Rozdział 17

„W obecnej sytuacji potrzebujemy przede wszystkim dwóch rzeczy. Pierwsza, to usprawnienie struktur systemowych aparatu, które, nie reformowane od czterdziestu lat, zakrzepły i zdegenerowały się, stając się niezdolnymi do samodzielnego, efektywnego działania. Druga, to nowe technologie i stosowanie na szeroką skalę nowoczesnych rozwiązań we wszystkich dziedzinach. Należy obawiać się, że jesteśmy w tej chwili zacofani technologicznie w stosunku do Federacji. Dalsze powiększanie się tego rozziewu może mieć dla naszej niezawisłości jak najgorsze skutki”


Nils Borden „Propozycje zmian” ŚCIŚLE TAJNE. Do rąk własnych prezydenta Ouentina.


Wysłużony flajter, pamiętający chyba jeszcze rebelię komputerową osiadł ciężko przy posterunku szosowym blokującym Hynien od strony południowej autostrady. Latton spoglądał chwilę na szofera, po czym westchnął ciężko, przecierając zaspane oczy, i wygramolił się z wozu. Jeden z posterunkowych odlewał się właśnie pod ścianą wartowni. Bluzę zostawił w środku, a rozchełstana koszula wyłaziła mu z gaci.

– Hej, ty – zawołał Latton do lejącego. – Kto tu dziś dowodzi?

Mundurowy odwrócił głowę i wskazującym palcem lewej ręki podniósł opadający na oczy daszek czapki.

– Ja – oznajmił. – Cześć Latton. Poznał go. Podszedł, kiwając na szofera, żeby został w wozie.

– Cześć Ber. Pijecie?

– Właź, znajdzie się i dla ciebie – Ber dopiął rozporek i uścisnął mu rękę. – Nuda, cholera, przecież dzisiaj nie ma żadnego ruchu. Zielarze mają wolne, a dostawy jutro. Szwendał się tu jakiś wariat, próbował hamulce przed barierą, ale zwinął się, zanim go pogoniłem. A ty w ogóle skąd? Dzisiaj?

– Dostałeś tych trzech poszukiwanych? – skrzywił się Latton. – Wypuścili dodatkowo czterdzieści wozów. Podobno szuka ich Instytut z Arpanu.

– Mam coś takiego, przyszło parę godzin temu. Nie wiem, co za jedni?

– Pojęcia nie mam. Narobili szumu jak cholera. Ale nie o to chodzi.

Weszli na wartownię. Jak zwykle panował tu wściekły bajzel. Na stole poniewierały się papierosy, plastikowe kubki, tacki z resztkami jedzenia i petami. Dwóch posterunkowych rozwaliło się na fotelach. Jeden z nich zasłaniał twarz czapką i chrapał cicho z nogami wyciągniętymi na podstawionym krześle. Drugi skinął Lattonowi głową i wrócił do wyciskania wągrów przed ułożonym na skraju metalowej półki lusterkiem.

– Jest panika – powiedział krótko Latton. – Łysy mówił, żeby uprzedzić wszystkie rogatki. Przylatują posiłki z Arpanu, będą blokować miasto.

Ber jakby go nie słyszał. Wyciągnął z kłębowiska papierów szklanki i ustawił je na stole. Z szafki wydobył napełnioną do połowy butelkę.

– Nie wygłupiaj się. Mało ci jeszcze tych trzech?

– Przyjeżdża jakaś szycha. Dzisiaj wieczorem. Ber odstawił butelkę. Przez chwilę drapał się pod czapką.

– Powtórz to jeszcze raz.

– Wieczorem przyjeżdża jakaś szycha z piątki. Właśnie mi mówił Łysy. Sprzątnij ten burdel, obudź zwłoki – wskazał na śpiącego – i w ogóle, wiesz. Za godzinę masz patrol jak w banku.

– Kurwa, jeszcze im mało? Kto taki?

– A co ja, wróżka jestem? Pewnie jakiś wojskowy. Latam dziś całą noc, w bazie ruch jak w burdelu po wypłacie, żandarmeria fruwa po całym mieście.

Ber przestał się drapać i podał mu szklankę. Wypili, zagryźli, żeby standardowa lepiej poszła.

– No, dobra. Dziękuję. Dobrze, że przyleciałeś. Przecież dzisiaj nie jest twój dzień?

– Powiedz im to. – Latton ze złością odstawił kieliszek na biurko. – Połowę flajterów dziś puścili na miasto. Wiesz, żeby dziś nie było ani jednego zezwałowanego na ulicy, żadnego mordobicia, wybijania szyb i tak dalej.

– To się kupy nie trzyma. Wojskowi, jak przylatują, to do bazy, miasto ich nie obchodzi.

– Cholera wie. W każdym razie zrób tu porządek. Ja się zwijam. I uprzedź, kogo możesz.

– Dobra. Dziękuję. Jeżeli to nie bałach, masz u mnie flakon.

– Akurat, kretynie, wożę dupę po całym mieście, żeby ci wstawiać bałachy. Trzym się.

Wrócił do flajtera i skinął na szofera. Nie podobał mu się, cholera wie, dlaczego.

– Wiesz, gdzie jest dwójka?

– No?

– No, to lecimy właśnie tam. I pamiętaj, żeby stopować po prawej stronie bariery, nie tak jak tu.

– Ale, szefie, przecież mieliśmy szukać tych trzech – młody wskazał podbródkiem na rozłożone między siedzeniami wydruki z podobiznami poszukiwanych przestępców, które dostali przed wyjazdem na patrol. Gdyby nie oni, Latton pewnie spałby spokojnie i przewracał się z boku na bok. I gdyby nie ta szycha z piątki.

– Leć, jak mówię, młody. Co ty myślisz, że będziemy latać w tę i nazad i ślepić, czy który nie idzie? Jak już są na wydruku, to i tak ich ktoś przydupi, prędzej czy później. Ja w tym robię nie od wczoraj. Dawaj, no.

– Tak – młody szarpnął wajchę i flajter, zadzierając nos do góry, przeleciał nad granicą miasta.

– Co „tak”?

– No, tak jest.

– No. – Latton rozejrzał się. Na wijącej się pomiędzy łachami plantacji drodze dostrzegł jakiś ruch. Sięgnął po radiotelefon.

– Ber? Coś do ciebie jedzie. Na oko ciężarówka. Niby normalna, ale dzisiaj cholera wie. Podopinaj się nim wyjdziesz.

– Dobra, dzięki – zacharczało w głośniku. Latton pstryknął mikrofonem i odłożył go na miejsce, przełączając się na falę ogólną.

– Dwa cztery sześć, dwa cztery sześć – brzęczało radio. I po chwili – trzy dwa pięć, trzy dwa pięć – i cisza. Słuchał tego jednym uchem, przyglądając się przez uchylone okno miastu. Na twarzy czuł rześki, chłodny powiew. Niebo rozjaśniło się już na dobre. Miasto budziło się. Z tej odległości wprawdzie pozostawało milczące i nieruchome, a na przelotówkach z rzadka tylko migał jakiś wóz, i to przeważnie służb miejskich. No, ale jasne, że tacy, co mieli własne wozy, nie dmuchali do roboty na szóstą. Prawdziwy ruch zaczynał się na dolnych kondygnacjach, w stacjach kolejki. Frajerzy gnietli się, aż im żebra trzeszczały, żeby zdążyć odbić kartę. Latton widział to już tyle razy, że mógłby opisać każdy kawałek miasta z zamkniętymi oczami. Co zresztą na patrolach bardzo się przydawało.

– Dwa cztery sześć, śpisz, kurwa? – zachrypiało radio. Młody zaśmiał się głupkowato, patrząc na Lattona i ucichł po chwili, speszony jego milczeniem.

Znał całe miasto na pamięć. Kiedyś, parę lat temu, wysłali go z wycieczką do Arpanu. Ze zdumieniem stwierdził, że stolica strefy niczym się w sumie nie różniła od Hynien. Trochę większa i tyle, ale nawet układ estakad w centrum pokrywał się co do milimetra. Zresztą, tak mu już dawniej mówili, wszystkie miasta robiono według jednego planu. Raz, że taniej, dwa że porządnego człowieka nie korciło, żeby się włóczyć z miejsca na miejsce. Lattonowi też by to do głowy nie przyszło, wysłali go w nagrodę za nienaganną służbę. Na szczęście pojechali całą bandą, inaczej zanudziłby się na śmierć. A tak, puścili baby po sklepach, a sami od rana do wieczora rżnęli przez tydzień w karciochy.

– Dwa dwa cztery – skrzypiał głośnik. – Dwa dwa cztery.

Sięgnął od niechcenia po mikrofon, wciskając wbudowany w niego przełącznik.

– Dwa dwa cztery, zgłaszam się – powiedział.

– Gdzie jesteś?

– Przy skrzyżowaniu Czterdziestej Drugiej alei z Piętnastą, schodzimy na Plac Secesji od estakady. Spokój. Trochę ścisku przy wejściu do metra, jak zwykle. Nic szczególnego – odczekał chwilę. – Jacyś goście rozwalili się pod pomnikiem, zdaje się, że popijają.

– Kopnij ich w dupę – szczeknął głośnik. Wcisnął przełącznik radiotelefonu.

– Słuchaj i ucz się – powiedział do szofera. – Inaczej będziesz się do usranej śmierci plątał po mieście jak kretyn.

Młody bez słowa skinął głową.

– Panie kapral – powiedział po chwili.

– No?

– Co to za jedni? – spytał, wskazując głową na przelatujący przed nimi, kilkadziesiąt metrów wyżej, flajter. Była to spora maszyna, nowego typu. Musiała mieć ostry ciąg, bo mimo sporej odległości przemknęła przed nimi w parę sekund. Latton zmrużył oczy. Mignęły mu wymalowane na burtach wielkie, zielonofioletowe kręgi.

– Nawet nie pytaj młody. Instytutowcy.

– A czego oni tu szukają? Latton wzruszył ramionami.

– Panika to panika. Wszystkiego się można spodziewać.

Odczekał jeszcze chwilę i połączył się z dyspozytornią.

– Zgłaszam się dwa dwa cztery. Pogoniłem tych gówniarzy. Trzech z wzorcówki, nie legitymowałem. Oddalili się w kierunku modemu.

– Co mi dupę zawracasz jakimiś gnojkami, dwa dwa cztery – zaskrzeczał radiotelefon. – Patroluj i siedź cicho, jak cię nie wzywam.

– No – odłożył mikrofon. – Teraz się odwali na jakieś pół godzinki, zołza jedna. Już – wychylił się przez okno. – Dobra, siadaj przy tej naczepie.

Kapral z dwójki przywitał go rozłożeniem rąk i zdziwioną miną.

– Dzisiaj? Zgłupiałeś? Dzisiaj nic dla ciebie nie mam. Przyleć w piątek, jak zwykle…

Latton w kilku słowach streścił mu swoje nowiny. Pogadali chwilę, wymieniając kilka stereotypowych uwag o bliżej nie sprecyzowanych tematach.

– No, dobra – powiedział Latton, sadowiąc się na powrót we flajterze. – Teraz jeszcze na czwórkę i zjeżdżamy na bazę.

– Panie kapral? A mieliśmy jeszcze skoczyć po proteinki. Baba mi łeb suszy…

– Zdążymy, spoko. Smaruj.

Flajter zajęczał, odrywając się znowu od ziemi. Latton wyciągnął się w fotelu przymykając oczy i zastanawiając się, czy, kiedy odbębni nocny dyżur, dadzą mu wreszcie spokój. Niejasne przeczucie mówiło mu, że nie powinien na to liczyć.

– Dwa dwa cztery – szczeknął głośnik, jakby na potwierdzenie jego obaw.

– Dwa dwa cztery, zgłaszam się.

– Mam dla ciebie frajera. Zakłady Tiret 3, Szregi Odd, pracownik wydziału F-5 zakładów mechanicznych. W domu go nie ma, za parę minut powinien stawić się do pracy.

– Przyjąłem – wyłączył mikrofon. – Niech cię szlag, stara ruro. Dymaj do tych zakładów, młody. – Flajter pochylił się lekko, nabierając szybkości.

– Rzetelnie? – zapytał po chwili Latton, włączając znowu mikrofon.

– Nie. Masz być grzeczny i uprzejmy. Chcą z facetem pogadać w komendzie miasta. Zawieziesz go tam i odstawisz do kapitana Wodijewa z sekcji miejskiej, pokój 357. To wszystko.

– Zrozumiałem, wykonam.

Pod brzuchem flajtera przesuwały się szybko budynki Hynien. Przelecieli nad zewnętrznym murem i wylądowali na parkingu fabryki. Kątem oka Latton zarejestrował sześć flajterów przelatujących w stronę Towedu. Były większe i nowocześniejsze od maszyn używanych w Hynien, na burtach wymalowane miały znaki… cholera, przysiągłby, że takich znaków używały brygady specjalne z rządowej, ale jeszcze w życiu nie zdarzyło mu się ich widzieć na własne oczy. Czyli, że odwiedziny były faktycznie na wysokim szczeblu.

Prowadzeni przez zalęknionego strażnika przeszli przez zezwałowane pod murem pryzmy blach do hali F-5. Zerknął przelotnie na jej wnętrze. Taśmy właśnie stanęły, dookoła kręcił się tłum roboli. Trafili na zmianę. Skręcili do dyżurki. Po chwili przybiegł tam zasapany inżynier. Na nie dopiętą koszulę narzucony miał szary kitel.

– Jereth Belm, jestem zastępcą kierownika zmiany – powiedział, przyglądając się badawczo Lattonowi, który przechadzał się po pokoju, zaglądając od niechcenia we wszystkie kąty. – Słucham?

– Pracuje u was niejaki Szregi Odd? Inżynier przełknął ślinę i podskoczył skrzętnie do pulpitu.

– Już sprawdzam. Tak – dodał po chwili. – Jego zmiana właśnie wchodzi.

– Zabieramy go ze sobą. Znajdzie pan kogoś na jego miejsce.

– Tak, oczywiście. Panowie… pójdą ze mną, czy mam go tu przyprowadzić?

Młody spojrzał niepewnie na Lattona.

– Przejdziem się.

Taśmy już ruszyły. Inżynier dreptał przed nimi, odwracając się co chwila i wskazując dłonią przed siebie. Przechodzili pomiędzy szpalerem pochylonych nad taśmą pracowników w szarych kombinezonach. Na ich widok robotnicy milkli i stawali się strasznie zajęci, by po chwili, gdy policjanci już przeszli, odwracać się i wymieniać szeptem gorączkowe uwagi. Kiedy Latton odwrócił się na moment, wszyscy natychmiast zajęli się robotą, odsuwając się od siebie. Kapral uśmiechnął się w duchu.

Podeszli w końcu do niewysokiego faceta o szczurzej twarzy, podkładającego pod prasę jakieś detale. Odwrócił się.

– Panie Jereth, do cho… – zamilkł w pół słowa. Inżynier skinął głową, spuszczając wzrok. Latton zatrzymał się przed robolem i długą chwilę przyglądał mu się w milczeniu.

– Szregi Odd? – zapytał wreszcie. Zdawało mu się, że facet odetchnął z ulgą.

– Nie, on właśnie nie przyszedł – rozgadał się. – Ja jestem z poprzedniej zmiany, właśnie mówiłem majstrowi, żeby tu kogoś przysłali, bo Szregiego nie ma, no a taśma idzie, więc ktoś musi stać…

– Żeton – powiedział Latton, niezadowolony z takiego obrotu sprawy.

Obejrzał żeton ze wszystkich stron i na wszelki wypadek wsadził go do czytnika. Zgadza się, cholera, to nie ten.

– No, co to jest – odwrócił się do inżyniera. – Żarty jakieś, co?

Inżynier drapał się po szyi.

– Sprawdzę… on tu powinien być – popędził do swojej dyżurki. Poszli powoli za nim, pomiędzy rozstępującymi się w ciszy robolami.

– Panie kapral – szepnął młody. – Ja bym się przyczaił na portierni…

– Siedź cicho.

Inżynier połączył się z portiernią i bezradnie stwierdził, że Szregi Odd nie stawił się dzisiaj do pracy.

– No, niezły burdel tu u was – oznajmił Latton. – Idziemy. Jak tylko przyjdzie – odparł wskazując na pierś inżyniera – skontaktujecie się z nami. Jasne?

Belm skinął w milczeniu głową. Wychodząc zauważyli jeszcze, że nerwowo wystukuje jakiś numer na pulpicie wewnętrznego interkomu.

Wrócili do flajtera.

– Nie stawił się do pracy – powiedział Latton do mikrofonu. – Jest po szóstej, mogę już zjeżdżać?

– Nie. Dzisiaj patrolujesz aż do odwołania. Ustaw się na Placu Secesji przy pomniku i czekaj na następne polecenia.

– Zrozumiałem.

Zmełł w ustach przekleństwo i splunął przez otwarte okno.

– To jak? – spytał niepewnie młody.

– Co „jak”? Grzej, kurwa, na czwórkę, tylko szybko – zezłościł się Latton.

Po raz nie wiadomo który od początku patrolu flajter poderwał się ostro i ruszył w kierunku rogatek miasta.

Загрузка...