8. MOJE POTRÓJNE JA

W grę wchodziły cztery dni, od dziesiątego do trzynastego grudnia. W czasie tych czterech dni Brama została (czy też zostanie) użyta sześć razy.

Po raz pierwszy dziesiątego, kiedy wkroczyłam do nowojorskiego motelu.

Za drugim razem był to właściwie szereg starannie zaplanowanych wejść od popołudnia do wczesnych godzin nocnych jedenastego grudnia, podczas lotu obu samolotów. Oba te okresy były teraz dla nas zamknięte. Nie miało to znaczenia, gdyż dotyczyło czasu przed zgubieniem paralizatora.

Samoloty zderzyły się o dwudziestej pierwszej jedenaście czasu pacyficznego. Pierwsza biała plama czasowa po tej katastrofie występuje od ósmej do dziewiątej rano następnego dnia, czyli dwunastego grudnia. Postanowiliśmy nazwać to Oknem A, ponieważ był to pierwszy okres, do którego nie wysłaliśmy jeszcze Bramy, co znaczyło, że kiedyś wyślemy.

Drugie okno, które wykazując duży brak wyobraźni nazwaliśmy Oknem B, przypadało później tego samego dnia, od drugiej do czwartej po południu. Okno C było długie. Zaczynało się o dziewiątej wieczorem dwunastego i ciągnęło się do dziesiątej rano dnia następnego.

Okno D było oknem paradoksu. Zbiegało się z wizytą Smitha w hangarze nocą trzynastego.

Każde z tych okien miało swoje wady i zalety.


A znajdowało się w takiej odległości od paradoksu w głąb czasu, że Smith nie miał jeszcze szans, żeby coś zwęszyć. Zgodnie z naszymi badaniami w czasie Okna A prawie wszystkie szczątki obu samolotów znajdowały się w hangarze. Gdybyśmy wykorzystali to okno, próbowalibyśmy odnaleźć paralizator przed sortowaniem szczątków. Gdyby nam się udało, oznaczałoby to koniec kłopotów.

Okno B zapowiadało się najmniej obiecująco. W tym czasie prawdopodobnie odbywało się pierwsze przesłuchanie nagrania z kabiny załogi Boeinga 747. Uznałam, że wyprawię się tam, jeżeli i kiedy zawiedzie moja pierwsza opcja, gdyż B nadal oznaczało minimalną interwencję.

Co do Okna C…

Tylko ja’czytałam list z kapsuły czasu i już na tak wczesnym etapie przygotowań nabrałam lęku do C. Nie wiem dlaczego, ale czułam się okropnie na myśl o spędzeniu nocy w Oakland. „Powiedz mu o dziecku. To tylko pustak”.

Dziękuję, nie.

Coventry przekonywał do D. Brać byka za rogi, to było jego podejście. Zastanawiałam się, czy zaczął się widzieć w roli Larsa Łu-pacza Głów, już nie historyka, lecz człowieka czynu. I zastanawiałam się, czy myślałby tak samo, gdyby to on miał przejść w tamte czasy i stawić czoło groźbie paradoksu.

Jeszcze raz dziękuję.

Ja opowiedziałam się za A i opowiadając się twardo i często, postawiłam na swoim. Potem uznałam, że ekspedycja winna być jak najmniej liczna, to jest jednoosobowa. Coventry musiał przyznać mi rację. Kiedy manipulujesz przy strumieniu czasu, im delikatniej to robisz, tym lepiej.

A kiedy chcesz, żeby robota była wykonana należycie, możesz posłać tylko jedną osobę. Siebie.

Przy tempie dwustu lat na godzinę mieliśmy na rozwiązanie problemu nieco ponad osiem dni. Nie było to zbyt wiele. Z drugiej strony było tego tyle, że postanowiłam wykorzystać wszystkie dostępne mi środki. Dlatego zamiast przeskoczyć przez Bramę do ranka dwunastego grudnia i grzebać w odpadkach, postanowiłam się nieco podedukować.

Było to dziesięć godzin dobrze spędzonych.

Trzy cybernetyczne pamięci wszczepione w mój mózg zostały zapełnione danymi. Wielki K. wziął wszystko ze swojej pamięci na temat dwudziestego wieku do początku lat osiemdziesiątych i przekazał to moim mózgowym mikroprocesorom.

Nie powinnam wyśmiewać się ze zdolności umysłowych mieszkańców dwudziestego wieku. Robili to, co mogli, z tym, co mieli. W ciągu pięciuset stuleci mózg ludzki rozwinął się niewiele: mogłam nauczyć się języka w sposób konwencjonalny w ciągu dwóch dni, ale zmiana jakościowa była znikoma. Dobrym porównaniem mogą być czasy w biegu na jedną milę. Kiedyś granica czterech minut wydawała się nieosiągalna. Później przekraczanie jej stało się normą i biegacze atakowali trzy i pół minuty. Ale nikt nie planował przebiegnięcia mili w równe dwie minuty.

Tymczasem przebycie mili w jedną sekundę nie jest problemem, jeżeli się dysponuje silnikiem odrzutowym.

W podobny sposób nauczenie się języka suahili w ciągu jednej minuty lub pochłonięcie zawartości całej biblioteki w ciągu godziny nie jest wielką sztuką, jeżeli się ma wbudowane w głowę odpowiednie urządzenia do przechowywania i sortowania danych.

To wspaniałe narzędzie. Człowiek uczy się płynnego, idioma-tycznego języka i otrzymuje rozległy kontekst kulturalny.

Trzy miniaturowe krystaliczne pamięci wessały encyklopedię, prasę, filmy, programy telewizyjne, mody, fantazje i przesądy z równą łatwością. Kiedy skończyłam, miałam wiedzę o dwudziestym wieku w małym palcu. Mogłam czuć się w latach osiemdziesiątych zupełnie swobodnie.

Jak każde narzędzie, taki cybernetyczny dopalacz ma swoje słabe strony. Jest lepszy w języku i faktach niż w rozpoznawaniu obrazów. Nie potrafiłabym na przykład spojrzeć na strój i tak jak ktoś miejscowy określić dziesięciolecie, z którego pochodzi. Mogłam poruszać się w dwudziestym wieku z pewną swobodą, ale gdybym posiedziała tam odpowiednio długo, na pewno palnęłabym jakieś anachroniczne głupstwo.

Ale co może się zdarzyć w ciągu jednej godziny?

Dzień był okropny. Całą noc padało i jedynym powodem do radości w tym dniu było to, że wreszcie deszcz ustał-. Niestety, razem z nim odeszła pokrywa chmur i, co gorsza, opad wymył prawie cały smak z powietrza. Niebo było ogromne, nieziemsko błękitne i oddalone o miliard mil. Słońce świeciło tak jasno, że nie mogłabym na nie spojrzeć, nie ryzykując uszkodzenia siatkówek. Jakby nie było dość, że lało się z niego niezdrowe promieniowanie. Jak ci ludzie mogli żyć z takim czymś wiszącym im nad głową? A powietrze było tak mdłe i czyste, że widziałam powiat Marin.

Słowa są zabawne. Uświadomiłam sobie, że właśnie opisałam coś, co ludziom z dwudziestego wieku wydawało się pięknym porankiem. Rześki chłodek, czyste powietrze, dużo zdrowego słońca, doskonała widoczność.

A ja stałam tam, nie mogąc złapać tchu i czując się naga pod tym okropnym niebem.

Kłopoty z oddychaniem w dziewięćdziesięciu procentach wynikały ze zdenerwowania, mimo to poczułam się znacznie lepiej po użyciu inhalatora, który przytomnie zabrałam. Gdyby skorzystał z niego ktokolwiek inny, czekałaby go przykra niespodzianka. Zawarte w nim związki chemiczne zabijają karaluchy i zostawiają plamy na nierdzewnej stali.

Brama wyrzuciła mnie przy wschodniej ścianie gigantycznego stalowego hangaru, w którym składowano szczątki obu samolotów. Tak przynajmniej mówiła teoria. Obeszłam róg i przez otwarte drzwi zajrzałam do środka. Stały tam dwa PSA 727, a wokół nich kręciła się kupa mechaników.


Niedobrze. Oznaczało to zaburzenie strumienia czasu. Rozejrzawszy się i określiwszy strony świata, stwierdziłam, że właściwy hangar znajduje się w odległości ćwierć mili.

Taka pomyłka w drugą stronę oznaczałaby wyrzucenie mnie do zatoki. Oczywiście zawsze pozostawał jeszcze jeden kierunek: mogłam wyjść ćwierć mili nad lotniskiem…

Było to długie ćwierć mili. Czułam się jak mrówka na talerzu. Nic tylko bezkresny beton, jeszcze mokry po nocnym deszczu, i to nieskończone okropne niebo. Myślicie może, że po pięciuset stuleciach znaleźliśmy pigułkę na agorafobię.

W hangarze natychmiast zauważyłam dwie kobiety ubrane tak jak ja. To dodało mi otuchy, znajdowałam się na znajomym gruncie. Spędziłam dużo czasu na udawaniu jednej z tych umundurowanych kobiet. Obserwowałam je uważnie, żeby się zorientować, co robią, i okazało się to wielce prozaiczne. Robotnicy zbierający szczątki pracowali przez całą noc i większość z nich nie miała nawet chwili najedzenie. Dlatego United przysłało kilka stewardes, żeby rozdawały kawę i pączki. No, w tym miałam spore doświadczenie. Przechwycanie pasażerskiego odrzutowca składa się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z podawania kawy i w jednym procencie z przechwytywania.

Znalazłam stół, na którym ustawiono maszynkę do kawy, i wymieniłam kilka uprzejmości z obsługującą ją kobietą. Z miejsca uznała mnie za osobę, za którą się podawałam. Wzięłam tacę, ustawiłam na niej tuzin styropianowych kubków, napełniłam je, zgarnęłam garść torebek z cukrem, parę śmietanek w proszku i ruszyłam w obchód.

W każdym razie starałam się sprawiać wrażenie, że roznoszę kawę. Szybko zorientowałam się, że jedna kobieta może sobie dać radę z pracą, do której United przydzieliło trzy. Nic zaskakującego, od czasów, kiedy ludzie żyli w lepiankach, przyjęła się zasada, że trzeba przynajmniej trzech osób, żeby coś zrobić: jedna do roboty, jedna do kierowania i jedna do dawania dobrych rad. Widziałam to podczas polowania na mamuty w roku czterdziestotysięcznym przed Chrystusem i widziałam to na statkach międzygwiezdnych. Mogłabym wpaść w tarapaty, gdyby nie inna powszechna ludzka cecha. Jeżeli sprawiasz wrażenie osoby zajętej, która wie, co robi, najprawdopodobniej nikt cię nie zaczepi.

Zabrałam się więc do pracy. W ciągu pierwszych dwudziestu minut wydałam jeden kubek kawy i omal nie pozbyłam się jednego pączka, ale facet w końcu się rozmyślił. Pewnie po tym, co widział tego ranka, zastanawiał się, czy w ogóle będzie jeszcze kiedyś jadł.

Ilekroć miałam okazję, zerkałam na zegarek. Był to tym razem cyfrowy Seiko, nie bardziej autentyczny niż dolary w mojej torebce. Miał wbudowany wskaźnik, który powinien kierować się na przeciek energii z uszkodzonego paralizatora.

Między stosami szczątków pozostawiono przejścia, niektóre tak szerokie, że mogła nimi przejechać ciężarówka, zresztą strumień ciężarówek nadciągał nieustannie z Livermore przez cały czas, kiedy tam byłam, i około pięćdziesięciu ludzi było stale zatrudnionych przy ich rozładunku. Dwóch czy trzech mężczyzn kierowało selekcją szczątków na kilka kategorii: elementy kadłuba, silnik, elektronika, hydraulika i tak dalej. Wydzielono też obszar na wyposażenie wnętrz, głównie wypalone skorupy foteli.

Widać było dużo kolorowych papierów i folii, na ogół nadpalonych po brzegach. Musiałam sięgnąć do mojej cybernetycznej pamięci, żeby się zorientować, że są to pozostałości gwiazdkowych prezentów. Widziałam nowe ubrania, niektóre wciąż w foliowych opakowaniach, oraz ozdobnie zapakowane paczuszki. W jednym miejscu leżał stos zwęglonych dziecięcych zabawek.

Wydzielono też miejsce, największe jak dotychczas, na kategorię szczątków, które najprościej można by określić jako nie wiadomo co.

Zajmowało to chyba z akr powierzchni i mój zegarek wskazywał, że paralizator jest gdzieś tam.


Stały tu duże foliowe worki na śmiecie. Z części przewróconych worków wysypała się zawartość i sama miałabym trudności z określeniem, co to jest. Niewykluczone, że znajdowały się tam nawet jakieś kawałki pasażerów. Widocznie robotnicy chodzili po miejscu katastrofy zbierając wszystko, co nie powinno się znajdować na pastwisku, i jeżeli nie wiedzieli, co to jest, zwalali znalezisko tutaj do późniejszej selekcji.

Naliczyłam sto worków, a nie doszłam jeszcze dalej jednej czwartej sektora.

Starałam się wymyślić jakieś usprawiedliwienie, dlaczego grzebię w workach, ale nic mi nie przychodziło do głowy. Nadal nie wiem, co by tu można wymyślić. Gdybym miała choć z dziesięć osób i pięć albo sześć godzin na poszukiwania, pewnie bym znalazła ten paralizator. Tymczasem miałam trzydzieści minut, siebie i tylko siebie oraz stupięćdziesięcioosobową zaciekawioną widownię. (Czego tam szukasz, mała? Pamiątek? Palców z pierścionkami? Najważniejszego przedmiotu w całym wszechświecie?)

— Chętnie skorzystam z tej kawy…

Kawa? A, prawda, jestem tutaj, żeby częstować kawą. Odwróciłam się ze starannie wyliczonym uśmiechem i zobaczyłam jego.

Billa Smitha. Gwiazdę przedstawienia.

Czas jest podstawowym materiałem w moim zawodzie i nie powinnam już być zaskoczona figlami, które potrafi płatać, jednak ta chwila była bardzo podobna do niewiele wcześniejszej, kiedy kula terrorysty trafiła mnie w ramię. Czas stanął w miejscu i chwila stała się wiecznością.

Pamiętam strach. Byłam aktorką, grającą na scenie przed najważniejszą publicznością w moim życiu, i zapomniałam roli. Byłam oszustką, każdy to widział, nie mogłam uciec przed demaska-cją. Byłam żałosnym monstrum ukrywającym się w oszukańczym skórokombinezonie, stworem z niewyobrażalnej przyszłości. Cały świat opierał się na tym jednym człowieku i na tym, co z nim albo jemu zrobię, a oto miałam się do niego odezwać i podać kubek kawy jak jakiemuś zwykłemu śmiertelnikowi.


A jednocześnie taki właśnie był. Dobrze znałam Billa Smitha: rozwód, rozwijający się wrzód, problem alkoholowy i tak dalej. Czytałam jego biografię od dzieciństwa w Ohio przez szkołę lotniczą marynarki, lądowania na lotniskowcu, lotnictwo cywilne i praca u Boeinga, kolejne awanse w Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu i wcześniejsza emerytura, aż wreszcie wypadek na łodzi, w którym zginie.

I to było bolesne. Wiedziałam, jak ten człowiek zginie. Jeżeli moja misja się powiedzie, jeżeli zdołam zawrócić bieg wydarzeń na tory, które strumień czasu zaakceptuje, na drogę przeznaczenia, to Bili Smith będzie kontynuował swój powolny upadek. Będzie sam siebie zabijał, aż śmierć stanie się wyzwoleniem.

Po raz pierwszy dla mnie baran uzyskał nazwisko iibiografie. I krzywy, zmęczony uśmiech.

Odwróciłam się, popatrzyłam na niego może przez sekundę i zaczęłam się oddalać. — Hej, a co z kawą? Szłam coraz szybciej. Prawie biegłam.

W swojej pracy z Bramą popełniałam różne błędy. Zdarzały mi się niepowodzenia. Z chwilą, kiedy objęłam najwyższe stanowisko, błędy innych stały się w pewnym sensie moimi błędami. Na przykład, zawsze będę niosła brzemię błędu, który popełniła Pinky. Moja wina, że nie wyćwiczyłam jej, jak należy.

Ale szczególna wina wiąże się z tym dniem, z tą pierwszą wyprawą w celu zapobieżenia paradoksowi, bo sama nie wiem, czemu postąpiłam tak, jak postąpiłam.

Wypadłam z hangaru i przebiegłam ćwierć mili do miejsca, w którym Brama mnie wyrzuciła. Siedziałam pod rym nienawistnym niebem, aż zgodnie z planem Brama pojawiła się powtórnie i mogłam do niej wskoczyć.


„Przeznaczenie” jest najobrzydliwszym słowem w każdym ludzkim języku.

To pierwsze spotkanie było jedną jedyną niepowtarzalną szansą, żeby przeciąć węzeł paradoksu w sposób czysty, u samego źródła, a ja to spaprałam. Czy powołuję się na przeznaczenie, żeby usprawiedliwić swoją winę, czy też nieunikniony los rzeczywiście schwycił mnie jak marionetkę i przegnał przez tor przeszkód jakiegoś kosmicznego rytuału?

Czasami wolałabym się w ogóle nie urodzić.

Z drugiej strony, żeby wyrazić takie życzenie, trzeba się najpierw urodzić. Ajeżeli znów nawalę, tak jak za pierwszym razem, wszyscy znajdziemy się w takiej właśnie sytuacji. Ludzie, którzy się nie urodzili, nie żyli, nie zaznali smaku powodzenia ani porażki. Może to kiepskie życie, ale moje własne, i akceptuję je bez zastrzeżeń.

Wróciłam z nie zmienioną determinacją. Nikt nie oczekiwał, że ta pierwsza wyprawa zakończy się sukcesem. Było to po prostu podejście bezpośrednie i jedyne, które mogło kompletnie wyeliminować paradoks. Teraz spróbujemy metod bardziej wyrafinowanych. Teraz rozpoczniemy wojnę powstrzymującą przeciwnika. Naszym zadaniem będzie ograniczenie paradoksu do rozmiarów, które wszechświat potrafi przełknąć: musimy go zamknąć, otorbić, łagodnie skierować wydarzenia na ich dawny tor i jeśli linia czasu drgnie jak struna gitary długości ośmiu miliardów lat, modlić się, że jej domniemana elastyczność ostatecznie zwycięży.

— To jest jak upychanie neutronów z powrotem do krytycznej masy uranu — zauważył Martin Coventry.

— Świetnie — powiedziałam. — Masz przecież maszynę, która to zrobi. Zaczynajmy upychać.

— Sądzę, że on mówił w kategoriach dwudziestowiecznych — wtrącił Sherman.

Tak jest. Sherman.


Spojrzałam na niego ze złością. Widocznie za mało dziwów spotyka mnie w życiu. Teraz mój robot zaczął się zachowywać dziwnie.

Był na miejscu, kiedy wróciłam przez Bramę, uśmiechał się i wyglądał, jakby coś przeskrobał. Jedno i drugie trudno zrobić bez twarzy, zafundował więc sobie twarz na tę okazję. Jego obecność tam była sama w sobie niezwykła. O ile wiem, nigdy nie opuszczał mieszkania, odkąd go rozpakowałam. Ale twarz była czymś nie do pomyślenia.

Teraz zamknęliśmy się we trójkę w pokoju niedaleko pomieszczeń sztabu, żeby omówić klęskę pierwszej wyprawy. Obecny był także Lawrence za pośrednictwem dwustronnej łączności tele i podejrzewam, że przez Wielkiego K. mógł nas słuchać ktoś z Rady.

We trójkę! To pokazuje, do jakiego stopnia Sherman mną wstrząsnął. Wcześniej nie przyszłoby mi do głowy liczyć Sherma-na, tak jak się nie liczy stołu czy krzesła.

— Myślę, że Louise ma rację — odezwał się Lawrence. Spojrzałam na jego twarz na ekranie. — Nie należy się tym zbytnio przejmować. Powinniśmy przejść do następnej fazy.

— Obawiam się, że powstała już zbyt duża szkoda — rzekł Martin. Wyglądał na autentycznie przestraszonego. Widocznie wyszedł z fazy człowieka czynu, był znów ostrożnym historykiem… gorzej, historykiem praktykiem obdarzonym przerażającą zdolnością do pisania własnej historii.

— Jaka szkoda? — spytałam. — W porządku, nie zdobyłam tego, po co się tam wybrałam. Jeszcze zanim tam wyruszyłam, nie ocenialiśmy moich szans zbyt wysoko.

— Zgadzam się — powiedział Sherman. Czekałam, kiedy Martin albo Lawrence zaprotestują przeciwko idiotycznemu pomysłowi, żeby wibrator najnowszej generacji zabierał głos w tych sprawach, ale żaden z nich nawet nie mrugnął okiem. Odwrócili się do Shermana, wyraźnie zamierzając go wysłuchać, zrobiłam więc to samo.

— Podsumujmy zdarzenia — kontynuował mój robot. — Smith ją zobaczył, ona spojrzała na niego i uciekła. Czy dobrze mówię? Nie szczerz się tak, Louise, nie do twarzy ci z tym.

— Poczekaj, aź dopadnę cię w domu ze śrubokrętem i lutownicą.

— Co będzie, to będzie. Teraz mówimy o twoim ostatnim niepowodzeniu. Czy moja relacja z tego niepowodzenia była zgodna z prawdą?

— Zaraz zedrę ci z głowy tę głupią gębę, ty…

— To nie ma żadnego związku z kwestią twojego…

— Przestań używać tego słowa!

— …niepowodzenia. Siadaj, Louise. Oddychaj głęboko i zawrót głowy ci minie.

Posłuchałam i przeszło.

Sherman pochylił się nade mną i powiedział tak, żeby pozostali nie mogli słyszeć.

— Podjąłem pewne działania, które uznałem za właściwe. Ta nowa twarz jest jednym z nich. Sprowokowanie twojego wybuchu gniewu i jego rozładowanie też. Jeżeli już się uspokoiłaś i jeżeli uznasz moje prawo do udziału w tej naradzie, możemy wrócić do tematu, a twoje pretensje wyjaśnimy sam na sam.

Przełknęłam ślinę i kiwnęłam głową. Nie byłam pewna, czy mogę już mówić.

— Zatem zobaczył cię, a ty uciekłaś. Czy to jest istota sprawy?

Jeszcze raz kiwnęłam głową.

— Wobec tego nie sądzę, żeby powstała jakaś poważna szkoda. Nikt nie podejrzewa, że byłaś przebrana.

— Zgadza się — powiedział Lawrence. — Spójrzmy na to z jego strony. Zobaczył kobietę w uniformie stewardesy United Airlines, która przed nim uciekła.

— Dziwne zachowanie — wtrącił Martin.

— Jasne, ale będzie mogła się wytłumaczyć, kiedy go spotka następnym razem. Możemy wymyślić jakąś opowieść…

— Zaraz, zaraz. O jakim następnym spotkaniu on mówi?

— To był mój pomysł — rzekł Sherman.

Przeniosłam powoli wzrok z jednego na drugiego.

— Nie proponowałeś tego w mojej obecności — powiedziałam. — To znaczy, że rozmawialiście już w trójkę beze mnie.

— Zgadza się — potwierdził Lawrence. — Sherman zjawił się w chwili, kiedy dotarła do nas nowa informacja.

— Jaka znów nowa informacja?

— Lawrence ujął to nie najlepiej — tłumaczył Sherman. — Przyszedłem i po wielkich kłopotach zmusiłem ich, żeby mnie wysłuchali. W końcu poinformowałem ludzi w sztabie, że wiem, co za chwilę odkryją. Odkryli to wkrótce potem.

— Nie mamy pełnej jasności co do kolejności zdarzeń — wykręcał się Lawrence.

— Ja mam jasność — uciął Sherman.

— Czy ktoś może mi normalnie powiedzieć, o co chodzi? — spytałam. — Od początku do końca, tak jak dzieje się w czasie realnym?

Wymienili między sobą spojrzenia i, przysięgam, Martin i Lawrence mieli niepewne miny, podczas gdy Sherman był niewzruszony jak kamień.

— Niech lepiej on opowie — dał za wygraną Lawrence.

— Bardzo proszę — zgodził się Sherman. — Pół minuty wcześniej, niż ty przeszłaś przez Bramę, ja byłem na poczcie, dokąd wezwał mnie Wielki Komputer. Przeczytałem czekającą na mnie wiadomość w chwili, kiedy ty przechodziłaś na drugą stronę. Posłuszny poleceniu zawartemu w liście przyszedłem tutaj.

Nie wiedziałam, że na Shermana czeka wiadomość. W ogóle nie słyszałam, żeby jakiś robot otrzymał kapsułę czasu.

Była to niezwykła wiadomość. Na kapsule zastrzeżono, że żaden człowiek nie może się dowiedzieć, kto jest odbiorcą, ani poznać daty otwarcia. Wielki K., jak już mówiłam, wykonuje takie instrukcje dosłownie. Teoretycznie to Rada Programowa poleciła Wielkiemu K. postępować zgodnie z zastrzeżeniami na kapsułach czasu, ale nie wiem, co by Wielki K. zrobił, gdyby Rada zdecydowała odmiennie.

Wiadomość zawierała polecenie (między innymi, ale do tego dojdziemy), żeby Sherman udał się do sztabu akcji „Brama” i za wiadomił Lawrence’a o moim spotkaniu oko w oko z Billem Smi-them oraz o niepowodzeniu misji. Znów to słowo.

Tak też zrobił, a właściwie spróbował zrobić. Trudno ich było skłonić do słuchania z dwóch powodów: zespół sztabowy wciąż zaglądał przez monitory w okolice tego czasu i sprawy nieco się wyjaśniały, a po drugie… Sherman był robotem. Ludzie reagowali zdumieniem na jego przyjście. Trochę tak jakby moja lodówka wkroczyła do sztabu stepując i podśpiewując z plakatem obwieszczającym koniec świata.

W końcu jednak im powiedział. Jednocześnie, albo w kilka sekund później, w zależności od tego, komu wierzyć, jeden z operatorów wypatrzył Billa Smitha w śmigłowcu wracającym z miejsca upadku Boeinga, a ktoś inny znalazł ten sam śmigłowiec zaparkowany przed hangarem, do którego ja weszłam. Wniosek: Smith i ja mogliśmy się spotkać wewnątrz hangaru.

Od tego momentu zaczęto słuchać, co mówi Sherman. Wystarczyło parę sekund, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście otrzymał kapsułę czasu, po czym jego akcje gwałtownie poszły w górę. Niedawno odczułam ten sam efekt na sobie. Ja i moi współcześni zazwyczaj słuchamy kogoś, kto świeżo otrzymał przesyłkę z przyszłości.

I, rzecz jasna, od tej chwili Sherman zaczął coś ukrywać.

— Wiadomość była dpść specyficzna — mówił. — Pewne informacje mogę wam przekazać, a inne muszę zachować w tajemnicy.

— Daj spokój — powiedziałam. — Nie wstawiaj nam tu pierdo… — Przerwałam i pożałowałam, że nie zrobiłam tego o dwie sylaby wcześniej. Przypomniałam sobie swoje podejrzenie, że Rada może nas słuchać, a także zainspirowane kapsułą czasu przedstawienie, jakie im urządziłam, żeby uzyskać zgodę na tę operację.

— Słuchajcie więc, co mogę ujawnić — ciągnął Sherman. — Po pierwsze, moja wiadomość potwierdza twoją, Louise. Ta operacja ma kluczowe znaczenie dla powodzenia akcji „Brama”. — Spojrzał na mnie i pożałowałam, że nie mam większego doświadczenia w czytaniu z jego oczu, ale nie można przecież się uczyć czytać z tego, czego nie ma. Jego nowe oczy były, rzecz jasna, sztuczne, ale wyglądały bardzo naturalnie. Usta natomiast były ledwo zarysowane. Mogły przybierać wyraz w takim samym stopniu co komiksowy rysunek. O nos Sherman nie zatroszczył się w ogóle.

— Druga sprawa wiąże się z drugą fazą, bo wszyscy chyba jesteśmy zgodni, że wyprawa do Okna A okazała się bezowocna.

Zatem wracaliśmy do okien. Zostały nam B, C i D. Uważałam, że D było zbyt ryzykowne, B mało obiecujące, a C…

„Powiedz mu o dziecku. To tylko pustak”.

Nikt oprócz mnie tego nie wiedział, ale nie miałam zamiaru wracać do Okna C. Wzięłam głęboki oddech, szykując się do popełnienia tchórzliwego czynu i zrobienia wszystkiego co w mojej mocy, żeby wybór padł na B. Byłam raczej pewna, że Martin będzie głosować tak jak ja, i sądziłam, że uda mi się przekonać Law-rence’a. Jednego byłam pewna na sto procent: nikt nie opowie się za Oknem D. D było ogniskiem paradoksu, miejscem zbyt niebezpiecznym dla odwiedzin.

— Po trzecie mogę wam jeszcze powiedzieć — ciągnął Sherman — że następną wyprawę należy podjąć do godziny dwudziestej trzeciej czasu pacyficznego trzynastego grudnia. Jest to okno, które oznaczyliście literą D. I Louise powinna pokierować akcją.

Загрузка...