Część szósta albo Czterdziestolatek

1

Pierwsza część naszej opowieści obejmowała piętnaście lat życia Jaromila, podczas gdy piąta, choć o wiele dłuższa, zaledwie jeden rok. Czas płynie więc w tej książce w odwrotnym tempie niż w rzeczywistym życiu: coraz wolniej.

Dzieje się tak ponieważ oglądamy historie Jaromila z wierzy obserwacyjnej, którą wznieśliśmy w punkcie jego śmierci. Jego dzieciństwo jest dla nas dalą, w której zlewają się miesiące i lata; kroczył ze swoją mamą od tych mglistych horyzontów aż do wieży obserwacyjnej, w pobliżu której wszystko jest już wyraźne jak na pierwszym planie starego obrazu, gdzie na drzewach widać każdy liść, a na liściu delikatne żebrowanie.

Tak jak wasze życie określone jest przez pracę i małżeństwo, które sobie wybraliście, tak samo nasza powieść ograniczona jest widokiem z owej wieży, skąd widać tylko Jaromila i jego matkę, natomiast pozostałe postacie wolno nam dostrzegać jedynie wtedy, gdy pojawiają się w obecności obojga protagonistów. Wybraliśmy ten właśnie sposób, tak jak wy wybraliście wasz los, i nasz wybór jest tak samo nieodwracalny.

Każdy człowiek żałuje jednak, że nie mógł przeżyć innych istnień, tylko to jedno jedyne; wy także chętnie przeżylibyście wszystkie wasze niezrealizowane możliwości, wszystkie wasze możliwe istnienia. (Ach, niedościgniony Ksawery!) Nasza powieść jest podobna do was. Ona też: pragnie stać się innymi powieściami, tymi, którymi być mogła a nie była.

Dlatego marzą nam się wciąż inne możliwe a nie zbudowane wieże obserwacyjne. Co by było, gdybyśmy je wznieśli, powiedzmy, w życiu malarza, w życiu syna woźnego albo w życiu rudej dziewczyny? Cóż my właściwie o nich wiemy? Niemal tyle samo, co niemądry Jaromil, który w gruncie rzeczy nigdy o nikim nic nie wiedział! Jakaż by to była powieść, która śledziłaby karierę zahukanego syna woźnego, do której to powieści, jedynie na zasadzie epizodu, wkroczyłby dwu lub trzykrotnie były kolega szkolny – poeta! Albo gdybyśmy obserwowali historię malarza i mogli się wreszcie dowiedzieć, co naprawdę myślał o swej kochance, której rysował po brzuchu tuszem!

Jeśli jednak człowiek nie może w żaden sposób wyskoczyć ze swego życia, czyż powieść nie jest w takim razie znacznie swobodniejsza? Cóż by się stało, gdybyśmy szybko i po kryjomu zburzyli wieżę obserwacyjną i przenieśli ją choćby na chwilę gdzie indziej? Powiedzmy, gdzieś daleko poza śmierć Jaromila! Powiedzmy, aż w dzisiejsze czasy, kiedy już nikt (przed paroma laty umarła też jego matka), nikt nie pamięta imienia Jaromila.

2

Ach, Boże, postawić wieżę aż tutaj! I odwiedzić, na przykład, tych wszystkich dziesięciu poetów, którzy siedzieli razem z nim na trybunie na milicyjnym wieczorku! Gdzież są wiersze, które wtedy recytowali? Nikt, kompletnie nikt już o nich nie pamięta, i oni sami by się ich przed nami wyparli; ponieważ się za nie wstydzą, wszyscy się już za nie wstydzą.

Co właściwie pozostało z czasów tak odległych? Dzisiaj są to dla wszystkich lata procesów politycznych, prześladowań, zakazanych książek i egzekucji niesłusznie skazanych. Ale my, którzy pamiętamy, musimy dać nasze świadectwo; były to nie tylko czasy straszliwe, lecz także liryczne! Rządzili nimi ręka w rękę kat i poeta.

Mur, za którym więzieni byli ludzie, cały zbudowany był z wierszy i pod tym murem się tańczyło. Ależ nie, żaden dance macabre. Tutaj tańczyła niewinność! Niewinność ze swym krwawym uśmiechem. Że były to czasy złej liryki? Niezupełnie! Powieściopisarz, który pisał o tych czasach, widząc je ślepymi oczami konformizmu, stworzył kłamliwe dzieła, martwe już przy narodzeniu. Ale poeta, który z tymi czasami tak samo ślepo się utożsamiał, pozostawiał często po sobie piękną poezję. Ponieważ, jak już powiedzieliśmy, w magicznym polu poezji każde twierdzenie staje się prawdą, jeśli stoi za nim siła przeżycia. A poeci przeżywali, aż się z ich uczuć dymiło, a na horyzoncie rozlewała się tęcza, wspaniała tęcza nad więzieniami…

Ale nie, nie przeniesiemy naszej wieży obserwacyjnej w dzisiejsze dni, gdyż nie chodzi nam o to, by opisywać owe czasy i nadstawiać im coraz to nowe zwierciadła. Nie wybraliśmy sobie tych lat po to, by je portretować, ale wyłącznie dlatego, że wydawały nam się jedyną pułapką na Rimbauda i na Lermontowa, jedyną pułapką na poezję i na młodość. Czymże innym jest powieść, jeśli nie pułapką na bohatera? Gwiżdżemy na opis czasów! Tym, kto nas interesuje, jest młody mężczyzna piszący wiersze!

Ten młody mężczyzna, któremu daliśmy na imię Jaromil, nie może nam więc nigdy zniknąć całkowicie z pola widzenia. Tak, opuśćmy na chwilę naszą powieść, przenieśmy wieżę obserwacyjną aż na koniec życia Jaromila i ustawmy ją w myślach zupełnie innej postaci, ugniecionej z całkiem innego ciasta. Nie stawiajmy jej jednak dalej niż jakieś dwa, trzy lata po jego śmierci, dopóki nie jest jeszcze przez wszystkich zapomniany. Zbudujmy rozdział, który byłby w takim stosunku do reszty opowieści, jak ogrodowa altana do willi.

Altana oddalona jest od willi o kilkadziesiąt metrów; jest to samodzielna budowla, bez której się willa obejdzie; zresztą, już dawno wynajął ją inny właściciel i mieszkańcy willi z niej nie korzystają. W altanie jest jednak otwarte okno, tak że dolatują przez nie z oddali kuchenne wyziewy i głosy ludzi z willi.

3

Uczyńmy tą altaną męską garsonierę; przedpokój, w nim garderoba wbudowana w ścianę, niedbale otwarta na oścież, łazienka ze starannie umytą wanną, kuchenka z nie uprzątniętym naczyniem i pokój w pokoju bardzo szeroki tapczan, naprzeciw niego duże lustro, wszędzie dookoła biblioteka, ze dwa oszklone obrazki (reprodukcje antycznych malowideł i posągów), podłużny stolik z dwoma fotelami i okno wychodzące na podwórze, z widokiem na kominy i dachy.

Jest popołudnie i właściciel garsoniery wraca właśnie do domu; otwiera aktówkę i wyciąga z niej wymięte ogrodniczki, wiesza je w szafie; potem idzie do pokoju i otwiera na oścież okno; jest słoneczny wiosenny dzień, do pokoju wpada świeży powiew, a on idzie do łazienki, puszcza do wanny gorącą wodę i rozbiera się; ogląda swoje ciało i jest z niego zadowolony; jest to czterdziestoletni już mężczyzna, ale od czasu, kiedy pracuje fizycznie, jest w znakomitej kondycji; ma lżejszy mózg i silniejsze ramiona.

Teraz leży już w wannie; przełożył przez nią drewnianą deskę, tak że wanna służy mu równocześnie jako stół; ma przed sobą leżące książki (to przedziwne zamiłowanie do antycznych autorów!), grzeje się w gorącej wodzie i czyta jedną z książek.

A potem słyszy dzwonek. Najpierw jeden krótki, później dwa długie i po małej przerwie znowu krótki.

Nie lubił nieproszonych gości i dlatego miał z kochankami i przyjaciółmi umówione sygnały, po których poznawał, kto przychodzi. Ale do kogo należy ten sygnał? Pomyślał, że jest już stary i ma słabą pamięć. – Chwileczkę! – zawołał, wstał z wanny, wytarł się, bez pośpiechu włożył płaszcz kąpielowy i poszedł otworzyć.

4

Przed drzwiami stała dziewczyna w zimowym płaszczu.

Poznał ją od razu i był tak zaskoczony, że nie wiedział nawet, co do niej mówi.

– Puścili mnie – powiedziała.

– Kiedy?

– Dziś rano. Czekałam aż wrócisz z pracy.

Pomógł jej zdjąć płaszcz; był to ciężki, brązowy, wytarty płaszcz; powiesił go na wieszaku. Dziewczyna miała na sobie sukienkę, którą czterdziestolatek dobrze znał; uświadomił sobie, że właśnie w tej sukience była u niego ostatnim razem, tak, w tej sukience i w tym samym zimowym płaszczu, i miał wrażenie, jakby do tego wiosennego popołudnia wkroczył zimowy dzień sprzed trzech lat.

Dziewczyna też była zaskoczona, że pokój jest wciąż taki sam, podczas gdy w jej życiu tyle się w międzyczasie zmieniło.

– Wszystko jest tu tak, jak było – powiedziała.

– Tak, wszystko jest tak, jak było – przytaknął i posadził ją w fotelu, w którym zawsze siadywała; potem zaczął ją spiesznie wypytywać: jesteś głodna? naprawdę jadłaś? kiedy jadłaś? dokąd wybierasz się ode mnie? pojedziesz do domu?

Powiedziała mu, że powinna pojechać do domu, że była już nawet na dworcu, ale zawróciła i przyszła do niego.

– Poczekaj, pójdę się przebrać – uświadomił sobie, że jest w płaszczu kąpielowym; wyszedł do przedpokoju i zamknął za sobą drzwi; zanim się zaczął przebierać, podniósł słuchawkę telefonu; wykręcił numer, a kiedy odezwał się kobiecy głos, przeprosił, że nie ma dzisiaj czasu.

Nie miał wobec dziewczyny siedzącej w pokoju żadnych zobowiązań; pomimo tego nie chciał, żeby słyszała jego rozmowę, i mówił ściszonym głosem. Patrzył przy tym na ciężki, brązowy płaszcz, który wisiał na wieszaku, i napełniał przedpokój tkliwą muzyką.

5

Było to mniej więcej trzy lata temu, kiedy widział ją po raz ostatni, a jakieś pięć lat temu, gdy zobaczył ją pierwszy raz. Miał znacznie ładniejsze kobiety, ale ta dziewczyna posiadała kilka cennych zalet; kiedy ją poznał, miała zaledwie siedemnaście lat, była zabawnie bezpośrednia, erotycznie uzdolniona i elastyczna: robiła dokładnie to, co widziała w jego oczach; po kwadransie zrozumiała, że nie wolno rozmawiać z nim o uczuciach i, nie prosząc o żadne wyjaśnienie, przychodziła posłusznie tylko wtedy (było to zaledwie raz w miesiącu), gdy ją do siebie zapraszał.

Czterdziestolatek nie ukrywał swego upodobania w lesbijkach; kiedyś w miłosnym upojeniu dziewczyna szeptała mu do ucha, jak napadła w kabinie na kąpielisku obcą kobietę i kochała się z nią; czterdziestolatkowi bardzo się to podobało, a później, gdy zrozumiał nieprawdopodobieństwo opowiadanej przygody, tym bardziej wzruszyła go dziewczęca gorliwość. Dziewczyna nie poprzestawała zresztą na wymysłach, chętnie zaznajamiała czterdziestolatka ze swymi przyjaciółkami i stała się inspiratorką wielu pięknych erotycznych zabaw.

Zrozumiała, że czterdziestolatek nie tylko nie domaga się wierności, ale wręcz czuje się bezpieczniej, jeżeli jego przyjaciółka ma inne poważne znajomości. Opowiadała mu więc ze szczerą niedyskrecją o swoich chłopcach, byłych i obecnych, co czterdziestolatka interesowało i bawiło. Teraz siedzi naprzeciw niego w fotelu (czterdziestolatek przebrał się już w lekkie spodnie i sweter) i mówi:

– Kiedy wyszłam z więzienia, na wprost mnie jechały konie.

– Konie? Jakie konie?

6

Wyszła rano z bramy i obok przejeżdżali właśnie na koniach sportowcy z klubu jeździeckiego. Siedzieli prosto i pewnie, jak gdyby wyrastali ze zwierząt i tworzyli z nimi jedno ciało, wysokie i nadludzkie. Dziewczyna czuła, że jest głęboko pod nimi, mała i niepozorna. Wysoko nad nią rozlegało się parskanie i śmiech, a ona tuliła się do muru. – A dokąd poszłaś potem?

Poszła na końcowy przystanek tramwaju. Było przedpołudnie i słońce już zaczynało grzać; miała na sobie ciężki, zimowy płaszcz i wstydziła się spojrzeń przechodniów. Bała się, że na tramwaj czekać będzie dużo ludzi i wszyscy będą się jej przyglądać. Na przystanku była, na szczęście, tylko jedna staruszka. To było dobre; to było jak balsam, że stała tam tylko jedna staruszka. – I od razu wiedziałaś, że pójdziesz najpierw do mnie?

Obowiązek nakazywał jej jechać do domu, do rodziców. Już była na dworcu, już stała w kolejce do kasy, lecz kiedy przyszła na nią kolej, uciekła. Ma lęk przed domem. Potem poczuła głód i kupiła sobie bułkę z kiełbasą. Usiadła później w parku i czekała, aż będzie czwarta i czterdziestolatek wróci z pracy.

– Cieszę się, że przyszłaś najpierw do mnie, jesteś miła, że przyszłaś do mnie – powiedział. – A przypominasz sobie – dodał po chwili – że oświadczyłaś mi, iż nigdy w życiu już do mnie nie przyjdziesz? – To nieprawda – powiedziała dziewczyna.

– To prawda – uśmiechnął się.

– Nie.

Gdy nie przestawał się dziwić, powiedziała mu, że chłopaka, o którym przecież czterdziestolatek dobrze wie, naprawdę kocha i nie chce go dłużej oszukiwać; przyszła poprosić czterdziestolatka, żeby to zrozumiał, i nie gniewał się na nią.

7

Chociaż czterdziestolatek miał bujne życie erotyczne, w gruncie rzeczy był idyllistą i strzegł spokoju i ładu swoich przygód; dziewczyna krążyła wprawdzie na gwiezdnym niebie jego miłości jako skromna pobłyskująca gwiazdeczka, lecz nawet jedna mała gwiazda, wyrwana nagle ze swego miejsca, może nieprzyjemnie naruszyć kosmiczną harmonię.

Czuł się poza tym dotknięty niezrozumieniem; zawsze przecież cieszył się, że dziewczyna ma chłopaka, który ją kocha; pozwalał sobie o nim opowiadać i dawał jej rady, jak ma z nim postępować. Chłopiec bawił go do tego stopnia, że chował nawet do szuflady wiersze, które dziewczyna od niego dostawała; budziły w nim odrazę, ale interesowały go tak samo, jak interesował go i budził w nim odrazę świat, który powstawał wokół niego i który obserwował z gorącej wody w swojej wannie.

Był gotów czuwać nad obojgiem kochanków z całą cyniczną łaskawością i dlatego nagłą decyzję dziewczyny odczuwał jako niewdzięczność. Nie potrafił się na tyle opanować, by nie dać tego po sobie poznać, a dziewczyna, widząc jego spochmurnienie, mówiła coraz więcej, żeby usprawiedliwić swoje postanowienie; wciąż od nowa zarzekała się, że chłopaka kocha i chce być wobec niego uczciwa.

A teraz siedzi naprzeciw niego (na tym samym fotelu, w tej samej sukience) i twierdzi, że niczego takiego nigdy nie mówiła.

8

A jednak to była prawda. Przyszła wtedy do niego i czterdziestolatek otworzył zaraz barek; kiedy chciał nalać do dwóch kieliszków koniak, dziewczyna pokręciła głową:

– Nie, ja nie będę pić, już nigdy u ciebie nie będę pić.

Czterdziestolatek zdziwił się, a dziewczyna ciągnęła dalej:

– Ja już do ciebie nigdy nie przyjdę, a dzisiaj przyszłam tylko po to, żeby ci o tym powiedzieć.

Nie kłamała. Należała do tych zacnych dusz, które nie robią różnicy pomiędzy tym, co jest, a co być ma, i etyczne życzenie uważają za prawdę. Owszem, pamięta, co mówiła czterdziestolatkowi; ale wiedziała również, że nie powinna była tego mówić i dlatego teraz odbierała wspomnieniu prawo do rzeczywistego istnienia. Ale pamiętała to dobrze, jakże by nie; zabawiła wtedy u czterdziesto latka nieco dłużej, niż zamierzała, i spóźniła się na randkę. Chłopak był śmiertelnie obrażony, wyczuła więc, że go udobrucha jedynie wymówką również śmiertelnie poważną. Wymyśliła sobie, że jej brat zamierza uciec za granicę i że się z nim żegnała. Nie przypuszczała, że chłopak będzie ją zmuszać, żeby poszła brata zadenuncjować.

Toteż nazajutrz, zaraz po pracy, pobiegła znowu do czterdziestolatka, żeby zapytać go o radę; czterdziestolatek był miły i przyjacielski; radził jej, żeby pozostała przy swoim kłamstwie i przekonała chłopca, że brat po dramatycznej scenie przysiągł jej, że za granicę nie wyjedzie. Wymyślił jej dokładnie, jak ma opisać scenę, w trakcie której odwiodła brata od nielegalnego przekroczenia granicy i jak ma chłopcu zasugerować, że właśnie on stał się pośrednio wybawcą jej rodziny, ponieważ bez jego wpływu i ingerencji brat byłby już może w tej chwili aresztowany na granicy lub nawet zastrzelony przez przygraniczną straż.

– Jak właściwie wyglądała wtedy twoja rozmowa z chłopakiem? – spytał ją teraz.

– Nie rozmawiałam z nim. Aresztowali mnie właśnie, gdy wracałam od ciebie do domu. Czekali na mnie przed domem.

– Więc ty z nim już nigdy potem nie rozmawiałaś.

– Nie.

– Ale powiedzieli ci na pewno, co się z nim stało…

– Nie.

– Ty naprawdę nic nie wiesz? – dziwił się czterdziestolatek. – Nic nie wiem – dziewczyna wzruszyła obojętnie ramionami, jakby chciała powiedzieć, że niczego wiedzieć nie chce.

– Umarł – rzekł czterdziestolatek. – Umarł wkrótce po tym, jak cię zabrali.

9

O tym dziewczyna nie wiedziała; z bardzo daleka dobiegały do niej patetyczne słowa chłopca, który tak chętnie kładł miłość i śmierć na tej samej wadze.

– Coś sobie zrobił? – spytała cichym głosem skłonnym nagle przebaczyć.

Czterdziestolatek uśmiechnął się:

– Ależ nie, całkiem zwyczajnie zachorował i umarł. Jego matka wyprowadziła się. Już byś po nich w tej willi nie znalazła ani śladu. Tylko na cmentarzu stoi duży czarny pomnik. Wygląda, jakby to był grób wielkiego pisarza. Tu leży poeta… kazała tam napisać jego matka. Pod jego nazwiskiem wyryte jest to epitafium, które mi kiedyś dałaś: że chciałby umrzeć w płomieniach.

A potem znowu milczeli; dziewczyna myślała o tym, że chłopiec nie odebrał sobie życia, ale całkiem zwyczajnie umarł; że i jego śmierć odwróciła się do niej plecami. Nie, wracając z więzienia, nie chciała się z nim już nigdy widzieć, ale nie liczyła się z tym, że go nie ma. Przecież, skoro on nie istnieje, nie istnieje już także przyczyna całego jej trzyletniego więzienia i wszystko stało się tylko złym snem, nonsensem, czymś nierzeczywistym.

– Wiesz co – zaproponował – zrobimy sobie kolację, chodź mi pomóc.

10

Poszli oboje do kuchni i kroili chleb; na masło kładli plasterki szynki i kiełbasy; kluczem do konserw otworzyli puszkę sardynek; znaleźli butelkę wina; z kredensu wyjęli dwie szklanki.

Robili tak zawsze, gdy odwiedzała czterdziestolatka. Było to błogie poczucie, że ten stereotypowy kawałek życia ciągle tu na nią czekał nie zmieniony, nie naruszony i mogła do niego bez skrupułów wejść; wydawało jej się w tej chwili, że był to najpiękniejszy kawałek życia, jaki, kiedykolwiek poznała.

Najpiękniejszy? Dlaczego?

Był to kawałek życia pełen bezpieczeństwa. Ten mężczyzna był dla ' niej dobry i nigdy niczego od niej nie wymagał; nie czuje się wobec niego niczemu winna ani do niczego zobowiązana; była u niego zawsze bezpieczna, jak bezpieczny jest człowiek, gdy znajdzie się na chwilę poza zasięgiem swego losu; czuła się tu bezpieczna, jak bezpieczna jest postać dramatu, gdy opadnie kurtyna po pierwszym akcie i następuje przerwa; pozostałe postaci również odłożą maski, a pod nimi są ludzie, którzy beztrosko sobie coś opowiadają.

Czterdziestolatek już od dawna czuł, że jest poza swym życiowym dramatem: na początku wojny uciekł ze swoją młodą żoną do Anglii, walczył przeciwko Niemcom w angielskim lotnictwie i stracił żonę podczas bombardowania Londynu; potem wrócił, pozostał już w wojsku, lecz w tym samym czasie, gdy Jaromil postanowił studiować w wyższej szkole nauk politycznych, jego przełożeni doszli do wniosku, że w czasie wojny zanadto związał się z kapitalistyczną Anglią i nie jest dostatecznie pewny dla socjalistycznej armii. I tak znalazł się w hali fabrycznej, odwrócony plecami do Historii i jej dramatycznych przedstawień, odwrócony plecami do własnego losu i zapatrzony w samego siebie, w swoje niezobowiązujące zabawy i w swoje książki.

Przed trzema laty dziewczyna przyszła się z nim pożegnać, ponieważ proponował jej zwykły antrakt, podczas gdy chłopak obiecywał jej życie. A teraz siedzi naprzeciw niego, przeżuwa chleb z szynką, popija wino i jest niezmiernie szczęśliwa, że czterdziestolatek ofiaruje jej antrakt, który z wolna rozpościera się w niej błogą ciszą.

Poczuła się naraz swobodniej i rozgadała się.

11

Na stole były już tylko puste talerzyki z okruszkami i wypita do połowy butelka, a ona mówiła (swobodnie i bez patosu) o więzieniu, współwięźniarkach i klawiszach, zatrzymując się przy tym, jak to zawsze miała w zwyczaju, na detalach, które wydawały jej się ciekawe i które łączyła w nielogiczny, ale miły tok opowiadania.

Było jednak jeszcze coś innego w jej dzisiejszej wielomówności; dawniej w rozmowie zawsze zmierzała naiwnie do sedna sprawy, podczas gdy tym razem, tak się przynajmniej czterdziestolatkowi wydawało, jej słowa służyły do tego, aby istotę rzeczy ominąć.

Ale jaką istotę rzeczy? Potem przyszło to czterdziestolatkowi do głowy i zapytał:

– A co z bratem?

Dziewczyna odparła:

– Nie wiem…

– Puścili go?

– Nie…

I czterdziestolatek dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego dziewczyna uciekła sprzed kasy na dworcu i dlaczego tak się boi jechać do domu; była przecież nie tylko niewinną ofiarą, ale także winowajczynią, która przysporzyła nieszczęścia bratu i całej rodzinie; mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób wymuszali z niej na przesłuchaniach przyznanie się i jak ona, wymykając się im, plątała się w nowych i coraz bardziej podejrzanych kłamstwach; jak wytłumaczy dziś komukolwiek, że o wymyśloną zbrodnię oskarżyła brata nie ona, lecz jakiś młodzieniaszek, o którym nikt nie wiedział i którego dziś już nawet nie ma?

Dziewczyna milczała, a czterdziestolatka zalała fala współczucia: – Nie jedź już dzisiaj do domu. Masz na to czas. Musisz wszystko dobrze przemyśleć. Jeżeli chcesz, możesz zostać u mnie.

Potem nachylił się ku niej i położył jej dłoń na twarzy; nie głaskał jej, trzymał tylko rękę miękko i długo przyciśniętą do jej skóry. Był to gest tak łagodny, że dziewczynie zaczęły płynąć z oczu łzy.

12

Od śmierci swojej żony, którą kochał, nie lubił kobiecych łez; bał się ich tak samo, jak tego, że kobiety uczynią go częścią swych życiowych dramatów; widział w ich łzach macki, które chcą go objąć i wyrwać z jego idyllicznego nielosu, i brzydził się ich.

Dlatego przeraził się, czując na dłoni ich nielubianą wilgoć. Ale zaraz potem jeszcze bardziej przeraziło go to, że nie potrafił się tym razem obronić przed ich tkliwym smutkiem; wiedział bowiem, że nie są to łzy miłości, że nie są przeznaczone dla niego, że nie są podstępem, ' szantażem ani grą; wiedział, że po prostu są, same dla siebie, i płyną z dziewczyny, jak niewidzialnie wypływa z człowieka jego smutek czy radość. Był bezbronny wobec ich niewinności i był nimi przejęty do głębi duszy.

Pomyślał, że przez cały okres jego znajomości z tą dziewczyną, nigdy ', nie wyrządzili sobie nawzajem żadnej krzywdy; że zawsze wychodzili sobie naprzeciw; że darowali sobie zawsze krótką chwilę pogody, i niczego więcej nie chcieli; że nie mają sobie nic do zarzucenia. Miał też szczególną satysfakcję z tego, że wtedy, gdy dziewczynę aresztowali, zrobił dla jej ratowania wszystko, co było możliwe.

Podszedł do dziewczyny i podniósł ją z fotela. Otarł jej palcami łzy z twarzy i objął ją czule.

13

Za oknami owej chwili, gdzieś daleko, trzy lata wcześniej, śmierć przestępuje już niecierpliwie z nogi na nogę w opowieści, którą porzuciliśmy; jej koścista postać wkroczyła już na oświetloną scenę i rzuca swój cień tak daleko, że i do garsoniery, gdzie stoją naprzeciw siebie dziewczyna i czterdziestolatek, wpada mrok.

Delikatnie obejmuje jej ciało, a ona tkwi przytulona, nieruchomo i niezmiennie, w jego objęciach.

Co oznacza to przytulenie? Oznacza ono, że mu się oddaje; wsunęła mu się do rąk i chce tak pozostać.

Ale to oddanie nie jest otwarciem się! Wsunęła mu się do rąk zamknięta i zaryglowana; ramiona zwarte ku sobie zakrywają jej piersi, a głowa nie jest zwrócona ku jego twarzy, lecz zwieszona jest na jego piersiach; patrzy w ciemność jego swetra. Wsunęła mu się do rąk zapieczętowana, żeby ukrył ją w swych objęciach jak w kasie pancernej.

14

Podniósł ku sobie jej pochyloną mokrą twarz i zaczął ją całować. Kierowała nim współczująca sympatia, nie zmysłowe pożądanie, jednakże sytuacje posiadają pewien automatyzm, którego nie można uniknąć; starał się przy pocałunku otworzyć jej usta językiem, lecz nie udawało mu się to; jej wargi były zamknięte i odmówiły odpowiedzi jego ustom.

Ale, o dziwo, im dłużej nie udawało mu się jej pocałować, tym bardziej wzbierała w nim fala współczucia, uświadamiał sobie bowiem, że dziewczyna, którą trzyma w objęciach, jest zaklęta, że wyrwali jej duszę i że ma w sobie krwawiącą ranę po tej amputacji.

Czuł w rękach wychudłe, kościste, mizerne ciało, ale wilgotna fala sympatii z pomocą zapadającego zmroku zamazywała zarysy i wymiary i odbierała im obojgu konkretność i materialność. I w tej chwili poczuł na swym ciele, że jest w stanie się z nią kochać.

Było to całkiem nieoczekiwane: był zmysłowy bez zmysłowości, podniecony bez podniecenia! To była chyba tylko czysta dobroć, która w wyniku tajemniczego przeistoczenia zmieniła się w podniecenie ciała! Ale chyba właśnie to zaskoczenie i niezrozumiałość owego podniecenia całkiem go poniosły. Zaczął pieścić pożądliwie jej ciało i rozpinać guziki sukienki.

– Nie, nie! Proszę cię, nie! Nie! – broniła się.

15

Ponieważ nie mogła samymi słowami powstrzymać jego natarczywości, wyrwała mu się i uciekła do kąta pokoju.

– Co ci jest? Co z tobą? – pytał się.

Tuliła się do ściany i milczała.

Podszedł do niej i pogłaskał ją po twarzy.

– Nie bój się mnie, no, nie bój się. I powiedz mi, co ci jest? Co ci się stało? Co się z tobą stało?

Stała, milczała i nie mogła znaleźć słów. A przed oczami stanęły jej konie, przejeżdżające koło bramy więzienia, wysokie i mocno zbudowane konie, złączone z jeźdźcami w dumne podwójne ciała. Była tak nisko pod nimi i tak nieporównywalna z ich zwierzęcą doskonałością, że pragnęła zlać się z jakąś rzeczą, będącą w pobliżu; chociażby z pniem drzewa albo z murem, w których nieożywieniu mogłaby się skryć. – Co ci jest? – nalegał wciąż.

– Szkoda, że nie jesteś staruszką albo staruszkiem – powiedziała w końcu.

A potem jeszcze raz: – Nie powinnam była tu przychodzić, bo nie jesteś staruszką ani staruszkiem.

16

Długo głaskał ją po twarzy, a potem (w pokoju było już ciemno), poprosił ją, żeby mu pomogła posłać łóżko; leżeli obok siebie na jego bardzo szerokim tapczanie i on mówił do niej cichym pocieszającym głosem, jakim od lat już z nikim nie rozmawiał.

Pragnienie fizycznej miłości zniknęło zupełnie, ale sympatia, głęboka i nieprzeparta, była tu ciągle i domagała się swego; czterdziestolatek zapalił lampkę i znów przyglądał się dziewczynie.

Leżała kurczowo wyciągnięta i patrzyła w sufit. Co się z nią stało? Co tam z nią robili? Bili ją? Straszyli? Dręczyli? Nie wiedział. Dziewczyna milczała, a on głaskał ją po włosach, po czole, po policzkach.

Głaskał ją tak długo, aż wydawało mu się, że z jej oczu znika strach. Głaskał ją tak długo, aż zamknęły jej się oczy.

Okno garsoniery było otwarte i do wnętrza wpływało powietrze wiosennej nocy; lampka już się nie świeciła, a czterdziestolatek leżał nieruchomo obok dziewczyny, wsłuchiwał się w jej oddech, w jej niespokojne zasypianie, i kiedy wydawało mu się, że już śpi, jeszcze ją lekko pogłaskał, szczęśliwy, że mógł jej darować pierwszy sen w nowej erze jej smutnej wolności.

Również okno altany, którą zbudowaliśmy tym rozdziałem, jest ciągle otwarte tak, że nieustannie dolatują tu zapachy i dźwięki powieści, którą opuściliśmy tuż przed jej kulminacją. Słyszycie, jak śmierć przytupuje niecierpliwie z oddali? Niech trochę poczeka, jesteśmy jeszcze tutaj, w obcej garsonierze, ukryci w innej powieści, w innej historii.

W innej historii? Nie. W życiu czterdziestolatka i dziewczyny jest to raczej przerwa w historii niż historia. Ich spotkanie zaledwie wplącze się we wspólny tok życia. Było to jedynie krótkie wytchnienie, które czterdziestolatek umożliwił dziewczynie przed dalszą nagonką, jaka ją czeka.

Także w naszej powieści rozdział ten był tylko cichą pauzą, w której nieznajomy mężczyzna zapalił niespodziewanie lampę dobroci.

Popatrzmy jeszcze przez kilka sekund na tę cichą lampę, to dobrotliwe światło, zanim altana zniknie nam z pola widzenia.

Загрузка...