pierwszorzędny kreator. Ayfa i jej oddziały uzyskały te informacje, gdy niespodziewany strzał psychoenergii spopielił jedną z badających miejsce Dziwożon, a o włos minął Straszliwą Skathe. Ta wielkozęba wojowniczka z ociekającymi krwią pazurami zdołała stworzyć tarczę psychiczną, co pozwoliło pozostałym wycofać się w nieładzie poza zasięg gromów myślowych.

— W związku z tym, Wielki Kapitanie, Potężna Ayfa oczekuje obecnie na twoje propozycje.

Bies zarżał ironicznym śmiechem i wlał do pyska pół beczułki piwa.

— Aaaach… pomóżmy biednym panienkom uratować ich honor.

— Honor, ucho od śledzia! — syknął Nukalavee. — Jeśli siła kreacji pojedynczego Wroga naruszyła zdolności obronne Skathe, jest on nawet na odległość godnym przeciwnikiem każdego z nas. Wyczerpiemy naszą energię myślową samym tworzeniem zasłon i niewiele nam zostanie na atak.

— Nawet podejście jest najeżone niebezpieczeństwami — zauważył Sharn. — Powierzchnia stygnącej lawy, jak mówi ten zwiadowca, ’jest słaba i może się załamać pod ciężarem mocnego wojownika. Przecież wiecie, że nasze umysły nie są w stanie dość głęboko przeniknąć w skałę, by wzmocić powłokę. A zapadnięcie się w głąb leżącej pod nią magmy jest oczywistą zgubą. — Zwrócił się do karzełkowatego posłańca: — Pliktharn, jak szeroko rozlana jest lawa, przez którą trzeba by przejść?

— Przynajmniej na sto kroków olbrzyma, Wiel– ki Kapitanie. — Twarz Pliktharna przybrała poważny wyraz. — Mój ciężar powierzchnia uniesie z łatwością!

— Może wysłać mnie i Nukalavee, byśmy go chronili myślowo wraz z Ayfą i Skathe — zaproponował Bies. — We czwórkę będziemy mieli wystarczający zasięg.

— A co się stanie, gdy nasz dzielny mały braciszek osiągnie budynek? — zadrwił Nukalavee. — W jaki sposób zaatakuje Wroga poprzez nasze tarcze mentalne? Czwórkłowy, widać tak długo nosiłeś gadzią suknię, że twój rozsądek skurczył się, by pasować do rozmiarów złudnego mózgu!

— Wielki Kapitan Ayfa — odezwał się zwiadowca — dostrzegła, że tańscy inżynierowie żądają posiłków od Lorda Velteyna.

Sharn trzasnął wielką ręką w stół.

— Na migdałki Te! A gdy ją da, przetransportuje ich powietrzem wraz z barem i czym tam jeszcze! Tego nie możemy ryzykować. Nienawidzę, jak wszyscy diabli, taktyki Motłochu, ale tylko tym sposobem możemy to załatwić.

— Tylko spokojnie, chłopcy! — zawołała Ayfa. — Nie traćcie głowy w chwili, kiedy już tam prawie jesteście.

Homi, mały syngaleski wytapiacz, mocniej objął szyję Pliktharna. Gdy Firvulag zbliżył się pod osłonę budynku zarządu kopalni, skorupa lawy zaczęła się uginać. Tutaj płynęła grubszą warstwą, zachowując dłużej wysoką temperaturę, co oznaczało, że powłoka chłodniejszej skały może pęknąć i wciągnąć ich w każdej chwili w głąb magmy.

Nad niedobraną parą, Firvulaga i człowieka jadącego na nim na barana, błyszczała promienista półkula osłony mentalnej stworzonej połączonymi siłami Ayfy, Skathe, Biesa i Nukalavee. Czworo bohaterów i większość oddziału Dziwożon Bojowych była ukryta za solidnymi ścianami wypalonych domów, z dala od potoku lawy i dwieście metrów od zarządu kopalni. Pioruny energii rzucane przez otoczonego kreatora Tanu błyskały z okna górnego piętra i rozpadały się w siatkę błyskawic, gdy neutralizował je potencjał osłony. Wreszcie Pliktharn i Homi dotarli do niższego okna, wspięli się na nie i weszli do wewnątrz. Ayfa, która miała silny talent jasnosłyszenia, obserwowała przebieg dalszych wydarzeń.

— Trzech Wrogów wchodzi do komnaty, uzbrojonych w vitrodurowe kilofy geologiczne! Jeden z nich dysponuje znaczną siłą ujarzmiania. Stara się zmusić Pliktharna do opuszczenia osłony, ale to oczywiście nie może się udać. Miotacz piorunów mentalnych zbiera teraz siły do jednego potężnego pchnięcia ogniem bezpośrednim! Raczej stałej presji niż nagłej projekcji. Nasza osłona chwieje się! Przechodzi w kolory widma… Błękitny! Żółty! Na pewno się załamie!… Ale teraz ten z Motłochu ma naciągniętą kuszę i celuje w kreatora. Ach! Pocisk krwawego metalu przebił naszą słabnącą osłonę jak kotarę z deszczu! Wróg pada! Drugi strzał, trzeci… i wszyscy Wrogowie leżą bez życia!

Czworo bohaterów podskoczyło z radości, a Dziwożony Bojowe wydały triumfalny okrzyk wojenny. Wszystkie odczuły myślowo, nawet na taką odległość, jak gasł zdmuchnięty śmiercią pierwszy z tańskich umysłów, potem drugi.

Ale miotacz gromów myślowych pozostał silny i w chwili śmierci. Jego udręczona i wmocniona myśl zagrzmiała w eterze:

Bogini nas pomści. Przeklęci do końca świata niech będą ci, którzy uciekają się do krwawego metalu. Krwawy potop ich pochłonie.

W chwilę później jego dusza zgasła.

Człowiek z Motłochu imieniem Homi wyrwał z ciał Tanów trzy żelazne bełty do dalszego ich wykorzystania, ukazał się w oknie i pomachał ręką. Następnie wraz z Pliktharnem zabrał się do roboty przy parapecie okiennym; kuli i podważali ciężki blok wapienia, aż zaprawa puściła. Kamień roztrzaskał cienką warstwę zastygłej lawy pod oknem i spowodował wybuch dymu i płomieni. Nim świeże pęknięcie się zabliźniło, ujrzano, jak człowiek i Firvulag wrzucają małe pojemniki do studni ze stopionej skały, po czym wychodzą innym oknem i ostrożnie wracają drogą, którą przyszli.


Młoda dziewczyna ubrana w błyszczącą czerń biegła, jak się zdawało, bez zmęczenia, wąską ścieżką przez dżunglę Wogezów. Cienie gęstniały, a od strony wyżyn nadciągał chłodny wiatr. Żaby drzewne zaczynały swą pieśń wieczorną. Niedługo zbudzą się drapieżniki. Gdy noc zapadnie, zacznie grasować tyle wrogich stworzeń, że Felicja nie zdoła ich odepchnąć swą siłą ujarzmiania. Będzie zmuszona zatrzymać się i przeczekać do świtu.

— Spóźnię się! Rozejm zaczyna się o wschodzie słońca i wojna będzie skończona!

Ile już przeszła? Może dwie trzecie stu sześciu kilometrów dzielących Ukryte Źródła od zachódniego brzegu Renu. Tyle straciła rankiem czasu, nim ruszyła, a słońce zachodzi o szóstej zero zero…

— Niech diabli wezmą Ryszarda! Niech go diabli wezmą, że dał się zranić!

Powinna była się uprzeć, by ją zabrali na lataczu. Coś mogłaby zrobić. Pomóc staremu Klaudiuszowi nastawić Włócznię. Wzmocnić obronę mentalną Madame. Nawet odchylić piorun kulisty, który oślepił Ryszarda na jedno oko i spowodował uszkodzenie latacza przy lądowaniu.

— Niech go diabli! Niech go diabli! Firvulagowie wycofają się z walki z początkiem Rozejmu i nasi ludzie będą musieli odstąpić. Dotrę tam za późno i nie zdobędę mojej złotej obręczy! Za późno!

Przebiegła przez potoczek; nie baczyła na bryzgi wody. Kruki, którym zakłóciła ucztę nad resztkami jakiejś wydry, podniosły się aż do porośniętego pnączami baldachimu dżungli i krakały. Hiena zaczęła się z niej wyśmiewać wariackim chichotem, odbitym echem od ścian wąwozu.

Za późno.


Szklane fanfary tańskich wojowniczek zagrały do szarży. Pancerne chalika niosące rycerzy, z których każdy lśnił barwą innego drogiego kamienia, galopowały wzdłuż usianego trupami bulwaru w stronę barykady, gdzie stawiał opór oddział Motłochu.

Na bardito! Na bardito!

Nie było pod ręką sprzymierzonych Firvulagow, by odparli atak myślowy. Obrazy palącej intensywności biczowały i kłuły ludzkie mózgi. Noc napełniły nieopisane groźby i ból. Szarżujący kosmici w iskrzących się zbrojach jakby nadlatywali zewsząd, wspaniali i nietykalni. Ludzie wypuścili z łuków strzały o żelaznych grotach, ale zręczni psychokinetycy spośród Tanów odrzucili większość salwy na bok, reszta odbijała się bezsilnie od szklanych zbroi.

— Upiory! Gdzie są upiory?! — zawył rozpaczliwie ktoś z Motłochu. W sekundę później zwalił się na niego jeden z rycerzy i nabił poszarpane pazurami chalika ciało na szafirową lancę.

Z sześćdziesięciu trzech istot ludzkich stawiających opór na tej ulicy tylko pięć uciekło wąskimi zaułkami, gdzie zwieszające się story, sznury bielizny i bezładne sterty wózków na śmieci porzuconych przez przerażonych ramów-zamiataczy uniemożliwiały pogoń jadącym na chalikach Tanom.


Olbrzymie ognisko paliło się na Placu Centralnym Finiah. Rozentuzjazmowane widma w setkach okropnych postaci pląsały wokół niego wymachując sztandarami bojowymi ozdobionymi girlandami świeżo psychozłoconych czaszek.

— Tracą czas, Potężny Sharnie! — protestował Khalid Khan. — Nasi ludzie w starciach z Tanami ponoszą straszliwe porażki, nie mając oparcia w tarczy myślowej Firvulagow. Nawet kawaleria szaroobrożowców z łatwością przełamuje szeregi naszej piechoty. Musimy współdziałać! I musimy wymyślić jakiś sposób przeciw jeźdźcom na chalikach.

Wielki świetlisty skorpion pochylił się nad Pakistańczykiem w turbanie; w jego w przeświecającym ciele było widać wielobarwne organy drgające w rytmie pieśni wojennej.

— Od wielu lat nie mieliśmy powodu do świętowania — zabrzmiał nieludzki głos w mózgu Khalida. — Nazbyt długo Wróg czaił się bezkarnie za mocnymi murami miast, pogardzając nami. Nie potrafisz zrozumieć naszych dziejów, poniżeń, jakie wycierpieliśmy, wysysających z nas odwagę i zmuszających nawet najpotężniejszych z nas do beznadziejnej bierności. Ale spójrz oto! Spójrz na zdobyczne czaszki! A przecież jest tu tylko mała ich część!

— A ile z nich należy do Tanów? Do diabła, Sharnie, większość strat nieprzyjaciel poniósł wśród obrożowanych i nagoszyich ludzi! Cywilni Tanowie schowali się wszyscy w Pałacu Velteynow, gdzie są dla nas nieosiągalni, a z ich konnych rycerzy zabito tylko garstkę!

— Rycerstwo Tanów — nieludzki głos zawahał się, po czym przyznał z niechęcią — jest dla nas strasznym przeciwnikiem. Opancerzone rumaki bojowe, sterowane myślowo przez jeźdźów, nie lękają się ani naszych straszliwych iluzji, ani zmian postaci. Musimy przeciwstawiać się im cieleśnie, a nie wszyscy Firvulagowie są na miarę bohaterów. Nasz obsydianowy oręż, nasze mieszę, halabardy, cepy bojowe i oszczepy nie często skutkują w walce przeciw kawalerii na chalikach w Wielkiej Bitwie. I tak samo jest w tym boju.

— Musicie zmienić taktykę. Są sposoby, dzięki którym piesi żołnierze mogą obalać szarżującą konnicę. — Zęby hutnika zabłysły w uśmiechu. — Moi przodkowie, patanscy górale, wiedzieli, jak się to robi!

— Nasze sposoby walki zostały określone przez — święte tradycje — chłodno odrzekł generał Firvulagów.

— Więc nic dziwnego, że przegrywacie! Tanowie nie bali się innowacji, wyciągania korzyści z wiedzy ludzkiej. A dziś wy, Firvulagowie, macie po swojej stronie ludzkich sprzymierzeńców i tylko nieśmiało dotykacie jednym paluszkiem pola bitwy, po czym zawracacie sobie głowę śpiewami i tańcem, zamiast iść po zwycięstwo!

— Bacz, bym nie ukarał twej bezczelności, Motłochu! — Ale wściekłym słowom brak było przekonania.

Khalid zapytał cicho:

— Czy pomożecie nam, jeśli spróbujemy nowej taktyki? Czy osłonicie nasze umysły wtedy, kiedy będziemy wysadzać z siodła tych długonogich sukinsynów?

— Taaak… Tak uczynimy.

— Więc posłuchaj uważnie.

Potworny skorpion zmienił się w młodego przystojnego wilkołaka ze zmarszczonym z napięcia czołem. Po kilku minutach straszydła zaprzestały wariackich tańców, zmieniły się w małych wojowników i skupiły przy nich zasłuchane.


Przekonanie oficerów Sharna okazało się trudniejsze. Khalid musiał zorganizować pokaz. Przywołał dziesięciu ochotników z Motłochu, uzbrojonych w oszczepy z żelaznymi grotami, i poprowadził ich pod Pałac Velteynow, gdzie szaroobrożowcy i tańska kawaleria broniły ostatniej linii oporu. Brukowaną aleję oświetlały rzadko rozmieszczone pochodnie. W związku z wielką koncentracją obrony nie było widać więcej napastników. Sharn i sześcioro innych z pośród Wielkich skryło się pod osłoną opuszczonego dworu, Khalid zaś z rozmysłem poprowadził swój oddziałek oszczepników tak, by natychmiast zauważyło go patrolujące szare wojsko.

Dowodzący nimi człowiek, w pełnej zbroi z niebieskiego szkła, wyciągnął vitrodurowy miecz i poprowadził szarżę galopem po bruku ulicznym. Zamiast rozbiec się na boki, Motłoch skupił się w miejscu i uformował zwarty szyk, najeżony czterometrowymi pikami.

W ostatniej chwili konnica skręciła w prawo, aby uniknąć zderzenia z żelaznym jeżozwierzem. Żołnierze ściągali wodze i zawracali, ale cięli rapierami i berdyszami. Byli wyraźnie zdumieni, bo prawie wszyscy przeciwnicy, z jakimi się dotychczas spotykali, naśladowali zachowanie się Firvulagow — porzucali dzidy i rozpraszali się w ucieczce. Ta grupka nowatorów stała w miejscu do momentu, aż zawracające zwierzęta traciły równowagę, po czym wbijała ostrza głęboko w nie osłonięte zbroją brzuchy zwierząt.

Straszliwy ból z powodu wypruwanych wnętrzności przełamywał kontrolę myślową jeźdźca nad jego wierzchowcem. Ranne chalika potykały się i padały albo chwiejnym krokiem próbowały beznadziejnej ucieczki, natomiast żołnierze kurczowo walczyli o życie. Wojownicy Khalida rzucali się na zwalonych z siodeł i zabijali ich dzidami i mieczami. W pięć minut od rozpoczęcia szarży z szarych żołnierzy pozostali tylko polegli, reszta uciekła.

— Ale czy to samo uda się wobec Wroga? — zapytał sceptycznie Betularn o Białej Dłoni. Ponieważ Pallol, Mistrz Bojów, nie brał udziału w walce, Betularn był więc najstarszym z wojowników Firvulagow, a z jego opinią bardzo się liczono.

Khalid wyszczerzył zęby do olbrzyma z krzaczastymi brwiami, podczas gdy jeden z jego towarzyszy tamował sobie krew płynącą z ran na rękach i nogach pasami materiału oderwanego z płaszcza poległego kaptala.

— Uda się i wobec Tanów — rzekł Khalid — pod warunkiem że zostaną zaskoczeni. Do zmasowanego ataku na Pałac Velteynow musimy zebrać tyle Motłochu i Firvulagow ile się da. Ci z naszych, którzy nie mają pik, będą walczyć bambusowymi kijami od firanek. By rozpruć chalika, nie potrzeba żelaza, ale każdy wojownik spośród ludzi będzie miał żelazną broń do użycia przeciw zrzuconym z siodła tańskim jeźdźcom. A twój lud musi być w samym sercu walki przy boku naszego, żeby rozciągnąć obronę myślową i sprawić Tanom takie lanie, jakie tylko zdoła.

Czcigodny wojownik wolno pokiwał głową i zwrócił się do Sharna:

— Jak wiesz, Wielki Kapitanie, jest to niezgodne z naszymi Obyczajami. Ale Wróg urągał tradycji przez ponad czterdzieści lat. — Pozostałych pięciu Wielkich przytaknęło mrukliwie. — Modliliśmy się do Bogini o możliwość odzyskania honoru. Powiadam więc… spróbujmy taktyki Motłochu. I niech się stanie wola Bogini.


Długo po północy, kiedy dymy płonącego miasta zasłoniły gwiazdy, a pozostawione bez nadzoru pochodnie dopalały się, Motłoch i Mały Ludek zgromadzili się do generalnego natarcia. Najlepsi z Firvulagow dali rzadki pokaz zbiorowej wirtuozerii iluzjonistów utworzyli zasłonę chaosu, zdolną zmylić jasnosłyszącego Wroga. Tanowie oblężeni w Pałacu Velteynow wiedzieli, że nieprzyjaciel coś szykuje, ale rodzaj ataku pozostawał nieodgadniony.

Sam Lord na Finiah, znów w locie wraz z kilku najbardziej zaufanymi taktykami, przelatywał nieustannie na niskiej wysokości, starając się wniknąć w plan napastników. Ale migotanie metapsychiczne było dostatecznie gęste, by odeprzeć jego jasnowidzenie. Zauważył, że Wróg koncentruje się przed główną bramą jego pałacu. Nie będzie więc manewrów mylących, nie będzie wielokierunkowego szturmu na szereg wejść, to oczywiste. Z typową dla Firvulagow jednokierunkowością myślenia Sharn, jak widać, stawiał wszystko na jedną kartę zmasowanego frontalnego ataku.

Velteyn wysłał na modłę intymną telepatyczny rozkaz do każdego z osobna dowodzącego rycerza, oni zaś z kolei przekazali słowa Lorda swym podwładnym:

— Na dziedziniec zewnętrzny! Niech cała szlachetna drużyna bojowa Tanów, wszyscy nasi adoptowani krewniacy ze złotymi i srebrnymi naszyjnikami, wszyscy lojalni i dzielni szarzy żołnierze słuchają! Wrogowie gromadzą się do ostatecznego uderzenia. Zniszczmy ich ciała i dusze! Na barditol Naprzód, bojownicy Wielobarwnego Kraju!

Płonące uniesieniem bojowym rycerstwo Tanów przypuściło zmasowaną szarżę na niewyraźne, stłoczone grupy nacierającego Wroga. W ostatniej sekundzie przed zetknięciem się z nim zasłona chaosu znikła; ukazały się morderczo najeżone dzidy, wiele z nich żelaznych. Mając swe bronie mentalne prawie zneutralizowane przez Firvulagow, Tanowie ujęli kawaleryjskie lance z proporczykami i zaczęli harcować na wierzchowcach dookoła groźnego jeża, gotowi na przyjęcie spodziewanego deszczu rzucanych oszczepów. I w ten sposób nowy podstęp taktyczny zupełnie ich zaskoczył.

Velteyn ze swego punktu obserwacyjnego w powietrzu śledził w osłupieniu początkowe minuty rzezi, po czym zanurkował na swym chaliku i zaczął bombardować nieprzyjaciela całym zapasem psychoenergii, jaką posiadał. Myślą i głosem próbował skupić rozbite szeregi:

— Zsiądźcie ze zwierząt! Niech wszyscy walczą pieszo! Kreatorzy i psychokinetycy, stwórzcie tarcze dla waszych towarzyszy! Zniewalacze zmuście wszystkich szarych i srebrnych, by nie ustępowali! Strzeżcie się krwawego metalu!

Ogromny dziedziniec i przylegające doń tereny pałacowe pokrywało teraz kłębowisko ciał. Ciemnoczerwone błyskawice pojawiały się w miejscach, gdzie załamywały się w zderzeniu osłony myślowe Tanów i Firvulagow. Tam przeciwnicy mogli już walczyć wręcz, a perfidny Motłoch przy każdej okazji uderzał żelazem. Najdrobniejsze ukłucie oznaczało śmierć dla Tanu. Oczywiście ludzie w złotych obręczach mogli być nim ranieni, ale nie śmiertelnie zatruci. Velteynowi serce rosło na widok męstwa przybranych braci. Wielu z nich chwytało żelazną broń i obracało ją przeciw Firvulagom.

Niestety, nie tak było z szarymi i srebrnymi. Dyscyplina narzucana przez obroże znikała w miarę spadku zniewolenia płynącego od oblężonych tańskich władców. Niższym stopniami ludzkimi rekrutom odbierał serce demoralizujący widok tańskich rycerzy padających od żelaza. Firvulagowie i Motłoch korzystali z tej okazji i dziesiątkowali ogarnięte zwątpieniem szeregi.

Przez trzy godziny Velteyn unosił się nad polem walki, widoczny tylko dla własnych oddziałów, dowodząc ostatnią linią obrony Miasta Świateł. Gdybyż mogli tylko utrzymać się do świtu, do rozpoczęcia Rozejmu! Ale gdy niebo nad masywem Czarnego Lasu naczęło blednąc, dwa potężne oddziały Wroga z Biesem Czwórkłowym i Nukalaveem na czele uderzyły całą siłą i dosięgły bramy pałacu.

— Cofnąć się! — krzyknął Velteyn. — Stójcie i brońcie wejścia!

Rycerze w kosztownych zbrojach robili, co było w ich mocy, ale zbierali straszliwe żniwo śmierci wśród karłów i ludzi kładzionych pokotem ciosami płonących dwuręcznych mieczy. Wcześniej czy później stalowy grot trafiał w nie osłonięte miejsce w pachwinie, pod pachą czy pod kolanem i następny mężny wojownik znajdował spoczynek w pokoju Tany.

Velteyna ogarnął przemożny smutek i wściekłość. Jęknął głośno. Obrona drzwi pałacu załamywała się. Nie pozostawało do zrobienia nic poza ewakuacją przez dach nie biorących udziału w walce przy pomocy małego człowieczka o smutnym spojrzeniu, adepta PK, Sullivana-Tonna. Dzięki Tanie we dwóch będą mogli uratować większość z siedmiuset uwięzionych w pałacu tańskich cywilów w czasie, kiedy rycerstwo będzie opóźniać posuwanie się napastniczej hordy przez korytarze fortecy.

Gdybyż tylko mógł umrzeć wraz z nimi! Ale takie wyzwolenie było zabronione upokorzonemu Lordowi na Finiah. Miał żyć i miał się wytłumaczyć przed Królem.


Peopeo Moxmox Burke oparł się o parapet dachu Pałacu Velteynow i poddał się ogarniającej go reakcji zmęczenia. Gert, Hansi i paru innych z Motłochu przeczesywali krzaki ogrodu na dachu i stojący tam ozdobny pawilon mieszkalny w poszukiwaniu ukrytych Tanów. Ale znaleźli tylko porzucone bagaże uciekinierów: sakiewki, z których wysypywała się biżuteria, ciężkie haftowane płaszcze i fantastyczne nakrycia głowy, potłuczone flakony wonności, pojedynczą rubinowo-szklaną rękawicę.

— Ani śladu po nich, Wodzu — zameldował Hansi. — Ganz ausgeflogen. Wyfrunęli z klatki.

— To wracaj na dół — rozkazał Burkę. — Sprawdź, czy przeszukano wszystkie pokoje… a także wieże. Jeśli zobaczysz Uwego lub Czarnego Denny, przyślij ich do mnie. Musimy skoordynować plądrowanie.

— Zgadza się, Wodzu.

Ludzie pobiegli na dół szerokimi marmurowymi schodami.

Burkę podwinął nogawicę skórzanych spodni i zaczął masować spuchnięte miejsce wokół blizny. Gdy minęło znieczulenie spowodowane zapałem bojowym, noga zaczęła go boleć jak diabli. Do tego miał na plecach długą ranę ciętą, a ponadto około pięćdziesięciu siniaków i otarć, które też zaczęły dawać o sobie znać. Ale biorąc to wszystko pod uwagę, czuł się całkiem nieźle. Dobrze by było, gdyby to dotyczyło i reszty armii Motłochu.

Któryś z ewakuowanych uciekinierów porzucił kosz z winem i bułkami. Wódz z westchnieniem wziął się za jedzenie i picie. Na ulicach wokół pałacu Firvulagowie zbierali swych rannych i zabitych i formowali długie procesje idące ku śluzom Renu. Na rzece kołyszące się światełka wyznaczały miejsca, gdzie już przed świtem zaczęto przygotowywać do odwrotu małe stateczki. Tu i tam wśród dymiących ruin uparcie lojalni wobec Tanów ludzie kontynuowali daremny opór. Madame Guderian uprzedziła Burkego, że może się okazać, iż mieszkańcy Finiah wcale nie będą wdzięczni za wyzwolenie. Jak zwykle miała rację. Nadchodzą ciekawe czasy, niech to diabli porwą.

Westchnąwszy raz jeszcze, Burkę dopił wino, przeciągnął się, by rozprostować sztywniejące mięśnie, po czym podniósł porzucony przez któregoś z Tanów szal i wytarł nim sobie ciało pomalowane na czas wojny.


Moe Marshak posunął się kilka kroków w szeregu.

— Przestań się pchać, chłopczyku — warknęła śliczna czarnoskóra kobieta z domu rozkoszy.

Dwie pozostałe nie nosiły szarych obroży i dawno już znikły, odprowadzone do szalup krążących między Finiah i brzegiem Renu po stronie Wogezów. Motłoch dotrzymał obietnicy amnestii. Ale jeśli człowiek nosił obrożę, był tu pewien haczyk.

Oczywiście, Marshak wiedział wszystko o działalności sądu polowego. Pozostawał w jedności telepatycznej ze wszystkimi szarymi w swoim zasięgu, którzy rozmyślnie nie przecięli z nim komunikacji, jak to zrobiła czarna kobieta. Tanowie, dawcy siły i rozkoszy, odeszli. Gdy odlatywali na wschód, skierowali do pozostałych wzruszające pożegnanie, pieszczotliwe i współczujące, i na koniec wysłali falę ciepła, która popłynęła przez system nerwowy tych, którzy pozostali wierni. Tak więc szaroobrożowi jeńcy zamiast żalu i rozpaczy przeżywali złudne uczucie uczestniczenia w święcie. I nawet teraz, kiedy nadszedł koniec, mogli wzajemnie się pocieszać. Pokrewieństwo dusz nie znikło. Nikt z nich nie był samotny, chyba że sam tego zechciał.

Czarna kobieta stała przed sędziami, a jej oczy błyszczały. Gdy nadeszło pytanie, odpowiedziała prawie krzykiem:

— Tak! Na Boga, tak! Zróbcie to! Zwróćcie mi moje ja!

Strażnicy z Motłochu wyprowadzili ją przez drzwi znajdujące się na prawo od trybunału. Reszta szarych żałowała dezercji siostry, lecz uszanowała jej wybór; po raz ostatni zwróciła do niej myśli. Kobieta odepchnęła je, położyła głowę na pieńku. Drewniany młot uderzył w żelazne dłuto. Przeraźliwy ból. I cisza.

Nadeszła kolej Marshaka. Jak we śnie podał sędziom swe nazwisko, poprzednie zajęcie w Środowisku, datę przejścia przez bramę czasu. Najstarszy z sędziów wypowiedział formułę:

— Moe Marshak, nosząc szarą obrożę byłeś niewolnikiem pozaziemskiej rasy zmuszonym do współuczestnictwa w zniewoleniu ludzkości. Twoi tańscy władcy zostali pobici przez Koalicję Wolnych Ludzi i Firvulagow. Jako jeniec wojenny masz prawo do amnestii pod warunkiem, że zgodzisz się na usunięcie obroży. Jeśli się nie zgodzisz, zostaniesz skazany na karę śmierci. Zechciej teraz wybierać.

Wybrał.

Czuł, jak rozpalają się wszystkie nerwy jego ciała. Bratnie umysły pocieszały go pieśnią. Niezłomnie potwierdził z nimi jedność i wielki wybuch radości zatarł inne wrażenia: widok sędziów o zapadniętych oczach, dotyk chwytających go i ciągnących rąk, przeniknięcie do serca długiego ostrza i na koniec chłodny uścisk wód Renu.


Ryszard stał w małej ciemnej drewnianej kapliczce w wiosce Ukrytych Źródeł, gdzie złożono Martę. Widział ją przez falującą czerwonawą mgłę, mimo że Amerie próbowała go zapewniać, iż prawe oko ma praktycznie nie uszkodzone.

Nie był zły. Najwyżej rozczarowany, ponieważ Marteczka obiecała czekać. Czy nie zaplanowali wszystkiego razem? Czyż nie kochali się wzajemnie? To nie było w jej stylu: zrobić mu zawód po tym wszystkim, co razem przeżyli.

No cóż, będzie musiał coś wymyślić.

Gdy brał ją w ramiona skrzywił się trochę, bo zabolały go oparzenia. Tak lekka, tak biała. Cała w bieli. Kiedy otwierał drzwi, prawie upadł. Brak głębi widzenia z powodu tylko jednego oka.

— Bez znaczenia — powiedział do Marty. — Mogę nosić łatę jak prawdziwy pirat. Lecz trzymaj się mnie.

Zataczał się, ale szedł w stronę miejsca, gdzie stał latacz przykryty sieciami maskującymi, z jednym wspornikiem podwozia złamanym i jednym skrzydłem częściowo strzaskanym podczas bombardowania. Przecież grawomagnetyczny statek nie potrzebuje skrzydeł, by latać. Był jeszcze w dość dobrym stanie, by ich oboje przewieźć tam, gdzie chcieli być.

Amerie zauważyła Ryszarda w chwili, kiedy podnosił Martę do luku. Już biegła w jego stronę, a jej habit i welon powiewały.

— Ryszard! Stój!

Och, na pewno nie, pomyślał. Zrobiłem, co obiecałem. Teraz to wy macie wobec mnie zobowiązania.

Trudno było wnieść Martę do przechylonego na bok latacza. Ułożył ją wygodnie. Wyrzucił na zewnątrz Włócznię, zasilacz i inne rzeczy. Może jakiś spryciula wykombinuje pewnego dnia, jak to znowu naładować. A wtedy Madame Guderian niech się postara o drugi latacz, by zetrzeć z Ziemi resztkę tańskich miast i uczynić pliocen bezpiecznym dla starej, dobrej ludzkości.

— Tylko mnie nie proście, bym jeszcze poszoferował — wymamrotał. — Mam inne plany.

— Ryszard! — krzyknęła znowu zakonnica.

Pomachał jej przez okienko kabiny pilota i usiadł w osmalonym fotelu. Zamknął luk. Zapalić. Prąd na sieć zewnętrzną. Pali się siatka maskująca. Ho, ho. System środowiska wewnętrznego to żółte światło. Może spięcie na skutek piorunu. No… wytrzyma ile trzeba.

Szum latacza, który teraz się wzbijał, uspokajał Ryszarda. Pirat rzucił okiem w tył na Marteczkę, by się upewnić, że jest nadal bezpieczna. Jej sylwetka zafalowała i jakby zaczęła czerwienieć. Ale za chwilę wszystko było już w porządku, więc powiedział:

— Wystartuję łagodnie i powoli. Mamy tyle czasu, ile tylko zechcemy.

Amerie śledziła, jak ptak ze złamanym skrzydłem wznosi się w złote poranne słońce, pionowo jak pierwsza linia znaku, który nakreśliła w powietrzu. Mgła już się rozproszyła, zapowiadał się piękny dzień. Daleko na wschodzie gęstniała chmura dymu, ale górne wiatry pędziły ją w przeciwną stronę.

Samolot wznosił się coraz wyżej, aż zmienił się w malutką plamkę. Amerie zamrugała i w tej samej chwili plamka na jasnym sklepieniu niebios przestała być widoczna.


KONIEC

Druga Księga „Sagi o Plioceńskim Wygnaniu”, nosząca tytuł „Złota Obręcz”, opowiada o przygodach pozostałych czworga członków Grupy Zielonej w mieście stołecznym Tanów i o ich spotkaniu z przybyszami z północy, którzy próbują zrealizować ostatni etap planu Madame Guderian — plan wyzwolenia ludzkości pliocenu.

Загрузка...