Rozdział 23

„Nasi wrogowie zarzucają nam, że porywamy się na rzeczy nieosiągalne. Twierdzą, że opracowany przez nas system ekonomiczny, gwarantujący każdemu koloniście uczciwy udział w konsumpcji wytwarzanych dóbr jest utopijny, że tak starannie obmyślony przez najświatlejsze mózgi Terei system społeczny nigdy nie będzie funkcjonował zgodnie z założeniami jego twórców. Ale my nie będziemy słuchać federacyjnych malkontentów! Naszą pracą, naszym poświęceniem udowodnimy im, że to my mamy rację!”


(L. Milen „Przemówienia”, wydanie XXXII, s. 521)


Blom nie wyglądał na człowieka, który ma ochotę uciekać. Czterech towarzyszących mu gwardzistów z przewieszonymi przez pierś udarowcami stanowiło więc raczej swoistą eskortę honorową. Zresztą, nawet gdyby Blom miał ochotę uwolnić się spod ich opieki, było jeszcze kilkudziesięciu ich kolegów, rozstawionych w różnych punktach miasta wokół Instytutu i ochroniarze Bordena.

Mimo wszystko Blom nie sprawiał też wrażenia zrezygnowanego. Trzymał się prosto, starając się stąpać sprężyście i zdecydowanie, jak zawsze. Głowę trzymał wysoko, z wysuniętym naprzód podbródkiem, co nadawało szczególny wyraz jego wysuszonej twarzy o ostrych, wyrazistych rysach. Wyglądał, jakby to on szedł przesłuchiwać Bordena, a nie odwrotnie.

Gwardziści wprowadzili go do niewielkiej, dźwiękoszczelnej kabiny z przezroczystych, pancernych płyt. Sami zostali na zewnątrz, zatrzaskując szyfrowy zamek przy drzwiach.

– Możecie odejść.

Na środku kabiny ustawiono prosty, niewygodny taboret, stanowiący jedyne jej wyposażenie. Blom jednak nie siadał. Wyprostowany jak struna stanął naprzeciwko fotela Bordena, opierając o dzielącą ich szybę pięści. Na nadgarstkach czerniła się szeroka na dwa centymetry, elastyczna obręcz kajdanek.

– Siadaj, Blom. Mamy okazję porozmawiać w cztery oczy, tak jak chciałeś. To może być długa rozmowa. Nogi cię zabolą.

Milczał. Borden zastanawiał się chwilę, czy nie strzelić go prądem przez kajdanki. Zdecydował się jednak na opuszczenie górnej szyby, nakrywającej kabinę. Blom, kiedy szyba powoli wpychała mu głowę pomiędzy ramiona starał się ciągle utrzymać na nogach. Syknął tylko przez zaciśnięte wściekłością wargi, gdy kolana odmówiły mu posłuszeństwa i gwałtownie opadł na klęczki. Poderwał się natychmiast, uderzając głową o przejrzystą przegrodę i zmagał się z nią w milczeniu, pochylając się coraz niżej.

– Daj spokój, Blom. Usiądź, dopóki grzecznie proszę. W końcu przecież usiądziesz.

Blom westchnął ciężko i usiadł na taborecie. Był już za stary, żeby upierać się podczas przesłuchań. Sufit kabiny wrócił na miejsce.

– Cieszysz się, karakanie? – wysyczał, krzywiąc z pogardą wargi. – Triumfujesz, kurduplu? Długo na to czekałeś, prawda? Powinieneś urządzić sobie triumfalny przejazd ulicami, w odkrytym wozie. Obawiam się tylko, że wzbudziłbyś ogólną wesołość.

– Wiem, że nie mam postury męża stanu – odpowiedział spokojnie Borden, uśmiechając się ze swego fotela. – Natomiast, w przeciwieństwie do ciebie, potrafię myśleć. Dlatego właśnie ja siedzą tutaj, a ty tam, nie odwrotnie.

– Jesteś zwykłym, drobnym krętaczem, Borden. Drobną, bezideową szujką, ciągnącą za sobą bandę cyników, którzy równie chętnie służyliby Federacji, gdyby im się to opłacało. Niedobrze mi się robi na sam twój widok.

– Daj spokój obelgom, Blom. To nie licuje z twoim wiekiem. Wiesz doskonale, że przegrałeś, zachowaj więc przynajmniej trochę godności. Uznałem, że jako byłemu senatorowi należy ci się specjalne traktowanie, ale w każdej chwili mogę zmienić zdanie i poddać cię przepisowej procedurze, niczym pierwszego z brzegu fajtera. Na razie starasz mi się dowieść, że nie zasłużyłeś na nic lepszego.

Blom spuścił głowę, po raz pierwszy od momentu aresztowania. Przyglądał się w zadumie swoim dłoniom, splecionym na kolanach.

– Nie powinienem z tym tak długo zwlekać. Teraz po prostu zabrakło mi odpowiednich ludzi. Jeszcze pięć, sześć lat temu usunąłbym cię w ciągu jednego dnia. To Faetner, prawda?

– Może.

– Zaufałem mu. Miał piękną przeszłość. Nie przypuszczałem, że może nas zdradzić.

– Nas? O tym właśnie chciałbym z tobą porozmawiać.

– Daj spokój, Borden. Wiesz dobrze, że nic nie powiem. Mam już większość życia za sobą, niczym mnie nie przestraszysz.

– Oczywiście, że powiesz. A nawet jeżeli pozwolę ci milczeć, bo zależy to tylko od mojej dobrej woli, i tak się do wszystkich po kolei dobierzemy. Czasy się zmieniły Blom. Musicie już odejść, cała wasza ekipa, która wyjechała jeszcze na plecach Milena. Zrobiliście swoje.

Blom milczał.

– Co ty właściwie chciałeś zrobić? Zabić Ouentina, co za pomysł! Taki sympatyczny staruszek… zupełnie nie wiem, co on ci przeszkadzał.

– Opętałeś go. Zrobiłeś z niego kukłę w swoich rękach.

– O, nie. To wy zrobiliście z niego marionetkę. Ja tylko w pewnym momencie odebrałem wam nitki. To było niezbędne, żeby wymienić kadry na średnim szczeblu. Wiedziałem przecież, że żaden spec nie odchodzi sam z siebie. Musiałem wam pomóc. Masz rację, Blom, długo na to czekałem. Całe lata. Zacierałem ręce kiedy przeforsowałeś ten swój debilny pomysł z intensyfikacją upraw. Bo ja od razu wiedziałem, jak to się skończy. U mnie pracują prawdziwi fachowcy, wyłącznie fachowcy. Nie chcieliście ich słuchać, a mnie to tylko cieszyło. Z twojego punktu widzenia był to bardzo głupi pomysł.

– Miałem 100% poparcia w Radzie…

– Oczywiście. Rada Specjalistów poprzez wszystko, co się jej każe poprzeć. To banda ignorantów, zgadujących życzenia prezydium. I właśnie dlatego musi ustąpić miejsca moim ludziom. Za największy błąd Milena uważam, że brał pod uwagę wierność, a nie kwalifikacje. Stworzył system preferujący ślepe posłuszeństwo i absolutny brak krytycyzmu. Nic dziwnego, że po tych kilkudziesięciu latach całą sieć zarządzania gospodarką, i, muszę to z bólem przyznać, również Instytutami stref, została obsadzona ślepo posłusznymi, wiernymi ideałom secesji kretynami. Nie ma takiego idiotyzmu, którego nie zaakceptują i nie będą realizować wszystkimi dostępnymi środkami. Myślisz, że to mogło się na dłuższą metę utrzymać? Zobacz, do czego doprowadziliście. Głód, zerowa produkcja, totalny burdel we wszystkich resortach, brak jakichkolwiek perspektyw…

– Jak słyszę, zapisałeś się do moralistów?

– Też idioci. Realizują uparcie jakieś bezpodstawne teorie, wywiedzione z atawistycznych pobudek. Pyskują o nich równie gorąco, jak twoi podwładni o wskazaniach Milena. Nie stać ich na krytycyzm, na szersze spojrzenie i uświadomienie sobie własnych celów. Nie wolno ulegać ideologii. Wy staliście się jej niewolnikami, zamiast się nią rozsądnie posługiwać, daliście sobie założyć klapki na oczy. To się musiało tak skończyć.

– Demagogia – powiedział Blom. – Popełnialiśmy błędy, owszem. Każdy je popełnia. Potrafimy przyznać się do nich i naprawić je. Ale słuszność zawsze pozostawała po naszej stronie. Wyzwoliliśmy się z ograniczeń, narzuconych nam przez Federację. Mamy niewątpliwe osiągnięcia…

– Jakie?

– Jak to, jakie?!

– O, nie denerwuj się, kolego. Po prostu ten tekst trochę już stęchł. Na przyszłość sformułuję go inaczej.

– Jesteś cynicznym draniem, Borden. Chcesz po prostu utrzymywać się na wierzchu, to twój jedyny cel. Wszystko jedno, pod jakimi hasłami!

– Naprawdę? Więc ja stworzyłem klucze preferencyjne? Ja wymyśliłem system premiowania aparatu specjalistycznego? A może jednak ci twoi „ideowcy”?

– Nie miałem z tym nic wspólnego. Uważam, że ludziom, którzy dźwigają odpowiedzialność za los świata, należą się godziwe warunki materialne. Czy myślisz, że za Federacji było inaczej? Równy podział dóbr… zgoda, ale człowiek zawsze stara się mieć więcej od innych, i trzeba to wykorzystać, by należycie go motywować. Zresztą Milen o profitach nie myślał, żył bardzo skromnie, jak zwykły robol. Dopiero później…

– Oczywiście, dopiero później. Musiał istnieć jakiś magnes dla ślepo posłusznych wykonawców.

– To normalny koszt wdrażania nowych rozwiązań. Zresztą, gdyby nie uporczywy sabotaż Federacji i jej wywrotowców, dawno już osiągnęlibyśmy pełne zaspokojenie potrzeb bytowych społeczeństwa.

– Nie, Blom. Nigdy byście tego nie osiągnęli. Tak długo wciskaliście tę propagandę o knowaniach Federacji, że, jak widzę, sam w nią uwierzyłeś. Prawda wygląda smutniej: postawiliście na kretynów. I sami jesteście kretynami. A nawet gdybyście mieli jakiś dobry pomysł, ci twoi durnie zawsze zrealizowaliby go tak nieudolnie, że stałby się swoim własnym zaprzeczeniem.

– My, wy! Kim ty w ogóle jesteś, Borden? Jakim prawem chcesz osądzać dorobek secesji?! Nie mogę pojąć, jak ci się udało zostać doradcą Ouentina!

– Wiesz doskonale. Po prostu nie traciłem czasu na zabawy i na dziwki…

– Z taką posturą…? Nic dziwnego.

– Naprawdę nie potrafisz wymyślić nic lepszego od kpin z mojej postury? Prezencji potrzebuje Ouentin. Ja jestem od myślenia. W pewnym momencie Ouentin zdał sobie sprawę, że się starzeje i że nie umie już zapanować nad Specami. Potrzebował kogoś, na kim mógłby się oprzeć. Wybrał mnie, wówczas dyrektora Instytutu II strefy. I nie pomylił się. Dałem mu szczegółowo opracowany, doskonały program wybrnięcia z fatalnej sytuacji. A ty, co miałeś mu do zaoferowania? Nie tylko jemu, całej Terei? Kurczowe trzymanie się paru zdezaktualizowanych tekstów, które Milen wygadywał w amoku, żeby hołota biła brawo? To nic, że planeta cofa się w rozwoju, byle zrealizować jego światłe idee? Co mogłeś zaoferować? Żeby wszystko zostało po staremu! Terea, jako jedna z kolonii Federacji, nie była przygotowana do samowystarczalności i nie da się tego przeskoczyć.

– I dlatego chcesz ją ponownie wepchnąć w zależność od ziemskich konsorcjów? Jesteś zdrajcą, Borden. Zdrajcą, którego trzeba usunąć za wszelką cenę. Nawet za cenę śmierci prezydenta i drobnego zamieszania.

– Rozumiem, że ja miałem umrzeć zaraz potem?

– Miałeś być sądzony. Za spowodowanie śmierci Ouentina przez zbyt łagodną politykę wobec Roty. Przecież zamachowiec został wypuszczony wskutek twojej obłędnej polityki głaskania wrogów za uszami. Ja bym wiedział, jak z nimi postępować! Tak jak za Milena. Żadnej litości dla sługusów Federacji!

Borden roześmiał się głośno.

– Daj spokój z tą przestarzałą frazeologią, Blom. Uczepiłeś się jej kurczowo i świata nie widzisz. Pomyśl tylko. Gdyby Federacja chciała nas zniszczyć, zrobiłaby to już dawno. Im nie zależy na wyżarzonej, pustej skorupie. Potrzebują naszej żywności i surowców, których my nie wydobywamy, bo nie mamy co z nimi robić. Od czasów secesji muszą je wlec z drugiego końca galaktyki, przepłacając na transporcie. Już pięciokrotnie usiłowali z nami nawiązać ponowne stosunki. Odrzuciliście ich ofertę, jak ostatni idioci.

– Nie po to ich stąd przepędziliśmy.

– Daj spokój prehistorii. Spróbuj ruszyć tym betonowym łbem. Dzięki handlowi z nimi dostanę technologię, otworzę popyt produkcyjny i wyciągnę Tereę z zastoju. W konsekwencji – zadowolenie społeczeństwa, względny dostatek, a zatem – posłuch. Dostanę środki techniczne dla Instytutów, technologie niezbędne dla należytego rozbudowania sprzętu psycholeksyjnego. Zarazem dostarczę społeczeństwu potężnego wzmocnienia dodatniego. Urządzi się wspaniały proces odpowiedzialnych za katastrofę ekologiczną, a przy okazji także za prześladowania sprzed lat, o których oni doskonale jeszcze pamiętają. Nie mówię już o próbie zamordowania prezydenta i ustanowienia krwawej dyktatury. Krótko mówiąc, w oczach obywateli to ja zrealizuję postulaty Roty, którą sam rozbiłem, z tym, że oni o tym nie wiedzą. I jednocześnie wyjmę broń z ręki wszelkiego rodzaju przeciwnikom. Ty byś ich tępił, zamykał, rozwalił byś pół planety byleby postawić na swoim. Aż żal, jakie to głupie. Ja sprawię, że po prostu przestaną ich słuchać. Wyjdziemy znowu w kosmos! Kilkanaście lat zajmie nam dogonienie Federacji w dziedzinach, w których na pewno nas przeskoczyła, i niezbędne rozbudowanie systemu sterowania społeczeństwem. Nie represjami, jak chciał prostoduszny Milen. Wezmę ich za mordę delikatnie, tak delikatnie, że odczują to jak pieszczoty albo nawet wcale nie zauważą. Zrobię ze społeczeństwa karną, posłuszną i zadowoloną z władzy armię. Federacja na pewno nie dopracowała się takich społeczeństw, na pewno po staremu nie może sobie poradzić z anarchią i chaosem. Mając w ręku równie doskonałą technikę, pokonamy Federację bez trudu. Nie będę z nią walczył. Podporządkuję ją sobie. Ja albo któryś z moich następców.

Co moglibyście temu przeciwstawić? Wolelibyście zostać na ostatnim dnie, byleby tylko nie odstąpić ani na krok od swoich poronionych idei. Nie ma o czym rozmawiać, Blom. Musicie wszyscy odejść, definitywnie.

– Nigdy ci się to nie uda.

– Ależ oczywiście, że się uda. Trzeba tylko mieć odpowiednich ludzi.

– Cyników! Sprzedajnych drani bez żadnych przekonań! Właśnie takich ludzi sobie wychowałeś!

– Znowu się mylisz. To wy ich wychowaliście. Stworzony przez was system produkuje tylko ideowych idiotów i cynicznych cwaniaków. Ja po prostu wybieram mniejsze zło. Nawet ostatnich skurwysynów, byle tylko byli fachowcami. Zresztą wolę cyników, zawsze wiadomo co zrobią i jak z nimi rozmawiać. Twoi ideowi kretyni są absolutnie nieobliczalni. Stworzę – już stworzyłem – fachową kadrę kierującą Tereą. Zdaje się, że o tym samym myślał Milen, tylko musiał posługiwać się fanatykami, którzy wszystko zepsuli. Ja tego błędu nie powtórzę.

Milczysz, Blom? Bardzo słusznie. Nic więcej nie masz do powiedzenia. Odezwiesz się na procesie. Nie martw się, nie zrobię ci krzywdy, w końcu byłeś przez długie lata moim kolegą. Dożyjesz swoich dni w spokoju… To się będzie nazywało więzieniem, ale myślę że ci się spodoba. Będziesz tam mógł zajmować się w spokoju swoimi rzeźbami i obrazami…

Blom splunął w jego kierunku. Plwocina spływała powoli po pancernej szybie na ziemię.

– Jeszcze na coś liczysz? Aha, byłbym zapomniał. Armii jeszcze nie ruszałem. Nie wiem, kogo w niej przekabaciłeś, przypuszczam, że Draviego. Taka sama żyjąca wspomnieniami pierdoła jak i ty. Pójdzie za nim część starszych oficerów, ale z młodszymi łatwo się dogadam. Wystarczy amnestia i parę awansów. Mam wrażenie, że w sztabach znajdzie się teraz parę wakatów. Na razie dam im zrobić pierwszy krok. Nie mylę się, że mają się zbuntować, zapewne w Hynien? W każdym razie ja tak bym to zaplanował na twoim miejscu: śmierć prezydenta i jednocześnie armia wyrusza przywrócić porządek. Bardzo sprytne, obawiam się tylko, że zdziwi ich wiadomość, iż Ouentin cieszy się dobrym zdrowiem. Ale to nic. Miałem zbyt mało ludzi, żeby wyłuskać twoich spiskowców zawczasu. Pozwolę im się ujawnić, potem moi chłopcy zadziałają już na pewniaka.

– Nie dasz rady…

– Dam. Za tobą pójdzie co najwyżej czwarta strefa. Dobrze ją wybrałeś, tu faktycznie nie zdążyłem jeszcze osadzić swoich ludzi. Będzie trochę strzelaniny… Ale gwardia posłucha prezydenta. I mnie. Nie będzie miała innego wyboru. Zresztą, w razie czego, poszczuję przeciw nim motłoch. Motłoch, kiedy jest głodny, musi coś pożreć. Dostanie ciebie, speców i sztab. Napcha sobie wami kałdun i od razu zrobi się spokojniejszy. O mnie w ogóle nie wiedzą… – Borden podniósł się z fotela, podszedł do dzielącej ich szyby.

– Pomogłeś mi, Blom. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo. Uruchomiłeś wspaniałą lawinę, teraz każdy się będzie musiał opowiedzieć. Bez ciebie straciłbym mnóstwo czasu na generalną czystkę, a tak… załatwi się wszystko od razu.

– Masz szczęście, że siedzę za tą szybą – Blom w niczym nie przypominał teraz starego, czcigodnego specjalisty. – Udusiłbym cię gołymi rękami. Ale przynajmniej jedno mnie cieszy. Twój gówniarz znalazł się po mojej stronie.

Ledwie widoczna zmiana w wyrazie twarzy Bordena upewniła go, że cios doszedł celu.

– Oszukałeś go. Jest jeszcze młody i głupi, dał się zwieść. Zmądrzeje. Blom zaśmiał się.

– Co ja widzę? Więc jednak nawet w senatorze Bordenie tkwią jakieś atawizmy! Wiedziałem, kurduplu, że to cię poruszy. Tak, ja wiedziałem, kim on jest, sam go kazałem wybrać Faetnerowi. Szykowałeś go na swoją prawą rękę, może nawet na następcę? Ale ja nie spałem, obserwowałem go. Chciałem, żeby to właśnie on zorganizował zamach. I wierzę, że mimo wszystko mu się uda.

– Nie ma mowy – uciął sucho Borden. – W Hynien są w tej chwili dwie brygady gwardii i setka telepatów z rządowej. Na pewno ich już mają.

– No, cóż… w takim razie będziesz musiał sam załatwić swojego kochanego bratanka. Jakie to smutne…

– Obmyślę dla ciebie stosowną zapłatę.

– Być może. Jeszcze nie wygrałeś, Borden. Ja co prawda jestem czasowo wyłączony z gry, ale zostało jeszcze trochę takich, dla których ideały secesji nie są pustym słowem. Ciekawe, jak oni zareagują na przemówienie Ouentina.

– Właśnie, to jest jeden jedyny drobiazg, którego nie rozumiem. Skąd wiedziałeś o wizycie w Hynien, kiedy tylko wróci statek Federacji, i o moim planie?

– Jak myślisz?

– Właściwie to tylko mnie interesuje. Który z moich ludzi zawiódł, i czym mogłeś go przekupić?

– Pomyśl, może znajdziesz czas na myślenie.

– Blom, nie przeciągaj struny. Naprawdę w każdej chwili mogę cię poddać przepisowemu przesłuchaniu.

Najwyżej nie zasiądziesz na ławie oskarżonych. Powiemy w holo, ja wiem, że popełniłeś samobójstwo, spostrzegłszy fiasko swoich knowań. Sayen? Nie wtajemniczałem go w szczegóły, ale to zdolny chłopak. Mógł się sam domyślić, powiedziałem mu wystarczająco dużo. Może i zrobiłem błąd, stawiając na niego. Nawiasem mówiąc, mylisz się sądząc, że sprawiłeś mi przykrość. Ja nie ulegam atawizmom. Liczyłem na niego, fakt, miał zadatki na świetnego władcę Terei. Ale skoro nie spełnił oczekiwań, trudno. A pokrewieństwo między nami nigdy nie miało znaczenia. No, więc?

– Wyżej, kurduplu. To sam Ouentin. Jeszcze nie zgłupiał na starość. Widocznie nie ufał bez reszty swojemu osobistemu doradcy. Rozmawiałem z nim regularnie, co tydzień. Opowiadał o twoich planach, radził się… więc nie wiedziałeś? Masz jednak kiepski wywiad. To musi być dla ciebie bardzo przykre, kurduplu.

Borden wiedział dobrze, że Blom mówi prawdę. Na wbudowany w ścianę kabiny wskaźnik detektora kłamstwa spojrzał tylko odruchowo.

– Więc to tak… Świetnie, Blom – uśmiechnął się szeroko. – Nie zawiodłem się na tobie.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Liczyłem, że będę umiał przewidzieć twoje reakcje. Zastanawiałem się nad najlepiej do ciebie pasującą formą przesłuchania. Yerital, wyciemnienie, bioprądy, no, sam wiesz, Instytut dopracował się mnóstwa skutecznych metod. W końcu uznałem, że najlepiej będzie, jeśli porozmawiam z tobą sam na sam, wystarczyło cię tylko trochę podenerwować. Przypuszczałem, że jeśli jeszcze chowasz coś w rękawie, na pewno się tym pochwalisz, żeby mieć przynajmniej jedną, malutką chwilę triumfu. I zgadłem.

Blom patrzył ponad jego głową, na zbieg linii sufitu.

– Znudziłeś mi się, kurduplu. Skończmy tę rozmowę.

– To ja decyduję, kiedy ją skończyć. Ale jak chcesz.

Podszedł do pulpitu i wyciszył kabinę. Nie lubił hałasu. Potem wcisnął taster kajdanek. Na małym natężeniu, żeby nie zrobić mu krzywdy. Trzymał przycisk przez kilka sekund, obserwując, jak w absolutnej ciszy Blom spada ze stołka i wije się na podłodze. Odczekał chwilę, nim znowu włączył fonię.

– To taki malutki atawizm. Możesz go wiązać z Sayenem. Do zobaczenia, Blom. Opuścił pokój.

– Zabrać go. I pilnować jak najstaranniej.

– Tak jest, panie senatorze.

Skinął na swojego sekretarza i nie czekając, aż gwardziści wyprowadzą Bloma, ruszył do windy.

– Jest coś z Hynien?

– Jeszcze nie.

Weszli do pokoju. Borden odczekał chwilę, aż jego sekretarz zamknie drzwi.

– Jest parę spraw do zrobienia, Dermot – zaczął senator. – Po pierwsze, odwołać gwardię z Hynien. Na pół godziny przed wizytą mają zwijać się do bazy.

– Nie rozumiem, senatorze – na twarzy okularnika pojawiła się pionowa zmarszczka pomiędzy oczami. – Przecież spodziewaliśmy się buntu w garnizonie Hynien.

– Ale już się nie spodziewamy. Uważam, że zwykła ochrona w zupełności wystarczy. Zresztą widzisz, Dermot, nasz prezydent trochę się już zestarzał. To wpływa ujemnie na jego działalność. No i nie jest nam w sumie taki niezbędny.

Sekretarz pochylił głowę, zmarszczka pomiędzy jego brwiami pogłębiła się.

– Za godzinę zaczniemy się stąd zabierać z powrotem do piątki. Przygotuj wszystko. I jeszcze jedno – skontaktuj się z Instytutem w drugiej strefie. Niech się już zabiorą do roboty. Najwyższy czas. Nadzwyczajne posiedzenie Rady Specjalistów planuję na jutrzejszą noc, chcę mieć do tego czasu coś gotowego.

– Tak, panie senatorze.

– W porządku – Borden spojrzał na zegarek i podniósł się, podchodząc do drzwi następnego pokoju. – Możecie mnie obudzić w wypadku ujęcia Sayena Meta. I tylko wtedy. Zabierz teraz chłopców z korytarza albo każ im siedzieć cicho.

Sekretarz skinął głową. Borden nie musiał nic mówić. O tej porze zawsze ucinał sobie drzemkę i nie znosił, kiedy mu w niej przeszkadzano. Godzina snu w ciągu dnia była mu niezbędna, żeby zachować świeżość umysłu. Wszyscy najbliżsi współpracownicy doskonale znali ten jego obyczaj, nie zmieniany od wielu lat.

Загрузка...