20. KRAINA NOCY

Relacja Louise Baltimore


„Rób wszystko, co ci każe Sherman” — polecał list z kapsuły czasu. Kapsuły czasu, co do której Sherman przyznał, że spłodził ją w zmowie z Wielkim Komputerem.

Ale czy miałam jakiś wybór? Musiałam udawać sama przed sobą, że coś rozumiem, tylko że to się skończyło… w chwili, kiedy skręciłam kark tej nieszczęsnej tępaczce. Od dawna nie zrobiłam nikomu nic podobnie miłego, pomyślałam wtedy.

Sherman powiedział, że mamy wracać i przerwać spotkanie Smi-tha z Mayerem. Musieliśmy urządzić dla nich imponujący pokaz.

Cóż, mistrz cyrku, sławny P. T. Barnum mógłby się tego i owego od nas nauczyć. Brama często powoduje lokalne zakłócenia, kiedy otwiera się na przeszłość. Mamy ze trzy tuziny urządzeń tłumiących te efekty, kiedy chcemy wylądować, powiedzmy, w środku biblioteki. Sherman i Lawrence wyłączyli je wszystkie z takim skutkiem, że gdybyśmy chcieli wystąpić na Times Square w noc sylwestrową, bylibyśmy najgłośniejszym przedstawieniem w całym Nowym Jorku. Potem dorzuciliśmy jeszcze trochę efektów, żeby ich postraszyć.

Dalej improwizowałam. Myślę, że nawet Sherman mógł być zaskoczony, kiedy obsadziłam go w roli chodzącej machiny tortur. Ale był to w ogóle wieczór niespodzianek. Ja na przykład uważałam, że ważne jest odzyskanie całego paralizatora. Sherman miał inne pomysły.

— Nie powiedziałeś mi całej prawdy — naskoczyłam na niego, jak tylko przekroczyliśmy Bramę.

— Powiedziałem ci wszystko, co wiedziałem. Teraz przechodzimy do wariantu zapasowego. A tymczasem nasi przyjaciele czują się nieco zagubieni.

Miał rację. Zarówno Smith, jak i Mayer sprawiali wrażenie oszołomionych. Mayer wyglądał, jakby miał zwymiotować.

Niewiele tu można poradzić: albo ktoś przetrzymuje przejście, albo wariuje. Wkrótce byłam raczej pewna, że obaj z tego wyjdą. Z chwilą kiedy uznałam, że Mayer zrozumie, co się do niego mówi, uklękłam obok niego i spojrzałam draniowi w oczy.

— No dobrze. Czy musimy ściągnąć tu pańską córkę, czy wcześniej powie mi pan to, co muszę wiedzieć? Przypominam, że nie mam wiele czasu na zorganizowanie wyprawy w czas i miejsce, które mi pan wskaże.

Wyglądał wciąż na lekko nieprzytomnego, ale i sceptycznego.

— Nie odeślecie mnie z powrotem?

— Po co? Sherman mówi, że ma jeszcze coś w rękawie, aleja chcę tylko wrócić i zdobyć resztę tego paralizatora.

— To nie będzie potrzebne.

— Dlaczego?

— Bo ja tego nigdy nie miałem. Człowiek, który mi go sprzedał, wszystko już z niego wyjął.

— I co z tym zrobił?

Mayer wyglądał na przestraszonego. Nie dziwiłam mu się. W jego gabiniecie nieźle odegrałam groźną wojowniczkę, ale myślę, że moją pozę wziął za dobrą monetę i niech mnie licho, jeżeli nie czułam się wtedy osobą niebezpieczną.

— Ten człowiek był rzemieślnikiem — wyjaśnił Mayer. — Miał przy drodze stragan z pamiątkami, gdzie sprzedawał biżuterię własnej roboty. Powiedział mi, że kiedy ten… paralizator przestał powodować przyjemne mrowienie, rozmontował go i wykorzystał ładniejsze elementy do produkcji sprzączek i pierścionków.

Odsunął się ode mnie. Nie zdziwiłam się. Powinnam albo urwać mu łeb, albo się roześmiać.

— Powiedziałem tylko, że wiem, gdzie to jest. I wiem. Rozeszło się po całym kontynencie i nikomu nie może zaszkodzić.

Roześmiałam się.

— Doktorze — powiedziałam mu — właśnie zlikwidował pan wydział operacyjny planu „Brama”. Od tej chwili jestem bez pracy.

Była to chyba odpowiednia pora, żeby umrzeć.

Jeszcze nie, jeszcze nie całkiem, ale zaczęłam robić przygotowania.

Pozostała sprawa córki Mayera i mojej obietnicy. Uruchomiłam na konsoli Lawrence’a sygnał alarmu. Przez chwilę nic się nie działo, potem usłyszałam zmęczony głos.

— Tak. Co jest, do cholery?

— Mandy, to ty?

— A kto inny? Kto inny, cholera, siedziałby w sali przygotowań w towarzystwie trzech trupów, które są w znacznie lepszej sytuacji niż ja, czekając, że może moja nieustraszona szefowa będzie mnie potrzebować, podczas gdy mogłabym od wielu godzin znajdować się w drodze do krainy marzeń? Nawiasem mówiąc, ile nam zostało godzin?

— Mandy, czy jesteś pijana na służbie?

— Ja? Pijana? Czy niedźwiedź robi kupę w lesie? Czy…

— W porządku, Mandy, mamy około dwudziestu czterech godzin, zanim nagle i bezboleśnie znikniemy. Czy jesteś nadal na służbie? Czy może złożyłaś wymówienie?

Pomyślałam, że zasnęła, ale po chwili się odezwała.

— Czego chcesz?

— Mam tu barana, który chce zobaczyć się z córką. Jest w zagrodzie. Jeżeli go tam zawieziesz, to ja dam znać Wielkiemu K., żeby ją odgrzał.

Mandy Dżakarta, najtwardsza z moich podkomendnych, wybuchnęła płaczem.

— Boże, uwielbiam happy endy — załkała.

Mandy wkrótce zameldowała się i zabrała Mayera. Zostałam ze Smithem, Lawrence’em i Martinem Coventrym, który przyszedł z Mandy. Bili przyglądał się spod oka Lawrence’owi, ostatniemu pozostałemu przy życiu członkowi zespołu gnomów. Nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, póki nie spojrzałam na sprawę dwudziestowiecznymi oczami Smitha. Zrozumiałam, że Smithowi robiło się niedobrze na widok Lawrence’a. Lawrence ignorował Billa całkowicie, nie przyjmując do wiadomości jego istnienia. Przez chwilę poczułam się bliższa Lawrence’a niż kiedykolwiek… odkąd się rozsypał i został przykuty do swojej konsoli. Kim był ten parszywy dwu-dziestak, żeby nas oceniać? Ajednocześnie utożsamiałam się z Bil-lem. Czułam tak samo jak on, czułam tak przez całe życie. Tak będziesz wyglądać ty, Louise, za parę lat…

Na szczęście nie musiałam już przez to przechodzić.

— Czy będę ci jeszcze do czegoś potrzebny, Louise? — spytał Lawrence. Podtekst był oczywisty. Miałam mu powiedzieć, że może się wyłączyć.

— Jeszcze trochę, Lawrence, jeśli można — wtrącił Sherman.

— Dobrze. Ale na dziesięć minut przed końcem odchodzę. Dużo nad tym myślałem i wolę śmierć niż… cokolwiek się tam zdarzy. Lepiej żyć i umrzeć, niż nigdy nie istnieć. Czy to, co mówię, ma jakiś sens, Sherman?

— Ma. Szanuję twoją wolę. Wytrzymaj jeszcze trochę dla mnie.

Bili strasznie kasłał. Cud, że jeszcze nie pluł krwią. Oddychał naszym powietrzem przez pół godziny, zanim Martin przyniósł mu maskę tlenową.


Sherman zabrał naszą czwórkę na taras wychodzący na pole wraków. Bili oglądał to, co pozostało po naszych akcjach, i widać było, że jest pod wrażeniem.

— Sposób Lawrence’a cieszy się dużym wzięciem — powiedział Martin. — Wszyscy członkowie Rady nie żyją.

— Nawet Phoenix?

— Nawet on. Można chyba powiedzieć, że teraz Rada to ja.

— To powinno uprościć… A tak nawiasem, ilu ludzi pozostało?

Sherman zrobił nieobecną minę, co znaczyło, że łączy się z Wielkim K. Wielki K. odpowiedział mu z powietrza, co przestraszyło Billa.

— Nie licząc trzystu milionów pustaków, które są technicznie żywe, i dwustu tysięcy baranów w stanie hibernacji, ludność Ziemi wynosi obecnie dwieście dziewięć. Poprawka: dwieście osiem… Poprawka: dwieście siedem…

— Rozumiem — powiedziałam. — Z tego wynika, że Mandy jest prawdopodobnie ostatnią z moich podkomendnych.

— W pewnym sensie — stwierdził Wielki K. — Przyjęła narkotyk, który jest śmiertelny, ale przedtem daje sześć godzin pełnej szczęśliwości.

— Należy jej się — mruknęłam.

Bili nas nie słuchał, patrzył w niebo. Użyłam słowa „niebo” w sensie przenośnym. Skoro było w górze, to musiało być niebo, ale wiedziałam, że przywykł widzieć coś zupełnie innego, kiedy patrzył w górę.

— Trzeba powiedzieć, że narobiliście niezłego bałaganu — odezwał się.

Nie wierzyłam własnym uszom.

— My?! My narobiliśmy bałaganu?! Nie wierzysz chyba, że my moglibyśmy zrobić to wszystko.

— Więc co się stało?

— Zaczęli wasi pradziadkowie od rewolucji przemysłowej. Ale to wy, niewyobrażalne skurwysyny, wasze pokolenie tak naprawdę wprawiło machinę w ruch. Czy faktycznie wierzyliście, że nigdy nie wybuchnie wojna jądrowa? Było ich dziewiętnaście. Czy uważaliście, że gazy paraliżujące pozostaną na zawsze w magazynach, że nikt ich nie użyje?

— Spokojnie, Louise — odezwał się Sherman.

A niech idzie do diabła.

— Nazywaliście swą broń ABC. Atomowa, biologiczna, chemiczna. Robiliście plany, tak jakby świat mógł wszystko przetrzymać, jakby to była jeszcze jedna wojna, którą można wygrać. Cóż, trzymaliśmy się długo, ale w końcu zbrakło nam sił.

Zwłaszcza urocze były epidemie. Dodajcie laboratoryjnie wyhodowane bakterie do wysokiego stopnia napromieniowania i bakterie będą mutować tysiąc razy szybciej niż ludzie. Robiliśmy, co mogliśmy, wykorzystaliśmy do walki z nimi wszystko. Ale wasze prawnuki wymyśliły wojnę genetyczną i teraz epidemie są umiejscowione w naszych własnych genach. Choćbyśmy nie wiem jak walczyli, nasze geny się zmieniają. Czy myślisz, że uruchomiliśmy plan „Brama” dla zabawy? Czy nie widzisz, że to ostatni, rozpaczliwy wysiłek, by uratować coś z ludzkości? Plan, który się nie uda.

— Uda się, Louise — powiedział Sherman.

— No dobrze, Sherman. Oto wielkie pytanie. Albo zdradzisz mi teraz tę ostatnią tajemnicę, jaką przede mną ukrywasz, albo ja się wypisuję i oddaję świat w ręce twoje i resztki zdechlaków. Jakim cudem to się uda?

— Pamiętasz, jak mówiłem o punkcie widzenia?

— Pamiętam.

— O tym, że Bili Smith uważa, że znajduje się w przyszłości, podczas gdy faktycznie znajduje się w teraźniejszości, podobnie jak ty i ja.

— To nie jest nic nowego.

— Odpowiedź jest prosta. Wyślemy wszystkich ludzi, których udało nam się zebrać, w przyszłość.

Otworzyłam usta, żeby odpowiedzieć, i tak zostałam.

— To głupie — zdołałam wreszcie wyjąkać. — Brama nie działa w kierunku przyszłości.

— Niezupełnie tak — odezwał się Wielki K. — Brama istnieje w przyszłości. Przenosi ludzi w przyszłość za każdym razem, kiedy wraca wasz zespół przechwytujący z ludźmi.

— Tak, ale nauczono mnie, że nie możemy przenieść się w przyszłość od tego punktu. Od tej chwili.

— To prawda — powiedział Wielki K. — Wysianie czegokolwiek stąd w górę czasu zniszczyłoby Bramę. Niektóre efekty uboczne tego zjawiska zniszczyłyby też to miasto, pozostawiając na jego miejscu krater głębokości dwudziestu mil. Innymi słowy, wyprawić się z umownej teraźniejszości w teoretyczną przyszłość można tylko raz, bo potem Brama przestanie istnieć.

— To właśnie mówiłam. Nie można…

Urwałam. Jeżeli był w moim życiu jakiś stały punkt odniesienia, to właśnie Brama. Dawniejsze pokolenia mogły mówić o niezmienności gwiazd na niebie albo o regularności wschodów słońca. Ja miałam znacznie mniejsze zaufanie do tych zjawisk niż do Bramy.

— Nie będzie nam więcej potrzebna — rzekł Wielki K.

Jedna wyprawa. Jedna ogromna wyprawa w przyszłość.

— Niech to będzie daleka przyszłość — powiedziałam.

— Będzie daleka — zapewnił Wielki K.

Ostatnie dwadzieścia cztery godziny wypełniły pewne szczegóły techniczne. Nie obeszło się też bez przekonywania. Do dzisiaj nie wiem, czy nie poczęstowano mnie wiązanką kłamstw.

Dlaczego niby paradoks nie unicestwi baranów, nawet jeżeli przeniosą się o milion lat w przyszłość? Przecież nie byłoby ich bez naszych akcji, które z powodu paradoksu nigdy się nie odbyły.

Otóż nie, mówi Wielki K. Trzeba tylko przenieść się odpowiednio daleko w przyszłość. Zdolność przystosowawcza strumienia czasu jest znacznie większa, niż przypuszczaliśmy. Pięćdziesiąt tysięcy lat to mgnienie oka w porównaniu z podróżą, którą planował Wielki K. Przez ten czas wszystko wróci do normy i będzie tak, jakby barany przybyły z innego wszechświata.


Zastanawiałam się, od jak dawna Wielki K. o tym wiedział (jeżeli rzeczywiście wiedział) i dlaczego nigdy o tym wcześniej nie wspomniał. Wtedy wszystko już wydawało mi się podejrzane. Chciałam tylko jednego: spokojnie powiedzieć dobranoc, a tu Wielki K. mówił, że wciąż jeszcze mamy szansę.

Wielki K. był w tej sprawie monumentalnie nieodgadniony.

— Ja wiem — stwierdził w sposób wykluczający wszelką dyskusje.

Chciałam wiedzieć, w jaki sposób przeniesiemy przez Bramę dwieście tysięcy uśpionych baranów w krótkim czasie, jaki nam pozostał. Wielki K. powiedział, że po prostu załadujemy je na statek i że już to robi. Statek nie mógł wprawdzie dotrzeć do odległej gwiazdy, jak to początkowo planowaliśmy, ale niewątpliwie mógł przelecieć nad miastem. Musiał tylko wlecieć w Bramę i wylądować po drugiej stronie za trzy albo cztery miliony lat. Wtedy wszystkie barany zostaną obudzone i będą miały szansę zbudować świat, który nie ulegnie samozniszczeniu po paru tysiącleciach.

Tak prosto. Tak zgrabnie. Dlaczego miałam poczucie, że zostałam oszukana?

Bili Smith stanowił odrębny problem. Przyjął ten szalony plan całym sercem i zaczął opowiadać, co to „my” zrobimy, kiedy „my” tam dotrzemy. Biedak naprawdę myślał, że ja mogę w tym uczestniczyć.

Cóż, dlaczego miałabym psuć mu zabawę? Nie śpieszyłam się, żeby go informować, jak bardzo jestem naprawdę chora, że to, co widzi, to w istocie skórokombinezon, i że jestem prawdziwym dzieckiem swojego czasu: zwiędłym, żałosnym, umierającym. W rezultacie utrzymywałam go w przekonaniu, że kiedy statek wyruszy, będę przy jego boku, skacząc w przyszłość razem z baranami.

W istocie nie miałam ani przez chwilę takiego zamiaru. Przychodzi chwila, kiedy trzeba opuścić kurtynę. Jeżeli gdzieś, miliony lat stąd, znajdą świat, w którym będą mogli żyć, to dla mnie byłby on zabójczy. Potrzebuję do życia mnóstwa substancji będących truciznami dla tych zdrowych bydlaków, których ratowanie było moim zawodem. Mogłabym wytrzymać w takim środowisku przez rok, tylko po co? Bili uważał, że jest we mnie zakochany, że nie może beze mnie żyć, aleja miałam inne zdanie. Gdyby kiedykolwiek zobaczy! mnie w mojej prawdziwej postaci, jego urzeczenie szybko by się ulotniło.

Spędziłam więc swoje ostatnie godziny robiąc to, co robiłam zawsze: wykonując swoje obowiązki. Sherman poprosił mnie i Bil-la, żebyśmy opisali swoje przeżycia. Mieliśmy powiedzieć wszystko. Wszystko cośmy widzieli, czuli i myśleli. Shermanowi bardzo na tym zależało, mnie się nie śpieszyło, żeby się z tym rozstać, opisałam więc wszystko, jak umiałam.

Bili siedzi gdzieś i robi to samo. Mam nadzieję, że z przyjemnością. Ja swoje zrobiłam.

Byłam na balkonie swojego mieszkania, kiedy dopadł mnie głos przeznaczenia. Takie już jest moje życie.

Chyba można by go nazwać posłańcem. Był to robot, który przyszedł z poczty z kapsułą czasu, na której instrukcja głosiła, że ma być otwarta w dniu ostatnim.

— Wielki K. — powiedziałam.

— Jestem tutaj.

— Po co mi to przysyłasz? Postanowiłam tego nie otwierać.

— To interesujący list, Louise.

— Przeglądasz moją korespondencję? Wstydź się. Zresztą co tam. Sam ją piszesz.

— Przyznaję się. Określone sprawy musiały być załatwione w określony sposób.

— Nie skarżę się. Jestem dobrym żołnierzem do końca. Tylko po co mam to czytać? I dlaczego mam temu wierzyć?

— To wyłącznie twoja sprawa, Louise.

Ile ciekawości może być w człowieku, który za dwie sekundy ma wyskoczyć z dziewięćdziesiątego piętra? Sporo, jak się przekonałam. List brzmiał:

To znowu ja.

Będziesz się zastanawiać, jak możesz dostać list od siebie samej z przysztości, biorąc pod uwagę, co chciałaś zrobić, kiedy ten list nadszedł. Pomyślisz, że to jeszcze jedna sztuczka Shermana, Wielkiego K. albo żart samego Boga.

Pomyślisz o tym wszystkim, ale mam powody, żeby sądzić, że zrobisz to co zawsze: wykonasz swój obowiązek.

Wielki K. nie mówi ci całej prawdy. Wspomniał o wyprawie na odległość kilku milionów lat, podczas gdy w rzeczywistości wysyła nas znacznie dalej. Ziemia jest ciężko ranna i potrzebuje wiele czasu, żeby dojść do zdrowia.

Ale się wyleczy, a my przybędziemy. Nie mogę ci powiedzieć, co stanie się dalej, bo umieram. Wiem też, że dodatkowe szczegóły pogłębią tylko twoją mękę związaną z wyborem. Powiem więc tylko jedno.

Twój automat medyczny się nie myli, jesteś w ciąży.

I ty też się nie mylisz. Przeżyjesz około roku w tym nowym, wspaniałym świecie. Wiem, to niewiele, ale gwarantuję, że nie będziesz się nudzić. Masz przed sobą jeden rok z nim i trzy miesiące z nią (to dziewczynka). Twoja śmierć nie będzie zbyt bolesna, przynajmniej jak dotychczas. A na łożu śmierci nie będziesz mieć pewności, że twoja córka przeżyje cię o wiele lat. Życie tu nie jest łatwe. Ale będzie tu z tobą, będzie zdrowa, a ty będziesz bardzo szczęśliwa. Będziesz siedzieć obok niej i pisać ostatni list do biednej, zagubionej, wcześniejszej wersji samej siebie i będziesz się zastanawiać, jak, u licha, ten list do ciebie dotrze. (Nie mogę ci tego zdradzić, ale cóż warte byłoby życie bez tajemnic?)

Wsiadaj na statek, Louise. Jedź z nim.

Загрузка...