Zagrały błyszczące trąby. Świta książęca radośnie wyjechała z bramy zamku Riom, wyćwiczone konie przysiadały na zadach i stawały dęba tańcząc radośnie, ale bez narażania na niebezpieczeństwo pań siedzących w niepewnych damskich siodłach. Usiane klejnotami rzędy końskie błyszczały w promieniach słońca, lecz entuzjazm tłumu wywoływali świetni jeźdźcy.
Błękitno-zielony odblask z ukazującego uroczystość monitora rzucał blade światło na szczupłą twarz Mercedes Lamballe, pogłębiając aż do czerni kolor jej kasztanowatych włosów.
— Turyści ciągną losy o wystąpienie w po»chodzie szlachty — wyjaśniła Grenfellowi. — O wiele zabawniej być człowiekiem z ludu, ale spróbuj im to wytłumaczyć. Oczywiście główne postacie grają zawodowcy.
Jan książę de Berry podniósł rękę i pozdrowił wiwatujące tłumy. Był ubrany w długą opończę w swoim herbowym kolorze błękitu, usianą białymi liliami. Jej rozcięte i podwinięte rękawy ukazywały bogatą podszewkę z żółtego brokatu. Olśniewająco białe pończochy księcia były ozdobione złoty mi świecidełkami, a przy jego butach błyszczały złote ostrogi. U boku de Berry’ego kłusował książę Karol Orleański, w pstrokatym ubraniu w tonach królewskiego szkarłatu, czerni i bieli; przy mieczu miał ciężki pendent bramowany dźwięcznymi dzwoneczkami. Reszta szlachty w orszaku, barwna jak ptaki na wiosnę, podążała za nimi w towarzystwie dam.
— Czy to nie jest niebezpieczne? — zapytał Grenfell. — Konie pod nie szkolonymi jeźdźcami? Sądziłem, że będziesz się trzymać robokoni.
Lamballe odpowiedziała cicho:
— To musi być prawdziwe. To jest Francja, sam o tym wiesz. Konie są specjalnie hodowane pod kątem wysokiej inteligencji i zrównoważenia.
Ku uczczeniu święta majowego narzeczona, księżniczka Bonne i cała jej świta, była odziana w malachitowo-zielone jedwabie. Szlachetnie urodzone dziewice miały na głowach niezwykłe nakrycia z początku XV wieku — ażurowe konstrukcje z pozłacanego, obsypanego klejnotami drutu, wystające jak uszy kota nad ich głowami w warkoczach. Fryzura księżniczki była jeszcze bardziej dziwaczna, z długimi złotymi rogami u skroni, na których powiewał biały batystowy woal udrapowany na drutach.
— Daj sygnał kwiaciarkom — powiedział Gaston z drugiego końca reżyserki.
Mercy Lamballe siedziała bez ruchu, wpatrując się jak urzeczona w świetny obraz. W porównaniu z antenami jej komunikatora dziwne nakrycia głów średniowiecznych księżniczek wyglądały niemal banalnie.
— Merce — powtórzył reżyser z łagodnym naciskiem. — Kwiaciarki!
Powoli wyciągnęła dłoń i włączyła tablicę rozdzielczą.
Znów zabrzmiały trąby, a tłum turystów-wieśniaków jęknął. Tuziny pyzatych dziewczynek w króciutkich białych i różowych sukienkach wybiegły z sadu; niosły kosze kwiatów jabłoni. Zaczęły dokazywać na drodze przed czołem książęcego pochodu — rozrzucały kwiaty, a flety i puzony uderzyły w wesołe tony. Żonglerzy, akrobaci i tańczący niedźwiedź wmieszali się w ciżbę. Księżniczka posyłała tłumowi całusy, a książę od czasu do czasu rozrzucał monety.
— Sygnał dla dworzan — powiedział Gaston.
Kobieta przy konsoli sterowniczej siedziała bez ruchu. Bryan Grenfell dostrzegł na jej czole krople potu, od których luźne pasma jej kasztanowatych włosów zrobiły się mokre. Usta miała zaciśnięte.
— Mercy, co ci jest? — szepnął Grenfell. — Co się stało?
— Nic — odpowiedziała zduszonym i napiętym głosem. — Dworzanie ruszyli, Gaston.
Trzech młodzieńców, także odzianych w zieleń, wypadło z lasu; galopowali w stronę procesji szlachty z pełnymi naręczami zielonych gałązek. Damy chichocząc posplatały je zaraz w wianuszki i ukoronowały nimi wybranych kawalerów. Mężczyźni odwzajemnili się wykwintnymi sznurami korali dla damzeli, po czym wszyscy udali się w stronę łąki, gdzie znajdował się ustrojony maik. Tymczasem bosonogie dziewczyny i uśmiechnięci, sterowani rozkazami z konsoli młodzieńcy rozdawali kwiaty i zielone gałązki wśród trochę zakłopotanego tłumu, wołając:
— Vert! Vert pour le mai!
Ściśle zgodnie z programem książę i jego świta zaczęli śpiewać przy akompaniamencie fletów:
Cest le mai, c’est le mai, Cest le joli mois de mai!
— Znowu fałszują — powiedział zirytowany Gaston. — Włącz nagrane głosy, Merce. I niech wyleci skowronek i trochę żółtych motyli. — Przełączył mikrofon na kanał sterowania i krzyknął: — Hej, Minou! Zabierz tę ferajnę sprzed konia Berry’ego. I pilnuj dzieciaka w czerwonym. Wygląda, jakby ciągnął za dzwoneczki na pendencie Orleańczyka.
Mercedes Lamballe włączyła zgodnie z poleceniem nagrane głosy. Tłum podjął ton pieśni, której nauczył się przez sen w drodze z koronacji Karola Wielkiego. Mercy dołączyła śpiew ptaków w kwitnącym sadzie i wysłała sygnał zwalniający zamknięcia ukrytych klatek z motylami. Bez rozkazu wywołała wonny wietrzyk, by ochłodzić turystów z Akwitanii, Neustra, Bloi, Foix i pozostałych „francuskich” planet Środowiska Galaktycznego, którzy wraz z frankofilami i mediewistami z tuzinów innych planet przybyli, żeby sycić się chwałą starej Owernii.
— Zaczyna im być gorąco. Bry — rzuciła Grenfellowi. — Przy powiewie lepiej się poczują.
Bryan słysząc, że Mercedes mówi bardziej normalnym głosem, odprężył się.
— Wydaje mi się, że ich zdolność przeżywania niewygód w imię skąpania się w kulturze widowiskowej ma swoje granice.
— Odtwarzamy przeszłość — powiedziała Lamballe — jaką chcielibyśmy mieć. Realia średniowiecznej Francji to zupełnie inna opereta.
— Mamy łazików, Merce. — Ręce Gastona tańczyły teraz po tablicy sterowniczej kierując wstępną choreografią orszaku majowego. — Widzę w tej pace dwóch czy trzech egzotów. Pewnie to ci od etnologii porównawczej z planety Krondak. przed którymi nas ostrzegano. Lepiej podeślij im trubadura, by ich zabawiał, póki nie włączą się do głównej grupy. Ci objazdowi strażacy są skłonni do wystawiania złych cenzurek, jeśli im się pozwala nudzić.
— Niektórzy z nas umieją zachować obiektywizm — powiedział łagodnie Grenfell.
Reżyser prychnął.
— No tak, ale ty nie jesteś tam i nie depczesz po końskim gównie w dziwacznym stroju pod gorącym słońcem planety o niskim subiektywnym poziomie tlenu i podwójnym subiektywnym ciążeniu!… Merce? Do cholery, dziecinko, ty znowu jesteś nieobecna?
Bryan wstał z fotela i podszedł do niej bardzo zatroskany.
— Gaston, czy ty nie widzisz, że ona jest chora?
— Nie jestem! — I nagle ostro zaprotestowała Mercy. — Przejdzie mi za minutę albo dwie. Trubadur wysłany, Gastonie.
Monitor pokazał najazd na śpiewaka, który skłonił się grupce maruderów, uderzył w struny lutni i zaczął umiejętnie zaganiać ludzi w stronę maiku, czarując równocześnie pieśnią. Reżyserkę wypełniła ostra słodycz jego tenorowego głosu. Śpiewał najpierw po francusku, później w standardowej angielszczyźnie Ludzkiego Państwa Środowiska Galaktycznego dla tych. którzy nie byli biegli w lingwistyce archaicznej.
Le temps a laisse son manteau De vent, de froidure et de pluie, Et s’est vestu de broderie De soleil luisant — cler et beau.
Autentyczny skowronek dodał swą kodę do pieśni minstrela. Mercy pochyliła głowę; na konsolę przed nią spadły łzy. Ta cholerna pieśń. I wiosna w Owernii. I zapieprzone skowronki, i retrogenetyczne motyle, i ufryzowane łąki, i sady pełne zachwyconych ludzi z odległych planet, gdzie życie było twarde, ale wyzwanie podejmowali wszyscy, prócz trafiających się, oczywiście, niewydarzeńców paskudzących przepiękny, nieustannie rozwijający się gobelin Środowiska Galaktycznego. Tak niewydarzonych jak Mercy Lamballe.
— Beaucoup żałuję, chłopcy — powiedziała ze smutnym uśmiechem. — Nie ta faza księżyca, przypuszczam. Albo staroceltycki bunt. Bry, po prostu wybrałeś zły dzień na wizytę w tym zwariowanym miejscu. Przepraszam.
— Bo wy wszyscy, Celtowie, macie hopla — wytłumaczył ją Gaston z jowialną serdecznością. — Tam w paradzie Króla Słońca jest taki bretoński inżynier, który mi opowiadał, że nie potrafi przelecieć dziewczyny inaczej, jak na głazie megalitycznym. Jazda, dziecinko. Przedstawienie musi jeszcze trwać.
Na monitorze tancerze wokół maiku wywijali wstęgami i obracali się w skomplikowanych figurach. Książę de Berry i reszta aktorów w jego otoczeniu pozwalali wstrząśniętym turystom podziwiać całkowicie prawdziwe klejnoty zdobiące ich kostiumy. Flety piszczały, dudy jęczały, handlarze oferowali owoce kandyzowane i wino, pasterze przyzwalali głaskać swe jagnięta, a słońce uśmiechało się z góry. Wszyscy byli szczęśliwi w la douce France A. D. 1410 i miało to trwać jeszcze przez sześć godzin, podczas turnieju rycerskiego i wieńczącej święto uczty.
A potem zmęczeni turyści, których dzieliło siedemset lat od średniowiecznego świata księcia de Berry, pomkną komfortowymi podziemnymi pociągami ku następnej kąpieli kulturalnej w Wersalu. Bryan zaś, Grenfell i Mercy Lamballe, gdy zapadnie zmrok, pójdą do sadu, by umówić się na wspólny rejs do Ajaccio i by ustalić, ile przeżyło motyli.
W pokoju pogotowia centrali Lizbońskiej Sieci Energetycznej zawyła syrena alarmowa.
— No, do diabła, tak czy inaczej miałam się już zwijać — powiedziała wielka Georgina. Podniosła przenośny klimatyzator swej zbroi i z głośnym tupotem podeszła ż hełmem pod pachą do wiertni.
Stein Oleson trzasnął kartami o stół; jego kielich z wódką przewrócił się. Alkohol popłynął po niewielkiej kupce sztonów leżących przed Olesonem.
— A ja mam sekwens królewski i pierwszą dziś przyzwoitą pulę! Zasrane szczęście w pieprzonej grze! — Chwiejnie powstał z miejsca, tak że przewrócił wzmocnione krzesło. Stojąc już, nadal się chwiał. Dwa metry piętnaście szalonego, pięknego brzydala. Czerwone żyłki na białkach jego oczu dziwnie kontrastowały z jasnoniebieskimi tęczówkami. Oleson obrzucił wściekłym wzrokiem pozostałych graczy i zacisnął pięści w pancernych serworękawicach.
Hubert parsknął rubasznym śmiechem. Mógł się śmiać, odchodził od gry jako zwycięzca.
— Niezła pulka! Wypuść parę, Stein. Płacz nad rozlanym mlekiem. Nic ci w grze nie pomoże.
Włączył się czwarty gracz:
— Mówiłem ci, Steinie, żebyś podczas picia uważał na zakrętach. No i popatrz! Zjeżdżamy, a ty znowu jesteś nabuzowany.
Oleson spojrzał na niego z miażdżącą pogardą. Rzucił na podłogę ogniotrwały kombinezon, wlazł do własnej wiertni i zaczął włączać przewody.
— A ty, Jango, trzymaj pysk. Nawet zapruty na amen wiercę dokładniej niż którykolwiek z małych portugalskich gównojadów.
— Och. chłopaki — powiedział Hubert — przestaniecie wy tam?
— Popróbuj się skumplować z zapitym, zakutym skandynawskim łbem! — odparł Jango. Wysmarkał się na sposób iberyjski nad kołnierzem swej zbroi i zapiął hełm.
Oleson zadrwił:
— A wy mnie nazywacie brudasem!
Kiedy sprawdzali zespoły pancerzy, Georgina, która była szefem ich zespołu, przekazała przez interkom złe wiadomości:
— Na tunelu głównym Cabo da Roca-Azory, siedemset dziewięćdziesiąt trzy kilometry stąd, zawaliło. Na tunelu obsługi też. Prześlizg trzeciego stopnia z przewaleniem warstw, ale przynajmniej zamknięto przetokę. Wygląda na dłuższą zabawę, dzieci.
Stein Oleson włączył zasilanie. Stuosiemdziesięciotonowa wiertnią, w której siedział, uniosła się trzydzieści centymetrów nad pomost, wysunęła ze swego boksu i potoczyła w dół rampy; machała przy tym sterami jak z lekka podgazowany żelazny dinozaur.
— Mądre de deus — warknął Jango. Jego maszyna podążyła za Steinem, w najściślejszej zgodzie z regulaminem ruchu. — On jest niebezpieczny dla otoczenia. Georgino. Niech mnie diabli wezmą, jeśli zgodzę się z nim pracować w parze. Mówię ci, że składam skargę do związku zawodowego! Czy ty chciałabyś, żeby jedyną przegrodą między twoim tyłkiem a płynnym bazaltem był pijany tuman?
Gromki śmiech Olesona rozległ się we wszystkich uszach.
— No, to jazda, wal do związku, mięczaku! A potem szukaj sobie roboty na twoje nerwy. Na przykład wiercenie dziur w serze szwajcarskim twoim…
— Dacie spokój tym bzdurom? — włączyła się znudzona Georgina. — Hubey, na tej zmianie robisz w parze z Jango, a ja ze Steinem.
— Chwileczkę, Georgino… — zaczął Oleson.
— To polecenie, Stein. — Włączyła śluzę powietrzną. — Ty i Duża Mamusia przeciw całemu światu, chłopaczku. A jeśli nie wytrzeźwiejesz, zanim dotrzemy do zawału, poleć duszę Bogu. Fruwamy, dzieci.
Masywne, jedenastometrowej wysokości i niemalże takiej samej grubości wrota rozsunęły się; ukazało się wejście do ostro opadającego tunelu obsługi. Georgina wprowadziła koordynaty zawału do autohełmów ich wiertni. Na pewien czas mogli się odprężyć, kręcić we wnętrzu pancerzy, a może i parę razy pociągnąć środek na dobry nastrój. Mknęli z szybkością pięciuset kilometrów na godzinę w stronę tkwiącego pod dnem Atlantyku paskudztwa.
Stein Oleson zwiększył dopływ tlenu wewnątrz swojego pancerza i zaaplikował sobie zastrzyk otrzeźwiająco-pobudzający. Następnie zażądał od podzespołu żywieniowego litra surowych jajek i puree z wędzonego śledzia wraz z ulubionym klinem na kaca — akwawitem. Wszystko w zbroi.
W odbiorniku hełmu usłyszał przyciszony pomruk:
— Cholerny atawistyczny rozrabiaka. Powinien sobie zamontować dwa rogi byka na hełmie i wciągnąć na żelazny tyłek szorty z niedźwiedziej skóry.
Stein uśmiechnął się mimo woli. Najbardziej lubił marzyć o tym, że jest wikingiem. Albo, jako że był pochodzenia zarówno norweskiego, jak i szwedzkiego, że należy do grabieżczych Waregów, z mieczem w ręku przebijającym się na południe przez starożytną Rosję. Jak wspaniale byłoby odpowiadać na zniewagi ciosem topora lub miecza, będąc uwolnionym z pęt głupiej cywilizacji! Pozwalać palącej wściekłości płonąć jak powinna, także pozwalać wlewać siłę do bitwy w jego potężne muskuły! Brać mocne płowowłose kobiety, które najpierw by z nim walczyły, a następnie otwierały się w słodkim poddaniu! Do takiego życia był stworzony.
Ale na nieszczęście dla Steina Olesona kultura dzikich ludzi zaginęła w Erze Galaktycznej, opłakiwana tylko przez paru etnologów, subtelności zaś nowego barbarzyństwa intelektualnego były poza jego zdolnościami pojmowania. Podniecającą i niebezpieczną pracę, którą wykonywał, zapewnił mu współczujący komputer, ale głód duszy Olesona pozostał nie zaspokojony. Stein nigdy nie brał pod uwagę możliwości emigracji ku gwiazdom; zresztą na żadnej kolonii ludzkiej w Środowisku Galaktycznym nie było pierwotnego Edenu. Plazma zarodkowa człowieka stała się zbyt cenna, by ją trwonić na relikty neolitu. Wszystkie siedemset osiemdziesiąt trzy nowe, zasiedlone przez ludzi planety były kompletnie ucywilizowane, związane etyką Pojednania i zobowiązane przyczyniać się do z wolna tworzącej się Całości. Kto zatęsknił za dawnymi, łatwiejszymi czasami, musiał się zadowolić oglądaniem pracowicie odtworzonych ze Starej Ziemi inscenizacji dawnych kultur lub uczestnictwem w cudownie wyreżyserowanych Pochodach Historycznych, prawie, choć niezupełnie, autentycznych do najdrobniejszych szczegółów, które pozwalały każdemu aktywnie sycić się wyobrażonymi fragmentami jego dziedzictwa.
Stein, urodzony na Starej Ziemi, ledwie wyszedł z wieku chłopięcego, a już pojechał podczas wakacji wraz z grupą kolegów-studentów obejrzeć Sagę Fjordlandu. Odbył więc podróż z Metropolii Chicago do Skandynawii. Wyrzucono go stamtąd i obłożono wysoką grzywną, gdy w czasie Parady Najeźdźców na Drakkarach rzucił się w środek pseudobitwy i odciął kudłatemu Normanowi rękę, bo chciał „uratować” przed zgwałceniem porwaną brytyjską dziewicę. (Zraniony aktor odniósł się ze stoicyzmem do perspektywy trzymiesięcznego pobytu w basenie regeneracyjnym. , . Po prostu ryzyko zawodowe, chłopcze” — powiedział swemu pełnemu wyrzutów sumienia napastnikowi. )
W kilka lat później, gdy Stein dorósł, a praca zapewniła mu pewnego rodzaju wyzwolenie, udał się ponownie do Skandynawii, by obejrzeć korowody Sag. Tym razem wydały mu się nędzne. Uszczęśliwionych kosmicznych turystów z Trondelagu, Thule, Finnmarku i innych „skandynawskich” planet ocenił jako kupę głupich przebierańców, płytkich błaznów, pretensjonalną hołotę, onanistów, nędznych poszukiwaczy utraconej tożsamości.
— A co zrobicie, gdy się dowiecie, kim jesteście, praprawnuki z probówki? — awanturował się po pijanemu na Uczcie Valhalli. — Wracajcie tam, skądżeście przylecieli, na nowe planety otrzymane od potworów! — Po czym wlazł na stół Aesira i oddał mocz do pucharu z miodem.
Znów go wyrzucono i ukarano grzywną. Tym razem jego karta kredytowa została naznaczona w taki sposób, że biuro każdego z festiwali historycznych automatycznie odmawiało mu udziału…
Wiertnie pędziły pod skłonem kontynentalnym; w świetle reflektorów ściany tunelu połyskiwały różem, zielenią i bielą. Później maszyny wleciały w strefę ciemnych bazaltów dna oceanicznego pod Głębią Tagu. Tunel roboczy leżał trzy kilometry poniżej wód morskich i dziesięć nad rozpalonym płaszczem ziemskim.
Lecąc dwójkami przez litosferę, członkowie zespołu mieli wrażenie, że posuwają się po gigantycznej rampie nagłymi skokami w dół w regularnych odstępach. Wiertnie posuwały się w poziomie, po czym pikowały ostro ku nowej poziomej płaszczyźnie, powtarzając w ten sposób manewry co parę chwil. Tunel roboczy biegł po łuku krzywizny Ziemi jako system prostych odcinków. Musiało tak być, ponieważ był połączony z odwiertem zasilania — równoległym tunelem średnicy ledwie takiej, by mogła się w nim w razie poważniejszych napraw zmieścić pojedyncza wiertnią. Większość skomplikowanego podmorskiego systemu energetycznego była tak zbudowana, że co dziesięć kilometrów poprzeczne sztolnie umożliwiające brygadom konserwatorskim łatwy dostęp łączyły tunele robocze i odwierty zasilania.
Jeśli jednak było to konieczne, wiertnie mogły przebić się przez twarde ściany tunelu roboczego i wyryć sobie drogę do odwiertu zasilania pod każdym kątem.
Do chwili kiedy w Lizbonie rozległ się sygnał alarmu, główny tunel między kontynentem europejskim i rozległymi fermami morskimi Azorów żarzył się w oślepiającym promieniu fotonowym. Definitywna odpowiedź na odwieczny ziemski głód energetyczny. O tej porze dnia miał swe źródło w blasku słońca nad Centrum Zbiorczym 39 Systemu w Serra da Estrela. Wraz z jego siostrzanymi centralami w Jiuquanie, Platformy Akebono i Cedar Bluffs, Kanzas, zbierał i rozdzielał energię słoneczną do użytku odbiorców położonych wzdłuż 39 równoleżnika szerokości geograficznej północnej. Układ koronkowych wież stratosferycznych, zabezpieczonych przed działaniem grawitacji i sięgających wysoko nad strefę zmiennej pogody, zbierał z bezchmurnego nieba promienie słoneczne, przetwarzał je w spójne wiązki i przesyłał w dół bezpieczną, podziemną siecią tuneli głównych oraz doprowadzających miejscowych w celu ich rozdziału. Foton portugalskiego (albo chińskiego, pacyficznego czy kanzaskiego) światła dziennego był kierowany działającymi w tunelach zwierciadłami plazmatycznymi i szybciej niż mgnienie oka docierał do ludzi na mglistych fermach Atlantyku Północnego. Farmerzy oceaniczni używali tej energii do wszystkiego — od napędzania kombajnów podmorskich do elektrycznego ogrzewania koców. Odbiorców niewiele obchodziło, skąd energia pochodzi.
Jak we wszystkich tunelach energetycznych na Ziemi, tak i linię Cabo da Roca-Azory regularnie patrolowały małe roboty gąsienicowe z ładowarkami. Gdy na skutek słabych ruchów skorupy ziemskiej zdarzały się zwykle wypadki pierwszego stopnia, nie przerywające toru promienia fotonowego, roboty były zdolne do wykonywania samodzielnie drobnych napraw. Drugim stopniem określano wypadki poważniejsze i wówczas tunel automatycznie zamykano. Na przykład drgania ziemi mogły odrobinę przesunąć oś tunelu albo uszkodzić którąś z ważnych stacji zwierciadeł. Wtedy z powierzchni na miejsce uszkodzenia śpieszyły tunelem roboczym brygady i zwykle naprawy wykonywano bardzo szybko.
Ale tego dnia wstrząs tektoniczny zaliczono do trzeciego stopnia. Drgnęła strefa załamania Despacho i w odpowiedzi na to powstała sieć drobniejszych uskoków w podoceanicznym bazalcie. Na odcinku trzech kilometrów wokół obu tuneli rozpalona skała poruszyła się z północy na południe i ze wschodu na zachód, co spowodowało zawał nie tylko w odwiercie zasalania, ale i w tunelu roboczym o wiele większej średnicy. Stacja zwierciadeł wyparowała w maleńkim wybuchu termonuklearnym, a przez jedną mikrosekundę, zanim zadziałały wyłączniki awaryjne, płynął swobodnie palący — strumień fotonów. Przebił ścianę odwiertu, wypalił w skorupie ziemskiej prosto na zachód otwór i dobiegł do dna morskiego. W momencie gdy został już wyłączony, w płynnej skale eksplodowała para wodna, co skutecznie zamknęło przetokę. Ale duży obszar, dawniej dość stabilnej skały, zmienił się w kupę rumoszu, spieczonego mułu morskiego i z wolna stygnących gniazd stopionej lawy.
W sekundę po wypadku dostawę energii dla Azorów przywrócono okrężną drogą. Do ukończenia naprawy, wyspy będą pobierały w większości moc z Centrum Zbiorczego 38 Systemu na północny zachód od Lorca w Hiszpanii, via Gibraltar i Maderę. Z obu końców uszkodzonego odwiertu brygady awaryjne wezmą się za uprzątanie bałaganu, odbudowę zwierciadeł i montaż tulei wzmacniających w tunelach, przechodzących przez nowo utworzoną strefę niestabilności geologicznej. A wtedy wróci światło.
— Prowadzący Lizbona, tu Ponta Del Trzy-Alfa, zgłaszam się na Kiom siedem-dziewięć-siedem, odbiór.
— Tu Lizbona Szesnaście-Echo, słyszę cię, Ponta Del — powiedziała Georgina. — Jesteśmy na siedem-osiem-zero i lecimy… Siedem-osiem-pięć… Siedem-dziewięć-zero… Przy zawale, siedem-dziewięć-dwa. Wy, chłopcy, bierzecie się za przetokę?
— Na bank, Lizbona, z jedną wiertnią na kanale dla połączenia. Kopę lat, Georgina. Musimy skończyć z takimi spotkaniami jak to! Postaw najlepszego wiertacza na przewiercie głównej linii, kochana. To jest podstępna kanalia, słucham.
— Nie ma strachu, Ponta Del. Larry, wkrótce się spotkamy, najmilszy. Szesnaście-Echo, koniec.
Stein Oleson zgrzytnął zębami i chwycił podwójny drążek sterowniczy swej maszyny. Wiedział, że jest najlepszy w całej Lizbonie. Nikt nie wiercił precyzyjniej niż on. Pęcherze lawy, anomalie magnetyczne — nic nie mogło go zbić z najdokładniej wytyczonej osi. Przygotował się do odpalenia.
— Hubert, ty na przewiert głównej linii — poleciła Georgina.
Stein skręcił się z upokorzenia i wściekłości. Mdląca mieszanina żółci i wędzonego śledzia podeszła mu pod gardło. Przełknął ją. odetchnął i czekał.
— Jango, ty za Hubeyem zakładasz tuleje, aż dojdziecie do zwierciadła. Wtedy weź się za nie. Steinie, ty i ja otwieramy tunel roboczy.
— Tak jest, Georgino — odpowiedział spokojnie Stein. Nacisnął guzik na prawym drążku.
Zielonkawobiały promień wytrysnął z dziobu wiertni. Pomału dwie wielkie maszyny zaczęły przebijać się przez osuwisko czarnych dymiących skał, a małe roboty samoładujące krzątały się wokoło wywożąc rumowisko.
Klan Voorheesów wybrał się w kosmos niemal natychmiast po Wielkiej Interwencji. Można się było tego spodziewać po potomkach szyprów z Nowego Amsterdamu oraz czterech pokoleń amerykańskich lotników marynarki; tęsknota za dalekimi horyzontami była zakodowana w genach Voorheesów.
Ryszard Voorhees i jego starsze rodzeństwo: Farnum i Evelyn, urodzili się na Assawompsecie, jednej z większych „amerykańskich” planet, gdzie ich rodzice służyli w bazie Czternastej Floty. Far i Ewie zgodnie z tradycją rodzinną byli oficerami liniowymi. Ona dowodziła kurierskim statkiem dyplomatycznym, on transportowcem kolonistów, wielkości asteroidu. Oboje odznaczyli się podczas krótkiej Rebelii Metapsychicznej lat osiemdziesiątych, z chlubą dla nazwiska, służby i w ogóle ludzkości.
Poza tym był jeszcze Ryszard.
On też pożeglował ku gwiazdom, ale nie w służbie rządowej. Sztywną wojskową hierarchię uważał za odrażającą, ponadto był skrajnym ksenofobem. W Bazie Sektora Assawompsetu częstymi gośćmi byli członkowie pięciu obcych ras, a Ryszard bał się ich i nienawidził od dziecka. Później, w szkole, znalazł racjonalne przesłanki tego lęku dzięki lekturze o półwieczu poprzedzającym Interwencję na Starej Ziemi, kiedy coraz częstsze sondowania przez zapalonych antropologów ze Środowiska niepokoiły, a czasem też przerażały ludzkość. Krondakowie byli odpowiedzialni za wyjątkowo nietaktowne eksperymenty, natomiast załogi statków z pewnych planet Simbiari zniżały się nawet do intryg wśród mieszkańców Ziemi, gdy ogarniała je nuda podczas długich rejsów dozorowania.
Rada Galaktyczna ostro reagowała na takie, na szczęście nieliczne, wykroczenia. Nie mniej w folklorze ludzkości pozostał osad dawnej psychozy „inwazji kosmitów” nawet wtedy, kiedy Interwencja otworzyła jej drogę do gwiazd. Wśród kolonistów ludzkich nader pospolite były lżejsze objawy ksenofobii, niewielu jednak ludzi hołdowało temu przesądowi tak bardzo jak Ryszard Voorhees.
Irracjonalne lęki dzieciństwa, wzmagane poczuciem wyobcowania, zmieniły się u dorosłego Ryszarda w palącą nienawiść. Odrzucił możliwość służby dla Środowiska i zamiast tego wybrał zawód kosmonauty handlowego. W ten sposób mógł swobodnie dobierać członków załogi i wybierać porty do lądowania. Farnum i Evelyn starali się być wyrozumiali dla problemów brata, ale Ryszard aż nazbyt dobrze wiedział, że między sobą oficerowie Floty patrzyli na niego z góry.
— Nasz brat kupiec — mawiali ze śmiechem. — Cóż, to przynajmniej nie tak źle, jak gdyby został piratem.
Ryszard przez ponad dwadzieścia lat musiał udawać, że z uśmiechem przyjmuje ich docinki. Przez ten czas piął się w karierze zawodowej od robotnika pokładowego przez mata, wynajętego kapitana statku do pozycji szefa i armatora. Bo wreszcie nadszedł dzień, kiedy stanął koło doku Astroportu Bedford i podziwiał smukłą, ćwierćkilometrową sylwetkę CSS Wolverton Mountain; napawał się myślą, że jest on jego własnością. Statek był ekspresowcem dla Bardzo Ważnych Osobistości, wyposażonym w najsilniejszy translator nadświetlny oraz ogromny zespół napędu bezinercyjnego dla podróży z szybkościami podświetlnymi. Voorhees kazał zlikwidować przedziały pasażerskie i przerobić statek na pełnoautomatyczny ekspresowiec towarowy, który z czasem przynosił naprawdę wielkie pieniądze.
Ogłosił, że nie istnieje dla niego podróż zbyt długa czy zbyt niebezpieczna, nie ma ryzyka, któremu nie byłby gotów stawić czoło, by przewieźć niezwykły lub rozpaczliwie potrzebny ładunek do dowolnego punktu Galaktyki. I zgłosili się klienci.
W następnych latach Ryszard Voorhees ośmiokrotnie odbył przerażająco niebezpieczny rejs do Jądra Galaktyki, zanim nie porzucono ledwie tam wegetujących kolonii. Spalił osiem kompletów kryształów ypsilon-pola energetycznego i niemal wywołał krótkie spięcie we własnym układzie nerwowym w rekordowym locie do Gromady Herkulesa. Woził leki, sprzęt ratowniczy i części zamienne dla niezbędnych maszyn. Dostarczał pośpieszne przesyłki z próbkami rud i kulturami podejrzanych organizmów z zewnętrznych kolonii ludzkich do wielkich laboratoriów Starej Ziemi. Uratował Bafut od katastrofy eugenicznej dzięki natychmiastowemu transportowi zastępczej spermy. Zapewnił łagodną satysfakcję umierającemu potentatowi finansowemu — zawiózł mu na daleki System Kumberlandzki z maksymalną szybkością jedną bezcenną butelkę whisky „Jack Daniels” z Ziemi. Transportował prawie wszystko, z wyjątkiem serum do Nome i korespondencji na Garcię.
Ryszard Voorhees stał się bogaty i niemal sławny, przeszedł kurację odmładzającą, zainteresował się starymi samolotami i rzadkimi rocznikami ziemskich win, słodyczami dla smakoszy i tancerkami, zapuścił wielkie czarne wąsy, a swojemu dystyngowanemu starszemu bratu i siostrze oświadczył, żeby się odpieprzyli.
I wówczas, pewnego dnia w 2110 roku, Ryszard posiał ziarno własnej zguby.
Był jak zwykle sam na mostku kapitańskim Wolverton Mountain pogrążonego głęboko w szarej nicości podprzestrzeni, lecąc na łeb na szyję ku samotnemu układowi planetarnemu Orissy odległemu o 1870 lat świetlnych na południe od równika galaktycznego. Ładunek stanowiła wielka i skomplikowana świątynia Jagannatha, włącznie ze świętymi obrazami i taborem kołowym, przeznaczona do zastąpienia przypadkowo zniszczonego ośrodka religijnego na skolonizowanej przez Hindusów planecie. Rzemieślnicy ze Starej Ziemi przy użyciu narzędzi i starożytnych wzorów, teraz niedostępnych dla ich kolonialnych kuzynów, stworzyli doskonałą kopię, ale zabrało im to zbyt wiele czasu. Kontrakt zawarty przez Voorheesa zobowiązywał go do dostarczenia świątyni i jej rzeźb do Orissy w ciągu siedemnastu dni, przed miejscowym świętem Rath Yatra, podczas którego wizerunek boga miał być przeniesiony w uroczystej procesji ze świątyni do letniej rezydencji. Gdyby statek przybył później, a wierni byliby zmuszeni obchodzić święte dni bez świętej budowli i obrazów, honorarium przewoźnika miało być obniżone o połowę. A było bardzo wysokie.
Voorhees uważał, że stawi się na czas. Zaprogramował maksymalnie napiętą nadprzestrzenną krzywą łańcuchową, upewnił się, że ma dość dodatkowego paliwa na wypadek przełamywania kolejnych powierzchni w skróconym reżimie i zasiadł do partii szachów z komputerem sterującym oraz wymiany ploteczek zawodowych z innymi systemami statku. Z wyjątkiem kapitana, Wolverton Mountain był całkowicie zautomatyzowany, ale Ryszard miał jeszcze tyle szczątkowych skłonności towarzyskich, że zaprogramował wszystkie zrobotyzowane systemy na indywidualne świadomości i głosy, jak również dał im wejście na informacje ze skandalizujących pisemek z jego ulubionych planet, dowcipy oraz pochlebstwa. Pomagało to spędzać czas.
— Łączność do mostku — odezwał się uroczy kontralt, przerywając atak Ryszarda na królową komputera.
— Tu Voorhees. Co takiego, kochana Lily?
— Przyjęliśmy aktualny podprzestrzenny sygnał wezwania pomocy — odpowiedział system. — Poltrojański statek badawczy ugrzązł w matrycy z defektem translatora. Nawigacja ustala jego pseudopołożenie.
Cholerne, szczerzące zęby karzełki! Prawdopodobnie wścibiały tu nosy, intrygując jak zwykle, a tymczasem ich u-kryształy psuły się z braku konserwacji.
— Nawigacja do mostku.
— Tak. Fred?
— Zagrożony statek jest cholernie blisko naszej łańcuchowej. Kapitanie. Mają szczęście. W tej hiperwarstwie nie ma dużego ruchu.
Ryszard wziął pionka w garść i zacisnął pięść. Więc teraz ma się zabawiać w pielęgniarkę dla tych pedałków. I na pewniaka pożegnać się serdecznie z połową honorarium z Orissy. Biorąc pod uwagę niezdarność Poltrojan i fakt, że na Wolverton Mountain są tylko trzy pozapokładowe roboty inżynierskie, naprawa zajmie prawdopodobnie szereg subiektywnych dni. Gdyby na znajdującym się w niebezpieczeństwie statku lecieli ludzie, nie byłoby kwestii. Ale nieziemcy?
— Potwierdziłam odbiór wezwania o pomoc — przekazała Lily. — Statek poltrojański ma uszkodzony system przeżyciowy. Awaria trwa już od pewnego czasu, Kapitanie.
O, do diabła. Do Orissy zostało mu tylko dwa dni lotu. Poltrusie z pewnością wytrzymają jeszcze parę dni. Odnajdzie ich w drodze powrotnej.
— Wszystkie systemy, uwaga. Kontynuacja lotu po wektorze podprzestrzennym. Lily, masz wymazać z logu to wezwanie pomocy i wszystkie następujące po nim rozmowy między statkami i wewnątrz statku, gdy powiem „punkt”. Gotowe. Punkt.
Ryszard Voorhees dostarczył ładunek na czas i otrzymał pełne wynagrodzenie od wdzięcznych czcicieli Jagannatha.
Poltrojanom udzielił pomocy krążownik Floty Lylmików mniej więcej w tym samym czasie, kiedy Voorhees cumował na Orissie. Gdy nadeszła pomoc.
Poltrojanie mieli zapas tlenu na mniej niż piętnaście godzin.
Przekazali zapis pierwszej odpowiedzi statku Voorheesa na wezwanie pomocy do Trybunału Sektora. Gdy Ryszard powrócił do Assawompsetu, aresztowano go pod zarzutem pogwałcenia Kodeksu Altruizmu Galaktycznego część 24: „Obowiązki Etyczne Statków w Przestrzeni Międzygwiezdnej”.
Po udowodnieniu słuszności zarzutów, Ryszarda Voorheesa obłożono grzywną na niesłychaną sumę, która pochłonęła większość jego majątku. Woherton Mountain został skonfiskowany, a jego kapitanowi odebrano prawo do żeglugi kosmicznej oraz handlu międzygwiezdnego w jakiejkolwiek formie na resztę życia biologicznego.
— Myślę, że odwiedzę Stary Świat — zwierzył się Ryszard swemu adwokatowi po zakończeniu rozprawy. — Mówią, że to najlepsze miejsce, by sobie rozwalić łeb.
Felicja Landry, z paralizatorem w prawej dłoni, siedziała wyprostowana w siodle na grzbiecie swego trzytonowego verrula. Skłoniła głowę w podziękowaniu za owację. Na wielką grę zebrało się wokół stadionu pięćdziesiąt tysięcy fanów — wspaniała frekwencja na tak małej planecie jak Akadia.
Landy skłoniła verrula do skomplikowanych ewolucji wyższej szkoły jazdy. Odrażające zwierzę, przypominające nosorożca na szczudłowatych nogach, z zębatą grzywą ceratopsa na szyi i złymi, płonącymi oczami, tanecznym pląsem przeszło wśród leżących ciał, nie nadepnąwszy na żadne. Ze wszystkich graczy na wysypanej trocinami arenie w białozieloną kratę tylko Landry była przytomna i tylko ona siedziała w siodle.
Pozostałe verrule w bocznych zagrodach za linią burladero dołączyły się trąbieniem do oklasków tłumu. Z niedbałą gracją Felicja zmusiła swego wierzchowca, by podniósł rogiem na nosie purpurowy pierścień, po czym ruszyła galopem do nie bronionej bramki Białych Skrzydeł, chociaż nie było już potrzeby pośpiechu.
— Lan-dree! Lan-dree! — wrzeszczeli widzowie.
Zdawało się, że dziewczyna i zwierzę wpakują się do głębokiej bramki na końcu boiska. Ale w ostatniej chwili Landy ostro ściągnęła verrulowi wodze i milcząco wydała rozkaz. Stworzenie zawróciło w miejscu i podrzuciło potworną, wielką prawie jak cała Felicja, głową. Pierścień wyleciał w powietrze i wylądował dokładnie pośrodku bramki. Na sygnalizatorze goli zapaliło się światło i rozległ triumfalny dźwięk syreny.
— Lan-DREEE!
Dziewczyna podniosła paralizator nad głowę i wykrzyknęła odpowiedź tłumowi. Jej ciałem wstrząsnęły dreszcze potężnego orgazmu. Przez długą chwilę nic nie widziała; nie słyszała też grzmotu dzwonu sędziego głównego, obwieszczającego koniec zawodów.
Gdy wróciła do przytomności, uśmiechnęła się łaskawie do podskakującego, gestykulującego tłumu. Święćcie moje zwycięstwo, ludzie-dzieci-kochankowie. Wykrzykujcie me imię. Ale się nie pchajcie.
— Lan-dree! Lan-dree! Lan-dree!
Podbiegł do niej arbiter z proporcem czempionatu zwisającym na końcu długiej lancy. Felicja schowała paralizator do kabury, wzięła flagę i podniosła w górę. Siedząc na verrulu powoli okrążała stadion; wraz ze zwierzęciem odpowiadała skinieniem głowy na ogłuszającą owację kibiców zarówno Zielonych Młotów, jak i Białych Skrzydeł.
Nigdy przed tym nie było takiej rundy gier. Nigdy takiego meczu o mistrzostwo. Nigdy — zanim pojawiła się Felicja Landry.
Zwariowana na punkcie sportu ludność „kanadyjskiej” Akadii bardzo poważnie odnosiła się do meczów ringhokeja. Początkowo traktowała wrogo Felicję za to. że ośmieliła się grać w tak niebezpieczną grę. Mała, drobna, lecz o niezwykle mocnym ciele i umyśle, z niesamowitą zdolnością panowania nad złośliwymi wierzchowymi verrulami, Felicja pokonała utalentowanych i doświadczonych graczy płci męskiej i w ciągu swego pierwszego sezonu, podczas którego wystąpiła jako zawodowiec, stała się idolem sportowym. Grała zarówno w ataku, jak i obronie; jej błyskawiczne strzały z paralizatora przeszły do legendy; nigdy nie przegrywała.
W tym ostatnim meczu o mistrzostwo strzeliła osiem goli przez co ustanowiła nowy rekord. W ostatnim gemie, gdy wszyscy gracze jej zespołu leżeli powaleni, sama jedna odparła ostatni atak Białych Skrzydeł na bramkę Zielonych Młotów. Czterech upartych olbrzymów z drużyny Białych Skrzydeł padło na ziemię, nim triumfalnie strzeliła ostatniego, decydującego gola.
Oklaskujcie. Adorujcie. Mówicie, że jestem waszą królową-kochanką-ofiarą. Tylko trzymajcie się z daleka.
Drobna na grzbiecie monstrualnego zwierza, Felicja skierowała verrula ku wyjściu dla graczy. Miała na sobie mieniącą się zieloną krótką spódniczkę i zsunięty na tył głowy hełm z zielonymi piórami. Powiewająca grzywa jej platynowych włosów zmieniła się teraz w zwisające kosmyki przylepione do czarnej impregnowanej skóry kusej zbroi, którą nosiła na wzór greckich hoplitów.
— Landree! Landree!
Wyładowałam się, wylałam z siebie wszystko dla was, niewolnicy-pożeracze-gwałciciele. Teraz dajcie mi odejść.
Wózki pogotowia ratunkowego przemykały po stadionie, by zabrać nieprzytomnych. Felicja, jadąc w stronę rampy Zielonych Młotów, musiała ostro poskramiać zdenerwowanego verrula. Nagle wszyscy znaleźli się wokół niej — asystenci, instruktorzy, stajenni verrulow, drugorzędni klakierzy, sprzedawcy lemoniady i pieczeniarze. Rozległ się harmider nadmiernie poufałych okrzyków radości, pozdrowień i gratulacji. Bohaterka między swymi.
Odpowiedziała im powściągliwym, królewskim uśmiechem. Ktoś ujął wodze verrula i podał mu na uspokojenie wiadro pokarmu.
— Felicja, Felicja, dziecino! — Trener Megowan, spocony po pobycie w loży obserwacyjnej, wlokąc za sobą taśmy planu gry jak człowiek uwikłany w serpentyny na staromodnej zabawie, zbiegał z górnego piętra stadionu ciężko tupiąc. — Byłaś wręcz niewiarygodna, kochanie! Fantastyczna! Wystrzałowa! Rakietowa!
— Trzymaj, Trenerze. — Schyliła się w siodle i podała mu chorągiew. — Nasz pierwszy proporzec. Ale nie ostatni.
Tłoczący się wielbiciele podnieśli wrzask:
— Pokaż wszystkim, Felicjo! Powtórz to jeszcze raz, dziecinko!
Verrul wydał ostrzegawczy pomruk.
Landry wdzięcznym ruchem wyciągnęła rękę w czarnej rękawicy do trenera. Megowan zawołał, by ktoś przyniósł podest do zsiadania. Stajenni przytrzymali zwierzę, dziewczyna zsunęła się z siodła z pomocą trenera.
Pochlebstwa-radość-ból-mdłości. Ciężar. Potrzeba.
Zdjęła hełm greckiego wojownika z długimi zielonymi piórami i oddała go rozanielonej instruktorce.
Jednego z graczy jej drużyny, potężnego rezerwowego obrońcę, ośmielił szał wywołany zwycięstwem.
— Wielkiego, gorącego buziaka, Landry! — Zachichotał i objął ją; nie zdołała się uchylić.
W sekundę później opierał się bezwładnie o ścianę korytarza. Po chwili dołączyli do niego inni.
— Kiedy indziej, kochany Benny. — Jej ogromne brązowe oczy patrzyły wprost na niego.
Poczuł, jakby coś zdławiło mu gardło.
Dziewczyna, trener i większość towarzystwa poszli dalej w kierunku szatni, gdzie czekali reporterzy. Tylko natrętny obrońca został z tyłu; osuwał się właśnie wolno, po ścianie, aż usiadł zdyszany, a nogi miał sztywno wyciągnięte i zwisające bezwładnie ramiona. Sanitariusz jadący wózkiem dla sztywnych znalazł go tam w parę minut później i pomógł wstać.
— Jezu, chłopie… a przecież ty nawet nie grałeś w meczu!
Z nieśmiałą miną Benny wyznał, co go spotkało. Łapiduch pokiwał głową ze zdumieniem.
— Miałeś tupet, żeby się do niej przywalać. Ja przed tą słodką lalunią robię w portki!
Obrońca potrząsnął głową z namysłem.
— Wiesz co? Ona lubi zwalać ludzi z nóg. Chyba ją to rajcuje. Widać przecież, co się z nią dzieje, biedne sukinsyny zasypiają jak martwe. Ona jest zboczona! Bombowa, utalentowana, rekordowa, zboczona suka-kociak.
Sanitariusz skrzywił się.
— A jakaż inna kobieta grałaby w tę wariacką grę? Ruszaj się, bohaterze, podwiozę cię do izby chorych. Mamy tam coś na twój roztrajdany brzuszek.
Obrońca wdrapał się na wózek obok chrapiącej ofiary meczu.
— I to siedemnastka! Możesz sobie wyobrazić, jaka będzie gdy dorośnie?
— Tacy dżokeje jak ty nie powinni mieć wyobraźni. To przeszkadza w planie gry. — Sanitariusz ruszył wózkiem wzdłuż korytarza w stronę, skąd dolatywały dalekie okrzyki i śmiechy.
Na trybunach owacja już się zakończyła.
— Spróbuj jeszcze raz, Elżbieto.
Skoncentrowała wszystkie siły umysłowe na zmyśle projekcji, a przynajmniej na tym, co jej z niego pozostało. Oddychając głęboko i z bijącym sercem wytężała siły, aż jej się wydało, że pływa w powietrzu nad fotelem.
Rzutuj tekst z planszy przed tobą:
UŚMIECHPOZDROWIENIA. DO TERAPEUTY KWONGA CHUNMEI OD TELEPATY ELŻBIETY ORME. GDYBYM MIAŁA SKRZYDŁA ANIOŁA, PRZEFRUNĘŁABYM NAD TYMI WIĘZIENNYMI MURAMI. KONIEC.
— Spróbuj jeszcze raz, Elżbieto.
Spróbowała. I jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.
Przesłać tę krótką, ironiczną wiadomość, którą sama wybrała. (Poczucie humoru jest dowodem integracji osobowości. ) Przesłać. Przesłać.
Drzwi kabiny otworzyły się wreszcie i wszedł Kwong.
— Przykro mi, Elżbieto, ale nic nie odbieram.
— Nawet uśmiechu?
— Przepraszam. Jeszcze nie. Żadnych w ogóle obrazów — tylko fala nośna. Słuchaj, kochanie, może byśmy skończyli na dziś? Monitor aktywności życiowej sygnalizuje, że jesteś w strefie żółtej. Naprawdę potrzeba ci więcej wypoczynku, więcej czasu na wyleczenie. Zbyt się wysilasz.
Elżbieta Orme odchyliła się na oparcie fotela i przycisnęła palce do bolących skroni.
— Po co mamy udawać, ChunMei? Wiemy dobrze, że prawdopodobieństwo, iż zacznę kiedykolwiek znów funkcjonować jako metapsychik, jest niewiele większe od zera. Basen regeneracyjny zrobił wielką robotę, że poskładał mnie do kupy po wypadku. Bez blizn, bez odchyleń. Jestem dobrym, normalnym, zdrowym okazem przedstawiciela ludzkości płci żeńskiej. Normalnym. I to wszystko, rodzinko.
— Elżbieto… — Wyraz oczu terapeuty był pełen współczucia. — Daj sobie jeszcze szansę. To była prawie kompletna regeneracja kory mózgowej. Nie rozumiemy, dlaczego nie odzyskałaś swych metafunkcji wraz z innymi funkcjami umysłowymi, ale z biegiem czasu i przy systematycznej pracy możesz naprawdę dojść do siebie.
— Nie udało się to nikomu z takimi obrażeniami jak moje.
— Nie — przyznał niechętnie. — Ale mamy jeszcze nadzieję i musimy próbować doprowadzić to do końca. Jesteś nadal jedną z nas, Elżbieto. Chcemy, abyś znów się stała aktywna, obojętne, ile czasu będzie na to potrzeba. Ale musisz się ciągle starać.
Starać się nauczyć być niewidomą, by widzieć trzy księżyce w pełni nad Denali. Starać się nauczyć być głuchą, by rozkoszować się Bachem, albo pozbawioną języka, by śpiewać Belliniego. O, tak.
— Jesteś prawdziwym przyjacielem, ChunMei. Pracowałeś ze mną Bóg wie jak ciężko. Ale będzie znacznie zdrowiej, jeśli pogodzę się ze stratą. Pomyśl o miliardach zwykłych ludzi żyjących szczęśliwym I pełnym życiem bez funkcji metapsychicznych. Po prostu muszę się zaadaptować do nowego punktu widzenia.
Pożegnać się z pamięcią utraconych anielskich skrzydeł umysłu. Być szczęśliwą za więziennymi murami czaszki. Zapomnieć o pięknej Jedności, synergii, triumfalnym przerzuceniu mostów z planety na planetę, cieple bratnich dusz uwalniającym od wszelkich lęków, radości doprowadzania metapsychicznych dzieci do pełnej aktywności. Zapomnieć o kochanej osobowości zmarłego Lawrence’a. O, tak.
Kwong zawahał się.
— Czemu nie miałabyś posłuchać rady Czarneckiego i wziąć dobrego, długiego urlopu na jakiejś ciepłej, spokojnej planecie? Tuamotu, Riviera, Tamiami. Nawet Stara Ziemia! Gdy wrócisz, znowu możemy zacząć z przesyłaniem prostych rysunków.
— To byłoby w sam raz dla mnie, ChunMei.
Terapeuta Kwong nie przeoczył lekkiego nacisku, jaki położyła na te słowa. Zaniepokojony zacisnął usta i nic nie odpowiedział, ponieważ się obawiał, że jeszcze boleśniej może ją urazić.
Elżbieta włożyła płaszcz podbity futrem i wyjrzała przez okno biurowca przysłonięte kotarą.
— Coś podobnego, spójrz tylko. Zebrało się na burzę! Musiałabym zgłupieć, by nie skorzystać z okazji ucieczki przed zimą na Denali. Myślę, że moja biedna kapsuła da radę wystartować. Jest jedyna na parkingu i nadaje się chyba już tylko na złom.
Jak jej pilot.
Terapeuta odprowadził Elżbietę Orme do drzwi i pod wpływem impulsu położył jej ze współczuciem rękę na ramieniu. Rzutował ku niej spokój. Rzutował nadzieję.
— Nie możesz tracić nadziei. Masz obowiązek wobec siebie samej i całej metawspólnoty, by dalej próbować. Twoje miejsce jest wśród nas.
Elżbieta uśmiechnęła się. Miała spokojną twarz i tylko parę lekkich zmarszczek w kącikach oczu — stygmatów głębokich przeżyć emocjonalnych, następujących po regeneracji, która jej połamanemu, czterdziestoczteroletniemu ciału przywróciła doskonałą młodzieńczość. Tak łatwo, jak languście odrastają nowe kończyny, Elżbiecie odrosły nowe komórki ciała, które zastąpiły jej zmiażdżone ramiona, klatkę piersiową i miednicę, płuca, serce i organy wewnętrzne, strzaskane kości i szare komórki mózgu. Regeneracja była właściwie doskonała, powiedzieli lekarze. O, tak.
Elżbieta lekko uścisnęła dłoń terapeuty.
— Do widzenia, ChunMei. Do następnego razu.
Nigdy, nigdy więcej.
Wyszła na śnieg, głęboki już po kostki. Oświetlone okna biur Instytutu Metapsychologicznego Denali rzucały złote kwadraty na biały dziedziniec. Woźny Frank pomachał jej ręką; pchał szuflę wzdłuż chodnika. System odmrażania znowu musiał zawieść. Dobra, stara Denali.
Nie wróci do instytutu, w którym tyle lat pracowała — najpierw jako studentka, później jako doradca-telepata, wreszcie jako pacjentka. Ciągły ból utraty funkcji metapsychicznych przekraczał jej wytrzymałość psychiczną, a Elżbieta w głębi duszy była kobietą praktyczną. Najwyższy czas na coś zupełnie innego.
Całkowicie zdecydowana, przytrzymując na głowie kaptur płaszcza, skierowała się do postoju kapsuł transportowych. Jak się ostatnio przyzwyczaiła, poruszała teraz wargami w modlitwie:
— Błogosławiona Diamentowa Masko, kieruj mymi krokami w drodze na Wygnanie.
Włączenie rasy ludzkiej do Środowiska Galaktycznego nim dojrzała pod względem socjopolitycznym, było ryzykowne.
Nawet gdy pierwsze metapsychiczne zagrożenie bezpieczeństwa Środowiska przez ludzi zostało zdławione przez Czcigodnych Jacka i Illusia, uparcie objawiały się dowody grzechu pierworodnego ludzkości.
Choćby takich ludzi jak Aiken Drum.
Aiken należał do tych szczególnych osobowości, które wpędzają specjalistów modyfikacji behawioru w rozterkę. Miał komplet normalnych chromosomów. Jego mózg był zdrowy i nie uszkodzony. Aikena wyróżniał wysoki współczynnik inteligencji. Drum był wypełniony po uszy potencjalnymi metafunkcjami, które z czasem można było zaktywizować. Jego wychowanie w dzieciństwie w nowo założonej kolonii na Dalriadzie nie różniło się niczym od wychowania pozostałych trzydziestu tysięcy dzieci nie urodzonych przez matki, lecz wyprowadzonych ze spermy i jajeczek staranie dobranych szkockich przodków.
Lecz Aiken różnił się od reszty wylęgu. Był urodzonym kanciarzem.
Pomimo miłości zastępczych rodziców, oddania wykwalifikowanych nauczycieli i nieuchronnych kursów korekcyjnych aplikowanych mu niemal bez przerwy przez całą burzliwą młodość, Aiken uparcie trzymał się przeznaczonej mu ścieżki życia łotrzyka. Kradł. Kłamał. Oszukiwał, gdy przypuszczał, że mu to przejdzie bezkarnie. Cieszyło go łamanie wszelkich praw, a rówieśnikami o normalnej orientacji psychospołecznej pogardzał.
„Osobnik zwany Aiken Drum — podsumowano w opisie jego osobowości — wykazuje podstawową dysfunkcję zmysłu wyobraźni. Ma zasadnicze braki w zakresie zdolności postrzegania osobistych i społecznych konsekwencji własnych czynów i jest w szkodliwym stopniu egotystą. Okazał się oporny wobec wszelkich technik kształtowania moralnego.”
Lecz Aiken Drum był czarujący. I Aiken Drum miał łobuzerskie poczucie humoru. I Aiken Drum, pomimo swego łotrowskiego zachowania, był urodzonym przywódcą. Miał zręczne ręce i mnóstwo pomysłów przy obmyślaniu nowych sposobów obrażania ustanowionego porządku. Jego rówieśnicy byli skłonni uważać go za swego przyszłego bohatera. Nawet dorosłych mieszkańców Dalriady, znękanych przerażającym zadaniem wychowania całego pokolenia kolonistów z probówki w celu zaludnienia nowej pustej planety, niektóre jego niesłychane wybryki doprowadzały do śmiechu.
Gdy Aiken Drum miał dwanaście lat, jego drużyna Korpusu Ekologicznego otrzymała zadanie zlikwidowania gnijącego cielska wieloryba wyrzuconego na brzeg niedaleko czwartego co do wielkości osiedla planety. Rozsądniejsze z dzieci były zdania, że te dwadzieścia ton zgnilizny należy zakopać w piasku powyżej granicy przypływu za pomocą spychacza. Ale Aiken przekonał je, że trzeba wypróbować bardziej spektakularną metodę likwidacji. Wysadziły więc martwego wieloryba w powietrze za pomocą plastyku wyprodukowanego przez Aikena. Kawałki śmierdzącego ścierwa wielkości pieści zasypały całe miasto, włącznie ze składającą oficjalną wizytę delegacją dygnitarzy Środowiska.
Gdy Aiken Drum miał trzynaście lat, pracował w zespole inżynieryjnym, który miał odwrócić bieg niewielkiego wodospadu w ten sposób, by pomagał napełniać świeżo ukończony Zalew Imienia Starego Człowieka z Gór. Którejś nocy Aiken z bandą młodych spiskowców ukradł mnóstwo cementu i rur i przebudował składy na skraju wodospadu. Świt nad Dalriadą ujawnił widok dość udanej repliki gigantycznych męskich organów moczopłciowych, z których lało się do położonego czterdzieści metrów niżej zbiornika.
Gdy Aiken Drum miał czternaście lat, wysłał na gapę swe drobne ciało do Kaledonii na pokładzie luksusowego statku pasażerskiego. Pasażerów prześladowały kradzieże biżuterii, ale monitory wykazywały, że żadna ludzka istota nie wchodziła do kabin. Przeszukanie ładowni ujawniło młodocianego gapowicza oraz zdalnie sterowaną „myszkę” cybernetyczną, którą ten wysyłał na plądrowanie, zaprogramowawszy ją uprzednio na wyczuwanie metali i kamieni szlachetnych. Chłopiec spokojnie przyznał, że miał zamiar je opylić paserom w Nowym Glasgow.
Oczywiście odesłano go do domu i tamtejsi behawioryści mieli okazję, by ponownie skierować błędne kroki Aikena na wąską ścieżkę cnoty. Ale niestety, ich starania zupełnie nic nie dały.
— Serce mi się kraje — zwierzył się jeden z psychologów swemu koledze. — Chłopaka nie da się nie lubić, a w jego ciele krasnoludka mieszka błyskotliwy, tryskający pomysłami umysł. Ale cóż, u licha, z nim zrobimy? W Środowisku Galaktycznym po prostu nie ma miejsca dla Dyla Sowizdrzała.
Starano się skierować narcyzm Aikena na aktorstwo komediowe. Ale koledzy z jego trupy niemal go zlinczowali, gdy zaczął psuć ich numery swymi psikusami. Podjęto próby ukierunkowania jego zdolności manualnych, ale wykorzystał warsztaty szkoły inżynieryjnej do budowy nielegalnych czarnych skrzynek umożliwiających dostęp do połowy skomputeryzowanego systemu kredytowego Sektora. Próbowano głębokiego przekształcenia metapsychicznego i uwarunkowania przez deprywację sensoralną, wielofazowe elektrowstrząsy i narkoterapię oraz staromodną religię.
Niegodziwość Aikena Druma zatriumfowała nad wszystkim.
Tak więc, gdy Aiken Drum osiągnął bez żadnej skruchy dwudziesty pierwszy rok życia, przedstawiono mu szereg propozycji, a wybór jednej z nich miał zadecydować o jego przyszłości:
Jako notoryczny recydywista przynoszący uszczerbek ostatecznej harmonii Środowiska Galaktycznego, którą z poniższych możliwości wybierasz?
a. dożywotnie osadzenie w Zakładzie Poprawczym Dalriady;
b. psychochirurgiczną implantację zespołu posłuszeństwa;
c. eutanazję.
— Nic z tych rzeczy — oświadczył Aiken Drum. — Wybieram Wygnanie.
Siostra Annamaria Roccaro ujrzała Klaudiusza po raz pierwszy, gdy przywiózł umierającą żonę do Domu Starców Kaskady Oregon.
Tych dwoje starych ludzi było z zawodu egzopaleontologami polowymi — Klaudiusz Majewski specjalizował się w makro, Genowefa Logan zaś w mikroskamielinach. Ich małżeństwo trwało ponad dziewięćdziesiąt lat i jedno odmłodzenie. Razem badali wygasłe formy życia na ponad czterdziestu planetach skolonizowanych przez ludzkość. Ale Genowefa odczuła wreszcie znużenie i odmówiła odmłodzenia do trzeciego życia. Klaudiusz zgodził się z jej decyzją, co robił przez prawie całe wspólne ich pożycie. Ciągnęli zaprzęg tak długo, jak się dało, następnie spędzili parę schyłkowych lat w swym wiejskim domku na pacyficznym wybrzeżu Ameryki Północnej Starej Planety.
O nieuchronnym końcu Klaudiusz nigdy nie myślał, aż wreszcie stanął z nim oko w oko. Niejasno wyobrażał sobie, że któregoś dnia oboje odpłyną spokojnie, razem, we śnie. Ale tak prosto to się nie odbyło. Klaudiuszowy organizm polskiego chłopa okazał się znacznie odporniejszy niż jego afroamerykańskiej żony. Nadszedł czas, że Genowefa musiała się udać w towarzystwie męża do domu starców. Powitała ich siostra Roccaro, wysoka, sympatyczna kobieta, która osobiście zajęła się fizyczną i duchową opieką nad umierającą i jej mężem.
Genowefa, trapiona osteoporozą, częściowo sparaliżowana i z umysłem przyćmionym serią częściowych udarów mózgu, umierała długo. Musiała zdawać sobie sprawę z wysiłków męża, który ją pocieszał, ale okazywała to w bardzo małym stopniu. Spędzała całe dnie spokojnie, bez bólów, pogrążona we śnie lub marzeniach na jawie.
Siostra Roccaro zauważyła wreszcie, że znacznie więcej zajmuje się Klaudiuszem, coraz bardziej zgnębionym powolnym zbliżaniem się żony do kresu życia.
Starszy pan w wieku stu trzydziestu trzech lat był nadal silny fizycznie, zakonnica zabierała go więc często na wycieczki w góry. Spacerowali po wilgotnych, wiecznie zielonych lasach przy kaskadzie Oregon, łowili pstrągi w strumieniach wypływających z lodowca Mount Hood. Gdy nadszedł środek lata, zajęli się katalogowaniem ptaków i dzikich kwiatów, wspinali na zbocza góry Hood, a gorące popołudnia spędzali siedząc milcząco w jej cieniu. Majewski bowiem nie chciał lub nie umiał wyrazić słowami swego bólu.
Pewnego ranka na początku lipca 2110 roku Genowefa Logan zaczęła niknąć w oczach. Ponieważ nie mogła już mówić, nie słyszała i nie widziała, komunikowali się tylko dotknięciem. Gdy monitor pokazał, że mózg chorej przestał funkcjonować, siostra odprawiła Mszę Odejścia i udzieliła umierającej ostatniego namaszczenia. Klaudiusz osobiście wyłączył aparaty podtrzymujące życie, usiadł koło łóżka żony i ujął jej wychudzoną dłoń. Trwał tak przy Genowefie, póki nie uleciała z niej resztka ciepła.
Siostra Roccaro łagodnie zamknęła zbrązowiałe, pomarszczone powieki zmarłej uczonej.
— Czy chcesz z nią przez chwilę pozostać, Klaudiuszu?
Stary człowiek uśmiechnął się z roztargnieniem.
— Jej tu już nie ma, Amerie. Czy nie przeszłabyś się ze mną, jeśli nikt w tej chwili cię nie potrzebuje? Jest jeszcze wcześnie. Chciałbym ci coś powiedzieć.
Założyli wysokie buty i udali się w góry; przelot kapsułą zabierał tylko parę minut. Zaparkowawszy na Cloud Cap, łatwą ścieżką wspięli się na Copper Spur i zatrzymali na grani poniżej Tie In Rock na wysokości 2800 metrów. Znaleźli wygodne miejsce na biwak i wyciągnęli manierki oraz zapasy. Tuż pod nimi był lodowiec Hood’s Eliot. Ku północy, za przełomem Columbia River, wznosiły się góra Adams i odleglejszy Rainier, obie z ośnieżonymi jak Hood szczytami. Na zachodzie, w dole rzeki, nad regularnym stożkiem Świętej Heleny stał słup szarego dymu i wulkanicznej pary.
Majewski powiedział:
— Pięknie tu, prawda? Gdy Gen i ja byliśmy dziećmi, Święta Helena spała. Ciągle jeszcze wycinano lasy na drewno. Columbia River była przegrodzona tamami, więc łososie dążące w górę rzeki musiały skakać przez przepławki. Metropolia Port Oregon nazywała się jeszcze Portland i Fort Vancouver. I było trochę smogu, i trochę ciasno tam, gdzie wypadło mieszkać, gdy znalazło się pracę. Ale nawet biorąc to wszystko pod uwagę, żyło się tam całkiem dobrze, nawet w tych dawnych złych czasach, kiedy Święta Helena wybuchła. Dopiero pod sam koniec, przed Interwencją, gdy światowe zapasy energetyczne zaczęły się wyczerpywać, a technogospodarka załamywać, Kraj Północno-Zachodni nad Pacyfikiem zaczęły dotykać te same nieszczęścia co resztę świata. Pokazał ręką na wschód, w stronę suchych kanionów i karłowatych krzaków na pustyni płaskowyżu starej lawy za Kaskadami.
— Tam dalej leżą pokłady skamielin John Day. Gen i ja kopaliśmy tam po raz pierwszy jako studenci. Trzydzieści czy czterdzieści milionów lat temu tę pustynię porastały kwitnące łąki i lasy na zboczach pagórków. Żyło na niej mnóstwo nosorożców, koni, wielbłądów, oreodontów, nazwaliśmy je „potwornymi plackami”, a nawet ogromne psy i szablastozębne koty. Pewnego dnia zaczęły wybuchać wulkany. Na całej równinie rozpostarły gruby dywan popiołów i skalnego gruzu. Pogrzebały rośliny, zatruły strumienie i jeziora. Były też wypływy pyroklastyczne — rodzaj płonących chmur składających się z gazów, popiołów i odłamków stygnącej lawy, lecących z szybkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Powoli rozpakował kanapkę, odgryzł kawałek i pożuł. Mniszka milczała. Zdjęła z głowy szalik i otarła nim pot z szerokiego czoła.
— Jakkolwiek szybko i daleko te biedne zwierzęta uciekały — kontynuował Majewski — uciec nie mogły. Zostały pogrzebane pod warstwą popiołów. Wreszcie aktywność wulkaniczna ustała. Deszcze wymyły trucizny z gleby, pojawiła się roślinność. Po pewnym czasie kraj ten zamieszkały również zwierzęta. ’Ale spokojne życie nie trwało długo. Znów wybuchły wulkany i znów spadły z nieba popioły. Powtarzało się tak przez następne prawie piętnaście milionów lat. Zabijanie i zasiedlanie, deszcze popiołów i powrót życia. Na równinie odkładały się warstwa po warstwie skamieliny i popiół. Formacja John Day ma ponad pół kilometra grubości, a podobne leżą pod nią i nad nią.
Gdy starzec opowiadał, zakonnica patrzyła w kierunku wschodnim na równinę. Para ogromnych kondorów krążyła powoli we wznoszącym się pędzie termicznym. Niżej dziewięć jajowatych kapsuł latających w ciasnym szyku szybowało wolno wzdłuż niewidocznego stąd kanionu.
— Na pokładach popiołów osadziła się gruba warstwa lawy — ciągnął staruszek. — A po kilku jeszcze milionach lat rzeki wyżłobiły głębokie łożyska w skałach i leżących pod nimi warstwach popiołów. Gen i ja znajdowaliśmy skamieniałości wzdłuż brzegów, nie tylko kości i zęby, ale nawet odciski liści i całych kwiatów odbite w warstwach drobnopylastych. Zapisy serii światów, które zginęły. Przejmujące. Nocami kochaliśmy się pod gwiazdami pustyni i patrzyli na Drogę Mleczną w Strzelcu. Zastanawialiśmy się, jak mogły wyglądać gwiazdozbiory kiedy żyły wymarłe już dziś zwierzęta. I jak długo jeszcze wytrzyma biedna stara ludzkość, nim zostanie pogrzebana pod własnymi pokładami popiołu? A potem oczekiwanie na paleotologów ze Strzelca, by przylecieli odkopywać nas za trzydzieści milionów lat. — Majewski zachichotał. — Melodramat. Jedno z niebezpieczeństw wydłubywania skamieniałości w romantycznym otoczeniu. — Zjadł resztę kanapki i napił się z manierki, po czym powiedział tylko: — Genowefa. — I zamilkł na długo.
— Czy wstrząsnęła wami Interwencja? — zapytała wreszcie siostra Roccaro. — Niektórzy ze starszych ludzi, którymi się opiekowałam, byli niemal rozczarowani, że ludzkości oszczędzono jej własnych ekologicznych pustyń.
— Myślę, że byli to ludzie cierpiący na schadenfreude. — Starzec uśmiechał się. — Uważali ludzkość za rodzaj organizmu pasożytniczego, niszczącego planetę, która bez nich byłaby bardzo dobra. Ale paleontologowie patrzą na życie z odleglejszej perspektywy. Niektóre stworzenia przeżywają, niektóre wymierają. Lecz bez względu na to, jak wielka jest klęska ekologiczna, paradoks zwany życiem bez przerwy rzuca wyzwanie entropii i stara się udoskonalić. Ciężkie czasy, jak się wydaje, pomagają ewolucji. Pleistoceńska era lodowcowa i era deszczowa mogły zabić wszystkich roślinożernych hominidów. Ale zamiast tego ostry klimat i zmiany szaty roślinnej zachęciły prawdopodobnie niektórych z naszych przodków, by stali się mięsożercami. A gdy się żywisz mięsem, poszukiwanie pożywienia nie zajmuje tak dużo czasu. Można sobie usiąść i uczyć się myśleć.
— Kiedyś myśliwy-zabójca był lepszy?
— Myśliwy nie musi być mordercą. Nie zgadzam się z obrazem zdeprawowanego małpoluda, którego niektórzy etolodzy chcieliby widzieć jako przodka człowieka. Nasi hominidalni poprzednicy byli zdolni do dobroci i altruizmu podobnie jak większość dzisiejszych ludzi jest dobra.
— Ale zło jest realne! — rzekła mniszka. — Czy się je nazwie egocentryzmem, czy złośliwą agresją, czy grzechem pierworodnym, czy jakkolwiek. Jest tu obecne. Raj przeminął.
— Czy raj biblijny nie jest ambiwalentnym symbolem? Wydaje mi się, że ten mit po prostu nam wskazuje, iż samoświadomość i inteligencja są zgubne. I mogą być śmiertelnie zgubne. Ale pomyśl, jaka jest alternatywa Drzewa Wiadomości. Czy ktokolwiek chciałby niewinności za taką cenę? Nie ja, Amerie. Naprawdę nie oddalibyśmy tego kawałka odgryzionego jabłka. Nawet nasz instynkt agresji i uparta duma pomogły nam stać się władcami Ziemi.
— A pewnego dnia… może i Galaktyki?
Klaudiusz parsknął śmiechem.
— Na ten temat dyskutowaliśmy, Bóg wie, jak długo z Gi i Poltrojanami współpracującymi z nami przy wykopaliskach. Doszliśmy, jak się zdaje, do wspólnego wniosku, że pomimo naszej arogancji i rozpychania się łokciami, my, ludzie, mamy niewiarygodne siły potencjalne, co było uzasadnieniem Interwencji, nim udusiliśmy się we własnym sosie. Z drugiej strony kłopoty, jakich narobiliśmy podczas metapsychicznej rozróby lat osiemdziesiątych, skłaniają do zastanowienia, czy po prostu nie przenieśliśmy naszego talentu do psucia wszystkiego na stopień kosmiczny, zamiast poprzedniego zaledwie planetarnego.
Zjedli kilka pomarańczy i po pewnym czasie Klaudiusz powiedział:
— Cokolwiek się zdarzy, jestem zadowolony, że dożyłem czasów, gdy sięgnęliśmy do gwiazd i zadowolony także, że Gen i ja pracowaliśmy z innymi istotami myślącymi dobrej woli. To się skończyło, ale to była cudowna przygoda.
— Co sądziła Genowefa o waszych podróżach?
— Była silniej niż ja przywiązana do Ziemi, pomimo że lubiła podróże kosmiczne. Upierała się, abyśmy zachowali dom tutaj, na północnozachodnim wybrzeżu Pacyfiku, gdzie się wychowaliśmy. Gdybyśmy mogli mieć dzieci, pewno nigdy nie zgodziłaby się na wyjazd. Ale była nosicielką anemii sierpowatej, a technika modyfikacji kodonu genetycznego została opracowana dopiero wtedy, kiedy Gen przekroczyła optymalny wiek rozrodczy. Później, gdy byliśmy gotowi do odmłodzenia, nasze instynkty rodzicielskie już całkiem zamarły, a było jeszcze tyle pracy do zrobienia. Więc po prostu prowadziliśmy ją nadal razem. Przez dziewięćdziesiąt cztery lata…
— Klaudiuszu. — Siostra Roccaro wyciągnęła do niego rękę. Lekki powiew zmierzwił jej krótkie kędzierzawe włosy. — Czy zdajesz sobie sprawę, że jesteś wyleczony?
— Wiedziałem, że tak będzie. Po śmierci Gen. Tylko jej odejście było tak ciężkie. Widzisz, omówiliśmy to wszystko przed wielu miesiącami, gdy była jeszcze w pełni władz i mogliśmy sobie okazywać wiele współczucia, akceptacji i oczyścić się emocjonalnie. Niemniej ona musiała odejść, a ja musiałem czekać i patrzeć na kogoś, kogo kochałem bardziej niż własne życie, kto się odsuwa coraz dalej i dalej, ale jeszcze nie odchodzi. Teraz, gdy umarła, znów jestem zdolny do działania. Lecz zadaję sobie pytanie: co wreszcie mam robić?
— Ja także muszę sobie odpowiedzieć na to pytanie — powiedziała ostrożnie zakonnica.
Majewski drgnął, po czym przyjrzał się twarzy siostry Roccaro, jakby jej nigdy przed tym nie widział.
— Amerie, dziecko. Spędziłaś życie na pocieszaniu ludzi potrzebujących, służyłaś umierającym i tym, którzy ich opłakiwali. I ty sobie stawiasz takie pytanie?
— Nie jestem dzieckiem, Klaudiuszu. Jestem trzydziestosiedmioletnią kobietą. Piętnaście lat przepracowałam w domu starców. Ta praca… nie była łatwa. Jestem wypalona w środku. Postanowiłam, że ty i Genowefa będziecie moimi ostatnimi pacjentami. Przełożeni zgodzili się z moją decyzją wystąpienia z zakonu.
Wstrząśnięty do utraty tchu, starszy pan wpatrywał się w nią. Mówiła dalej:
— Poczułam, że jestem izolowana, zżarta emocjami ludzi, którym starałam się pomóc. I nastąpiło też, Klaudiuszu, zachwianie wiary. — Wzruszyła lekko ramionami. — To coś, na co ludzie żyjący religią bardzo łatwo zapadają. Taki mądry uczony jak ty na pewno będzie się śmiał…
— Nigdy nie śmiałbym się z ciebie, Amerie. A jeśli naprawdę sądzisz, że jestem mądry, może mógłbym ci pomóc.
Wstała i otrzepała żwir ze swych dżinsów.
— Już czas, żebyśmy wydostali się z tych gór. Spacer powrotny do kapsuły zabierze przynajmniej dwie godziny.
— A po drodze — nalegał — opowiesz mi o swoich problemach i planach na przyszłość.
— Annamaria Roccaro spojrzała na starca z rozbawieniem i irytacją.
— Doktorze Majewski, jesteś emerytowanym kopaczem kości, a nie doradcą duchowym.
— Pomimo tego opowiedz. A jeśli jeszcze o tym nie wiesz, to wiedz, że w całym Środowisku Galaktycznym nie ma nic bardziej upartego niż Polaczek, który coś postanowił. A ja jestem o wiele bardziej uparty niż cała masa innych Polaczków, bo miałem więcej czasu, by to wypraktykować. A ponadto — dodał chytrze — nigdy nie wspomniałabyś o swych problemach, gdybyś nie chciała ich ze mną omówić. Ano, w drogę.
Ruszył powoli ścieżką, a kobieta za nim. Szli tak w milczeniu przynajmniej dziesięć minut, nim zaczęła mówić.
— Gdy byłam małą dziewczynką, moimi bohaterami religijnymi nie byli święci Ery Galaktycznej. Nigdy nie mogłam się utożsamić z Ojcem Teilhardem, św. Jackiem Bezcielesnym czy Illusiem Diamentową Maską. Naprawdę lubiłam dawnych mistyków: Szymona Słupnika, Antoniego Pustelnika, Panią Juliannę z Norwich. Ale dziś takie samotne oddawanie się pokucie jest sprzeczne z nowymi poglądami Kościoła na wykorzystywanie zasobów ludzkich. Oczekuje się, że nasze osobiste podróże ku doskonałości będziemy planować w ramach jedności ludzkiej i Boskiej miłości.
Klaudiusz skrzywiony spojrzał na nią przez ramię.
— Nie chwytam tego, dziecino.
— W tłumaczeniu z żargonu kościelnego znaczy to, że dobroczynność jest modna, a samotny mistycyzm nie. Nasza Era Galaktyczna jest zbyt ruchliwa — dla anachoretek czy pustelników. Ten sposób życia został uznany za samolubny, eskapistyczny, masochistyczny i przeciwny ewolucji społecznej Kościoła.
— Ale ty tak nie uważasz… Czy o to chodzi, Amerie? Chcesz odejść daleko i szybko, by w jakimś samotnym miejscu oddać się kontemplacji, cierpieć i dostąpić oświecenia.
— Nie śmiej się ze mnie, Klaudiuszu. Starałam się dostać do klasztoru… Cystersek, Klarysek, Karmelitanek. Tylko rzuciły okiem na mój profil psychospołeczny i powiedziały, bym spływała. Radzono mi, żebym się zajęła doradztwem duchowym! Nawet ZenBrygidki nie dały mi żadnych szans! Aż wreszcie odkryłam, że jest jedno miejsce, do którego będzie pasować staromodna samotna mistyczka. Czy słyszałeś kiedykolwiek o Wygnaniu?
— Któryż paleobiolog nie słyszał?
— Pewno wiesz, że był tam rodzaj nielegalnego kanału i to przez wiele lat. Ale możesz nie wiedzieć, że cztery lata temu Środowisko dało oficjalną zgodę na używanie bramy czasowej w odpowiedzi na rosnące zapotrzebowanie. Najróżniejsi ludzie poszli na Wygnanie po przejściu kursu utrzymywania się przy życiu. Ludzie o wszelkich możliwych profilach wykształcenia i zawodach, z Ziemi i z ludzkich kolonii pozaziemskich. Wszyscy ci podróżnicy w czasie mają wspólną cechę: chcą żyć, ale w tym skomplikowanym, ustrukturowanym świecie cywilizacji galaktycznej nie są w stanie dłużej egzystować.
— I to właśnie wybrałaś?
— Moje zgłoszenie zostało przyjęte przeszło miesiąc temu.
— Doszli do podstępnego osypiska piargu, pozostałości po starej lawinie, i skupili się na bezpiecznym przez nie przejściu. Gdy dotarli na drugą stronę, odpoczęli chwilę. Słońce paliło. Retroewoluowane kondory odleciały.
— Amerie — rzekł starszy pan — byłoby bardzo interesujące obejrzeć kopalne kości okryte ciałem.
Uniosła jedną brew.
— Czy to nie trochę impulsywny wniosek?
— Może nie mam nic lepszego do roboty. Obejrzenie żywych zwierząt z pliocenu byłoby interesującym zakończeniem długiej kariery paleobiologa. A sprawa umiejętności przeżycia nie jest dla mnie żadnym problemem. Jeśli istnieje coś, czego można się nauczyć na wykopkach, to przede wszystkim umiejętności życia polowego z wygodami. Być może będę w stanie jakoś ci dopomóc w zbudowaniu pustelni. To znaczy… jeśli nie dojdziesz do wniosku, że jestem zbyt wielką pokusą dla twoich ślubów.
Wybuchnęła śmiechem, po czym powiedziała:
— Klaudiuszu! Ty się o mnie martwisz. Myślisz, że zje mnie tygrys szablozębny albo stratuje mastodont.
— Do diabła, Amerie! Czy wiesz, w co się pakujesz? Tylko dlatego, że potrafisz wejść na kilka znanych ci gór i łowić hodowane pstrągi w Oregonie, wyobrażasz sobie, że możesz być żeńskim Franciszkiem z Asyżu w dzikiej puszczy! — Popatrzył w dal ze zmarszczonymi brwiami. — Bóg wie, jakie ludzkie szumowiny tam się włóczą. Nie mam zamiaru wtrącać się do twego trybu życia, dziecko. Po prostu mógłbym mieć oko na parę spraw. Przynosić ci żywność i tak dalej. Nawet ci starożytni mistycy pozwalali wiernym, — by przynosili im ofiary, wiesz przecież. Amerie, czy ty nie rozumiesz? Nie zrobiłbym nic, co mogłoby zniszczyć twoje marzenia.
Nagle objęła go ramionami, a następnie odstąpiła z uśmiechem, on zaś na chwilę ujrzał ją nie w dżinsach, flanelowej koszuli i apaszce, lecz w białym samodziałowym habicie, przepasaną sznurem.
— Doktorze Majewski, będę zaszczycona, jeśli zostaniesz moim protektorem. Bardzo łatwo możesz stać się pokusą. Ale ja pozostanę nieugięta i oprę się twemu urokowi, chociaż bardzo cię kocham.
— Wobec tego wszystko już ustalone. Lepiej więc zejdźmy i niezwłocznie zorganizujmy requiem dla Genowefy. Jej prochy zabierzemy do Francji i pogrzebiemy je w pliocenie. Na pewno by się jej to podobało.
Wdowa po profesorze Theo Guderianie była zdumiona, gdy pierwszy podróżnik w czasie pojawił się u wejścia do jej willi na zboczu Monts du Lyonnais. Zdarzyło się to w roku 2041 na początku czerwca. Pracowała w swym różanym ogródku ścinając przekwitłe kwiaty na wspaniałych pędach róży Madame A. Medland i zastanawiała się, z czego opłaci należności pogrzebowe, gdy krępy pieszy turysta w towarzystwie jamnika nadszedł zapyloną drogą od strony Saint-Antoinedes-Vignes. Wiedział, dokąd się kieruje. Zatrzymał się dokładnie przed furtką i czekał, aż właścicielka się zbliży. Piesek usiadł o krok za lewą nogą swego pana.
— Dobry wieczór, Monsieur — powiedziała w standardowym angielskim. Zamknęła sekator I wsunęła go do tylnej kieszeni spodni roboczych.
— Obywatelka Angelika Montmagny?
— Wolę dawną formę zwracania się do mnie. Ale tak, jestem nią.
Przybysz skłonił się uroczyście.
— Madame Guderian! Niech mi będzie wolno się przedstawić. Richter, Karl Josef. Z zawodu jestem poetą, a mój dom znajdował się do tej pory we Frankfurcie. Jestem tu, chere Madame, by omówić z panią propozycję interesu dotyczącego aparatury eksperymentalnej pani zmarłego męża.
— Żałuję, że nie jestem w stanie zademonstrować, jak działa to urządzenie. — Madame zacisnęła usta. Jej szczupły, orli nos uniósł się. W małych czarnych oczach zabłysły powstrzymywane łzy. — Sytuacja jest taka, że w najbliższym czasie dam go do rozmontowania, by móc sprzedać bardziej wartościowe części.
— Nie wolno pani! Nie wolno pani! — zawołał Richter i chwycił się szczytu furtki.
Madame cofnęła się o krok i patrzyła zdziwiona. Richter miał okrągłą twarz z bladymi wypukłymi oczami i gęstymi rudawymi brwiami, w tej chwili uniesionymi w przerażeniu. Ubrany był w zbyt kosztowną odzież jak na wyczerpującą pieszą wędrówkę. Dźwigał duży plecak, do którego był przymocowany futerał ze skrzypcami, duralowa katapulta o morderczym wyglądzie i wielki parasol. Flegmatyczny jamnik pilnował dużej paczki z książkami, starannie zamkniętej w plastikową folię i związanej rzemieniami, z rączką do noszenia.
Opanowawszy się, Richter powiedział:
— Proszę wybaczyć, Madame, ale nie może pani zniszczyć tego jakże cudownego osiągnięcia pani zmarłego męża. Byłoby to świętokradztwem.
— Są jednak koszty pogrzebu do opłacenia — odrzekła Madame. — Mówił pan o interesie, Monsieur. Ale powinien pan wiedzieć, że już wielu dziennikarzy pisało o pracy mego męża…
— Ja nie jestem dziennikarzem — oświadczył Richter z wyrazem lekkiego niesmaku. Jestem poetą!
— I mam nadzieję, że weźmie pani z całą powagą pod rozwagę moją propozycję. — Otworzył zamek błyskawiczny w bocznej kieszeni plecaka i wyjął skórzany portfel, z którego wydobył mały niebieski prostokątny kartonik. Podał go Madame. — Dowód mojej bona fides.
Niebieski kartonik był czekiem na okaziciela wystawionym przez Bank Lioński na niesłychaną sumę. Madame Guderian otworzyła furtkę.
— Proszę wejść, Monsieur Richter. Mam nadzieję, że piesek jest dobrze wychowany.
Richter podniósł swą pakę z książkami i uśmiechnął się blado.
— Schatzi jest lepiej wychowany niż większość ludzi.
Usiedli na kamiennej ławce pod brzęczącym od pszczół łukiem róż Soleil d’Or i Richter wyjaśnił wdowie przyczyny swego przybycia. O bramie czasowej Guderiana dowiedział się na przyjęciu u jednego z wydawców we Frankfurcie i tego samego wieczoru postanowił sprzedać wszystko, co posiadał i pośpieszyć do Lyonu.
— To bardzo proste, Madame. Chcę przejść przez tę bramę czasu i zamieszkać na stałe pośród prehistorycznej prostoty okresu plioceńskiego. Spokojne królestwo! Locus amoenus! Las Ardeński! Sanktuarium niewinności! Kraina niezmąconego szczęścia, nie podlewana ludzkimi łzami! — Przerwał i popukał w niebieski czek, ciągle trzymany przez panią Guderian. — I gotów jestem hojnie zapłacić za moją podróż.
Wariat! Madame pomacała sekator schowany głęboko w kieszeni.
— Brama czasowa — powiedziała ostrożnie — otwiera się tylko w jednym kierunku. Nie ma powrotu. I nie wiemy dokładnie, co znajduje się po jej drugiej stronie, czyli w krainie pliocenu. Nigdy nie udało się przesłać tam i z powrotem kamer trójwymiarowych ani żadnych instrumentów rejestrujących.
— Fauna tej epoki jest dobrze znana, Madame, klimat również. Roztropny człowiek nie ma się czego obawiać. Pani zaś, gnadige Frau, nie powinna odczuwać wyrzutów sumienia, że pozwoli mi na użycie bramy. Jestem samowystarczalny i całkowicie zdolny dać sobie radę w puszczy. Wyposażenie wybrałem starannie, a towarzystwa dotrzyma mi mój wierny Schatzi. Błagam, niech się pani nie waha! Proszę mi pozwolić przejść dziś wieczorem. Teraz!
Na pewno wariat, ale może zesłany przez Opatrzność!
Spierała się z nim przez pewien czas, aż niebo pociemniało do koloru indyga, a słowiki zaczęły śpiewać. Richter odpierał wszystkie jej zastrzeżenia. Nie miał rodziny, która by za nim tęskniła. Nikogo nie powiadomił o swoich zamiarach, nikt więc nie rozpocznie przeciw niej dochodzenia. Nikt nie widział, jak szedł odludną drogą z wioski. Madame sprowadzi na niego błogosławieństwo, spełnią się jego dotychczas nierealne marzenia o Arkadii. Nie popełnia samobójstwa, po prostu przechodzi do nowego, spokojniejszego świata. Ale jeśli mu odmówi, jego Seelenqual pozostawi mu tylko najbardziej rozpaczliwy wybór. Tu zaś są pieniądze…
— Cest entendu — powiedziała wreszcie Madame.
Proszę iść za mną.
Zaprowadziła go do piwnicy i zapaliła światło. Tu znajdowała się altana z kablami, dokładnie w takim stanie, w jakim zostawił ją biedny Theo. Poeta wydał okrzyk radości i rzucił się do aparatu ze łzami płynącymi po okrągłych policzkach.
— Nareszcie!
Jamnik dreptał spokojnie za swoim panem. Madame podniosła paczkę z książkami i umieściła ją wewnątrz aparatury.
— Szybko, Madame? Szybko! — Richter klasnął w ręce w przystępie egzaltacji.
— Proszę słuchać — powiedziała ostro. — Gdy zostanie pan przerzucony, musi natychmiast opuścić miejsce przybycia. Proszę przejść trzy lub cztery metry i wziąć ze sobą psa. Czy to jasne? Inaczej zostanie pan porwany wstecz do dzisiejszego dnia jako człowiek martwy i rozpadnie się w proch.
— Rozumiem! Vite, Madame, vite! Szybko!
Podeszła drżącado prostego pulpitu kontrolnego i uruchomiła bramę czasową. Pojawiły się lustrzane pola siłowe, a głos poety ucichł, jak w przerwanym połączeniu wideofonicznym. Stara kobieta padła na kolana i trzykrotnie odmówiła Pozdrowienie Anielskie, po czym wstała i wyłączyła prąd.
Zwierciadła zniknęły. Altanka była pusta.
Madame Guderian westchnęła z głębi serca, pogasiła światła w piwnicy i wyszła z niej po schodach. Obracała teraz palcami w kieszeni wepchnięty tam głęboko niebieski kartonik.
Po Karlu Josefie Richterze przyszli następni.
To, co Madame otrzymała od niego jako honorarium, pozwoliło jej opłacić podatek spadkowy i pozwracać wszystkie długi. W parę miesięcy później, gdy następni odwiedzający w pełni otworzyli jej oczy na potencjał dochodowy bramy czasowej, ogłosiła, że otwiera spokojną auberge dla pieszych turystów. Zakupiła teren przylegający do willi i wybudowała na nim elegancki hotelik. Ogród różany został powiększony, a kilku jej krewnych sprowadziło się, by dopomagać w prowadzeniu domu. Ku zdumieniu sceptycznych sąsiadów gospoda prosperowała.
Nie wszystkich gości, którzy wchodzili chez, Guderian, widziano, jak opuszczali lokal. Ale sprawa ta pozostawała tylko w sferze domysłów. Madame zawsze wymagała zapłaty z góry.
Minęło kilka lat. Madame poddała się odmłodzeniu i w okresie drugiego życia ubierała się z surową elegancją.
W dolinie poniżej gospody najstarszy ośrodek miejski Francji także został z wdziękiem przebudowany, jak wszystkie metropolie Starej Ziemi w połowie XXI wieku. Stopniowo starto z powierzchni ziemi wszelkie ślady paskudnej, destrukcyjnej ekologicznie techniki w wielkim mieście u zbiegu Rodanu i Saony. Niezbędne zakłady wytwórcze, usługowe oraz system komunikacyjny przeniesiono do infrastruktur podziemnych. Gdy powstał nadmiar ludności w Lyonie, przelano jej część na nowe planety, a puste slumsy i ponure przedmieścia zastąpiono łąkami i rezerwatami leśnymi, wśród których tu i ówdzie porozrzucano osiedla ogrodowe i dobrze funkcjonujące zespoły mieszkalne. Historyczne budowle Lyonu, pochodzące z każdego wieku dwutysiącletniej egzystencji miasta, zostały odrestaurowane i oprawione jak klejnoty w odpowiednie środowisko naturalne. Laboratoria, biura, hotele i przedsiębiorstwa handlowe umieszczono w odtworzonych budynkach lub ucharakteryzowano w taki sposób, by harmonizowały z otoczeniem pobliskich pomników historii. Okropne autostrady zastąpiono parkami i bulwarami. Lokale rozrywkowe, malownicze uliczki z butikami i instytucje kulturalne mnożyły się w miarę, jak koloniści zaczęli wracać na Starą Planetę z odległych gwiazd w poszukiwaniu swego dziedzictwa etnicznego.
Do Lyonu przybywali także inni poszukiwacze. Trafiali do gospody u zachodniego podnóża gór, obecnie zwanej „L’Auberge du Portail”, gdzie witała ich pani Guderian we własnej osobie.
W tym wczesnym okresie, ciągle jeszcze uważając bramę czasową za przedsięwzięcie handlowe Madame ustaliła proste kryteria doboru klienteli. Kandydaci na podróżników w czasie musieli spędzić z nią przynajmniej dwa dni w gospodzie, podczas których ona i jej komputer ustalali ich stan prawny i profil psychospołeczny. Nie pozwalała przejść przez bramę żadnemu zbiegłemu przestępcy, człowiekowi z poważnymi zaburzeniami psychicznymi lub takiemu, który nie osiągnął dwudziestego ósmego roku życia (gdyż taki krok wymagał pełnej dojrzałości). Nikomu nie pozwalała też zabrać do pliocenu współczesnej broni ani narzędzi przemocy. Można było wziąć ze sobą tylko najprostsze maszyny napędzane energią słoneczną lub nierozbieralnymi zasilaczami. Osoby wyraźnie nie przygotowane do przeżycia w pierwotnej puszczy były odsyłane z informacją, by wracały dopiero po nabyciu potrzebnych umiejętności.
Przemyślawszy sprawę do głębi Madame wprowadziła jeszcze jeden warunek dla kandydatów płci żeńskiej. Kobiety musiały się wyrzec płodności.
— Attendez! — mówiła ostrym tonem i autentyczną francuszczyzną do osłupiałych kandydatek.
Proszę wziąć pod uwagę nieuchronny los kobiety w prymitywnym otoczeniu. Tam jej przeznaczeniem jest rodzić dzieci jedno po drugim, dopóki jej ciało nie zużyje się całkowicie i przez cały czas podlegać kaprysom swego męskiego władcy. To prawda, że my, współczesne kobiety, kontrolujemy nasze ciała i jesteśmy zdolne obronić się przed gwałtem. Ale co z córkami, które możesz urodzić w tamtych dawnych czasach? Nie będziesz dysponować techniką umożliwiającą przekazanie im twojej wolności rozmnażania. A wraz z powrotem starych układów biologicznych powróci także stara skłonność do podporządkowywania się. Gdy twe córki dojrzeją, na pewno staną się niewolnicami. Czy takiego losu chciałabyś dla kochanego dziecka?
Była także sprawa paradoksu.
Myśl, że podróżnicy w czasie mogliby zniszczyć współczesny świat przez wtrącenie się do przeszłości, wiele tygodni poważnie niepokoiła Madame Guderian. a zwłaszcza po wyruszeniu w pliocen Karla Josefa Richtera. Wreszcie Madame doszła do wniosku, że taki paradoks jest niemożliwy, ponieważ przeszłość już objawia się przez teraźniejszość, kontynuację zaś podtrzymuje kochającymi dłońmi Le Son Dieu.
Z drugiej jednak strony nie należało ryzykować.
Istoty ludzkie, nawet odmładzane i mające wysoki stopień wykształcenia istot z Ery Sprzężenia Galaktycznego, mogły wywrzeć niewielki tylko wpływ na pliocen czy jakikolwiek następujący po nim okres, jeśli uniemożliwiło im się rozród. Biorąc pod uwagę korzyści społeczne dla podróżniczek, decyzja, by wymagać wyrzeczenia się macierzyństwa, zyskała potwierdzenie w umyśle Madame.
Protestującym mawiała:
— Zdaję sobie sprawę, że jest to niesprawiedliwe i że jest poświęceniem części twojej kobiecej natury. Czyż tego nie rozumiem? Ja, której dwoje ukochanych dzieci zmarło, nim osiągnęły dojrzałość? Ale musisz się zgodzić, że ten świat, do którego chcesz wejść, nie jest światem życia. Jest schronieniem dla niedostosowanych, surogatem śmierci, wyrzeczeniem się normalnego losu ludzkiego. Ainsi, jeśli pójdziesz na to Wygnanie, konsekwencje musisz ponosić sama. A jeśli wola życia jest jeszcze w tobie dość silna, powinnaś zostać tutaj. Tylko ci, którzy zostali odarci z wszelkiej radości w obecnym świecie, mogą szukać ucieczki w cieniach przeszłości.
Po wysłuchaniu tego ponurego przemówienia, kandydatki zastanawiały się głęboko i albo wreszcie zgadzały się na warunki Madame, albo opuszczały gospodę, by nigdy tu nie wrócić. Mężczyźni podróżujący w czasie przewyższali liczebnie kobiety w stosunku czterech do jednej. Madame to specjalnie nie dziwiło.
Mniej więcej w trzy lata po tym, jak „Auberge du Portair rozpoczęła działalność, wieść o istnieniu bramy czasowej doszła do wiadomości władz miejscowych. Wydarzył się nieszczęśliwy wypadek z kandydatem, któremu odmówiono przejścia. Ale przebojowi liońscy adwokaci Madame potrafili udowodnić, że interes pani Guderian nie narusza praw lokalnych ani galaktycznych: jest zarejestrowany jako przedsiębiorstwo hotelowe, przewoźnik publiczny, serwis doradztwa psychologicznego oraz agencja podróży. W późniejszym okresie pewne miejscowe organa administracyjne próbowały je zamknąć lub sobie podporządkować. Zawsze ponosiły porażkę, ponieważ nie było precedensów… a poza tym brama czasowa była pożyteczna.
— Prowadzę działalność charytatywną — oświadczyła Madame Guderian jednej z komisji śledczych. — Jest to praca, która byłaby nie do pojęcia sto lat temu, ale teraz, w naszej Erze Galaktycznej, jest błogosławieństwem. Wystarczy przestudiować dossiers tych nieszczęśników, by pojąć, jak nie mogą znaleźć miejsca w tym błyskawicznie rozwjającym się współczesnym świecie. Takie osoby istniały zawsze jako anachronizmy psychospołeczne nie dostosowane do epoki, w której się urodziły. Zanim nie powstała brama czasowa, nie było nadziei na zmianę ich losu.
— I jest pani taka pewna, Madame — spytał jeden z członków komisji — że ta brama wiedzie do lepszego świata?
— W każdym razie do innego i prostszego świata, Obywatelu Komisarzu — odpaliła. — To, jak się zdaje, wystarcza moim klientom.
Gospoda prowadziła dokładne zapisy o tych, którzy przeszli do pliocenu; później stały się one fascynującym żerem dla statystyków. Na przykład podróżnicy byli przeważnie wysoko wykształceni, inteligentni, społecznie niekonwencjonalni i wyrafinowani estetycznie. A przede wszystkim byli romantykami. W większości byli obywatelami Starej Planety, a nie jej kolonii. Wielu z nich było przedstawicielami wolnych zawodów, nauki, techniki i innych dyscyplin wymagających wysokich kwalifikacji. Analiza etniczna wykazała znaczną liczbę Anglosasów, Celtów. Germanów. Słowian, ludów romańskich, Indian amerykańskich, Arabów, Turków i innych mieszkańców Bliskiego Wschodu oraz Japończyków. Mało było czarnych Afrykanów, natomiast bardzo liczni Afroamerykanie. Świat pliocenu pociągał Eskimosów i Polinezyjczyków, natomiast w ogóle nie Chińczyków i IndoDrawidów. Na porzucenie współczesności decydowało się mniej agnostyków niż wierzących, ale zapaleni podróżnicy w czasie bywali często fanatykami lub konserwatystami, rozczarowanymi do współczesnych kierunków życia, a w szczególności do etyktów Środowiska, zakazujących rewolucyjnego socjalizmu, świętych wojen oraz wszelkiego rodzaju teokracji. Wielu nie praktykujących, lecz bardzo niewielu ortodoksyjnych żydów ulegało pokusie ucieczki w przeszłość. Nieproporcjonalnie wysoki był procent muzułmanów i katolików kandydujących do podróży.
Psychoprofile podróżnych ukazywały, że znaczny procent ze zgłaszających się należał do typów wysoce agresywnych. Pospolitymi klientami byli ekswięźniowie po krótkich wyrokach, ale bardziej niebezpieczni, zwolnieni złoczyńcy preferowali, jak się okazało, współczesne otoczenie. Małym, lecz nieprzerwanym strumyczkiem płynęli kochankowie ze złamanymi sercami, zarówno homo, jak i heteroseksualni. Wielu kandydatów odznaczało się narcyzmem i nałogowym marzycielstwem. Ludzie tego typu byli skłonni pojawiać się w gospodzie w przebraniu Tarzana lub Robinsona Crusoe czy Pocahontasa lub Rimy albo też w kostiumach ze wszystkich możliwych dawnych epok i kultur Starej Planety.
Niektórzy, jak Richter, ekwipowali się do podróży ze spartańskim pragmatyzmem. Inni chcieli zabierać ze sobą skarby jak na bezludną wyspę — całe biblioteki staromodnych drukowanych książek, instrumenty i nagrania muzyczne, skomplikowane arsenały i zapasy garderoby. Bardziej praktyczni gromadzili zwierzęta hodowlane, nasiona i narzędzia gospodarskie. Zbieracze i przyrodnicy przynosili swe wyposażenie zawodowe. Pisarze nadciągali uzbrojeni w gęsie pióra i gąsiory sepiowego atramentu — albo też najnowsze modele vocodrukarek, stosy arkuszy durofilmu i kopiarki do książek na płytkach odczytowych. Lekkomyślni lubowali się w smakołykach stałych i płynnych, i psychoaktywnych środkach chemicznych. Madame robiła, co można, by pomieścić te bagaże, biorąc pod uwagę fizyczne ograniczenia narzucone przez pojemność altany, wynoszącą z grubsza sześć metrów sześciennych. Usilnie nakłaniała podróżnych, żeby rozważyli możliwość tworzenia wspólnych zapasów, i niekiedy tak się zdarzało. (Cyganie, Amishe, rosyjscy starowiercy i Eskimosi okazali się szczególnie pomysłowi w tym zakresie. ) Ale w związku z maniackimi skłonnościami chrononautów, wielu wolało całkowitą niezależność od bliźnich, inni zaś odrzucali względy praktyczne na rzecz romantycznych ideałów lub ukochanych fetyszów.
Madame baczyła, aby każdy był zaopatrzony w minimalny zestaw wyposażenia ratującego życie; dodatkowe paki medykamentów przesyłano przez bramę regularnie. A dalej można było tylko ufać Opatrzności.
Przez prawie sześćdziesiąt pięć lat i dwa odmłodzenia Angelika Guderian osobiście nadzorowała psychospołeczne oceny swych klientów i ich ewentualne przesyłanie do pliocenu. Gdy jej nerwowa chciwość wcześniejszych lat została ostatecznie zagłuszona przez współczucie dla tych, którym służyła, opłaty za przejście stały się o wiele przystępniejsze, często nawet anulowane. Liczba chętnych do podróży wzrastała nieustannie, aż wreszcie utworzyła się długa lista oczekujących. Z początkiem XXII wieku ponad dziewięćdziesiąt tysięcy uciekinierów przekroczyło bramę czasową nie wiedząc, jaki los spotka ich po drugiej stronie.
W 2106 roku Madame Guderian we własnej osobie wkroczyła do plioceńskiego świata zwanego Wygnaniem — sama jedna, ubrana w odzież roboczą do prac ogrodowych; niosła zwykły plecak i pęk sadzonek swych ulubionych róż. Ponieważ zawsze gardziła standardowym angielskim Środowiska, uważając go za obrazę jej francuskiego dziedzictwa, tekst na pozostawionej przez nią kartce brzmiał:
Plusquil rien faul.
Niemniej przedstawiciele Państwa Ludzkości w Radzie Galaktycznej nie byli skłonni zaakceptować oceny Madam Guderian: „więcej niż trzeba”. Brama czasowa w oczywisty sposób zaspokajała potrzeby jako honorowe wyście dla niewygodnych odchyleńców. Zreorganizowana w sposób humanitary i nieco sprawniejsza procedura przejścia do pliocenu zyskała poparcie i z bramy nadal korzystano. Usługi jej nie były reklamowane, a skierowania nosiły dyskretnie profesjonalny charakter.
Rozpatrzono dylemat etyczny związany z udzielaniem pozwoleń na indywidualne przesiedlenia do pliocenu. Badania potwierdziły, że paradoks czasowy nie mógł wystąpić. Jeśli zaś idzie o losy podróżujących, to tak czy inaczej byli oni z góry skazani.
Przez całą drogę powrotną na Ziemię z Brevonsu Mirikon, Bryan Grenfell planował, jak to zrobi. Zadzwoni do Mercy z kosmodromu Unst zaraz po przejściu przez odkażanie i przypomni jej, że obiecała popłynąć z nim żaglówką. W piątek wieczorem spotkają się w Cannes, co da mu dość czasu, by przekazać materiały z konferencji w CS. A. w Londynie i wziąć odpowiednią odzież i łódź z mieszkania. Na najbliższe trzy dni zapowiadano piękną pogodę, będą więc mogli pożeglować na Korsykę, albo nawet Sardynię. W świetle księżyca w jakiejś odludnej zatoczce nad morzem Śródziemnym, przy cichej muzyce, będzie ją miał. — Mówi wasz kapitan. Za pięć minut wracamy do normalnej przestrzeni nad planetą Ziemia. Podczas lotu przez powierzchnie da się odczuć chwilowa niewygoda, która może być uciążliwa dla wrażliwych osób. Proszę się nie wahać z wezwaniem obsługi, jeśli potrzebny będzie państwu środek uspokajający i proszę pamiętać, że wasze zadowolenie jest dla nas podstawową wytyczną. Dziękuję za podróż w Zjednoczeniu. — Grenfell pochylił się do komunikatora. Glendessary i Evian.
Gdy napój się ukazał, Grenfell wypił go jednym haustem, przymknął oczy i zaczął myśleć o Mercy. Te smutne oczy koloru morza, otoczone ciemnymi rzęsami. Włosy czerwone jak drewno cedrowe, kontrastujące z jej bladymi szczupłymi policzkami. Jej ciało, prawie tak wiotkie, jak u dziecka, ale wytworne w długiej jasnozielonej sukni z powiewającymi ciemniejszymi wstążkami. Słyszał jej głos, śpiewny i dźwięczny. Przypomniał sobie, jak szli razem wieczorem przez jabłoniowy sad po średniowiecznej paradzie.
— Nie ma nic takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia, Bryan. Jest tylko seks od pierwszego wejrzenia. Więc jeśli moje kościste wdzięki cię podniecają, możemy ze sobą spać, bo jesteś miłym człowiekiem, a ja potrzebuję pociechy. Ale nie mów o miłości.
Pomimo tego mówił. Nie umiał się powstrzymać. Zdając sobie sprawę, jakie to nielogiczne, obserwując siebie z zewnątrz ze smutnym obiektywizmem, nie był zdolny zapanować nad sytuacją. Wiedział, że kocha Mercy właśnie od pierwszego wejrzenia. Ostrożnie starał się jej to wyjaśnić w taki sposób, by nie wyjść na kompletnego osła. Roześmiała się tylko i pociągnęła go na zasłaną kwietnymi płatkami trawę. Zachwycili się swoją namiętnością, lecz nie przyniosło mu to prawdziwego wyzwolenia. Dziewczyna opanowała go zupełnie. Albo będzie dzielił z nią życie na zawsze, albo odejdzie w rozpaczy.
Zaledwie jeden dzień z nią spędzony! Jeden dzień I musiał odlecieć na ważne zebranie na jednej z poltrojańskich planet. Mercy chciała, by pozostał, proponowała wakacje pod żaglami, ale on, mający obowiązki, musiał odłożyć ich spotkanie. Idiota!
Mogła go przecież potrzebować. Jak mógł zostawić ją samą?
Zaledwie jeden dzień…
Stary przyjaciel Bryana, Gaston Deschamps, przypadkiem spotkany w paryskiej restauracji, zaprosił go, by dla zabicia kilku pustych godzin obejrzał „Fete d’Auvergne”. Gaston, reżyser parady, nazwał ją zabawnym ćwiczeniem z etnologii stosowanej. I tak było… aż do spotkania.
— Teraz powrócimy do owych fascynujących dni dantan — oświadczył Gaston, gdy zakończyła się wycieczka po wiosce i zamku. Reżyser poprowadził go do wysokiej wieży, otworzył drzwi do pokoju ze skomplikowanymi urządzeniami sterowniczymi… i tam siedziała ona.
— Przedstawiam ci moją cudowną współpracowniczkę i koleżankę, drugiego reżysera „Fete”, najbardziej średniowieczną panią wśród żyjących obecnie w Środowisku Galaktycznym… Mademoiselle Mercedes Lamballe!
Spojrzała na niego znad konsolety i uśmiechnęła się.
I w tym momencie poczuł, że serce zabiło mu mocniej…
— Mówi wasz kapitan. Powracamy do normalnej przestrzeni nad planetą Ziemią. Procedura zajmie tylko dwie sekundy, prosimy więc o wyrozumiałość podczas krótkiego okresu małej niewygody.
Zung.
Rwanie zęba młotkiem w kciuk łupnięcie w łokieć. Zung.
— Dziękuję za cierpliwość panie, panowie i szanowni pasażerowie innych płci. Na Ziemi lądujemy dokładnie o godzinie 1500 średniego czasu planetarnego, na kosmodromie Unst położonym na jednej z piękniejszych Wysp Szetlandzkich.
Grenfell otarł pot z czoła i zażądał następnego drinka. Tym razem pił małymi łykami. Nieproszona pojawiła się w jego pamięci stara pieśń. Uśmiechnął się, bo tak bardzo pasowała do Mercy.
There is a lady sweet and kind Was never face so pleased my mind. I did but see her passing by. And yet I love her till I die.
Pojedzie koleją podziemną do Nicei, a do Cannes poleci wynajętą kapsułą. Mercy będzie na niego czekać na molo, może ubrana w zieloną suknię. Jej oczy będą miały wyraz łagodnej melancholii i będą zielone albo szatę, głębokie i zmienne jak morze. Będzie do niej podchodzić niepewnym krokiem, niosąc torbę turystyczną i wyładowany koszyk na zapasy, pełen jedzenia i napojów (szampan, ser stilton, kiełbasa z gęsich wątróbek, masło, bagietki, pomarańcze, czarne czereśnie), potknie się, a ona wreszcie się uśmiechnie.
Wyjmie z torby składaną żaglówkę i powie chłopcom na pochylni, by się cofnęli. (Zawsze są tam chłopcy, zwłaszcza teraz, gdy rodziny ponownie odkryły spokojne Lazurowe Wybrzeże). Podłączy cienką rurkę małego inflatora i wrzuci do wody zwinięty pakiet srebrnoczarnej folii dekamolowej. Powoli, powoli, pod spojrzeniami chłopców, wyrośnie ośmiometrowy slup: gruszki kilowe, kadłub, pokłady, pod nimi przymocowane meble, kabina, kokpit, relingi, maszt. Następnie wytworzą się części ruchome: ster i rumpel, stabilizator, bom ze zwiniętymi jeszcze żaglami, liny, leżaki pokładowe, szafki, wiadra, pościel i wszystko inne — zrodzone cudownie z napiętego dekamolu i sprężonego powietrza. Portowe dozowniki napełnią rtęcią kile i stabilizator oraz zbalastują resztę żaglówki i jej wyposażenia wodą destylowaną, przez co nadadzą masę sztywnej dekamolowej strukturze. Następnie wynajmie silnik pomocniczy, lampy, pompy, sprzęt nawigacyjny, syfon, kotwicę bezpieczeństwa i inne żelastwo, zapłaci kapitanowi portu i da chłopcom napiwki by nie pluli do kokpitu z nabrzeża.
Ona wstąpi na pokład. On rzuci cumy. Ze świeżą bryzą podniosą żagle i wezmą kurs na Ajaccio! A po kilku dniach w jakiś sposób ją przekona, by wyszła za niego za mąż.
„I did but see her passing by… ”
Gdy statek kosmiczny wylądował na pięknych Szetlandach. było tylko sześć stopni i szalał sztorm; wiatr wiał z północnego wschodu. Numer wideofonu Mercedes Lamballe odpowiedział napisem: ABONENT SKREŚLONY NA WŁASNE ŻĄDANIE.
Ogarnięty paniką, Grenfell skontaktował się z Gastonem Deschamps. Reżyser parady odpowiadał wymijająco, następnie ze złością, wreszcie przepraszająco.
— Sprawa wygląda tak, Bry, że ta cholerna baba nas rzuciła. To chyba było nazajutrz po tym, jak dwa miesiące temu poleciałeś w kosmos. Zostawiła nas na lodzie, i to w najgorętszych dniach sezonu.
— Ale dokąd, Gastonie, dokąd pojechała!?
Na ekranie wideofonu było widać, że Gaston patrzy w bok.
— Przez tę cholerną bramę czasową na Wygnanie. Wątroba mi się z tego przewraca. Miała tu po co żyć. Trochę trząśnięta, to prawda, ale nikt z nas nie podejrzewał, że aż do tego stopnia. Cholerna sprawa. Nie znałem nikogo z lepszym wyczuciem średniowiecza.
— Rozumiem. Dziękuję za wiadomość. Bardzo mi przykro. — Przerwał połączenie.
Usiadł w kabinie wideofonu, on, dość znany antropolog, w średnim wieku, o łagodnej twarzy, niemodnie ubrany, trzymający tekę pełną protokołów z Piętnastej Galaktycznej Konferencji Teorii Kultury. Dwóch Simbiari, którzy przybyli z nim tym samym statkiem, czekało cierpliwie na zewnątrz przez kilka minut, nim zapukali w drzwi kabiny; zostawili na szybie małe zielone plamy.
„And yet I love her…”
Bryan Grenfell podniósł przepraszająco palec i odwrócił się do wideofonu. Dotknął przycisku.
— Informacja dla jakiego miasta?
— Lyonu — odpowiedział. „… tili I die”.
Bryan wysłał dokumenty do Centrum Studiów Antropologicznych i odleciał z Londynu prywatnym środkiem lokomocji. Choć poszukiwania mógł równie dobrze prowadzić z domu, znalazł się we Francji tego samego popołudnia; zatrzymał się w hotelu GalaxieLyon. Zamówił na kolację langustę z rusztu, suflet pomarańczowy i hablis i natychmiast zaczął przeszukiwać literaturę.
Końcówka biblioteczna w jego pokoju ukazała przerażająco długą listę książek, rozpraw i artykułów o bramie czasowej Guderiana. Pomyślał przez chwilę, by pominąć te zakatalogowane pod hasłami „Fizyka” i „Paleobiologia”, a skoncentrować się na „Psychoanalogii” i „Psychosocjologii”, ale wydało mu się to niegodne Mercedes. Wsunął więc swą kartę do otworu i zrezygnowany zamówił całą kolekcję. Maszyna wypluła cienkie książeczki odczytowe w liczbie dostatecznej, żeby sześciokrotnie wybrukować nimi pokój. Posortował je metodycznie i zaczął przyswajać treść. Jedne z nich wsuwał do projektora, inne czytał, z najnudniejszymi zaś zapoznał się we śnie. W trzy dni później zwrócił książki do końcówki. Wymeldował się z hotelu i wezwał swoją kapsułę, po czym udał się na dach i czekał na nią. Wiedza, którą właśnie pochłonął, bełtała mu się w mózgu pozbawiona formy i struktury. Zdawał sobie sprawę, że podświadomie odrzuca ją wraz z jej implikacjami, lecz niezbyt mu to pomogło.
Złamane serca zrastają się, wspomnienia minionej miłości blakną, nawet tej niezwykłej miłości, niepodobnej do żadnej przed nią. Uświadamiał sobie, że to musi być prawda. Wyważona ocena, wzgląd na straszliwe dane, z którymi się zapoznał oraz zdrowy rozsądek nie zniekształcony emocjami podpowiadały mu, co powinien uczynić. Roztropnie uczynić.
O. Mercy! O, moja miła! Najdalsza część Galaktyki jest bliżej niż ty, moja pani, która tylko przeszłaś mimo. A jednak. A jednak.
Tylko Georginie było przykro, gdy się dowiedziała, że Stein odchodzi. Schlali się fantastycznie ostatniego dnia jego pobytu w Lizbonie, a wtedy ona powiedziała:
— Czy chciałbyś, abyśmy to zrobili w wulkanie?
Mruknął czule, że Georgina jest tłustą zwariowaną dziwką, ale ona zapewniła go, że zna faceta, który za odpowiednią opłatą popatrzy w inną stronę, gdy będą zabierali badawczą wiertnię głębinową z Messyny, gdzie znajduje się ta sztolnia prowadząca prosto do głównej komory Stromboli.
Więc, u diabła, polecieli kapsułą, a facet pozwolił im odjechać wiertnią. I co z tego, że kosztowało to sześć kilodolców? Było szałowo tam w dole, wśród falującej lawy z kolorowymi bańkami gazu wolno wznoszącymi się za okienkiem obserwacyjnym jak gromadka meduz w misce płonącej zupy pomidorowej.
— O, Georgino! — jęknął rozczulony po stosunku. — Jedź ze mną.
Potoczyła się po wyściełanej podłodze kokpitu wiertni i we wpadającym do środka blasku w kolorach czerwieni i czerni utuliła płaczącego olbrzyma przy swych piersiach wielkości melonów.
— Steinie. Kochanie. Mam troje ślicznych dzieci, a z moim wskaźnikiem genetycznym mogę mieć jeszcze troje, jeśli zechcę. Jestem szczęśliwa jak prosię w deszcz, gdy się bawię z moimi dziećmi albo przebijam zawalone tunele czy kocham z każdym mężczyzną, który się nie boi, że zjem go żywcem. Steinie, po co mi Wygnanie? Tu jest mój świat. Wybuchający w trzech milionach kierunków naraz! Ziemianie rosnący i mnożący się w każdym zakątku Galaktyki, a nasza rasa rozwijająca się w coś fantastycznego, wręcz na naszych oczach. Czy wiesz, że jedno z moich dzieci zaczyna być metapsychem? A teraz to się zdarza wszędzie. Po raz pierwszy od epoki kamiennej biologia ludzka rozwija się równolegle z ludzką kulturą. Nie mogę nie być przy tym, kochanie. Za chińskiego boga.
Odsunął się od niej i otarł łzy kułakiem, rozgoryczony na samego siebie.
— No, to lepiej miej nadzieję, że nie zasiałem nic na twojej grządce, dziecino. Ale nie sądzę, by moje geny wytrzymały twój standard.
Wzięła jego twarz w obie dłonie i pocałowała go.
— Wiem, czemu musisz odejść, Błękitnooki. Oglądałam też twój profil psychospołeczny. Te zakrętasy na nim nie mają nic wspólnego z dziedziczeniem, cokolwiek byś o tym sądził. Przy innym systemie wychowawczym byłbyś wspaniale udany, chłopcze.
— Zwierzę. Nazwał mnie małym, morderczym zwierzątkiem — szepnął Stein.
Znowu go utuliła.
Był w strasznym bólu po jej śmierci i nie zdawał sobie sprawy, że rozumiesz, co mówi. Postaraj się mu przebaczyć, Steinie. Postaraj się przebaczyć samemu sobie.
Z wnętrza Stromboli potężną czkawką wydobyły się masy gazu i wiertnią głębinowa zaczęła się gwałtownie kołysać. Zdecydowali się wynieść stąd w diabły, nim nawalą sigmapolowe osłony termiczne. Przekopali się z komory wulkanu na zewnątrz przez wygasły krater podwodny. Gdy wreszcie wydostali się na dno Morza Śródziemnego na zachód od wyspy, korpus wiertni dzwonił i dźwięczał od kamieni wulkanicznych przedostających się przez wodę.
Unieśli się na powierzchnię i znaleźli wśród dramatycznej scenerii. Stromboli wybuchł. Rzygał czerwonymi i żółtymi chmurami ognia i rozpalonymi kawałkami lawy, które strzelały jak rakiety w górę, zanim zgasły w morzu.
— O jasny gwint — powiedziała Georgina. — Czy to myśmy zrobili?
Stein uśmiechnął się do niej; miał mondrą minę. Wiertnią kołysała się na parującej wodzie.
— Chcesz popróbować dryftu kontynentów? — zapytał i wyciągnął do niej rękę.
Ryszard Voorhees pojechał ekspresem podziemnym z Unst przez Paryż do Lyonu, następnie wynajął kapsułę na resztę podróży. Jego pierwotny zamiar, aby odbyć podróż przez Europę jedząc, pijąc i rżnąc, a następnie skoczyć z jednego ze szczytów alpejskich, zmienił się, gdy współpasażer na liniowcu z Assawompsetu wspomniał przypadkiem o dziwnym i ziemskim zjawisku Wygnania.
To. jak natychmiast zrozumiał Ryszard, był właśnie ten sposób zawieszenia wyroku, sposób który mu odpowiadał. Ponowny start w prymitywnym świecie, pełnym ludzi i pozbawionym praw. Nic ci nie grozi, chyba tylko od czasu do czasu spotkanie z jakimś prehistorycznym potworem. Żadnych zielonych Przeciekańców. żadnych karzełkowatych Polkijanek, żadnych plugawych Gi ani świecących Krondaków. wyglądających jak urzeczywistnione zmory nocne, a szczególnie żadnych Lylmików.
Gdy tylko się wydostał z dekontaminacji, zaczął pociągać za sznurki i udało mu się uzyskać telerozmowę. Większość kandydatów na Wygnanie składała podania całe miesiące wcześniej przez swych miejscowych doradców PS, a ponadto zanim wyjechali z domu, musieli przejść wszystkie badania testowe. Ale Voorhees, stary cwaniak, wiedział, że muszą istnieć sposoby przyśpieszania biegu spraw. Magicznego wytrycha dostarczyła mu wielka korporacja z Ziemi, dla której przed rokiem wykonał delikatne zadanie. Zarówno dla korporacji, jak i ekskosmonauty było korzystne, aby jak najszybciej, tu i teraz przedostał się do pliocenu. Dlatego też prawie bez żadnego nacisku wiceprezes przedsiębiorstwa do spraw eksploatacji zgodził się użyć swych wpływów i przekonał personel gospody, by Ryszard został poddany skróconym testom od razu w kosmoporcie, a następnie udał się wprost na stację odjazdową.
Niemniej tego wieczoru, gdy wylatywał z doliny Rodanu w kierunku Monts du Lyonnais, przyznał się sam przez sobą do pewnego niepokoju. Wylądował w Saint-Antoinedes-Vignes o parę kilometrów od gospody i zdecydował się na ostatni posiłek na swobodzie. Sierpniowe słońce zaszło już za Col de la Luere i oryginalna wioska drzemała w resztkach upału. Bistro było małe, ale też mroczne i chłodne, lecz, dzięki Bogu, nie wietrzone aż do przeciągów. Wszedłszy wolnym krokiem, Ryszard zauważył z aprobatą, że trójwymiarowy telewizor jest wyłączony, grająca szafa pobrzękuje tylko przyciszonymi melodiami, zapachy kuchenne zaś są niewiarygodnie pociągające.
Młoda para oraz dwóch starszych mężczyzn, sądząc po odzieży roboczej — miejscowi rolnicy, siedzieli przy oknach pożerając ogromne porcje kiełbasy z sałatą z wielkich mich. Na stołku przy barze siedział olbrzymi blondyn w błyszczącym ubraniu z ciemnogranatowej nebuliny. Zajadał całego kurczaka w jakimś różowawym sosie i popijał go piwem z dwulitrowego cynowego kufla. Po chwili wahania Ryszard usiadł na drugim stołku.
Olbrzym kiwnął głową, mruknął i dalej się obżerał. Z kuchni wyszedł właściciel, wesoły człek z brzuszkiem i bohaterskim orlim nosem. Powitał Voorheesa rozpromieniony i natychmiast zidentyfikował go jako przybysza spoza Ziemi.
— Słyszałem — zaczął Ryszard ostrożnie — że w tej części Ziemi nigdy nie podaje się dań z syntetyków.
Gospodarz odpowiedział:
— Raczej popełnilibyśmy harakiri, niż obrazili, nasze brzuchy algoproteinami czy biociastem lub innym paskudztwem z tego pseudożarcia. Spytaj pan któregokolwiek z tych klientów.
— Spokojna głowa, Louie! — zagdakał jeden ze starców siedzących przy oknie i podniósł na widelcu ociekający tłuszczem kawał kiełbasy.
Właściciel oparł się dłońmi na kontuarze.
— Ta oto nasza Francja doznała wielu przemian. Nasi ludzie rozlecieli się po całej Galaktyce. Nasz francuski jest martwym językiem. Nasz kraj jest przemysłowym ulem pod ziemią, a na jej powierzchni historycznym Disneylandem dla frajerów stukniętych na punkcie historii. Ale trzy rzeczy są niezmienne i nieśmiertelne: nasze sery, nasze wina i nasza kuchnia! Teraz widzę, że przybył pan z daleka. — Jego powieki opadły ciężko i zaraz się uniosły. — Być może ma pan jeszcze daleką drogę przed sobą, jak ten klient obok pana. Więc jeśli szuka pan naprawdę wystrzałowego posiłku… cóż, nasz zakład jest skromny, ale nasza kuchnia i piwnica czterogwiazdkowe, jeśli pana na to stać.
Ryszard westchnął.
— Ufam panu. Niech pan ufa mnie.
— A więc aperitif, który mamy już zamrożony i gotów! Dom Perignon rocznik 2100. Proszę się nim delektować, póki nie przyniosę panu wybranych cudeniek na zaostrzenie apetytu.
— Czy to szampan? — spytał pożeracz kurczaka. — W tej maciupeńkiej buteleczce?
Ryszard kiwnął głową.
— Tam, skąd przybywam, za połowę tego byłby pan trzy centidolce do tyłu.
— Bez kitu? Z jak daleka płyniesz chłopie?
— Assawompset. Stare Az zadupie wszechświata, jak je nazywamy. Ale ty tak nie próbuj.
Stein zarechotał nad kurczakiem.
— Nigdy nie biję się z facetem, zanim nie zostanę oficjalnie przedstawiony.
Gospodarz przyniósł na serwetce dwa malutkie paszteciki i mały srebrny półmisek pełen parujących kawałeczków czegoś białego.
— Brioche defoie gras, croustade de ris de veau a la financiere oraz quenelles de hrochet au heurre d’ecrevisses. Jedz! Smakuj! — Wypłynął z sali.
— Kapitalista, hę? — wymamrotał Ryszard. — Dobre epitafium.
Zjadł paszteciki. Jeden był podobny do ptysia nadziewanego wyśmienitą, przyprawioną korzeniami wątróbką. Drugi wyglądał jak stożkowate ciastko napełnione kawałeczkami mięsa, grzybów i nierozpoznawalnych smakołyków w sosie madera. Półmisek z białym sosem zawierał delikatne kluseczki rybne.
To jest znakomite, ale co ja jem? — spytał Ryszard gospodarza, który pojawił się po karty kredytowe miejscowych gości.
— Brioche jest nadziewana pasztetem z gęsich wątróbek. Rożek zawiera plasterek trufli, duszoną grasicę cielęcą i garnirunek z maleńkich kluseczek z drobiu, kogucich grzebieni oraz nereczek w sosie winnym. Kluski ze szczupaka podawane są w kremowym maśle rakowym.
— Wielki Boże — powiedział Ryszard.
— Do głównego dania mamy wino znakomitego rocznika. Ale przed tym filet z jagnięcia z rusztu z młodymi jarzynami, z doskonałym młodym Fume z Chateau du Nozet do spłukania.
Ryszard jadł i popijał, popijał i jadł. Wreszcie gospodarz wrócił; przyniósł małe kurczę, podobne do pożartego przed chwilą przez Steina.
— Specjalność domu: Poularde Diva! Najbardziej młodzieńcza z młodych kurek, nadziewana ryżem, truflami i foie gras, gotowana i podana w paprykowym sauce supreme. Towarzyszy jej wspaniałe Chateau Grillet!
— Pan żartuje!
— Nigdy nie opuszcza planety Ziemi — zapewnił uroczyście gospodarz. — Rzadko opuszcza Francję. Gdy spłynie z twego języczka, człowieku, twój żołądek będzie przekonany, że umarłeś i znalazłeś się w niebie. — Znowu wybiegł z sali.
Stein gapił się zdumiony.
— Mój kurczak był smaczny — zaryzykował — ale jadłem go z piwem Tuborg.
— Każdemu według potrzeb — odrzekł Ryszard. Po długiej przerwie poświęconej całkowicie kurcząkowi, otarł różowy sos z wąsów i powiedział: — Czy sądzi pan. że ktokolwiek po drugiej stronie bramy będzie wiedział, jak się warzy coś dobrego do picia? Stein zmrużył oczy.
— Skąd pan wie, że przechodzę?
— Ponieważ wygląda pan na typunia z kolonii odwiedzającego Stary Kraj. Nigdy pan nie myślał, skąd wziąć w pliocenie następne wiaderko mydlin?
— Chryste! — krzyknął Stein.
— Ja natomiast mam hopla na punkcie wina, o ile można o nim mówić, kiedy człowiek włóczy się po całej Drodze Mlecznej. Byłem kosmonautą. Popędzono mi kota. Nie chcę o tym gadać. Możesz mi mówić Ryszard. Nie Rysiek. Nie Dick. Ryszard.
— Jestem Steinie. — Ogromny wiertacz zastanawiał się przez chwilę. — Te tam gadki, co mi przysłali o tym Wygnaniu, mówią, że uczą cię przez sen każdej prostej technologii, o jakiej myślisz, że ci się przyda na tamtym świecie. Nie pamiętam, czy to było na liście, ale jestem pewien, że łatwo mogę wkuć piwowarstwo. A coś mocniejszego możesz sobie ugotować z czegokolwiek. Jedyna zakawyczka to chłodnica, ale to można zmajstrować z miedzianej folii dekamolowej i schować w dziurawym zębie, jeśli by nie chcieli cię z tym przepuścić. Ale ty z twoim winem możesz mieć haki. Na to idą specjalne winogrona i różne tam takie, nie?
— Różne zasrane takie — odpowiedział ponuro Ryszard; zmrużył oczy i patrzył przez kielich z Grilletem. — I myślę, że gleba w przeszłości też będzie inna. Ale może uda się wyprodukować coś w miarę przyzwoitego. Pomyślmy. Sadzonki winorośli, to oczywiste, i koniecznie kultury drożdżowe, bo inaczej wyjdą końskie szczyny. I trzeba umieć robić jakieś butelki. Czego używano przed szkłem i plastykiem?
— Małych dzbanków glinianych? — podsunął Stein.
— Zgoda. Ceramika. I myślę, że można też robić butelki ze skóry formowanej w gorącej wodzie… Chryste! Słuchaj tylko! Zawieszony kosmonauta zdobywający nowy zawód jako bimbrownik, i to wina!
— Możesz dostać receptę na akwawit? — zapytał tęsknie Stein. — To po prostu czysty alkohol z odrobiną kminku. Kupię wszystko, co wyprodukujesz. — Pociągnął podwójny łyk. — Kupię? Chcę powiedzieć, wymienię czy coś podobnego… Gówno. Czy myślisz, że tam czeka na nas cokolwiek cywilizowanego?
— Mieli prawie siedemdziesiąt lat, by to stworzyć.
— Myślę, że to zależy — odparł z wahaniem Stein.
Ryszard odchrząknął.
— Wiem, o czym myślisz. To zależy od tego, co reszta frajerów robiła przez ten cały czas. Czy stworzyli mały raj dla pionierów, czy też spędzają czas na drapaniu się od ugryzień pcheł i wypruwaniu sobie nawzajem flaków?
Pojawił się gospodarz z zakurzoną starą butelką, którą tulił do łona jak ukochane dziecię.
— A teraz… punkt kulminacyjny! Ale kosztowny! Chateau d’Yquem ’83, słynny Zaginiony Rocznik z roku Buntu Metapsychicznego.
Twarz Ryszarda, poorana zmarszczkami bólu, nagle rozjaśniła się. Przeczytał z szacunkiem obszarpaną etykietkę.
— Czy może jeszcze nie być zwietrzałe?
— Jeśli Bóg tak zechce. — Szanowny gospodarz — wzruszył ramionami. — Butelka cztery i pół kilodolców.
Stein otworzył usta ze zdumienia. Ryszard kiwnął głową i gospodarz zaczął wyciągać korek.
— Jezu, Ryszardzie, czy mogę cię naciągnąć? Tylko kropelka na smak. Zapłacę ci, jeśli chcesz. Nigdy nie miałem w ustach czegoś, co tyle kosztuje.
— Gospodarzu! Trzy kieliszki! Wszyscy wypijemy mój toast.
Właściciel bistra z nadzieją w oczach powąchał korek, uśmiechnął się ze szczęścia i nalał do połowy trzy kieliszki złocistobrązowego płynu połyskującego jak topaz w świetle lampy.
Ryszard uniósł kieliszek w stronę towarzyszy.
A man may kiss his trull goodbye. A rose may kiss the butterfly. A wine mas kiss the crystal glass. But you, my friends, may kiss mine ass!
Ekskosmonauta i właściciel bistra przymknęli oczy i skosztowali wina. Stein przełknąwszy wszystko jednym haustem powiedział:
— Hej! To pachnie jak kwiaty! Ale niewiele w nim krzepy, prawda?
Ryszard wzdrygnął się.
— Przynieś tu memu kumplowi dzbanek eaudevie. To ci zasmakuje, Steinie. Rodzaj akwawitu bez kminku… My zaś dwaj, gospodarzu, będziemy nadal składać naszym gardłom tę boską ofiarę z soternu.
I tak minął im wieczór. Voorhees i Oleson opowiedzieli sobie nawzajem ocenzurowane wersje smutnych dziejów swego życia. Właściciel przysłuchiwał im się, cmokał ze współczuciem, ale nie przestawał dolewać do swego kieliszka. Zażądano drugiej butelki Yquem, a następnie trzeciej. Po pewnym czasie Stein wstydliwie im wyznał, jaki prezent dostał na pożegnanie od Georginy. Jego nowi przyjaciele zażądali, by w nim wystąpił; wyszedł więc na mroczny parking kapsuł, wyciągnął wszystko z bagażnika, przebrał się i uroczyście wkroczył do bistra w przepysznych szatach: skórzanej spódniczce z futra wilka i szerokim skórzanym kołnierzu wysadzanym złotem i bursztynem oraz hełmie wikingów z brązu i z ogromnym stalowym toporem bojowym.
Ryszard wypił zdrowie wikinga resztką Chateau d’Yquem; wygulgotał ją wprost z butelki. Stein powiedział:
— Rogi na hełmie były w rzeczywistości więcej ceremonialne, tak powiedziała Georgina. Wikingowie nie nosili ich podczas bitwy. Dlatego te są odejmowane.
Ryszard zachichotał.
— Wyglądasz, spaniale, Steinie, stary obusie! Wproff spaniale! Daajcie tu te masztodony i dinosary, i szysko inne. Starszy jak na ciebie popaszszą i ssesrają się se srachu. — Nagle coś sobie pomyślał.
— A szemu bym ja nie miał mieś kossiumu? Kaszszdy sojeźzie do tyłu w szasie poszebuje kossiumu. Szemu nie pomyślaem? Teraf będę muffiał iśś pszess bramę szasową w piepszonych sywilnych łachach. Nigdyś nie miał szyku, Voorheesz, gupi ftary Holensze. Nigdy szadnego piepszszonego szyku.
— Ojej, nie marf się, Ryszarr — prosił restaurator.
— Nie pfuj fobie pofiłku i sudownego wina. — Jego małe oczka nagle zajaśniały pijacką energią. — Mam! Jeft faset w Lyonie prowassąsy pieszszoną operę. I ten faset jeft cm cieldu cochon pszy jednym gaftunku wina. a ja mam sałą chrzynkę, co nią moszszesz go pszszekupiś, jeśli masz sa sso. Oni mają szszelkie kosjumy. jakie chsesz w operze. Mercie alors, eszsze nie ma goziny dwiestej! Faset pewnie nie bęsie eszsze w uszku! So na to?
Stein trzepnął swego nowego przyjaciela w plecy, aż Voorhees przytrzymał się krawędzi baru.
— Jazda, Ryszardzie. Bo pęknę na pół!
— Moę saras sasfoniś do faseta — powiedział z głupim uśmiechem gospodarz. — Idę o sakład, sze spotka fas w opesze.
Załatwili to wreszcie i na koniec Stein pilotował kapsułę z półprzytomnym Ryszardem i skrzynką Mouton Rotschild ’95 aż na Cours Lafayette śpiącego Lyonu, skąd umówiony człowiek poprowadził ich chyłkiem przez podziemny parking i labirynt krętych korytarzy na zaplecze opery do kostiumerni.
— Ten — powiedział wreszcie Ryszard i wskazał kostium palcem.
— So! Der fliegende Hollander! — odezwał się impresario. — Nigdy bym nie myślał, że polecisz właśnie na to, chłopie.
Pomógł Ryszardowi włożyć siedemnastowieczny strój składający się ze strojnego kubraka z poprzecinanymi rękawami oraz szerokiego koronkowego kołnierza, czarnych spodni, butów z szerokimi wywijanymi cholewami, czarnej peleryny i kapelusza z szerokimi kresami i czarnym piórem.
— Do licha, a to ci strój! — Stein walnął Ryszarda w plecy. — Fajny z ciebie pirat. Więc tym jesteś w głębi duszy, hę? Prawdziwa pieprzona Czarna Broda?
— Szszarny Wąf — sprostował Voorhees i zwalił się z nóg nieprzytomny.
Stein zapłacił impresario, poleciał z powrotem do ciemnej już restauracji, aby z wynajętej kapsuły przenieść bagaż Ryszarda, po czym już obaj pośpieszyli do „L’Auberge du Portail”. Gdy tam dotarli, ekskosmonauta wrócił do przytomności.
— Chlapnijmy sobie jeszcze — zaproponował Stein. — Spróbuj mojej odewi.
Ryszard łyknął czystego spirytusu.
— Bukiet niefielki… ale snaszna władza!
Dwóch hulaków w teatralnych kostiumach przeszło przez ogród różany i zaczęło walić w dębowe drzwi obuchem bojowego topora Steina.
Personel przyjął to bez zmrużenia powiek. Był przyzwyczajony do tego, że klienci pojawiają się w stanie mniejszego czy większego zamroczenia. Sześciu muskularnych dozorców zaopiekowało się Wikingiem i Czarnym Wąsem i za małą chwilkę obaj już chrapali w pachnącej lawendą pościeli.
Felicja Landry i doradca psychospołeczny przeszli przez wykładany kamiennymi płytami dziedziniec gospody i pergolę prowadzącą do biura, którego okna wychodziły na fontannę i kwietniki. Wnętrze pokoju urządzono na wzór piętnastowiecznej celi klasztornej. Na kamiennym kominku ozdobionym tarczą ze zmyślonym herbem stał między dwoma wilkami o psich łbach wazon z bukietem purpurowych mieczyków.
— Przybyłaś z tak daleka, Obywatelko Landry — powiedział radca. — Szkoda, że twoje zgłoszenie napotkało na takie trudności.
Odchylił się na oparcie rzeźbionego fotela. Miał ostry nos, na twarzy wieczny półuśmiech i czarne włosy w drobnych lokach, z jednym olśniewająco białym nad czołem. Jego spojrzenie zdradzało ostrożność. Zapoznał się z profilem Landry. Wyglądała dość potulnie w szaroniebieskiej sukni, wykręcając swe biedne paluszki z niepokoju.
— Widzisz, Felice — odezwał się znowu radca — jesteś naprawdę bardzo młoda na tak poważny krok. Powinnaś wiedzieć, że pierwsza opiekunka bramy czasowej — zrobił ruch głową w stronę olejnego portretu świątobliwej Madame, wiszącego nad kominkiem — ustaliła dla swych klientów minimalny wiek dwudziestu ośmiu lat. Oczywiście, możemy się dziś zgodzić, że ograniczenie nałożone przez Angelikę Guderian było arbitralne, oparte na przestarzałym tomistycznym pojęciu o dojrzałości psychicznej. Niemniej podstawowa zasada pozostaje całkowicie prawomocna. Dla decydowania o życiu i śmierci zasadniczym warunkiem jest całkowicie ukształtowana zdolność wydawania sądów. Przypuszczam, że jesteś o wiele dojrzalsza niż większość osób w twoim wieku, mimo to byłoby roztropnie poczekać jeszcze parę lat przed wyborem Wygnania. Stamtąd nie ma powrotu, Felicjo.
Jestem nieszkodliwa i przerażona, i malutka. Jestem w twojej mocy i tak bardzo potrzebuję od ciebie pomocy i będę taka wdzięczna. — Przestudiował pan mój profil, Radco Shonkwiler. Jestem wrakiem ludzkim.
— Tak, ale to można wyleczyć, Obywatelko! — Pochylił się do przodu i ujął jej chłodną dłoń. — Mamy tu na Ziemi o ileż lepsze warunki niż na twojej rodzinnej planecie. Akadia jest tak odległa! Trudno oczekiwać, by tamtejsi doradcy dysponowali najnowszymi technikami terapeutycznymi. Ale możesz pojechać do Wiednia, Nowego Jorku czy Wuhanu i najlepsi fachowcy na pewno będą w stanie naprostować twój mały problem niedopasowania społecznego i hiperagresji wynikającej z tego, że zazdrościsz mężczyznom. Zmiana osobowości będzie dotyczyła zupełnie nieznacznej cząstki. Gdy kuracja się skończy, będziesz jak nowa.
Wilgotne pokorne brązowe oczy dziewczyny zaczęły się napełniać łzami.
— Jestem pewna, Radco Shonkwiler, że chce pan dla mnie jak najlepiej. Ale niech pan postara się zrozumieć. — Zlituj się. pomóż, okaż współczucie, zniż się do pomocy dla wzruszającej malutkiej. Wolę zostać taka, jaka jestem. Dlatego odmówiłam poddania się leczeniu. Myśl, że ktoś mógłby manipulować moim umysłem… zmieniać go… napełnia mnie najokropniejszym lękiem. Nie potrafiłabym się na to zgodzić. Nie pozwolę na to.
Doradca oblizał wargi i nagle zorientował się, że głaszcze dziewczynę po ręce. Wzdrygnął się. cofnął dłoń i powiedział:
— No cóż, twoje problemy psychospołeczne w zwykłym trybie nie wykluczałyby przejścia na Wygnanie. Ale oprócz twej młodości jest jeszcze coś. Jak wiesz, Rada nie zezwala na przechodzenie na Wygnanie osobom mającym czynne uzdolnienia metapsychiczne. Są zbyt cenne dla Środowiska. Twoje testy wykazują, że posiadasz uśpione metafunkcje z niezwykle wysokimi potencjałami zniewalania cudzej woli, psychokinezy oraz pychokreacji. Bez wątpienia były one po części przyczyną twoich sukcesów w uprawianym przez ciebie zawodowo sporcie.
Zaprodukowała uśmiech żalu, po czym powoli opuściła głowę tak, że puszyste platynowe włosy opadły jej na twarz.
— Więc wszystko skończone. Teraz już mnie nie przyjmą.
— Właśnie — odpowiedział Shonkwiler. — Gdyby zaś twoje problemy psychospołeczne wyprostowano, mogłoby to umożliwić ludziom z Instytutu MP — podniesienie twoich utajonych możliwości do poziomu aktywnego. Pomyśl, co to znaczy! Stałabyś się członkiem elity Środowiska… osobą z ogromnymi wpływami… dosłownie zdolną wstrząsnąć światem. Jakąż szczytną karierę miałabyś przed sobą — poświęcenie się służbie dla wdzięcznej Galaktyki. Mogłabyś nawet ubiegać się o funkcję w Radzie!
— O. nigdy bym się nie ośmieliła o tym marzyć. To przerażające myśleć o tych wszystkich umysłach… Poza tym nie mogłabym nigdy zrzec się bycia sobą. Przecież musi być dla mnie jakiś sposób na przejście przez bramę czasu, nawet jeśli jestem na to zbyt młoda. Musi mi pan pomóc go znaleźć, Radco!
Zawahał się.
— Można by powołać się na klauzulę o przestępczej recydywie, gdyby ci nieszczęśni MacSweeney i Barstow zdecydowali się wnieść oskarżenie przeciw tobie. Dla recydywistów nie ma ograniczeń wieku.
— Sama powinnam na to wpaść! — Jej uśmiech ulgi był olśniewający. — Więc to takie proste!
Wstała z fotela, obeszła biurko i stanęła koło Shonkwilera. Ciągle uśmiechnięta ujęła go za ramiona małymi chłodnymi dłońmi, nacisnęła kciukami i złamała mu obojczyki.
Wśród gałęzi starych platanów ocieniających taras stołówki grały cykady. Zapach rezedy płynął z ogrodu w południowej spiekocie i mieszał się z aromatem róż. Elżbieta Orme skubała sałatkę owocową i popijała mrożoną miętową herbatą podziwiając równocześnie wykaz, który powoli przesuwał się po powierzchni leżącej przed nią płytki odczytowej.
— Czy nie posłuchałbyś o tych powołaniach. Aikenie? Architekt, glina i gałązki. Architekt, bale drzewne. Architekt, mur cyklopowy. Bambusu, rzemieślnik wyrobów z. (Nie wiedziałam, że w pliocenie rósł w Europie bambus!) Baloniarz. Ceramik. Koszyków, wyplatacz. Piekarz. Piwowar. Pszczelarz. Serowar. Świec zwykłych i z knotem z sitowia, wytwórca. Węgla drzewnego, wypalacz. Zwierząt, pogromca (-czyni)… Co to. u licha, może być, jak myślisz?
Czarne oczy Aikena Druma zabłysły. Ze zjeżoną rudawą czupryną skoczył na nogi jak pajac i strzelił z imaginacyjnego bata.
— Ha. szablozębny koteczku! Leżeć, chłoptysiu! Nie wykonujesz rozkazów swego pana? No to koziołka! Aportuj!… Nie reżysera, pieprzony idioto!
Przy sąsiednich stolikach parę osób gapiło się w oszołomieniu. Elżbieta roześmiała się.
— Oczywiście. Treserzy dzikich zwierząt będą bardzo potrzebni w pliocenie. Niektóre z dużych antylop i tym podobne byłyby bardzo cenne, gdyby udało sieje oswoić. Jednak nie chciałabym brać się do mastodontów czy nosorożców mając tylko za sobą przyśpieszony kurs hipnopedyczny.
— O, ci tutaj ludzie zrobią dla ciebie o wiele więcej, laluniu. W rzeczywistości przez sen odbierasz jedynie bardzo podstawowe wiadomości o technice neolitycznej i podstawach sztuki utrzymywania się przy życiu. Dzięki temu będziesz umiała wykopać latrynę, która nie pochłonie cię w całości, i nauczysz się, które plioceńskie owoce mogą cię wysłać, byś wąchała kwiatki od spodu. A gdy już nasiąkniesz tym. co podstawowe, wybierasz jeden albo więcej dracznych pomysłów z tej małej liczby, by się w nim wyspecjalizować. Na ten temat zrobią ci już szczegółowy hipnokurs, ćwiczenia laboratoryjne i dadzą płytki informacyjne o gryzieniu twardszych orzeszków danego zawodu!
— Hmmm — zadumała się.
— Sądzę, że będą się starali nakierować cię na specjalizację, w której nie ma dużego tłoku. Myślę, że ferajna po drugiej stronie bramy może być skłonna do irytacji, jeśli im się przyśle osiemdziesięciu trzech lutnistów i jednego cukiernika w chwili, gdy naprawdę potrzeba im kogoś, kto umie warzyć mydło.
— Wiesz, to nie jest takie zabawne, Aikenie. Jeśli po drugiej stronie nie ma zorganizowanego społeczeństwa, tamci zależeliby całkowicie od tego, czy operatorzy bramy przyślą im odpowiednio wyszkolonych ludzi. A ponieważ przybywające tam kobiety są wysterylizowane. nie ma możliwości, by młodzi uczniowie zastąpili pracowników zmarłych lub tych. co sobie po prostu wywędrowali. Jeśli twoje osiedle straci serowara, musisz jeść twaróg z serwatką, aż następny pracownik wskoczy przez bramę.
Drum dopił mrożoną herbatę i zaczął jeść sałatkę. — Na Wygnaniu nie może być tak kiepsko. Ludzie przechodzą przez bramę od 2041 roku. Poradnictwo zawodowe nie pojawiło się tak dawno, dopiero cztery lata temu czy coś koło tego, ale starsi mieszkańcy wariatkowa musieli coś tam zorganizować. — Zastanawiał się przez chwilę. — Liczę, że większość z tych, którzy przeszli, została makroimmunizowana, a może nawet odmłodzona, ponieważ to zostało udoskonalone na początku lat czterdziestych. Odliczywszy nieuchronne straty wskutek wypadków, pożarcia przez potwory, emigrację do plioceńskich antypodów czy zwykłą ludzką krwiożerczość, powinna się tam obijać cała masa ludzi. Spokojnie osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt tysięcy. I prawie na pewno mająca gospodarkę funkcjonującą na zasadzie handlu wymiennego. Większość chrononautów była cholernie inteligentna.
— Oraz trzaśnięta — dodała Elżbieta Orme — choćby jak ty i ja.
Drum nieznacznie wskazał na sąsiedni stolik, przy którym wielki blondyn w kostiumie wikinga pił piwo w towarzystwie ponurego, starszego podróżnika w miękkich butach z cholewami i ozdobionej koronkami czarnej koszuli. Aiken wywrócił oczami bardziej błazeńsko niż kiedykolwiek.
— Czy uważasz to za dziwaczne? Poczekaj, kochanie, aż ujrzysz mój kostium!
— Możesz nie opowiadać. Młody Szkot z kobzą, w tartanie i ze skórzaną torbą pełną petard.
— Ucho od śledzia, kobieto. Z pewnością mówiłaś prawdę, że twoja zdolność czytania myśli się zmyła. Ha, ha, ha! Nie błagaj mnie, żebym ci wyjawił. To będzie wielka niespodzianka. Natomiast powiem ci. jaki zawód wybrałem dla siebie w Kraju Bez Powrotu.
Będę złotą rączką do wszystkiego. Szkocki Jankes na dworze króla Artura!… A ty. moja piękna, wykończona tłamsiduszo?
Elżbieta uśmiechnęła się marzycielsko.
— Nie sądzę, bym przybrała nową osobowość. Najzwyczajniej pozostanę sobą, może w czerwonych drelichach, i będę nosiła mój pierścień telepaty z jednym z brylantów Błogosławionego Illusia na pamiątkę minionych czasów. Jeśli idzie o zawód… — Przyśpieszyła bieg płytki tak. że wykaz specjalności przeleciał do końca, po czym wróciła do początku. — Będę potrzebowała znajomości więcej niż jednego rzemiosła. Wyplatacz koszyków, wypalacz węgla drzewnego, garbarz. Złóż je wszystkie razem, dodaj jedno zaczynające się na B… i odgadnij mój nowy zawód. Aikenie Drum.
— Ależ jajo, kobieto! — zawył i trzasnął uradowany dłonią w stół. Wiking i Pirat spojrzeli na nich lekko zdziwieni. — Baloniarz! Och. ty cudowna pani! A więc znów wystrzelisz w górę takim czy innym sposobem, prawda. Elżbieto?
Rozległ się cichy gong. Bezcielesny głos kobiecy powiedział:
— Kandydaci z Grupy Zielonej, byłoby nam bardzo miło, gdybyście zechcieli spotkać się z Radcą Mishimą w „Petit Salon”, gdzie zorganizowano dla was wysoce interesujący program informacyjny… Kandydaci z Grupy Żółtej…
— Zielona. To my — powiedział Aiken. Weszli razem do głównego budynku z bielonych kamieni i grubych ciemnych belek, pełnego bezcennych dzieł sztuki. „Petit Salon” był przytulnym klimatyzowanym pokojem umeblowanym obitymi brokatem fotelami i fantastycznie rzeźbionymi szafami; na ścianie wisiał wyblakły gobelin przedstawiający dziewicę z jednorożcem. Jedyną osobą oczekującą ich w pokoju było śliczne jasnowłose dziecko w prostej czarnej sukience o chińskim kroju. Po raz pierwszy grupa, która miała wspólnie przekroczyć bramę czasu, po pięciodniowym treningu spotkała się razem. Elżbieta przyglądała się uważnie swym bliźnim w nieprzystosowaniu, wchodzącym kolejno do „Petit Salon”. Starała się odgadnąć, jaka ostateczność zmusiła ich do wyboru Wygnania.
Fotel Elżbiety stał o kilka metrów od pozostałych. Jeden z jej wiotkich nadgarstków był przykuty do mocnej poręczy fotela cienkim srebrzystym łańcuszkiem.
Pirat z Wikingiem zajrzeli do środka z zawstydzonymi i równocześnie zaczepnymi minami, ponieważ inni nie włożyli jeszcze kostiumów. Głośno tupiąc przeszli przez pokój i usiedli dokładnie pośrodku rzędu foteli. Następna para, wyglądająca na dobrych znajomych, weszła bez słowa: zdrowa jak rzepa kobieta mająca brązowe loki, ubrana w biały kombinezon, i krępy mężczyzna w średnim wieku, z perkatym nosem, słowiańskimi kośćmi policzkowymi i włochatymi przedramionami tak muskularnymi, jakby ich właściciel był w stanie udusić wołu. Na końcu nadszedł człowiek o wyglądzie intelektualisty, w staromodnej marynarce z harristweedu, z teczką w ręce. Wyglądał na tak opanowanego, że Elżbieta nie umiała sobie wyobrazić, jakie mógłby mieć problemy.
Wszedł Radca Mishima, wysoki i szczupły; uśmiechał się i kłaniał. Wyraził zachwyt ich obecnością i nadzieję, iż wprowadzenie do geografii i ekologii pliocenu, które będzie miał zaszczyt przedstawić, sprawi im przyjemność.
— Jest wśród nas znakomita osobistość o wiele kompetentniejsza w sprawach paleoekologii niż ja — oświadczył i ukłonił się nisko mężczyźnie o słowiańskim typie urody. — Będę sobie wysoko cenił, gdy zechce mi przerwać, jeśli mój referacik będzie wymagał korekty lub upiększeń.
No. to wyjaśnia jego sprawę, pomyślała Elżbieta. Emerytowany paleontolog, który się uparł, że odwiedzi przedhistoryczne zoo. A laleczka na smyczy to chuliganka-recydywistka, z duszą o parę odcieni niewątpliwie czarniejszą niż biednego Aikena. Chłopcy w kostiumach teatralnych to na pewno wiecznie przegrywające anachronizmy. Ale kim jest Biała Pani? Oraz Myśliciel ubrany w tweed w sierpniu?
W pokoju pociemniało, a gobelin uniósł się, przez co odsłonił wielki ekran holograficzny. Dała się słyszeć muzyka. (Jezu Chryste, pomyślała Elżbieta, aby nie Strawiński!) Ciemny ekran zabłysnął żywymi barwami w trójwymiarze i ukazała się na nim Ziemia w pliocenie z lotu sputnika, sprzed około sześciu milionów lat.
Mishima powiedział:
— Kontynenty, jak widzicie, są mniej więcej w swym obecnym położeniu. Jednak ich linia brzegowa ma inny przebieg, głównie dlatego, że niektóre tereny są jeszcze pokryte płytkimi morzami epikontynentalnymi, inne zaś, obecnie pokryte wodą, były wówczas suchym lądem.
Kula ziemska obracała się powoli, ale gdy Europa znalazła się w położeniu centralnym, zatrzymała się. Nastąpił najazd kamery na ten kontynent.
— Wszyscy otrzymacie komplet map na durofolii. Dla całej plioceńskiej Ziemi w małej skali, dla Europy — jeden do siedmiu milionów, a dla Francji — jeden do miliona. Jeśli planujecie wycieczkę do innych części świata albo po prostu interesujecie się nimi. zrobimy wszystko co możliwe, by wam dostarczyć odpowiednie mapy lądowe oraz morskie.
— Jak będą dokładne? — zapytał Pirat.
— Jak sądzimy, wyjątkowo dokładne — odpowiedział gładko Mishima. — Ponieważ pliocen jest jedną z najmłodszych epok geologicznych, nasze komputery mogły sporządzić mapy topograficzne z tego okresu z dokładnością sięgającą osiemdziesięciu dwóch procent. Obszary najbardziej niepewne to drobne detale linii brzegowej, pomniejsze cieki wodne i pewne miejsca basenu Morza Śródziemnego.
Zaczął demonstrować poszczególne obszary, w zbliżeniu wszystkie o silnym reliefie i uzupełnione schematycznymi zarysami obecnych form terenu.
— Wyspy Brytyjskie — kontynuował — tworzą jeden bardzo duży ląd, Albion, prawdopodobnie połączony wąskim przesmykiem z Normandią. Holandia jest zalana przez Morze Antwerpskie, tak samo północnozachodnie Niemcy. Fennoskandia tworzy nierozczłonkowany obszar, jeszcze nie przedzielony Bałtykiem. Polska i Rosja są usiane bagnami i jeziorami, a niektóre z nich są bardzo duże. Inny akwen wody słodkiej znajduje się na południozachód od Wogezów, są też wielkie jeziora alpejskie…
Ku wschodowi ląd wyglądał zupełnie obco. Słonawa laguna — Basen Pannoński — pokrywała Węgry i przez Żelazne Wrota oraz Cieśninę Dacką łączyła się z płytką pozostałością niegdyś ogromnego Morza Tetydy, zwanego też Lac Mer. Stamtąd błotniste laguny i słona woda sięgały daleko w głąb Azji Środkowej, ku północy zaś aż do Oceanu Północnego, wolnego od lodów. W następnych epokach tylko Morze Aralskie i Kaspijskie pozostaną jako pamiątki po zniknięciu Tetydy.
— Zauważcie też, że Basen Euksyński, który kiedyś stanie się Morzem Czarnym, jest również słodkowodny, zasilany przez rzeki wypływające z otaczających go łańcuchów Kaukazu, Anatolii oraz Gór Helweckich na zachodzie. Miejsce obecnego Morza Marmara zajmuje wielkie bagnisko. Bardziej na południe znajduje się Jezioro Lewantyńskie. z grubsza odpowiadające obecnemu Morzu Egejskiemu.
— Śródziemniak wygląda mi na całkiem pokręcony — zauważył Wiking. — Ja zawodowo musiałem orientować się w zwariowanej geologii tych okolic. Wydaje mi się, że mocno poszliście na zgadywane, by dostać taki zarys jak tutaj.
Mishima zgodził się z nim.
— Są pewne problemy związane z chronologią kolejnych zalewów Śródziemnomorza. Przypuszczamy, że dla wczesnego pliocenu ta konfiguracja jest najprawdopodobniejsza. Proszę zauważyć, że nie istniejący obecnie Półwysep Balearski wystaje z Hiszpanii w kierunku wschodnim. Zamiast obecnej Korsyki i Sardynii jest tylko jedna wąska wyspa. W tamtym okresie z Italii wystawał nad poziom wód tylko grzbiet Apeninów oraz niestabilny region zwany Tyrrenią, który kiedyś był znacznie większy, a obecnie się zapada.
Pokazał zachodnią Europę w większym zbliżeniu.
— Ten region — ciągnął — będzie was bezpośrednio interesował. Rynną Rodanu i Saony płynie wielka rzeka niosąca wody z bagnisk na północ od Szwajcarii oraz wielkiego jeziora Bresse. Niżej położona część doliny Rodanu była prawdopodobnie w pliocenie zalana przez Morze Śródziemne. Czynnych było wiele wulkanów w Masywie Centralnym oraz istniała aktywność wulkaniczna w Niemczech, Hiszpanii, centralnych Włoszech i na niknącym obszarze Tyrreńskim. Bardziej na północ we Francji widzimy, że Bretania jest wyspą oddzieloną od lądu stałego wąską cieśniną Redon. Atlantyk wcina się głęboką zatoką w kierunku południowym w Andegawenię. Część Gaskonii również jest zalana przez morze.
— Ale Bordeaux, dzięki Bogu, chyba jest w porządku — powiedział Pirat.
Mishima zachichotał.
— Ach, jeszcze jeden koneser! Będzie panu przyjemnie dowiedzieć się. Obywatelu, że liczni chrononauci wyrażali chęć osiedlenia się w rejonie Bordeaux. Zabrali ze sobą pewne przenośne aparaty oraz sadzonki wielu odmian winorośli… Nawiasem mówiąc. Obywatelu, wszelkie informacje, jakie posiadamy o wcześniejszych podróżnikach czasu, są do waszej dyspozycji w naszym komputerze. A jeśli chce pan innych danych, na przykład o grupach religijnych czy etnicznych albo rodzajach książek, materiałach artystycznych lub innych artykułach kulturalnych, o których wiemy, że zostały przerzucone, proszę ich bez wahania żądać.
Naukowiec w tweedowej marynarce zapytał:
— Czy komputer udziela też informacji o poszczególnych osobach?
Aha! — pomyślała Elżbieta.
— Zwykłe dane statystyczne, podobne do zawartych w waszych aktach, a dotyczące osób, które już przeszły, są również dostępne — odparł Mishima. Można też uzyskać informacje o zawartości bagaży podróżników oraz miejscu docelowym w pliocenie, jeśli je podali.
— Dziękuję.
— Jeśli nie ma dalszych pytań?… — Mishima zwrócił się do Felicji, która niepewnie podniosła rękę.
— Czy to prawda, że żaden z tych podróżnych nie brał ze sobą broni?
— Pani Guderian nie zezwalała na nowoczesną broń, a my podtrzymaliśmy jej mądrą decyzję. Ani zabijarek, ani paralizatorów, ani broni atomowej, ani rozrywaczy dźwiękowych, ani blasterów na energię słoneczną, ani gazów, ani broni palnej. Żadnych urządzeń ani środków chemicznego przymusu psychicznego. Niemniej zabrano do pliocenu wiele rodzajów prymitywnego uzbrojenia z różnych okresów i kultur.
Landry kiwnęła głową. Miała twarz pozbawioną wyrazu. Elżbieta, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. spróbowała skierować ku niej psychosondę, ale oczywiście było to niewykonalne. Lecz eksmetapsychiczkę ogarnęło zdumienie, gdy dziewczyna odwróciła głowę i przez dłuższy czas patrzyła jej prosto w oczy, nim zwróciła wzrok znowu na ekran.
Przecież nie mogła nic poczuć, powiedziała sobie Elżbieta. Nie było nic, co by mogła odczuwać. A jeśli nawet nadałam falę nośną, w żaden sposób nie mogła odgadnąć, że to ja. Nie mogła?
Radca Mishima odezwał się znowu:
— Zanotujmy pokrótce niektóre nazwy nadane formacjom geograficznym. Następnie dokonamy przeglądu świata roślinnego i zwierzęcego, tak zwanej facji pontyjskiej ery dolnego pliocenu…
Gdy tylko lekcja się skończyła, Grenfell pośpieszył do swego pokoju, w którym skierował się do końcówki komputerowej wbudowanej w renesansowy kredens z drewna owocowego stoczonego przez korniki. Zażądał wydruku danych na trwałych arkuszach durofolii; nie wiedział do końca, czego ma oczekiwać. Materiały, które nadeszły, były wzruszająco nieliczne — ale niespodzianie zawierały też kolorowy portret naturalnej wielkości, zapewne wykonany bezpośrednio przed jej przejściem przez bramę.
Mercy Lamballe była ubrana w ciemny, czerwonobrązowy płaszcz z kapturem zakrywającym większą część jej kasztanowatych włosów i rzucającym głęboki cień na oczy. Twarz miała bladą i zmęczoną. Suknia była długa, o prostym kroju, w kolorze zieleni nilowej, ozdobiona złotym haftem przy szyi, dłoniach i rąbku. Szczupłą talię obejmował ciemny pas, z którego zwieszała się torebka i mieszek wypełniony nieznanymi przyrządami. Mercy miała na sobie biżuterię: złote bransolety i złoty naszyjnik, wysadzane szkarłatnymi kamieniami. Koło niej stała duża brokatowa walizka. Dziewczyna trzymała zamknięty koszyk i skórzane pudło przypominające futerał małej harfy.
Towarzyszył jej wielki biały pies w kolczastej obroży i cztery owce.
Grenfell patrzył na zdjęcie długo, starając się je zapamiętać, aż zaczęły go szczypać oczy. Następnie przeczytał jej zwięzłe dossier:
LAMBALLE MERCEDES SIOBHAN 8-049333-0421F. Ur: St. Brieuc 48:31N, 02:45W, FrEu, Sol3 (Ziemia), 15-5-2082, c. Georges” Bradforda Lambalk+a 3-946-202-664-117 & Siobhan Maeve O’Connel 3-429-697-551-418. Sb:0.
M:0. D:0. C:0. Fiz: W170cm, Wa46kg, Sfrl, Hrd2, Egn4, DMmole Rscap. Men: 1A+146 ( + 3B2), PSA+ 5+4, 2+3. 0-0. 7 + 6, 1, MPQ079(L) + 28
+ 6+133+468+1. HistMed: NSI, NST, NSS (zał. 1). HistPsy: AlienRefr4(nondis), Fug5 (ndis), MDep2 (. 25dis UT) (zał. 2). Wyksz: BA Paryż 2102, Mgr (Antrop) Oxon 2103, DrFil (Fr. HistŚr) Paryż 2104, DLH (CeltFL) Dublin 2105. Zaj: ImPar Eire (T4-T1) 05-08; (PomDyr3-2) 08-09. ImPar Francja (PomDyrl)09-10. Zam: 25a Hab Cygne, Riom 45:54N, 03:07E, FrEu, Sol3. StCyw: *1*A0Ol0. CrRt: AOl-3. Lic: E3, Tv, Ts, ElTc2, Dg. UWAGI: Ent: 10-5-2110. ZawWybr: Farbiarz, Owczarz, Drobny Rolnik, Tkacz, Tech Wełn. InwOsob: (zał. 3), Kier: NP. Powiąż: NP. TRANS: 15-5-2110 REF: J. P. Evas GC2
ZAŁĄCZNIK 3: Bagaż Osobisty, Lamballe M. S. Odzież: Suknia, jedw, ziel haftAu. Suknia, jedw, b haftcz + gr. Suknia, polchro, cza. haftAgmyl.
Apaszk. jedw. 3. Płaszcz, repelvel. terakota. Majt. jedw. kpi b. 3 kpi. Pończ. jedw. b. 3 par. Pant. nisk. skór. 2 par. Pas, skór. Torb. skór. Miesz. skór + nożyczk, nóż. piln. grzeb, rylec, wideł, łyżk. Bagaż: Zestaw Przeżycia A6*. Zestaw Drobnego Rolnika Fl*. Komplet do hodowli owiec Ovl*. Płytki muzyczne, 5Ku, z/AVP (zał. 4). Płytki bibliot. lOKu. z/AVP (zał. 5). Przyb. dekamol: kołowrotek, wrzeciono, zgrzebło, warszt. tkacki L4H, wanna farbiarska. Walizka, skórabrokat. Koszyk, esparto, pokr. Naszyjnik. Au + ametyst. Bransolety, Au + ametyst. 3. Pierścionek. Au + perła. Lusterko, Ag. 10cm. Płytki notatk. lKu. Komplet do szycia Sl*. Harfa, złocona, rzeźbione drewno sykomorowe, celtycka, z pudł. skóra. Struny i kołki do harfy, zapasowe, zestaw. Fujarka, prosta. Ag.
Rośliny: Truskawka „Hautbois Superieur 12e”, 100 sadz. Konopie (Cannabis s. sinsemilla) 15 ctg. Zestaw rolniczy CH1 * . Pakiety nasion różn. : Dzwonek (Campanula bellardi), Indygo (Indigofera tinctoria), Marzanna (Rubia Tinctorum), Groch „Mangetout”.
Zwierzęta: Owczarek Pirenejski „Bidarrady’s Deirdre StellaPolaris” (1-S, szczenna 4P + 4S). Owce, Rambouillet x Debouillet (4-0 i kotn. 2S; ITr).
Było jeszcze więcej materiałów — załączniki ze szczegółami jej historii lekarskopsychiatrycznej, załączniki bilioteczne podające wykaz utworów muzycznych i książek. Przejrzał je pobieżnie, po czym wrócił do przejmującego inwentarza i portretu.
Czy znajdę cię. Mercy, w jedwabnej sukni i złotej biżuterii, z harfą i fujarką, z twoimi truskawkami i dzwonkami leśnymi? Dokąd pójdziesz, by się opiekować kotnymi owcami (Kier: NS. ) Czy znajdę cię samą. tylko w towarzystwie wiernej Deirdre i jej szczeniąt, tak jak zawsze byłaś sama? (Powiąż: NS. ) Czy powitasz mnie i nauczysz starych pieśni Langwedocji lub Irlandii, czy też twe serce będzie nadal zbyt głęboko zranione, bym je mógł wypełnić? (MDep2, . 25 dis UT. )
Co znalazłaś po tamtej stronie bramy czasu, gdy przeszłaś przez nią w dniu swych urodzin i rozpoczęłaś dwudziesty dziewiąty rok życia na sześć milionów lat przed swym urodzeniem? I czemu porzucam ten najwspanialszy z nowych światów dla przeraźliwego nieznanego? Co czeka w ciemności, co tak bardzo boję się znaleźć/nie znaleźć?
Beguiled my heart, I know not why. And yet I love her till I die.
Klaudiusz Majewski otworzył oczy, otarł je chusteczką i wyjął z ucha słuchawkę, dzięki której uczył się przez sen, jak łączyć na czopy wiatrownice z krokwiami, gdy się buduje chatę z bali. Bardzo go mrowiło w lewej ręce, miał zimne stopy. Cholerny, stary, zjechany krwiobieg wysiadał. Kiedy napędził z powrotem krew do muskułów, pomyślał, że będzie mu brak rozkosznej pościeli z oberży: puchowych poduszek, materaca z lequicelle i prześcieradeł z prawdziwej bawełny. Miał nadzieję, że w zestawie przeżycia, który będą wypróbowywać dzisiaj, znajdzie się przyzwoite łóżko polowe.
Poczłapał przez słoneczny pokój do łazienki. Tutaj współczucie Madame Guderian dla podróżników objawiało się czarnobiałymi marmurami, złotymi kranami, grubymi ręcznikami, perfumowanym mydłem oraz kosmetykami Chanel, sauną i solluxem oraz la Masseuse, gotową utulić klientów gospody przez przywrócenie miłej elegancji po trzeźwiących lekcjach la vie sauvage.
Niektórzy z biednych podróżników czasu, walczący, by znieść warunki świata plioceńskiego, zapamiętają ostatnie dni w gospodzie z francuskiej kuchni, miękkich łóżek i cennych dzieł sztuki. Ale Majewski wiedział, że jego najdroższe wspomnienia będą związane z klozetem dla sybarytów. Ciepły wyściełany sedes witający żylaste pośladki profesora! Papier mięciutki jak futerko królicze! Majewski wspomniał niektóre prymitywne urządzenia, z których Gen i on musieli korzystać na dzikich, bezludnych planetach: termosy na żywność z zepsutymi ogrzewaczami, cuchnące budy z kamieni i drewna pełne przyczajonych stworów, latryny nad rowami z wodą. Przypominał sobie też pewną burzliwą, upiorną noc na Lusacji, którą spędził przykucnięty na pniu drzewnym, a później odkrył, że był on siedliskiem rojących się, okropnych małych pajęczaków.
O błogosławiona instalacjo sanitarna! Jeśli nikt nie wynalazł plioceńskiego klozetu, Klaudiusz zamierzał poważnie mu się poświęcić.
Wziął letni pachnący prysznic, umył zęby (trzecie, tak dobre jak nowe) i skrzywił się przed lustrem w stylu Ludwika XIV. Nie całkiem zgrzybiały. Przy pobieżnej ocenie wyglądał na późną pięćdziesiątkę. Był nader próżny na punkcie swych zielonych polskich oczu i pięknych falujących srebrnych włosów oraz rezultatu wymazania kodonów łysienia z dziedzictwa genetycznego podczas ostatniego odmłodzenia. Dzięki Bogu, że wydepilował resztę swej skóry! Typki w rodzaju Pirata, chlubiące się owłosieniem twarzy, będą cienko śpiewać w prymitywnym świecie, szczególnie w ciepłym i zapluskwionym jak pontyjska Europa. Stary paleobiolog odnotował ze złośliwym humorem, że wczorajsze wykłady i pomysłowe filmy animowane o ekologii pliocenu ledwie wspomniały o owadach i innych bezkręgowych mieszkańcach tej epoki. O wiele dramatycznej jest pokazać wielkie stada hipparionów i wdzięcznych gazeli nękane przez niewiele mniej wdzięczne gepardy; albo lwymacherodonty zatapiające długie kły w ryczących trąbowcach.
Klaudiusz wrócił do sypialni i zamówił do pokoju kawę i rogaliki. Ponieważ program tego dnia obejmował proste techniki przeżycia, profesor włożył odzież, którą miał zamiar zabrać za bramę. Dzięki doświadczeniu życia dobór był łatwy: siatkowa bielizna, staromodna koszula safari i spodnie z najlepszej długowłóknistej egipskiej bawełny, skarpety z nieodtłuszczonej orkadzkiej wełny, niezniszczalne buty z Etrurii. Zabrał także swój stary plecak, chociaż gospoda gotowa była dostarczyć wszelkiego rodzaju wyposażenie. W plecaku znajdowało się ponczo z porowatej grintlaskóry i orkadyjski sweter, a w zamykanej na suwak wewnętrznej kieszeni przepiękna szkatułka zakopiańska, cała z rzeźbionego i zdobionego drewna. Kasetka Gen. Prawie nic nie ważyła.
Przy śniadaniu przestudiował program zajęć dnia. Zapoznanie się z Zestawem Przeżycia A6*. Schronienie i Ogień. Minimalizowanie Zagrożeń Środowiskowych (ho, ho!). Orientacja w Terenie. Łowienie Ryb oraz Sidła.
Westchnął, dopił doskonałą kawę i zjadł jeszcze jednego puszystego rogalika. To będzie długi dzień.
Siostra Annamaria Roccaro miała niemałe doświadczenie w obozowaniu, ale drogie, nowe wyposażenie Zestawu A6* było dla niej rozkoszną rewelacją.
Wraz z innymi członkami Grupy Zielonej poszła najpierw do klasy, gdzie żwawa instruktorka urządziła im odprawę; następnie rozeszli się parami do jaskini wykutej w litej skale dwieście metrów pod piwnicami gospody. Stamtąd, wypuszczono ich na słoneczną łąkę z wijącym się strumykiem i powiedziano, by się zapoznali ze sprzętem przeżycia.
Sztuczne słońce paliło mocno, choć przestawione termostaty ich ciał starały się dotrzymać mu kroku. Przeszedłszy z Felicją mały kawałek. Amerie zdecydowała, że będzie musiała zapomnieć o sandałach, które początkowo wybrała na swe obuwie w pliocenie. Były zadawalająco zakonne, a także przewiewne, ale łatwo dostawały się do nich gałązki i kamyki. Podczas wędrówki na przełaj lepsze byłyby koturny z cholewkami albo nawet współczesne buty. Uznała też. że biały irchowy habit grzeje, zbyt mocno, nawet jak odpięła rękawy. Płótno samodziałowe będzie lepsze. Dla ochrony przed deszczem można zabrać irchowy szkaplerz. kaptur i płaszcz.
— Nie za gorąco ci w tym przebraniu. Felicjo? — spytała towarzyszkę.
Landry była ubrana w czarnozielony kostium do rihghokeja, w którym chyba miała zamiar przejść do pliocenu.
— Odpowiada mi — rzekła dziewczyna. — Przyzwyczaiłam się w nim pracować, a moja planeta była o wiele cieplejsza od Ziemi. W tych zamszach wyglądasz na arcykapłankę, Amerie. Podobają mi się.
Zakonnica poczuła dziwne podniecenie. Felicja wyglądała tak bardzo nie na miejscu w zbroi bojowej, nagolennikach i zsuniętym na kark greckim hełmie ze wspaniałymi zielonymi piórami. Gdy pojawiła się tego ranka w kostiumie, Stein i Ryszard zaczęli się z nią drażnić, ale z jakiejś przyczyny niemal natychmiast przestali.
— Może tu rozbijemy obóz? — zaproponowała mniszka.
Przy strumieniu rósł duży dąb korkowy; ocieniał płaski kawałek gruntu nadającego się do rozstawienia chaty. Kobiety zrzuciły pakunki. Amerie wyciągnęła inflator wielkości pięści i zaczęła mu się przyglądać. Instruktorka powiedziała, że nieotwieralny zasilacz będzie służył około dwudziestu lat.
— Tu są dwa wentyle — odezwała się zakonnica — jeden do nadmuchiwania przedmiotów, a drugi do wypuszczania powietrza. Napis mówi: BEZWZGLĘDNIE ZABEZPIECZYĆ NIE UŻYWANY WENTYL.
— Spróbuj z moim pakietem kabinowym. — Felicja wyciągnęła paczuszkę wielkości sandwicza.
— Nie wierzę, że z niego wyrośnie dom cztery na cztery.
Siostra Roccaro przyczepiła zwisającą płaską rurkę pakietu do inflatora. po czym nacisnęła guzik rozruchu. Sprężone powietrze zaczęło wydymać paczkę, zmieniając ją w duży srebrzysty kwadrat. Kobiety ustawiły chatkę we właściwej pozycji, po czym patrzyły, jak rośnie. Podłoga zgrubiała do dziewięciu centymetrów i w miarę jak powietrze wypełniało skomplikowaną mikroporowatą strukturę między warstwami folii, stawała się coraz sztywniejsza. Ściany dla izolacji termicznej były trochę grubsze; wstawały kompletne wraz z przezroczystymi, zamykanymi na zatrzaski błyskawiczne oknami i wewnętrznymi ścianko-zasłonami. Stromy srebrzysty dach ze szczytem wystającym nad wejściem nadął się ostatni.
Felicja zajrzała przez pozbawione drzwi wejście.
— Patrz, z podłogi wyrosły stale meble.
Były tam prycze dla dwóch osób z półstałymi poduszkami, stół, półki, w głębi zaś srebrzyste pudełko z rurą prowadzącą na dach. Felicja przeczytała na głos:
— PIEC BALASTOWAĆ PIASKIEM. W PRZECIWNYM RAZIE URZĄDZENIE SKOMPRYMUJE SIĘ PODCZAS OCHŁADZANIA… Ten materiał musi być prawie niezniszczalny! — Sięgnęła za lewy nagolennik i wyciągnęła sztylecik ze złotą rękojeścią. — Nie mogę go też przebić.
— Szkoda, że ustawiono go na rozpad za dwadzieścia lat. Ale do tej pory powinnyśmy już stanowić jedno ze środowiskiem.
Duże cylindryczne pojemniki w każdym kącie chaty należało obciążyć kamieniami, ziemią, wodą lub czymkolwiek, co było pod ręką. W malutkiej kieszonce koło wejścia Felicja i Annamaria znalazły garść pakietów wielkości tabletek, które należało nadmuchać osobno, a następnie obciążyć piaskiem lub wodą. Wodę można było wstrzyknąć do przestrzeni miąższowej za pomocą prostego syfonu z zaworem. Z pigułek wyrosły drzwi chaty, krzesła, przybory kuchenne (z napisem przypominającym o obciążeniu piaskiem), kosmate dywany i koce oraz inne drobiazgi. W mniej niż dziesięć minut od rozbicia obozu kobiety odpoczywały w kompletnie wyposażonej chacie.
— Nie mogę w to uwierzyć — dziwiła się siostra Roccaro stukając w ściany. — Wyglądają na całkiem solidne. Ale przy jakimkolwiek wietrze kabina pofrunęłaby jak bańka, gdyby nie została obciążona.
— Nawet drzewo to głównie powietrze i woda — odpowiedziała Felicja wzruszając ramionami.
— Ten dekamol chyba tylko odtwarza strukturalnie wzmocnione powierzchnie przedmiotów i trzeba go uzupełnić masą. Zastanawiam się, jak jest skompensowany na zmiany temperatury i ciśnienia? Chyba jakieś wentyle. Oczywiście przy silnym, wietrze trzeba ten dom zakotwiczyć, nawet jeśli większość pustych przestrzeni w ścianach wypełni się wodą czy ziemią. Ale na pewno jest o wiele lepszy niż namiot. Ma nawet wentylatory!
— Czy nadmierny sobie łódkę albo minischron, czy też segmenty mostowe?
— To dają na życzenie. Teraz, gdy widziałam dekamol w działaniu, resztę wyposażenia biorę na wiarę. — Felicja założyła nogę na nogę i powoli ściągnęła rękawice. Siedziała przy stoliku. — Wiara. To twój rewir, prawda?
— Zakonnica też usiadła.
— W pewnym sensie. Jeśli idzie o specjalność, chcę zostać anachoretką, pustelnicą religijną. Jest to powołanie zupełnie przestarzałe w Środowisku, ale miało swoich entuzjastów w Średniowieczu.
— Co. u licha, będziesz robić? Tylko modlić się pod wiatr przez cały dzień?
Amerie zaśmiała się.
— Przez część nocy także. Zamierzam przywrócić nabożeństwo brewiarza rzymskokatolickiego. Jest to starożytny cykl dobowy modlitw. Zaczyna się od jutrzni o północy. Następnie są lauda o świcie. W ciągu dnia są modlitwy o dawnych godzinach pierwszej, trzeciej, szóstej i dziewiątej. Następnie nieszpory, czyli pieśń wieczorna o zachodzie słońca i kompleta przed pójściem spać. Nabożeństwo oparte jest na zbiorze psalmów i czytań z Pisma św. oraz hymnów i specjalnych modlitw, mających za sobą wieki tradycji religijnej. Uważam, że to straszna szkoda, że nikt już nie modli się w pierwotnej formie.
— I to nabożeństwo zajmie ci cały czas?
— Ależ skąd! Godzinki indywidualne tyle nie trwają. Będę także odprawiała mszę, pokutę i głęboką medytację z odrobiną techniki zen. A przy pieleniu chwastów i innych codziennych robotach, różaniec. Gdy się go odmawia na stary sposób, to niemal mantra. Bardzo uspokajające.
Felicja spojrzała na nią tymi swoimi ciemnymi oczami.
— To wygląda bardzo dziwnie. I bardzo samotnie. Czy perspektywa samotnego życia, tylko z twoim Bogiem, nie przeraża cię?
— Kochany stary Klaudiusz mówi. że zadba o mój — dobrobyt, ale nie jest pewna, czy mogę go brać na serio. Jeśli będzie mi dostarczał nieco żywności, może będę mogła w wolnym czasie zająć się jakimś rzemiosłem, a produkty moglibyśmy wymieniać.
— Klaudiusz! — parsknęła pogardliwie Felicja.
— Włóczy się tu ten starzec. Nie aż tak chorobliwy przypadek, jak z tymi dwoma supersamcami w teatralnych kostiumach, ale przyłapałam go, jak się na mnie podejrzanie gapił.
— Nie możesz potępiać ludzi za to. że na ciebie patrzą. Jesteś bardzo piękna. Słyszałam, że na twej planecie byłaś idolem sportowym.
Dziewczyna skrzywiła wargi w ponurym półuśmieszku.
— Akadia. Byłam najlepszym graczem wszechczasów w ringhokeja. Ale bali się mnie. Wreszcie inni gracze… mężczyźni… odmówili występowania przeciw mnie… Robili wszelkie możliwe intrygi. Wreszcie zakazano mi występów, gdy dwaj gracze oświadczyli, że z rozmysłem starałam się ich ciężko zranić.
— A czy tak było?
Felicja spuściła wzrok. Skręcała w dłoniach rękawiczki, a ciemny rumieniec zalał jej szyję i policzki.
— Może. Sądzę, że tak. Byli tacy wstrętni.
— Uniosła wyzywająco szpiczasty podbródek. W hełmie hoplity zsuniętym na tył głowy wyglądała jak miniaturowa Pallas Atena. — Wiesz, nigdy nie pragnęli mnie jako kobiety. Wszystko, czego chcieli, to dotknąć mnie. wykończyć. Zazdrościli mej siły i bali się jej. Ludzie zawsze się mnie bali, nawet gdy byłam tylko dzieckiem. Czy możesz sobie wyobrazić, jak się czułam?
— Och, Felicjo. — Amerie zawahała się. — Jak… jak w ogóle doszło do tego, że zaczęłaś występować w tak brutalnej grze?
— Umiałam postępować ze zwierzętami. Moi rodzice byli gleboznawcami i bez przerwy wyjeżdżali na wyprawy terenowe. Nowe udostępnione tereny, jeszcze pełne dzikich zwierząt. Kiedy w takiej okolicy miejscowe dzieci odrzucały mnie, po prostu zdobywałam paru przyjaciół wśród zwierzątek. Najpierw małych, potem większych i niebezpieczniejszych. A możesz być pewna, że na Akadii było trochę ślicznotek. Wreszcie, gdy miałam piętnaście lat, oswoiłam verrula. To coś jakby wielki ziemski nosorożec. Miejscowy handlarz zwierząt chciał go kupić i ułożyć do ringhokeja. Sprzedałam zwierzę. Nigdy nie interesowałam się zbytnio tą grą, ale od tej pory zaczęłam. Olśniło mnie, że tam są wielkie pieniądze, a moje szczególne talenty doskonale się do niej nadają.
— Ale wziąć się za zawodowstwo sportowe w tak młodym wieku…
— Powiedziałam rodzicom, że chcę się uczyć trenowania verruli i zostać stajenną. Nie mieli nic przeciwko temu. Zawsze byłam dla nich zbędnym bagażem. Dopilnowali tylko, bym skończyła szkołę i pozwolili mi wyjechać. Powiedzieli: „Niech ci się dobrze wiedzie, dziecinko”. — Przerwała. Patrzyła na Amerie wzrokiem bez wyrazu. — Byłam stajenną tylko tak długo, aż menażer drużyny nie przekonał się, jak potrafię kierować zwierzętami. Widzisz, to cały sekret tej gry. Verul musi strzelać gole i tak manewrować, byś była bezpieczna od strzałów obezwładniaczy krótkodystansowych, które mają grający. Grałam w rozgrywkach towarzyskich jako nowalijka, żeby zdobyć zastrzyk dla kasy Zielonych Młotów. Drużyna od trzech lat była pod kreską. Gdy zobaczyli, że jestem czymś więcej niż trikiem reklamowym, wystawili mnie w pierwszej linii na mecz otwarcia sezonu. Tak dałam do wiwatu wszystkim błaznom w drużynie starającym się mnie przeskoczyć, że wygraliśmy ten cholerny mecz. I wszystkie następne… i proporzec też.
— Cudownie!
— Tak się wydawało. Ale nie miałam przyjaciół. Byłam zbyt różna od pozostałych graczy. Zbyt niezwykła. A w następnym roku… gdy naprawdę zaczęli mnie nienawidzić i już wiedziałam, że mnie wygonią, ja… ja…
Uderzyła w stół piąstkami, a jej dziecinna buzia wykrzywiła się boleśnie. Amerie spodziewała się łez, ale nie popłynęły; na chwilę ukazana rana została natychmiast skryta. Felicja odprężyła się i uśmiechnęła do kobiety po drugiej stronie stołu.
— Wiesz, zajmę się myślistwem. A poza tym, Amerie, mogłabym się zaopiekować tobą znacznie lepiej niż ten starzec.
Zakonnica wstała; czuła, jak puls łomocze jej w skroniach. Odwróciła się i wyszła z chaty.
— Myślę, że potrzebujemy siebie wzajemnie — powiedziała za nią dziewczyna.
Auberge du Por taił, FrEu, Ziem 24 sierpnia 2110
Moja droga Vario,
Ukończyliśmy już zabawę w przeżywanie i rzekomo, nasze ciała w pełni zaaklimatyzowały się do tropikalnego klimatu Ziemi w pliocenie. Pozostaje jeszcze Ostatnia Wieczerza i wyspanie się w nocy przed przekroczeniem o świcie bramy czasu. Aparatura znajduje się w osobliwym domku na terenie ogrodu gospody i trudno sobie wyobrazić bardziej niestosowne miejsce dla bramy do innego świata. Daremne wydaje się umieszczenie nad wejściem napisu PER SI VA TRA LA PEl DUTA GENTE, nie mniej ma się takie uczucie.
Po pięciu dniach wspólnych zajęć (bardziej podobnych, musisz to zrozumieć, do zajęć obozu wczasowegoniż podstawowego treningu), ośmioro nas z GrupyZielonej uzyskało wątpliwą sprawność w wybranych zakresach prymitywnych technologii i zapewne niebezpiecznie wyolbrzymioną wiarę, że potrafimy dać sobie radę. Tylko niewielu zdaje sobie sprawę z potencjalnego niebezpieczeństwa, jakim są dla nas nasi poprzednicy na Wygnaniu. Moi „zieloni” koledzy są bardziej skłonni niepokoić się, czy ich nie stratują mamuty albo nie pogryzą Żmije wielkości pytonów, niż przygotować się na spotkanie z wrogo nastawionym ludzkim komitetem powitalnym, łakomie oczekującym na łupy od nadzianych podróżników.
Ty i ja dobrze wiemy, że ludzie po tamtej stronie w jakiejś formie zrytualizowali przyjmowanie nowo przybyłych. Jaki to jest rytuał, to znów inna sprawa. Nie możemy oczekiwać, że potraktują nas jak przypadkowych pasażerów, ale czy spotka nas gościnność czy grabież, nie sposób zgłębić. W dostarczonej literaturze znajdują się pewne teoretyczne scenariusze, od których dostaję gęsiej skóry. Personel gospody stara się zachowywać obojętne miny, ale równocześni umocnić nasz dziecinny trening samoobrony. Bramę przejdziemy w dwóch grupach czteroosobowych, większy bagaż za nami. Jak przypuszczam, pomyślano tak, by zapewnić nam większe szanse w grupach — choć chwilowy ból i dezorientacja wywołana przez translację podprzestrzenną zapewne dotknie także chrononautów, stawiajcie nas w niekorzystnej taktycznie sytuacji przez pierwszą minutę po przybyciu do pliocenu.
Twoje zabawne rozważania na temat mego nowego zawodu w prymitywnym świecie przyjmuję z uznaniem. Ponieważ jednak ostatnie dinozaury wyginęły przynajmniej na sześćdziesiąt milionów lat przed pliocenem, wątpię więc, by było duże zapotrzebowanie na zamiatacza ich śladów. Jak również na realizację twojej wizji w stosunku do mnie jako przedpotopowego potentata produkcji nawozów. Moje nowe zajęcie będzie nader prozaicznym przedłużeniem mego dawnego hobby:
Żeglarstwa. Będę zarabiał rybołówstem i przemierzał morza w mych Poszukiwaniach, a jeśli zdarzy się okazja, odrobinę pohandluję. Slup jest zbyt skomplikowanym statkiem, by go zabierać do pliocenu, wymieniłem go więc na mniejszy trimaran, który można zbalastować wodą i piaskiem, a nie rtęcią. Jeśli będzie trzeba, potrafię też zmajstrować bardzo prosty statek Z materiałów podręcznych. Zaopatrzono nas w główki narzędzi Z vitroduru, szklistomineralnego materiału, który zachowuje ostrość i jest praktycznie niezniszczalny przez prawie dwieście lat, po czym rozpada się jak dekamol. Prócz zestawu szkutniczego zaopatrzono mnie w gospodzie w sprzęt dla przeżycia (bardzo imponujący) i tak zwany Zestaw Drobnego Rolnika — narzędzia i urządzenia dekamolowe do wybudowania małej chałupki na fermie zapewniającej utrzymanie, wraz Z kilkoma paczkami nasion i obszerną wielotematyczną biblioteką z mnóstwem książek na temat , , Jak należy…”, od hodowli zwierząt domowych do przemysłu fermen tacyjnego.
To ostatnie, nawiasem mówiąc, jest wybranym powołaniem naszego Wikinga. Wyznał mi także, że jeśli będzie zapotrzebowanie na zawadiackich żołnierzy najemnych, połączy oba zawody.
Człowiek, którego nazwałem Piratem, również planuje zajęcie się napojami alkoholowymi — to znaczy winami i koniakami. On i Wiking są obecnie najbliższymi przyjaciółmi; spędzają cale dnie na spijaniu najdroższych spirytualiów, jakie można dostać w gospodzie oraz na rozważaniach o jakości damskiego pocieszenia, które można będzie mieć w Przeszłości. ( W Grupie Zielonej jest mały wybór. Poza Mniszką płeć żeńską reprezentuje straszliwa Dziewicza Łowczyni, która, o ile wiem, wylądowała swą wściekłość na jednym z doradców w gospodzie i spowodowała uszkodzenie jego ciała, czy jeszcze gorzej, po to tylko, aby zakwalifikować się do podróży jako recydywistka. lest jeszcze skrajnie ostrożna Pani EksMeta, która, przynajmniej w tej chwili, wydaje się bardzo zadowolona Z roli chłopca. )
Zeszłej nocy dowiedzieliśmy się czegoś fascynującego o przeszłości Pirata. Nieoczekiwanie pojawili się jego brat i siostra, by go pożegnać. Okazało się, że są liniowymi oficerami Floty mającymi zdumiewająco wysokie stopnie. Biedy P. był bardzo zmieszany, a Pani EksMeta domyśla się, że on musi być zdegradowanym kosmonautą. lest to zdolny człowiek, jeśli przejdzie się do porządku nad jego złymi humorami. Współpracowałem z nim przez parę godzin podczas ćwiczeń z Obsługi Małych Statków, którą chciałem wykuć na blachę i wydaje mi się, że ma on wrodzone zdolności do taplania się w wodzie.
Większość pozostałych z Grupy Zielonej wygląda na samotnych. Mniszka miała długie połączenie konferencyjne z Ameryki Północnej od swych sióstr zakonnych, które życzyły jej bon voyage. A dziś wczesnym rankiem złożył jej wizytę Franciszkanin w pełnym stroju zakonnym, bez wątpienia, by wysłuchać jej ostatniej spowiedzi czy czegoś podobnego. (Braciszek przybył jedną Z tych podrasowanych kapsuł Gambini z płetwami chłodzącymi, a nie, jak można było oczekiwać przez pamięć na II Poverello, na cierpliwym szarym osiołku. ) Mniszka była z zawodu lekarką i doradcą psychologicznym; planuje udać się do pustelni. Mam nadzieję, Że ta biedna kobieta nie liczy nadmiernie na aniołów stróżów w rodzaju Starego Paleontologa. To wspaniały chlap z zamiłowaniem do ciesiołki, ale odnoszę wrażenie, że EksMeta ma rację, iż określa go jako człowieka poszukującego śmierci.
Zgadzam się z twoją analizą Małego Żartownisia. U podstaw decyzji wyrzucenia go z rodzinnej planety musiało być jakieś skrajne nieprzystosowanie, ale to szkoda, że jego szalonych talentów nie udało się wprzęgnąć w służbę Środowiska. Biedny nieurodzony mały. Zdobył serca wszystkich Zielonków — nie tylko dzięki niesamowitemu poczuciu humoru, ale także przez fantastyczną zdolność robienia czegoś z niczego. Zebrał wielką kolekcję główek narzędzi Z vitroduru, którym potrzeba tylko rękojeści czy trzonków, by były do użycia. Mam wrażenie, że po tygodniu, najwyżej dwóch, pobytu tego chłopca w pliocenie, wybuchnie Rewolucja Przemysłowa. Ma on kompletne wyposażenie kuźni z dekamolu do pracy jako kowal wioskowy, nabył też stertę płytek z mapami geologicznymi, by tropić rudy metali w wypadku, mało prawdopodobnym, Że żaden z poprzednich Wygnańców nie zaangażował się poważnie w roboty poszukiwawcze.
Może zainteresuje cię szczególna struktura społeczna Grupy Zielonej. Założycielka gospody była psychologiempraktykiem o niemałych zdolnościach i zdała sobie bardzo wcześnie sprawę, że jej klienci będą potrzebowali pomocy od wspólpo dróżników dla zmaksymalizowania przeżywalności po tamtej stronie bramy. Z drugiej strony są zbyt wielkimi ekscentrykami, aby pójść na zbyt jawnie narzucane projekty organizacji. Madame Guderian oparła się więc na starym chwycie: , , Wyślij ich razem do pieklą, a staną się kumplami” — co, musisz przyznać, wywołuje poczucie solidarności u wszystkich, z wyjątkiem skrajnych socjopatów. (I wywołało oczywiście, z oczywistym wyjątkiem. )
Podczas codziennych zajęć grupy najbardziej wyczerpujące zadania musieliśmy wykonywać pracując wspólnie, często stawiani w dziwacznych sytuacjach zmuszających nas do współpracy, aby rozwiązać trudny problem szybko i dobrze. Na przykład podczas jednej lekcji przerzuciliśmy most nad trzydziestometrowym stawem pełnym aligatorów; na innej schwytali, zarżnęli i „spożytkowali” łosia; na trzeciej broniliśmy się przeciw wrogim ludzkim tropicielom. Jak na ironię najlepszym prymitywnym człowiekiem w naszej grupie jest Stary Paleontolog, który obijał się po najdzikszych chyba zakątkach Galaktyki przez przeszło sto lat i zbierał skamieniałe kości.
Znamy się tylko z imion i ujawniamy takie szczegóły naszych życiorysów, jakie chcemy albo nie chcemy. Możesz sobie wyobrazić, że zostawia to znaczne pole dla salonowej psychoanalizy — Z Panią EksMeta jako główną animatorką zabawy. Po pierwszym dniu przyczepiła mi etykietkę Poszukującego Kochanka i obawiam się, że przewiduje smutny koniec mego bzika, ponieważ nieustannie stara się mnie zajmować rozważaniami na temat grania ról przez klientów gospody, politycznych implikacji Wygnania i innych antropologicznych rozrywek.
Czy ty, Vario, też sądzisz, Że jestem skazany? Ja tak nie uważam, jak wiesz.
Dziś późnym popołudniem zadzwonili do mnie z Londynu: Kapłan, Djibutunji, Hildebrandi Catherwood, by się pożegnać. Poczciwe chlapy. Ciotka Helena przysłała karteczkę, ale ona już zupełnie zramolała, ponieważ nie zgodziła się na odmłodzenie.
Twój serdeczny list dostałem pocztą poranną. Nie muszę ci mówić, jak się cieszę, Że zgodziłaś się kontynuować sprawę komitetu łącznikowego. To jedyna sprawa, której naprawdę nie chciałem zostawić nie ukończonej. Nurtuje mnie też nadal zagadnienie ostatecznej korelacji tego mętliku materiałów z czasów sprzed Buntu, ale uważam, że Alicja i Adalbert łatwo sobie z tym poradzą.
I tak doszliśmy do pożegnania, Vario, i tu chciałbym być wymowny, a nie jak zawsze toporny, i pozostawiać niezatarte wspomnienia. Niech za mnie mówi teatralność mego czynu. W każdym razie nie opłakuj mnie. Jedyna moja nadzieja szczęścia znajduje się po tamtej strome bramy Wygnania i pójście za nią muszę zaryzykować. Wspomnij lata, które dzieliliśmy jako kochankowie, koledzy i przyjaciele i wiedz, Że dały mi one wiele szczęścia. Życzę ci radości i wesela, moja Bardzo Kochana.
Na zawsze, BRY.
Gdy wreszcie skończyła się Ostatnia Wieczerza z jej zwariowanym smórgdsbordem zamawianych potraw, ośmioro członków Grupy Zielonej zabrało kieliszki na taras zewnętrzny, gdzie instynktownie się skupili, lecz osobno od reszty gości gospody. Choć była tylko dwudziesta trzydzieści, niebo nad Lyonem poczerniało od planowanej cotygodniowej ulewy. Różowe błyskawice wydobywały kontury nadciągających chmur burzowych.
— Czujecie, jak narasta elektryczność statyczna? — zapytała Elżbieta. — Nawet z wyłączonymi metafunkcjami, zawsze odczuwam jonizację przed naprawdę wielką burzą. Zaostrzają się wszystkie zmysły. Zaczynam się czuć tak inteligentnie, że ledwo mogę się powstrzymać! Ładuje się kondensator Ziemia i ja także, więc za chwilę będę mogła góry przenosić.
Odwróciła twarz pod wzmagający się wiatr. Jej długie włosy powiewały, czerwony drelichowy kombinezon przykleił się do ciała dziewczyny. Pierwsze poddźwiękowe drgania dalekiego pioruna wstrząsnęły powietrzem.
— Czy byłaś już zdolna przenosić góry? — Felicja przybrała sztuczny ton.
— Niezupełnie. Znaczne siły psychokinetyczne rzadko się trafiają wśród mętów, niemal tak rzadko, jak prawdziwa zdolność psychokreacji. Moja siła PK wystarczyła ledwie na parę trików salonowych. Moją właściwą specjalizacją była telepatia, sławetna funkcja zdalnej mowy. W rzeczywistości powinno się to nazywać zdalnym czuciem, bo obejmuje także coś w rodzaju widzenia i słyszenia. Działałam też w zakresie korekcji, czyli zdolności terapeutycznej i analitycznej, przez większość ludzi nazywanej zmienianiem umysłu. Mój mąż miał podobne zdolności. Pracowaliśmy razem jako trenerzy małych dzieci podczas ich pierwszych bardzo trudnych kroków w kierunku Jedności metapsychicznej.
— Chcieli, żebym poszła do zmieniacza — oznajmiła Felicja drżącym z nienawiści głosem. — Powiedziałam im, że wolę umrzeć. Nie rozumiem, jak wy, metaludzie, możecie zdobywać się na szperanie w cudzych mózgach. Albo zawsze mieć koło siebie innego metę zdolnego czytać wasze tajemne myśli. Przecież to okropne nigdy nie być samym. Nigdy nie móc się ukryć. Zwariowałabym.
Elżbieta odpowiedziała łagodnie:
— Przecież to jest zupełnie inaczej. Jeśli idzie o mętów czytających nawzajem swoje myśli… istnieje wiele różnych poziomów działania umysłu. Nazywamy je modłami. Można nadawać telepatycznie do wielu osób na modłę deklamacyjną albo na krótki dystans do grupy na modłę konwersacyjną. Dalej, modła intymna, którą może od ciebie odebrać tylko jedna osoba. Poniżej zaś leży wiele świadomych i nieświadomych warstw, które można ekranować za pomocą techniki mentalnej; uczy się jej każdy metapsychik we wczesnej młodości. Mamy nasze prywatne myśli tak samo jak wy. Lwia część naszej komunikacji telepatycznej to tylko rodzaj bezgłośnej mowy i projekcji obrazów. Można to uważać za elektroniczny przekaz audiowizualny, bez promieniowania elektromagnetycznego.
Felicja powiedziała:
— Wielcy zmieniacze potrafią przenikać do najgłębszych ludzkich myśli.
— Prawda. Ale to się odbywa w ramach stosunków lekarz-pacjent. Pacjent świadomie udziela zgody na badanie. Lecz nawet wtedy dysfunkcja może być tak głęboko zaprogramowana, że uzdrawiacz nie ma dość siły. by przez nią przeniknąć, bez względu na to, jak bardzo pacjent pragnąłby z nim współpracować.
— Taaak — rzekł Stein. Przechylił do ust wielki dzban piwa.
Felicja upierała się:.
— Ale ja wiem, że metowie potrafią czytać ukryte myśli. Czasami nasz trener przyprowadzał uzdrawiaczy, by popracowali nad naszymi chłopakami, gdy się załamywali. Metowie zawsze potrafili wskazać tych, których opuściła odwaga. Nie powiesz mi, że te biedne sukinsyny świadomie pozwalały konowałom wykrywać to, co pociągało za sobą wyrzucenie z pracy!
Elżbieta odparła:
— Osoba niewyszkolona, niemeta, ujawnia wiele informacji nieświadomie i bezsłownie. Można to traktować jak mentalne mamrotanie. Czy stałaś kiedyś koło osoby mówiącej do siebie, bezgłośnie pomrukującej? W stanie strachu, złości, koncentracji na rozwiązywaniu problemu, a nawet przy podnieceniu seksualnym, myśli się… głośno. Nawet niemetowie mogą niekiedy odebrać wibracje: obrazy mentalne, bezgłośną mowę lub wybuchy emocjonalne. Im lepszy uzdrawiacz, tym lepiej chwyta sens wariackiej kakofonii, którą nadaje ludzki mózg. Bryan spytał:
— Czy istnieje sposób, by zwykły człowiek osłonił się przed czytaniem myśli?
— Oczywiście. Powierzchowne podsłuchiwanie bardzo łatwo zablokować. Wystarczy ostro wziąć w karby własne nadawanie mentalne. A jeśli sądzisz, że ktoś chce cię głęboko badać, wywołaj w myśli jakiś neutralny obraz, na przykład duży czarny kwadrat. Albo, jeżeli nie mówisz głośno, rób proste ćwiczenia. Licz od jednego do czterech i znowu od początku, i znowu. Albo śpiewaj w myśli jakąś durną piosenkę. Zablokujesz tym każdego, z wyjątkiem najlepszych korektorów.
— Cieszę się, kochanie, że nie możesz odczytać teraz moich myśli — wtrącił się Aiken Drum. — Wpadłabyś w odmęt panicznego strachu. Jestem tak przerażony myślą o przejściu bramy czasu, że moje czerwone ciałka krwi stały się rude! Próbowałem się wycofać. Nawet powiedziałem doradcom, że się poprawię, jeśli pozwolą mi tu zostać! Ale nikt mi nie chciał uwierzyć.
— Nie rozumiem dlaczego — powiedział Bryan.
Czerwonawa błyskawica przeskoczyła z chmury na chmurę nad górami, ale dźwięk, który usłyszeli, był stłumiony i tępy jak głos dziurawego bębna.
— Jak idzie baloniarstwo, maleńka? — zapytał Aiken Elżbietę.
— Wykułam teorię budowania balonów z miejscowych materiałów: wyprawianie skór rybich na powłokę, wyplatanie koszy na gondolę i skręcanie powrozów z łyka. Ale praktykę odbyłam na tym.
— Wyjęła z torby turystycznej paczkę wielkości podwójnej cegły. — Po nadmuchaniu ma wysokość pięciu pięter, podwójne ścianki i jest półsterowny. Jaskrawoczerwony. jak moje ubranie. Dysponuję baterią do nadmuchu gorącego powietrza. Oczywiście, nie wystarczy na dłużej niż na parę tygodni lotów, więc z biegiem czasu będę musiała przejść na węgiel drzewny. A wypalanie to brudna robota. Ale węgiel drzewny jest jedynym z dawnych paliw, jakie się do tego nadaje. Chyba, że znalazłabym węgiel kamienny.
— Beżu trudu, laleczko — powiedział Aiken.
— Trzymaj się mnie i moich map mineralogicznych.
Stein zaśmiał się pogardliwie.
— A jak go sobie wykopiesz? — zwrócił się do Elżbiety. — Zaangażujesz Królewnę Śnieżkę i Siedmiu Krasnoludków? Najbliższy węgiel będzie o jakieś sto kilomów na północ, koło Le Creusot albo Montceau, u diabła w zębach i pod ziemią. Nawet jeśli się do niego dostaniesz bez strzelań górniczych, jak go zatachasz tam, gdzie ci będzie potrzebny?
— No, to będę jeszcze potrzebował tygodnia lub dwu na rozpracowanie pieprzonych detali! — odpalił Akien.
— Znacznie bliżej znajdziecie pokłady węgla — wtrącił Klaudiusz Majewski. — Te twoje współczesne mapy są zwodnicze. Aikenie. Ukazują warstwy i złoża w stanie dzisiejszym, w XXII wieku, a nie tak, jak wyglądały sześć milionów lat temu. Były wtedy małe, limnalne baseny węglowe w całym Masywie Centralnym i wielkie złoża w SaintEtienne. ale wszystkie wyeksploatowano pod koniec XX wieku. W pliocenie zapewne znajdziesz łatwą zdobycz o parę kilomów na południe stąd. A jeśli szczęście dopisze i znajdziesz ją blisko wulkanu, może ci się trafić naturalny koks!
— Na razie, nim obejrzysz teren, wstrzymaj się z zakładaniem Plioceńskiego Towarzystwa Górniczego — poradził Aikenowi Ryszard z kwaśnym uśmiechem. — Miejscowi kacykowie mogą mieć własne poglądy na temat sięgania przez nas po bogactwa naturalne.
— Niewykluczone — zgodził się Bryan.
— Możemy ich przekonać, by pozwolili nam mieć wpływ na decyzję — powiedziała Felicja; uśmiechnęła się. — Takim czy innym sposobem.
Zakonnica dodała:
— Możemy postarać się uniknąć konfliktów, jeżeli udajemy się na teren niezasiedlony.
— Nie sądzę, by to było w stylu Felicji — odparł Aiken. — Ona przecież ma nadzieję na małe gry i zabawy, nieprawdaż, dziecino?
Jasne kędzierzawe włosy Landry kłębiły się nad jej głową jak naładowana elektrycznością chmura. Znów była ubrana w prostą chińską sukienkę.
— Czegokolwiek oczekuję, na pewno znajdę. A teraz chcę tylko jeszcze jednego drinka. Czy ktoś ze mną pójdzie? — Skierowała się do gospody, Stein i Ryszard za nią.
— Ktoś powinien powiedzieć tym dwóm. że tracą czas — mruknął starszy pan.
— Biedna Felicja! — powiedziała Amerie. — Jakaż ironia w jej imieniu; jest tak okropnie nieszczęśliwa. Jej agresywna poza to tylko jeszcze jedna forma pancerza, tak jak mundur do hokeja.
— A pod nim ona po prostu blaga o miłość?
— zapytała Elżbieta z przymrużonymi oczami i lekkim uśmieszkiem na wargach. — Uważaj, Siostro. Potrzebuje modlitwy, to pewne. Ale jest bardziej czarną dziurą niż czarną owcą.
— Pożera cię żywcem oczami — dodał Aiken.
— Coś przeklęcie nieludzkiego kręci się tu między nami.
— Nawet nie zwykła lesbijka — powiedział Majewski. — Ale zgoda na „przeklęcie”.
— Co za okrutne i cyniczne zdanie, Klaudiuszu!
— wykrzyknęła mniszka. — Nic nie wiesz o jej życiorysie, nic o tym, co okaleczyło jej ducha. Tak mówisz, jak by była potworem. A tymczasem to tylko nieszczęsne dziecko, które nigdy nie nauczyło się kochać. — Zaczerpnęła głęboko powietrza. — Jestem nie tylko zakonnicą, ale i lekarką. Jednym z moich ślubów jest pomagać cierpiącym. Nie wiem, czy będę umiała pomóc Felicji, ale na pewno spróbuję. — Powiew wiatru uniósł woalkę Amerie, przytrzymała ją mocną dłonią. — Nie wysiadujcie zbyt długo, chłopcy. Jutro już się zbliża. — Wybiegła z tarasu i zniknęła w ciemnym ogrodzie.
— To raczej mniszeczka potrzebuje modlitw — zakpił Aiken.
— Stul pysk — warknął Klaudiusz, po czym dodał: — Przepraszam, synu. Ale powinieneś uważać na swój ostry język. Będziemy mieli dość dużo kłopotów i nie musisz ich nam już teraz przysparzać.
— Spojrzał na niebo, przez które przeleciała długa i jasna błyskawica ku górom na wschodzie. Na jej spotkanie wyrosły błyski z ziemi i rozległ się grzmot pioruna. — Burza się zbliża. Ja już idę spać. Chciałbym wiedzieć, kto, u diabła, zamawia wieszcze znaki dla tej imprezy?
Starszy pan oddalił się ciężkim krokiem. Elżbieta, Aiken i Bryan patrzyli za nim zdumieni. Trzy pioruny jeden za drugim nadały jego odejściu śmiesznie teatralny efekt, ale nikt z pozostałych nie uśmiechnął się nawet.
— Nigdy ci nie mówiłam, Aikenie — przerwała wreszcie milczenie Elżbieta — jak bardzo podoba mi się twój kostium. Miałeś rację. Jest najbardziej efektowny w całej gospodzie.
Mały człowieczek zaczął strzelać palcami i obcasami i obracać się jak tancerz flamenco. Od jego luźnego ubrania odbijał się blask błyskawic. To, co na pierwszy rzut oka wydawało się utkane ze złotych nici, było w rzeczywistości kosztowną tkaniną z bisioru frankońskich małży, słynnego na całą Galaktykę z piękna i wytrzymałości. Na całej długości rękawów i nogawek kostiumu znajdowały się naszyte kieszenie; kieszenie pokrywały też przód ubrania i górną część naga wek, na plecach zaś znajdowała się wielka kieszeń otwierana u dołu. Złociste buty z cholewami też miały kieszenie, nawet pas Aikena miał kieszenie, a złoty kapelusz z szerokim rondem, zawadiacko włożony na bakier, miał wstążkę pełną małych kieszonek. Każda kieszeń, duża czy mała, była wypchana narzędziami, instrumentami lub sprasowanymi urządzeniami z dekamolu. Aiken Drum był chodzącą narzędziownią, wcieloną w złocistego bożka.
— Król Artur na pierwszy rzut oka ochrzciłby cię sir Bossem — powiedziała Elżbieta, Bryanowi zaś wyjaśniła: — On ma zamiar odegrać rolę Jankesa na dworze królewskim w epoce plioceńskiej.
— Aby przyciągnąć uwagę, nie musisz się nawet martwić, jak u Twaina, o zaćmienie słońca — zgodził się antropolog. — Samo twoje ubranie wystarczy, by rzucić postrach na kmiotków. Ale czy nie jest zbyt podpadające, jeśli masz zamiar poszpiegować trochę w tym kraju?
— W wielkiej kieszeni na plecach mam ponczo dostosowujące się barwą do tła.
Bryan zaśmiał się.
— Merlin nie miałby cienia szansy.
Aiken przypatrywał się światłom Lyonu, ciemniejącym i niknącym w miarę przybliżania się burzy przesłaniającej dolinę deszczem.
— Powieściowy Jankes musiał współzawodniczyć z Merlinem, prawda? Nowoczesna technika przeciw czarnoksięstwu. Nauka przeciw przesądom Średniowiecza. Nie pamiętam dobrze tej książki. Czytałem ją na Dalriadzie, gdy miałem trzynaście lat i pamiętam, że Twain mnie rozczarował marnowaniem miejsca na domorosłą filozofię, zamiast poświęcić je na akcję. Jak to się kończyło? Wiecie co? Zapomniałem! Myślę, że naciągnę komputer na tabliczkę z tą powieścią. Lektura do poduszki. — Mrugnął do Bryana i Elżbiety. — Ale pewno zdecyduję się mierzyć wyżej niż sir Boss!
Znikł w gospodzie.
— I tak zostało dwóch Murzynków — powiedział Bryan.
Elżbieta dopijała swój Remy Martin. Wielu cechami przypominała mu Varię: spokojna, zjadliwie inteligentna, ale zawsze z zasuniętymi firankami. Emanowało z niej chłodne koleżeństwo i ani krztyna seksu.
— Nie zostaniesz długo z Grupą Zieloną, prawda, Bry? — zapytała. — Reszta stała się współzależna przez te pięć dni. Ale nie ty.
— Niewiele można przed tobą ukryć. Czy jesteś pewna, że twoje metafunkcje naprawdę znikły?
— Nie znikły — odparła. — Ale to na jedno wychodzi. Z powodu uszkodzenia mózgu cofnęłam się do tak zwanego stanu utajonego. Moje funkcje istnieją nadal, lecz nieosiągalne, zamurowane w mej prawej półkuli mózgowej. Niektórzy rodzą się ze zdolnościami uśpionymi… i odgrodzonymi. Inni rodzą się już. jak to nazywamy, aktywni i siły umysłu są im dostępne, szczególnie jeśli od dzieciństwa przechodzą stosowny trening. To jest bardzo podobne do uczenia się przez niemowlęta mowy. Moja praca na Denali obejmowała w znacznym stopniu ten rodzaj trenerstwa. Bardzo rzadko, jednak udawało się nam przeprowadzić latentnych w stan czynny. Lecz mój przypadek jest inny. Zostało mi tylko parę łyżeczek pierwotnej kory mózgowej. Reszta jest regenerowana. Było dość zaczynu, by przywrócić osobowość, a specjaliści odtworzyli mi nawet pamięć. Ale z jakichś nieznanych przyczyn aktywność metapsychiczna rzadko przeżywa naprawdę poważne uszkodzenie mózgu.
— Co ci się stało, jeśli wolno spytać?
— Mego męża i mnie pochwyciło tornado, gdy lecieliśmy nad Denali. To mała słodka planetka; pogodę ma jedną z najgorszych w Galaktyce. Lawrence zginął na miejscu. Ja byłam połamana na kawałki, ale ostatecznie odrestaurowano mnie. Z wyjątkiem funkcji MP.
— Czy ich utrata jest nie do zniesienia… — Zaklął i przeprosił ją.
Była spokojna jak zawsze.
— Niemeta prawie nie potrafi sobie wyobrazić straty. Porównaj to ze staniem się głuchoniemym i niewidomym. Całkowicie sparaliżowanym i pozbawionym czucia. Wyobraź sobie, że straciłeś organa płciowe i zostałeś straszliwie zniekształcony. Złóż wszystko razem, a jeszcze nie wystarczy w porównaniu z tamtym, jeśli to znałeś i straciłeś… Ale i ty coś straciłeś, prawda Bry? Może więc potrafisz pojąć coś z tego, co ja czuję.
— Coś straciłem. Może to słuszniej tak nazwać. Bóg wie, że to, co czuję do Mercy, jest zupełnie nielogiczne.
— Gdzie będziesz jej szukać, jeśli tamci w pliocenie nie będą wiedzieli dokąd poszła?
— Mogę tylko zdać się na instynkt. Najpierw poszukam jej w Armoryce w związku z jej bretońskim pochodzeniem. A później wAlbionie, przyszłej Brytanii. Będzie mi potrzebny statek, bo nie wiadomo, czy kanał La Manche był stałym lądem w tym okresie, w którym będziemy mieszkać. Chyba na początku pliocenu poziom morza zmieniał się w dziwny sposób. Ale jakoś znajdę Mercy, bez względu na to. dokąd się udała.
A co ja znajcie w mym pięknym halonie? — pomyślała Elżbieta. I co to będzie miało za znaczenie? Czy świat Wygnania będzie równie pusty jak ten?
Gdyby ona i Lawrence chcieli mieć dzieci… ale to przeszkadzałoby w pracy i dlatego zdecydowali się z nich zrezygnować; znaleźli spełnienie miłości w sobie nawzajem, połączywszy się na całe życie jak niemal wszyscy metapsychicy. Wiedzieli, że gdy jedno nieuchronnie odejdzie, nadal pozostanie Jedność, łączność miliardów umysłów Środowiska Galaktycznego.
Albo pozostałaby…
Pierwsze wielkie krople deszczu spadły na drzewa w dolinie. Białoniebieskie błyski oświetliły ją całą, a pioruny wstrząsały posadami gór. Bryan chwycił Elżbietę za rękę i wciągnął przez ogrodowe drzwi do głównego salonu; za kilka sekund nadciągnęła ulewa.
Przedświt przejmował chłodem, szare chmury, jakby spóźnione, mknęły na południe na spotkanie z Morzem Śródziemnym. Dolinę Rodanu wypełniała mgła. W wielkim salonie zapalono drwa na kominku i tu spotkali się członkowie Grupy Zielonej po zjedzonym w pokojach śniadaniu. Każdy dźwigał wyposażenie do nowego życia i ubrał się stosownie do wybranej roli. (Bagaż dodatkowy złożono wcześniej na platformie odjazdowej przed bramą czasu: skrzynka „Wyborowej” Klaudiusza, whisky Bryana, zapas przypraw, drożdży i kwaśnego siarczynu sodu dla Ryszarda, beczka piwa Steina, pralinki likierowe Elżbiety i wielkie malowidło św. Sebastiana dla Amerie. ) Ryszard i Stein szeptali do siebie patrząc na nikłe płomienie. Amerie, z półuśmiechem na ustach, przesuwała w palcach paciorki wielkiego drewnianego różańca, który miała przyczepiony do pasa. Inni stali trochę dalej.
Dokładnie o godzinie pięć-zero-zero Radca Mishima zszedł z półpiętra szerokimi schodami i uroczyście ich powitał.
— A teraz proszę za mną — dodał po chwili.
Podnieśli pakunki i podążyli jedno za drugim przez taras i mokry ogród, gdzie płyty na ścieżkach ciągle jeszcze błyszczały od deszczu, a kiście róż zwisały porwane i pobite przez burzę.
Balkony głównego budynku gospody wychodziły na ogród. Z wysoka patrzyły na nich zza oszklonych drzwi niewyraźne twarze — zupełnie tak samo, jak oni przyglądali się innym porannym procesjom ósemek chrononautów prowadzonych przez innego doradcę. Widzieli Cyganów i kozaków, nomadów pustynnych i voortrekkeww, Polinezyjczyków w pelerynach z piór i wojowników z łukami, mieczami i assagajami: byli też bawarscy turyści w skórzanych szortach, brodaci prorocy w białych szatach, azjatyccy mnisi z wygolonymi głowami, amerykańscy pionierzy w kapotkach, kowboje, fetyszyści poprzebierani z groteskową patetycznością i rozsądnie wyglądający ludzie ubrani w dżinsy lub stroje tropikalne. O świcie podróżnicy przechodzili pochodem przez ogród do starego domku ocienionego drzewami morwowymi, z białym tynkiem i czarnymi belkami, po których pięła się winorośl. W oknach nadal wisiały koronkowe firanki Madame Guderian. a w glinianych misach kolo wielkich drzwi wejściowych kwitło na różowo i biało jej geranium. Ośmiu gości i doradca wchodzili do domu i drzwi zamykały się za nimi. Po pół godzinie wychodził tylko doradca.
Bryan Grenfell stał za Radcą Mishimą, gdy ten otwierał zamek w drzwiach domku Guderianów staromodnym mosiężnym kluczem. Wielki rudy kot siedział w suchym gąszczu krzewów i patrzył na grupę złotymi oczami. Kiedy Grenfell przechodził obok krzaków, skinął mu głową. Wielu z nas widziałeś idących tą drogą, prawda Monsieur le Chat? A ilu z nich czuło się jak ja: zużyci, głupi i zmęczeni, i ciągle zbyt uparci, by się cofnąć? Idę tutaj, w praktycznym tropikalnym stroju, z plecakiem pełnym prostych narzędzi i wysokobiałkowej żywności, uzbrojony w laskę podróżną ze stalowym końcem i małym nożem do rzucania ukrytym pod lewym mankietem koszuli i zdjęciem drogiej Mercy, a ponadto z jej dossier w kieszeni na piersiach. Idę do głębokiej piwnicy…
Stein Oleson, kiedy przechodził przez drzwi, musiał schylić głowę; przez hol szedł ostrożnie, by nie zaczepić głową o wysoki zegar Madame z ciągle czynnym mosiężnym wahadłem lub nie strącić któregoś z kruchych bibelotów na półkach albo nie wplątać się rogami hełmu wikingów w mały kryształowy żyrandol. Dla Steina zachowanie milczenia stawało się coraz trudniejsze. W Olesonie rosło coś, co domagało się krzyku, ryku, wielkiego wybuchu śmiechu, który odrzuciłby resztę grupy od niego jak od drzwi nagle otwartego pieca. Czuł, że jego męskość budzi się pod wilczą spódniczką, stopy świerzbią, by skakać i deptać, muskuły ramion napinają się do zamachu toporem bojowym czy rzutu włócznią o grocie z vitroduru, którą dodał do swego arsenału. Wkrótce! Wkrótce! Rozluźnią się skręcone w węzeł wnętrzności, ogień we krwi wybuchnie bohatersko, a radość stanie się tak wielka, że będzie się nią mógł zadławić prawie na śmierć…
Za Steinem podążał ostrożnie do piwnicy Ryszard Voorhees. W morskich butach z odwiniętymi cholewami niewygodnie mu się szło po zużytych stopniach. Postanowił, że gdy przejdą przez bramę i zrobią pierwszy zwiad po drugiej stronie, zmieni je na wygodniejsze, na przykład sportowe, które miał w plecaku. Najpierw wygoda, później granie roli! Tajemnica sukcesu, powiedział sobie, będzie zależała od szybkiej oceny miejscowych struktur władzy dzięki potajemnemu odwołaniu się do wydziedziczonych i utworzeniu odpowiedniej bazy. Jak tylko uruchomi destylarnię (przy pomocy Steina, a może i Landry, którzy będą trzymali z dala miejscowych od wpychania się na siłę), uzyska zdrowe podstawy ekonomiczne i będzie gotów do gry o wpływy polityczne. Uśmiechnął się do swych myśli i starannie poprawił taśmę plecaka, aby nie pogniotła poły jego kubraka. Czyż niektórzy z tych dawnych włóczęgów morskich nie byli królami we wczesnej Ameryce? Jean Lafitte, Krwawy Morgan czy nawet sam Czarna Broda? A jak by wam się podobał Ryszard Voorhees jako król Baratarii? Parsknął głośnym śmiechem na tę myśl, zupełnie zapomniawszy, że jego kostium nie należał w rzeczywistości do operetkowego korsarza, lecz do żeglarza zupełnie innego rodzaju…
Felicja Landry przyglądała się jak Radca Mishima otwiera skomplikowany zamek w drzwiach piwnicznych. Otworzyły się ociężale i podróżnicy weszli do starej, zatęchłej piwnicy ociekającej wilgocią, z lekkim zapaszkiem ozonu. Felicja spojrzała na altankę, te nieprawdopodobne wrota do wolności, i przytuliła swą nową kuszę do piersi odzianej w czarną zbroję. Drżała, czuła mdłości i natężała całą siłę woli, by nie skompromitować się w decydującym momencie. Po raz pierwszy od wczesnego dzieciństwa jej oczy. ukryte za przyłbicą greckiego hełmu, były pełne łez…
— Przerzucimy was, jak już wyjaśniłem, w grupach po czworo — powiedział Radca Mishima. — Wasz dodatkowy bagaż podąży za wami po pięciu minutach, bądźcie więc gotowi zabrać go z taupola. A teraz, jeśli pierwsi zajmą miejsce…
Elżbieta Orme patrzyła bez emocji, jak Bryan, Stein, Ryszard i Felicja stłoczyli się w koronkowej budce i stanęli bez ruchu. Wszyscy prócz mnie. pomyślała, mają swoje plany. Mają cele… wzruszające, zabawne czy nawet szaleńcze. Ale mnie wystarczy, że będę płynęła przez Wygnanie w mym purpurowym balonie i patrzyła z góry na wszystkich ludzi i zwierzęta, słuchała wiatru i głosów ptaków, wąchała pyłek kwiatowy, żywicę z lasów, dym palącej się trawy na łąkach. Wyląduje dopiero wtedy, gdy poczuję, że Ziemia jest realna i ja też jestem. Jeśli to kiedykolwiek nastąpi…
Mishima nacisnął przełącznik; pojawiły się zwierciadlane ściany. Pierwsza czwórka w altanie wyruszyła w podróż. Aiken Drum, w złocistym stroju błyszczącym tysiącem odbić od świateł w piwnicy, impulsywnie postąpił do przodu.
— Do diabła! Więc to już wszystko? Nie pobiera nawet tyle mocy, by światła przygasły! — Przyglądał się uważnie pękom kabli wyrastających jak winorośl z ubitej ziemi piwnicy i znikających gdzieś koło sklepionego sufitu. Mishima ostrzegł go, by niczego nie dotykał. Aiken uspokoił go gestem. Ale musiał popatrzeć z bliska. Szklisty szkielet pokrywały ledwie poruszające się desenie, przebiegające na granicy widzialności. Wewnątrz każdego z czarnych węzłów siatki błyszczał maleńki punkcik nieruchomego światła, który jakby świecił z wielkiej odległości.
— Jak długo trwa przejście stąd tam? — zapytał Aiken. — A raczej: z teraz do wtedy?
— Teoretycznie translacja jest momentalna — odparł Mishima. — Ale utrzymujemy pole przez parę minut, by zapewnić bezpieczne wyjście. I mogę powiedzieć, że od chwili, kiedy cztery lata temu Państwo Ludzkości podjęło działalność Madame Guderian, chrononautów nie spotkał żaden wypadek.
— Radco — odezwał się znowu Aiken — chciałbym jeszcze coś zabrać ze sobą na Wygnanie. Czy może mi pan dać opis i schemat tego urządzenia?
Mishima otworzył bez słowa dębową szafkę i wyjął z niej niewielką płytkę książkową. Było oczywiste, że i inni podróżnicy prosili o to samo. Aiken triumfalnie ucałował płytkę i ukrył ją nad prawym kolanem w dużej kieszeni swego błyszczącego ubrania.
Mishima podszedł do pulpitu sterowniczego i wyłączył pole. Lustrzane ściany zniknęły. Altana była pusta.
— Przeszli bezpiecznie przez bramę. Teraz mogą wchodzić pozostali.
Klaudiusz Majewski uniósł swój dwudziestokilowy pakunek i wszedł pierwszy. Stary, zwariowałeś, powiedział do siebie w myślach, po czym uśmiechnął się, bo Gen powiedziałaby to samo. Pod wpływem nagłego impulsu otworzył część pakunku zawierającą rzeźbioną i inkrustowaną szkatułkę z polskich gór i wyjął ją. Czy naprawdę za bramą jest świat pliocenu, Czarna Dziewczyno? Czy też mimo wszystkich pozorów jest to nabieranie i ze szklanej klatki robimy krok do śmierci? Och, Gen, chodź ze mną. Gdziekolwiek…
Siostra Annamaria Roccaro zajęła miejsce jako ostatnia. Z przepraszającym uśmiechem wepchała się koło Aikena Druma; czuła, jak twarde narzędzia uciskają ją przez rękawy i poły habitu. Aiken był prawie o głowę niższy od krzepkiej mniszki i niemal tak mały jak Felicja, ale bynajmniej nie tak bezbronny. Aiken Drum na pewno przeżyje, pomyślała siostra Roccaro. Obyśmy i my przeżyli! A teraz, Matko Boża, wysłuchaj mej starodawnej modlitwy: Salve Regina, mater miser icordiae; vita, dulcedo et spes nostra, salve. Ad te clamamums, exules, filii Hevae. Ad te suspiramus, gementes et flentes in hac lacrimarum valle. Eia ergo, advocata nostra, illos tuos misericordes oculos ad nos eon verte. Et Jesum, benedictum fructum ventris tui, nobis post hoc exsilium ostende…
Mishima nacisnął przełącznik.
Ból translacji i nagły trzask rzuciły ich w szarą otchłań. Zawiśli bez tchu, serca im zamarły. Każdy z osobna krzyczał w ciszy. I nagle poczuli ciepło. Otworzyli oczy; oślepił ich blask zieleni i błękitu. Ciągnęły ich jakieś ręce, głosy ponaglały, by wyszli z połyskującej przestrzeni, którą była altana. Zrobili parę kroków, wyszli szybko, nim pole się odwróciło, i znaleźli się na Wygnaniu.