Rozdział IV

Następnego ranka Cassi zrobiła sobie – jak zwykle – zastrzyk z insuliny, a potem zjadła sama śniadanie. Thomas nie dawał znaku życia. O ósmej zaczęła się już martwić. W sobotę zazwyczaj wyjeżdżali razem ó ósmej piętnaście, tak żeby Thomas mógł obejrzeć swoich pacjentów przed konferencją w Grand Rounds, a Cassi zdążyła do pracy.

Odłożywszy czasopismo na biurko i zacisnąwszy mocniej pasek w talii, Cassi wyszła do hallu i zaczęła nasłuchiwać pod drzwiami Thomasa. Żadnego odgłosu. Delikatnie zastukała i przez chwilę czekała. Znowu nic. Nacisnęła klamkę – drzwi były otwarte. Thomas spał, głośno chrapiąc, z budzikiem w ręku. Najwidoczniej wyłączył go, gdy dzwonił i znowu zasnął.

Cassi podeszła do łóżka i lekko nim potrząsnęła. Bezskutecznie. Potrząsnęła mocniej i dopiero wtedy otworzył z trudem oczy. Wyglądał jakby jej nie rozpoznawał.

– Przepraszam bardzo, że cię budzę, ale jest już po ósmej. Miałeś chyba zamiar jechać do Grand Rounds?

– Grand Rounds? – powtórzył Thomas jakby speszony. Stopniowo odzyskiwał przytomność. – Oczywiście że tak. Za kilka minut będę na dole. Najpóźniej za dwadzieścia minut wyjedziemy.

– Nie jadę dziś do szpitala – powiedziała Cassi najwyraźniej jak tylko mogła. – Na oddziale psychiatrii nie jestem dziś potrzebna, mam natomiast bardzo dużo lektury. Przywiozłam do domu pełną torbę odbitek prasowych.

– Jak chcesz – powiedział Thomas siadając na łóżku. – Mam dzisiaj dyżur, w związku z tym nie potrafię powiedzieć, kiedy wrócę do domu. Później dam ci znać.

Cassi zeszła do kuchni, żeby przygotować Thomasowi coś do zjedzenia w samochodzie.

Thomas siedział przez dłuższą chwilę na brzegu łóżka; kręciło mu się w głowie, czaszkę rozsadzał ból. Zwlókł się wreszcie, wyjął z biurka plastykową buteleczkę i udał się do łazienki. Potrząsnął buteleczką, z której wypadło kilka małych, trójkątnych, pomarańczowych tabletek. Połknął jedną z nich i popił wodą. Dopiero wtedy odważył się spojrzeć w lustro. Nie wyglądał tak źle, jak tego się obawiał, ani też jak się czuł. Połknął jeszcze jedną pastylkę i wszedł pod prysznic, odkręcając kran do oporu.

Cassi stała w oknie i patrzyła za Thomasem, który zniknął w garażu. Poprzez szyby słyszała głuchy warkot silnika porsche'a. Pomyślała, że hałas przeszkadza Patrycji, uprzytomniając sobie jednocześnie, że dotąd nie odwiedziła teściowej w jej mieszkaniu nad garażem, mimo iż upłynęły już trzy lata odkąd się tam wprowadziła.

Odprowadziła wzrokiem znikający we mgle samochód Thomasa. Jeszcze przez dłuższą chwilę dobiegał stopniowo zamierający w oddali szum motoru. W końcu zupełnie ucichł i Cassandrę ogarnęła cisza pustego domu.

Spostrzegła, że ma wilgotne dłonie. Początkowo pomyślała, że jest to uboczny efekt insuliny, później jednak doszła do wniosku, że to nerwy. Nosiła się z zamiarem wejścia do gabinetu Thomasa pod jego nieobecność. Zawsze uważała, że w małżeństwie konieczne jest wzajemne zaufanie i przestrzeganie prawa do prywatności, ale teraz musiała wyjaśnić, czy Thomas przypadkiem nie przyjmuje jakichś środków uspokajających lub narkotyków. Długo odpędzała od siebie wszelkie podejrzenia i miała nadzieję na poprawę ich wzajemnych stosunków. Teraz jednak nie wolno jej dłużej czekać!

Otworzywszy drzwi do gabinetu Thomasa, poczuła się jak pospolity włamywacz. Najmniejszy szelest wprawiał ją w panikę.

– Mój Boże! – zawołała w pewnym momencie. – Jestem po prostu idiotką!

Własny głos podziałał uspokajająco. Jako żona Thomasa miała prawo wejść do każdego pomieszczenia w tym domu, wciąż jednak czuła się tu gościem.

W gabinecie panował nieporządek. Łóżko nie było posłane, kołdra i prześcieradła leżały na podłodze. Cassi skierowała się ku biurku, ale spojrzała na otwarte drzwi do łazienki. Zajrzała do wiszącej na ścianie małej apteczki: wewnątrz znalazła przybory do golenia, kilka starych szczoteczek do zębów, trochę przeterminowanych antybiotyków i innych specyfików. Przejrzała starannie wszystkie opakowania i buteleczki – nie znalazła nic podejrzanego.

Gdy już miała wyjść z łazienki, spostrzegła na posadzce coś kolorowego. Schyliła się i podniosła małą trójkątną tabletkę: SKF-E-19. Wyglądała jak coś znajomego, ale Cassi nie była w stanie określić, co to za specyfik. Postanowiła zajrzeć do "Informatora Lekarskiego". Nie znalazłszy go na półkach z książkami Thomasa, wróciła do siebie i sięgnęła po własny egzemplarz. Teraz szybko zidentyfikowała tajemniczy medykament: była to deksedryna.

Trzymając pigułkę w palcach, Cassandra patrzyła na morze. Ćwierć mili od brzegu kołysała się na falach samotna żaglówka. Patrząc w dal Cassi usiłowała zebrać myśli. Odczuwała jednocześnie ulgę i narastający niepokój. Źródłem niepokoju było potwierdzenie jej obaw – Thomas przyjmował narkotyki. Uczucie ulgi wynikało stąd, że była to tylko deksedryna. Nietrudno wyobrazić sobie człowieka pracującego tak ciężko jak Thomas, który od czasu do czasu usiłuje podtrzymać swoje siły przy pomocy takich właśnie środków. Potrafiła zrozumieć, że w jego sytuacji łatwo było wpaść w nawyk przyjmowania pigułek w celu likwidacji skutków zmęczenia i zaostrzenia uwagi. Takie właśnie postępowanie było jak najbardziej zgodne z jego charakterem. Ale wszystkie próby samouspokojenia nie dawały rezultatu. Cassi zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa nadużywania deksedryny. Czy w jakimś stopniu ponosiła odpowiedzialność za ten stan rzeczy? Od jak dawna to trwa?

Położyła nieszczęsną pigułkę na biurko i odłożyła informator z powrotem na półkę. Przez krótką chwilę żałowała, że weszła do gabinetu Thomasa i znalazła dowód rzeczowy; gdyby nie to, mogłaby dalej ignorować całą sprawę. Najprawdopodobniej jest to sytuacja przejściowa i gdyby o niej Thomasowi napomknęła, z pewnością byłby mocno niezadowolony.

– Jednak powinnaś coś uczynić – powiedziała do siebie, starając się odzyskać determinację. Faktem było, że jedyną osobą, która miała znaczny wpływ na Thomasa, była jego matka. Chociaż Cassi nie miała ochoty, żeby dzielić się z kimkolwiek swoim zmartwieniem, postanowiła uczynić wyjątek dla Patrycji, od której można było oczekiwać, że weźmie sprawę do serca. Zważywszy wszystkie argumenty, zdecydowała się na rozmowę z teściową. Jeśli Thomas, nie daj Boże, przez dłuższy czas nadużywał deksedryny, ktoś powinien mu na to zwrócić uwagę.

Przede wszystkim jednak musi się odpowiednio ubrać. Zdjęła z siebie szlafrok i nocną koszulę, po czym weszła pod prysznic.

Thomas lubił występować z odczytami w Grand Rounds. Obecny był cały personel lekarski interny i chirurgii, nie wyłączając stażystów i studentów. Sala była dosłownie nabita słuchaczami, którzy z braku wolnych miejsc siedzieli nawet na schodkach prowadzących na amfiteatr. Thomas zawsze przyciągał uwagę publiczności, nawet wtedy, gdy – jak dzisiaj – występował razem z George'em.

Kiedy zakończył swoje wystąpienie, w całości poświęcone operacyjnemu leczeniu choroby wieńcowej, cala sala zatrzęsła się od burzliwych oklasków. Ogrom wykonanej przez Thomasa pracy wystarczył, by wywrzeć wrażenie na słuchaczach, zwłaszcza że relacja została wsparta imponującymi danymi liczbowymi.

Kiedy Thomas poprosił zebranych o pytania, ktoś z górnych rzędów zawołał, iż chciałby wiedzieć, jaką dietę stosuje Thomas, że posiada tyle energii. Audytorium przyjęło pytanie śmiechem, jako przejaw poczucia humoru pytającego.

Kiedy śmiechy ucichły, Thomas zamknął swoje wystąpienie stwierdzeniem: – Jestem przekonany, że przedstawione przeze mnie dane nie pozostawiają cienia wątpliwości co do skuteczności operacyjnego leczenia choroby wieńcowej. Zebrał rozłożone na mównicy notatki i zajął miejsce za stołem prezydialnym obok doktora Shermana.

Temat wykładu George'a brzmiał: "Interesujący przypadek dla celów dydaktycznych".

Thomas jęknął w duchu i zaczął smętnie spoglądać w stronę wyjścia. Od chwili przyjazdu do szpitala czuł nasilający się ból głowy. Taki śmieszny temat, myślał. Z narastającą irytacją obserwował George'a, który podszedł do mównicy i dmuchnął w mikrofon dla sprawdzenia jego sprawności. Jakby to jeszcze nie wystarczyło, postukał w niego sygnetem. Zadowolony z wyniku zaczął mówić.

Interesującym przypadkiem okazał się dwudziestoośmioletni mężczyzna, Jeoffry Washington, który w wieku dziesięciu lat nabawił się choroby reumatycznej i był przez dłuższy czas leczony w szpitalu. Gdy choroba rozwinęła się, u chłopca pojawił się głośny holosystoliczny szmer serca, wskazujący na poważne uszkodzenie zastawki mitralnej. W miarę upływu czasu problem narastał, aż w końcu zaistniała konieczność przeprowadzenia operacji.

W tym momencie Jeoffry Washington został wwieziony na wózku i przedstawiony audytorium. Był to szczupły, młody Murzyn o kanciastych rysach i dość jasnych oczach. Głowę miał nieco odgiętą do tym i patrzył prosto przed siebie. Kiedy już wyjeżdżał z sali, jego oczy spotkały się z oczami Thomasa. Jeoffry skinął głową i uśmiechnął się. Doktor odpowiedział mu tym samym. Nie współczuł temu człowiekowi;

jakkolwiek jego historia mogła się komuś wydawać tragiczna, nie była szczególnym wyjątkiem. Operował już setki pacjentów z podobnym życiorysem.

Kiedy Jeoffry opuścił salę, George wrócił na mównicę. – Pan Washington miał już wyznaczony termin operacji, ale podczas przygotowań ujawniono nowy, interesujący dla sprawy szczegół. Rok temu przeszedł zapalenie płuc, wywołane przez Pneumocystis carinii.

Szmer podniecenia przebiegł przez salę.

– Przypuszczam – George starał się przekrzyczeć hałas – że nie muszę nikomu przypominać, iż fakt ten wskazuje na to, że pacjent jest chory na AIDS. Jak się okazało, pod względem seksualnych preferencji Jeoffry Washington zalicza się do homoseksualistów.

Thomas dopiero teraz zorientował się, co George miał na myśli ostatniego popołudnia, podczas rozmowy w pokoju chirurgów. Zamknął oczy i usiłował opanować narastający gniew. Dla niego Jeoffry Washington był przykładem chorego, który zabierał tylko czas w sali operacyjnej i łóżko na oddziale chirurgii serca. Thomas nie był bynajmniej osamotniony w swoich zastrzeżeniach. Jeden z internistów podniósł rękę i zabrał głos: – Mam poważne wątpliwości co do celowości przeprowadzania operacji serca na chorym na AIDS pacjencie – oświadczył.

– Bardzo istotna uwaga – stwierdził George. – Mogę na to odpowiedzieć tylko tyle, że system immunologiczny pacjenta niewiele odbiega od normalnego. Termin operacji wyznaczyliśmy na przyszły tydzień, ale będziemy uważnie śledzić wszelkie zmiany w jego organizmie. Doktor Sorenson z oddziału immunologii nie sądzi, aby AIDS w jakimkolwiek stopniu stanowiło przeciwwskazanie dla operacji.

Kilkanaście rąk uniosło się jednocześnie do góry, George zaczął więc wywoływać chętnych po kolei do mównicy. Ożywiona dyskusja przeciągnęła się poza planowany na konferencję czas. Nawet po oficjalnym zakończeniu tu i ówdzie widać było grupki żywo dyskutujących.

Thomas chciał natychmiast wyjść z sali, ale na przeszkodzie stanął mu promieniejący zadowoleniem Ballantine: – To była dobra konferencja – pochwalił.

Thomas skinął głową. W tej chwili pragnął tylko jednego: za wszelką cenę opuścić salę. Miał uczucie, jakby głowę ściskały mu kleszcze.

Z tyłu podszedł George Sherman i klepnął go w plecy. – Daliśmy towarzystwu dużo do myślenia. Zapracowaliśmy na uznanie.

Thomas powoli odwrócił się i spojrzał w roześmianą, zadowoloną twarz George'a. – Jeśli mam być szczery, to cała ta konferencja była jedną wielką farsą.

Zapanowała nieprzyjemna cisza. Obaj mężczyźni mierzyli się spojrzeniami, stojąc pośrodku grupy lekarzy.

– W porządku – oświadczył w końcu George. – Każdy zostanie przy swoim zdaniu.

– Powiedz mi jedno. Czy ten biedny facet, Jeoffry Washington, którego prezentowałeś na tej sali jak jakiegoś dziwoląga, zajmuje łóżko na oddziale chirurgii serca?

– Oczywiście – odpowiedział George czując wzbierający gniew. – A gdzie, twoim zdaniem, powinien się znajdować – w kafeterii?

– Uspokójcie się, proszę – próbował pohamować przeciwników Ballantine.

– Powiem ci, gdzie powinien się znajdować – kontynuował podniesionym głosem Thomas, szturchając jednocześnie George'a wskazującym palcem w pierś. – Powinien znajdować się na oddziale internistycznym, jeśli istnieje jakakolwiek możliwość wzmocnienia jego immunologicznego systemu. Chodzi o to, że może umrzeć, zanim zdążymy poddać go operacji.

George odsunął rękę Thomasa. – Jak już powiedziałem, masz prawo do własnego sądu. Ja nadal uważam, że Jeoffry Washington jest interesującym przypadkiem dla celów dydaktycznych.

– Interesujący przypadek dla celów dydaktycznych – drwiąco powtórzył Thomas. – Ten człowiek jest chory na AIDS. Nie powinien zajmować łóżka na chirurgii serca. To łóżko jest potrzebne dla innych pacjentów. Czy ty tego nie rozumiesz? Przecież to absurd, że moi pacjenci muszą czekać na łóżko, pacjenci, którzy nie mają innych – poza sercem – dolegliwości i którzy są potrzebni naszemu społeczeństwu.

George ponownie odsunął rękę Thomasa: – Przestań mnie szturchać – wycedził.

– Dżentelmeni! – Ballantine rozdzielił obu adwersarzy.

– Nie jestem pewien, czy Thomas wie, co to słowo znaczy – ironicznie zauważył George.

– Słuchaj, zasrańcu – warknął Thomas wychylając się spoza Ballantine'a i zgarniając w dłoni koszulę na piersi George'a. – Robisz sobie kpiny z naszej pracy, wyszukując te swoje interesujące przypadki, żeby wypełnić tak zwany program dydaktyczny.

– Lepiej puść natychmiast moją koszulę – ostrzegł George czerwieniejąc na twarzy.

– Dość tego – zawołał Ballantine, odsuwając rękę Thomasa.

– Naszym zadaniem jest walczyć o życie ludzkie – wycedził George przez zaciśnięte zęby – a nie wydawać sądy, kto z nas jest lepszy. Tę sprawę pozostawmy Bogu.

– Właśnie o to chodzi – stwierdził Thomas. – Jesteś na tyle głupi, że nawet nie uświadamiasz sobie, że to ty wydajesz sądy, kto powinien żyć, a kto nie. Ilekroć odmawiasz mi czasu w sali operacyjnej, tylekroć skazujesz na śmierć jednego z moich pacjentów.

Po tym dramatycznym oświadczeniu Thomas wykonał obrót na pięcie i wyszedł z sali.

George nabrał powietrza w płuca i poprawił zmiętą koszulę.

– Boże! Co za pyszałek!

– Zachował się arogancko – przyznał Ballantine. – Ale jest to cholernie dobry chirurg. Jak się czujesz?

– Dobrze – odpowiedział George. – Muszę przyznać, że miałem już wielką ochotę go uderzyć. Obawiam się, że może nam sprawiać kłopoty. Mam nadzieję, że nic nie podejrzewa.

– W tym przypadku jego arogancja może okazać się pomocna.

– Mieliśmy szczęście. A propos, czy zauważyłeś, że trzęsą mu się ręce?

– Nie – odpowiedział zdumiony Ballantine. – Kiedy to spostrzegłeś?

– To zdarza mu się od czasu do czasu – rzekł George. – Po raz pierwszy to zauważyłem chyba przed miesiącem. Zwróciłem uwagę dlatego, że poprzednio był wyjątkowo opanowany. Dzisiaj można to było zauważyć podczas wykładu.

– Wielu ludzi denerwuje się, występując przed szeroką publicznością.

– Masz rację – zgodził się George – ale zauważyłem to również podczas rozmowy z nim o śmierci Wilkinsona.

– Wolałbym nie mówić o Wilkinsonie – powiedział Ballantine, spoglądając na pustoszejący amfiteatr. Uśmiechnął się ze zrozumieniem: – Thomas jest po prostu zbyt napięty.

– Być może – odpowiedział George nie przekonany. – Ja jednak uważam, że mogą z nim być kłopoty.

Cassi ubrała się bardzo starannie przed wizytą u Patrycji, tak jakby miała się z nią spotkać po raz pierwszy. Wybrała na tę okazję granatową wełnianą spódnicę i odpowiedni żakiet, spod którego widać było białą bluzkę z wysokim kołnierzykiem. Kiedy już miała wyjść spostrzegła, w jak okropnym stanie są jej paznokcie. Zatrzymała się więc jeszcze, by poprawić manicure. Gdy lakier wysechł, doszła do wniosku, że nie podoba się jej fryzura. Opuściła włosy na ramiona, by po chwili znowu spiąć je do góry.

Po tych przygotowaniach wreszcie ruszyła przez dziedziniec ku garażowi. Było mroźno – z nosa i ust unosiła się mgiełka pary. Cassi nacisnęła przycisk dzwonka – nie było żadnej odpowiedzi. Wspięła się na palce, zajrzała przez niewielki otwór w drzwiach, ale zobaczyła tylko pustą klatkę schodową. Nacisnęła na przycisk ponownie – tym razem dostrzegła schodzącą po schodach teściową. Patrycja podeszła do drzwi i wyjrzała na zewnątrz przez wizjer. – Co się stało, Cassandro? – zapytała.

Cassi milczała przez chwilę, zdziwiona, że Patrycja nie otwiera jej drzwi. Nie miała innego wyjścia niż podać powód swojej wizyty. – Chcę porozmawiać o Thomasie – zawołała głośno.

Widocznie to wyjaśnienie nie wystarczyło, gdyż Patrycja nie od razu wpuściła ją do środka. W końcu jednak zasuwy zgrzytnęły, drzwi się otwarły, a obie kobiety stanęły oko w oko.

– O co chodzi? – zapytała Patrycja.

– Bardzo mi przykro, że sprawiam pani kłopot – zaczęła Cassi.

– Nie sprawiasz mi kłopotu.

– Czy mogę wejść do środka?

– Bardzo proszę – rzekła Patrycja, wstępując na prowadzące do góry schody. – I zamknij drzwi, proszę.

Cassi z przyjemnością weszła do ciepłego wnętrza, zostawiając za sobą wilgotny chłód listopadowego poranka. Idąc za Patrycja, znalazła się w małym, lecz wystawnie urządzonym w stylu wiktoriańskim pokoju, bogato zdobionym czerwonym aksamitem i białą koronką.

– Ten pokój jest piękny – stwierdziła Cassi z uznaniem.

– Dziękuję – odparła Patrycja. – Czerwień jest ulubionym kolorem Thomasa.

Cassi uniosła ze zdziwieniem brwi, gdyż zawsze była przekonana, że Thomas preferuje błękit.

– Spędzam tutaj dużo czasu – wyjaśniła Patrycja – chciałam więc, żeby był miły i przytulny.

– I rzeczywiście jest taki – potwierdziła Cassi, zaskoczona widokiem konia na biegunach, dziecinnego samochodu i innych zabawek.

Idąc za spojrzeniem Cassi, Patrycja wyjaśniła: – To są stare zabawki Thomasa, które teraz dobrze spełniają funkcję dekoracyjną, nie sądzisz?

– Rzeczywiście – odpowiedziała Cassi. Jednocześnie pomyślała, że zabawki, owszem, mogą mieć swój wyraz, ale tutaj stanowią dysharmonię.

– Czy napijesz się herbaty? – zaproponowała Patrycja.

W tym momencie Cassi uprzytomniła sobie, że matka Thomasa była tak samo skrępowana jak ona.

– Chętnie – odparła Cassi odzyskując rezon.

Kuchnię Patrycja urządziła skromnie, lecz praktycznie. Były tu białe metalowe szafki, stara lodówka i mała kuchenka gazowa. Patrycja nastawiła czajnik z wodą na kuchence i wydobyła z szafki porcelanowe filiżanki do herbaty. Z lodówki zdjęła drewnianą tacę.

– Z mlekiem czy z cytryną?

– Z mlekiem.

Patrząc na teściową, która szukała dzbanuszka na śmietankę, Cassi uprzytomniła sobie, jak rzadko ta stara kobieta podejmuje gości. Z głębokim poczuciem winy zastanawiała się, dlaczego dotąd nie zaprzyjaźniły się ze sobą. Nie wiedziała, w jaki sposób poruszyć temat Thomasa w rozmowie z kobietą, z którą dzieliło ją tak wiele. Dopiero kiedy usiadły za stołem z dymiącymi filiżankami herbaty na białym obrusie, zdobyła się na odwagę. – Przyszłam tutaj, żeby porozmawiać o Thomasie – zaczęła.

– Już to mówiłaś – zauważyła Patrycja sympatycznym tonem. Starsza pani nieco się rozchmurzyła i była wyraźnie zadowolona z wizyty.

Cassi westchnąwszy odstawiła filiżankę. – Martwię się o niego. Moim zdaniem za dużo pracuje i…

– Od dzieciństwa był bardzo aktywny – przerwała jej Patrycja. – Nie dawał ani chwili spokoju. Chcąc go utrzymać w ryzach, trzeba było bez przerwy nad nim czuwać. Jeszcze nie nauczył się dobrze chodzić, a już był nieposłuszny i niesforny. Od dnia, w którym przyniosłam go ze szpitala…

Przysłuchując się opowiadaniu Patrycji, Cassi uświadomiła sobie, że Thomas nadal był pępkiem świata dla starszej pani. Teraz dopiero zrozumiała, dlaczego Patrycja – mimo osamotnienia, w jakim się znajdowała – nie chciała porzucić tego domu. Obserwując ją zwróciła uwagę na duże podobieństwo syna do matki. Aczkolwiek jej twarz była bardziej szczupła i delikatna, oboje mieli arystokratyczne rysy.

Kiedy Patrycja odstawiła pustą filiżankę, Cassi obdarzyła ją wątłym uśmiechem i rzekła: – Wygląda na to, że od tamtej pory niewiele się zmienił.

– Uważam, że się w ogóle nie zmienił – rzekła Patrycja. Po czym po chwili dodała ze śmiechem: – Jest dotąd tym samym chłopcem. Wymaga bardzo wiele troski.

– Przyszłam tu w nadziei – rzekła Cassi – że nie odmówi mi pani pomocy.

– Czyżby? – Patrycja uniosła brwi ze zdziwieniem.

Cassi uzmysłowiła sobie, że z takim trudem osiągnięta miedzy nimi nić porozumienia znów ustąpiła miejsca dawnej podejrzliwości. Mimo to kontynuowała podjęty temat: – Skoro Thomas tak się z panią liczy…

– To oczywiste. Jestem przecież jego matką. Właściwie do czego zmierzasz, Cassandro?

– Mam podstawy, aby podejrzewać Thomasa, że bierze narkotyki – oświadczyła Cassi. Powiedziała to i poczuła ulgę, że w końcu zdobyła się na odwagę. – Podejrzewam go już od kilku miesięcy, ale miałam nadzieję, że problem sam zniknie.

Niebieskie oczy Patrycji stały się zimne. – Thomas nigdy nie brał narkotyków.

– Proszę mnie właściwie zrozumieć. Ja go nie krytykuję, ja się o niego martwię i mam nadzieję, że pani mi pomoże. On zrobi to, co mu pani każe.

– Jeśli Thomas potrzebuje mojej pomocy, powinien sam mnie o to poprosić. – Poza tym wybrał przecież ciebie. – Patrycja wstała z miejsca, dając w ten sposób do zrozumienia, że spotkanie jest skończone.

Wszystko jasne, pomyślała Cassi. Patrycja jest wciąż zazdrosna o to, że jej chłopiec w końcu dorósł i ożenił się.

– Thomas nie wybrał mnie zamiast pani, Patrycjo – zauważyła spokojnie Cassi. – Żeniąc się ze mną szukał innego rodzaju związku.

– Jeśli ten związek jest tak bardzo inny, to gdzie są wasze dzieci? Był to celny cios. Cassi poczuła, że traci grunt pod nogami. Problem dzieci był drażliwym i bolesnym tematem. W związku z cukrzycą ciąża stanowiła dla niej poważne zagrożenie. Spuściła oczy wbijając wzrok w stół i zdała sobie sprawę, że nie powinna była zaczynać tej rozmowy.

– Nie będzie żadnych dzieci – odpowiedziała Patrycja na własne pytanie. – I wiem dobrze dlaczego. Spowodowana twoją chorobą bezdzietność jest dla Thomasa tragedią. Mówił mi, że ostatnio sypiacie oddzielnie.

Cassi uniosła głowę zaszokowana tym, że odsłaniał przed matką tak intymne sprawy. – Wiem, że między mną a Thomasem istnieją problemy, ale nie o to mi chodzi. Obawiam się, że Thomas przyjmuje deksedrynę i robi to już od dłuższego czasu. Jeśli nawet bierze ją po to, żeby podtrzymać swoje siły i móc więcej pracować, w końcu okaże się to niebezpieczne i dla niego, i dla jego pacjentów.

– Czyżbyś oskarżała mojego syna o narkomanie?

– Nie – odparła Cassi, niezdolna do dalszych wyjaśnień.

– Mam nadzieję – oświadczyła Patrycja. – Prawie wszyscy przyjmują leki od czasu do czasu. W przypadku Thomasa jest to zupełnie zrozumiałe. Nawet w nocy jest zrywany z łóżka do pacjentów. Prawdziwym problemem są wasze wzajemne stosunki.

Cassi nie miała siły dłużej się spierać. Siedziała cicho i zastanawiała się nad tym, co usłyszała od Patrycji.

– Sądzę, że już czas, byś poszła. – Patrycja wyciągnęła rękę i sprzątnęła filiżankę.

Cassi bez słowa podniosła się z miejsca i wyszła.

Tymczasem Patrycja wyniosła filiżanki do kuchni. Kiedy Thomas planował to małżeństwo, próbowała mu tłumaczyć, że ten związek okaże się błędem. Zrobił jednak swoje.

Wróciła do pokoju, siadła przy telefonie i zadzwoniła do Thomasa. Zostawiła dla niego wiadomość, że chce z nim niezwłocznie rozmawiać.

Pacjenci Thomasa byli rozmieszczeni aż na trzech piętrach szpitala. Po zakończeniu konferencji w Grand Rounds Thomas udał się na obchód, zaczynając od najwyższego, osiemnastego piętra. Zwykle w soboty dokonywał obchodu przed konferencją i przed godzinami odwiedzin chorych przez krewnych. Dzisiaj przyszedł do szpitala późno i w rezultacie stracił dużo czasu na uspokajanie zdenerwowanych członków rodzin. Chodzili za nim krok w krok i wciąż o coś pytali, dopóki im nie przerwał, by przystąpić do zbadania następnego pacjenta. Po tym znów musiał odpowiadać na pytania.

Odetchnął dopiero wtedy, gdy znalazł się na piętrze intensywnej terapii, dokąd odwiedzających wpuszczano tylko w wyjątkowych wypadkach. Wchodząc do sali chorych, przypomniał sobie nieprzyjemny incydent z Shermanem. Bez względu na przyczyny, Thomas był z siebie niezadowolony.

Stan trzech pacjentów, których operował poprzedniego dnia, był zadowalający. Wszyscy zostali rozintubowani i przyjmowali pokarm doustnie. EKG, ciśnienie i pozostałe wskaźniki były w normie, ustabilizowane. U Campbella kilkakrotnie wystąpił nieregularny rytm serca, ale szybko go opanowano dzięki wykryciu przez bystrego stażystę przyczyny – ostrej rozstrzeni żołądka. Thomas zanotował nazwisko lekarza – przy najbliższej okazji go pochwali.

Podszedł do łóżka Campbella. Chory uśmiechnął się słabo. Chciał coś powiedzieć.

Thomas pochylił się nad nim. – Co pan powiedział, panie Campbell?

– Chciałbym oddać mocz – rzekł cicho chory.

– Ma pan podłączony cewnik do pęcherza – rzekł Thomas.

– Chcę jednak oddać mocz – powtórzył Campbell.

Thomas poddał się i polecił pielęgniarce, żeby przekonała chorego.

Przed wyjściem spojrzał jeszcze na nieszczęśnika, który leżał na łóżku obok Campbella. To była jedna z porażek Ballantine'a. Pacjent nabawił się zatoru powietrznego mózgu podczas operacji i obecnie skazany był na wegetację, a jego życie zależało całkowicie od aparatury. Biorąc pod uwagę wysokie kwalifikacje tutejszych pielęgniarek, mógł w ten sposób żyć jeszcze długo.

Thomas poczuł nagle ciężar czyjejś dłoni na ramieniu. Odwrócił się i ze zdziwieniem ujrzał George'a Shermana.

– Thomas – zaczął George. – Sądzę, że nie ma w tym nic złego, że się z sobą nie zgadzamy – to może nas tylko skłonić do dokładnej analizy stanowisk. Byłbym jednak bardzo zmartwiony, gdyby miało to prowadzić do wrogości między nami.

– Jest mi przykro, że tak się zachowałem – odparł Thomas; to, co powiedział, zabrzmiało niemal jak przeprosiny.

– Ja również trochę się zagalopowałem – przyznał George. Idąc za wzrokiem Thomasa, spojrzał na chorego, przy którego łóżku się znajdowali. – Biedny Harwick. Mówimy o braku łóżek. Tu mamy jeszcze jedno nie wykorzystane należycie.

Thomas uśmiechnął się mimo woli.

– Kłopot w tym – dodał George – że Harwick będzie je jeszcze długo zajmował, chyba że…

– Że co? – zapytał Thomas.

– Że wyciągniemy wtyczkę, jak to się zwykle mówi – roześmiał się George.

Thomas chciał wyjść, ale George zatrzymał go delikatnie. Zaczął się już zastanawiać, dlaczego ten człowiek ciągle się go czepia.

– Powiedz mi – zapytał George – czy znalazłbyś w sobie dość odwagi, żeby pociągnąć za wtyczkę?

– Musiałbym najpierw odbyć rozmowę z Rodney'em Stoddardem – odpowiedział sarkastycznie Thomas. – A ty, George? Gotów jesteś chyba na wiele, żeby zdobyć więcej łóżek.

George roześmiał się i cofnął powstrzymujące Thomasa ramię. – Wszyscy mamy swoje sekrety. Nigdy nie spodziewałem się, że powiesz, iż musiałbyś porozmawiać z Rodney'em. To było dobre.

Jak zwykle George poklepał Thomasa na pożegnanie i odszedł skinąwszy głową pielęgniarkom.

Thomas odprowadził go wzrokiem, a następnie raz jeszcze spojrzał na pacjenta zastanawiając się nad tym, co miały oznaczać uwagi George'a. Od czasu do czasu pacjentom odłączano podtrzymującą życie aparaturę, ale ani lekarze, ani pielęgniarki nie przyznawali się do tego.

– Doktor Kingsley?

Pracownik administracji szpitalnej zawiadamiał, że jest do niego telefon.

Thomas rzucił ostatnie spojrzenie na pacjenta Ballantine'a i przeszedł do pokoju biurowego, zastanawiając się po drodze, w jaki sposób można by było zmusić Ballantine'a do omówienia własnych "trudnych przypadków". Thomas był głęboko przekonany, że te "nieoczekiwane" i "nieuniknione" tragedie nigdy by się nie zdarzyły, gdyby on przeprowadzał te operacje.

Podniósł słuchawkę telefonu z irytacją. Ilekroć podczas obchodu wywoływano go do telefonu, przekazywano mu złe wieści. Tym razem telefonistka powiadomiła go tylko, że powinien jak najszybciej zadzwonić do matki.

Zaskoczony Thomas niezwłocznie wykręcił numer matki, która nigdy nie niepokoiła go w godzinach pracy, jeśli nie zdarzyło się coś ważnego.

– Przepraszani, że cię niepokoję, kochany – odezwała się Patrycja.

– Co się stało?

– Chodzi o twoją żonę.

Nastąpiła chwila milczenia. Czuł, że traci resztki cierpliwości.

– Mamo, ja naprawdę jestem bardzo zajęty.

– Twoja żona złożyła mi dziś rano wizytę.

Przez krótką chwilę Thomas myślał, że wizyta ta była związana z jego wczorajszą impotencją, rychło jednak sobie uprzytomnił, że był to pomysł absurdalny. To, co usłyszał od matki, okazało się jeszcze bardziej alarmujące.

– Przypuszcza, że jesteś swojego rodzaju narkomanem. Chyba mówiła o deksedrynie.

Thomas zaniemówił na chwilę z wściekłości.

– C… co jeszcze mówiła? – wyjąkał w końcu.

– Sądzę, że to powinno ci wystarczyć. Powiedziała, że nadużywasz narkotyków. Ostrzegałam cię przed tą kobietą, ale nie chciałeś mnie słuchać. Ty, oczywiście, zawsze wiesz lepiej…

– Wrócimy do tej rozmowy dziś wieczorem – odparł Thomas i przerwał połączenie.

Trzymając wciąż słuchawkę w ręku, Thomas starał się opanować. Oczywiście, brał od czasu do czasu pigułki. Każdy robi to samo. Jak więc Cassi mogła zrobić z tego wielki problem i donieść o tym matce? On nadużywa narkotyków! Mój Boże, jakaś przypadkowa pigułka nie oznacza jeszcze narkomanii!

Odruchowo wykręcił domowy numer Doris. Za trzecim dzwonkiem podniosła słuchawkę zadyszana.

– Co byś powiedziała, gdybym ci zaproponował swoje towarzystwo?

– Kiedy? – zapytała z zapałem.

– Za kilka minut. Jestem w tej chwili w szpitalu.

– Z przyjemnością. Cieszę się, że mnie złapałeś. W tej chwili wróciłam do domu.

Thomas odłożył słuchawkę. Nurtowała go obawa, że z Doris przydarzy mu się to samo, co ubiegłej nocy spotkało go z Cassi. – Lepiej o tym nie myśleć – postanowił – i szybko skończył obchód.

Doris mieszkała niedaleko szpitala. Po drodze Thomas nie przestawał myśleć o Cassandrze. Dlaczego to zrobiła? Przecież to było bez sensu. Czy rzeczywiście sądziła, że się o tym nie dowie? Być może próbowała w taki właśnie nielogiczny sposób spowodować ponowne zbliżenie. Thomas westchnął. Nie tak sobie wyobrażał małżeństwo z Cassi. Sądził, że znajdzie w niej oparcie w dążeniu do sukcesu. Wszyscy byli nią zachwyceni, nawet George za nią szalał i chciał ją poślubić po zaledwie kilku randkach.

W domofonie rozległ się głos Doris. Był jeszcze na schodach, gdy usłyszał, jak otwiera drzwi.

– Co za miła niespodzianka – zawołała, gdy znalazł się już na półpiętrze. Była ubrana w komplet joggingowy, składający się z obcisłych szortów i sportowej koszulki, która ledwo przykrywała pępek. Rozpuszczone włosy wydawały się bujne i lśniące.

Gdy wprowadziła go do środka, Thomas rozejrzał się dokoła. Nie był tu już od miesięcy, ale nie dostrzegł żadnych zmian. Pokój, w którym się znajdował, był niewielki: naprzeciwko małego kominka stało pojedyncze łóżko, pod ścianą stolik z karafką i dwoma kieliszkami, po przeciwnej stronie – okno wykuszowe. Doris podeszła do Thomasa i przytuliła się do niego. – Czy chciałbyś mi coś podyktować? – przekomarzała się głaszcząc rękami jego plecy. Obawy Thomasa o potencję szybko się rozwiały.

– Czy to nie za wcześnie na małą zabawę? – zapytała Doris, jeszcze mocniej przytulając się do Thomasa, który nie krył podniecenia.

– Na Boga, nie – zaprotestował żywo, pociągając ją na łóżko. Szybko rozebrał Doris i z uczuciem głębokiej ulgi zagłębiał się w niej powoli. Zachowywał się jak w ekstazie. I wiedział już, że to, co się stało poprzedniej nocy, było wyłączną winą Cassi. Zapomniał tylko, że dziś jeszcze nie zdążył wziąć pigułki.

Pielęgniarki w oddziale intensywnej terapii wiedziały, że problemy szczególnej wagi potrafią się w tajemniczy sposób rozmnażać. Ta noc zaczęła się dość pechowo chwilowym zatrzymaniem pracy serca u jedenastoletniej dziewczynki, która była tego dnia operowana z powodu pęknięcia śledziony. Wszystko skończyło się szczęśliwie, gdyż serce szybko wznowiło pracę. Pielęgniarki były zdumione faktem, że tylu lekarzy zgłosiło się na "kod". Przez pewien czas było ich tak wielu, że sobie wzajemnie przeszkadzali.

– To interesujące, dlaczego tylu lekarzy jest na miejscu? – zaciekawiła się Andrea Bryant, kierownik dyżurującego zespołu. – Chyba po raz pierwszy zobaczyłam tutaj w sobotę doktora Shermana.

– Być może w sali operacyjnej mamy wiele nagłych przypadków – zauważyła Trudy Bodanowitz.

– Nic podobnego – odparła Andrea. – Rozmawiałam z dyżurną na sali: podobno są tylko dwa takie przypadki – atak serca i złamana kość biodrowa.

– Wobec tego nie rozumiem, co się dzieje – rzekła Trudy spoglądając na zegarek. Właśnie minęła północ. – Czy macie już ochotę na pierwszą przerwę?

Dziewczęta załatwiały właśnie formalności związane z ostatnim chorym. Żadna z nich nie była przypisana do konkretnego pacjenta, wszystkie razem obsługiwały centralną stację nadzoru i wykonywały funkcje administracyjne.

– Nie jestem pewna, czy którakolwiek z nas powinna robić sobie teraz przerwę – oświadczyła Andrea, omiatając wzrokiem duży stół w kształcie litery "U". – Tutaj wszystko jest możliwe. Nie chciałabym, żeby podczas przerwy zdarzył się śmiertelny przypadek.

Pod względem wyposażenia elektronicznego stanowisko pielęgniarek na oddziale intensywnej terapii mogło z powodzeniem rywalizować z kabiną pilotów boeinga 747. Na stole, naprzeciwko dziewcząt, stały szeregiem monitory, na których w każdej chwili można było odczytać podstawowe dane o stanie poszczególnych pacjentów. Większość aparatów była nastawiona na alarm, gdyby te dane zbytnio odbiegały od normy. Właśnie podczas tej rozmowy na jednym z monitorów zaczął się zmieniać wykres EKG; jeszcze przed chwilą był miarowy, nagle stał się nierówny i kapryśny. Potem rozległ się alarm.

– O, do diabła! – zawołała Trudy i spojrzała na oscyloskopowy ekran, z którego rozlegało się przeciągłe bi-i-ip. Wstała z miejsca i uderzyła aparat ręką w nadziei, że to wina nieregularnego dopływu energii elektrycznej. Spostrzegła nieprawidłowy wykres EKG i przełączyła aparat na inny kanał, ciągle przypuszczając, że to problem natury technicznej.

– Kto? – czujnie spytała Andrea.

– Harwick – odpowiedziała Trudy.

Andrea spojrzała w stronę łóżka ofiary Ballantine'a. Nie było przy nim pielęgniarki, co nie było czymś niezwykłym, gdyż stan Harwicka w ciągu ostatnich tygodni był ustabilizowany.

– Wezwij chirurga – powiedziała Trudy. Zapis EKG Harwicka pogarszał się z minuty na minutę. – Spójrz, on chyba umiera.

Wskazała na ekran, na którym wykres EKG spłaszczał się.

– Czy wywołać "kod"?

Obie kobiety wymieniły spojrzenia.

– Doktor Ballantine wyraźnie powiedział: "żadnego kodu" – rzekła Trudy.

– Wiem – potwierdziła Andrea.

– W takich sytuacjach czuję się okropnie – rzekła Trudy patrząc na monitor. – Uważam, że nie powinno się nas stawiać w takiej sytuacji – to nie fair.

Wykres EKG uległ całkowitemu spłaszczeniu. Harwick zmarł.

– Wołaj lekarza – rzuciła gniewnie Trudy i obchodząc długi stół, podeszła do łóżka Harwicka. Respirator bez przerwy pompował i wypompowywał powietrze z jego płuc, co sprawiało wrażenie, że pacjent wciąż żyje.

– Po takiej historii każdemu odeszłaby ochota zgodzić się na operację – powiedziała Andrea, odkładając słuchawkę telefonu.

– Co się mogło stać? Jego stan był ostatnio zupełnie zadowalający – dorzuciła Trudy.

Wyłączyła respirator. Monotonny świst aparatu urwał się, pierś Harwicka opadła i zastygła nieruchomo.

Andrea wyłączyła kroplówkę. – Nie jest już potrzebna.

Загрузка...