Część siódma albo Poeta umiera

1

Tylko prawdziwy poeta wie, jak tęskno jest w zwierciadlanym domu poezji. Za oknem słychać dalekie odgłosy strzałów, a serce ściska się z pragnienia, aby odejść; Lermontow zapina guziki wojskowego munduru; Byron wkłada do szufladki nocnego stolika rewolwer; Wolker maszeruje w swych wierszach z masami; Halas klnie do rymu; Majakowski następuje na gardło swej pieśni; w zwierciadłach szaleje wspaniała bitwa. Ale uwaga! Jeśli poeci przez pomyłkę przekroczą granice zwierciadlanego domu, zginą, bowiem nie potrafią strzelać i jeśli wystrzelą, trafią jedynie w swoją własną głowę.

2

Biada, słyszycie ich? Już jadą! Koń pędzi w górę serpentynami kaukaskich gór, a siedzi na nim Lermontow z pistoletem. I znowu tętent kopyt i turkot powozu! To jedzie Puszkin, także z pistoletem i też na pojedynek! A cóż to słychać teraz? To jest tramwaj; powolny, hałaśliwy praski tramwaj; jedzie nim Jaromil, jedzie z jednego przedmieścia na drugie; ma ciemne ubranie, krawat, zimowy płaszcz i kapelusz.

Który poeta nie marzył o swej śmierci? Który poeta nie malował jej sobie w wyobraźni? Ach, jeśli umrzeć, to z tobą, miłości moja, i tylko w płomieniach, zmieniony w blask i żar… Myślicie, że to tylko przypadkowa gra wyobraźni powodowała, że Jaromil przedstawiał sobie swoją śmierć w płomieniach? Bynajmniej; przecież śmierć jest posłaniem; śmierć mówi; akt śmierci ma swoją semantykę i nie jest obojętne, w jaki sposób człowiek ginie, jakiego żywiołu pada ofiarą.

Jan Masaryk zakończył swoje życie w roku czterdziestym ósmym upadkiem na dziedziniec praskiego pałacu, po tym, gdy zobaczył, jak jego los rozbija się o twardy kil historii. Trzy lata później poeta Konstantin Biebl prześladowany przez tych, których uważał za współtowarzyszy, skacze z piątego piętra na bruk tego samego miasta (tego miasta defenestracji), żeby jak Ikar zginąć, pochłonięty przez żywioł ziemi i zobrazować swoją śmiercią tragiczny konflikt przestrzeni i ciążenia, snu i przebudzenia.

Mistrz Jan Hus i Giordano Bruno nie mogli umrzeć od powrozu ani miecza, lecz tylko na stosie. Ich życie przemieniło się w ten sposób w sygnalny ogień, w światło latarni morskiej, w pochodnię, która świeci daleko w przyszłość; bowiem ciało jest śmiertelne, myśl natomiast wieczna, i drżący byt płomienia jest obrazem myśli. Jan Palach, który dwadzieścia lat po śmierci Jaromila oblał się na praskim rynku benzyną i podpalił, nie mógłby prawdopodobnie wstrząsnąć sumieniem narodu jako topielec.

Za to Ofelii nie można sobie wyobrazić w płomieniach; musiała skończyć w wodzie, ponieważ głębia wód oznacza to samo, co głębia w człowieku; woda jest śmiertelnym żywiołem dla tych, którzy zagubili się sami w sobie, w swojej miłości, w swoim uczuciu, w swoim szaleństwie, w swoich zwierciadłach i wirach; w wodzie toną dziewczęta z ludowych pieśni, których luby nie wrócił z wojaczki; do wody skoczyła Harrieta Shelley; w Sekwanie utopił się Paul Celan.

3

Wysiadł z tramwaju i podąża do willi, z której kiedyś nierozważnie uciekł od pięknej brunetki.

Myśli o Ksawerym. Najpierw był tylko on sam, Jaromil.

Potem Jaromil stworzył Ksawerego, swego bliźniaka, a z nim także swoje drugie życie, składające się ze snów i przygód.

A teraz nadeszła chwila, kiedy zniesione już zostało przeciwieństwo między snem a jawą, między poezją i życiem, między myślą i czynem. Zniknęło też przeciwieństwo między Ksawerym i Jaromilem. Obydwaj zlali się w jedną istotę. Człowiek marzeń stał się człowiekiem czynu, przygoda snu stała się dla niego przygodą życia. Zbliżał się do willi i czuł swoją dawną niepewność, spotęgowaną tym, że drapało go w gardle (mama nie chciała go na wieczorek puścić, twierdząc, że powinien raczej leżeć w łóżku).

Przed drzwiami zawahał się i musiał przywołać na pamięć swoje ostatnie wielkie dni, by dodać sobie kurażu. Myślał o rudej, o tym, że ją przesłuchują, myślał o milicjantach i o biegu wydarzeń, które wprawił w ruch swą własną siłą i wolą…

– Jestem Ksawery, jestem Ksawery… – powtarzał sobie w duchu i zadzwonił.

4

Towarzystwo zgromadzone na wieczorku składało się z młodych aktorów, aktorek, malarzy i studentów praskich szkół artystycznych; właściciel willi sam uczestniczył w zabawie i oddał do dyspozycji wszystkie pomieszczenia. Instruktorka przedstawiła Jaromila kilku osobom, dała mu do ręki kieliszek prosząc, by sam sobie nalewał wina z butelek, których było tu pod dostatkiem, a potem opuściła go. Jaromil wydawał się sobie w wieczorowym ubraniu, w białej koszuli i krawacie okropnie sztywny; wszyscy dookoła ubrani byli swobodnie, byle jak, wielu było w samych swetrach. Wiercił się na krześle, aż w końcu, nie mogąc dłużej tego wytrzymać, zdjął marynarkę, przerzucił ją przez oparcie krzesła, rozpiął koszulę pod szyją i rozluźnił krawat; czuł się nieco swobodniej.

Wszyscy prześcigali się w tym, by zwrócić na siebie uwagę. Młodzi aktorzy zachowywali się tu jak na scenie, rozmawiając głośno i nienaturalnie, każdy starał się wykazać swój dowcip czy oryginalność poglądów. Także Jaromil, który wypił już parę kieliszków wina, usiłował wystawić głowę nad powierzchnię zabawy; kilkakrotnie udało mu się powiedzieć zdanie, które wydawało mu się zuchwale dowcipne i na parę sekund przykuło uwagę pozostałych.

5

Zza ściany dobiega głośna muzyka taneczna puszczona z radia; rada narodowa przydzieliła przed paroma dniami trzeci pokój na piętrze rodzinie lokatora; dwa pokoje, w których mieszka wdowa z synem, są skorupką ciszy ze wszystkich stron otoczoną hałasem.

Mama słyszy muzykę, jest sama i myśli o instruktorce. Już kiedy zobaczyła ją po raz pierwszy, wyczuła z daleka niebezpieczeństwo miłości pomiędzy nią i Jaromilem. Starała się z nią zaprzyjaźnić tylko po to, aby zawczasu zająć dogodną pozycję, z której mogłaby potem walczyć o syna. A teraz ze wstydem uświadomiła sobie, że na nic jej się to nie zdało. Instruktorce nawet nie przyszło do głowy ją również zaprosić na wieczorek. Odsunęli ją na bok.

Kiedyś instruktorka wyznała jej, że pracuje w zakładowym klubie milicyjnym tylko dlatego, że pochodzi z bogatej rodziny i musi mieć polityczną protekcję, żeby mogła studiować. I mama pomyślała sobie, że ta wyrachowana dziewczyna zamienia wszystko w środek prowadzący do celu; mama była dla niej jedynie stopniem, na który wspięła się, żeby być bliżej jej syna.

6

A rywalizacja trwała dalej; każdy chciał zwrócić na siebie uwagę. Ktoś grał na fortepianie, kilka par tańczyło, stojące tu i ówdzie grupki wybuchały głośną rozmową i śmiechem; wszyscy starali się o dowcipne powiedzonka i każdy usiłował wybić się swym duchem nad pozostałych, żeby go było widać.

Był tam także Martynow; wysoki, przystojny, trochę operetkowo elegancki w swym mundurze z wielkim sztyletem, otoczony kobietami. Och, jak ten człowiek drażni Lermontowa. Bóg jest niesprawiedliwy, skoro dał głupcowi piękną twarz a Lermontowowi krótkie nogi. O ile poeta nie ma długich nóg, o tyle ma sarkastycznego ducha, który go unosi w górę.

Podszedł do gromadki Martynowa i czekał na swoją okazję. Potem opowiedział zuchwały dowcip i obserwował, jak stojący wokół zdrętwieli.

7

Nareszcie (nie było jej już dłuższy czas) zjawiła się w pokoju.

– Jak się tu panu podoba? – podeszła do niego i popatrzyła nań dużymi brązowymi oczami.

Jaromilowi wydawało się, że powraca ta cudowna chwila, gdy siedzieli razem w jej pokoju i nie mogli oderwać od siebie oczu.

– Nie podoba mi się – odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy.

– Towarzystwo pana nudzi?

– Przyszedłem tu ze względu na panią, a pani wciąż nie ma. Dlaczego mnie pani zaprosiła, skoro nie mogę być z panią?

– Jest tu tylu interesujących ludzi.

– Ale oni wszyscy są dla mnie tylko pretekstem, żebym mógł być blisko pani. Są dla mnie tylko schodami, po których chciałbym wspinać się do pani.

Czuł się śmiały i był zadowolony ze swojej elokwencji.

– Tych schodów jest tu dziś sporo! – roześmiała się.

– Zamiast klatki schodowej mogłaby mi pani wskazać raczej jakiś tajny korytarz, żebym się do pani szybciej dostał.

Instruktorka uśmiechnęła się:

– Postaramy się o to – rzekła, wzięła go za rękę i wyprowadziła z pomieszczenia. Prowadziła go po schodach ku drzwiom swojego pokoju i Jaromilowi załomotało serce. Łomotało niepotrzebnie. W pokoju, który znał, siedzieli jeszcze inni mężczyźni i kobiety.

8

W sąsiednim pokoju już dawno zgasili radio, jest głęboka noc, mama czeka na syna i myśli o swojej porażce. Potem jednak mówi sobie, że jeśli nawet przegrała tę bitwę, będzie walczyć dalej. Tak, tak to czuje: będzie walczyć, nie pozwoli go sobie zabrać, nie da się od niego odsunąć. wciąż będzie szła z nim i za nim. Siedzi w fotelu i czuje się jakby szła; jakby szła długą nocą za nim i po niego.

9

Pokój instruktorki wypełniony jest rozmowami i dymem, poprzez który jeden z mężczyzn (mógł mieć koło trzydziestu lat)już od dłuższego czasu przygląda się Jaromilowi.

– Zdaje mi się, że słyszałem o tobie – mówi do niego w końcu. – O mnie? – spytał z satysfakcją Jaromil.

Trzydziestolatek zapytał, czy Jaromil jest tym samym chłopcem, który od dzieciństwa odwiedzał malarza.

Jaromil ucieszył się, że za pośrednictwem wspólnego znajomego, może silniej związać się z towarzystwem nieznanych ludzi i skwapliwie przytaknął.

Trzydziestolatek rzekł:

– Ale teraz już dawno u niego nie byłeś.

– Dawno.

– A dlaczego?

Jaromil nie wiedział, co odpowiedzieć, i wzruszył ramionami.

– Ja wiem, dlaczego. Przeszkodziłoby ci to w karierze.

– W karierze? – Jaromil spróbował się roześmiać.

– Drukujesz wiersze, recytujesz na estradach, nasza gospodyni nakręciła o tobie film, żeby sobie poprawić polityczną reputację. Malarzowi tymczasem zabroniono wystawiać. Wiesz przecież, że pisano o nim jako o wrogu ludu.

Jaromil milczał.

– Wiesz, czy nie wiesz?

No, słyszałem o tym.

– Jego obrazy są podobno burżuazyjnym zwyrodnieniem.

Jaromil milczał

– A czy wiesz, co malarz robi?

Jaromil wzruszył ramionami.

– Wyrzucili go ze szkoły i pracuje jako robotnik na budowie. Ponieważ nie ma zamiaru odwoływać tego, w co wierzy. Maluje tylko wieczorami przy sztucznym świetle. Ale maluje mimo to wspaniałe obrazy, ty natomiast piszesz obrzydliwe knoty!

10

Kolejny bezczelny dowcip, i jeszcze jeden, aż piękny Martynow poczuł się dotknięty. Upomina Lermontowa przed całym towarzystwem.

Cóż to? Czy może Lermontow ma zrezygnować ze swych dowcipów? Ma się może tłumaczyć? Nigdy!

Przyjaciele ostrzegają go. Nie ma sensu ryzykować pojedynku z powodu głupstwa. Lepiej wszystko załagodzić. Twoje życie, Lermontowie, jest cenniejsze niż śmieszny błędny ognik honoru!

Co takiego? Że jest coś cenniejszego niż honor?

Tak, Lermontowie. Twoje życie, twoje dzieło.

Nie, nie ma niczego nad honor!

Honor jest tylko głodem twojej zarozumiałości, Lermontowie. Honor jest iluzją zwierciadeł, honor jest tylko teatrem dla tej mało ważnej publiczności, której jutro tu już nie będzie!

Ale Lermontow jest młody i sekundy, w których żyje, są dla niego wiecznością, a tych kilka dam i panów, którzy na niego patrzą, to amfiteatr świata; albo pójdzie przez ten świat pewnym krokiem mężczyzny, albo nie zasługuje na to, by żyć!

11

Czuł, jak mu po twarzy spływa błoto hańby i wiedział, że z taką pomazaną twarzą nie mógłby tu z nimi pozostać ani minuty. Próżno go uciszają, próżno go uspokajają.

– Niepotrzebnie staracie się nas pogodzić rzekł. – Są sprawy, które pogodzić się nie dadzą.

Potem wstał i poruszony zwrócił się do trzydziestolatka:

– Osobiście jest mi przykro, że malarz pracuje na budowie i maluje przy złym świetle. Ale obiektywnie rzecz biorąc, to wszystko jedno, czy maluje przy świeczce, czy w ogóle nie maluje. Cały świat jego obrazów jest bowiem od dawna martwy. Prawdziwe życie jest gdzie indziej! Całkiem gdzie indziej! I to jest powód, dla którego nie chodzę do malarza. Nie mam ochoty dyskutować z nim o problemach, które nie istnieją. Niech mu się wiedzie jak najlepiej. Nie mam nic przeciw martwym. Niech im ziemia lekka będzie. I tobie też to mówię – wskazał na trzydziestolatka. – Niech ci ziemia lekką będzie. Jesteś martwy, choć nawet o tym nie wiesz.

Trzydziestolatek wstał także i powiedział:

– Byłoby może ciekawe zobaczyć, jak wypadłaby walka pomiędzy trupem a poetą.

Jaromilowi krew uderzyła do głowy.

– Proszę bardzo, możemy spróbować – rzekł i zamachnął się pięścią na trzydziestolatka, który jednak złapał go za rękę, gwałtownym szarpnięciem odwrócił go plecami do siebie, po czym prawą ręką chwycił go za kołnierz, lewą zaś za tył spodni, i uniósł w górę.

– Dokąd mam pana poetę wynieść? – zapytał.

Obecni przy tym goście, którzy jeszcze przed chwilą starali się pogodzić obu rywali, nie mogli powstrzymać się od śmiechu; trzydziestolatek kroczył przez pokój, trzymając wysoko w górze Jaromila, który rzucał się w powietrzu jak zrozpaczona, delikatna ryba. W końcu doniósł go do drzwi balkonu. Otworzył je, postawił poetę na progu i zamachnął się nogą.

12

Rozległ się wystrzał, Lermontow chwycił się za serce, a Jaromil upadł na lodowaty beton balkonu.

O, Czechy, sława wystrzałów tak często zmienia się u was w hecę kopniaków!

Ale czy mamy wyśmiewać się z Jaromila za to, że jest parodią Lermontowa? Czy mamy może wyśmiewać się z malarza, że naśladował Andre Bretona, bo tak jak on nosił skórzany płaszcz i chował wilczura. Czyż i Andre Breton nie był imitacją czegoś wzniosłego, do czego chciał być podobny? Czy parodia nie jest wiecznym przeznaczeniem człowieka?

Zresztą, nie ma nic prostszego, niż zmienić sytuację.

13

Rozległ się wystrzał, Jaromil chwycił się za serce, a Lermontow upadł na lodowaty beton balkonu.

Ma na sobie galowy mundur carskiego oficera i podnosi się z ziemi. Jest katastrofalnie opuszczony. Nie ma tu historiografii literackiej z jej balsamami, które nadałyby wzniosły sens jego upadkowi. Nie ma pistoletu, w którego wystrzale zniknęłoby chłopięce poniżenie. Jest tu tylko śmiech, który dobiega przez okno i na zawsze go znieważa.

Podchodzi do poręczy i patrzy na dół. Niestety jednak, balkon nie jest na tyle wysoki, by mógł mieć pewność, że się zabije, jeśli skoczy. Jest zimno, marzną mu uszy, marzną mu nogi, przestępuje i nie wie, co począć. Boi się, że otworzą się drzwi balkonu i pojawią się w nich roześmiane twarze. Został schwytany. Jest w pułapce fraszki.

Lermontow nie boi się śmierci, ale boi się śmieszności. Chciałby skoczyć w dół, lecz nie skoczy, gdyż wie, że o ile samobójstwo jest tragiczne, o tyle nieudane samobójstwo budzi śmiech.

Zaraz, zaraz. Co to za dziwne zdanie? Przecież, czy samobójstwo powiedzie się, czy nie, jest to jeden i ten sam czyn, do którego prowadzą te same pobudki i ta sama odwaga! Cóż więc odróżnia tu tragiczne od śmiesznego? Tylko przypadek powodzenia? Co właściwie odróżnia małość od wielkości? Powiedz, Lermontowie! Czy tylko rekwizyty? Pistolet czy kopniak? Tylko kulisy, które podsuwa ludzkiemu zdarzeniu Historia?)

Dosyć! Na balkonie jest Jaromil, ma na sobie białą koszulę z rozluźnionym krawatem i trzęsie się z zimna.

14

Wszyscy rewolucjoniści kochają płomienie. Percy Shelley także marzył o śmierci w ogniu. Kochankowie z jego wielkiego poematu zginęli razem na stosie. Pod ich postaciami Shelley ukazał siebie i swoją żonę, ale pomimo to zginął w odmętach wód. Jednakże przyjaciele poety, jak gdyby chcieli naprawić tę semantyczną pomyłkę śmierci, ułożyli na morskim brzegu wielki stos, na którym spalili jego ciało, obgryzione przez ryby.

Czyżby i z Jaromila śmierć chciała zadrwić, skoro posyła mu naprzeciw mróz zamiast żaru?

Bowiem Jaromil chce umrzeć; myśl o samobójstwie wabi go jak głos słowika. Wie, że przyszedł tu przeziębiony, wie, że zachoruje, ale nie wróci z powrotem do pokoju, nie może już znieść upokorzenia. Wie, że tylko objęcia śmierci mogą go ukoić, te objęcia, które wypełni całym swym ciałem i duszą i będzie w nich nieskończenie wielki; wie, że tylko śmierć może go pomścić i oskarżyć o morderstwo tych, którzy się śmieją. Pomyślał, że położy się pod drzwiami i pozwoli opiekać się od spodu zimnem, aby ułatwić śmierci zadanie. Usiadł na ziemi; beton był tak lodowaty, że po chwili nie czuł już pośladków; chciał się położyć, ale nie miał na tyle odwagi, by przytknąć plecy do zmrożonej ziemi, więc znowu wstał.

Mróz obejmował go całego, był wewnątrz jego lekkich półbucików, był pod spodniami i pod spodenkami, od góry wsunął mu rękę pod koszulę. Jaromil szczękał zębami, bolało go gardło, nie mógł przełykać, kichał i chciało mu się sikać. Rozpiął sobie skostniałymi palcami rozporek; sikał potem przed siebie na ziemię i widział, jak ręka, która trzyma przyrodzenie, trzęsie mu się z zimna.

15

Przytupywał z bólu na betonowej posadzce, ale za nic na świecie nie otworzyłby drzwi do tych, co się śmiali. Ale co z nimi? Czemu sami nie przyjdą do niego? Czy są aż tacy źli? Czy tacy pijani? A właściwie jak długo już stoi na mrozie?

W pokoju zgaszono nagle wiszącą u sufitu lampę, pozostawiając jedynie przytłumione światło.

Jaromil podszedł do okna i zobaczył, że nad tapczanem świeci się mała lampka z różowym abażurem; przyglądał się długo, aż w końcu zobaczył dwa nagie ciała w uścisku.

Szczękał zębami, trząsł się i patrzył; na wpół zaciągnięta zasłona nie pozwalała mu stwierdzić z pewnością, czy ciało kobiety przykryte ciałem mężczyzny należy do instruktorki, ale wszystko wskazywało na to, że tak; włosy tej kobiety były czarne i długie.

Ale kim jest ten mężczyzna? Mój Boże, przecież Jaromil wie, kto to jest! Przecież to wszystko już kiedyś widział! Zima, śnieg, górska równina i w rozświetlonym oknie Ksawery z kobietą! Ale przecież od dziś Ksawery i Jaromil mieli być jedną istotą. Czemu Ksawery go zdradza? Mój Boże, dlaczego na jego oczach kocha się z dziewczyną?!

16

W pokoju było ciemno. Nie było niczego słychać ani widać. W jego myślach także niczego nie było: ani złości, ani żalu, ani upokorzenia; w jego myślach było tylko straszliwe zimno.

Nie mógł już tego wytrzymać; otworzył szklane drzwi i wszedł do środka; nie chciał niczego widzieć, nie rozglądał się na prawo ani na lewo, tylko szybko przeszedł przez pokój.

Na korytarzu świeciło się światło. Zbiegł po schodach na dół i otworzył drzwi pokoju, gdzie zostawił swoją marynarkę; było tam ciemno, jedynie słaba poświata przenikająca z przedpokoju oświetlała niewyraźnie kilka śpiących postaci, które głośno oddychały. Wciąż trząsł się z zimna. Macał rękami po krzesłach, by namacać marynarkę, ale nie mógł jej znaleźć. Kichnął; ktoś ze śpiących przebudził się i ofuknął go.

Wyszedł do przedpokoju. Tam wisiał jego zimowy płaszcz. Włożył go na koszulę, ubrał kapelusz i wybiegł z willi.

17

Kondukt już wyszedł. Na przedzie koń ciągnie wóz z trumną. Za wozem idzie pani Wolkerowa i widzi, jak spod czarnego wieka sterczy róg białej poduszeczki; ten przytrzaśnięty róg jest jakby wyrzutem, że ostatnie łoże jej chłopca (ach, ma dwadzieścia cztery lata) jest niestarannie posłane; czuje nieodparte pragnienie poprawienia tej poduszki pod jego głową.

Potem trumna leży w kościele otoczona wieńcami. Babcia, która cierpi na martwicę, musi sobie palcem unieść powiekę, żeby cokolwiek widzieć. Ogląda trumnę, ogląda wieńce; na jednym z nich jest wstęga z nazwiskiem Martynowa.

– Wyrzućcie to rozkazuje. Jej stare oko, nad którym palec przytrzymuje bezwładną powiekę, wiernie strzeże ostatniej drogi Lermontowa, mającego dwadzieścia sześć lat.

18

Jaromil (ach, jeszcze nie ma dwudziestu lat) jest w swoim pokoju i ma wysoką gorączkę. Lekarz stwierdził zapalenie płuc.

Za ścianą słychać głośną sprzeczkę lokatorów, a dwa pokoje, w których mieszka wdowa z synem, są wysepką ciszy. Ale mama nie słyszy hałasu z sąsiedniego pokoju. Myśli tylko o lekarstwach, gorącej herbacie i zimnych okładach. Jeszcze gdy był malutki, siedziała nad nim nieprzerwanie wiele dni, by go wynieść, poczerwieniałego i rozpalonego, z państwa umarłych. Teraz będzie przy nim siedzieć tak samo gorliwie, długo i wiernie.

Jaromil śpi, majaczy, budzi się i znów majaczy; ogień gorączki liże jego ciało.

Więc jednak płomienie? Jednak zamieni się w blask i żar?

19

Przed mamą stoi nieznajomy mężczyzna, który chce rozmawiać z Jaromilem. Mama odmawia. Mężczyzna przypomina jej nazwisko rudowłosej dziewczyny.

– Pani syn zadenuncjował jej brata. Są teraz oboje aresztowani. Muszę z nim porozmawiać.

Stoją naprzeciw siebie w mamy pokoju, ale dla mamy pokój ten jest teraz jedynie przedsionkiem komnaty syna; strzeże jej jak uzbrojony anioł bramy raju. Głos gościa jest przykry i budzi w niej gniew. Otwiera drzwi od pokoju syna.

– Więc niech pan z nim porozmawia.

Mężczyzna zobaczył rozognioną twarz chłopca majaczącego w gorączce, a mama powiedziała cichym, lecz zdecydowanym głosem:

– Nie wiem wprawdzie, o czym pan mówi, ale zapewniam pana, że mój syn wiedział, co robi. Wszystko, co robi, jest w interesie klasy robotniczej.

Gdy wypowiadała te słowa, które często słyszała od syna, ale które dotychczas były jej obce, czuła, jak napełnia ją poczucie ogromnej siły; była teraz złączona z synem bardziej niż kiedykolwiek przedtem; stanowiła z nim jedną duszę, jedną myśl; tworzyła z nim jeden wszechświat, utkany z jednej, jednorodnej materii.

20

Ksawery trzymał w ręce aktówkę, w której był zeszyt do czeskiego i podręcznik przyrody.

– Dokąd chcesz iść?

Ksawery uśmiechnął się i wskazał na okno. Okno było otwarte, świeciło w nim słońce i z daleka dobiegały przezeń odgłosy miasta pełnego przygód.

– Obiecałeś mi, że zabierzesz mnie ze sobą…

– To było dawno temu – powiedział Ksawery.

– Chcesz mnie zdradzić?

– Tak. Zdradzę cię.

Jaromil nie mógł złapać tchu. Czuł tylko, jak bardzo Ksawerego nienawidzi. Jeszcze niedawno myślał, że on i Ksawery są jedną i tą samą istotą pod dwiema postaciami, lecz teraz rozumie, że Ksawery jest kimś zupełnie innym i że to jego największy wróg!

A Ksawery pochylił się ku niemu i pogłaskał go po twarzy:

– Jesteś piękna, jesteś bardzo piękna…

– Czemu zwracasz się do mnie jak do kobiety! Zwariowałeś? – krzyknął Jaromil.

Ale Ksawery nie pozwolił sobie przerwać:

– Jesteś bardzo piękna, ale muszę cię zdradzić.

Odwrócił się potem i odchodził w stronę otwartego okna.

– Ja nie jestem kobietą! Ja przecież nie jestem kobietą! – krzyczał za nim Jaromil.

21

Gorączka na chwilę opadła i Jaromil rozglądał się dookoła; ściany są puste; obramowana fotografia w oficerskim mundurze zniknęła.

– Gdzie jest tatuś?

– Tatusia tu nie ma – mówi mama czułym głosem.

– Jak to? Kto go zdjął?

Ja, kochanie. Nie chcę, żebyś na niego patrzył. Nie chcę, by pomiędzy nas dwoje ktoś wkraczał. Teraz już nie ma potrzeby, byśmy się okłamywali. Musisz o tym wiedzieć. Tatuś nigdy nie chciał, żebyś się urodził. Nigdy nie chciał, żebyś żył. Zmuszał mnie do tego, żebyś się nie narodził. Jaromil był osłabiony gorączką i nie miał już sił wypytywać się ani sprzeczać.

– Mój piękny chłopcze – mówi do niego mama i głos jej drży.

Jaromil uświadamia sobie, że kobieta, która do niego mówi, zawsze go kochała, zawsze mógł na nią liczyć, nigdy się o nią nie musiał bać i nigdy nie musiał być o nią zazdrosny.

Ja nie jestem piękny, mamusiu. Ty jesteś piękna. Wyglądasz tak młodziutko.

Mama słyszy, co mówi syn, i chce jej się płakać ze szczęścia: – Wydaje ci się, że jestem piękna? Przecież ty jesteś do mnie podobny. Nigdy nie chciałeś o tym słyszeć, że jesteś do mnie podobny. Ale to prawda i jestem szczęśliwa, że tak jest.

I głaskała go po włosach, żółtych i delikatnych jak puch, i całowała go po nich.

– Masz włosy anioła, kochanie.

Jaromil czuje, że jest bardzo zmęczony. Nie miałby już sił iść za jakąś inną kobietą, wszystkie są tak daleko i droga do nich jest nieskończenie długa.

– Nigdy właściwie nie podobała mi się żadna kobieta – mówi – tylko ty, mamusiu. Ty jesteś ze wszystkich najpiękniejsza.

Mama płacze i całuje go.

– Pamiętasz zdrojowe miasteczko?

– Tak, mamusiu, ciebie kochałem najbardziej ze wszystkich.

Mama widzi świat przez wielką łzę szczęścia; wszystko wokół jest wilgotno rozmazane; rzeczy uwolniły się z więzów kształtów i tańczą, i cieszą się.

– Naprawdę, kochanie?

– Tak – mówi Jaromil, trzyma mamy rękę w swej gorącej dłoni i jest zmęczony, ogromnie zmęczony.

Już się piętrzy glina nad trumną Wolkera. Już pani Wolkerowa wraca z cmentarza. Już leży kamień nad trumną Rimbauda, ale jego mama, jak wiadomo, kazała sobie jeszcze otworzyć rodzinny charlevillski grobowiec. Widzicie ją, tę surową panią w czarnej sukni? Zagląda w ciemną wilgotną czeluść i upewnia się, że trumna jest na swoim miejscu i że jest zamknięta. Tak, wszystko jest w porządku. Arthur leży i nie ucieka. Arthur już nigdy nie ucieknie. Wszystko jest w porządku.

A więc jednak woda? Nie żadne płomienie?

Otworzył oczy i zobaczył pochyloną twarz z lekko cofniętym podbródkiem i delikatnymi żółtymi włosami. Ta twarz nad nim była tak blisko, że wydawało mu się, iż leży nad brzegiem studni i widzi w niej własną postać.

Nie, żadne płomienie. Utonie w wodzie.

Patrzył na swoją twarz na powierzchni wody. Potem zobaczył nagle w tej twarzy ogromny strach. I to była ostatnia rzecz, jaką widział.

Загрузка...