Rozdział III

Cassi zawsze z lękiem zanurzała pasek testowy w swoim moczu. Nie dlatego, żeby te trochę cukru stanowiło jakiś wielki problem, zwłaszcza że zdarzało się tylko od czasu do czasu. Było to raczej sprawą emocji: jeśli był cukier, należało uważać na siebie; miało to znaczenie bardziej psychologiczne niż praktyczne.

Światło w szpitalnej toalecie było słabe, dlatego Cassi uchyliła nieco drzwi, żeby lepiej przyjrzeć się paskowi. Nie zmienił barwy. Po nieprzespanej nocy i owocowym jogurcie zamiast obiadu nie była zaskoczona stwierdzając niewielką obecność cukru. Była zadowolona, że ilość insuliny, którą sobie aplikowała, i dieta pozostawały w przybliżonej równowadze. Chociaż internista, doktor Malcolm Mcinery, wspominał coś o możliwości przejścia na stały doustny sposób przyjmowania insuliny, Cassi nie chciała o tym słyszeć. Nie miała ochoty zmieniać metody kuracji, która zdawała egzamin. Przyzwyczaiła się już do robienia sobie dwa razy dziennie zastrzyków: jednego przed śniadaniem, drugiego przed kolacją. Nie sprawiało jej to najmniejszego kłopotu.

Przymknęła prawe oko i przyjrzała się paskowi dokładnie. Odnosiła wrażenie, jakby patrzyła przez grube, przyćmione szkło. Kłopoty z okiem martwiły ją szczególnie, gdyż ślepoty obawiała się bardziej niż śmierci. O śmierci mogła zapomnieć, natomiast o możliwości utraty wzroku nie, gdyż pogarszający się stan lewego oka ciągle jej o tym przypominał. Wszystko stało się tak nagle. Pewnego dnia stwierdzono, że pękło jej naczyńko krwionośne i krew dostała się do ciała szklistego.

Myjąc ręce Cassi przyglądała się sobie uważnie w lustrze. Żarówka rzucała łagodne światło na twarz, przydając żywych kolorów jej cerze. Spojrzała na swój nos: był trochę za mały. Natomiast zewnętrzne kąciki oczu były nadto uniesione do góry, tak jakby zostały odciągnięte przez zaczesane do tyłu włosy. Cassi próbowała ocenić obiektywnie swoją urodę: czy rzeczywiście była taka atrakcyjna, jak to jej często mówiono? Nigdy nie uważała się za piękną. Sądziła, że choroba została wypisana wielkimi literami na jej twarzy i że każdy o niej wie i się nad nią lituje.

Nie zawsze tak było. Na studiach Cassi usiłowała zminimalizować rolę choroby w swoim życiu i nawet jej się to udawało. Choć nigdy nie zapominała o przyjmowaniu lekarstw i diecie, obie te sprawy traktowała jak inne codzienne obowiązki.

Inne podejście do jej choroby mieli zatroskani rodzice, zwłaszcza matka. Oboje uważali, że Cassi musi przestrzegać surowej dyscypliny w sposobie odżywiania i trybie życia.

Konflikt wybuchł przy okazji studenckiego balu.

Owego dnia Cassi wróciła z uczelni rozentuzjazmowana i podniecona. Bal miał się odbyć w najlepszym lokalu klubowym, a po nim uczestnicy mieli zjeść wspólne śniadanie na uczelni. Po śniadaniu cała grupa planowała wyjazd na resztę weekendu na wybrzeże do New Jersey.

Ku swojemu zaskoczeniu Cassi została zaproszona na bal przez Tima Bartholomew, jednego z najbardziej lubianych na uczelni studentów. Choć Tim wielokrotnie rozmawiał z Cassi – oboje spotykali się na wykładach fizyki – nigdy dotąd nigdzie jej nie zapraszał. Perspektywa pójścia na bal z bardzo atrakcyjnym chłopcem wywarła na Cassi ogromne wrażenie.

Szczęśliwa, najpierw podzieliła się dobrą wiadomością ze swoim ojcem. Ojciec, profesor geologii w Columbia University, człowiek raczej oschły, przyjął wiadomość bez entuzjazmu, choć widząc radość Cassi był raczej zadowolony. Matka za to zareagowała rygorystycznie. Wychodząc z kuchni oświadczyła, że Cassi może pójść na bał, ale na śniadanie powinna wrócić do domu.

– Na takich imprezach nie przygotowują potraw specjalnie dla cukrzyków – stwierdziła – a co się tyczy wyjazdu na wybrzeże, to sprawa jest wykluczona.

Nie spodziewając się takiej reakcji, Cassi nie wiedziała jak się zachować. Zaczęła gorzko płakać i tłumaczyć, że przecież zawsze pamięta o przyjęciu lekarstw, o diecie i że wobec tego matka nie powinna jej zabraniać udziału w całej imprezie.

Pani Cassidy była jednak nieugięta: oświadczyła, że ma na względzie wyłącznie jej dobro i Cassi wreszcie powinna sobie uświadomić oczywisty fakt, że nie jest zupełnie normalnym człowiekiem.

Cassi zaczęła krzyczeć, że czuje się najzupełniej normalna i że ma takie samo prawo do życia jak inne dziewczęta.

Matka objęła ją ramieniem i zaczęła tłumaczyć, że jest chora na nieuleczalną chorobę i im prędzej się z tym pogodzi, tym lepiej dla niej.

Cassandra uciekła do swojego pokoju zamykając za sobą drzwi i do końca dnia z nikim nie chciała rozmawiać. Następnego ranka oświadczyła matce, że zadzwoniła do Tima i powiedziała mu, że nie może pójść na bal, gdyż jest chora. Tim był mocno zawiedziony, ponieważ nie miał pojęcia o chorobie Cassi.

Przeglądając się w szpitalnym lustrze, Cassi wróciła myślami do rzeczywistości. Zastanawiała się, w jakim stopniu udało jej się poznać swoją chorobę. O, teraz wiedziała o niej bardzo wiele i w każdej chwili mogła cytować odpowiednie dane i liczby. Ale czy ta wiedza warta była jej poświęceń? Na to pytanie nie znalazła odpowiedzi. Spojrzała na znajdujące się w nieładzie włosy.

Wyjąwszy z nich wszystkie spinki i grzebienie, potrząsnęła energicznie głową. Bujne, piękne loki opadły na ramiona, otaczając twarz wspaniałą koroną. Sprawnym ruchem ręki odrzuciła je do tyłu. Gdy po chwili wyszła z łazienki, czuła się odświeżona i odprężona.

Drobiazgi, które wczoraj wieczorem przyniosła do szpitala łatwo zmieściły się w brezentowej torbie na ramię, mimo iż wcześniej włożyła do niej gruby plik odbitek artykułów prasowych na tematy medyczne. Chodziła z tą torbą już od czasów studenckich i mimo że była ona już trochę przybrudzona i mocno wytarta, nigdy się z nią nie rozstawała. Po obu jej stronach były przyklejone duże czerwone serca. Z okazji zakończenia studiów otrzymała w prezencie nową skórzaną torbę, ale wolała starą – teczka wydawała jej się zbyt pretensjonalna. Ponadto torba była bardziej pojemna.

Spojrzała na zegarek. Była piąta trzydzieści, o tej porze zwykle opuszczała szpital. W tym czasie Thomas przyjmował ostatnich pacjentów w swoim gabinecie.

Zarzucając torbę na ramię Cassi pomyślała, że zaletą pracy na oddziale psychiatrii jest fakt, iż wszystko tu dzieje się zgodnie z planem w określonym czasie. Na internie i na patologii kończyła zwykle pracę o szóstej trzydzieści lub siódmej, czasem nawet znacznie później. Na psychiatrii zawsze mogła liczyć na to, że będzie wolna po codziennej naradzie, między czwartą a piątą, chyba że właśnie wypadał jej dyżur.

Gdy znalazła się na korytarzu, zaskoczyło ją, że był zupełnie pusty. Szybko jednak uprzytomniła sobie, że pacjenci właśnie jedzą obiad; gdy mijała salę klubową, spostrzegła wielu chorych spożywających posiłek przed telewizorami. Cassi zajrzała do swojej szafki i zabrała z niej karty choroby. Miała tylko czterech pacjentów, łącznie z pułkownikiem Bentworthem. Było więc dość czasu na dokładne przestudiowanie ich kart.

Z brezentową torbą na ramieniu i kartami choroby w ręku Cassi skierowała się do pokoju pielęgniarek. Znalazła tu Joela Hartmana, który tej nocy miał dyżur, a teraz gawędził z dwiema pielęgniarkami. Cassi położyła na właściwym miejscu karty i pożegnała się. Joel życzył miłego wypoczynku, żartując, że do poniedziałku zdąży wyleczyć jej pacjentów i że da sobie radę nawet z pułkownikiem Bentworthem, któremu przyda się męska ręka.

Schodząc po schodach na pierwsze piętro, Cassi poczuła się odprężona. Pierwszy tydzień na psychiatrii był dla niej ciężki – nie życzyłaby sobie, żeby się powtórzył.

Wewnętrznym przejściem udała się do głównego budynku. Gabinet Thomasa znajdował się na trzecim piętrze. Zatrzymała się przed lśniącymi dębowymi drzwiami, na których widniał napis z mosiężnych liter: "Thomas Kingsley, dr med., chirurgia serca i narządów wewnętrznych". Cassi poczuła mimowolny przypływ dumy.

Poczekalnia była gustownie umeblowana w stylu Chippendale. Podłogę pokrywał duży dywan, a na niebieskich ścianach wisiały oryginalne obrazy. Przy drzwiach prowadzących do gabinetu Thomasa stało mahoniowe biurko Doris Stratford – pielęgniarki-recepcjonistki. Gdy Cassi weszła do środka, Doris uniosła oczy znad maszyny do pisania, po czym wróciła do swojego zajęcia.

Cassi podeszła do biurka.

– Jak się miewa Thomas?

– Doskonale – odparła Doris nie podnosząc oczu.

Doris nigdy nie patrzyła Cassandrze prosto w oczy. Cassi przyzwyczaiła się do tego, że widocznie jej choroba krępowała niektórych ludzi. Doris prawdopodobnie była jedną z nich.

– Czy nie zechciałaby pani powiadomić go o moim przyjściu? – zapytała Cassi.

Na krótki moment udało jej się schwytać przelotne spojrzenie piwnych oczu Doris. Można było wyczytać z nich rozdrażnienie. Nie tak duże, by mieć o to pretensję, ale wystarczające, by zrozumieć, że Doris nie lubi, kiedy się jej przeszkadza w pracy. Nie odpowiedziała na pytanie Cassi, ale nacisnęła na guzik interkomu i zakomunikowała o przyjściu doktor Cassidy, po czym wróciła do pisania na maszynie.

Cassi nie mogła sobie pozwolić, żeby Doris ją zirytowała. Usiadła więc na różowej kanapie i wyjąwszy z torby artykuły o ludziach z pogranicza, zajęła się lekturą. Co chwila jednak spoglądała sponad kartek na Doris.

Zastanawiała się, dlaczego Thomas trzyma ją u siebie. Zakładając, że była nawet kompetentna, to jednak skłonność do irytacji i ujawniania humorów raczej nie kwalifikowała jej do pracy w gabinecie lekarza. Miała dobrą prezencję, choć nie była specjalnie atrakcyjna. Miała kwadratową twarz, grube rysy oraz mysiego koloru włosy uczesane w kok. Trzeba przyznać, że miała dobrą figurę.

Poczyniwszy te spostrzeżenia, Cassi wróciła do lektury.

Oddzielony biurkiem od pacjenta, pięćdziesięciodwuletniego prawnika Herberta Lowella, Thomas przyglądał mu się z uwagą. Gabinet, w którym się znajdowali, był urządzony podobnie jak poczekalnia, z tą jednak różnicą, że ściany pomalowano tu na zielono, a meble były autentycznymi chippendalami; samo biurko warte było małą fortunę.

Thomas badał już kilkakrotnie Lowella przy różnych okazjach i zapoznał się dokładnie z arteriogramami, wykonanymi przez kardiologa, doktora Whitinga. Dla Thomasa sytuacja była jasna. Lowell przeszedł w przeszłości łagodny atak serca, cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i ma potwierdzone radiologicznie upośledzenie krążenia tętniczego. Thomas powiedział mu o konieczności operacji i obecnie chciał z nim ustalić jej termin.

– To jest taka nieodwracalna decyzja – denerwował się Lowell.

– Ale trzeba koniecznie ją podjąć – oświadczył Thomas, podnosząc się z miejsca i zamykając teczkę Lowella. – Niestety, mój czas jest bardzo ograniczony. Jeśli pan będzie miał jeszcze jakieś pytania, proszę telefonować. – Thomas zrobił krok w stronę drzwi jak znający wartość swojego towaru kupiec, który chce dać do zrozumienia, że dalsze targowanie się nie ma sensu.

– A czy nie byłoby wskazane zasięgnięcie jeszcze jednej opinii lekarskiej? – zapytał z wahaniem Lowell.

– Panie Lowell – oznajmił mu Thomas – pan może zasięgnąć jeszcze dowolnej liczby opinii według własnego uznania. Ja przekażę swoją doktorowi Whitingowi i może pan przedyskutować z nim całą sprawę. – Mówiąc to, otworzył drzwi do poczekalni. – A w ogóle radzę panu zwrócić się do innego chirurga, gdyż nie toleruję braku zaufania. Teraz proszę mi wybaczyć, jestem zajęty.

Thomas zamknął drzwi za Lowellem, pewien, że ten przyjmie proponowany mu termin operacji. Usiadł i zajął się gromadzeniem materiałów na jutrzejszą konferencję w Grand Rounds, a potem podpisywaniem przyniesionych mu przez Doris dokumentów.

Gdy pojawił się w poczekalni z podpisaną korespondencją, nie był zaskoczony, gdy zastał w niej Lowella. Spojrzał na Cassi, skinął jej lekko głową, po czym spojrzał pytająco na pacjenta.

– Doktorze Kingsley, podjąłem decyzję o poddaniu się operacji – oświadczył.

– W porządku. Proszę zadzwonić w przyszłym tygodniu do panny Stratford i ustalić z nią szczegóły.

Lowell podziękował, po czym wyszedł zamykając za sobą spokojnie drzwi.

Udając, że jest zatopiona w lekturze, Cassi obserwowała swojego męża. Zwróciła uwagę na to, jak odniósł się do Lowella. On nigdy się nie wahał. Zawsze wiedział, co należy uczynić i robił to, co należy. Podziwiała jego spokój i opanowanie – cechy, których jej brakowało. Z przyjemnością patrzyła na ostry zarys jego profilu, rudawoblond włosy i atletyczną budowę ciała. Był bardzo przystojnym mężczyzną.

Po całodziennych kłopotach, a w rzeczywistości bardzo trudnym dla niej tygodniu, Cassi miała ochotę rzucić mu się na szyję. Instynktownie czuła jednak, że nie przyjąłby dobrze tak spontanicznych uczuć, zwłaszcza w obecności Doris. I miałby chyba rację. Gabinet z pewnością nie jest odpowiednim miejscem dla takich manier. Doszedłszy do takiego wniosku, przerwała lekturę i schowała artykuły do torby.

Gdy zatrzasnęły się za nimi drzwi poczekalni, Thomas oświadczył obojętnym tonem: – Muszę teraz odwiedzić salę intensywnej terapii. Możesz iść ze mną lub poczekać w hallu. Jak wolisz. To nie będzie długo trwało.

– Idę z tobą – powiedziała Cassi domyślając się, że Thomas również nie miał łatwego dnia. Musiała przyspieszyć kroku, żeby za nim nadążyć.

– Jak poszły ci dzisiaj operacje? – zapytała jakby od niechcenia.

– Bardzo dobrze.

Cassi zrezygnowała z dalszych pytań. Zresztą trudno było podejmować rozmowę, gdy przechodzili ruchliwymi korytarzami. Wiedziała z doświadczenia, że Thomas niechętnie udziela odpowiedzi, gdy jest zdenerwowany.

W windzie ani na chwilę nie oderwał wzroku od licznika pięter. Robił wrażenie jakby był czymś pochłonięty i przeżywał jakieś napięcie.

– Będę szczęśliwa, gdy w końcu znajdę się wieczorem w domu – wyznała Cassi. – Muszę się dobrze wyspać.

– Czyżby jakieś tajemnicze duchy niepokoiły cię tej nocy?

– Wybacz, ale nie jestem ciekawa opinii chirurga na temat psychiatrii.

Thomas zamilkł, a na jego ustach pojawił się ironiczny uśmiech. Chyba się nieco odprężył.

Wyszli z windy na siedemnastym piętrze. Thomas szedł pierwszy szybkim krokiem, za nim podążała Cassi. Chociaż spędziła już wiele lat w szpitalach, ilekroć znalazła się na chirurgii nie mogła wyzbyć się uczucia dziwnej obawy. Panująca tu atmosfera nie pozwalała na stoicką postawę, którą Cassi z powodzeniem przyjęła w przypadku własnej choroby. Rzecz znamienna, że na oddziale ogólnomedycznym, gdzie znajdowali się pacjenci ze spowodowanymi przez cukrzycę komplikacjami, panowała zupełnie inna atmosfera.

Gdy Cassi i Thomas znaleźli się w pobliżu działu intensywnej terapii, Thomas został rozpoznany przez oczekujących w korytarzu członków rodzin jego pacjentów. Natychmiast został otoczony jak gwiazdor filmowy lub rockowy. Jakaś stara kobieta chciała go dotknąć, tak jakby był kimś w rodzaju bóstwa. Thomas zachowywał się spokojnie, każdego po kolei zapewnił, że operacja przebiegła normalnie, a dalszych informacji należy oczekiwać od pielęgniarki. W końcu udało mu się wyrwać z kręgu otaczających go osób i wejść na salę intensywnej terapii, dokąd już nikt – z wyjątkiem Cassi – nie odważył się za nim pójść.

Na widok niezliczonych aparatów, oscyloskopów, monitorów i bandaży nurtujące Cassi uczucie obawy spotęgowało się. W tej niezwykłej plątaninie wyposażenia technicznego pacjenci jakby zostali zapomniani. Odnosiło się wrażenie, że zarówno lekarze, jak i pielęgniarki przede wszystkim są zainteresowani aparaturą.

Thomas przechodził od łóżka do łóżka. Każdym pacjentem opiekowała się tutaj przydzielona kompetentna pielęgniarka; z każdą z nich Thomas rozmawiał nie spoglądając nawet w stronę chorego, chyba że jego uwagę zwróciło jakieś szczególne odchylenie od normy. Szybko przebiegał wzrokiem dane uwidocznione na sprzęcie technicznym. Sprawdzał zapisy bilansu płynowego, oglądał pod światło zdjęcia rentgenowskie klatki piersiowej, odczytywał zawartość elektrolitów i gazów we krwi.

Przy tej okazji Cassi uprzytomniła sobie raz jeszcze, jak ciągle mało wie o medycynie.

Tak jak Thomas obiecał, wszystko to nie trwało długo. Jego pacjenci czuli się dobrze. Stażyści – pod kierunkiem Larry'ego Owena – radzili sobie nieźle z drobnymi problemami, które pojawiły się w nocy. Gdy Thomas i Cassi znaleźli się znów na korytarzu, ponownie zostali otoczeni przez rodziny pacjentów. Tym razem jednak Thomas oświadczył krótko, że nie ma już czasu, ale może zapewnić, iż wszyscy pacjenci czują się dobrze.

– To musi być nadzwyczaj przyjemne otrzymywać tyle wyrazów uznania od rodzin pacjentów – zauważyła Cassi, gdy oboje zmierzali do windy.

Thomas nie odpowiedział od razu. Uwaga Cassi przypomniała mu, z jaką radością przyjmował wyrazy wdzięczności od rodziny Nazzaro. Wtedy ta wdzięczność coś dla niego znaczyła. W tym momencie pomyślał o córce Campbella. Spojrzał za siebie, uświadomiwszy sobie nagle, że nie zauważył jej wśród oczekujących.

– To z pewnością jest bardzo przyjemne, że krewni pacjentów tak doceniają naszą pracę – stwierdził dość obojętnie. – Ale to nie jest ważne. W każdym bądź razie nie dla ich uznania wykonuję swoją pracę.

– Oczywiście – zgodziła się Cassi. – I nie to miałam na myśli.

– Najważniejsze było dla mnie zawsze uznanie moich nauczycieli i zwierzchników – dorzucił Thomas.

Winda zatrzymała się i weszli do środka.

– Sedno sprawy tkwi w tym – ciągnął dalej myśl – że obecnie sam jestem nauczycielem.

Cassi spojrzała zdziwiona, a w jego głosie zadźwięczała nutka zadumy. Stał zapatrzony przed siebie, jakby śniąc na jawie.

Cofnął się myślami do czasu, kiedy był stażystą – okresu niezwykłych przeżyć i wzruszeń. Przez trzy lata opuszczał szpital tylko na kilka godzin dziennie, by się przespać i odzyskać trochę sił w swoim rzadko sprzątanym dwupokojowym mieszkaniu. Żeby się wybić, pracował ponad siły. W końcu został mianowany szefem stażystów. Stanął na czele grupy ludzi tak jak on oddanych sprawie. Nigdy nie zapomni momentu, kiedy wszyscy koledzy gratulowali mu sukcesu. Niewątpliwie wtedy chirurgia i życie w ogóle dostarczały mu więcej radości.

Kiedy Cassi i Thomas wyszli ze szpitala na ulicę, przywitał ich wietrzny i deszczowy bostoński wieczór. Podmuchy wiatru chłostały deszczem w twarze. O osiemnastej piętnaście było już zupełnie ciemno. Nad miastem rozpostarły się ciężkie, skłębione, deszczowe chmury. Podświetlały je światła miasta. Cassi objęła Thomasa i razem pobiegli ku znajdującemu się w pobliżu garażowi.

Już pod dachem otrząsnęli się z ociekającej z nich wody i szli wolno po mokrym betonie, który wydawał dziwnie drażniący zapach. Thomas wciąż nie zachowywał się zupełnie normalnie i Cassi zastanawiała się, co go może dręczyć. Miała przeczucie, że to z jej powodu, nie wiedziała jednak dlaczego. Nie widzieli się od czwartku rano, kiedy to razem przyjechali do pracy, ale wtedy wszystko było między nimi w porządku.

– Czy jesteś bardzo zmęczony pracą? – zapytała.

– Chyba tak, ale nie miałem nawet czasu o tym pomyśleć – odpowiedział.

– A operacje? Czy jesteś z siebie zadowolony?

– Już ci powiedziałem, że tak – odparł trochę zniecierpliwiony. – Byłbym w stanie wykonać jeszcze jeden bypass, gdybym miał taką możliwość. Wykonałem trzy w tym samym czasie, w jakim George Sherman wykonał tylko dwa, a nasz wspaniały szef, Ballantine – zaledwie jeden.

– Wobec tego powinieneś być z siebie zadowolony – stwierdziła Cassi.

Zatrzymali się obok antracytowego metalika porsche 928. Thomas patrzył na Cassi ponad maską samochodu i wahał się z odpowiedzią. Wreszcie z siebie wydusił: – Ale nie jestem zadowolony. Jak zwykle nie brakuje spraw, które mnie denerwują i utrudniają pracę. W szpitalu dzieje się coraz gorzej. Mam już doprawdy dosyć tego wszystkiego. Na dodatek na konferencji kardiologów dowiedziałem się, że obcięto mi limit czasu w salach operacyjnych po to, żeby George Sherman mógł rozwijać swoją działalność dydaktyczną. Tymczasem on nie ma nawet dość pacjentów przydatnych do tego celu, by zapełnić nimi łóżka szpitalne, których pozbawił moich chorych.

Otworzył drzwi samochodu, wszedł do środka i sięgnął ręką, by otworzyć dla Cassi przeciwległe drzwi.

– Prócz tego – ciągnął Thomas chwytając za kierownicę – mam wrażenie, że w szpitalu dzieje się coś niezrozumiałego – coś między George'em Shermanem i Normanem Ballantine'em. Boże! Że też musiałem wdepnąć w takie gówno!

Thomas zapalił silnik, dał mocno do tyłu, a następnie równie gwałtownie, z głośnym piskiem opon ruszył do przodu. Cassi z trudem utrzymała równowagę. Gdy Thomas zatrzymał się na chwilę, żeby włożyć w szczelinę magnetyczną kartę, zapięła pas bezpieczeństwa.

– Zapnij również swój pas – zwróciła się do Thomasa.

– Na miłość boską, Cassi – zawołał – przestań zrzędzić!

– Bardzo cię przepraszam – odparła szybko i była już pewna, że to z jej powodu ma zły humor.

Thomas kluczył po zatłoczonej jezdni, zajeżdżając drogę zirytowanym jego jazdą kierowcom. Cassi bała się odezwać, żeby nie powiększać napięcia. Czuła się jak na wyścigach samochodowych o Grand Prix.

Kiedy znaleźli się już w północnej dzielnicy miasta, ruch uliczny nieco osłabł. Mimo, iż Thomas jechał nie mniej niż sto – sto dziesięć na godzinę, Cassi trochę odetchnęła.

– Przepraszam cię, ale czuję się, jakbyś nie mógł mnie znieść po tym ciężkim dniu – odezwała się w końcu.

Thomas nic nie odpowiedział, ale z jego twarzy znikło już poprzednie napięcie, a ręce nie ściskały tak mocno kierownicy. Kilkakrotnie Cassi już miała na końcu języka pytanie, czy to ona jest przyczyną jego złego humoru, ale nie bardzo wiedziała jak to wyrazić. Patrzyła na wypłukaną deszczem, pędzącą im naprzeciw jezdnię i wreszcie wydusiła z siebie:

– Czyżbym ja zrobiła coś takiego, co cię wytrąciło z równowagi?

– Tak – uciął szorstko.

Przez chwilę jechali w milczeniu. Cassi była pewna, że wcześniej czy później bomba wybuchnie.

– Wygląda na to, że Larry Owen wie wszystko o naszych problemach zdrowotnych – odezwał się Thomas.

– Nigdy nie robiłam tajemnicy z tego, że choruję na cukrzycę – odparła Cassi.

– Na pewno mówisz o tym zbyt wiele – oświadczył Thomas. – A im mniej się mówi na takie tematy, tym lepiej. Nie lubię być przedmiotem plotek.

Cassi nie mogła sobie przypomnieć, by kiedykolwiek rozmawiała z Larrym na temat choroby, ale – oczywiście – nie to było najważniejsze. Zdawała sobie sprawę, że o swojej cukrzycy rozmawiała z niektórymi ludźmi. Nawet dzisiaj powiedziała o niej Joan Widiker. Tymczasem Thomas, podobnie jak jej matka, uważał, że na ten temat nie powinna rozmawiać nawet z najbliższymi przyjaciółmi.

Cassi spojrzała na Thomasa. Światła nadjeżdżających z przeciwka samochodów wydobywały od czasu do czasu jego twarz z ciemności.

– Nigdy nie przypuszczałam, że moje rozmowy o cukrzycy mogą nam w jakikolwiek sposób zaszkodzić – oświadczyła. – Przepraszam bardzo, w przyszłości będę bardziej uważać.

– Wiesz dobrze, ile plotek krąży po szpitalu. Lepiej nie dawać im pożywki. Larry wie nie tylko o twojej cukrzycy, wie również o oczekującej cię operacji oka. Podobno słyszał o niej od twojego przyjaciela, Roberta Seiberta.

Teraz wszystko stało się jasne. Wiedziała, że nie rozmawiała o chorobie z Larrym Owenem. – Powiedziałam o tym Robertowi – przyznała. – Wydawało mi się to rzeczą zupełnie naturalną. Tak dawno się już znamy, on też mi mówił o operacji, której musi się poddać. Będą mu usuwać zęby mądrości, a ponieważ od dzieciństwa cierpi na gorączkę reumatyczną, ma być leczony dożylnie antybiotykami.

W pewnym momencie zawrócili z trasy 128, kierując się na północ, w stronę oceanu. Pojawiła się mgła i Thomas zwolnił tempo jazdy.

– Mimo wszystko nie sądzę, że należało mówić o tym komukolwiek – stwierdził Thomas zerkając w jej kierunku. – Szczególnie komuś takiemu jak Robert Seibert. Wciąż nie mogę zrozumieć, jak możesz tolerować tego homoseksualistę.

– Nigdy z nim nie rozmawiałam o upodobaniach seksualnych – ostro odcięła się Cassi.

– Nie pojmuję, w jaki sposób mogliście uniknąć tego tematu.

– Robert jest wrażliwym, inteligentnym człowiekiem i cholernie zdolnym patologiem.

– Bardzo się cieszę, że posiada również cechy pozytywne – zauważył Thomas, chcąc dokuczyć żonie.

Cassi nie odpowiedziała na tę złośliwość. Zdawała sobie sprawę, że Thomas jest wściekły i usiłuje ją sprowokować; wiedziała także, że jeśli pozwoli się ponieść nerwom, nie wyniknie stąd nic dobrego. Po krótkim milczeniu zaczęła masować kark Thomasa. Początkowo pozostawał usztywniony, po kilku jednak minutach zaczął reagować.

– Przepraszam, że rozmawiałam z ludźmi o mojej cukrzycy – powiedziała – i przykro mi także, że rozmawiałem o jej powikłaniach.

Kontynuując masaż, Cassi patrzyła przed siebie niewidzącymi oczami. Nagle ogarnął ją zimny strach: być może Thomasa znużyła jej choroba. Chyba zbyt często się skarżyła i mówiła o swoich obawach, związanych ze zmianą kierunku stażu. Cassi zauważyła, że w ciągu ostatnich miesięcy Thomas jakby oddalił się od niej, stał się bardziej wybuchowy i mniej tolerancyjny. Postanowiła, że odtąd będzie mniej mówiła o swojej chorobie. Lepiej niż kto inny zdawała sobie sprawę ze stresów, które Thomas przeżywa, nie chciała więc ich pogłębiać.

Przesuwając ręce w górę jego karku myślała, że warto byłoby zmienić temat rozmowy.

– Czy przynajmniej mówi się o tym, że gdy ty wykonujesz trzy bypassy, inni robią tylko jeden lub dwa?

– Nie. Nikt o tym nawet nie wspomina, bo przyzwyczaili się już do tego. Nie ma tu nikogo, kto byłby w stanie mi dorównać.

– Powinieneś podjąć współzawodnictwo z najlepszymi, czyli z samym sobą! – powiedziała ze śmiechem Cassi.

– O, co to, to nie! Nie próbuj mnie czarować swoją pseudo-psychologią! – odparł Thomas.

– Czy na poziomie, który osiągnąłeś, współzawodnictwo jest takie ważne? – już całkiem poważnie zapytała Cassi. – Czy nie wystarcza ci wielka satysfakcja, że przywracasz ludziom zdrowie?

– Oczywiście, jest to bardzo miłe uczucie – przyznał Thomas. – Ale satysfakcja nie jest w stanie mi pomóc w uzyskaniu łóżek i czasu w sali operacyjnej dla moich pacjentów, którzy na to zasługują zarówno ze względów zdrowotnych, jak i społecznych. A za sprawą ludzkiej wdzięczności z pewnością nie zostanę szefem oddziału chirurgii – zresztą nie jestem nawet pewien, czy jeszcze tego chcę. Jeśli mam być szczery, mój entuzjazm nieco przygasł, a w zamian pojawiło się uczucie pustki.

Słowo "pustka" coś przypomniało Cassi. Czyżby śniła? Rozejrzała się wokół siebie, po wnętrzu samochodu: czuła charakterystyczny zapach skórzanych siedzeń, słyszała warkot silnika i miarowy szmer wycieraczek. Nie, to nie sen: ona to słowo niedawno słyszała w innych ustach. Nagle przypomniała sobie: tego słowa użył pułkownik Bentworth. "Jest we mnie gniew i pustka" – tak właśnie powiedział.

Wynurzywszy się z bezlistnych lasów, pędzili teraz poprzez słone błota. Za ociekającymi strugami deszczu szybami Cassi oglądała ponury listopadowy krajobraz. Podmuchy wiatru i deszcz strącały z drzew ostatnie kolorowe liście, które długo wirowały w powietrzu zanim opadły na ziemię. Zbliżała się zima, jej rychłe nadejście zapowiadały chłodne i wilgotne noce. Wzięli ostatni zakręt, z hukiem przemknęli przez drewniany most i znaleźli się na swojej prywatnej drodze. W ruchomym świetle reflektorów Cassi dostrzegła zarysy domu. Został zbudowany na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku jako dom letniskowy jakiegoś bogacza, w charakterystycznym dla Nowej Anglii rustykalnym stylu. W latach czterdziestych dostosowano go do zimowych potrzeb mieszkalnych. Rozłożysty charakter budynku i nieregularny kształt krytego gontem dachu sprawiały, że miał unikalną sylwetkę. Cassi lubiła ten dom, bardziej jednak latem niż zimą. Na szczególne wyróżnienie zasługiwała jego lokalizacja. Znajdował się tuż przy małej zatoczce, z widokiem na morze. Chociaż do Bostonu trzeba było stąd jechać prawie trzy kwadranse, Cassi uważała, że się to opłaca.

Przypomniała sobie pierwsze spotkanie z Thomasem na trzecim roku studiów. Była wtedy na praktyce w Boston Memorial. Pewnego dnia zobaczyła Thomasa wśród ślepo naśladującej go grupy stażystów, gdy badał pacjenta po przebytym ataku serca. Od razu ją zafascynował. Słyszała o nim wiele i była zaskoczona, że jest taki młody. Zauważyła także, że jest nadzwyczaj przystojny i nawet jej do głowy nie przyszło, żeby ktoś tak niezwykły mógł zwrócić na nią uwagę, a jeśli już, to chyba tylko po to, żeby zadać jakieś trudne pytanie z zakresu medycyny. Nigdy nie dowiedziała się, czy ją wtedy spostrzegł.

Gdy już została członkiem lekarskiej społeczności, zdała sobie sprawę, że nie było to takie trudne, jak się obawiała. Była bardzo pracowita; ku swojemu zdziwieniu wnet zwróciła na siebie uwagę. Wcześniej nie miała nigdy czasu na spotkania, ale w bostońskim szpitalu praca i życie towarzyskie przeplatały się ze sobą. Cassi bardzo szybko stała się aktywną uczestniczką różnych jego form. Nieoczekiwanie stała się obiektem wielu męskich względów. Przodował w nich pewien przystojny okulista; nigdy dotąd nie spotkała kogoś tak bardzo upartego w swoich zabiegach. Jej powodzenie nie miało poważnego charakteru aż do chwili, kiedy wśród konkurentów pojawił się George Sherman. Mimo braku jakiejkolwiek zachęty ze strony Cassandry posyłał jej kwiaty, wręczał niewielkie prezenty, a na koniec zaproponował jej małżeństwo.

Cassi nie od razu odrzuciła ofertę George'a. Chyba nawet go lubiła, z pewnością jednak nie kochała. Gdy zastanawiała się, co ma począć, zdarzyło się coś nieoczekiwanego: o randkę poprosił ją Thomas Kingsley.

Cassi doskonale pamiętała to niezwykłe ożywienie, które odczuwała w towarzystwie Thomasa. Młody chirurg tryskał pewnością siebie, którą niektórzy określali po prostu jako arogancję. Ale nie Cassi. Dla niej był człowiekiem, który wie, czego chce i potrafi podejmować niezwykle szybko ważne decyzje. Kiedy wspomniała mu o swej chorobie, zbagatelizował sprawę. Natchnął ją wiarą we własne siły, czego dotąd bardzo jej brakowało.

Niełatwo przyszła Cassi rozmowa z George'em. Oświadczyła mu, że nie wyjdzie za niego za mąż i że zakochała się w jego koledze. Sherman przyjął niepomyślne wiadomości z pozornym spokojem; prosił, żeby mógł nadal uważać się za jej przyjaciela. Ilekroć spotykała się z nim później w szpitalu, zawsze dawał do zrozumienia, że najbardziej obchodzi go jej szczęście osobiste i nie ma żalu za odmowę.

Thomas był uroczy i troskliwy. Plotkowano o nim, że potrafi być szarmancki, lecz na krótką metę. Rzadko mówił jej o swojej miłości, ale w różny sposób ją okazywał. Zabierał ją razem z innymi studentami na obchód swoich pacjentów i zapraszał do sali operacyjnej na bardziej interesujące zabiegi. Na ich pierwsze wspólne święta Bożego Narodzenia ofiarował jej staroświecką diamentową bransoletę, a ostatniego dnia starego roku poprosił Cassi o rękę.

Cassandra nie miała zamiaru wychodzić za mąż przed ukończeniem studiów, ale Thomas Kingsley był dla niej mężczyzną, o jakim dotąd nie śmiała nawet marzyć. Mogła już nigdy więcej nie mieć takiej okazji! Ponadto z faktu pokrewieństwa zawodów wyciągała wniosek, że będą się uzupełniać. Zgodziła się więc na ślub, co Thomas przyjął z nieukrywanym zachwytem.

Ślub odbył się na ogromnym trawniku w posiadłości Kinsgley'a na wybrzeżu. Na uroczystości była obecna większość personelu zatrudnionego w szpitalu. Długo wspominano ich ślub, ponieważ był wydarzeniem roku w miejscowym życiu towarzyskim. Cassi zapamiętała niemal każdą chwilę tego wspaniałego, wiosennego dnia. Niebo było błękitne jak oczy Thomasa, a powierzchnię morza lekko tylko marszczyła łagodna bryza.

Stoły były obficie zastawione, a na trawniku rozbito namioty o charakterystycznym średniowiecznym kształcie. Heraldyczne flagi łopotały na ich szczytach. Cassi nigdy jeszcze nie była tak szczęśliwa, a Thomas chodził dumny jak paw, troszcząc się o każdy szczegół weselnego przyjęcia. Kiedy goście odjechali, nowo poślubieni udali się na spacer. Szli wzdłuż plaży, nie bacząc na lodowate fale obmywające ich stopy.

Cassi nigdy nie czuła się taka szczęśliwa i nigdy nie miała takiego poczucia bezpieczeństwa. Spędzili noc poślubną w hotelu Ritz-Carlton w Bostonie, po czym wyjechali do Europy i tam przeżyli swój miodowy miesiąc.

Po powrocie Cassi przystąpiła do studiów z nową energią. Miała teraz potężnego opiekuna, który pomagał jej na każdym kroku. Zawsze była dobrą studentką, ale przy jego pomocy przeszła samą siebie. Thomas w dalszym ciągu zachęcał ją, by przychodziła do sali operacyjnej, a gdy odbywała praktykę na chirurgii, była jego asystentką, o czym inni studenci mogli tylko marzyć. Gdy po dwóch latach ukończyła studia, nie musiała szukać pracy, gdyż czekała już na nią na oddziale patologii.

Najbardziej ciepłe wspomnienie zachowała Cassi z weekendu, podczas którego otrzymała dyplom lekarza. Tego dnia Thomas od samego rana zachowywał się jakoś inaczej – był niespokojny i jakby wyciszony, co Cassi przypisywała oczekującej go skomplikowanej operacji. Poprzedniego wieczora powiedział jej o pacjencie, który ma przybyć do szpitala z innego stanu. Przeprosił ją, że w związku z tym nie będzie mógł uczestniczyć w uroczystym obiedzie, który miał odbyć się po części oficjalnej; Cassi, choć rozczarowana, zapewniła go o swej wyrozumiałości.

Podczas oficjalnej uroczystości Thomas zachowywał się niepoważnie i wprawił Cassi w niemałe zakłopotanie, kiedy wszedł za nią na podium i zrobił jej mnóstwo zdjęć swoim pentaxem. Później, gdy oczekiwała, że w pośpiechu opuści uroczystość, by zdążyć do szpitala, wziął ją za rękę i poprowadził przez trawnik do czekającej limuzyny. Speszona Cassi weszła do długiego czarnego cadillaca: wewnątrz znalazła dwa kieliszki na wysokich nóżkach i butelkę schłodzonego Dom Perignon.

Odtąd wszystko potoczyło się jak w baśni. W mgnieniu oka znaleźli się na lotnisku Logan, skąd samolotem rejsowym polecieli do Nantucket. Próbowała protestować mówiąc, że nie jest odpowiednio ubrana i powinna wrócić do domu, by się przebrać, Thomas jednak zapewnił ją, że o wszystkim wcześniej pomyślał i pokazał torbę wypełnioną kosmetykami i lekarstwami. Znalazło się tam również kilka jej sukien, a wśród nich bardzo seksowna, różowa jedwabna sukienka z domu mody Teda Lapidusa.

W Nantucket zostali tylko jedną noc, ale co to była za noc! Spędzili ją w uroczym wiejskim zajeździe, który stanowił kiedyś rezydencję starego kapitana żeglugi morskiej. Mieszkanie było urządzone we wczesnowiktoriańskim stylu, z obszernym łóżkiem pod baldachimem. Nie było tam telewizji i co najważniejsze – telefonu. Cassi z rozkoszą oddychała atmosferą całkowitej izolacji od świata i szczęśliwego, intymnego odosobnienia.

Nigdy nie była tak bardzo zakochana i Thomas też nigdy nie był tak troskliwy i serdeczny. Popołudnie spędzili jeżdżąc rowerami po okolicy i biegając boso po plaży obmywanej lodowatymi falami. Kolację przy świecach zjedli we francuskiej restauracji. Siedzieli przy stole, który stał przy oknie z widokiem na port. Odbicia świateł zakotwiczonych żaglówek iskrzyły się w wodzie jak drogocenne klejnoty. Kulminacyjnym punktem kolacji był prezent z okazji otrzymania dyplomu. Z małego, wyłożonego aksamitem pudełka wyjęła najpiękniejszy, jaki kiedykolwiek widziała, naszyjnik z pereł, ozdobiony wielkim, otoczonym diamentami szmaragdem. Pomagając zapiąć naszyjnik na karku, Thomas wyznał jej, że zapinka naszyjnika stanowi rodzinną pamiątkę i została przywieziona z Europy przez jego prababkę.

Późną nocą odkryli, że imponujące łóżko z baldachimem miało bardzo istotną wadę: okropnie skrzypiało przy każdym ruchu. To odkrycie stało się przyczyną niekontrolowanych wybuchów śmiechu i w najmniejszym stopniu nie zakłóciło radosnego nastroju, a tylko wzbogaciło wspomnienia Cassi o jeszcze jeden wesoły szczegół.

Ostre hamowanie zatrzymywanego przez garażem samochodu wyrwało Cassi z głębokiego zamyślenia. Thomas wysunął rękę ponad uchyloną szybą samochodu i nacisnął guzik automatu otwierającego bramę garażu.

Garaż, podobnie jak dom, pokryty był gontem i stał nieco na uboczu. W przeznaczonym dla służby mieszkaniu nad garażem obecnie rezydowała owdowiała matka Thomasa, Patrycja Kingsley, która przeprowadziła się tam z głównego budynku.

Porsche z hukiem wtoczył się do garażu i gwałtownie ucichł, gdy Thomas wyłączył silnik. Cassi ostrożnie wyszła z samochodu, tak żeby nie potrącić drzwiami swojego, stojącego obok, chevy nova. Thomas był bardzo przywiązany do porsche'a, więc chociaż była przyzwyczajona do energicznego zatrzaskiwania drzwi samochodu, co było konieczne, gdy się miało do czynienia z wozami starej rodziny forda, drzwi porsche'a zamknęła delikatnie. Thomas wściekał się, gdy Cassi nie stosowała się do jego samochodowych wymagań.

– Chyba już najwyższy czas – oświadczyła gosposia, Harriet Summer, gdy Cassi i Thomas pojawili się w hallu, i podkreślając swoje niezadowolenie, demonstracyjnie spojrzała na zegarek. Harriet pracowała u Kingsley'ów, gdy jeszcze Thomasa nie było na świecie. Cassi zorientowała się bardzo szybko, że traktowano ją jak członka rodziny.

– Za pół godziny kolacja będzie na stole. Jeśli się spóźnicie – ostygnie. Dziś w telewizji jest mój ulubiony program, więc chcę być wolna o ósmej trzydzieści.

– Zaraz schodzimy – oznajmił Thomas zdejmując płaszcz.

– I proszę, żebyście wieszali swoje płaszcze, gdyż nie mam zamiaru wciąż po was sprzątać – dorzuciła Harriet.

W milczeniu zastosowali się do polecenia.

– A co słychać u mamy? – zapytał Thomas.

– Jak zwykle jest u siebie – odparła Harriet. – Sama zjadła obiad, a teraz oczekuje zaproszenia na kolację.

Wchodząc z Thomasem po schodach na górę, Cassi ze zdumieniem rozmyślała o zmianach, jakie często dokonują się w jej małżonku: w szpitalu jest taki władczy, wręcz agresywny, a tutaj posłusznie spełnia polecenia matki i Harriet.

Na górze Thomas skierował się do gabinetu, oznajmiając Cassi, że za chwilę będzie gotowy. Nie była wcale zdziwiona, że nie czekał na odpowiedź; udała się do swojej sypialni. Wiedziała, że Thomas bardzo lubi swój gabinet, który stanowił prawie lustrzane odbicie jego biura w szpitalu, z tym tylko wyjątkiem, że tu miał z okien wspaniały widok na ciekawy architektonicznie garaż i okoliczne słone błota. Niepokoiło ją tylko, że w ciągu kilku ostatnich miesięcy Thomas coraz chętniej w nim przebywał, a od czasu do czasu nawet tam sypiał na kanapie. Cassi nie poruszała tego tematu, wiedząc że cierpiał na bezsenność, gdy jednak liczba spędzanych samotnie nocy zaczęła rosnąć, zaniepokoiła się tym poważnie i zmartwiła.

Sypialnia znajdowała się w samym końcu korytarza, w północno-wschodniej stronie domu. Francuskie drzwi prowadziły na duży balkon, z którego roztaczał się piękny widok na morze. Obok sypialni znajdował się pokój z oknami na wschód, przez które w pogodne dni wlewało się światło słoneczne. Oba pokoje połączone były łazienką.

Tę część domu Cassi kazała przemalować i urządziła na nowo. Z garażu wyciągnęła białe wiklinowe meble, które kiedyś stały na werandzie, poleciła je wyreperować i odnowić. W oknach zawiesiła jasne perkalowe zasłony, z perkalu także zrobiła poszewki na poduszki, pokrycia na fotele i kanapę. Sypialnię urządziła w stylu wiktoriańskim, sąsiedni zaś pokój poleciła pomalować na jasnożółto. W ten sposób całość nabrała żywych barw, stanowiąc ostry kontrast z resztą domu, w której dominowały ciemne barwy i ponury nastrój.

W słonecznym, przyległym do sypialni pokoju Cassi urządziła swój gabinet. W piwnicy znalazła stare rustykalne biurko, które kazała pomalować na biało; w sklepie meblowym kupiła kilka prostych, sosnowych szafek na książki, które również pomalowano na biało. Jedna z szafek pełniła szczególną funkcję – Cassi umieściła w niej małą lodówkę, w której trzymała swoje lekarstwa.

Po ponownym sprawdzeniu moczu, wyjęła z lodówki jedno opakowanie insuliny krystalicznej i jedno insuliny Lente. Używając tej samej strzykawki, pobrała pół centymetra sześciennego insuliny krystalicznej, a następnie jedną dziesiątą centymetra sześciennego U100 Lente. Pamiętając, że rano zrobiła sobie zastrzyk w lewo udo, tym razem nakłuła prawe. Cały zabieg trwał nie więcej niż pięć minut.

Po wzięciu prysznica Cassi szybko przebrała się i poszła do gabinetu Thomasa. Od razu spostrzegła, że jego gospodarz był w lepszym niż przedtem nastroju. Właśnie zapinał guziki czystej koszuli, gdy okazało się, że na dole koszuli zabrakło dziurek. Trzeba było zacząć zapinanie od nowa, tym razem przy pomocy Cassi.

– Mimo to jesteś bardzo dobrym chirurgiem – zażartowała. – Spotkałam dziś stażystę, na którym wywarłeś duże wrażenie. Cieszę się jednak, że nie widział jak zapinasz guziki. – Cassi miała ochotę na rozmowę raczej niezobowiązującą.

– Kto to taki?

– Pomogłeś mu w próbie reanimacji.

– Nie było w tym nic niezwykłego. Chory umarł.

– Wiem. Byłam dziś przy sekcji jego zwłok. Thomas usiadł na sofie.

– Dlaczego byłaś przy sekcji jego zwłok? – zapytał.

– Ponieważ śmierć nastąpiła z niewiadomych przyczyn w kilka dni po operacji serca.

Thomas podniósł się z sofy i zaczął przyczesywać mokre włosy.

– Czy razem z tobą cały oddział psychiatrii przyglądał się temu wydarzeniu?

– Oczywiście że nie – odparła Cassi. – Robert zadzwonił do mnie i…

Nagle zamilkła. Dopiero teraz przypomniała sobie rozmowę w samochodzie. Na szczęście Thomas dalej spokojnie przyczesywał włosy.

– Powiedział mi, że jest to kolejny przypadek śmierci z serii SSD. Pamiętasz, mówiłam ci o tym już wcześniej.

– Nagła pooperacyjna śmierć – powtórzył Thomas jakby recytował lekcję.

– Jak się okazało, miał rację – oświadczyła Cassi. – Nie znaleziono oczywistej przyczyny zgonu. Pacjent przed kilkoma dniami przeszedł operację serca, której dokonał doktor Ballantine.

– Powiedziałbym raczej, że przyczyną były źle założone podczas operacji szwy, które mogły zacisnąć włókna pęczka Hisa i doprowadzić do zaburzeń rytmu.

– Czy takie odniosłeś wrażenie podczas próby reanimacji?

– Taka właśnie myśl przyszła mi do głowy.

– Sądzę, że był to pewien rodzaj ostrej arytmii. Pielęgniarki mówiły, że znalazły go zupełnie sinego.

Thomas skończył się czesać i dał do zrozumienia, że jest gotowy zejść na kolację. Ręką wskazał w stronę hallu, a jednocześnie kontynuował dyskusję: – Mnie to nie dziwi. Pacjent musiał się zachłysnąć.

Cassi wyszła za Thomasem. Na podstawie wyników sekcji wiedziała, że płuca i drogi oddechowe pacjenta były absolutnie czyste, chory nie mógł więc się zachłysnąć. Ale wolała to przemilczeć. Z tonu Thomasa mogła się domyślić, że ma już dość tego tematu.

– Sądziłem, że w związku z rozpoczęciem nowego stażu jesteś bardzo zajęta – zauważył Thomas schodząc po schodach. – Czyżbyś na psychiatrii nie miała zbyt dużo roboty?

– Więcej niż trzeba – stwierdziła Cassi. – Nigdy przedtem nie miałam tylu kłopotów. Ale tą serią SSD interesujemy się z Robertem już od roku. Mieliśmy zamiar opublikować wyniki naszych badań. Ja odeszłam z patologii, ale jestem przekonana, że on znajduje się na jakimś tropie. W każdym bądź razie, kiedy dziś rano zadzwonił do mnie, zwolniłam się, żeby wziąć udział w sekcji.

– Chirurgia to bardzo odpowiedzialna dziedzina – oświadczył Thomas – a szczególnie chirurgia serca.

– Wiem o tym – powiedziała Cassi – ale Robert naliczył już siedemnaście tego rodzaju przypadków. Ten ostatni będzie prawdopodobnie osiemnastym. Dziesięć lat temu przypadki SSD zdarzały się wyłącznie pacjentom znajdującym się w stanie śpiączki. Ostatnio nastąpiła zmiana – umierają bez wyraźnej przyczyny pacjenci, którzy przeszli pomyślnie operacje.

– Jeśli weźmiesz pod uwagę liczbę operacji serca wykonywanych w tym szpitalu – uparcie oponował Thomas – musisz uświadomić sobie, jak mało znaczący procent stanowią te przypadki. Liczba śmiertelnych przypadków jest u nas mniejsza niż w większości innych szpitali – pod tym względem należymy do najlepszych.

– To prawda – przytaknęła Cassi. – Niemniej ta sprawa zasługuje na szczególne zainteresowanie.

Thomas ujął nagle Cassi pod rękę. – Słuchaj, nie dość, że wybrałaś sobie taką nieciekawą specjalność jak psychiatria, to jeszcze próbujesz przysparzać kłopotów oddziałowi chirurgii. Wiemy doskonale o naszych błędach. Z tego między innymi powodu organizujemy specjalną konferencję, poświęconą śmiertelnym przypadkom.

– Nigdy nie miałam zamiaru przysparzać wam kłopotów – oświadczyła Cassi. – Badaniem przypadków SSD zajmuje się Robert. Powiedziałam mu dzisiaj, że dalej będzie musiał prowadzić badania sam. Wciąż jednak uważam, że sprawa jest interesująca.

– Istniejący w medycynie klimat współzawodnictwa zawsze powoduje, że błędy innych są dla nas interesujące – zauważył Thomas, delikatnie popychając Cassi do przodu w wąskich drzwiach prowadzących do jadalni. – Dzieje się tak bez względu na okoliczność czy są to rzeczywiste błędy, czy też po prostu akty boskiej woli.

Cassi poczuła nagle coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Uwaga Thomasa nie była pozbawiona słuszności, a ona nigdy wcześniej o tym nie pomyślała.

Gdy weszli do jadalni, od razu natknęli się na karcące spojrzenie Harriet, która nie omieszkała wytknąć im spóźnienia.

Patrycja Kingsley już siedziała przy stole. – Najwyższy czas, żebyście się w końcu zjawili – oświadczyła swoim silnym, zgrzytliwym głosem. – Jestem starą kobietą i nie powinnam tak długo czekać.

– Dlaczego nie zaczęłyście jeść kolacji bez nas? – bronił się Thomas, zajmując miejsce przy stole.

– Byłam zupełnie sama przez dwa dni – poskarżyła się Patrycja. – Jeszcze potrzebuję kontaktu z innymi ludźmi.

– Czy to ma znaczyć, że ja nie jestem człowiekiem? – zapytała z rozdrażnieniem Harriet. – W końcu się wydało!

– Dobrze wiesz, co miałam na myśli – odparła Patrycja i machnęła ręką ze zniecierpliwieniem.

Harriet wzniosła oczy ku górze, a następnie zajęła się swoim talerzem.

– Thomas, kiedy wreszcie pójdziesz do fryzjera? – spytała Patrycja.

– Jak tylko znajdę chwilę wolnego czasu – odpowiedział.

– I ile razy muszę ci powtarzać, żebyś przy jedzeniu kładł serwetkę na kolana – brzmiała kolejna pretensja.

Thomas wziął serwetkę ze stołu i rzucił ją sobie na kolana.

Pani Kingsley włożyła do ust kęs chleba i zaczęła go żuć. Jej jasnoniebieskie oczy, podobne do oczu syna, krążyły czujnie wokół stołu, jakby oczekując na choćby najmniejsze potknięcie kogokolwiek z obecnych. Patrycja była siwowłosą kobietą o miłej powierzchowności i żelaznej woli. Od wielu lat paliła lucky strike. Od kącików jej ust w dół zarysowywały się dwie głębokie bruzdy. Prowadziła samotny tryb życia i Cassi nie mogła zrozumieć, dlaczego jej teściowa nie chce się przeprowadzić do miejsca, gdzie znalazłaby przyjaciół w tym samym co ona wieku. Takie rozwiązanie byłoby w interesie Cassi, która po trzech latach spożywania wspólnych posiłków marzyła o bardziej romantycznych wieczorach. Czuła się skrępowana obecnością teściowej i bała się, by jej czymkolwiek nie urazić, ściągając na siebie gniew męża.

W gruncie rzeczy stosunki Cassi z panią Kingsley układały się dobrze – przynajmniej z punktu widzenia Cassi. Nie było dla niej przyjemne, że teściowa musiała się przeprowadzić do mieszkania nad garażem.

Kolacja przebiegała w kompletnej ciszy, przerywanej od czasu do czasu brzękiem sreber i porcelany. Miała się już ku końcowi, gdy nagle Thomas oznajmił: – Wszystkie operacje poszły mi dzisiaj gładko, bez problemów.

– Nie mam najmniejszej ochoty słuchać o śmierci i chorobach – oświadczyła pani Kingsley. Następnie, zwracając się do Cassandry, rzekła z przekąsem: – Thomas jest dokładnie taki sam jak jego ojciec – wciąż chce mówić o swojej pracy. Nigdy nie potrafił prowadzić rozmowy na inne tematy, na przykład o jakichś ważnych wydarzeniach kulturalnych. Może byłoby lepiej, gdybym wcale nie wyszła za mąż.

– Co też pani mówi – zaprotestowała Cassi. – Gdyby nie to małżeństwo, nie miałaby pani wspaniałego syna.

– Ech! – wyrwało się z ust Patrycji i w jadalni rozległ się jej śmiech, tak głośny, że zakołysały się płomyki świec na stole. – Jedyną nadzwyczajną rzeczą jest w nim to, że do tego stopnia jest kopią swego ojca, iż urodził się także z krzywą stopą.

Cassi upuściła widelec. Thomas nigdy jej o tym nie wspominał. Obraz małego chłopca z krzywą stopą wywołał w Cassi przypływ współczucia, ale z twarzy Thomasa wyczytała, że jest zirytowany na matkę.

– Był cudownym dzieckiem – ciągnęła Patrycja nieświadoma wściekłości, którą wywołała swoimi rewelacjami. – Ładnym i cudownym chłopcem. Przynajmniej do okresu dojrzewania.

– Mamo – odezwał się Thomas cedząc wolno słowa. – Sądzę, że już dosyć powiedziałaś.

– Mówisz bzdury – odparła. – Teraz moja kolej, żeby mówić. Dwa dni siedziałam sama z Harriet, bądź więc łaskaw mnie posłuchać.

Z najwyższą irytacją Thomas pochylił się nad talerzem.

– Thomas – odezwała się Patrycja po krótkiej chwili milczenia. – Proszę, zdejmij natychmiast łokcie ze stołu.

Thomas odsunął krzesło i wstał z płonącą twarzą. Bez słowa rzucił serwetkę na stół i wyszedł z jadalni. Cassi słyszała jego kroki na schodach, a potem trzaśniecie drzwi gabinetu. Płomyki świec znowu się zakołysały.

Zaskoczona tym, co się stało, Cassi początkowo nie wiedziała jak się zachować. Po chwili niezdecydowania podniosła się od stołu.

– Cassandro – ostro zareagowała Patrycja. Po czym płaczliwym głosem powiedziała: – Proszę cię, usiądź. Niech sobie idzie, a ty usiądź i dokończ kolację. Diabetycy powinni jeść.

Cassandra oblała się purpurą i usiadła.

Thomas chodził po gabinecie głośno wyrzekając, że po ciężkim szpitalnym dniu nawet w domu nie znajduje spokoju. Kipiąc gniewem dziwił się, że Cassi została z matką, zamiast pójść jego śladem. Przez chwilę pomyślał, czy nie powinien wrócić do szpitala i zainteresować się córką Campbella, której zachowanie zaintrygowało go. Wryły mu się w pamięć jej słowa, że chciałaby uczynić coś dla niego.

Bębniący w szyby zimny deszcz rychło odwiódł go od tego zamiaru. Ze stosu czasopism wziął więc pierwsze z wierzchu i rozsiadł się w obitym skórą, stojącym tuż przy kominku fotelu.

Rychło spostrzegł, że nie może skoncentrować się na lekturze. Zastanawiał się, dlaczego matka po tylu latach jest jeszcze w stanie tak łatwo wyprowadzić go z równowagi. Potem przyszła mu na myśl seria SSD i Cassi pomagająca Robertowi Seibertowi w badaniach. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że tego rodzaju badania mogą zaszkodzić szpitalowi w oczach opinii publicznej. Był także przekonany, że Robertowi zależało, by zaczęto o nim pisać w prasie, choćby nawet miano kogoś skrzywdzić.

Odłożył na bok periodyk i wszedł do łazienki. W lustrze przyjrzał się uważnie swojemu odbiciu. Zawsze uważał, że – jak na swój wiek – wygląda młodo, ale dzisiaj nie był tego taki pewien. Dostrzegł podkrążone oczy i napuchnięte zaczerwienione powieki.

Wrócił do gabinetu, usiadł przy biurku i wysunął szufladę – drugą z prawej. Wyjął z niej plastykową buteleczkę z pigułkami. Połknął najpierw jedną żółtą pigułkę, a po krótkim wahaniu – drugą. Przy barku nalał sobie whisky i usiadł ze szklaneczką w fotelu, który kiedyś należał do jego ojca. Wypił alkohol, czując jak powoli opuszcza go napięcie. Znów sięgnął go czasopismo. Nadal jednak nie potrafił się skoncentrować. Był wciąż zdenerwowany. Przypomniał sobie pierwszy tydzień pełnienia obowiązków szefa stażystów na oddziale chirurgii serca. Pewnego dnia okazało się, że na oddziale intensywnej terapii nie ma wolnych łóżek, gdy tymczasem dwóch starszych kolegów się ich domagało. Bez wolnych łóżek ulegała zahamowaniu praca całego oddziału.

Thomas pamiętał, że sam wtedy poszedł na oddział intensywnej terapii i dokładnie sprawdzał stan każdego pacjenta. W końcu wybrał dwóch chorych, znajdujących się w stanie nieodwracalnej śpiączki. To prawda, że obaj potrzebowali ciągłej opieki wykwalifikowanych pielęgniarek, którą mogli otrzymać tylko na oddziale intensywnej terapii, prawdą jednak było również to, że obaj nie mieli już najmniejszych szans na wyleczenie. Kiedy jednak Thomas polecił usunąć ich z oddziału, sprawujący nad nimi opiekę lekarze byli oburzeni, a pielęgniarki odmówiły wykonania polecenia. W ten sposób Thomas nie tylko nie rozwiązał problemu, ale narobił sobie wrogów. Wyglądało jakby nikt oprócz niego nie był w stanie zrozumieć, że zarówno chirurgia, jak i bardzo kosztowna intensywna terapia przede wszystkim powinny służyć pacjentom dobrze rokującym, a nie kandydatom na drugi świat.

Ponownie nalał sobie whisky. Topniejący lód rozwodnił szkocką i stępił jej smak. Zagłębiony w fotelu zastanawiał się, co o jego postępowaniu powiedziałby ojciec, gdyby żył. Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć, pamiętał tylko, że ojciec – podobnie jak matka – nigdy nie lubił go chwalić, natomiast często i chętnie ganił. Czy zaakceptowałby Cassi? Jedno było pewne: jego ojciec niewiele wiedział o kobietach chorych na cukrzycę.

Po gwałtownym wyjściu Thomasa z jadalni Cassi przeżywała niepokój. Pamiętała, że jeszcze przed kolacją Thomas nie miał dobrego humoru i teraz obawiała się jego gniewu. Usiłowała nawiązać rozmowę z Patrycją, jednak bezskutecznie. Wyglądało, że jest zadowolona, iż wytrąciła syna z równowagi.

– Czy Thomas rzeczywiście urodził się ze skrzywioną stopą? – zapytała Cassi w nadziei na jakiś dialog.

– Straszliwie. Jego ojciec też kulał do końca życia.

– Nie miałam o tym pojęcia i nigdy bym się nie domyśliła.

– To zrozumiałe. W odróżnieniu od swojego ojca został z tego wyleczony.

– Dzięki Bogu – szczerze westchnęła Cassi. Usiłowała sobie wyobrazić utykającego Thomasa. Trudno nawet wyobrazić go sobie jako kulejące dziecko.

– Na noc zakładaliśmy na stopę chłopca klamrę – powiedziała pani Kingsley. – To musiało być bolesne, gdyż krzyczał i zachowywał się jakby go torturowano. – Przyłożyła serwetkę do ust.

Cassi wyobraziła sobie niemowlę ze stopkami zamkniętymi w metalowych klamrach. Niewątpliwie musiał to być rodzaj tortury.

– Tak więc – rzekła pani Kingsley, podnosząc się nagle z miejsca – dlaczego miałabyś nie pójść teraz do niego? Z pewnością cię potrzebuje. Wcale nie jest taki silny, jakby to się mogło zdawać. Poszłabym ja, ale z pewnością woli, żebyś to była ty. Mężczyźni są wszyscy tacy sami. Oddasz im wszystko – a oni i tak cię porzucą. Dobrej nocy, Cassandro.

Osłupiała Cassi siedziała przez chwilę w milczeniu. Słyszała jeszcze rozmowę Patrycji z Harriet, a potem trzasnęły drzwi i wszystko ucichło. Dom pogrążył się w całkowitej ciszy, tylko drzwi werandy skrzypiały monotonnie pod podmuchami wiatru.

W końcu Cassi wstała od stołu i zaczęła wspinać się po schodach. A więc również Thomas miał w dzieciństwie swoją dolegliwość! Wydało jej się to nagle tak zabawne, że wydobyło na usta mimowolny uśmiech. Stukając do drzwi gabinetu Thomasa ciekawa była, w jakim go znajdzie nastroju. Po zachowaniu się w samochodzie i późniejszym wybuchu w jadalni można było oczekiwać najgorszego. Kiedy jednak znalazła się już w gabinecie, odetchnęła z ulgą. Thomas siedział swobodnie w fotelu, z nogami przewieszonymi przez poręcz, trzymał w jednej ręce szklankę whisky, a w drugiej periodyk medyczny. Wyglądał na zupełnie odprężonego i uspokojonego, i co najważniejsze, uśmiechał się.

– Mam nadzieję, że nie posprzeczałaś się z matką – powiedział unosząc ekspresyjnie brwi, tak jakby rzeczywiście mogło się zdarzyć coś przeciwnego. – Przepraszam za nagłe opuszczenie jadalni, ale matka doprowadza mnie czasem do szału. Po prostu nie wytrzymałem – mrugnął porozumiewawczo.

– Jak zwykle jesteś nieobliczalny – powiedziała Cassi ze śmiechem. – Odbyłam bardzo interesującą rozmowę z twoją matką. Nigdy przedtem nie słyszałam o twoich kłopotach ze stopą. Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

Przysiadła na poręczy jego fotela, zmuszając go do przyjęcia normalnej pozycji. Nic nie odpowiedział zajęty swoją whisky.

– Zresztą to nie jest ważne – ciągnęła – chociaż uważam się za eksperta od dziecięcych schorzeń. A to, że dotknęły nas obojga, powinno tylko nam ułatwić wzajemne zrozumienie.

– Nie pamiętam o żadnym skrzywieniu stopy. Moim zdaniem, nic takiego nie miało miejsca. Cała ta sprawa jest wytworem wyobraźni mojej matki. Chciała po prostu dać ci do zrozumienia, jak wiele ją kosztowało moje wychowanie. Spójrz sama na moje stopy: czy wyglądają na zdeformowane?

Thomas zdjął z nóg pantofle i uniósł stopy.

Cassi musiała przyznać, że obie wyglądały zupełnie normalnie. Nigdy nie zauważyła, żeby Thomas miał jakiekolwiek trudności z chodzeniem, co więcej, wiedziała, że podczas studiów uprawiał lekkoatletykę. Nie była jednak pewna, kto mówił prawdę: matka czy syn.

– To wydaje się wprost nieprawdopodobne, żeby twoja matka mogła wymyślić coś podobnego? – Cassi raczej zapytała niż cokolwiek stwierdziła. Jednak Thomas zrozumiał jej słowa jednoznacznie.

Rzucił na podłogę trzymany w ręku periodyk, zerwał się na równe nogi niemal przewracając Cassi. – Słuchaj, jest mi zupełnie obojętne, komu wierzysz – oświadczył. – Moje stopy są zdrowe, zawsze były zdrowe i nie chcę słyszeć o żadnym ich skrzywieniu.

– Dobrze, już dobrze – powiedziała uspokajająco. Okiem psychiatry dostrzegła w nim pewne zachwianie równowagi, wyrażające się choćby w formułowaniu zbyt uproszczonych wniosków. Ale to nie było wszystko. Zaczął mówić mniej wyraźnie. Cassandra zauważyła to już wcześniej, ale nie przywiązywała do tego wagi. Miał przecież prawo wypić od czasu do czasu, a Cassi wiedziała, że lubi szkocką. Zaskoczył ją jednak fakt, że zmiana nastąpiła w tak krótkim czasie; po kolacji najwidoczniej wypił kilka drinków.

Cassi bardzo pragnęła, by Thomas się odprężył. Jeśli rozmowa o skrzywieniu stopy tak bardzo go denerwowała, gotowa była nie wracać nigdy do tego tematu. Ześliznąwszy się z poręczy fotela, próbowała objąć go ramionami.

Odsunął ją i ponownie napił się szkockiej. Sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę na kontynuowanie sprzeczki. Z bliska Cassi dostrzegła, że jego źrenice skurczyły się i zamieniły w niewielkie czarne punkty na tle jasnoniebieskich tęczówek. Przezwyciężając irytację, odezwała się łagodnie: – Jesteś wyczerpany, Thomas. Potrzebujesz snu. – Tym razem pozwolił jej objąć się za szyję. – Chodź ze mną do łóżka – powiedziała miękko.

Thomas westchnął, ale wciąż milczał. Odstawił na bok wypitą do połowy szklankę z whisky i pozwolił Cassi zaprowadzić się do sypialni. Zaczął rozpinać koszulę, ale Cassi odsunęła jego ręce i zrobiła to sama. Powoli go rozebrała, rzucając poszczególne części garderoby na bezładny stos. Gdy Thomas znalazł się już pod kołdrą, szybko rozebrała się i wśliznęła obok. Z przyjemnością odczuwała na nagiej skórze dotyk czystych prześcieradeł, łagodny ciężar kołdry i ciepło ciała Thomasa. Na dworze wył listopadowy wiatr, łomocąc w drewniane okiennice.

Cassi zaczęła od masowania jego karku i ramion, przesuwając ręce coraz niżej. Czuła jak pod palcami rozluźniają się napięte mięśnie i jak stopniowo zaczyna reagować na jej obecność. Narastające podniecenie znalazło ujście w gwałtownym uścisku jego ramion, w którym zamknął jej szczupłą sylwetkę. Pocałowała go w usta i delikatnie sięgnęła między jego nogi. Nie był gotowy!

Odsunął gwałtownie rękę Cassi, odepchnął ją od siebie i usiadł w łóżku. – Nie sądzę, żebym był dziś w stanie cię zaspokoić – oświadczył.

– Chodziło mi o twoją przyjemność, a nie o moją – odpowiedziała łagodnie.

– Czyżby? – złośliwie zapytał Thomas. – Znam dobrze twoje psychiatryczne chwyty.

– Uwierz mi, to naprawdę nie jest ważne, czy będziemy się dziś kochać, czy nie.

Thomas podniósł się z łóżka i schylił, by podnieść z podłogi ubranie. Wykonał kilka gwałtownych, nieskoordynowanych ruchów. – Nie bardzo mam ochotę w to uwierzyć. – Z tymi słowami wyszedł z sypialni, zatrzaskując mocno za sobą drzwi.

Cassi została sama w ciemnościach. Wycie wiatru za oknami budziło w niej lęk i niepokój. Dawne obawy, że może zostać porzucona, odezwały się w niej z nową siłą. Mimo ciepłej kołdry trzęsła się jak w febrze. Co będzie, jeśli Thomas ją porzuci? Rozpaczliwie usiłowała odpędzić od siebie tę myśl. Prawdopodobnie po prostu za dużo wypił. Przypomniała sobie jego nie wyważone sądy i opinie oraz bełkotliwą mowę. Niemożliwe, żeby w krótkim czasie po wyjściu z jadalni mógł aż tyle wypić, choć w ciągu ostatnich miesięcy takie historie miały już miejsce.

Leżąc na wznak Cassi patrzyła w sufit, na którym cienie bezlistnych drzew rysowały przez okno ogromną pajęczynę. Przerażona przewróciła się na bok, by zobaczyć ten sam straszny obraz na znajdującej się naprzeciwko okna ścianie. Czyżby Thomas brał narkotyki? Dopuszczając taką możliwość musiała przyznać, że od szeregu miesięcy przymykała oko na pewne objawy, gdyż oznaczałoby to, że Thomas nie jest z nią szczęśliwy, a ich związek małżeński poważnie zagrożony.

Thomas stał nagi przed lustrem w łazience i przyglądał się uważnie swojemu ciału. Trudno mu było przyznać się do tego, że znacznie się postarzał. Największe zmartwienie budził w nim jego ściągnięty, pomarszczony członek. Gdy go dotykał, nie czuł najmniejszej nawet reakcji. Czyżby coś złego działo się z jego seksem? Kiedy Cassi go masowała, odczuwał potrzebę zbliżenia, ale jego penis najwidoczniej sądził inaczej.

To musi być wina Cassi – myślał bez szczególnego przekonania. Wrócił do gabinetu i ubrał się. Nie dopijając drinka, usiadł za biurkiem i otworzył drugą szufladę z prawej strony. Z tyłu szuflady, starannie ukryte za papeterią, znajdowały się plastykowe buteleczki. Jeśli chce zasnąć, musi przedtem wziąć pigułkę. Tylko jedną! Zręcznie wrzucił do ust małą żółtą tabletkę, po czym popił ją szkocką. Zadziwiające, jak szybko poczuł się całkowicie uspokojony.

Загрузка...