Podczas gdy Jaromil biegł, świat się zmieniał; szwagra, który uważał Voltaire'a za wynalazcę woltów, oskarżyli o rzekome oszustwa (jak setki innych drobnych kupców w owym czasie), zabrali mu obydwa sklepy (należały odtąd do państwa) i wsadzili na parę lat do kryminału; jego syna i żonę wysiedlili jako wrogów klasowych z Pragi. Obydwoje odchodzili z willi w lodowatym milczeniu, zdecydowani nigdy nie wybaczyć mamie, że jej syn przystał do wrogów rodziny.
Do willi wprowadzili się lokatorzy, którym rada narodowa przydzieliła opuszczone pokoje na parterze. Przyszli tu z nędznego piwnicznego mieszkania i uważali za niesprawiedliwość, że kiedyś do kogoś należała taka duża i przyjemna willa; sądzili, że nie przychodzą tutaj mieszkać, ale wynagrodzić sobie dawne krzywdy historii. Okupowali bez pytania ogród i domagali się od mamy, żeby szybko załatwiła naprawę tynku, który odpada i mógłby pokaleczyć ich dzieci bawiące się na podwórku.
Babcia starzała się, traciła pamięć i pewnego dnia (prawie niezauważalnie) zamieniła się w proch krematorium.
Nic dziwnego, że mama tym gorzej znosiła to, że jej syn się wyobcowuje: studiował w szkole, której nie darzyła sympatią i przestał przynosić jej swe wiersze, które przywykła regularnie czytać. Kiedy poszła zajrzeć do jego szuflady, zastała ją zamkniętą, co było dla niej policzkiem: Jaromil podejrzewają, że grzebie w jego rzeczach! Pomogła sobie zapasowym kluczem, o którym Jaromil nie wiedział, nie znalazła jednak w dzienniku żadnego nowego zapisu ani żadnego nowego wiersza. Potem zobaczyła na ścianie jego pokoiku fotografię męża w mundurze i przypomniała sobie, że kiedyś prosiła figurkę Apollina, aby z jej płodu wymazała rysy małżonka: ach, czyżby musiała jeszcze ze zmarłym mężem walczyć o syna?
Mniej więcej tydzień po tym, jak opuściliśmy Jaromila w poprzedniej części w łóżku rudej dziewczyny, mama znowu otworzyła jego biurko. W dzienniku znalazła kilka lakonicznych uwag, których nie zrozumiała, ale odkryła coś znacznie ważniejszego: nowe wiersze syna. Wydawało jej się, że lira Apollina zwycięża znów mundur męża, i ucieszyła się w duchu.
Gdy je przeczytała, miłe wrażenie jeszcze się spotęgowało, bowiem wiersze (stało się to właściwie po raz pierwszy!) naprawdę się mamie podobały: były rymowane (mama zawsze w głębi duszy uważała, że wiersz bez rymu nie jest wierszem) i były również zupełnie zrozumiałe i pełne pięknych słów; żadnych starców, rozpuszczania ciała w glinie, obwisłych brzuchów i zaropiałych oczu; były tam nazwy kwiatów, było niebo i obłoki i kilkakrotnie pojawiło się (co w jego wierszach nigdy się nie zdarzyło!) także słowo matka.
Potem przyszedł do domu Jaromil; gdy usłyszała jego kroki na schodach, wszystkie lata cierpienia napłynęły jej do oczu i nie powstrzymała płaczu.
– Co ci jest, mamo, na Boga, co ci jest? – pytał ją, a mama uważnie przysłuchiwała się czułości, której dawno już w jego głosie nie słyszała.
– Nic, Jaromilu, nic – odpowiadała płacząc, a płacz ten wzmagał się potęgowany synowską troską. I tym razem wypływało z niej wiele rodzajów łez: łzy żalu z powodu tego, że tak bardzo jest opuszczona; łzy wyrzutów, że syn ją zaniedbuje; łzy nadziei, że może wreszcie (po melodyjnych zdaniach nowych wierszy) wróci do niej z powrotem; łzy gniewu, że stoi nad nią bez ruchu i nie potrafi nawet pogłaskać jej po głowie; łzy podstępu, które miały go wzruszyć i zatrzymać przy niej. W końcu po minucie zakłopotania chwycił ją za rękę: to było piękne; mama przestała płakać i słowa płynęły z niej równie obficie, jak przed chwilą łzy; mówiła o wszystkim: o swym wdowieństwie, osamotnieniu, o lokatorach, którzy chcieliby ją wypędzić z jej własnego domu, o siostrze, która ją znienawidziła (i to z twojego powodu, Jaromilu!) i w końcu o tym najważniejszym: że w tym życiowym osamotnieniu odwraca się od niej jedyny człowiek, jakiego ma na świecie.
Ależ to nieprawda, ja się od ciebie nie odwracam! – Nie mogła się zgodzić z takim tanim zapewnieniem i zaczęła się gorzko śmiać; jakżeż się od niej nie odwraca, przychodzi późno do domu, bywają dni, kiedy nie zamieniają ze sobą ani słowa, a jeśli czasem rozmawiają, ona wie doskonale, że jej nie słucha i myśli o czym innym. Tak, staje się dla niej obcym.
Ależ, mamo, nie staję się obcym.
Znowu się gorzko zaśmiała. Nie staje się? Ma mu więc to udowodnić? Ma mu powiedzieć, co ją zraniło? Mama przecież zawsze respektowała jego prawo do prywatnego życia; już kiedy był małym chłopcem, sprzeczała się ze wszystkimi, że musi mieć swój własny dziecięcy pokój; a teraz, jaka zniewaga! Jaromil nie może sobie wyobrazić, jak się czuła, gdy przekonała się (całkiem przypadkowo, ścierając kiedyś kurze w jego pokoju), że zamyka szuflady w biurku! Przed kim je zamyka? Czy naprawdę myśli, że ona mogłaby, niczym jakaś ciekawska plotkarka, wsadzać nos w jego sprawy?
– Ależ, mamo, to nieporozumienie! Ja tych szuflad w ogóle nie używam! Jeżeli są zamknięte, to przez przypadek! Mama wiedziała, że syn kłamie, ale to nie było ważne: ważniejsza od kłamliwych słów była pokora głosu proponującego pojednanie.
– Chciałabym ci wierzyć, Jaromilu. – Uścisnęła mu rękę.
Potem pod wpływem jego spojrzenia uświadomiła sobie ślady łez na twarzy i odeszła do łazienki, gdzie przeraziła się własnego odbicia w lustrze; zapłakana twarz wydawała jej się brzydka; wyrzucała sobie teraz również szarą suknię, w której wróciła z biura. Szybko umyła się zimną wodą, przebrała się w różowy szlafrok, poszła do kuchenki i wróciła z butelką wina. Potem rozgadała się o tym, że ich dwoje znowu powinno sobie ufać, gdyż na tym smutnym świecie nie mają nikogo poza sobą. Mówiła długo na ten temat i zdawało jej się, że oczy, którymi Jaromil się w nią wpatruje, są przyjazne i wyrażają zgodę. Pozwoliła więc sobie powiedzieć, że nie wątpi w to, iż Jaromil, dziś już student, ma na pewno swe prywatne tajemnice, które ona respektuje; nie chciałaby tylko, żeby kobieta, z którą Jaromil może się spotyka, zmąciła ich wzajemny stosunek.
Jaromil słuchał cierpliwie i ze zrozumieniem. Jeżeli unikał mamy w ostatnim roku, to dlatego, że jego żal wymagał samotności i ciemności. Jednak od czasu, gdy zakotwiczył się na słonecznym brzegu ciała rudowłosej, pragnął światła i pokoju; niezgoda z matką przeszkadzała mu. Do powodów natury uczuciowej dołączyły się też bardziej praktyczne względy: ruda miała swój samodzielny pokój, podczas gdy on, mężczyzna, mieszka u mamy i może realizować swoje samodzielne życie tylko dzięki samodzielności dziewczyny. Gorzko odczuwał ten brak równouprawnienia i był zadowolony, że mama siedzi tu z nim w różowym szlafroku przy winie i wygląda jak całkiem przyjemna młoda kobieta, z którą może po przyjacielsku dogadać się co do swych praw. Powiedział jej, że nie ma przed nią nic do ukrycia (mamę ścisnęło w gardle w trwożliwym oczekiwaniu) i rozgadał się o rudowłosej dziewczynie. Zataił przy tym fakt, że mama zna ją z widzenia ze sklepu, w którym robi zakupy, niemniej jednak wyznał jej, że panna ma osiemnaście lat i nie jest żadną studentką, lecz zupełnie prostą dziewczyną, która (powiedział to niemal bojowo) zarabia na swe życie własnymi rękami.
Mama nalewała sobie wina i wydawało się, że wszystko obraca się na lepsze. Obraz dziewczyny, który przed nią malował rozgadany syn, rozpraszał jej niepokój: dziewczyna była młodziutka (straszliwe widmo rozpustnej kobiety szczęśliwie się rozpływało), nie była zbyt wykształcona (mama nie musiała się więc bać siły jej wpływu) i wreszcie Jaromil aż podejrzanie podkreślał jej prostotę i sympatyczność, z czego wywnioskowała, że dziewczyna nie jest najładniejsza (toteż mogła z ukrywanym zadowoleniem spodziewać się, że zainteresowanie syna zbyt długo nie potrwa).
Jaromil wyczuł, że mama spogląda na obraz rudej dziewczyny bez dezaprobaty, i był szczęśliwy: wyobraził sobie, jak tu, przy wspólnym stole siedzieć będzie z mamą i z rudą, z aniołem swego dzieciństwa i z aniołem swej dojrzałości; wydawało mu się to wspaniałe jak pokój; pokój pomiędzy domem i światem; pokój pod skrzydłami dwóch aniołów.
Po długim czasie byli znowu, matka i syn, szczęśliwie ufni. Mówili jedno przez drugiego, ale Jaromil ani na moment nie spuszczał przy tym z oczu swego małego praktycznego celu: prawa do swojego pokoju, do którego mógłby przyprowadzić dziewczynę i być z nią tak długo, jakby sam zechciał; zrozumiał bowiem, że prawdziwie dorosły jest tylko ten, kto jest nieskrępowanym panem jakiejś zamkniętej przestrzeni, w obrębie której wolno mu robić, co chce, gdzie przez nikogo nie jest obserwowany ani kontrolowany. Tak też (okrężnie i ostrożnie) przedstawił to mamie; będzie ponoć bywał w domu tym chętniej, im bardziej będzie mógł się tu uważać za pana samego siebie.
Nawet pod zasłoną wina mama pozostawała czujnym tygrysem: od razu wiedziała, do czego syn zmierza.
– Jak to, Jaromilu, czyżbyś nie czuł się tu panem siebie?; Jaromil powiedział, że bardzo mu się w domu podoba, ale chciałby. mieć prawo zaprosić sobie tutaj, kogo chce. i żyć w domu równie samodzielnie, jak mieszka ruda u swego najemcy.
Mama zrozumiała, że Jaromil stwarza jej tu wielką okazję; przecież ' i ona ma różnych wielbicieli, których musi odrzucać, ponieważ boi się potępienia Jaromila. Czyż nie mogłaby sobie teraz przy odrobinie zręczności kupić w zamian za swobodę Jaromila także trochę swobody dla siebie? Kiedy jednak wyobraziła sobie, że Jaromil jest w swym, dziecinnym pokoju z obcą kobietą, zrodził się w niej sprzeciw nie do pokonania.
Musisz zdawać sobie sprawę, że jest jakaś różnica między matką i najemcą – powiedziała dotknięta i w tej samej chwili wiedziała już, że w ten sposób sama sobie dobrowolnie zabrania tego, by znowu żyć jak kobieta. Zrozumiała, że jej odraza do życia erotycznego syna jest większa od tęsknoty jej ciała za własnym życiem i przeraziła się tego odkrycia.
Jaromil, który skupił się wyłącznie na swym celu, nie zdawał sobie ', sprawy z mamy nastroju i kontynuował przegraną walkę, używając kolejnych daremnych argumentów. Dopiero po chwili zauważył, że mamie płyną po policzkach łzy. Przestraszył się, że obraził anioła swego ' dzieciństwa i umilkł. W zwierciadle maminych łez jego pretensje do niezależności jawiły mu się nagle jako zuchwałość, bezczelność, ba – obleśna bezwstydność.
Mama zaś była zrozpaczona: widziała, jak przepaść między nią i synem z powrotem się otwiera. Nic nie zyskuje, tylko znowu wszystko traci. W pośpiechu zastanawiała się, co zrobić, aby nie przerwać do reszty tej cennej nici porozumienia z synem; ujęła go za rękę i ze łzami w oczach powiedziała:
– Ach, Jaromilu, nie gniewaj się; martwię się tym, że się tak zmieniłeś; strasznie się zmieniłeś w ostatnim czasie.
– Jak to, ja się zmieniłem? Wcale się nie zmieniłem, mamo.
– Zmieniłeś. I powiem ci, co mnie najbardziej boli w tej zmianie. Że już nie piszesz wierszy. Pisywałeś takie ładne wiersze i już przestałeś, i to mnie boli.
Jaromil chciał coś powiedzieć, ale mama nie dopuściła go do głosu. – Uwierz swojej matce: znam się na tym trochę; jesteś ogromnie utalentowany; to jest twoje przeznaczenie; nie powinieneś go zdradzić; jesteś poetą, Jaromilu, jesteś poetą i boli mnie, że o tym zapominasz.
Jaromil słuchał niemal z zachwytem maminych słów. To prawda, anioł dzieciństwa rozumie go jednak najlepiej ze wszystkich! Czy i on sam nie martwił się, że już nie pisze wierszy?
– Mamo, ja już znowu piszę wiersze, piszę je! Ja ci je pokażę!
Nie piszesz, Jaromilu – mama pokręciła ze smutkiem głową – nie staraj się mnie oszukać, wiem, że ich nie piszesz.
– Piszę! Piszę! – wołał Jaromil i pobiegł do swego pokoju, otworzył szufladę i przyniósł wiersze.
I mama spoglądała na te same wiersze, które czytała przed kilkoma godzinami, klęcząc przed biurkiem Jaromila:
– Ach, Jaromilu, te są piękne! Zrobiłeś duże postępy, duże postępy! Jesteś poetą, a ja jestem taka szczęśliwa…
Wszystko zdaje się świadczyć o tym, że ta Jaromila olbrzymia tęsknota za nowym (ten kult Nowego) była jedynie nieokreśloną projekcją tęsknoty cnotliwego młodzieńca za niewiarygodnością nie znanego dotąd spółkowania; gdy po raz pierwszy spoczął na brzegu ciała rudej, przebiegła mu przez głowę dziwna myśl, że już wie, co to znaczy być absolutnie nowoczesnym; być absolutnie nowoczesnym oznacza leżeć na brzegu ciała rudej.
Był więc taki szczęśliwy i pełen entuzjazmu, że miał ochotę recytować dziewczynie wiersze; przeleciały mu przez głowę wszystkie, które umiał na pamięć (własne i cudze), ale uświadomił sobie (zresztą z pewnym przerażeniem), że rudej żadne z nich by się nie podobały i pomyślał, że absolutnie nowoczesne są tylko te wiersze, które jest w stanie przyjąć i zrozumieć ruda, dziewczyna z mas.
Było to niczym nagłe olśnienie; czemu właściwie chciał nadepnąć na gardło własnej pieśni, czemu chciał się wyrzec poezji na rzecz rewolucji? Przecież teraz, kiedy wylądował na brzegu prawdziwego życia (pod słowem "prawdziwe" rozumiał gęstość powstałą na skutek zmieszania tłumów, fizycznej miłości i rewolucyjnych haseł), wystarczy tylko, żeby się temu życiu całkowicie oddał i stał się jego skrzypcami.
Czuł, że jest pełen wersów i spróbował napisać wiersz, który podobałby się rudowłosej dziewczynie. Nie było to takie łatwe; dotychczas pisywał wiersze bez rymów i napotykał teraz na techniczne problemy związane z regularnym wierszem, nie wątpił bowiem, że ruda uważa za wiersz to, co się rymuje. Ostatecznie i zwycięska Rewolucja była tego samego zdania; przypomnijmy sobie przecież, że w tych latach wierszy bez rymów w ogóle nie drukowano; cała nowoczesna poezja była uznana za wytwór zgniłej burżuazji, a wolny wiersz był najbardziej ewidentnym przejawem poetyckiej zgnilizny.
Czy w miłości zwycięskiej rewolucji do rymów mamy widzieć jedynie przypadkowe upodobanie? Bynajmniej. W rymie i rytmie jest czarodziejska moc: bezkształtny świat zawarty w regularnym wierszu stanie się od razu przejrzysty, regularny, jasny i piękny. Jeżeli śmierć pojawi się w wierszu akurat wtedy, gdy na końcu poprzedniego wersu zegar wybije ćwierć, stanie się i ona dźwięcznym elementem porządku. I gdyby nawet wiersz przeciwko śmierci protestował, jest ona mimowolnie usprawiedliwiona, chociażby jako powód pięknego protestu. Kości, róże, rany, wszystko w wierszu zmienia się w balet, a poeta z czytelnikiem są w tym balecie tancerzami. Ci, którzy tańczą, nie mogą, naturalnie, nie zgadzać się na taniec. Poprzez wiersz realizuje człowiek swoją zgodę na byt, a rym i rytm są najbrutalniejszymi środkami owej zgody. A czyż zwycięska rewolucja nie potrzebuje brutalnego potwierdzenia nowego ładu, a więc liryki pełnej rymów?
Szalejcie ze mną!" – wzywa Vitezslav Nezval swoich czytelników, a Baudelaire pisze: "Trzeba być bezustannie pijanym… winem, poezją, cnotą, wedle upodobania…" Liryka jest pijaństwem i człowiek się upija, aby łatwiej jednoczyć się ze światem. Rewolucja nie pragnie być badana i obserwowana, pragnie, by ludzie się z nią jednoczyli; w tym sensie jest liryczna i liryki potrzebująca.
Rewolucja ma jednak na myśli inną lirykę niż ta, którą pisywał kiedyś Jaromil; wówczas obserwował w upojeniu ciche przygody i wspaniałe osobliwości swego wnętrza; dzisiaj wszakże opróżnił swą duszę jak hangar, aby weszły do niej hałaśliwe kapele świata; urok osobliwości, które rozumiał tylko on sam, zamienił na urok powszechności, które rozumiał każdy. Gorąco pragnął zrehabilitować dawne piękno, nad którym sztuka (w zwyrodniałej pysze) kręciła nosem: zachód słońca, różę, rosę na trawie, gwiazdy, zmierzchy, śpiew dochodzący z oddali, matkę i tęsknotę za domem; ach, jakiż to był piękny, bliski i zrozumiały świat! Jaromil powracał do niego ze zdumieniem i wzruszeniem, jak marnotrawny syn, wracający po długich latach do domu, który kiedyś opuścił.
Ach, być prostym, zupełnie prostym, prostym jak ludowa pieśń, jak dziecięca wyliczanka, jak potoczek, jak ruda dziewczyna!
Być u źródła wiecznego piękna, kochać słowa dal, srebro, tęcza, i kochać słowo ach, to tylekroć wyśmiewane słówko!
Jaromila fascynowały również niektóre czasowniki, zwłaszcza te, które wyrażały prosty ruch naprzód: biec, iść, a jeszcze bardziej płynąć i lecieć. W wierszu napisanym z okazji urodzin Lenina, rzucił na falę gałązkę jabłoni (ten gest oczarował go powiązaniem z dawnymi obyczajami ludu, puszczającego po wodzie wianki kwiatów), aby popłynęła do kraju Lenina; z Czech wprawdzie żadne wody do Rosji nie płyną, ale wiersz jest zaczarowanym obszarem, gdzie rzeki zmieniają swój bieg. W innym wierszu napisał, że świat będzie pewnego dnia wolny jak zapach igliwia wędrujący łańcuchem gór. W jeszcze innym wierszu pisał znów o woni jaśminu, która jest tak silna, że zmienia się w niewidzialny żaglowiec płynący w powietrzu; wyobrażał sobie, że wsiada na pokład woni i płynie daleko, daleko, aż do Marsylii, gdzie właśnie w tym czasie (jak pisało "Rude pravo") strajkowali robotnicy, których towarzyszem i bratem chciał być.
Dlatego też w jego wierszach niezliczoną ilość razy pojawiał się najbardziej poetycki instrument ruchu – skrzydła; noc, o której opowiadał wiersz, pełna była cichego bicia skrzydeł; skrzydłami było obdarzone pragnienie, tęsknota, nawet nienawiść i, oczywiście, czas również unosił się na skrzydłach.
We wszystkich tych słowach było utajone pragnienie bezmiernego objęcia, w którym jakby ożywał słynny wers Schillera: Seid umschfun gen, Mifionen, diesen Kuss der ganzen Weft! Bezmierne objęcie ogarniało sobą nie tylko przestrzeń, ale i czas; celem żeglugi była nie tylko strajkująca Marsylia, lecz także przyszłość, ta cudowna wyspa w oddali.
Przyszłość była kiedyś dla Jaromila przede wszystkim tajemnicą; kryło się w niej wszystko, co nieznane; dlatego nęciła i przerażała; była przeciwieństwem tego, co pewne, przeciwieństwem rodzinnego domu (dlatego w chwilach niepokoju marzył o miłości starych ludzi, którzy są szczęśliwi, ponieważ nie mają już przyszłości). Rewolucja nadała jednak przyszłości całkowicie odmienne znaczenie: nie była już tajemnicą, rewolucjonista znał ją na pamięć; znał ją z broszur, książek, wykładów, z agitacyjnych przemówień; nie przerażała, przeciwnie – dawała pewności wewnątrz teraźniejszości, tak że rewolucjonista uciekał do niej jak dziecko do mamy.
' Jaromil napisał wiersz o działaczu komunistycznym, który zasnął na kanapie w sekretariacie późną nocą, gdy płodne zebranie poranną rosą, już się pokryło (obrazu walczącego komunisty nie dało się wyrazić ' inaczej niż za pomocą obrazu komunisty obradującego); odgłos tramwaju pod oknem przemienił się we śnie w bicie dzwonów, wszystkich dzwonów świata, które ogłaszają, że wojny definitywnie się skończyły ' i kula ziemska należy do ludzi pracy. Zrozumiał, że cudownym skokiem znalazł się w dalekiej przyszłości; stał gdzieś wśród pól, a ku niemu zbliżała się kobieta na traktorze (na wszystkich plakatach kobieta przyszłości przedstawiana była jako kobieta na traktorze) i ze zdziwieniem rozpoznawała w nim tego, którego nigdy nie widziała, spracowanego mężczyznę z dawnych lat, tego, który poświęcił się, żeby ona mogła teraz szczęśliwie (i ze śpiewem na ustach) orać łany. Zeszła ze swej maszyny, by się z nim przywitać; mówi mu: "Tu jesteś w domu, tu jest twój świat…" i chce go wynagrodzić (na Boga, jak mogłaby ta młoda '' kobieta wynagrodzić starego steranego działacza?); w tym momencie tramwaje na ulicy głośno zadzwoniły i mężczyzna odpoczywający na wąskiej kanapie w kącie sekretariatu obudził się…
Napisał już wiele nowych wierszy, a mimo to nie był zadowolony; znał je bowiem na razie tylko on i mama. Wysyłał je wszystkie do redakcji "Rudego prava", które co rano sobie kupował; kiedyś wreszcie odkrył na trzeciej stronie w prawym górnym rogu pięć czterowersowych strof ze swoim nazwiskiem wydrukowanym tłustymi literami pod tytułem. Jeszcze tego samego dnia wręczył gazetę rudej, mówiąc, żeby ją sobie dokładnie przejrzała; dziewczątko długo nie mogło znaleźć niczego ciekawego (była przyzwyczajona wiersze pomijać, toteż w ogóle nie dostrzegła nazwiska przy nich wydrukowanego) i Jaromil musiał w końcu wskazać wiersz palcem.
– Nie wiedziałam, że jesteś poetą – patrzyła mu z podziwem w oczy. Jaromil powiedział jej, że pisze wiersze już od bardzo dawna, i wyciągnął z kieszeni kilka innych wierszy, które miał w rękopisie. Ruda je czytała, a Jaromil wyznał jej, że jakiś czas temu przestał pisać wiersze, i dopiero teraz, gdy ją spotkał, znów do nich powrócił. Spotkał rudą, jak gdyby spotkał Poezję.
– Naprawdę? – spytała dziewczyna, a kiedy Jaromil przytaknął, objęła go i pocałowała.
– Szczególne jest to – ciągnął dalej Jaromil – że jesteś nie tylko królową mych obecnych wierszy, ale i tych, które napisałem, zanim cię poznałem. Kiedy cię po raz pierwszy zobaczyłem, wydawało mi się, że moje dawne wiersze ożyły i zamieniły się w kobietę.
Z przyjemnością patrzył na jej zaciekawioną i zdziwioną twarz, a potem zaczął jej opowiadać, jak przed laty pisał długą prozę poetycką, jakieś fantastyczne opowiadanie o chłopcu imieniem Ksawery. Pisał? Właściwie nie pisał, raczej tylko śnił o jego przygodach i pragnął je kiedyś opisać.
Ksawery żył zupełnie inaczej niż inni ludzie; jego życie było snem; Ksawery spał i śnił mu się sen; w tym śnie zasnął i śnił mu się następny sen, w którym znowu zasypiał i znowu śnił mu się sen; i z tego snu, powiedzmy, zbudził się i znalazł się w poprzednim śnie; i tak przechodził ze snu do snu i przeżywał właściwie na zmianę kilka istnień; mieszkał w kilku istnieniach i przechodził z jednego do drugiego. Czy to nie wspaniałe, żyć tak, jak żył Ksawery? Nie być przywiązanym tylko do jednego życia? Być wprawdzie śmiertelnym, lecz pomimo to mieć wiele istnień?
– Tak, to by było piękne… – rzekła ruda.
I Jaromil opowiadał dalej o tym, że gdy pewnego dnia zobaczył ją w sklepie, osłupiał, bowiem największą miłość Ksawerego wyobrażał sobie właśnie tak: szczupłą, rudą, leciutko piegowatą…
– Jestem brzydka – powiedziała ruda.
– Nie! Kocham twoje piegi i twoje rude włosy! Kocham je, gdyż są moim domem, moją ojczyzną, moim dawnym snem!
Ruda pocałowała Jaromila, a on ciągnął dalej:
– Wyobraź sobie, całe opowiadanie zaczyna się tak: Ksawery lubił włóczyć się zakurzonymi podmiejskimi ulicami; mijał zawsze takie jedno okno w suterenie, zatrzymywał się przy nim i marzył, że mieszka tam, być może, jakaś piękna kobieta. Pewnego dnia w oknie paliło się światło i Jaromil zobaczył wewnątrz delikatną, wątłą, rudowłosą dziewczynę. Nie wytrzymał, otworzył na oścież skrzydło uchylonego okna i wskoczył do środka.
– Ale ty od okna uciekłeś! – zaśmiała się ruda.
– Tak, uciekłem – powiedział Jaromil – ponieważ zląkłem się, że powraca do mnie mój sen; wiesz, co to znaczy, gdy naraz wchodzisz w sytuację, którą znałaś dotąd tylko ze snu? W tym jest coś tak okropnego, że masz ochotę uciec!
– Tak – ruda przyświadczyła uszczęśliwiona. – Wskoczył więc do niej do środka, ale potem przyszedł jej mąż i Ksawery zamknął go w ciężkiej dębowej szafie. Ten mąż jest tam do tej pory, zamieniony w kościotrupa. A Ksawery zabrał tę kobietę ze sobą w dalekie strony, tak jak ja zabiorę ciebie.
– Jesteś mój Ksawery – szepnęła ruda Jaromilowi wdzięcznie do ucha i zaczęła odmieniać to imię, zmieniając je na Ksawerka, Ksawika, Ksawka i nazywała go tymi wszystkimi słówkami i długo, długo całowała.
Spośród wielu wizyt Jaromila w suterenie dziewczyny pragniemy; odnotować tę, podczas której ruda miała sukienkę z naszytymi z przodu od kołnierzyka do samego dołu dużymi guzikami. Jaromil zaczął je ů rozpinać, a dziewczyna roześmiała się, ponieważ guziki służyły tylko jako ozdoba.
– Poczekaj, sama się rozbiorę powiedziała i uniosła rękę, by złapać z tyłu na szyi koniec zamka błyskawicznego.
Jaromil czuł się w przykry sposób przyłapany na swej niezręczności i teraz, gdy zrozumiał w końcu zasadę zapinania, chciał prędko naprawić niepowodzenie.
Nie, nie, sama się rozbiorę, zostaw mnie! cofała się przed nim i śmiała się.
Nie mógł dłużej nalegać, ponieważ nie chciał stać się śmiesznym; zarazem jednak stanowczo nie zgadzał się na to, że dziewczyna chce rozbierać się sama. W jego wyobrażeniach miłosne rozbieranie różniło się od rozbierania codziennego właśnie tym, że kobietę rozbiera kochanek.
To nie doświadczenia wytworzyły w nim taki pogląd, ale literatura. i jej sugestywne zdania: umiał rozbierać kobietę; albo: rozpinał jej wprawnym ruchem bluzkę. Nie potrafił sobie wyobrazić miłości fizycznej bez uwertury chaotycznego i pożądliwego rozpinania guzików, ściągania zamka, zdzierania sweterków.
– Nie jesteś przecież u lekarza, żebyś się rozbierała sama – protestował. Dziewczyna już wyśliznęła się z sukienki i była w samej bieliźnie. – U lekarza? Dlaczego?
Tak, wygląda to jak u lekarza.
No, tak – zaśmiała się dziewczyna – rzeczywiście, jak u lekarza. Zdjęła stanik i stanęła przed Jaromilem nadstawiając mu swe małe piersi.
– Kłuje mnie, panie doktorze, tutaj koło serca.
Jaromil patrzył na nią nie rozumiejąc, a ona powiedziała usprawiedliwiająco:
– Przepraszam pana, przywykł pan z pewnością badać pacjentów na leżąco. – I położyła się na tapczanie, mówiąc: – Proszę spojrzeć, co tam u mnie z tym sercem.
Jaromilowi nie pozostało nic innego, niż przyjąć warunki gry: pochylił się nad klatką piersiową dziewczyny i przyłożył ucho do jej serca; dotykał małżowiną miękkiej poduszeczki piersi i słyszał z głębi regularne stukanie. Pomyślał sobie, że może właśnie w ten sposób naprawdę dotyka piersi rudej lekarz, gdy bada ją za zamkniętymi i tajemniczymi drzwiami gabinetu. Podniósł głowę, spojrzał na nagą dziewczynę i przeszyło go uczucie palącego bólu, widział ją bowiem taką, jaką ją widzi obcy mężczyzna – lekarz. Szybko położył obie swe ręce dziewczynie na piersiach (położył je tam jako Jaromil, nie jako lekarz), aby przerwać męczącą grę.
Ależ, panie doktorze, co pan robi! Tego panu przecież robić nie wolno! To nie jest badanie lekarskie! – broniła się ruda, a Jaromila ogarnęła złość; widział twarz swej dziewczyny, jak wygląda w chwili, gdy ją dotykają obce ręce; widział, jak zalotnie protestuje, i miał ochotę ją uderzyć; uświadomił sobie jednak w tym momencie, że jest podniecony, toteż zdarł z dziewczyny majteczki i złączył się z nią.
Podniecenie było tak ogromne, że zazdrosna złość Jaromila szybko się w nim rozpuszczała, zwłaszcza, gdy słyszał jęki dziewczyny (tę wspaniałą cześć) i słowa, które miały już na zawsze należeć do ich intymnych chwil:
– Ksawku, Ksawiku, Ksawerku!
Potem leżał spokojnie obok niej, całował ją czule po ramieniu i było mu dobrze. Jednakże ten dureń nie mógł zadowolić się piękną chwilą; piękna chwila miała dla niego znaczenie tylko wtedy, jeśli była posłanką pięknej wieczności; piękna chwila, która wypadłaby z poplamionej wieczności, była dla niego jedynie kłamstwem. Chciał się więc upewnić, że ich wieczność jest nie splamiona, i zapytał, błagalnie raczej niż napastliwie:
– Ale powiedz mi, że to był tylko głupi żart z tym badaniem lekarskim.
– No pewnie – powiedziała dziewczyna; cóż miała odpowiedzieć na tak głupie pytanie?
Jednakże to jej no pewnie Jaromila nie zadowoliło; ciągnął:
Nie zniósłbym tego, żeby dotknęły cię jakieś inne ręce prócz moich. Nie zniósłbym tego i głaskał dziewczynę po jej ubożuchnych piersiach, jakby w jej nietykalności było zaklęte całe jego szczęście. Dziewczyna (całkiem niewinnie) się roześmiała:
– Ale co robić, kiedy jestem chora?
Jaromil wiedział, że trudno jest uniknąć jakiegokolwiek badania lekarskiego i że jego stanowisko jest nie do obrony; równie dobrze wiedział jednak, że jeśli piersi dziewczyny dotkną inne ręce, cały jego świat ulegnie zniszczeniu. Dlatego powtarzał:
– Ale ja bym tego nie zniósł, rozumiesz, ja bym tego nie zniósł. – Więc co mam zrobić, jeśli zachoruję?
Powiedział cicho i z wyrzutem:
Możesz przecież sobie znaleźć lekarkę.
– Czyż ja mogę sobie kogoś wybierać? Przecież wiesz jak to jest. – Zaczęła teraz mówić z nieukrywanym rozgoryczeniem. – Wszyscy jesteśmy przydzieleni do jakiegoś lekarza! Czyżbyś nie wiedział, czym jest socjalistyczna służba zdrowia? Nie masz żadnego wyboru i musisz słuchać! Weź choćby te badania ginekologiczne…
Jaromilowi zamarło serce, ale spytał jakby nigdy nic: – Czyżbyś miała jakieś kłopoty?
– Ależ nie, to profilaktyka. Ze względu na raka. Jest takie zarządzenie.
– Milcz, nie chcę tego słuchać rzekł Jaromil i położył jej rękę na ustach; położył ją tam tak gwałtownie, że zląkł się niemal tego dotyku, bowiem ruda mogła uważać to za uderzenie i rozgniewać się; ale oczy dziewczyny patrzyły pokornie, tak że Jaromil nie musiał w żaden sposób łagodzić niezamierzonej brutalności swego gestu; spodobała mu się ona i powiedział:
– Oświadczam ci, że jeśli ktoś cię jeszcze kiedyś dotknie, to już nigdy nie będę mógł cię dotknąć ja.
Wciąż trzymał rękę na jej ustach; po raz pierwszy dotknął brutalnie jakiejś kobiety i poczuł, że jest oszołomiony; położył jej potem obie ręce na szyi, jakby ją dusił; czuł pod palcami kruchość jej gardła i pomyślał sobie, że wystarczyłoby zacisnąć palce i udusiłaby się.
– Udusiłbym cię, gdyby ktoś cię dotknął – rzekł, trzymając ciągle dziewczynę obiema rękami za gardło; cieszyło go uczucie, że w tym dotyku zawarty jest możliwy niebyt dziewczyny; zdawało mu się, że przynajmniej w tej chwili ruda rzeczywiście do niego należy, i oszołomiło go poczucie szczęśliwej władzy, poczucie tak piękne, że zaczął dziewczynę znowu kochać.
W trakcie miłosnego aktu kilkakrotnie ścisnął ją brutalnie, kładł jej rękę na szyi (przyszło mu na myśl, że byłoby pięknie udusić kochankę podczas stosunku) i parę razy ją ugryzł.
Potem znów leżeli obok siebie, ale akt miłosny trwał widocznie zbyt krótko, tak że wcale nie zdołał rozproszyć gorzkiego gniewu chłopca; ruda leżała koło niego, nie uduszona, żywa, ze swym nagim ciałem, które chodzi na badania ginekologiczne.
– Nie bądź na mnie zły – pogłaskała go po ręce.
– Powiedziałem ci, że brzydzę się ciałem, którego dotykały inne ręce. Dziewczyna zrozumiała, że chłopiec nie żartuje; powiedziała z naciskiem:
– O Boże, przecież to były tylko żarty!
Ładne mi żarty. To była prawda.
– To nie była prawda.
– Jak to nie? To była prawda i ja wiem, że nic na to nie można poradzić. Badania ginekologiczne są obowiązkowe i ty na nie musisz chodzić. Ja też ci tego nie wyrzucam. Tylko, że ciało, którego dotykają obce ręce, budzi we mnie odrazę. Trudno, ale tak już jest.
Przysięgam ci, że nic z tego nie było prawdą. Nigdy` nie byłam chora, tylko jako dziecko. W ogóle do lekarza nie chodzę. Na badania ginekologiczne dostałam wezwanie, ale je zgubiłam. Nigdy tam nie byłam.
Nie wierzę ci.
Musiała go zapewniać.
A co będzie, jeżeli cię wezwą po raz drugi`?
Nie bój się, mają w tym bałagan.
Uwierzył jej, ale jego goryczy nie mogły uśmierzyć rzeczowe argumenty; nie chodziło przecież tylko o badania lekarskie; chodziło o to, że mu się wymyka i że nie miał jej całej.
– Tak cię kocham mówiła, ale on nie wierzył tej krótkiej chwili; chciał wieczności; chciał chociażby małej wieczności jej życia i wiedział, że jej nie ma; uświadomił sobie znowu, że kiedy ją poznał, nie była dziewicą.
– Jest to dla mnie nie do zniesienia, że cię ktoś będzie dotykać i że cię ktoś dotykał – rzekł.
– Nikt mnie dotykać nie będzie.
– Ale dotykał. I to budzi we mnie wstręt.
Objęła go.
Odepchnął ją.
– Ilu ich było?
– Jeden.
– Nie kłam! – Przysięgam, że był tylko jeden.
Kochałaś go? Pokręciła głową. – To jak mogłaś barłożyć się z kimś, kogo nie kochałaś? – Nie dręcz mnie – powiedziała. – Odpowiedz mi! Jak mogłaś to zrobić! – Nie dręcz mnie. Nie kochałam go i było to potworne.
Co było potworne?
– Nie pytaj się.
– Dlaczego nie mam się pytać!
Rozpłakała się i płacząc wyznała mu, że to był starszy mężczyzna u nich na wsi, że był wstrętny, że miał nad nią władzę ("nie pytaj się, nie pytaj się o nic!), że nie może o nim w ogóle myśleć ("jeżeli mnie kochasz, nigdy mi o nim nie przypominaj!").
Płakała tak bardzo, że Jaromil pozbył się wreszcie swego gniewu; łzy są znakomitym środkiem do usuwania plam.
W końcu ją pogłaskał.
– Nie płacz.
– Ty jesteś mój Ksawerek – powiedziała do niego. – Ty wszedłeś przez okno i zamknąłeś go w szafie i zostanie z niego szkielet, a mnie zabierzesz daleko, daleko.
Objęli się i pocałowali. Dziewczyna zapewniła go, że nie zniesie żadnych rąk na swoim ciele, a on ją zapewniał, że ją kocha. Zaczęli się znowu kochać i kochali się czule, z ciałami po brzegi napełnionymi duszą.
– Jesteś mój Ksawerek – mówiła potem do niego i głaskała go. – Tak, zabiorę cię daleko, gdzie będziesz bezpieczna – rzekł i wiedział, dokąd ją zabierze; przecież ma dla niej przygotowany namiot pod błękitnym żaglem świata, namiot, nad którym ptaki latają w stronę przyszłości, a zapachy płyną do strajkujących w Marsylii; przecież ma dla niej dom strzeżony przez anioła jego dzieciństwa.
– Wiesz co, chciałbym cię przedstawić mojej mamie powiedział, a oczy miał pełne łez.
Rodzina zamieszkująca pokoje na parterze chlubiła się rosnącym brzuchem matki; trzecie dziecko było w drodze i ojciec rodziny zaczepił kiedyś matkę Jaromila, by jej powiedzieć, że to niesprawiedliwe, iż dwoje ludzi zajmuje przestrzeń tej samej wielkości co pięcioro ludzi; zaproponował jej, że mogłaby mu odstąpić jeden z trzech pokoi na piętrze. Mama odpowiedziała, że to niemożliwe. Lokator rzekł, iż w takim razie rada narodowa będzie musiała sama zbadać, czy pomieszczenia willi są sprawiedliwie rozdzielone. Mama odparła, że jej syn będzie się niedługo żenić i potem będą na piętrze we troje, a może wkrótce we czworo. Gdy nieco później Jaromil oświadczył, że chce jej przedstawić swoją dziewczynę, było jej to na rękę; lokatorzy zobaczą przynajmniej, że się nie wykręcała, mówiąc o rychłym małżeństwie syna.
Ale kiedy się przyznał, że mama dziewczynę dobrze zna ze sklepu, do którego chodzi na zakupy, nie potrafiła ukryć wyrazu niemiłego zaskoczenia.
– Mam nadzieję – powiedział napastliwie – że ci nie przeszkadza to, iż jest sprzedawczynią. Mówiłem ci przecież, że to całkiem zwyczajna pracująca kobieta.
Mama przez chwilę nie mogła pogodzić się z myślą, że ta chaotyczna, nieuczynna i nieładna dziewczyna jest miłością jej syna, ale w końcu opanowała się.
– Nie gniewaj się, że mnie to zdziwiło – powiedziała i gotowa była znieść wszystko, co jej syn przygotował.
Doszło więc do trzech cierpkich godzin wizyty; wszyscy mieli tremę, ale jakoś to wytrzymali.
– I jak ci się podobała? – pytał mamę niecierpliwie, gdy zostali sami.
– Ależ tak, całkiem mi się podobała, czemu nie miałaby mi się podobać odpowiedziała, wiedząc doskonale, że ton jej głosu przeczy temu, co mówi.
– Więc nie podobała ci się?
– Ależ mówię ci, że mi się całkiem podobała.
– Nie, poznaję po głosie, że ci się nie podobała. Mówisz co innego niż myślisz.
Ruda dopuściła się podczas wizyty wielu niezręczności (pierwsza podała mamie rękę, pierwsza usiadła przy stole, pierwsza podniosła do ust filiżankę kawy), wielu niegrzeczności (wchodziła mamie w słowo) i nietaktów (spytała mamy, ile ma lat); gdy mama zaczęła wyliczać te niedostatki, przestraszyła się, że będzie się synowi wydawać małostkowa (przesadną staranność w przyzwoitym zachowaniu Jaromil potępiał jako przejaw mieszczańskości), toteż zaraz dodała:
Nie jest to, oczywiście, nie do naprawienia. Wystarczy, jeżeli będziesz ją do nas częściej przyprowadzał. W naszym otoczeniu wyszlachetnieje i wychowa się.
Jednakże w chwili, gdy wyobraziła sobie, że musiałaby to nieładne, rude i nieprzyjazne ciało widywać regularnie, ogarnęła ją na nowo nieodparta niechęć i powiedziała uspokajającym głosem:
– Nie możesz jej przecież mieć za złe, że jest taka, jaka jest. Musisz wziąć pod uwagę środowisko, w którym wyrastała i gdzie pracuje. Nie chciałabym być dziewczyną w takim sklepie. Każdy sobie wobec ciebie pozwala, musisz wszystkim dogodzić. Kiedy szef chce cię poderwać, nie wolno ci odmówić. W końcu w takim środowisku tych różnych romansów nie bierze się na serio.
Spoglądała na twarz syna i widziała, jak się czerwieni; gorąca fala zazdrości napełniła jego ciało i mamie wydawało się, że ciepło tej fali sama w sobie czuje; (jakże by nie: była to przecież ta sama gorąca fala, którą poczuła w sobie, gdy przedstawił jej rudą, tak że możemy powiedzieć, że stali tu naprzeciw siebie, matka i syn, jak dwa naczynia połączone, przez które przepływa ta sama substancja żrąca). Twarz syna była teraz znowu dziecięca i poddana; nagle stanął przed nią już nie ten obcy i samodzielny człowiek, ale jej ukochane dziecko, które kiedyś do niej uciekało i które ona uspakajała. Nie mogła oderwać oczu od tego wspaniałego widoku.
Potem jednak Jaromil odszedł do swego pokoju, a ona przyłapała się na tym (była już przez chwilę sama), jak wali się pięścią po głowie i półgłosem upomina samą siebie: "Przestań, przestań, nie bądź zazdrosna, przestań, nie bądź zazdrosna!"
Tym niemniej – co się stało, to się nie odstanie. Namiot uszyty z lekkich błękitnych żagli, namiot harmonii strzeżony przez anioła dzieciństwa był potargany. Przed matką i synem otwarła się epoka zazdrości.
Słowa mamy o romansach, których nie bierze się na serio, nieustannie brzmiały mu w głowie. Wyobrażał sobie kolegów rudej – sprzedawców, opowiadających jej nieprzyzwoite dowcipy, wyobrażał sobie ten krótki obleśny kontakt pomiędzy słuchaczem i opowiadającym i strasznie się dręczył. Wyobrażał sobie, jak kierownik sklepu otrze się o nią ciałem, niepostrzeżenie dotknie jej piersi albo poklepie ją po pośladkach i złościł się, że takich dotknięć nie bierze się na serio, podczas gdy dla niego oznaczają one wszystko. Kiedyś, gdy był u niej z wizytą, zauważył, że zapomniała zamknąć się w ubikacji. Zrobił jej scenę, zaraz bowiem wyobraził ją sobie, jak jest w ubikacji u siebie w pracy i obcy mężczyzna zaskakuje ją tam przypadkowo siedzącą na muszli.
Jeżeli zwierzał się rudej ze swej zazdrości, potrafiła go czułością i przysięgami uspokoić; ale wystarczyło, że został na chwilę sam w swym dziecięcym pokoju i zaraz uświadamiał sobie, że nie ma żadnej gwarancji, że ruda, uspakajając go, mówiła prawdę. Czy sam nie zmusza jej właściwie, żeby kłamała? Skoro nawet na głupie badania lekarskie reagował z taką złością, czy nie zabronił jej tym samym raz na zawsze mówić mu to, co myśli?
Minął bezpowrotnie pierwszy szczęśliwy okres, kiedy kochanie było radosne, a on był pełen wdzięczności za to, że z naturalną pewnością wyprowadziła go z labiryntu dziewictwa. To, za co był jej wtedy wdzięczny, poddawał teraz gorzkiej analizie; niezliczoną ilość razy przypominał sobie bezwstydny dotyk jej ręki, którym go podczas pierwszej wizyty tak bajecznie podnieciła; badał go teraz podejrzliwymi oczyma: to przecież niemożliwe, mówił sobie, żeby po raz pierwszy w życiu dotknęła w ten sposób właśnie jego: jeżeli odważyła się na tak bezwstydny gest zaraz za pierwszym razem, pół godziny po tym, jak go spotkała, gest ten musiał być dla niej całkiem zwyczajny i mechaniczny. To było straszne. Pogodził się już wprawdzie z tym, że miała przed nim kogoś innego, ale pogodził się z tym tylko dlatego, że na podstawie słów dziewczyny stworzył sobie wizję jakiejś na wskroś gorzkiej, bolesnej znajomości, w której była ona jedynie wykorzystaną ofiarą; wizja ta budziła w nim żal i w tym żalu rozpuszczała się poniekąd zazdrość. Jeśli jednak w czasie tej znajomości dziewczyna nauczyła się owego bezwstydnego dotyku, nie mogła to być znajomość tak całkiem nieudana. W tym geście jest przecież zawarte zbyt wiele radości, w tym geście jest cała mała historia miłosna!
Był to zbyt bolesny temat, żeby miał odwagę o nim mówić, ponieważ już samo głośne nazywanie poprzedniego kochanka sprawiało mu wielką udrękę. Pomimo to, starał się okrężnie wybadać pochodzenie owego dotyku, o którym nieustannie myślał (i którego wciąż na nowo zaznawał, bowiem ruda miała w nim upodobanie) i uspokoił się w końcu myślą, że wielka miłość, która nadejdzie nagle, jak uderzenie gromu, uwolni naraz kobietę od jakichkolwiek oporów i wstydu, i ona, właśnie dlatego, że jest czysta i niewinna, odda się kochankowi równie szybko, jak uczyniłaby to dziewczyna lekkich obyczajów; mało tego: miłość otworzy w niej takie źródło nieoczekiwanych inspiracji, że jej spontaniczne zachowanie może przypominać obycie doświadczonej kobiety. Geniusz miłości zastąpi w jednej chwili wszelkie doświadczenie. Ta refleksja wydawała mu się piękna i wnikliwa; w jej świetle jego dziewczyna stawała się świętą miłości.
A potem któregoś dnia kolega z roku spytał go:
– Co to za chudzinka, z którą wczoraj szedłeś? Wyparł się dziewczyny jak Piotr Chrystusa; wykręcił się, że to była przygodna znajoma; pogardliwie machnął nad nią ręką. Ale, jak Piotr Chrystusowi, tak i on pozostał w duszy wierny swej dziewczynie. Ograniczył wprawdzie wspólne spacery po ulicach i był zadowolony, kiedy nikt go z nią nie widział, ale jednocześnie nie zgadzał się w duchu ze swoim kolegą i zraził się do niego. I zaraz wzruszył się tym, że jego dziewczyna ma skromne, nieładne sukienki, i widział w tym nie tylko urok dziewczyny (urok prostoty i ubóstwa), ale przede wszystkim urok swej własnej miłości: mówił sobie, że nie trudno kochać kogoś efektownego, doskonałego, dobrze ubranego; taka miłość jest tylko nic nie znaczącym odruchem, który wywołuje w nas automatycznie przypadkowość piękna; jednakże wielka miłość pragnie stworzyć kochaną istotę właśnie z niedoskonałego stworzenia, które zresztą jest stworzeniem tym bardziej ludzkim, im mniej doskonałym.
Pewnego dnia, kiedy jej znowu (prawdopodobnie po jakiejś męczącej kłótni) wyznał miłość, powiedziała mu:
– I tak nie wiem, co ty we mnie widzisz. Jest wkoło tyle ładniejszych dziewcząt.
Rozzłościł się i tłumaczył jej, że zdrada nie ma z miłością nic wspólnego. Twierdził, że kocha w niej to, co dla wszystkich innych jest brzydkie; w jakimś uniesieniu zaczął to nawet nazywać; mówił, że jej piersi są małe i nędzne, z wielkimi pomarszczonymi brodawkami, budzącymi raczej litość niż zachwyt; mówił, że jej twarz jest piegowata, włosy rude a ciało chude i że właśnie dlatego ją kocha.
Ruda rozpłakała się, ponieważ dobrze rozumiała fakty (ubożuchne piersi, rzadkie włosy), źle rozumiała myśl.
Natomiast Jaromil był swoją myślą oczarowany; płacz dziewczyny, która martwi się inspirował i rozgrzewał go w jego samotności; mówił sobie, ale życie poświęci na to, żeby ją tego płaczu oduczyć i przekonać" ją do swej miłości. W tym wielkim rozczuleniu pojmował także jej poprzedniego kochanka wyłącznie jako jeden z przejawów jej brzydoty, którą w niej kocha. To był naprawdę godny podziwu wyczyn woli i umysłu; Jaromil o tym wiedział i zaczął pisać wiersz: opowiadajcie mi o tej, o której ciągle myślę (to był wers powracający jako refren), opowiadajcie mi, jak się starzeje (już znowu chciał ją mieć z całą jej ludzką wiecznością), opowiadajcie mi o tym, jak była mała (i chciał ją nie tylko z jej przyszłością, lecz także z przeszłością), pozwólcie mi pić wodę, którą wypłakała (a zwłaszcza z jej smutkiem, uwalniającym go od jego smutku), opowiadajcie mi o miłościach, które jej młodość zabrały; wszystko, co na niej obmacały, z czego się z niej wyśmiewały, będę wielbił; (i jeszcze kawałek dalej:) niczego w jej duszy nie ma ani w ciele, nawet dawne miłości leżące w popiele, czego bym chętnie nie pił.
Jaromil był zachwycony tym, co napisał, gdyż wydawało mu się, że na miejscu wielkiego błękitnawego namiotu harmonii, sztucznej przestrzeni, gdzie zostały zniesione wszelkie przeciwieństwa, gdzie matka z synem i synową siedzą przy wspólnym stole pokoju, znalazł inny dom absolutu, absolutu okrutniejszego i prawdziwszego. Bowiem zamiast absolutu czystości i pokoju, istnieje tu absolut bezmiernego uczucia, w którym wszystko, co nieczyste i obce, rozpuszcza się jak w roztworze chemicznym.
Był urzeczony tym wierszem, chociaż wiedział, że go żadna gazeta nie wydrukuje, ponieważ nie ma nic wspólnego z radosną epoką socjalizmu; pisał go jednak dla siebie i dla rudej. Gdy jej go przeczytał, była wzruszona do łez, lecz zarazem przestraszona tym, że jest tam mowa ojej brzydocie, o tym, że ktoś ją obmacywał, i o tym, że będzie się starzeć.
Skrupuły dziewczyny nie przeszkadzały Jaromilowi. Przeciwnie – pragnął je widzieć i smakować, pragnął się nad nimi rozwodzić i długo je dziewczynie wyperswadowywać. Gorszą rzeczą jednak było to, że dziewczyna nie umiała zatrzymywać się przy temacie wiersza zbyt długo i po chwili skierowała rozmowę na co innego.
O ile był w stanie wybaczyć jej nędzne piersi (za nie nigdy właściwie się na nią nie gniewał) i obce ręce, które ją dotykały, jednego nie potrafił jej wybaczyć: gadatliwości. Proszę. właśnie skończył czytać jej coś, w czym był on cały, ze swą namiętnością, uczuciem, krwią, a ona za parę chwil już znowu wesoło opowiada o czymś innym.
Tak, był w stanie ogarnąć wszelkie jej błędy wszechwybaczającym roztworem miłości, ale tylko pod jednym warunkiem: że ona się w tym roztworze posłusznie położy, że nie będzie nigdzie indziej poza tą wanną miłości, że ani jedną myślą nie będzie się z tej wanny wymykać, że będzie całkowicie zanurzona pod powierzchnią jego myśli i słów, że będzie zanurzona w jego świecie i w żadnym innym świecie ani kawałeczkiem swego ciała i myśli nie będzie obecny.
A ona zamiast tego znowu – powiada, i mało tego, że opowiada, ale opowiada o swojej rodzinie, tej rodziny Jaromil nie lubił w niej najbardziej ze wszystkiego, gdyż nie bardzo wiedział, jak przeciwko niej protestować (była to całkiem niewinna rodzina, ponadto rodzina proletariacka, a więc rodzina z mas), ale protestować przeciw niej chciał, ponieważ właśnie do myśli o niej ruda bezustannie wyskakiwała z wanny, którą dla niej przygotował i napełnił rozpuszczalnikiem miłości.
Znowu musiał słuchać opowieści o jej ojcu (starym steranym robotniku ze wsi), o jej rodzeństwie (to nie była rodzina, tylko królikarnia, mówił sobie Jaromil: dwie siostry, czterech braci!, a zwłaszcza o jednym z braci (nazywał się Jan i był to jakiś dziwny ptaszek, przed Lutym pracował jako szofer u pewnego antykomunistycznego ministra); nie, to nie była tylko rodzina, to było przede wszystkim obce i antypatyczne dla niego środowisko, którego pierze ruda ma wciąż na sobie przylepione, pierze czyniące ją dla niego obcą i sprawiające, że ciągle nie jest całkowicie i bez reszty jego; a ten brat, to też nie był tylko brat, ale przede wszystkim mężczyzna, który widywał ją z bliska przez całych osiemnaście lat, który zna dziesiątki jej drobnych intymności, mężczyzna. który korzystał z tej samej ubikacji (ile też razy zapomniała się zamknąć!, mężczyzna, który był świadkiem okresu, kiedy zmieniała się w kobietę, mężczyzna, który z pewnością wiele razy widział ją nagą… Musisz być moja i umrzeć chociażby w męczarniach, jeśli tego zechcę, pisał chory, zazdrosny Keats do swojej Fanny, a Jaromil, który jest już znowu w domu, w swym dziecięcym pokoju, pisze wiersze, żeby się uspokoić. Myśli o śmierci, o tych wielkich objęciach, w których wszystko cichnie; myśli o śmierci twardych mężczyzn, wielkich rewolucjonistów i przychodzi mu na myśl, że chciałby ułożyć tekst marsza żałobnego, który śpiewano by na pogrzebach komunistów.
Śmierć; należała wówczas, w tych czasach obowiązkowej radości, do tematów niemal zakazanych, ale Jaromilowi zaświtała w głowie myśl, że on (pisał przecież już wcześniej piękne wiersze o śmierci, był na swój sposób specjalistą od piękna śmierci) jest w stanie odkryć ów szczególny punkt widzenia, z którego śmierć straci zwykłą chorobliwość; czuł, że potrafi napisać socjalistyczne wiersze o śmierci; myśli o śmierci wielkiego rewolucjonisty: jak słońce, które zapada za górę, umiera bojownik… i pisze wiersz, który nazywa Epitafium: Ach, jeśli umrzeć, to z tobą moja miłości, i tylko w płomieniach, zmieniony w blask i żar…
Liryka jest obszarem, na którym jakiekolwiek twierdzenie staje się prawdą. Liryk wczoraj powiedział: życie jest daremne jak płacz, a dziś powiedział: życie jest wesołe jak śmiech, i za każdym razem miał rację. Dzisiaj powie: wszystko się kończy i zapada w ciszę, a jutro powie: nic się nie kończy i wszystko wiecznie brzmi, i oba stwierdzenia obowiązują. Liryk nie musi nic udowadniać; jedynym dowodem jest patos przeżycia. Geniusz liryki to geniusz niedoświadczenia. Poeta mało wie o świecie, ale wychodzące z niego słowa układają się w piękne konfiguracje, mające idealną strukturę kryształu; poeta jest niedojrzały, a mimo to jego wers ma w sobie definitywność przepowiedni, przed którą również on sam stoi w osłupieniu.
Ach, moja wodna miłości, czytała mama kiedyś pierwszy wiersz Jaromila i myślała sobie (niemal ze wstydem), że jej syn wie o miłości więcej niż ona; nie wiedziała nic o Magdzie podglądanej przez dziurkę od klucza, wodna miłość była dla niej określeniem czegoś znacznie bardziej ogólnego, jakąś tajemniczą kategorią miłości, poniekąd niezrozumiałą, której znaczenia mogła się tylko domyślać, tak jak domyślamy się sensu słów Sybilli.
Możemy sobie kpić z niedojrzałości poety, ale musimy się także zdumieć: w jego słowach więźnie kropla spływająca z serca i obdarza wiersz blaskiem piękna. Jednakże tej kropli wcale nie musiało wycisnąć z serca prawdziwe życiowe przeżycie, wydaje nam się raczej, że poeta gniecie sobie czasem serce, mniej więcej tak, jak kucharka wygniata nad sałatą rozkrojoną cytrynę. Jaromil, szczerze mówiąc, nie zawracał sobie zbytnio głowy strajkującymi robotnikami w Marsylii, lecz kiedy pisał wiersz o miłości, jaką do nich czuje, wzruszali go oni naprawdę i polewał tym wzruszeniem obficie swoje słowa, które w ten sposób stawały się krwawą prawdą.
Liryk maluje wierszami swój autoportret; ponieważ jednak żaden portret nie jest wierny, możemy równie dobrze powiedzieć, że sobie wierszami przemalowuje twarz.
Przemalowuje? Tak, czyni ją wyrazistszą, bowiem dręczy go nieokreśloność własnych rysów; sam sobie wydaje się rozmazany, niewyraźny, nijaki; tęskni za kształtem samego siebie; pragnie, by fotograficzny wywoływacz wierszy dał jego rysom trwałość.
I czyni ją bardziej znaczącą, przeżywa bowiem życie ubogie w wydarzenia. Zmaterializowany w wersach świat jego uczuć i snów posiada często burzliwą postać i zastępuje dramatyczność czynów, której on sam jest pozbawiony.
Żeby jednak mógł przyodziać się w swój portret i wejść pod jego postacią w świat, portret musi być wystawiony a wiersz opublikowany. W "Rudym pravie" wydrukowali już wprawdzie Jaromilowi kilka wierszy, ale on mimo to był niezadowolony. W listach, które towarzyszyły wysłanym wierszom, zwracał się poufałym tonem do nieznajomego redaktora, gdyż chciał go skłonić do odpowiedzi i zaznajomić się z nim, jednakże (było to niemal obraźliwe!), chociaż mu wiersze drukowali, nikomu nie zależało na tym, by poznać go jako żywą istotę i zaprosić go do siebie; redaktor nigdy mu na jego listy nie odpowiedział. Także oddźwięk jego wierszy wśród kolegów był inny niż oczekiwał. Może gdyby należał do elity współczesnych poetów, którzy pojawiali się na estradach i których zdjęcia błyszczały w ilustrowanych tygodnikach, może w takim wypadku stałby się atrakcją dla roku, na którym studiował. Jednakże tych kilka wierszy zagubionych na stronach dziennika przykuło uwagę ledwie na parę minut i uczyniło z Jaromila w oczach kolegów, mających przed sobą polityczną lub dyplomatyczną karierę, istotę raczej nieciekawie dziwną niż dziwnie ciekawą.
A Jaromil tak szalenie pragnął sławy! Pragnął jej jak wszyscy poeci: O sławo, ty mocne bóstwo, niechaj mnie twe wielkie imię inspiruje i niech cię me wiersze zdobędą, modlił się do niej Viktor Hugo jestem poetą, jestem wielkim poetą i kiedyś będzie mnie kochał cały świat, powinienem to sobie mówić, powinienem tak się modlić do swej nie usypanej mogiły, pocieszał się nią Jerzy Orten.
Opętańcze pragnienie podziwu nie jest jedynie słabostką dodaną do talentu poety (jak byśmy ją traktowali, powiedzmy, u matematyka czy architekta), lecz należy do samej istoty poetyckich uzdolnień, poeta jest przez nie wprost określony: bowiem poetą jest ten, kto ukazuje swój autoportret światu, wiedziony pragnieniem, by jego twarz utrwalona na płótnie wierszy była kochana i ubóstwiana.
Moja dusza jest egzotycznym kwiatem o szczególnym, intensywnym zapachu. Mam wielki talent, może nawet jestem geniuszem, zanotował w swym dzienniku Jerzy Wolker, a Jaromil, zniechęcony do milczącego redaktora dziennika, wybrał kilka wierszy i posłał je do najpoważniejszego czasopisma literackiego. Co za szczęście! Po Czternastu dniach dostał odpowiedź, że jego wiersze uznano za przejaw talentu i że ma łaskawie odwiedzić redakcję. Przygotowywał się do tej wizyty niemal tak długo, jak swego czasu do randek z dziewczynami. Postanowił, że chce się redaktorom przedstawić w najgłębszym tego słowa znaczeniu i dlatego starał się samemu sobie wyjaśnić, kim właściwie jest; kim jest jako poeta, kim jest jako człowiek, jaki jest jego program, od czego wyszedł, co przezwyciężył, co kocha, czego nienawidzi. Wziął sobie w końcu papier i ołówek i wypisał w punktach swoje poglądy, swoje stanowiska, swoje okresy rozwojowe. Zapisał kilka kartek, a potem pewnego dnia zapukał do drzwi i wszedł. Za stołem w redakcji siedział wychudły człowieczek w okularach, który spytał go, czego sobie życzy. Jaromil podał swoje nazwisko. Redaktor znowu zapytał, czego sobie życzy. Jaromil ponownie wymienił (wyraźniej i głośniej) swoje nazwisko. Redaktor powiedział, że jest mu miło, iż może Jaromila poznać, ale chciałby wiedzieć, czego sobie życzy'. Jaromil rzekł, iż wysłał do redakcji swoje wiersze i został listownie zaproszony do złożenia wizyty. Redaktor odparł, że wierszami zajmuje się jego kolega, który akurat jest nieobecny. Jaromil powiedział, że to wielka szkoda, gdyż chciałby się dowiedzieć, kiedy jego wiersze będą wydrukowane. Redaktor stracił cierpliwość, wstał z krzesła, wziął Jaromila pod ramię i zaprowadził go przed wielką szafę. Otworzył ją i wskazał na wysokie stosy papieru ułożonego na półkach:
– Miły towarzyszu, codziennie dostajemy wiersze przeciętnie od dwunastu nowych autorów. Ile to jest rocznie?
– Nie potrafię w pamięci policzyć odpowiedział zmieszany
Jaromil, kiedy redaktor zmuszał go do odpowiedzi.
– To jest cztery tysiące trzystu osiemdziesięciu nowych poetów rocznie. Nie miałbyś ochoty – wybrać się za granicę?
– Czemu by nie – odrzekł Jaromil.
– To nie przestawaj pisać powiedział redaktor. – Jestem pewien, prędzej Czy później zaczniemy poetów eksportować. Inne kraje eksportują monterów, inżynierów albo zboże czy węgiel, ale naszym największym bogactwem są poeci. Czescy poeci będą zakładać poezję krajów rozwijających się. Nasza gospodarka uzyska za poetów cenne urządzenia miernicze i banany.
Kilka dni później mama powiedziała Jaromilowi. że szukał go w domu syn woźnego.
– Mówił, żebyś go odwiedził na milicji. I ponoć mam ci przekazać, że gratuluje ci twoich wierszy.
Jaromil poczerwieniał z radości:
– Naprawdę tak mówił?
– Tak, kiedy wychodził, powiedział dosłownie: proszę mu powiedzieć, że mu gratuluję jego wierszy; proszę nie zapomnieć mu tego przekazać.
– To się bardzo cieszę, tak, bardzo się cieszę – mówił Jaromil ze szczególnym naciskiem. – Przecież ja te wiersze piszę właśnie dla takich ludzi jak on, a nie dla jakichś redaktorów. Stolarz też przecież nie robi; stołów dla stolarzy, ale dla ludzi.
Wszedł więc któregoś dnia do wielkiego budynku Służby Bezpieczeństwa, zgłosił się u portiera uzbrojonego w pistolet, czekał w hallu i w końcu podał rękę staremu koledze, który zszedł z góry po schodach i wesoło się z nim witał. Poszli potem do jego biura, a syn woźnego już po raz czwarty powtarzał:
Człowieku, nie miałem pojęcia, że mam takiego sławnego szkolnego kolegę. Wciąż mówiłem sobie, czy to on, czy nie on, ale w końcu pomyślałem, że takie nazwisko tak często się przecież nie pojawia. Potem zaprowadził Jaromila na korytarz do wielkiej gabloty, w której było naklejonych kilka fotografii (ćwiczenia milicjantów z psem, z bronią, ze spadochronem), wywieszone dwa okólniki, a między tym wszystkim błyszczał wycinek z gazety z wierszem Jaromila; ten wycinek był w ozdobnej ramce wykonanej czerwonym tuszem i dominował nad całą gablotką.
– Co ty na to? – zapytał syn woźnego, a Jaromil nie mówił nic, ale był szczęśliwy; po raz pierwszy widział swój wiersz żyjący niezależnie od niego, swoim własnym życiem.
Syn woźnego wziął go pod ramię i zaprowadził z powrotem do swojej kancelarii.
– Widzisz, nawet byś nie pomyślał, że milicjanci też czytają wiersze – roześmiał się.
– Czemu nie – powiedział Jaromil, któremu imponowało właśnie to, że jego wierszy nie czytają stare panny, ale mężczyźni noszący na biodrach rewolwer. – Czemu nie, dzisiejszy milicjant, to nie to samo, co rzezimieszki z burżuazyjnej republiki.
Powiesz sobie, że do milicjanta wiersze nie pasują, ale to nieprawda – kontynuował syn woźnego swoją myśl.
Jaromil także kontynuował swą myśl:
– Przecież dzisiejsi poeci też nie są tym, czym bywali poeci kiedyś. To nie żadne rozkapryszone panienki.
I syn woźnego ciągnął dalej:
– Właśnie dlatego, że mamy takie twarde rzemiosło (chłopie, nawet nie wiesz, jakie twarde), przyda nam się czasem coś delikatnego. Człowiek inaczej nie wytrzymałby tego, co tu musi robić.
Potem zaprosił go (ponieważ właśnie kończyła mu się służba), żeby poszli usiąść w gospodzie naprzeciwko i wypili parę piw.
– Człowieku, tu u nas to nie żadne hece – ciągnął, trzymając w ręce półlitrowy kufel. – Przypominasz sobie, co ci ostatnio mówiłem o tym Żydzie? Już jest w pudle. Niezła z niego świnia.
Jaromil, oczywiście, nic nie wiedział o tym, że czarnowłosy mężczyzna, który prowadził kółko młodzieży marksistowskiej, został aresztowany; miał wprawdzie niejasne pojęcie, że się aresztuje, ale nie wiedział, że aresztowanych są tysiące, że są między nimi również komuniści, że są męczeni i że ich wina jest na ogół fikcyjna; dlatego nie potrafił na tę wiadomość zareagować inaczej, jak tylko zwykłym zaskoczeniem, w którym nie było postawy ani osądu, było jednak sporo przerażenia i współczucia, tak że syn woźnego musiał energicznie stwierdzić: – Tu nie ma miejsca na żadne sentymenty.
Jaromil przestraszył się, że syn woźnego znów mu ucieka, że znów jest trochę dalej niż on.
– Nie dziw się, że jest mi go żal. Trudno się przed tym obronić. Ale masz rację, sentymentalizm mógłby nas drogo kosztować.
– Strasznie drogo – powiedział syn woźnego.
– Nikt z nas nie chce być okrutny – rzekł Jaromil.
– Co to, to nie – zgodził się syn woźnego.
– Ale największego okrucieństwa dopuścilibyśmy się, gdybyśmy nie mieli odwagi być okrutnymi wobec okrutnych – powiedział Jaromil. – Jasna sprawa – przytaknął syn woźnego.
– Nie ma wolności dla wrogów wolności. To jest okrutne, ja wiem, ale tak być musi.
– Musi – przyświadczył syn woźnego. – Mógłbym ci o tym wiele opowiedzieć; tylko że ja ci nic opowiadać nie mogę i nie mam prawa. Przyjacielu; to są same tajne sprawy, mnie nawet z żoną nie wolno rozmawiać o tym, co tutaj robię.
– Ja wiem – powiedział Jaromil. – Ja to rozumiem i znowu zazdrościł koledze tego męskiego zawodu, tej tajności i tej żony, i tego, że musi mieć przed nią tajemnice i ona musi się z tym pogodzić; zazdrościł mu prawdziwego życia, którego okrutne piękno (i piękne okrucieństwo) wciąż Jaromila przerasta (wcale nie rozumie, dlaczego aresztowali czarnowłosego mężczyznę, wie tylko, że tak musiało być), zazdrościł mu prawdziwego życia, do którego on sam (teraz, twarzą w twarz z kolegą rówieśnikiem, znowu to sobie gorzko uświadamia) ciągle jeszcze nie wkroczył.
Podczas gdy Jaromil zamyślił się zawistnie, syn woźnego spojrzał mu głęboko w oczy (jego usta rozszerzyły się leciutko w tępym uśmiechu) i zaczął recytować wersy, które przyczepił w gablotce; umiał cały wiersz na pamięć i nie pomylił ani jednego słówka. Jaromil nie wiedział, jaką przybrać minę (kolega ani na chwilę nie spuszczał z niego oczu), poczerwieniał (uświadamiał sobie niezręczność naiwnej recytacji kolegi), ale uczucie szczęśliwej dumy było znacznie silniejsze niż uczucie wstydu: syn woźnego zna i lubi jego wiersze! Jego wiersze weszły więc już do świata mężczyzn zamiast niego, jako jego posłańcy i przednie straże! Napłynęły mu do oczu łzy błogiego samoupojenia, zawstydził się ich i schylił głowę.
Syn woźnego skończył recytować i wciąż patrzył Jaromilowi w oczy; potem powiedział, że przez cały rok w pięknej willi pod Pragą odbywa się szkolenie młodych milicjantów i że wieczorami urządzają tam od czasu do czasu spotkania z różnymi ciekawymi ludźmi.
Chcielibyśmy zaprosić tam w którąś niedzielę także czeskich poetów. Zorganizować wielki wieczór poezji.
Zamówili sobie jeszcze jedno piwo i Jaromil powiedział:
To bardzo pięknie, że właśnie milicjanci urządzają wieczór poetycki.
– A dlaczego by nie milicjanci? Co z tego?
– Właśnie, co z tego rzekł Jaromil. – Milicja, poezja, może tu bardziej do siebie pasuje, niż ktoś sobie myśli.
– Czemu nie miałoby pasować? powiedział syn woźnego.
– Czemu nie? – rzekł Jaromil.
– Jasne, czemu nie – powiedział syn woźnego i oświadczył, że chciałby widzieć wśród zaproszonych poetów także Jaromila.
Jaromil wzbraniał się, ale w końcu chętnie się zgodził; patrzcie, o ile literatura waha się, czy podać swą wątłą (cherlawą) rękę jego wierszom, podaje ją mi teraz (szorstką i twardą) samo życie.
Popatrzmy na niego jeszcze przez chwilę, jak siedzi przy piwie naprzeciw syna woźnego; za nim w oddali jest zamknięty świat jego dzieciństwa, a przed nim, pod postacią byłego szkolnego kolegi, świat czynów, obcy świat, którego się boi i do którego rozpaczliwie tęskni. W tym obrazie zawarta jest podstawowa sytuacja niedojrzałości; liryzm jest sposobem, jak stawić czoło tej sytuacji. Człowiek wygnany z bezpiecznej zagrody dzieciństwa pragnie wejść w świat, ponieważ jednak równocześnie się go boi, stwarza sobie z własnych wierszy sztuczny, zastępczy świat. Pozwala swym wierszom krążyć wokół siebie, jak planety wokół słońca; staje się środkiem małego wszechświata, w którym nie ma nic obcego, w którym czuje się jak w domu, jak dziecko w ciele matki, gdyż wszystko jest tu stworzone z jednej materii jego duszy. Tu też może urzeczywistnić wszystko, co "na zewnątrz" jest takie trudne; tutaj może, jak student Wolker, ciągnąć z tłumami proletariatu na rewolucję i jak panicz Rimbaud biczować swe "małe kochanki", ale i te tłumy i te kochanki nie są z wrogiej materii obcego świata, lecz z materii jego własnych słów, są więc nim samym i nie burzą jedności wszechświata, który dla siebie zbudował.
Znacie może przepiękny wiersz Ortena o dziecku, które było szczęśliwe wewnątrz ciała matki i traktuje swoje narodzenie jako potworną śmierć, śmierć pełną światła i okropną tak, że chce wrócić z powrotem, z powrotem do mamy, z powrotem do przesłodkiej woni. W niedojrzałym mężczyźnie pozostaje jeszcze długo tęsknota za bezpieczeństwem i jednością owego wszechświata, który w matce cały samym sobą wypełniał, i pozostaje w nim także niepokój (czy gniew) wobec dorosłego świata względności, w którym gubi się jak kropla w morzu obcości. Dlatego młodzi ludzie są namiętnymi monistami, wysłannikami absolutu; dlatego poeta snuje sobie prywatny wszechświat wierszy; dlatego młody rewolucjonista pragnie absolutnie nowego świata, ukutego z jednej jedynej jasnej myśli; dlatego nie znoszą kompromisu, ani w miłości, ani w polityce; wzburzony student krzyczy poprzez dzieje swoje wszystko albo nic, a dwudziestoletni Viktor Hugo wścieka się, kiedy widzi, jak Adela Foucher, jego narzeczona, unosi sobie na zabłoconym chodniku suknię tak, że widać jej kostkę. Wydaje mi się, że wstyd jest ważniejszy niż suknia, upomina ją potem w surowym liście i grozi: uważaj na to, co mówię, jeśli nie chcesz, bym spoliczkował pierwszego zuchwalca, który ośmieli się na ciebie spojrzeć!
Świat dorosłych, gdy usłyszy taką patetyczną groźbę, wybucha śmiechem. Poeta jest zraniony zdradą kostki ukochanej i śmiechem tłumu, i dramat poezji i świata zaczyna się.
Świat dorosłych wie przecież, że absolut jest tylko złudzeniem, że nic, co ludzkie, nie jest wielkie ani wieczne i że to całkiem normalne, gdy siostra śpi z bratem w jednym pokoju; ale Jaromil się dręczy! Ruda oświadczyła mu, że jej brat przyjedzie do Pragi i będzie u niej przez tydzień mieszkał; poprosiła go nawet, by przez ten czas nie odwiedzał jej. Tego już było dla niego zbyt wiele i głośno się oburzył: nie może przecież pogodzić się z tym, żeby z powodu jakiegoś człowieka (z pogardliwą wyniosłością nazwał go jakimś człowiekiem) przez cały tydzień miał zrezygnować ze swojej dziewczyny!
– Czemu mi to wyrzucasz? – broniła się ruda. – Jestem młodsza od ciebie, a spotykamy się zawsze u mnie. U ciebie nie wolno nam się spotkać nigdy!
Jaromil wiedział, że ruda ma rację, i jego rozgoryczenie jeszcze wzrosło; uświadomił sobie znowu hańbę swej niesamodzielności i zaślepiony złością oznajmił mamie jeszcze tego samego dnia (z niespotykaną dotąd stanowczością), że będzie zapraszać do siebie swą pannę, gdyż nie ma możliwości być z nią gdzie indziej sam na sam.
Jakże są do siebie podobni, matka i syn! Oboje są w równym stopniu urzeczeni nostalgią za monistycznym rajem jedności i harmonii; on chce iść za przesłodkim zapachem macierzyńskich głębi, a ona tym przesłodkim zapachem chce (znowu i ciągle) być. Gdy syn dorastał, starała się być nadal owinięta wokół niego jak delikatne objęcia; przyjęła wszystkie jego poglądy, wyznaje sztukę nowoczesną, opowiada się za komunizmem, wierzy w sławę syna, pomstuje na dwulicowość profesorów, którzy wczoraj mówili co innego niż dzisiaj; chce być koło niego ciągle jak niebo, chce być ciągle z tej samej materii co on.
Ale jak mogłaby głosicielka harmonijnej jedności przyjąć obcą materię innej kobiety? Jaromil widział dezaprobatę w jej twarzy i stał się uparty. Tak, pragnie wprawdzie powrócić do przesłodkiego zapachu, poszukuje dawnego, macierzyńskiego wszechświata, ale już od dawna nie szuka go w matce; w poszukiwaniu utraconej matki najbardziej przeszkadza mu właśnie matka.
Zrozumiała, że syn nie ustąpi, i poddała się; ruda znalazła się po raz pierwszy sam na sam z Jaromilem w jego pokoju, co było by niewątpliwie wspaniałe, gdyby nie byli oboje tacy nerwowi; mama poszła wprawdzie do kina, ale właściwie była ciągle z nimi; wydawało im się, że ich słyszy; mówili przyciszonym głosem; kiedy Jaromil spróbował rudą objąć, natrafił na jej chłodne ciało i zrozumiał, że lepiej będzie nie nalegać; tak więc, zamiast cieszyć się z oczekiwanych radości tego dnia, z zakłopotaniem tylko o czymś rozmawiali, nie przestając śledzić ruchu wskazówek zegara, które oznajmiały im zbliżający się powrót matki; jedyna droga z pokoju Jaromila wiodła bowiem przez jej pokój, a ruda nie chciała się z nią za żadną cenę spotkać; wyszła co najmniej pół godziny przed jej powrotem, pozostawiając Jaromila w bardzo złym nastroju.
Nie zniechęciło go to jednak, lecz uczyniło jeszcze bardziej zatwardziałym. Zrozumiał, że jego pozycja w domu, w którym żyje, jest nie do zniesienia; to nie jest jego dom, to jest dom matki, a on jest w nim tylko współlokatorem. Rozbudziło to w nim zawzięty upór. Zaprosił znowu rudą do siebie i przywitał ją tym razem rozwiązłą rozmową, którą chciał energicznie zagłuszyć krępujący ich ostatnio niepokój. Miał nawet na stole butelkę wina, a ponieważ nie byli przyzwyczajeni do alkoholu, znaleźli się szybko w stanie, w jakim udało im się zapomnieć o wszechobecnym cieniu matki.
Przez cały tydzień mama wracała do domu późnym wieczorem, jak sobie tego Jaromil życzył, ba – robiła więcej, niż sobie życzył: była poza domem również i w te dni, kiedy jej o to nie prosił. Nie była to ani dobra wola ani przemyślane ustępstwo; to była demonstracja. Jej późne powroty miały niezbicie dowieść surowości syna, miały ukazać, że syn poczyna sobie, jakby był panem domu, a ona była tam jedynie tolerowana i nie wolno było jej nawet usiąść z książką na fotelu w swoim pokoju, kiedy zmęczona wraca z pracy.
Podczas tych długich popołudni i wieczorów spędzanych poza domem, nie mogła, niestety, odwiedzać żadnego mężczyzny, ponieważ kolega, który ją kiedyś adorował, już dawno zmęczył się daremnym obleganiem, chodziła więc do kina, do teatru, starała się (z małym powodzeniem) nawiązać kontakt z niektórymi na wpół zapomnianymi przyjaciółkami i ze zwyrodniałą satysfakcją wczuwała się w gorzką rolę kobiety, która po stracie rodziców i męża jest przez własnego syna wypędzana z domu. Siedziała w ciemnej sali, daleko od niej całowało się na płótnie dwoje nieznajomych ludzi, a jej płynęły po twarzy łzy. Pewnego dnia wracała do domu nieco wcześniej niż zwykle, przygotowana na to, by mieć obrażoną minę i nie odpowiadać synowi na przywitanie. Kiedy weszła do swego pokoju, nie zdążyła jeszcze zamknąć za sobą drzwi i krew uderzyła jej do głowy; z pokoju Jaromila, a więc z miejsca oddalonego zaledwie o parę metrów, dochodził przyspieszony oddech jej syna i towarzyszące mu kobiece jęki.
Nie mogła ruszyć się z miejsca, a jednocześnie pomyślała, że nie może tu przecież stać tak bez ruchu i słuchać miłosnego zawodzenia, byłoby to bowiem tak, jakby stała tuż przy nich, jakby się na nich patrzyła (w tej chwili naprawdę widziała ich w duchu, jasno i wyraźnie), i to było absolutnie nie do zniesienia. Ogarnęła ją fala obłędnej wściekłości, tym bardziej szalonej, że natychmiast uświadomiła sobie jej bezsilność, nie mogła bowiem ani tupać, ani krzyczeć, ani rozbijać mebli, ani do nich wejść i bić ich, nie mogła zrobić w ogóle niczego, tylko stać tu nieporuszenie i słuchać ich.
I w tej chwili odrobina zdrowego rozsądku, jaka w niej pozostała, złączyła się z tą ślepą falą wściekłości w nagły i szalony pomysł. Gdy ruda znowu zajęczała w sąsiednim pokoju, mama zawołała głosem pełnym obawy:
– Jaromilu, na Boga, co tam się dzieje?
Westchnienia w pokoju obok momentalnie ustały, a mama pobiegła do apteczki; wzięła z niej buteleczkę i pospieszyła z powrotem do drzwi pokoju Jaromila; nacisnęła klamkę; drzwi były zamknięte.
Na Boga, nie straszcie mnie, co się stało? Czy coś się stało panience?
Jaromil trzymał w objęciach ciało rudej, które trzęsło się ze strachu, i rzekł:
– Nie, nic…
– Panna dostała ataku?
– Tak… – odpowiedział.
– Otwórz, mam dla niej krople – mówiła mama i znowu chwyciła za klamkę zamkniętych drzwi.
– Poczekaj – powiedział syn, wstając pospiesznie z tapczanu. – Taki ból – mówiła mama to okropne.
– Zaraz, zaraz – rzekł Jaromil i w pośpiechu narzucił na siebie spodnie i koszulę; dziewczynę przykrył kocem.
– To żołądek, prawda? – pytała mama przez drzwi.
Tak – odparł Jaromil i uchylił drzwi, żeby wziąć od mamy buteleczkę z kroplami.
– Chyba mnie wpuścisz do środka – powiedziała mama.
Jakieś szaleństwo pchało ją coraz dalej: nie pozwoliła się zbyć i weszła do pokoju; pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, był stanik rzucony na krzesło i reszta dziewczęcej bielizny; potem zobaczyła dziewczynę; kurczyła się pod kocem i była blada, jakby rzeczywiście miała atak. Teraz już nie mogła się cofnąć; usiadła przy niej.
– Cóż to się pani stało? Wracam do domu i słyszę takie jęki, biedne maleństwo…
Nakapała jej dwadzieścia kropli na kostkę cukru:
– Ale ja to znam, te skurcze żołądka, zażyje pani to i zaraz będzie pani lepiej…
I podała jej cukier do ust, a dziewczyna posłusznie otwierała usta, tak jak przed chwilą otwierała je pod dotknięciem warg Jaromila.
O ile do pokoju syna przywiodła ją oszałamiająca złość, teraz pozostało w niej tylko samo oszołomienie; patrzyła na te małe, leciutko otwierające się usta i ogarnęła ją straszna ochota zerwać z rudowłosej dziewczyny koc i mieć ją przed sobą nagą; zburzyć tę wrogą nieprzystępność owego małego świata, którą tworzy dziewczyna i Jaromil; dotykać tego, czego on dotyka; ogłosić to swoim; okupować to; objąć te obydwa ciała swymi delikatnymi, niewidzialnymi objęciami; wejść między ich nagość, tak licho zakrytą (nie uszło jej uwadze, że na podłodze leżą porzucone spodenki, które Jaromil nosił pod spodniami), wejść między nich nie zuchwale, lecz niewinnie, jak gdyby szło o atak żołądka; być z nimi tak, jak była z Jaromilem, kiedy karmiła go własną piersią; przejść po kładce tej dwuznacznej niewinności do ich zabaw i do ich kochania; być jak nieboskłon wokół ich nagich ciał, być z nimi…
Potem przestraszyła się własnego podniecenia. Poradziła dziewczynie, żeby głęboko oddychała i prędko wyszła do swego pokoju.
Przed budynkiem milicji stał zamknięty mikrobus, a obok niego przechadzali się poeci, czekający na przyjście kierowcy. Byli również z nimi dwaj mężczyźni z milicji, organizatorzy przygotowywanego spotkania; był tu także Jaromil, który wprawdzie znał niektórych poetów z widzenia (na przykład sześćdziesięciolatka, występującego swego czasu na mityngu na jego wydziale i recytującego wiersze o młodości), ale nie miał odwagi nikogo z nich zagadnąć. Jego niepewność łagodziło poniekąd to, że przed dziesięcioma dniami wyszło wreszcie w czasopiśmie literackim pięć jego wierszy; uważał to za urzędowe stwierdzenie tego, że ma prawo nazywać się poetą; pismo miał na wszelki wypadek wsunięte do kieszeni marynarki tak, że wyglądał, jakby miał jedną stronę męsko spłaszczoną a drugą kobieco wypukłą. Potem przyszedł kierowca i poeci (było ich z Jaromilem jedenastu) wsiedli do mikrobusu. Po godzinie jazdy mikrobus zatrzymał się w przyjemnej rekreacyjnej okolicy, poeci wysiedli, organizatorzy pokazali im rzekę, ogród, willę, oprowadzili ich po całym budynku, po salach wykładowych, po sali, w której za chwilę rozpocznie się uroczysty wieczór, zmusili ich, by zajrzeli do trzyosobowych pokoi, gdzie mieszkali kursanci (ci, zaskoczeni, stawali na baczność, witając poetów z takim samym zdyscyplinowaniem jak urzędową kontrolę sprawdzającą porządek w pokojach), a w końcu zaprowadzili ich do gabinetu naczelnika. Tam czekały już na nich kanapki, dwie butelki wina, naczelnik w mundurze i oprócz tego wszystkiego również jedna wyjątkowo ładna dziewczyna. Kiedy podali, jeden po drugim, rękę naczelnikowi, mrucząc przy tym swoje nazwiska, naczelnik wskazał na dziewczynę:
– To jest kierowniczka naszego kółka filmowego – i wyjaśniał potem jedenastu poetom (którzy podawali dziewczynie rękę), że ludowa milicja ma swój zakładowy klub, w którym kwitnie bogate życie kulturalne; mają tu zespół teatralny, zespół śpiewaczy, a teraz założyli również kółko filmowe, prowadzone przez tę młodą dziewczynę, która jest studentką szkoły filmowej, a przy tym jest tak uprzejma, że chce pomagać młodym milicjantom; ma tu zresztą do dyspozycji najlepsze możliwości: znakomitą kamerę, sprzęt oświetleniowy, a przede wszystkim zapalonych młodych mężczyzn, co do których naczelnik nie ma pewności, czy tak interesują się filmem czy instruktorką.
Gdy uścisnęła wszystkim rękę, instruktorka dała znak młodzieńcom stojącym przy wielkich lampach, tak że poeci razem z naczelnikiem przeżuwali teraz kanapki w żarze silnego światła. Ich rozmowa, której naczelnik starał się nadać maksymalną naturalność, przerywana była poleceniami dziewczyny, po których następowało przesuwanie świateł z miejsca na miejsce i wreszcie ciche brzęczenie kamery. Naczelnik podziękował następnie poetom za przybycie, popatrzył na zegarek i powiedział, że publiczność już niecierpliwie czeka.
– No więc, towarzysze poeci, ustawcie się, proszę – powiedział jeden z organizatorów i wyczytywał z kartki ich nazwiska; poeci ustawili się w rzędzie i kiedy organizator dał im znak, wkroczyli na podium; był tam długi stół i każdy z poetów miał przy nim wydzielone krzesło i miejsce oznaczone wizytówką. Poeci usiedli na krzesłach, a z sali (wypełnionej po brzegi) rozległy się oklaski.
Jaromil po raz pierwszy kroczył tak na oczach tłumu; ogarnęło go upojenie, które nie opuściło go aż do końca wieczoru.
Wszystko zresztą szło znakomicie; kiedy poeci usiedli na wyznaczonych miejscach, jeden z organizatorów podszedł do mównicy przystawionej do końca stołu, przywitał jedenastu poetów i przedstawił ich. Za każdym razem, gdy wymienił nazwisko, wywołany poeta wstawał, kłaniał się i sala grzmiała owacją. Jaromil także wstał, ukłonił się i był tak oszołomiony brawami, że dopiero po chwili zauważył syna woźnego, który siedział w pierwszym rzędzie i machał do niego; skinął mu również i ten gest uczyniony na oczach wszystkich pozwolił mu odczuć czar udawanej bezpośredniości, toteż jeszcze kilka razy podczas wieczoru skinął z góry koledze, jak ktoś, kto się na podium czuje swobodnie jak u siebie w domu. Poeci byli usadowieni według alfabetu i Jaromil znalazł się po lewej ręce sześćdziesięciolatka:
– Chłopcze, to jest niespodzianka, nie wiedziałem wcale, że to pan! Przecież miał pan niedawno w czasopiśmie wiersze!
Jaromil grzecznie się uśmiechnął, a poeta ciągnął dalej:
– Zapamiętałem pańskie nazwisko, to znakomite wiersze, sprawiły mi dużo radości!
Ale w tej chwili znów doszedł do głosu organizator i zaproponował poetom, żeby w kolejności alfabetycznej podchodzili do mikrofonu i by każdy z nich zarecytował kilka swych ostatnich wierszy.
Poeci podchodzili więc, czytali, otrzymywali brawa i wracali z powrotem na swoje miejsce. Jaromil drętwiał ze strachu, kiedy na niego przyjdzie kolej; bał się, że będzie się jąkać, bał się, że nie będzie umiał nadać swemu głosowi należytej siły, bał się wszystkiego; ale potem wstał i szedł jak oślepiony; nie miał czasu o niczym myśleć. Zaczął czytać i zaraz po pierwszych wersach nabrał uczucia pewności. I rzeczywiście, aplauz po jego pierwszym wierszu był najdłuższy ze wszystkich, jakie do tej pory rozlegały się na sali.
Oklaski dodały Jaromilowi odwagi, tak że drugi wiersz czytał z jeszcze większą pewnością niż pierwszy i wcale mu nie przeszkadzało, że nagle rozjarzyły się w pobliżu niego dwa duże reflektory, oświetliły go, a dziesięć metrów od niego rozbrzęczała się kamera. Udawał, że tego wszystkiego nie widzi, ani razu nie zaciął się w recytacji, zdołał nawet podnieść oczy znad papieru i spojrzeć nie tylko w nieokreśloną przestrzeń sali, ale w całkiem określone miejsce, gdzie (parę kroków od kamery) stała śliczna instruktorka. I znów była owacja, a Jaromil czytał jeszcze dwa wiersze, słyszał brzęczenie kamery, widział twarz dziewczyny, ukłonił się i wrócił na miejsce; w tej chwili podniósł się z krzesła sześćdziesięciolatek i zadzierając uroczyście głowę, rozłożył ramiona i zacisnął je na plecach Jaromila:
– Przyjacielu, pan jest poetą! Pan jest poetą!
A ponieważ oklaski ciągle jeszcze brzmiały, odwrócił się sam w stronę sali, skinął ręką i kłaniał się.
Gdy jedenasty poeta skończył recytować, organizator znowu wszedł na podium, podziękował wszystkim poetom i oznajmił, że ci, którzy będą tym zainteresowani, mogą po krótkiej przerwie ponownie przybyć do tej sali i podyskutować z poetami.
– Ta część spotkania nie jest już obowiązkowa, lecz dobrowolna i dotyczy tylko zainteresowanych.
Jaromil był oszołomiony; wszyscy ściskali mu ręce i gromadzili się wokół niego; jeden z poetów przedstawił się jako redaktor wydawnictwa; wyraził zdziwienie, że Jaromil nie ma dotychczas wydanego tomiku wierszy i poprosił go o nie; inny zapraszał go serdecznie, by razem z nim wziął udział w mitingu organizowanym przez związek studentów; podszedł do niego także syn woźnego, który później nie odstąpił go już ani na chwilę, dając wszystkim do zrozumienia, że znają się od dzieciństwa; przyszedł do niego również naczelnik i powiedział: – Zdaje mi się, że laury zwycięstwa zdobywa dzisiaj ten najmłodszy! Naczelnik zwrócił się następnie do pozostałych poetów i oświadczył, że ku jego wielkiemu zmartwieniu, nie będzie już mógł uczestniczyć w dyskusji, musi bowiem być obecny na wieczorku tanecznym, który urządzają kursanci szkoły zaraz po zakończeniu programu poetyckiego w sąsiedniej sali. Zjechało tu wszak z tej okazji, napomknął z figlarnym uśmiechem, dużo dziewcząt z okolicznych wsi, bowiem milicjanci to znani przystojniacy.
– No nic, towarzysze, dziękuję wam za wasze piękne wiersze i mam nadzieję, że nie widzimy się po raz ostatni! – Po czym podał wszystkim rękę i wyszedł do sąsiedniej sali, skąd dochodziła już muzyka dętej kapeli przygrywającej do tańca.
Natomiast w sali, gdzie jeszcze przed chwilą rozlegały się oklaski, gromadka poetów stojących u stóp podium osamotniała teraz; jeden z organizatorów wszedł na podium i oznajmił:
– Szanowni towarzysze, ogłaszam koniec przerwy i ponownie oddaję głos naszym gościom. Proszę tych, którzy chcą uczestniczyć w dyskusji z towarzyszami poetami, aby usiedli.
Poeci zajęli więc znowu swoje miejsca na podium, a naprzeciw nich na dole, w pierwszych rzędach opustoszałej sali, usiadło około dziesięcioro ludzi. Był wśród nich syn woźnego, obaj organizatorzy towarzyszący poetom w mikrobusie, starszy pan z drewnianą nogą i z laską i oprócz mniej rzucających się w oczy ludzi również dwie kobiety: jedna miała pod pięćdziesiątkę (może maszynistka z kancelarii), drugą zaś była instruktorka, która skończyła już nakręcanie i wpatrywała się teraz dużymi i spokojnymi oczami w poetów; obecność ładnej kobiety była tu tym bardziej istotna i dla poetów pokrzepiająca, im głośniej i bardziej zachęcająco rozbrzmiewała przez ścianę z sąsiedniego pomieszczenia dęta kapela i rosnąca wrzawa potańcówki.
Obydwa rzędy siedzące naprzeciwko siebie były w przybliżeniu równe liczebnie i siedziały tu na wprost siebie jak dwie drużyny piłkarskie; Jaromil miał wrażenie. że milczenie, które zapadło, jest ciszą przed jakimś meczem; a ponieważ to milczenie trwało już prawie pół minuty, zdawało mu się, że jedenastka poetów traci pierwsze punkty.
Jaromil nie doceniał jednak swoich kolegów; przecież niektórzy z nich w ciągu roku odbywali setki różnych dyskusji, tak że dyskutowanie stało się ich specjalnością. Przypomnijmy sobie historyczne okoliczności: były to czasy pogadanek i mityngów; najróżniejsze instytucje, kluby zakładowe, organizacje partyjne i młodzieżowe urządzały wieczory, na które zapraszano rozmaitych malarzy. poetów, astronomów lub ekonomistów; organizatorzy tych wieczorów byli za swoje organizatorstwo odpowiednio oceniani i nagradzani, gdyż czasy wymagały rewolucyjnej aktywności, a ta, nie mogąc wyżywać się na barykadach, musiała krzewić się na zebraniach i pogadankach. Także ci różni malarze, poeci, astronomowie czy ekonomiści bardzo chętnie przybywali na podobne pogadanki, ponieważ w ten sposób wykazywali, że nie są specjalistami ograniczonymi, ale rewolucyjnymi i zżytymi z ludem.
Poeci znali więc doskonale pytania, które zadawała publiczność, wiedzieli doskonale, iż powtarzają się one z miażdżącą regularnością statystycznego prawdopodobieństwa. Wiedzieli, że na pewno ktoś ich zapyta: Jak zaczynaliście towarzyszu, pisać`? Wiedzieli, że ktoś inny spyta: W jakim wieku napisał pan swój pierwszy wiersz`? wiedzieli, że ktoś zapyta, którego autora lubią najbardziej i musieli się liczyć także z tym, że znajdzie się ktoś, kto będzie się chciał pochwalić marksistowskim wykształceniem i postawi im pytanie: Jak byście, towarzyszu, zdefiniowali realizm socjalistyczny? I wiedzieli, że oprócz pytań spotkają się z sugestiami, że należałoby pisać więcej wierszy: 1. o zawodzie tych, z którymi odbywa się spotkanie, 2. o młodzieży, 3. o tym, jakie złe było życie w kapitaliźmie, 4. o miłości.
Początkowe pół minuty milczenia nie było więc wywołane za kłopotaniem; było to raczej niedbalstwo, wynikające ze zbytniej profesjonalnej rutyny, albo ze złego zgrania, ponieważ w takim składzie poeci razem nigdy nie występowali i dawali teraz jeden drugiemu pierwszeństwo w zagrywce. W końcu zabrał głos sześćdziesięcioletni poeta, mówił wzniośle i pięknie i po dziesięciu minutach improwizacji zachęcił przeciwległy rząd, aby nie wstydził się zadawać jakichkolwiek pytań. Poeci mogli więc nareszcie wykazać erudycję i umiejętność zaimprowizowanego zgrania, które od tej pory było bezbłędne: potrafili się wszyscy wymieniać, jeden drugiego dowcipnie uzupełniać: poważną odpowiedź przeplatać zręczną anegdotą. Padły, oczywiście, wszystkie podstawowe pytania i nastąpiły po nich wszystkie podstawowe odpowiedzi; (kogóż nie zainteresowałoby opowiadanie sześćdziesięciolatka, który na pytanie, jak i kiedy napisał swój pierwszy wiersz odpowiadał że gdyby nie kotka Micatue nie byłby nigdy poetą bowiem swój pierwszy wiersz napisał o niej, mając pięć lat; potem ten wiersz zacytował, a ponieważ przeciwległy rząd nie wiedział czy traktować go poważnie, czy jako żart, natychmiast sam się zaczął śmiać, tak że później wszyscy, poeci i pytający śmiali się długo i wesoło).
Naturalnie doszło również do sugestii. Tym, który w pewnej chwili wstał i zaczął rezolutnie mówić, był sam kolega szkolny Jaromila. Tak, wieczór poetycki był znakomity: wszystkie wiersze były pierwszorzędne. Czy ktoś sobie jednak uświadomił, że wierszy zostało zarecytowanych co najmniej trzydzieści trzy (licząc, że każdy poeta recytował mniej więcej trzy wiersze),ale przy tym nie wygłoszono tu ani jednego wiersza, który by jakoś, choćby w drobnej mierze, dotyczył Służby Bezpieczeństwa? A czyż moglibyśmy stwierdzić, że Służba Bezpieczeństwa zajmuje właściwie w naszym życiu mniej miejsca niż Jedna trzydziesta trzecia? Potem wstała pięćdziesięciolatka i oświadczyła, że całkowicie zgadza się z tym, co po wiedział kolega Jaromila, ale ma ona zupełnie inne pytanie: dlaczego tak mało pisze się dziś o miłości? W rzędzie pytających rozległ się tłumiony śmiech, a pięćdziesięciolatka kontynuowała: przecież i w socjaliźmie ludzie się kochają i chętnie przeczytają sobie coś o miłości.
Sześdziesięcioletni poeta wstał, odchylił do tyłu głowę i rzekł, iż towarzyszka ma absolutną rację. Dlaczego człowiek w socjaliźmie miałby się wstydzić miłości? Czy jest w niej może coś złego? On jest starym mężczyzną, a przecież nie boi się przyznać, że kiedy widzi kobiety w lekkich letnich sukienkach, pod którymi widać ich młode, powabne ciała nie może się oprzeć pokusie, by się za nimi nie obejrzeć. Rząd jedenastu pytających wybuchnął zgodnym śmiechem grzeszników, a poeta, zachęcony, ciągnął dalej:
– Co ma ofiarować tym pięknym, młodym kobietom? Ma im może dać młot ozdobiony asparagusem? A gdy zaprosi je do mieszkania, czy może ma włożyć do wazonu sierp? Bynajmniej, musi im ofiarować róże; poezja miłosna podobna jest do ' róż, które ofiarujemy kobietom.
– Tak, tak, gorliwie przytakiwała pięćdziesięciolatka, toteż zachęcony tym poeta wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i zarecytował długi wiersz miłosny.
– Tak, tak, to jest wspaniałe, rozpływała się pięćdziesięciolatka, lecz zaraz po tym wstał jeden z organizatorów i powiedział, że wiersz był wprawdzie ładny ale i w miłosnej poezji musi być widoczne, że pisze ją socjalistyczny poeta. Ale w czym to może być widoczne? pytała się pięćdziesięciolatka, wciąż jeszcze upojona widokiem patetycznie odchylonej głowy poety oraz jego wierszem.
Jaromil przez cały czas milczał, chociaż przemawiali już wszyscy, przy czym wiedział, że odezwać się musi; miał wrażenie, iż teraz nadeszła jego chwila; to pytanie miał już przecież od dawna przemyślane; od dawna, jeszcze w czasach, gdy chodził do malarza i z oddaniem słuchał jego wypowiedzi na temat nowej sztuki i nowego świata. O zgrozo, to znowu malarz, to znów jego słowa i jego głos wypływają z ust Jaromila! Co mówił? Że miłość była w dawnym społeczeństwie do tego stopnia zdeformowana przez pieniądze, względy społeczne, przesądy. Nigdy nie mogła być sobą, że była jedynie cieniem samej siebie. I dopiero nowe czasy, kładące kres władzy pieniądza i wpływom przesądów, pozwolą człowiekowi być w pełni człowiekiem i miłość będzie większa niż kiedykolwiek przedtem. Socjalistyczna poezja miłosna jest głosem tego wyzwolonego i wielkiego uczucia.
Jaromil był zadowolony z tego, co mówił, i czuł na sobie spojrzenie dwojga nieruchomo utkwionych w nim dużych czarnych oczu; wydawało mu się, że słowa "wielka miłość", "wyzwolone uczucie" płyną z jego ust jak oflagowany żaglowiec do portu tych wielkich oczu.
Ale gdy skończył mówić, jeden z poetów zgryźliwie się uśmiechnął i rzekł:
– Czyżbyś naprawdę myślał, że w twoich wierszach jest więcej miłosnych uczuć niż w wierszach Heinricha Heinego? Albo miłości Victora Hugo są dla ciebie zbyt małe? Czy miłość Machy i Nerudy była może okaleczona pieniędzmi i przesądami?
To nie powinno było się stać; Jaromil nie wiedział, co ma odpowiedzieć; poczerwieniał i widział przed sobą dwoje dużych czarnych oczu, świadków jego zniewagi. Pięćdziesięciolatka przyjęła owe sarkastyczne pytania z satysfakcją i powiedziała:
– Co chcecie zmieniać w miłości, towarzysze? Do końca wieków będzie ona zawsze taka sama.
Organizator znowu zabrał głos:
– Nie, towarzyszko, co to, to nie!
– Nie, naprawdę nie to chciałem powiedzieć rzekł pospiesznie poeta – ale różnica pomiędzy poezją miłosną dnia wczorajszego i dzisiejszego tkwi w czym innym niż wielkość uczucia.
– Więc w czym? – dopytywała się pięćdziesięciolatka.
W tym, że miłość w minionych czasach, nawet ta największa, była zawsze jakąś ucieczką człowieka od życia społecznego, które było zniechęcające. Natomiast miłość dzisiejszego człowieka jest związana z naszymi obywatelskimi obowiązkami, z naszą pracą, z naszą walką w jedną całość; i na tym polega jej nowe piękno.
Przeciwległy rząd wyraził aprobatę dla tej opinii, natomiast Jaromil wybuchnął złośliwym śmiechem:
– To piękno, przyjacielu, nie jest znów takie nowe. Czyżby w życiu klasyków miłość nie szła w parze z ich walką społeczną? Kochankowie ze słynnego wiersza Shelleya oboje byli rewolucjonistami i razem zginęli na stosie. Czy to jest, według ciebie, miłość odizolowana od życia społecznego?
Najgorsze było to, że tak jak przed chwilą Jaromil nie wiedział, co odpowiedzieć na zarzuty kolegi, również jego kolega był teraz zupełnie w kropce, tak że naprawdę mogło powstać wrażenie (niedopuszczalne wrażenie), że między dniem wczorajszym i dzisiejszym nie ma różnicy i żaden nowy świat nie istnieje. Tu jednakże wstała ponownie pięćdziesięciolatka i z uśmiechem zaciekawienia spytała:
– Powiedzcie mi więc, w czym tkwi różnica pomiędzy dzisiejszą i wczorajszą miłością?
W tej decydującej chwili, gdy wszyscy wpadli w zakłopotanie, wtrącił się mężczyzna z drewnianą nogą i z laską, który cały czas uważnie, lecz z wyraźnym zniecierpliwieniem śledził dyskusję; teraz wstał i mocno oparł się o krzesło:
Pozwólcie, towarzysze i towarzyszki, że się wam przedstawię
– powiedział, a ludzie w jego rzędzie zaczęli na niego pokrzykiwać, że nie musi tego robić, bo go przecież dobrze znają.
– Nie przedstawiam się wam, ale towarzyszom, których zaprosiliśmy na spotkanie odciął się, a ponieważ wiedział, że jego nazwisko poetom nic nie powie, opowiedział im w skrócie całą historię swego życia; pracuje w tej willi już prawie trzydzieści lat; był tu jeszcze za czasów fabrykanta Koćvary, który miał tutaj letnią posiadłość; był tu również w czasie wojny, gdy fabrykanta aresztowano, a jego willę używało gestapo jako letnisko; po wojnie zabrali narodowi socjaliści, a teraz jest tu milicja.
– Na podstawie tego wszystkiego, co widziałem, mogę poświadczyć, że żadna władza nie troszczy się tak o lud pracujący, jak ta, komunistyczna. A jednak nawet dzisiaj nie wszystko jest, według niego, w porządku:
I za fabrykanta Koćvary, i za gestapo, i za narodowych socjalistów przystanek autobusowy był zawsze naprzeciwko willi.
Tak, to było bardzo wygodne: zrobił ze swego mieszkania w suterenie. które tu w willi ma, dziesięć kroków i był na przystanku. I nagle przystanek przesunęli o dwieście metrów dalej. Już protestował wszędzie, gdzie się da. Wszystko nadaremnie.
– Powiedzcie mi – uderzył laską o podłogę – dlaczego właśnie dziś, gdy willa należy do ludu pracującego, przystanek musi być tak daleko?
Ludzie z pierwszego rzędu wtrącali (częściowo ze zniecierpliwieniem, częściowo z pewną wesołością), że już mu przecież sto razy tłumaczyli, że autobus zatrzymuje się teraz przed fabryką, którą w międzyczasie wybudowali.
Mężczyzna z drewnianą nogą odparł, że jest mu to wiadome, ale proponował, żeby autobus zatrzymywał się na obu miejscach.
Ludzie z jego rzędu odpowiedzieli mu, że to nonsens, by autobus miał dwa przystanki w odległości dwustu metrów.
Słowo nonsens dotknęło mężczyznę z drewnianą nogą; oświadczył, że nikomu nie wolno się tak do niego zwracać; uderzył laską o ziemię i poczerwieniał. Zresztą, to nieprawda, żeby nie mogło być przystanków dwieście metrów od siebie. Wie, że na innych trasach autobusy zatrzymują się na takich krótkich przystankach.
Jeden z organizatorów wstał i powtórzył mężczyźnie z drewnianą nogą słowo po słowie (widocznie musiał to już wielokrotnie robić) orzeczenie Czechosłowackiej Komunikacji Samochodowej, na mocy którego dosłownie zakazuje się, aby przystanki były rozmieszczone w tak małej odległości.
Mężczyzna z drewnianą nogą odpowiedział, że proponował także rozwiązanie kompromisowe: można byłoby umieścić przystanek dokładnie pośrodku między willą milicji i fabryką.
Wtedy jednak zarówno robotnicy jak i milicjanci mieliby daleko do autobusu, zarzucali mu.
Spór trwał już dwadzieścia minut, a poeci bezskutecznie usiłowali włączyć się do dyskusji; uczestnicy spotkania zajęci byli tematem, na którym się doskonale znali i nie dopuszczali ich do głosu. Dopiero w chwili, gdy mężczyzna z drewnianą nogą był na tyle zniechęcony sprzeciwem swych współpracowników, że obrażony usiadł znowu na krześle, zapadło milczenie, do którego wdarła się głośna dęta muzyka z sąsiedniego pomieszczenia.
Potem długo nikt się nie odzywał, aż wreszcie jeden z organizatorów wstał i podziękował poetom za wizytę oraz interesujące spotkanie. W imieniu gości sześćdziesięcioletni poeta wstał i powiedział, że spotkanie było (jak zawsze zresztą) znacznie bardziej inspirujące dla nich, dla poetów, i że to oni dziękują.
Z sąsiedniej sali dobiegł głos wokalisty, gospodarze spotkania skupili się wokół mężczyzny z drewnianą nogą, by złagodzić jego gniew, a poeci zostali sami. Dopiero po chwili podszedł do nich syn woźnego z oboma organizatorami i odprowadził ich do mikrobusu.
W mikrobusie, którym wracali do pociemniałej Pragi, oprócz poetów siedziała także urocza instruktorka. Poeci otoczyli ją i każdy z nich starał się jej jak najbardziej zaimponować. Jaromilowi nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przypadło zbyt odległe miejsce, toteż nie mógł uczestniczyć w zabawie; myślał o swej rudej dziewczynie i uświadamiał sobie z definitywną jasnością, że jest beznadziejnie brzydka.
Potem mikrobus zatrzymał się gdzieś w centrum Pragi i niektórzy z poetów postanowili wstąpić jeszcze na chwilę do winiarni. Jaromil i instruktorka poszli z nimi; siedzieli – przy dużym stole, rozmawiali, pili, po czym wyszli z winiarni i dziewczyna zaproponowała im, żeby poszli do niej. Wówczas jednak została ich już tylko garstka: Jaromil, sześćdziesięcioletni poeta i redaktor wydawnictwa. Porozsiadali się w fotelach w ładnym pokoju na piętrze nowoczesnej willi, gdzie dziewczyna wynajmowała mieszkanie, i dalej popijali.
Z zapałem, któremu nikt nie mógł dorównać, adorował dziewczynę stary poeta. Siedział obok niej, wychwalał jej urodę, recytował jej wiersze, improwizował poetyckie ody na jej cześć i chwytał ją za ręce. Niemal w ten sam sposób odnosił się do Jaromila redaktor wydawnictwa; nie chwalił wprawdzie jego urody, ale powtarzał bez końca: jesteś poetą, jesteś poetą! (Zaznaczmy, że jeśli poeta nazwie kogoś poetą, jest to co innego, niż kiedy nazwiemy inżyniera inżynierem, albo rolnika rolnikiem, bowiem rolnik, to ten, kto uprawia pole, ale poetą nie jest ten, kto pisze wiersze, lecz ten, kto jest przypomnijmy to słowo wybrany, żeby je pisać, i tylko poeta jest w stanie w innym poecie ten dotyk łaski bezbłędnie rozpoznać, gdyż – przypomnijmy sobie list Rimbauda – wszyscy poeci, są braćmi i tylko brat w bracie potrafi rozpoznać tajny znak rodu).
Instruktorka, przed którą klęczał sześćdziesięciolatek i której ręce były przedmiotem jego skwapliwych dotknięć, patrzyła nieustannie na Jaromila. Jaromil szybko to sobie uświadomił, był tym w najwyższym stopniu oczarowany i również nieustannie patrzył na nią. Był to cudowny prostokąt! Stary poeta zapatrzony w instruktorkę, redaktor w Jaromila, a Jaromil z instruktorką w siebie.
Tylko raz została na chwilę zakłócona ta geometria spojrzeń, kiedy redaktor wziął Jaromila pod ramię i wyprowadził go na balkon przylegający do pokoju; poprosił go, żeby razem siusiali przez balustradę na dwór. Jaromil chętnie spełnił jego prośbę, pragnął bowiem, aby redaktor nie zapomniał o swej obietnicy, że mu wyda tomik.
Gdy obydwaj wracali z balkonu, stary poeta podniósł się z kolan i powiedział, że już czas, by sobie poszli; widzi przecież doskonale, że to nie jego pragnie młoda dziewczyna. Zwrócił się też do redaktora (znacznie mniej spostrzegawczego i taktownego), by zostawili już wreszcie samych tych, którzy tego pragną i na to zasługują, ponieważ, jak nazwał ich stary poeta, są księciem i księżniczką tego wieczoru. Już i redaktor zrozumiał, o co chodzi, i był gotów do wyjścia, już go stary poeta brał pod ramię i ciągnął ku drzwiom i Jaromil widział, że zostaje sam z dziewczyną, która siedzi w szerokim fotelu z podkurczonymi nogami, z rozpuszczonymi czarnymi włosami i z oczami nieruchomo w niego utkwionymi…
Przypadek dwojga ludzi, którzy właśnie mają zostać kochankami, jest tak odwieczny, że z jego powodu o mało nie zapomnielibyśmy o czasie, w jakim się dzieje. Jakież to przyjemne, opowiadać takie właśnie zdarzenia. Jakże słodko byłoby zapomnieć o niej, o tej, która wysysa z nas limfę naszych krótkich istnień, by zużytkować ją na swe daremne dzieła, jakby to było pięknie zapomnieć o Historii! Jednak jej widmo puka do drzwi i wkracza w zdarzenie. I nie przychodzi ani pod postacią tajnej policji, ani w postaci nagłego przewrotu; historia nie tylko kroczy po dramatycznych wierzchołkach naszego życia, ale przecieka jak brudna woda także dniem powszednim; do naszego zdarzenia wchodzi w formie gaci.
W czasach, o których opowiadamy cyganeria była w ojczyźnie Jaromila politycznym występkiem; ubrania, które noszono (zresztą, było parę lat po wojnie i wciąż panowała nędza), były szkaradne; elegancję bielizny również uważały te surowe czasy za rozpustę wręcz karygodną! Mężczyźni, którym mimo wszystko przeszkadzała brzydota sprzedawanych wtedy gaci (gaci szerokich, sięgających aż do kolan i obdarzonych komicznym rozporkiem na brzuchu), ubierali zamiast nich krótkie płócienne szorty nazywane spodenkami gimnastycznymi i przeznaczone (jak sama nazwa wskazuje) do gimnastyki, a więc na boisko i do sali gimnastycznej. Było to dziwne, gdy wówczas w Czechach mężczyźni wchodzili do łóżek swoich kochanek w strojach piłkarskich, chodzili więc do kochanek, jak się chodzi na boisko, lecz z punktu widzenia elegancji nie było to najgorsze; spodenki gimnastyczne miały jakąś sportową przyzwoitość i były w wesołych kolorach: niebieskie, zielone, czerwone, żółte.
Jaromil nie troszczył się o swoje odzienie, ponieważ był pod opieką matki; ona mu wybierała ubranie, ona mu wybierała bieliznę, ona troszczyła się o to, żeby się nie przeziębił i miał odpowiednio ciepłe gacie. Wiedziała dokładnie, ile par gaci powinno leżeć w bieliźniarce i wystarczyło jej przelotne spojrzenie do szafy, żeby przekonać się, które z nich ma Jaromil na sobie. Gdy widziała, że żadnych z gaci w bieliźniarce nie brakuje, od razu się złościła; nie lubiła, kiedy Jaromil wkładał spodenki gimnastyczne, gdyż uważała, że nie mają one nic wspólnego z gaciami i nadają się tylko do sali gimnastycznej. Kiedy Jaromil bronił się, mówiąc, że gacie są brzydkie, odpowiadała mu z ukrywanym rozdrażnieniem, że chyba nikomu się w nich nie pokazuje. Jeśli więc Jaromil szedł do rudowłosej dziewczyny, wyciągał zawsze z bieliźniarki jedną parę gaci, chował je do szuflady biurka i po kryjomu ubierał spodenki. Jednakże tym razem nie wiedział, co go wieczorem spotka, i miał na sobie obrzydliwe gacie, grube, rozciągnięte, brudne, szare! Powiecie, że jest to błaha komplikacja, że mógł przecież zgasić światło, żeby go nie było widać. jednakże w pokoju paliła się mała lampka z różowym abażurem, która niecierpliwie czekała już na to, aby dwojgu kochankom świecić przy ich kochaniu i Jaromil nie potrafił sobie wyobrazić, jakimi słowami mógłby skłonić dziewczynę, żeby zgasiła lampkę.
Albo stwierdzicie, że mógł brzydkie gacie zdjąć razem ze spodniami. Jednakże Jaromil nie mógł sobie wyobrazić, jak zdejmuje gacie i spodnie równocześnie, ponieważ nigdy tego nie robił; taki nagły przeskok do nagości przerażał go; rozbierał się zawsze partiami i długo pieścił się z rudą w spodenkach, które zdejmował dopiero pod wpływem podniecenia.
Stał więc przerażony naprzeciwko dużych czarnych oczu i oświadczył, że też już musi iść.
Stary poeta niemalże się rozgniewał; mówił, że nie wolno mu obrażać kobiety i szeptem opisywał mu rozkosze, które go czekają; ale jego słowa jakby jeszcze bardziej uzmysławiały Jaromilowi brzydotę gaci. Widział cudowne czarne oczy i z rozdartym sercem cofał się ku drzwiom. Ledwie wyszedł na ulicę, ogarnął go rozpaczliwy żal; nie mógł pozbyć się obrazu wspaniałej kobiety. A stary poeta (rozstali się z redaktorem na przystanku tramwajowym i szli teraz sami nocnymi ulicami) dręczył go, wciąż na nowo wyrzucając mu, że obraził damę i zachował się głupio. Jaromil powiedział poecie, że damy obrazić nie chciał, ale jest zakochany w swojej dziewczynie, która go kocha nad życie.
Jest pan naiwny, rzekł mu stary poeta. Jest pan przecież poetą, jest pan kochankiem życia, nie skrzywdzi pan swej dziewczyny tym, że pokocha się pan z inną; życie jest krótkie i okazje, które przepuścimy, nie powrócą.
Udręką było słyszeć to. Jaromil odpowiedział staremu poecie, że według jego mniemania jedna wielka miłość, w którą włożymy wszystko, co jest w nas, jest czymś więcej niż tysiące przelotnych miłostek; że on ma w swojej jednej dziewczynie wszystkie inne kobiety; że jego dziewczyna jest taka zmienna, tak niepowtarzalna, iż jest w stanie przeżyć z nią więcej nieoczekiwanych przygód niż Don Juan z tysiącem i jedną kobietą.
Stary poeta przystanął; słowa Jaromila widocznie trafiły do niego: – Może ma pan rację – rzekł. – Ja jednak jestem starym człowiekiem i należę do starego świata. Przyznam się, panu, że choć jestem żonaty, bardzo chętnie zostałbym u tej kobiety zamiast pana. Gdy Jaromil ciągnął dalej swoje wywody o wielkości monogamistycznej miłości, stary poeta odchylił głowę.
– Ach, może ma pan rację, przyjacielu, ba – z pewnością ma pan rację. Czyż i ja nie marzyłem o wielkiej miłości? O jednej jedynej miłości? O miłości nieskończonej jak wszechświat? Tylko, że ja ją spartaczyłem, bracie, ponieważ w tym starym świecie, świecie pieniędzy i kurew, nie wiodło się wielkiej miłości.
Obydwaj byli pijani i stary poeta chwycił młodego poetę za ramiona i zatrzymał się razem z nim na środku jezdni. Wyciągnął do góry rękę i zawołał:
– Niech zginie stary świat, niech żyje wielka miłość! – Jaromilowi wydawało się to wspaniałe, cygańskie i poetyckie, długo krzyczeli więc obaj z entuzjazmem w ciemnościach Pragi:
– Niech zginie stary świat! Niech żyje wielka miłość!
Potem stary poeta ukląkł nagle przed Jaromilem i ucałował mu, rękę. – Przyjacielu, chylę czoła przed twoją młodością! Moja starość chyli czoła przed twoją młodością, gdyż tylko młodość zbawi świat!
Następnie umilkł na chwilę i dotykając gołą głową jego kolana, dodał głosem bardzo melancholijnym:
– I chylę czoła przed twą wielką miłością!
W końcu rozstali się i Jaromil znalazł się w domu, w swoim pokoju. I znów stanął mu przed oczami obraz pięknej i utraconej kobiety. Powodowany pragnieniem samoupokorzenia, poszedł przejrzeć się w lustrze. Zdjął spodnie, by móc zobaczyć się w swoich obrzydliwych, rozciągniętych gaciach; patrzył długo i z nienawiścią na swą komiczną brzydotę.
A potem uświadomił sobie, że ten, o kim myśli z nienawiścią, to wcale nie on sam. Myślał o matce: o matce, która przydziela mu bieliznę, przed którą musi po kryjomu ubierać spodenki, a gacie chować do biurka; myślał o matce, która wie o każdej skarpetce i koszuli. Myślał z nienawiścią o matce, która trzyma go na długiej niewidzialnej smyczy, wrzynającej mu się w szyję.
Od tej pory był w stosunku do rudej dziewczyny jeszcze bardziej okrutny; było to zresztą okrucieństwo w uroczystej szacie miłości. Dlaczego nie zrozumiała, o czym właśnie teraz myślał? Czemu nie wie, w jakim jest teraz nastroju? To znaczy, że jest dla niej tak obcy, iż nie wyczuwa, co się dzieje w jego wnętrzu? Gdyby go naprawdę kochała, tak jak on kocha ją, musiałaby to przecież wyczuć! Dlaczego zajęta jest sprawami, których on nie lubi? Czemu wciąż opowiada o swych braciach i siostrach? Czy nie czuje, że właśnie teraz Jaromil ma poważne zmartwienia i potrzebuje jej pomocy i zrozumienia, a nie jej wiecznych egocentrycznych opowieści?
Dziewczyna broniła się jednak. Czemu nie mogłaby, na przykład, opowiadać o swej rodzinie? Czyż Jaromil nie opowiada o swojej? A czy jej matka jest gorsza od matki Jaromila? I przypomniała mu (po raz pierwszy od tamtego czasu), jak mama wtargnęła do nich do pokoju i podawała jej do ust cukier z kroplami.
Jaromil matki nienawidził i kochał ją zarazem; przed rudą zaczął jej natychmiast bronić; co w tym było złego, że chciała się nią zaopiekować? Świadczy to jedynie o tym, że ją lubi, że ją zaakceptowała!
Ruda zaczęła się śmiać: mama nie jest przecież taka głupia, żeby nie odróżnić miłosnych westchnień od jęków przy skurczach żołądka! Jaromil obraził się, milczał i dziewczyna musiała go przepraszać. Pewnego razu szli po ulicy, ruda wsunęła mu rękę pod ramię i znowu uparcie milczeli (bowiem kiedy nie robili sobie wymówek – milczeli, a gdy nie milczeli, robili sobie wymówki); wówczas Jaromil zobaczył, że na wprost nich idą dwie przystojne kobiety. Jedna z nich była młodsza, druga starsza; ta młodsza była bardziej elegancka i ładniejsza, ale (o dziwo) ta starsza również była całkiem elegancka i zaskakująco ładna. Jaromil znał obie te kobiety: tą młodszą była instruktorka, tą starszą zaś jego matka.
Poczerwieniał i ukłonił się. Obie kobiety też go pozdrowiły (mama, z nieukrywaną wesołością), a Jaromil czuł się w obecności nieładnej ' dziewczyny tak, jakby urocza instruktorka zobaczyła go w hańbie, obrzydliwych gaci.
W domu wypytywał mamę, skąd zna instruktorkę. Mama od- powiedziała z kokieteryjnym uśmiechem, że zna ją już od dłuższego ' czasu. Jaromil wypytywał dalej, ale mama wciąż odpowiadała wymijają- co: wyglądało to tak, jak wtedy, gdy kochanek pyta kochankę o jakiś ' intymny szczegół, a ona irytująco zwleka z odpowiedzią; w końcu mu powiedziała: ta sympatyczna kobieta odwiedziła ją mniej więcej przed czternastoma dniami. Bardzo podziwia Jaromila jako poetę i chce nakręcić o nim film krótkometrażowy; byłby to wprawdzie film amatorski, wyprodukowany pod patronatem zakładowego klubu milicyjnego, ale miałby i tak zapewnioną znaczną liczbę widzów.
– Dlaczego przyszła do ciebie? Czemu nie zwróciła się wprost do mnie? – dziwił się Jaromil.
Nie chciała mu się podobno naprzykrzać i chciała jak najwięcej dowiedzieć się od niej. W końcu, któż może wiedzieć więcej o synu, niż jego matka? Zresztą, ta młoda dama była tak miła, że poprosiła mamę o faktyczną współpracę nad scenariuszem; tak, wymyśliły wspólnie (ukrywały to przed Jaromilem) scenariusz o młodym poecie.
– Dlaczego nic mi nie powiedziałyście? – pytał Jaromil, dla którego połączenie matki z instruktorką było instynktownie nieprzyjemne. – To pech, żeśmy cię spotkały; miałyśmy to dla ciebie przygotowane jako niespodziankę. Pewnego dnia wróciłbyś do domu, a tutaj byliby filmowcy z kamerą i tylko by cię nakręcili.
Cóż miał Jaromil począć? Kiedyś przyszedł do domu i podał rękę dziewczynie, w której mieszkaniu siedział przed kilkoma tygodniami, i czuł się tak samo biedny jak wówczas, chociaż tym razem miał pod spodniami czerwone spodenki (od czasu wieczoru poetyckiego u milicjantów już nigdy nie włożył ohydnych gaci). Jednakże, kiedy stawał twarzą w twarz z instruktorką, zawsze coś je w ich roli zastępowało; gdy spotkał ją na ulicy z matką, wydawało mu się, że niczym obrzydliwe gacie otaczają go rude włosy jego dziewczyny, a tym razem w błazeńskim geście zamieniły się w kokieteryjne mowy i wymuszoną gadatliwość matki.
Instruktorka oświadczyła (nikt nie pytał o jego zdanie), że dzisiaj będą nakręcać materiał dokumentalny, fotografie z dzieciństwa, do których mama doda komentarz, bowiem cały film – jak mu mimochodem oznajmiły – jest pomyślany jako opowiadanie mamy o synu poecie. Chciał zapytać, o czym mama chce opowiadać, ale bał się to usłyszeć; rumienił się. W pokoju oprócz niego i dwóch kobiet znajdowali się jeszcze trzej mężczyźni, stojący w pobliżu kamery i dwóch wielkich lamp; zdawało mu się, że go obserwują i uśmiechają się posępnie; nie miał odwagi, by się odezwać.
– Ma pan wspaniałe zdjęcia z dzieciństwa. Najchętniej bym je wszystkie wykorzystała – powiedziała instruktorka i wertowała rodzinny album.
– Czy to wyjdzie na płótnie? – pytała mama z fachowym zainteresowaniem, a instruktorka zapewniała ją, że nie ma się czego obawiać; potem wyjaśniła Jaromilowi, że pierwsza sekwencja filmu będzie zwykłym montażem jego fotografii, na których tle niewidoczna mama będzie opowiadać swoje wspomnienia. Później zobaczymy samą mamę, a potem dopiero poetę; poetę w rodzinnym domu, poetę piszącego, poetę w ogródku wśród kwiatów i wreszcie poetę na łonie natury, w miejscach, gdzie bywa najchętniej; tam, w ulubionym zakątku otwartego krajobrazu, będzie recytował niemej rozmowy przez cały czas miał brzmieć mamy komentarz), a kiedy stwierdziła, że wyraz twarzy Jaromila jest niezbyt uprzejmy, zaczęła opowiadać mu o tym, że niełatwo jest być matką takiego chłopca jak on, takiego nieśmiałego samotnika. "Jak to? Wcale jej nie lubię" – odciął się, lecz nikt nie traktował go poważnie).
Jaromilowi okropnie się ten scenariusz nie podobał i proponował, że sam chciałby nad nim jeszcze popracować; zarzucał, że jest zbyt konwencjonalny (pokazywać fotografie rocznego dziecka jest przecież rzeczą śmieszną!); twierdził, że zna bardziej interesujące problemy, na których należałoby się skupić; pytały się, co ma na myśli, lecz on odparł, że nie potrafi wymienić ich teraz z głowy i właśnie dlatego chciałby wstrzymać się jeszcze z nakręcaniem.
Za wszelką cenę pragnął filmowanie jakoś odłożyć, ale nic nie wskórał. Mama objęła go za ramiona i powiedziała do swej czarnowłosej współpracowniczki:
– To jest mój wieczny malkontent! Nigdy z niczego nie był zadowolony…
A potem czule nachyliła się ku jego twarzy:
– Prawda`?
Jaromil nie odpowiadał, a ona powtarzała:
– Prawda, że jesteś mój mały malkontent, przyznaj się, że tak jest! Instruktorka powiedziała, że niezadowolenie jest cnotą autorów, jednakże tym razem autorem nie jest on, lecz one dwie i gotowe są podjąć wszelkie ryzyko; niech tylko pozwoli im zrobić film tak, jak one go sobie wyobrażają, tak samo, jak one pozwalają mu pisać wiersze tak, jak on je sobie wyobraża.
A mama dodała, że Jaromil nie musi się obawiać, żeby ten film, miał mu przynieść ujmę, ponieważ one obie, mama i instruktorka, tworzą go z największą sympatią dla niego; powiedziała to bardzo kokieteryjnie i nie było jasne, czy bardziej kokietuje jego, czy nową przyjaciółkę. W każdym bądź razie kokietowała. Jaromil nigdy jej takiej nie widział; jeszcze przed południem wstąpiła do fryzjera i miała teraz głowę uczesaną w uderzająco młodzieńczy sposób; mówiła głośniej niż zwykle, ciągle się śmiała, posługiwała się wszystkimi dowcipnymi zwrotami, jakich się w życiu nauczyła i z wielkim upodobaniem grała rolę gospodyni roznoszącej filiżanki z kawą mężczyznom przy urządzeniach oświetlających. Do czarnowłosej dziewczyny zwracała się z ostentacyjną zażyłością przyjaciółki (tak, że zacierała w ten sposób różnicę wieku), a jednocześnie obejmowała Jaromila pobłażliwie za ramiona, nazywając go małym malkontentem (tak, że w ten sposób wtrącała go z powrotem do jego dziewictwa, do jego dzieciństwa, do jego pieluszek). Ach, jakiż wspaniały widok stanowi tych dwoje stojących na przeciw siebie i przepychających się nawzajem: ona go pcha do pieluszek, a on ją pcha do grobu, ach, jakiż wspaniały widok stanowi tych dwoje…).
Jaromil skapitulował; widział, że obie kobiety są rozpędzone jak lokomotywy i że nie jest w stanie stawić czoła ich potokowi wielosłowia; widział trzech mężczyzn koło lamp i kamery i wydawało mu się, że jest to szydercza publiczność, która zaczęłaby gwizdać przy każdym jego błędnym ruchu; dlatego mówił niemal szeptem, one natomiast odpowiadały mu głośno, aby je publiczność słyszała, bowiem obecność publiczności była dla nich korzystna, dla niego zaś niekorzystna. Powiedział więc, że się poddaje i zamierzał odejść; sprzeciwiły się jednak (i to znów kokieteryjnie), mówiąc, że powinien zostać; rzekomo będzie im przyjemnie, gdy będzie śledził ich pracę. Chwilami więc przyglądał się, jak kamerzysta rejestruje poszczególne fotografie z albumu, chwila mi zaś wychodził do swego pokoju i udawał, że czyta albo pracuje; w głowie kłębiły mu się splątane myśli; usiłował znaleźć jakieś dobre strony tej zgoła niedobrej sytuacji i przyszło mu do głowy, że instruktorka wymyśliła, być może, całe to filmowanie po to, by znowu się z nim spotkać; mówił sobie, że jego matka jest tu jedynie przeszkodą, którą trzeba cierpliwie obejść; starał się prędko uspokoić i zastanowić się, w jaki sposób mógłby teraz wykorzystać bzdurne filmowanie na swoją korzyść, czyli na to, by naprawić niepowodzenie, które dręczyło go od owej nocy, gdy nierozważnie opuścił mieszkanie instruktorki; usiłował przemóc wstyd i podpatrywał od czasu do czasu, jak idzie filmowanie, pragnąc, żeby choć raz powtórzyło się to ich zapatrzenie się w siebie, to nieruchome długie spojrzenie, które go w jej mieszkaniu tak oczarowało; ale instruktorka była tego dnia bardzo rzeczowa i zajęta pracą, tak że ich spojrzenia spotykały się rzadko i przelotnie; zaniechał więc tych prób, zdecydowany zaproponować instruktorce, że odprowadzi ją do domu po skończonej pracy.
Kiedy trzej mężczyźni nosili już do furgonetki kamerę wyszedł ze swego pokoju. I wtedy usłyszał, jak mama zwraca się do instruktorki:
– Chodź, odprowadzę cię. Zresztą, możemy jeszcze gdzieś wstąpić. W trakcie pracowitego popołudnia, podczas gdy był zamknięty w swoim pokoju, obie kobiety przeszły na ty! Kiedy to sobie uświadomił, poczuł się tak, jakby mu ktoś sprzątnął kobietę sprzed nosa. Chłodno pożegnał się z instruktorką, a gdy obie kobiety wyszły, wyszedł również i on, i z wściekłością kroczył szybko w stronę kamienicy, gdzie mieszkała ruda; nie było jej w domu; spacerował jakieś pół godziny koło domu w coraz czarniejszym humorze, aż w końcu zobaczył nadchodzącą dziewczynę; na jej twarzy malowało się radosne zaskoczenie, zaś na jego obliczu gniewne wyrzuty; dlaczego nie ma jej w domu? czemu nie pomyślała, że może przyjść? gdzież to się podziewa, że wraca do domu dopiero wieczorem'?
Jeszcze nie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, a już zdzierał z niej ubranie; a potem kochał się z nią i wyobrażał sobie, że leży pod nim kobieta o czarnych oczach; słyszał westchnienia swojej rudej; a ponieważ jednocześnie widział czarne oczy, wydawało mu się, że owe westchnienia należą do tych oczu i był tym tak poruszony, że kochał ją kilka razy z rzędu, ale nigdy nie dłużej niż parę sekund. Dla rudej dziewczyny było to tak niezwykłe, że się roześmiała; jednakże Jaromil był tego dnia szczególnie czuły na kpiny, a nie dostrzegł w śmiechu rudej przyjacielskiej pobłażliwości; poczuł się urażony i dał jej kilka policzków; rozpłakała się, a Jaromila ogarnęła niezmierna błogość; płakała, a on uderzył ją jeszcze parę razy; płacz dziewczyny, która płacze z naszego powodu, jest odkupieniem; to Jezus Chrystus, który za nas umiera na krzyżu; Jaromil przez chwilę napawał się łzami rudej, potem je całował, później uciszał ją i odchodził do domu poniekąd uspokojony. Kilka dni później filmowanie ciągnęło się dalej; znowu przyjechała furgonetka, wysiedli z niej trzej faceci (ta posępna publiczność), a wraz z nimi urocza dziewczyna, której westchnienia słyszał przedwczoraj w mieszkaniu rudej; naturalnie, była tu również matka, coraz młodsza, przypominająca instrument muzyczny, który dźwięczał, grzmiał, śmiał się, wymykał się orkiestrze i chciał grać solo.
Tym razem oko kamery miało być skierowane wprost na Jaromila; trzeba było ukazać go w rodzinnym otoczeniu, przy jego biurku, w ogródku (gdyż Jaromil podobno lubi ogródek, lubi grządki, trawnik, kwiaty); trzeba było pokazać go z mamą, która jak już powiedzieliśmy -
sama przedtem w długim ujęciu opowiadała o swym synu. Instruktorka posadziła ich na ławeczce w ogrodzie i zmuszała Jaromila, żeby sobie o czymś z mamą swobodnie rozmawiali; ćwiczenie swobody trwało godzinę, a mama ani na chwilę nie straciła dobrego humoru; ciągle coś mówiła (na filmie miało nie być słychać, o czym rozmawiają, na tle ich niemej rozmowy przez cały czas miał brzmieć mamy komentarz), a kiedy stwierdziła, że wyraz twarzy Jaromila jest niezbyt uprzejmy, zaczęła opowiadać mu o tym, że niełatwo jest być matką takiego chłopca jak on, takiego nieśmiałego samotniczego chłopca, który się ciągle wstydzi.
Potem wsadzili go do furgonetki i pojechali w kierunku owej romantycznej okolicy pod Pragą, gdzie według mamy przekonania Jaromil został poczęty. Mama była zanadto wstydliwa, by kiedykolwiek komukolwiek powiedzieć, dlaczego ten krajobraz jest dla niej taki drogi; nie chciała i zarazem chciała o tym powiedzieć i dlatego teraz z wymuszoną dwuznacznością mówiła przede wszystkim o tym, że właśnie ten krajobraz dla niej osobiście oznaczał zawsze krajobraz miłości. krajobraz miłosny:
– Zauważcie tylko, jak pofalowana jest tu ziemia, jak przypomina kobietę, jej zaokrąglenia, jej macierzyńskie kształty! Zwróćcie także uwagę na skały, błędne skały. sterczące tu samotnie! Czyż te skały, te sterczące, stojące, wznoszące się skały nie mają w sobie czegoś męskiego`? Czyż nie jest to krajobraz mężczyzny i kobiety? Czyż nie jest to erotyczny krajobraz?
Jaromil myślał o tym, żeby się zbuntować; chciał powiedzieć im, że ich film jest bzdurą; buntowała się w nim duma kogoś, kto wie, co znaczy dobry smak; byłby może w stanie urządzić mały niewymyślny skandal, albo w najgorszym razie uciec, tak jak to zrobił kiedyś na nadwełtawskim kąpielisku, tym razem jednak nie mógł; były tu czarne oczy instruktorki, a on był wobec nich bezsilny; bał się je po raz drugi utracić; te oczy zamykały mu drogę ucieczki.
W końcu przyprowadzono go pod jakąś wielką skałę, przed którą miał recytować swój ulubiony wiersz. Mama była w najwyższym stopniu poruszona. Jak dawno już tu nie była! Dokładnie w tym miejscu, gdzie dawno temu kochała się pewnego niedzielnego przedpołudnia z młodym inżynierem, dokładnie tutaj stał teraz jej syn; jak gdyby wyrósł tu po latach jak grzyb (ach, tak jakby w miejscu, gdzie rodzice wysypali nasienie, rodziły się dzieci jak grzyby!); matka była urzeczona widokiem tego pięknego, przedziwnego, nierzeczywistego grzyba, który drżącym głosem recytował wiersz o tym, że chciałby umrzeć w płomieniach. Jaromil czuł, że recytuje idiotycznie, ale nic nie mógł na to poradzić; powtarzał sobie w duchu, że nie jest żółtodziobem, że przecież wówczas, podczas owego wieczoru w milicyjnej willi, recytował pewnie i błyskotliwie; tym razem jednak nie mógł; ustawiony przed niedorzeczną skałą w niedorzecznym krajobrazie, w obawie, że w pobliżu znajdzie się jakiś prażanin na spacerze z psem lub z dziewczyną (spójrzcie, miał podobne zmartwienia, jak jego matka przed dwudziestoma laty!), nie potrafił się w ogóle skoncentrować i słowa, które mówił, wypowiadał z trudem i nienaturalnie.
Zmuszały go, żeby wciąż od nowa powtarzał swój wiersz, aż wreszcie zrezygnowały.
– Moje wieczne strachajło – westchnęła mama – nawet w gimnazjum bał się każdego egzaminu, ileż razy musiałam dosłownie wyganiać go do szkoły, ponieważ się bał! – Instruktorka powiedziała, że wiersz mógłby wyrecytować w postsynchronii jakiś aktor, tak że wystarczy może, gdy Jaromil, stojący pod skałą, będzie tylko bezgłośnie otwierać usta.
Zrobił tak.
– Na Boga – wołała do niego instruktorka już zniecierpliwiona. – Musi je pan otwierać dokładnie w zgodzie ze słowami swego wiersza, a nie ot tak tylko, jak się panu spodoba. Ten aktor musi to przecież nałożyć na ruchy pańskich ust! Stał więc Jaromil przed skałą, otwierał usta (posłusznie i dokładniej i kamera w końcu zaterkotała.
Jeszcze przed dwoma dniami stał na dworze przed kamerą w lekkim paletku, a dzisiaj musiał już włożyć zimowy płaszcz, szalik i kapelusz; spadł śnieg. Mieli się spotkać o szóstej przed jej domem. Była już jednak za kwadrans siódma, a ruda wciąż nie nadchodziła.
Spóźnić się chwilę, to nic poważnego, ale Jaromil, tylekroć urażony w ostatnich dniach, nie miał już siły znosić dalszego poniżenia; musiał spacerować koło domu na ulicy pełnej przechodniów, tak że wszyscy przechodzący obok mogli go widzieć, jak czeka na kogoś, kto się do niego nie spieszy, i w ten sposób wystawia swą porażkę na widok publiczny.
Bał się spojrzeć na zegarek, by ten nazbyt wymowny gest nie zdradził go przed całą ulicą, jako daremnie czekającego kochanka; podwinął sobie troszeczkę rękaw płaszcza i zatknął go pod zegarek, tak, by móc nań spoglądać całkiem niepostrzeżenie; gdy zauważył, że duża wskazówka przewędrowała kolejnych pięć minut z piętnastu brakujących do godziny siódmej, poczuł, że ogarnia go wściekłość; jak to jest, że on przychodzi zawsze przed umówioną godziną, a ona, głupsza i brzydsza, spóźnia się?
Przyszła wreszcie i napotkała kamienną twarz Jaromila. Poszli do jej pokoju, usiedli i dziewczyna zaczęła się tłumaczyć; była rzekomo u koleżanki. To było najgorsze, co mogła powiedzieć. Nic nie mogło jej usprawiedliwić, ale już najmniej jakaś koleżanka, która dla niego oznaczała samą kwintesencję błahości. Powiedział rudej, że doskonale rozumie wagę jej spotkania z koleżanką i dlatego proponuje jej, żeby do niej wróciła.
Dziewczyna wiedziała, że jest niedobrze; powiedziała, że miały z koleżanką bardzo ważną rozmowę; koleżanka rozstaje się z ukochanym; jest to ponoć bardzo smutne, koleżanka płakała, ruda musiała ją pocieszać i nie mogła odejść, zanim jej nie uspokoiła.
Jaromil powiedział, że to bardzo szlachetnie z jej strony, że suszyła łzy koleżance. Ale kto teraz będzie suszyć jej łzy, kiedy rozstanie się z Jaromilem, który nie ma zamiaru chodzić dłużej z dziewczyną, dla której idiotyczne łzy głupiej koleżanki znaczą więcej niż on? Dziewczyna zdawała sobie sprawę, że jest coraz gorzej; powiedziała Jaromilowi, że się przed nim tłumaczy, że jest jej przykro i że go przeprasza.
Było to jednak za mało, by nasycić jego urażoną ambicję; oświadczył, że jej tłumaczenia w niczym nie zmienią jego przekonania; to, co ruda nazywa miłością, żadną miłością nie jest; nie, zastrzegał się, nie jest to z jego strony żadna małostkowość, jeśli wyciąga tak daleko idące wnioski z epizodu na pozór banalnego; właśnie w takich drobiazgach uwidacznia się istota jej stosunku do niego; ta nieznośna swoboda, ta beztroska naturalność, z jaką odnosi się do Jaromila tak samo jak do koleżanki, do klienta w sklepie, do przechodnia na ulicy! Niech się już nigdy nie waży powiedzieć mu, że go kocha! Jej miłość jest tylko żałosną imitacją miłości!
Dziewczyna widziała, że już gorzej być nie może. Starała się przerwać pocałunkiem nienawistny smutek Jaromila; odtrącił ją od ust niemal brutalnie; wykorzystała to, by upaść na kolana i przycisnąć głowę do jego brzucha; Jaromil zawahał się przez chwilę, ale potem podniósł ją z ziemi i chłodno poprosił, żeby go nie dotykała.
Nienawiść, która uderzyła mu do głowy jak alkohol, była wspaniała i oczarowała go; oczarowała go tym bardziej, że odbita od dziewczyny wracała z powrotem i dotykała również jego samego; był to masochistyczny gniew, bowiem Jaromil dobrze wiedział, że odtrącając od siebie rudą dziewczynę, odtrąca jedyną kobietę, jaką posiada; czuł doskonale, że jego gniew jest nieuzasadniony i że jest w stosunku do dziewczyny niesprawiedliwy; ale może właśnie dlatego był jeszcze bardziej okrutny, ponieważ tym, co go pociągało, była przepaść; przepaść osamotnienia, przepaść samopotępienia; wiedział, że bez dziewczyny nie będzie szczęśliwy (będzie sam) ani zadowolony z siebie (będzie wiedział, że skrzywdził), ale ta świadomość była bezsilna wobec cudownego upojenia złością. Oświadczył dziewczynie, że to, co teraz powiedział, nie odnosi się tylko do tej chwili, ale na zawsze; nigdy już nie będzie chciał, by dotknęła go jej ręka.
Dziewczyna nie po raz pierwszy spotkała się z pełną rozżalenia złością, tudzież z zazdrością Jaromila; tym razem jednak słyszała w jego głosie wściekłe nieomal zdecydowanie; czuła, że Jaromil jest w stanie uczynić wszystko, by ukoić swój niezrozumiały gniew. Dlatego, niemal w ostatniej chwili, prawie na samej krawędzi przepaści, powiedziała: – Proszę cię, nie gniewaj się na mnie. Nie gniewaj się, że cię okłamałam. Nie byłam u żadnej koleżanki.
To go zmieszało.
– Więc gdzie byłaś?
– Ty się będziesz gniewać, ty go nie lubisz, ale ja nic na to nie poradzę, musiałam do niego pójść.
– U kogo byłaś?
– Byłam u brata. Tego, co u mnie mieszkał.
To go rozdrażniło.
– Cóż to macie ciągle za sprawy?
Nie gniewaj się, w ogóle nic dla mnie nie znaczy, w porównaniu z tobą jest dla mnie niczym, ale zrozum, to mimo wszystko jest mój brat, przecież razem wyrastaliśmy przez całych piętnaście lat. Wyjeżdża. Na długo. Musiałam się z nim pożegnać.
Sentymentalne pożegnanie z bratem było dla niego czymś obrzydliwym.
– Gdzież to może wyjeżdżać brat, że musisz się z nim żegnać tak długo, iż zaniedbujesz wszystko inne? Wyjeżdża na tydzień na delegację? Czy może na niedzielę na daczę?
Nie, nie wyjeżdża ani na daczę, ani na delegację; jest to coś znacznie poważniejszego i ona nie może tego Jaromilowi powiedzieć, gdyż wie, jak strasznie Jaromil by się gniewał.
– I ty to nazywasz miłością? Kiedy ukrywasz przede mną coś, z czym się nie zgadzam? Gdy coś przede mną taisz?
Tak, dziewczyna wie doskonale, że miłość oznacza absolutną szczerość; ale niechże ją zrozumie: boi się, po prostu się boi…
– Co to może być? Gdzieżby mógł wyjeżdżać brat, że boisz się mi o tym powiedzieć?
Czyżby Jaromil naprawdę się nie domyślał? Naprawdę nie potrafi odgadnąć, o co chodzi?
Nie, Jaromil nie potrafi tego odgadnąć; (w tej chwili jego gniew już tylko kuśtykał za jego ciekawością).
W końcu dziewczyna wyznała mu to: jej brat postanowił opuścić potajemnie, nielegalnie, bezprawnie ten kraj; pojutrze już będzie za granicą.
Jakże to? Brat chce opuścić naszą młodą socjalistyczną republikę? Brat chce zdradzić rewolucję? Brat chce zostać emigrantem? Czyżby nie wiedział, co to znaczy być emigrantem? Czyżby nie wiedział, że każdy emigrant automatycznie staje się pracownikiem obcych służb wywiadowczych, które chcą zniszczyć naszą ojczyznę?
Dziewczyna kiwała potakująco głową. Instynkt podpowiadał jej, że Jaromil znacznie łatwiej wybaczy zdradziecką ucieczkę brata, niż kwadrans spóźnienia: Dlatego kiwała głową i twierdziła, że zgadza się ze wszystkim, co mówi Jaromil.
– Jakie to ma znaczenie, że się ze mną zgadzasz? Miałaś mu to wyperswadować. Miałaś go zatrzymać! – Tak, odradzała to bratu; robiła wszystko, co mogła, aby mu to wyperswadować; przecież właśnie dlatego się spóźniła; teraz już chyba Jaromil rozumie, dlaczego się spóźniła; już teraz chyba będzie mógł jej przebaczyć.
O dziwo, Jaromil rzeczywiście powiedział, że wybacza jej spóźnienie; nie może jej jednak wybaczyć, że jej brat wyjeżdża za granicę. – Twój brat stoi po przeciwnej stronie barykady. Dlatego jest moim osobistym wrogiem. Jeżeli wybuchnie wojna, twój brat będzie strzelał do mnie, a ja do niego. Zdajesz sobie z tego sprawę?
Tak, zdaję – mówiła ruda dziewczyna i zapewniała Jaromila, że stoi zawsze tylko przy nim, przy nim i przy nikim innym.
– Jak to, stoisz przy mnie? Gdybyś rzeczywiście stała przy mnie, nie mogłabyś nigdy puścić brata za granicę!
– Co mogłam zrobić? Miałam go zatrzymać siłą?
– Miałaś natychmiast przyjść do mnie, a ja już bym wiedział, co robić. Ale ty zamiast tego kłamałaś. Wymyślałaś coś o swojej koleżance! Chciałaś mnie oszukać! A potem mówisz, że stoisz przy mnie.
Przysięgała, że naprawdę przy nim stoi i będzie stać w każdych okolicznościach.
– Gdyby to, co mówisz, było prawdą, wezwałabyś milicję!
Jak to milicję? Przecież nie mogłaby wezwać milicji na własnego brata! Tak przecież nie można!
Jaromil nie znosił sprzeciwu:
Jak to nie można? Jeżeli ty jej nie wezwiesz, zrobię to sam! Dziewczyna znowu powtarzała, że brat jest bratem i że nie może sobie wyobrazić, jak mogłaby wezwać na niego milicję.
– A więc brat znaczy dla ciebie więcej niż ja?
Pewnie, że nie znaczy, ale z tego przecież nie wynika, że miałaby go zadenuncjować.
– Miłość oznacza wszystko albo nic. Miłość jest pełna albo jej nie ma. Ja stoję tu a on po przeciwnej stronie. Ty musisz stać przy mnie, a nie gdzieś w środku pomiędzy nami. A jeśli stoisz przy mnie, musisz robić to, co robię ja, chcieć tego, czego chcę ja. Dla mnie los rewolucji jest moim własnym losem. Jeżeli ktoś występuje przeciwko rewolucji, występuje przeciwko mnie. A jeśli moi wrogowie nie są twoimi wrogami, to ty jesteś mym wrogiem.
Nie, nie, nie jest jego wrogiem; chce z nim we wszystkim tworzyć jedno; przecież ona też wie, że miłość oznacza wszystko albo nic. – Tak, miłość oznacza wszystko albo nic. Wobec prawdziwej miłości wszystko blednie, wszystko inne staje się niczym.
Tak, całkowicie się z tym zgadza, ona też czuje to dokładnie tak samo. – Ba, właśnie po tym poznaje się prawdziwą miłość, że jest głucha na to, co mówią inni. Ty jednak ciągle słuchasz tego, co ci ktoś mówi; wciąż masz kogoś na względzie i tymi względami depczesz potem po mnie.
Na Boga, nie chce go deptać, tylko boi się tego, że mogłaby wyrządzić bratu straszną krzywdę, że brat mógłby za to drogo zapłacić.
– A gdyby nawet za to zapłacił? Jeżeli za to zapłaci, zapłaci sprawiedliwie. A może się go boisz? Boisz się z nim rozstać? Boisz się rozstać z rodziną? Chcesz być do niej ciągle przyklejona? Gdybyś wiedziała, jak nienawidzę twej strasznej połowiczności, twej strasznej niezdolności do kochania!
Nie, to nieprawda, że nie jest zdolna do kochania; kocha go najbardziej, jak tylko potrafi.
– Tak, kochasz mnie najbardziej, jak tylko potrafisz – śmiał się. – Tylko że ty wcale nie potrafisz mnie kochać! Wcale nie potrafisz kochać! Znowu przysięgała mu, że to nieprawda
Mogłabyś beze mnie żyć? Przysięgała, że nie. – Mogłabyś żyć, gdybym umarł?
Nie, nie, nie.
Mogłabyś żyć, gdybym cię opuścił?
Nie, nie, nie, kręciła głową.
Czego jeszcze mógł chcieć? Jego gniew opadł i zostało po nim tylko wielkie poruszenie; ich śmierć była nagle z nimi; słodka, przesłodka śmierć, którą sobie poprzysięgli, gdyby jedno z nich zostało opuszczone przez drugiego. Powiedział głosem łamiącym się ze wzruszenia:
– Ja też nie mógłbym żyć bez ciebie.
Ona też powtarzała, że nie mogłaby bez niego żyć i nie żyłaby, i powtarzali sobie oboje to zdanie tak długo, aż zalała ich wielka fala oszołomienia; zdarli z siebie ubrania i kochali się; nagle poczuł pod ręką wilgoć łez na jej twarzy; to było wspaniałe; jeszcze nigdy nie przydarzyło mu się, by kobieta płakała z miłości do niego; łzy były dla niego tym, w co rozpuszcza się człowiek, gdy chce być nie tylko człowiekiem, gdy pragnie przekroczyć swój los; wydawało mu się, że w łzie człowiek ucieka ze swego materialnego losu, ze swych granic, zamienia się w dal i staje się nieskończonością. Ogromnie wzruszyła go ta wilgoć łez i naraz poczuł, że on też płacze; kochali się, a całe ich ciała oraz twarze były mokre, kochali się, a właściwie się rozpuszczali, ich wilgocie mieszały się i zlewały niczym dwie rzeki, płakali i kochali się i byli w tej chwili poza światem, byli niczym jezioro, które odbiło się od ziemi i wznosi się do nieba.
Potem, leżąc już spokojnie obok siebie, długo jeszcze głaskali się czule po policzkach; rude włosy dziewczyny sklejone były w zabawne pasemka, a twarz jej poczerwieniała; była brzydka i Jaromil przypomniał sobie swój wiersz, w którym napisał, że chce pić wszystko, co w niej jest, i jej dawne miłości, i jej brzydotę, i jej sklejone rude włosy, i brud jej piegów; głaskał ją i z rozczuleniem dostrzegał jej wzruszające ubóstwo; powtarzał jej, że ją kocha i ona powtarzała to samo.
A ponieważ nie chciał rozstawać się z tą chwilą absolutnego nasycenia, gdy oszołomiła go wzajemnie przyrzeczona śmierć, powiedział znowu:
– Naprawdę nie potrafiłbym bez ciebie żyć; nie potrafiłbym bez ciebie żyć.
– Tak, mnie też byłoby strasznie smutno, gdybym cię nie miała. Strasznie smutno. Drgnął:
– Więc jednak potrafisz sobie wyobrazić, że mogłabyś beze mnie żyć?
Dziewczyna w ogóle nie przeczuwała zastawionej pułapki:
– Byłoby mi okropnie smutno.
– Ale potrafiłabyś żyć?
– Cóż bym miała robić, gdybyś mnie opuścił? Ale byłoby mi okropnie smutno.
Jaromil zrozumiał, że stał się ofiarą nieporozumienia; ruda nie przyrzekła mu swej śmierci, a kiedy mówiła, że nie mogłaby bez niego żyć, traktowała to tylko jako miłosne schlebianie, ozdobny frazes, metaforę; nieszczęsna idiotka, w ogóle nie ma pojęcia, o co chodzi; obiecuje mu swój smutek, jemu, znającemu tylko absolutne miary, wszystko albo nic, życie lub śmierć. Pełen gorzkiej ironii pytał się jej: – Jak długo byłoby ci smutno? Dzień? Tydzień?
– Tydzień? – uśmiechnęła się cierpko. – Mój Ksawuszku, jaki tam tydzień… przytuliła się do niego, by dotykiem ciała dać mu do zrozumienia, że jej smutek trudno byłoby przeliczyć na zwykłe tygodnie. A Jaromil zastanawiał się, jaką wagę właściwie ma jej miłość? Parę, tygodni smutku, dobrze. A cóż to w ogóle jest smutek? Trochę złego nastroju, trochę tęsknoty. A cóż to jest tydzień smutku? Nikt przecież, nie jest w stanie tęsknić bezustannie. Byłaby smutna przez kilka minut przed południem, kilka minut wieczorem; ile to razem? Ile minut smutku waży jej miłość? Na ile minut smutku został oceniony? Wyobrażał sobie swoją śmierć i wyobrażał sobie jej życie, obojętne, niczym nie wzruszone, wesoło i obco pnące się nad jego niebytem.
Nie miał już ochoty wszczynać roznamiętnionego dialogu; słyszał jej głos, który pytał go, dlaczego jest smutny, lecz nie odpowiadał; odbierał czułość jej głosu jak nieskuteczny balsam.
Potem wstał i zaczął się ubierać; nie był już na nią zły; wciąż go pytała, czemu jest smutny, a on zamiast odpowiedzi głaskał ją tylko melancholijnie po twarzy. A potem spytał, patrząc jej prosto w oczy: – Na tę milicję chcesz iść sama?
Myślała, że ich cudowne kochanie uśmierzyło bezpowrotnie jego złość wobec brata; była zaskoczona pytaniem i nie umiała na nie odpowiedzieć.
Ponownie (smutno i obojętnie) zapytał:
– Pójdziesz sama na milicję?
Coś tam wyjąkała; chciała odwieść go od jego zamysłu, a jednocześnie bała się to powiedzieć wprost; wykrętność tego jąkania była wszakże widoczna, toteż Jaromil powiedział:
– Rozumiem cię, że nie chcesz tam iść, sam to załatwię – i pogłaskał ją (współczująco, smutno, z rozczarowaniem) po twarzy.
Była zmieszana i nie potrafiła nic powiedzieć. Pocałowali się i Jaromil wyszedł.
Rano obudził się już po wyjściu mamy. Wczesnym rankiem, gdy jeszcze spał, położyła mu na jego krześle koszulę, krawat, spodnie, marynarkę i, oczywiście, gacie. Nie można było zburzyć tego od dwudziestu lat panującego zwyczaju i Jaromil ciągle go biernie przyjmował. Ale tego dnia, kiedy zobaczył ułożone jasnobeżowe gacie z tymi szerokimi pałętającymi się nogawkami, z wielkim rozporkiem na brzuchu, głośno niemal prowokującym do siusiania, ogarnęło go święte oburzenie.
Tak, wstał tym razem w taki sposób, jak się wstaje, by rozpocząć wielki i decydujący dzień. Wziął gacie i przyglądał im się, trzymając je w wyciągniętych rękach; przyglądał im się uważnie i z czułą nieomal nienawiścią; potem włożył koniec nogawki do ust i zacisnął zęby; tę samą nogawkę złapał prawą ręką i szarpnął gwałtownie; usłyszał odgłos rozdzieranego materiału; odrzucił potargane gacie na ziemię, pragnąc, żeby tam zostały i żeby zobaczyła je mama.
Potem włożył żółte spodenki, włożył przygotowaną koszulę, krawat, spodnie, marynarkę i wyszedł z domu.
Oddał na portierni dowód osobisty (,jest to konieczne, jeśli ktoś chce wejść do wielkiego gmachu, będącego siedzibą Służby Bezpieczeństwa) i stąpał w górę po schodach. Patrzcie na niego, jak kroczy, jak waży każdy krok! Idzie, jakby na barkach niósł cały swój los; idzie w górę po schodach, jak gdyby wspinał się nie tylko na wyższe piętro budynku, ale także na wyższe piętro własnego życia, skąd zobaczy to, czego dotąd nie widział.
Wszystko mu sprzyjało; gdy wszedł do kancelarii, zobaczył twarz szkolnego kolegi i była to twarz przyjaciela; uśmiechała się radośnie na jego powitanie; była mile zaskoczona; była wesoła.
Syn woźnego oświadczył, iż jest bardzo szczęśliwy, że Jaromil przyszedł go odwiedzić, i w duszy Jaromila rozgościła się błogość. Usiadł na podsuniętym krześle i po raz pierwszy naprawdę poczuł, że siedzi tu naprzeciw swego szkolnego kolegi, jak mężczyzna naprzeciw mężczyzny; jak równy naprzeciw równego; jak szorstki naprzeciw szorstkiego.
Przez chwilę tak sobie gwarzyli, jak gwarzą ze sobą koledzy, ale dla Jaromila była to tylko łagodna uwertura, podczas której cieszył się niecierpliwie na podniesienie kurtyny.
– Chcę cię o czymś bardzo ważnym zawiadomić – powiedział potem poważnym głosem. – Wiem o człowieku, który w najbliższym czasie chce uciec za granicę. Musimy coś z tym zrobić.
Syn woźnego spoważniał i postawił Jaromilowi kilka pytań. Jaromil odpowiedział na nie szybko i dokładnie.
– To bardzo poważna sprawa – oświadczył syn woźnego. – Nie mogę tego sam załatwić.
Zaprowadził potem Jaromila długim korytarzem do innego biura, gdzie przedstawił go starszemu mężczyźnie w cywilnym ubraniu; przedstawił go jako swego przyjaciela, tak że ów starszy mężczyzna też się do Jaromila przyjacielsko uśmiechnął; zawołali maszynistkę i spisali protokół; Jaromil musiał wszystko dokładnie opowiedzieć: jak się nazywa jego dziewczyna; gdzie pracuje; ile ma lat; skąd ją zna; jaka jest jej rodzina; gdzie pracował jej ojciec, jej bracia, jej siostry; kiedy powiadomiła go o przygotowywanej ucieczce brata; kim jest ten brat; co Jaromil o nim wie.
Jaromil wie o nim dużo, dziewczyna często mu o nim opowiadała; to jest właśnie powód, dla którego całą sprawę uważał za bardzo ważną i spieszył się, by swych towarzyszy, swych współbojowników, swych przyjaciół na czas powiadomić. Brat nienawidzi mianowicie naszego ustroju; jakież to smutne! Pochodzi z całkiem skromnej, ubogiej rodziny, ale ponieważ pracował kiedyś jako kierowca u pewnego burżuazyjnego polityka, jest na życie i na śmierć związany z ludźmi, którzy knują intrygi przeciwko naszemu państwu; tak, to może poświadczyć z absolutną pewnością, ponieważ jego dziewczyna tłumaczyła mu poglądy brata bardzo dokładnie; byłby gotów strzelać do komunistów; Jaromil potrafi sobie doskonale wyobrazić, co będzie robić ów człowiek, gdy wyjedzie na emigrację; Jaromil wie, że jego jedyną pasją jest zniszczenie socjalizmu. Z męską rzeczowością wszyscy trzej mężczyźni podyktowali maszynistce protokół, po czym starszy mężczyzna powiedział synowi woźnego, żeby prędko poszedł załatwić, co trzeba. Gdy zostali sami w pokoju, podziękował Jaromilowi za jego przysługę. Powiedział mu, że jeśli cały naród będzie tak czujny jak on, nasza socjalistyczna ojczyzna będzie bezpieczna. Powiedział również, że cieszyłby się, gdyby to ich spotkanie nie było ostatnim. Jaromil z pewnością sam dobrze wie, ilu wrogów ma wszędzie nasze państwo; Jaromil obraca się na wydziale wśród studentów, a może zna także jakichś ludzi z kręgów literackich. Tak, wiemy, że są to w większości uczciwi ludzie; ale znajduje się między nimi również wielu takich, co szkodzą.
Jaromil patrzył z zachwytem w twarz milicjanta; wydawała mu się piękna; była poorana głębokimi zmarszczkami i świadczyła o ciężkim, męskim życiu. Tak, on, Jaromil, też bardzo by się cieszył, gdyby ich spotkanie nie było ostatnim. Nie pragnie niczego innego; wie, gdzie jest jego miejsce. Podali sobie ręce i Jaromil wyszedł z gmachu milicji na mroźne słoneczne przedpołudnie. Spojrzał na chmury wznoszące się nad dachami miasta. Wciągnął do płuc zimne powietrze i czuł się przepełniony męskością, która przedzierała się wszystkimi porami jego ciała na zewnątrz i chciała śpiewać.
Początkowo zamierzał iść prosto do domu, usiąść przy biurku i pisać wiersze. Po kilku krokach zawrócił jednak; nie chciał być sam. Wydawało mu się, że jego rysy w ciągu minionej godziny stwardniały, krok stał się pewniejszy, głos bardziej szorstki, i pragnął być widzianym w tej przemianie. Poszedł na wydział i wdawał się ze wszystkimi w rozmowę. Nikt mu wprawdzie nie powiedział, że jest inny niż był, ale słońce wciąż świeciło, a nad kominami miasta unosił się ciągle nie napisany wiersz. Poszedł do domu i zamknął się w swym pokoiku. Zapisał kilka kartek papieru, ale nie był zbyt zadowolony. Odłożył więc pióro i przez chwilę marzył; marzył o tajemniczym progu, który musi przekroczyć chłopiec, by stać się mężczyzną; zdawało mu się, że zna nazwę tego progu; nie była to miłość; ten próg nazywał się obowiązkiem. O obowiązku trudno jest pisać wiersze; jaką wyobraźnię ma rozbudzić to surowe słowo? Jaromil wiedział jednak, że właśnie wyobraźnia rozbudzona przez to słowo, będzie nowa, niebywała, niespodziewana; nie miał zresztą na myśli obowiązku w dawnym rozumieniu, jako czegoś narzuconego z zewnątrz, lecz obowiązek, który człowiek sam sobie stwarza, swobodnie wybiera, obowiązek, który jest dobrowolny i stanowi powód śmiałości i dumy człowieka.
Te rozmyślania napełniały Jaromila pychą, bowiem z ich pomocą szkicował swój własny i zupełnie nowy portret. Znowu zapragnął być widziany w swej cudownej metamorfozie i pospieszył do rudej dziewczyny. Było już koło szóstej, sądził więc, że zastanie ją w domu. Gospodarz oświadczył mu jednak, że dotąd nie wróciła ze sklepu. Ponoć już pół godziny temu szukali jej tu jacyś dwaj panowie i musiał im oznajmić, że jego podnajemczyni dotychczas nie wróciła.
Jaromil miał aż nazbyt dużo czasu, przechadzał się więc tam i z powrotem po ulicy, na której mieszkała ruda. Po pewnym czasie zauważył dwóch mężczyzn, spacerujących tam i z powrotem, tak samo jak on; Jaromil pomyślał, że są to, być może, ci dwaj, o których mówił gospodarz; potem zobaczył, że z przeciwnej strony nadchodzi ruda dziewczyna. Nie chciał, żeby go zobaczyła; wszedł do bramy jednego z domów i patrzył, jak jego dziewczyna szybkim krokiem zmierza do swej kamienicy i znika w niej. Potem dostrzegł obydwu mężczyzn wchodzących za nią. Poczuł niepewność i nie miał odwagi ruszyć się z miejsca. Mniej więcej po minucie wyszli z domu wszyscy troje; dopiero teraz zauważył, że nie opodal domu stało auto; obaj mężczyźni wsiedli do niego razem z dziewczyną i odjechali.
Jaromil zrozumiał, że dwaj panowie są najprawdopodobniej milicjantami; oprócz lodowatego strachu, poczuł także pokrzepiające zdumienie, że to, co zrobił rano, było prawdziwym czynem, w wyniku którego sprawy poszły w ruch.
Nazajutrz pospieszył do dziewczyny, by zastać ją zaraz po powrocie z pracy. Gospodarz powiedział mu jednak, że od tej pory, gdy ją zabrali ci dwaj panowie, ruda do domu nie wróciła.
Bardzo go to poruszyło. Następnego dnia rano poszedł znowu na milicję. Syn woźnego nadal zachowywał się wobec niego po przyjacielsku, uścisnął mu rękę, wesoło się uśmiechał, a kiedy Jaromil zapytał go, co jest z jego dziewczyną, która dotychczas nie wróciła do domu, powiedział mu, żeby się nie martwił.
– Naprowadziłeś nas na bardzo ważną sprawę. Musimy im porządnie popatrzeć na rączki – i wieloznacznie się uśmiechnął.
I znowu wychodził Jaromil z gmachu milicji na mroźne słoneczne przedpołudnie i znów odetchnął lodowatym powietrzem i czuł się wielki i napełniony losem. A jednak było to coś innego niż przedwczoraj. Dopiero dzisiaj pomyślał mianowicie, że swoim czynem wkroczył do tragedii. Tak, dosłownie tak mówił do siebie, gdy schodził po szerokich schodach na ulicę; wkraczam do tragedii. Wciąż słyszał tę żartobliwą pogróżkę: musimy im porządnie popatrzeć na rączki, i słowa te rozbudziły jego wyobraźnię; uświadomił sobie, że jego dziewczyna jest teraz w rękach obcych mężczyzn, że jest zdana na ich łaskę i niełaskę, że jest w niebezpieczeństwie i że kilkudniowe przesłuchanie na pewno nie jest niczym przyjemnym; przypomniał sobie również o tym, co opowiadał mu jego szkolny kolega o czarnowłosym Żydzie i o twardej surowości swej pracy. Wszystkie te myśli i wyobrażenia napełniały go jakąś słodką, pachnącą i wzniosłą materią, tak że wydawało mu się, że rośnie i że kroczy ulicami jak poruszający się monument smutku.
A potem przyszło mu na myśl, że już wie, dlaczego przed dwoma dniami zapisał kilka kartek papieru wierszami, które nie były nic warte. Przecież dwa dni temu właściwie nie wiedział jeszcze wcale, co zrobił. Dopiero dzisiaj rozumie swój własny czyn, samego siebie i swój los. Przed dwoma dniami chciał pisać wiersze o obowiązku, ale dzisiaj wie więcej: chwała obowiązku wykwita z rozciętej głowy miłości.
Jaromil szedł po ulicach oszołomiony własnym losem. Potem przy szedł do domu i znalazł tam list. Bardzo bym się cieszyła, gdyby Pan w przyszłym tygodniu, tego i tego dnia, przyszedł na mały wieczorek, gdzie spotka Pan towarzystwo, które powinno być Panu miłe. Podpisana była instruktorka.
Chociaż zaproszenie niczego konkretnego nie obiecywało, Jaromil ogromnie się z niego ucieszył, było bowiem dowodem tego, że instruktorka nie jest jeszcze straconą okazją, że ich historia nie jest zakończona, że gra będzie się toczyć dalej. I do głowy wdzierała mu się osobliwa, niejasna myśl, że jest w tym jakiś głębszy sens, skoro list przyszedł; właśnie tego dnia, gdy zrozumiał tragizm swej sytuacji; napełniało go nieokreślone, lecz pokrzepiające uczucie, że wszystko to, co w ostatnich dwóch dniach przeżył, kwalifikowało go nareszcie do tego, aby mógł stanąć twarzą w twarz błyskotliwej urodzie instruktorki i na jej wieczorek towarzyski wkroczyć pewny siebie, bez tremy, jak mężczyzna. Czuł się wspaniale, jak nigdy przedtem. Czuł, że jest pełen wierszy i usiadł przy biurku. Nie, nie można przeciwstawiać sobie miłości i obowiązku, myślał, to jest właśnie przestarzałe rozumienie problemu. Miłość czy obowiązek, kochanka czy rewolucja, nie, nie, to nie to. Nie wciągnął rudej w niebezpieczeństwo dlatego, że miłość dla niego nic nie znaczy; przecież właśnie Jaromil pragnie, żeby świat jutra był światem, w którym ludzie będą kochać się bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Tak, tak to wygląda: Jaromil pchnął w niebezpieczeństwo swoją dziewczynę właśnie dlatego, że ją kochał bardziej, niż inni mężczyźni kochają swe kobiety; właśnie dlatego, że wie, co to miłość i przyszły świat miłości. To, oczywiście, straszne, poświęcić jedną konkretną kobietę (rudą, piegowatą, drobniutką i gadatliwą) dla przyszłego świata, ale może to właśnie jest jedyną wielką tragedią naszych dni, godną wielkich strof, godną wielkiego wiersza! Siedział przy biurku i pisał, to znowu wstawał zza biurka i chodził po pokoju, i wydawało mu się, że to, co pisze, jest najlepsze ze wszystkiego, co do tej pory napisał. Był to upojny wieczór, upojniejszy niż wszystkie miłosne wieczory, jakie tylko potrafił sobie wyobrazić; był to upojny wieczór, chociaż spędzał go sam w swym dziecięcym pokoju; mama była w sąsiednim pomieszczeniu i Jaromil zupełnie zapomniał, że się kiedyś na nią gniewał; gdy zapukała do drzwi jego pokoju, żeby zapytać go, co robi, zwrócił się do niej czule "mamusiu" i poprosił, by życzyła mu spokoju i skupienia, ponieważ "piszę dziś największy wiersz mojego życia". Mama uśmiechnęła się (macierzyńsko, taktownie, ze zrozumieniem) i życzyła mu spokoju.
Potem położył się do łóżka i pomyślał, że w tej chwili jego dziewczyna jest otoczona samymi mężczyznami: milicjantami, śledczymi, dozorcami; że mogą z nią robić, co chcą; że patrzą, jak przebiera się w więzienne ubranie; że dozorca obserwuje przez okienko w drzwiach celi, jak siada na kuble i siusia.
Nie bardzo wierzył w te skrajne możliwości (chyba ją tylko prze- słuchają i szybko wypuszczą), ale fantazji nie można upilnować; wciąż na nowo wyobrażał ją sobie, jak siedzi w celi na kuble, a obcy mężczyzna obserwuje ją, i jak z niej przesłuchujący zdzierają ubranie; ale coś go niepokoiło: przy tych wszystkich wyobrażeniach nie odczuwał zazdrości! Musisz być moja, i umrzeć chociażby w męczarniach, jeśli tego zechcę leci okrzyk Keatsa przez stulecia. Dlaczego Jaromil miał być zazdrosny, Ruda należy teraz do niego bardziej niż kiedykolwiek indziej jej los jest jego wytworem; to jego oko obserwuje ją, gdy siusia do kubła; to jego ręce dotykają ją rękami dozorców; jest jego ofiarą, jego dziełem, jego, jego, jego, jego.
Jaromil nie jest zazdrosny; zasnął tego dnia snem mężczyzny.