Rozdział V

Minęły dwa tygodnie od dnia, w którym Thomas dowiedział się o rozmowie między żoną a matką. Ponieważ starcie między nimi było krótkie, napięcie wciąż było dla obojga nieznośne. Coraz częściej sięgał po pigułki percodanu.

Gdy tego dnia przemierzał korytarz, spiesząc na comiesięczną konferencję w sprawie przypadków śmiertelnych, czuł przyspieszone tętno w skroniach.

Konferencja już się zaczęła. Jeden z lekarzy omawiał przypadek pacjenta z urazem, który zmarł wkrótce po przyjęciu na oddział intensywnej terapii. Przyjmujący go lekarz i stażysta nie zwrócili uwagi, że worek osierdziowy został uszkodzony i wypełniał się krwią. W sprawę nie był zaangażowany żaden z etatowych lekarzy, uczestnicy konferencji bez skrupułów mówili więc o popełnionych błędach.

Gdyby przy pacjencie był któryś z lekarzy prywatnie praktykujących, dyskusja potoczyłaby się prawdopodobnie zupełnie inaczej. W tych samych warunkach stwierdzono by, że diagnoza krwiaka osierdzia była bardzo trudna i że lekarz uczynił to, co do niego należało.

Thomas już wcześniej uprzytomnił sobie, że celem tych konferencji jest raczej rozgrzeszanie niż karanie, chyba że podsądnym jest stażysta. Ludzie nie zorientowani mogliby sądzić, że konferencje były czymś w rodzaju bata, ale tak nie było. Następna sprawa tylko mogła potwierdzić tę opinię.

Na podium wszedł doktor Ballantine, żeby przedstawić przypadek Harwicka. Gdy skończył, stażysta z patologii szybko przedstawił wyniki sekcji zwłok posługując się przezroczami.

Następnie przedyskutowano sprawę zgonu Harwicka, nikt jednak nie wspomniał, że uraz mózgu był prawdopodobnie rezultatem źle przeprowadzonej operacji. Wśród lekarzy panowało ogólne przekonanie, że dobrze się stało, jak się stało, co było zresztą słuszne, ale tylko do pewnego stopnia. Thomasa najbardziej zaniepokoił fakt, że nikt nawet nie wspomniał o tym, iż pół roku temu Ballantine referował na tej samej sali identyczny przypadek. Zator powietrzny był groźną komplikacją, która mogła się zdarzyć każdemu chirurgowi, ale Ballantine'owi zdarzała się zbyt często i nie wolno było nad tym przechodzić do porządku dziennego.

Równie zdumiewający był fakt przemilczenia okoliczności zgonu Harwicka. Według Thomasa pacjent od dłuższego już czasu znajdował się w stabilnym stanie. Rozglądał się po audytorium i nie mógł zrozumieć, dlaczego nikt o tym nie mówi. Było to jeszcze jednym potwierdzeniem faktu, że biurokratyczne metody prowadzą donikąd.

– Jeśli nie ma chętnych do dalszej dyskusji – oświadczył Ballantine – proponuję przejść do następnej sprawy. Pechowo się składa, że i tym razem znajdę się na ławie oskarżonych. – Obdarzył audytorium wątłym uśmiechem. – Pacjent, o którym będziemy mówić, nazywał się Bruce Wilkinson. Biały, ukończył czterdzieści dwa lata, cierpiał na chorobę niedokrwienną serca i został zakwalifikowany do wykonania bypassu.

Thomas wyprostował się w krześle. Pamiętał dobrze Wilkinsona, a szczególnie noc, kiedy próbował dokonać jego reanimacji. Wciąż miał przed oczami tamtą surrealistyczną scenę przy łóżku zmarłego.

Ballantine mówił monotonnie, nie unikał szczegółów. Głowa sąsiada Thomasa opadła na pierś, a jego głębokie i głośne chrapanie dotarło chyba aż do podium. Na zakończenie Ballantine stwierdził, że stan Wilkinsona w ciągu pierwszych dni po operacji był bardzo dobry. Niestety, czwartego dnia nieoczekiwanie zmarł.

Ballantine uniósł głowę znad swoich notatek. Tym razem jego twarz głosiła wyzywająco: "Spróbujcie teraz wytknąć mi jakiś błąd".

Szczupły, starannie ubrany stażysta z patologii podniósł się z pierwszego rzędu i wszedł na podium. Poprawił nerwowo mały mikrofon i pochylił się nad nim, chcąc mówić wprost do aparatu. Kiedy rozległ się przenikliwy dźwięk, cofnął się speszony, przepraszając.

Thomas rozpoznał go natychmiast. To Robert Seibert, przyjaciel Cassi.

Gdy tylko zaczął mówić, jego zdenerwowanie całkowicie ustąpiło. Był niezłym mówcą, zwłaszcza w porównaniu z Ballantine'em. Był dobrze przygotowany, zaprezentował zebranym szereg przezroczy i wskazał, że pacjent w momencie zgonu był siny, choć jego drzewo oskrzelowe było drożne. Następnie pokazał zdjęcia mikroskopowe dowodząc, że w płucach zmarłego nie wykryto patologii dotyczącej pęcherzyków. Przy pomocy innej serii przezroczy dowiódł, że nie było także zatoru tętnicy płucnej ani też podwyższonego ciśnienia zarówno w lewym, jak i w prawym przedsionku serca. Ostatnia seria slajdów dowiodła, że szwy zostały prawidłowo założone przez chirurga i że nie było także żadnych cech wcześniej przebytego zawaha serca. Po skończonym pokazie na sali ponownie zapaliły się światła.

– Wszystko to dowodzi… – oświadczył Robert, robiąc krótką przerwę jakby dla zwiększenia efektu tego, co miał zamiar powiedzieć – że przyczyna zgonu w tym przypadku jest niewyjaśniona.

Audytorium było zaskoczone – takiego podsumowania nikt nie oczekiwał. Tu i ówdzie rozległy się śmiechy, ktoś zapytał czy to nie jeden z tych przypadków, kiedy zmarli budzili się w kostnicy. Wybuchła nowa seria śmiechów.

– To musiał być udar – odezwał się ktoś za Thomasem.

– Prawidłowa sugestia – oświadczył Robert. – Udar, który zahamował oddychanie, podczas gdy serce nadał pompowało pozbawioną tlenu krew. To spowodowałoby głęboką sinicę. Ale to oznaczałoby także uszkodzenie mózgu. Zbadaliśmy dokładnie mózg i nic nie wykryliśmy.

Na sali znów zapadła cisza.

Robert czekał na kolejne uwagi, ale nikt ich nie zgłaszał. Wobec tego pochylił się nad mikrofonem i oznajmił: – Jeśli państwo pozwolą, chcę pokazać jeszcze jedno przeźrocze.

Thomas domyślał się, co teraz nastąpi.

Robert wyłączył światła i włączył projektor. Na ścianie widniał wykaz wszystkich siedemnastu przypadków, zawierający dane dotyczące wieku, płci i innych szczegółów historii choroby.

– Od pewnego czasu interesuję się takimi przypadkami, jak Wilkinsona – oświadczył. – Jak widać, nie jest to przypadek odosobniony. Sam ustaliłem cztery takie w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Kiedy sięgnąłem do teczek, znalazłem trzynaście innych. Wszyscy przeszli operację serca. W każdym z tych przypadków nie udało się ustalić przyczyny zgonu. Wszystkie oznaczyłem literami SSD – nagła śmierć pooperacyjna.

Na sali zapaliły się ponownie światła.

– Co pan chce przez to powiedzieć? – zaczerwieniony z gniewu Ballantine fuknął na Roberta.

W innych warunkach Thomas mógłby tylko współczuć Robertowi. Nieoczekiwana końcówka jego wystąpienia nie mieściła się w profilu konferencji.

Rozglądając się po sali, Thomas dostrzegł wiele twarzy wyrażających oburzenie. Lekarze nie lubią, kiedy ktoś kwestionuje ich diagnozy i sami niechętnie je zmieniają.

– To jest konferencja poświęcona śmiertelnym przypadkom, a nie Grand Rounds – oświadczył Ballantine. – Nie przyszliśmy tutaj na wykład.

– Dyskutując nad przypadkiem Wilkinsona, myślałem, że będzie interesujące…

– Pan myślał – sarkastycznie powtórzył Ballantine. – Proszę przyjąć do wiadomości, że został pan tutaj poproszony w celu konsultacji. Czy ma pan jeszcze coś do powiedzenia w związku z tą listą nagłych śmiertelnych przypadków?

– Nie – przyznał Robert.

Chociaż Thomas wolał zwykle milczeć na tego rodzaju spotkaniach, tym razem jednak nie wytrzymał: – Przepraszam cię, Robercie – zawołał – czy we wszystkich tych siedemnastu przypadkach wystąpiła sinica?

Robert wyraźnie ucieszył się z pytania. – Nie – odpowiedział do mikrofonu. – Tylko w pięciu.

– To znaczy, że nie we wszystkich śmierć nastąpiła z tej samej fizjologicznej drgawki.

– To prawda – odparł Robert. – W sześciu przypadkach śmierć poprzedziły konwulsje.

– To był prawdopodobnie zator powietrzny – wtrącił inny chirurg.

– Nie sądzę – zaprzeczył Robert. – Przede wszystkim drgawki nastąpiły dopiero po trzech lub więcej dniach po operacji. Byłoby niesłychanie trudno wyjaśnić to opóźnienie. Zresztą podczas sekcji nie wykryto powietrza w mózgu.

– Mogło zostać wchłonięte – zauważył ktoś inny.

– Jeśli w mózgu znalazło się tyle powietrza, żeby spowodować śmierć, powinno być go wystarczająco dużo, żeby można je było zobaczyć – zareplikował Robert.

– A co z chirurgami? – zapytał siedzący za Thomasem lekarz. – Kto operował tych nieszczęśników?

– Aż ośmiu spośród nich – odparł Robert – to pacjenci doktora Shermana.

Szmer podniesionych głosów przetoczył się przez salę. George wściekły zerwał się z miejsca, gdy tymczasem Ballantine usiłował pozbyć się Roberta z podium.

– Jeśli nie ma więcej uwag… – rozejrzał się po sali.

Zabrał głos George: – Sądzę, że uwaga doktora Kingsley'a była bardzo istotna. Sugerując, że we wszystkich tych przypadkach mechanizm śmierci nie był jednakowy, wykazał, że nie ma sensu zajmować się tą sprawą. – W tym miejscu spojrzał w kierunku Thomasa.

– Rzeczywiście – potwierdził Thomas. Wolałby, co prawda, żeby George pływał lub tonął na własną odpowiedzialność, ale wywołany po imieniu do tablicy musiał coś odpowiedzieć. – Sądzę, że Robert powiązał ze sobą te wszystkie przypadki ze względu na pewne podobieństwo, które w nich dostrzegał, ale chyba nie miał racji.

– Podstawą do takiego powiązania – oświadczył Robert – jest fakt, że we wszystkich tych przypadkach śmierć nastąpiła w momencie, gdy pacjenci wracali do zdrowia i kiedy nie było żadnego anatomicznego ani też fizjologicznego powodu ich zgonu.

– Zgłaszam poprawkę – powiedział George. – Żadnego powodu ustalonego przez oddział patologii.

– To wychodzi na jedno.

– Niezupełnie. Być może inny oddział patologii te powody by ustalił. Myślę, że pan i pańscy koledzy powinni się jeszcze nad tą sprawą zastanowić. Stwierdzenie, że jest coś niezwykłego w serii pooperacyjnych tragedii, jest nieodpowiedzialne.

– Słuchajcie, słuchajcie – zawołał chirurg ortopeda i zaczął klaskać. Robert szybko opuścił podium. W sali panowało napięcie.

– Następna konferencja poświęcona śmiertelnym przypadkom odbędzie się za miesiąc, siódmego stycznia – oznajmił Ballantine, wyłączając mikrofon i zbierając ze stołu papiery. Zszedł z podwyższenia i zbliżył się do Thomasa.

– Zdaje się, że znasz tego smarkacza – powiedział. – Kto to jest, u diabła?

– Nazywa się Robert Seibert – rzekł Thomas. – Jest drugorocznym stażystą na patologii.

– Chętnie bym mu jaja powyrywał i trzymał je w formalinie. Co ten gówniarz sobie myśli, kim on jest, żeby nas pouczać?

Ponad ramieniem Ballantine'a Thomas dostrzegł George'a. Był tak samo wściekły jak Ballantine.

– Znam już jego nazwisko – oznajmił głosem, który kipiał groźbą. Powiedział to takim tonem, jakby zawiadamiał o odkryciu wielkiej tajemnicy.

– My też wiemy, kto to jest – odrzekł Ballantine. – To tylko drugoroczny stażysta.

– Cudownie – stwierdził George. – Nie tylko musimy ścierpieć wśród nas filozofów, ale i przemądrzałych stażystów patologii.

– Słyszałem, że w tym miesiącu był również śmiertelny przypadek w rentgenie – zauważył Thomas. – Jak to się stało, że dziś nie było o nim mowy?

– Masz na myśli Sama Stevensa – odparł George, nerwowo odprowadzając wzrokiem wychodzącego z sali Roberta. – Ponieważ zmarł podczas cewnikowania, nasi interniści postanowili omówić tę sprawę na własnej konferencji.

Widząc wściekłość Ballantine'a i George'a Thomas pomyślał, co by ci dwaj powiedzieli, gdyby im zakomunikował, że Cassi brała także udział w badaniach "sprawy SSD". Miał jednak nadzieję, że nigdy się o tym nie dowiedzą. Spodziewał się także, że Cassi wykaże dość rozsądku, żeby nie kontynuować kontaktów z Robertem – inaczej to wszystko może się zakończyć poważnymi kłopotami.

Cassi leżała na wznak w całkowicie zaciemnionym pokoju. Nic ją nie bolało, ale czuła się niewyraźnie. Musiała mieć cały czas otwarte oczy, podczas gdy kierownik okulistyki, doktor Martin Obermeyer świecił jej w lewe oko silnym strumieniem światła. Najgorsze jednak było oczekiwanie na diagnozę. Miała nadzieję, że doktor Obermeyer podzieli się z nią podczas badania jakimś uspokajającym komentarzem, ale milczał jak zaklęty.

Bez słowa przesunął strumień światła na prawe, zdrowe oko. Strumień płynął z aparaciku w kształcie lampki górniczej, umieszczonego na czole doktora, ale był silniejszy. Kiedy światło znalazło się w zdrowym oku, jego intensywność okazała się tak wielka, że Cassi przelękła się, że jej to zaszkodzi.

– Proszę cię, Cassi – odezwał się doktor, unosząc nieco aparat i spoglądając na nią niecierpliwie. – Proszę cię, nie zamykaj oczu jeszcze przez chwilę. – Przycisnął powiekę metalowym pręcikiem.

Łzy napłynęły jej do oczu i spłynęły po policzkach. Bała się, że dłużej tego nie wytrzyma. Mimo woli chwyciła ręką nakrywające stół białe prześcieradło. Właśnie w tym momencie gdy sądziła, że przestaje już nad sobą panować, intensywne światło zgasło. Choć doktor Obermeyer włączył światła w gabinecie, wciąż widziała bardzo niewyraźnie. Lekarz był dla niej zaledwie ciemną plamą.

Nic nie mówił i był najwyraźniej rozdrażniony.

– Czy mogę usiąść? – zapytała z wahaniem Cassi.

– Nie rozumiem, dlaczego mnie o to pytasz, skoro i tak nie stosujesz się do moich zaleceń – odrzekł Obermeyer, nie patrząc nawet w jej stronę.

Cassi usiadła, opuszczając nogi na podłogę. Jej prawe oko powoli wracało do normy po chwilowym oślepieniu, chociaż wciąż odczuwała działanie kropli zapuszczonych do oczu w celu rozszerzenia źrenic. Przez chwilę patrzyła na plecy doktora, usiłując przetrawić jego odpowiedź. Liczyła się z tym, że będzie niezadowolony, iż zrezygnowała z ostatniej wyznaczonej przez niego wizyty, ale nie sądziła, że aż tak bardzo.

Dopiero gdy skończył pisać i odłożył na bok kartę choroby, odwrócił się do Cassi. Siedział na niskim stołku na kółkach, wystarczyło więc, że wykonał obrót.

Ze swojej pozycji na stole Cassi widziała czubek jego głowy z przerzedzonymi włosami. Z grubymi rysami i głęboką bruzdą na czole doktor nie należał z pewnością do atrakcyjnych mężczyzn, niemniej całość nie była odpychająca. Jego twarz wyrażała inteligencję i otwartość – dwie cechy, które Cassi ceniła najbardziej.

– Sądzę, że powinienem być szczery – zaczął. – Nic nie wskazuje na to, by ilość krwi w lewym oku się zmniejszyła, a nawet mam wrażenie, że jest jej więcej.

Cassi usiłowała opanować narastający niepokój. Skinęła głową, tak jakby usłyszała informację dotyczącą innego pacjenta.

– Siatkówka jest ciągle przysłonięta – stwierdził doktor. – Co gorsza, nie potrafię powiedzieć, skąd bierze się krew i czy zmiana w oku jest do wyleczenia.

– Ale badanie ultradźwiękowe… – zaczęła Cassi.

– …wykazało, że siatkówka nie odkleiła się, przynajmniej do tej pory, ale nie wykazało, skąd się wzięła krew.

– Być może musimy jeszcze poczekać.

– Jeśli to do tej pory się nie wyjaśniło, jest mało prawdopodobne, że jeszcze się wyjaśni. Tymczasem możemy utracić jedyną szansę wyleczenia. Obejrzałem dno twojego oka. Musimy wykonać zabieg.

Cassi odwróciła oczy. – Czy nie moglibyśmy jeszcze z tym poczekać miesiąc lub dwa?

– Nie – odpowiedział doktor stanowczo. – Zmusiłaś mnie już do odłożenia tej decyzji na dłużej, niż tego chciałem. Teraz znów samowolnie przełożyłaś termin wizyty. Nie jestem pewien, czy rozumiesz, o jaką stawkę tutaj chodzi.

– Rozumiem doskonale – odparła Cassi. – Po prostu ten termin nie jest dla mnie odpowiedni.

– Nigdy nie ma odpowiedniego terminu dla przeprowadzenia operacji. Proponuję, byśmy taki termin ustalili już teraz.

– Muszę najpierw omówić to z Thomasem – powiedziała Cassi.

– Co? – zapytał zdumiony Obermeyer. – Jeszcze z nim o tym nie rozmawiałaś?

– Oczywiście że rozmawiałam – odparła szybko. – Ale nie o terminie.

– Kiedy więc zamierzasz ustalić to z Thomasem? – zapytał zrezygnowany.

– Już wkrótce. Dziś wieczorem. Przyrzekam, że jutro będę tu z powrotem. – Zsunęła się ze stołu.

Z ulgą wyszła z pokoju okulisty. Wiedziała, że miał rację – powinna się zgodzić na zabieg. Ale rozmowa z Thomasem będzie trudna. Cassi zatrzymała się w końcu korytarza na piątym piętrze budynku szpitalnego – tego samego budynku, w którym Thomas miał swój gabinet. Stanęła przed oknem, za którym rozciągał się grudniowy pejzaż miasta: długie ulice, wyznaczone gęstymi szeregami budynków i rzędami bezlistnych drzew.

W dół Commonwealth Avenue jechała na sygnale, z zapalonymi światłami, karetka pogotowia. Cassi przymknęła prawe oko – cała sceneria natychmiast zniknęła, pozostała tylko bezkształtna plama światła. Przestraszona szybko otwarła z powrotem oko. Musi coś zadecydować. Musi pomówić z Thomasem mimo napiętych z nim stosunków.

Gdyby mogła odwrócić bieg wydarzeń! Lub gdyby Patrycja nie zadzwoniła do Thomasa. Były to już jednak mrzonki. Cassi sądziła, że Thomas wróci do domu wściekły i była zdenerwowana, gdy nie wrócił w ogóle. Późnym wieczorem zadzwoniła do szpitala. Dowiedziała się, że jest zajęty w sali operacyjnej. Zostawiła wiadomość, że czeka na telefon. Czekała do drugiej w nocy, w końcu zasnęła nad książką przy stole. Thomas wrócił dopiero w niedzielę po południu – wprawdzie nie krzyczał na nią, ale też nie chciał w ogóle rozmawiać. Z demonstracyjnym spokojem przeniósł wszystkie swoje rzeczy do pokoju gościnnego.

Dla Cassi ta milcząca wojna nerwów była nie do wytrzymania.

Najtrudniejsze były wspólne kolacje. Pod pretekstem bólu głowy Cassi kilkakrotnie zabierała tacę z kolacją do swojego pokoju.

Po tygodniu Thomas wreszcie nie wytrzymał i eksplodował atakiem wściekłości. Pretekst był mało ważny. Cassi upuściła coś nad podłogę w kuchni. Thomas z furią zaczął krzyczeć, zarzucił jej, że jest fałszywa, że robi intrygi za jego plecami. Jak mogła oskarżyć go przed matką o używanie narkotyków?

– Oczywiście, biorę od czasu do czasu pigułkę – powiedział w końcu, zniżając głos. – Wtedy, gdy chcę zasnąć lub też być przytomnym po nieprzespanej nocy. Pokaż mi choć jednego lekarza, który by nie zażył choć jednej pigułki!

Ponieważ sama czasem brała valium, nie mogła zaprzeczyć. Oprócz tego intuicja podpowiedziała jej, że powinna pozwolić mu się wykrzyczeć.

Nieco spokojniejszym już tonem zapytał ją, po co poszła do Patrycji. Przecież sama wie najlepiej, że matka i bez tak ekscytujących wiadomości ciągle go strofuje.

Widząc, że się już wykrzyczał, Cassi próbowała się tłumaczyć. Powiedziała, że znalazłszy deksedrynę była przerażona i pomyślała, że matka jest najbardziej odpowiednią osobą, która może pomóc Thomasowi. – I wcale się nie wyraziłam, że jesteś narkomanem.

– Matka oświadczyła, że tak powiedziałaś – uciął Thomas. – Komu mam wierzyć? – Rozłożył ręce i na twarzy miał wypisany niesmak.

Cassi milczała, choć kusiło ją, żeby powiedzieć, iż jeśli tego nie wie po czterdziestu dwóch latach, to już nigdy się nie dowie. Zamiast tego przeprosiła go za pochopne posądzenie oraz za to, że poszła z tym do matki. Ze łzami w oczach oświadczyła, że go bardzo kocha i że bardziej przeraziła ją możliwość rozstania niż sprawa narkotyków. Pragnęła, by ich stosunki unormowały się. Jeśli to jej skargi na chorobę dały początek napięciu, postanowiła unikać tego tematu. Ale obecnie jej oko stało się problemem.

Przybycie kolejnej wyjącej karetki pogotowia przywróciło Cassi do rzeczywistości. Chociaż nie chciała denerwować Thomasa, nie miała już wyboru. Nie mogła poddać się operacji nie powiadamiając go o tym. W złym nastroju nacisnęła guzik windy. Teraz, natychmiast musi rozmawiać z Thomasem. Obawiała się, że odkładając tę rozmowę do wieczora, nie odbędzie jej wcale.

Starając się nie myśleć o tym więcej, udała się do gabinetu Thomasa. Na szczęście w poczekalni nie było pacjentów. Doris spojrzała na nią znad maszyny do pisania, a następnie spokojnie wróciła do swojego zajęcia.

– Czy zastałam Thomasa? – zapytała Cassi.

– Tak – odpowiedziała Doris, nie przerywając pisania. – Ma u siebie ostatniego pacjenta.

Cassi usiadła na różowej kanapie. Nie mogła czytać, gdyż działanie kropli jeszcze nie ustało. Ponieważ Doris nie patrzyła na nią, Cassi obserwowała ją spod oka. Spostrzegła, że pielęgniarka zmieniła sposób uczesania. Pomyślała, że Doris wygląda lepiej bez koka.

W drzwiach gabinetu Thomasa pojawił się pacjent. Promieniał radością, uśmiechał się do Doris. – Czuję się wspaniale – oznajmił. – Doktor mi powiedział, że jestem już zdrów. Mogę robić to, na co mam ochotę.

Wkładając płaszcz, zwrócił się do Cassi: – Doktor Kingsley ma wielkie zdolności. Nie martw się o nic, młoda damo. – Następnie podziękował Doris, posłał jej całusa i wyszedł z poczekalni.

Cassi westchnęła podnosząc się z miejsca. Wiedziała dobrze, że Thomas jest wybitnym lekarzem. Gdyby zechciał ofiarować jej choć trochę tego serca, którym tak hojnie obdarzał swoich pacjentów…

Gdy Cassi weszła do gabinetu, Thomas coś dyktował. – Dziękuję ci, przecinek, Michael, przecinek, za ten interesujący przypadek, przecinek, jeśli tylko bym mógł coś pomóc jeszcze w jego sprawie, przecinek, dzwoń do mnie bez wahania. Kropka. Twój oddany, koniec tekstu.

Wyłączywszy aparat, Thomas obrócił się na krześle. Spojrzał na Cassi z rozmyślną obojętnością.

– Czemu zawdzięczam tę wizytę? – zapytał.

– Wracam właśnie od okulisty – zaczęła Cassi, starając się panować nad głosem.

– Bardzo mi miło – powiedział.

– Muszę z tobą pomówić.

– Mów więc, ale krótko – powiedział spoglądając na zegarek. – Mam właśnie pacjenta we wstrząsie kardiogennym, muszę go zaraz zobaczyć.

Jej odwaga nagle stopniała. Bała się, że Thomas zareaguje irytacją, gdy zacznie mu mówić o swojej chorobie. Zachowywał się z agresywną nonszalancją. Robił wrażenie, jakby chciał ją sprowokować do nie przemyślanych reakcji.

– Tak więc, o co chodzi? – zapytał.

– Przeszłam badanie oka – mówiła Cassi, klucząc wokół zasadniczej sprawy. – Nastąpiło pewne pogorszenie. Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli wcześniej wrócić do domu.

– Niestety, ja nie mogę – odparł Thomas, podnosząc się z miejsca. – Jestem pewien, że pacjent będzie wymagał natychmiastowej operacji. – Zdjął z siebie białą marynarkę i powiesił ją na drzwiach wiodących do pokoju, w którym przeprowadzał badania. – Wygląda na to, że będę musiał spędzić tę noc w szpitalu.

Nie wykazał najmniejszego zainteresowania jej okiem.

Cassi chciała mu powiedzieć o czekającej ją operacji, ale nie była w stanie. Zamiast tego wyszeptała: – Poprzednią noc także spędziłeś w szpitalu. Za dużo pracujesz, potrzebujesz więcej wypoczynku.

– Ktoś z nas musi pracować – stwierdził Thomas. – Nie wszyscy możemy być psychiatrami. – Zarzucił na siebie marynarkę od "cywilnego" garnituru, a następnie wrócił do biurka, żeby oderwać papier z przedyktowanym przed chwilą tekstem.

– Nie jestem pewna, czy moje oczy pozwolą mi dzisiaj prowadzić samochód – zauważyła Cassi. Zignorowała złośliwą uwagę o psychiatrach.

– Masz do wyboru: albo przeczekać działanie kropli i pojechać później, albo zostać na noc w szpitalu. – Zrobisz, jak uważasz. Mówiąc to ruszył do drzwi.

– Poczekaj jeszcze – zawołała Cassi. Czuła, że w ustach jej zaschło. – Muszę ci jeszcze coś powiedzieć. Czy nie uważasz, że powinnam poddać się operacji oka?

Nareszcie powiedziała, o co jej chodzi. Spojrzała na swoje ręce: palce były splecione ze sobą, dłonie zaciśnięte jedna na drugiej. Rozplotła je i nie wiedziała, co ma z nimi zrobić.

– Dziwię się, że jeszcze zależy ci na mojej opinii – odparł oschle Thomas. Uśmiech znikł z jego ust. – Niestety, ja nie jestem chirurgiem okulistą. Nie mam pojęcia, czy powinnaś się poddać operacji oka. Dlatego skierowałem cię do Obermeyera.

Narastała w nim agresja, a tego właśnie Cassi obawiała się najbardziej. To, co mu powiedziała o swoim oku, tylko pogorszyło sytuację.

– Oprócz tego – ciągnął Thomas – mogłabyś wybrać lepszą porę na omawianie tego rodzaju sprawy. Mam w tej chwili na górze pacjenta, który umiera. Ze swoim okiem masz kłopoty już od wielu miesięcy. Przychodzisz do mnie teraz i chcesz o nim rozmawiać, gdy ja jestem bardzo zajęty. Mój Boże, Cassi! Pomyśl również o innych ludziach, choć przez chwilę, dobrze?

Stanowczym krokiem podszedł do drzwi, pchnął je energicznie i wyszedł.

Pod wieloma względami Thomas ma rację, myślała Cassi. Przychodząc do niego tutaj ze sprawą swojego oka, postąpiła wysoce niewłaściwie; Thomas to chyba miał na myśli, gdy wspomniał o umierającym pacjencie.

Z zaciśniętymi do bólu ustami opuściła biuro Thomasa. Doris udawała bardzo zajętą pisaniem na maszynie, Cassi jednak domyśliła się, że podsłuchiwała. Po drodze do windy postanowiła wrócić na Clarkson 2. Bała się pozostać sama ze swoimi myślami; ponadto zdawała sobie sprawę z tego, że – przynajmniej na razie – nie może prowadzić samochodu.

Wróciła na Clarkson 2, gdzie właśnie trwało popołudniowe zebranie zespołu.

Nie czuła się na siłach, by pójść na zebranie – postanowiła przez resztę dnia odpoczywać. Znalazłszy się wśród przyjaciół, może łatwo się rozkleić.

Nie zauważona przez nikogo wśliznęła się do swojego pokoju i szybko zamknęła drzwi. Obchodząc wokół szerokie niemal na cały pokój biurko, opadła na stare krzesło obrotowe. Cassi próbowała nieco ożywić ten pokój, zawieszając na ścianach reprodukcje impresjonistów kupione w Harvardzie. Niewiele to pomogło – fluoryzujące oświetlenie sprawiało, że pokój wciąż wyglądał jak cela śledcza.

Skrzyżowała ręce na biurku, położyła na nich głowę, myślami błądząc bez przerwy wokół swoich małżeńskich problemów. Odetchnęła z ulgą, gdy usłyszała ostre pukanie do drzwi. Nim zdążyła odpowiedzieć, do pokoju wszedł William Bentworth.

– Czy nie będzie pani miała nic przeciwko temu, jeśli usiądę? – zapytał Bentworth z nietypową dla siebie grzecznością.

– Nie – odpowiedziała Cassi, zdumiona nieoczekiwaną wizytą pułkownika. Był starannie ubrany w brązowe spodnie i świeżo wyprasowaną kraciastą koszulę. Buty miał wypucowane na wysoki połysk.

Uśmiechnął się. – Czy mogę zapalić?

– Proszę bardzo – odpowiedziała. W ten sposób zrobiła niecodzienne dla siebie ustępstwo, w nadziei, że to rozwiąże mu język. Zapalenie papierosa odbyło się z charakterystycznym ceremoniałem. Z papierosem w ręku Bentworth odchylił się w krześle do tyłu i znowu uśmiechnął. Po raz pierwszy jego jasnoniebieskie oczy były ciepłe i serdeczne. Był przystojnym, o szerokich barach mężczyzną, miał bujne ciemne włosy i regularne rysy.

– Czy pani doktor czuje się dobrze? – zapytał pochylając się do przodu i przyglądając się jej wnikliwie.

– Doskonale. Dlaczego pan pyta?

– Wygląda pani na przygnębioną.

Cassi skierowała swój wzrok na reprodukcję Moneta, przedstawiającą małą dziewczynkę z matką wśród kwitnących maków. Starała się pozbierać myśli. Zdumiało ją, że pacjent jest tak spostrzegawczy.

– Z pewnością czuje się pani winna – zauważył Bentworth, starannie wydmuchując dym na bok.

– Nie rozumiem dlaczego.

– Dlatego, że pani rozmyślnie mnie unika.

Cassi przypomniała sobie uwagę Jacoba o niekonsekwentnym sposobie zachowania się osób z pogranicza. W tej chwili konfrontowała jego obecny sposób bycia z poprzednią odmową rozmowy.

– Wiem, dlaczego mnie pani unika. Myślę, że przestraszyłem ją swoim poprzednim zachowaniem się. Bardzo panią za to przepraszam. Po tylu latach służby w wojsku, z nawykiem wydawania rozkazów, bywam często nieznośny.

Po raz pierwszy w swojej krótkiej karierze psychiatry zdarzyło się Cassi coś takiego, o czym wcześniej tylko czytała w literaturze specjalistycznej. Zdawała sobie jednak sprawę, że Bentworth w tej chwili pragnie po prostu pozyskać sobie jej życzliwość.

– Panie Bentworth… – zaczęła Cassi.

– Pułkowniku Bentworth – poprawił ją William z uśmiechem. – Jeśli ja panią tytułuję doktorem, to pani chyba powinna nazywać mnie pułkownikiem. W ten sposób wyrażamy sobie wzajemny szacunek.

– Jasne – odpowiedziała Cassi. – Prawda jest taka, że to pan właśnie uniemożliwił nas/ą wcześniejszą rozmowę. Ilekroć próbowałam ustalić z panem jakiś termin spotkania, pan zawsze miał wtedy inne zobowiązania. Rozumiem, że panu chodzi o coś więcej niż o towarzyską rozmowę prywatną, dlatego nie chciałabym się spieszyć. Jeśli pan ma ochotę na spotkanie ze mną, proponuję, byśmy teraz ustalili wspólnie jakiś termin.

– Z największą przyjemnością porozmawiałbym z panią – oświadczył Bentworth. – Nawet w tej chwili. Mam właśnie trochę czasu. Co pani na to?

Kierując się ostrożnością, Cassi postanowiła się nie spieszyć. Nie była przygotowana na to spotkanie i wciąż czuła obawę przed Bentworthem, mimo jego nieoczekiwanej przemiany.

– Co pan sądzi o spotkaniu jutro rano? Zaraz po odprawie. Pułkownik Bentworth wstał z miejsca i zgasił nie dopalonego papierosa w popielniczce. – Zgoda. A więc czekam na to spotkanie. Mam nadzieję, że to, co panią w tej chwili tak martwi, zakończy się pomyślnie.

Po jego wyjściu Cassi jeszcze przez dłuższy czas oddychała zadymionym powietrzem i w swojej wyobraźni widziała pułkownika Bentwortha w mundurze. Bez trudu mogła go sobie wyobrazić jako szarmanckiego i zadziornego wojskowego, bez żadnych psychicznych obciążeń. Znając jednak ich powagę, była wstrząśnięta faktem, że tak łatwo dają się zakamuflować.

Nie upłynęło więcej niż pięć minut, gdy drzwi znowu się otworzyły i do środka weszła Maureen Kavenaugh. Maureen została miesiąc temu przyjęta na leczenie z powodu powtarzających się okresowo stanów depresji. Jej stan pogorszył się, kiedy pewnego dnia odwiedził ją mąż i pobił. Jej wizyta była dla Cassi nie mniejszą niespodzianką niż odwiedziny pułkownika Bentwortha. Czyżby ktoś rzucił urok na jej pacjentów?

– Zauważyłam pułkownika wchodzącego do pani pokoju, choć pamiętałam, że pani nie będzie dziś po południu. – Głos Maureen był beznamiętny i jakby drewniany.

– Zmieniłam plany – rzekła Cassi.

– Jeśli więc pani już tutaj jest, to czy mogę zabrać jej chwilę czasu? – lękliwie zapytała Maureen.

– Oczywiście – odrzekła Cassi. Bacznie obserwowała Maureen, gdy zbliżała się do biurka i zajmowała miejsce w krześle.

– Kiedy wczoraj rozmawiałyśmy… – zaczęła z wahaniem Maureen i nagle urwała z oczami pełnymi łez.

Cassi podsunęła jej pudełko z bibułkowymi chusteczkami.

– Pani… zapytała mnie, czy chciałabym zobaczyć moją siostrę. – Maureen mówiła tak cicho, że Cassi z trudem ją rozumiała. Szybko skinęła głową zastanawiając się, co Maureen miała na myśli. Ostatnio była obojętna na wszystko. Na zebraniu zespołu proponowano Cassi zastosowanie szoku elektrycznego, ale jeszcze nie mogła się zdecydować. Najbardziej ją zdumiewało to, że Maureen umie analizować stan psychiczny, niestety zupełnie nie szło to w parze z możliwościami wpływania na jego poprawę.

Maureen potwierdziła swoją wrogość wobec matki, która porzuciła ją i młodszą siostrę, gdy były jeszcze dziećmi. Skrycie zazdrościła młodszej i ładniejszej siostrze, że wcześniej wyszła za mąż, pozostawiając ją samą.

– Czy sądzi pani, że siostra zechce się ze mną zobaczyć? – zapytała w końcu Maureen, tonąc dosłownie we łzach.

– Przypuszczam, że tak – odparła Cassi – ale to będziemy wiedzieć wtedy, gdy ją o to zapytamy.

Maureen wytarła nos. Jej tłuste włosy dawno nie widziały wody. Twarz miała wychudłą – mimo leczenia ciągle traciła na wadze.

– Boję się ją o to spytać – przyznała. – Myślę, że nie zechce przyjść. Dlaczego miałaby to zrobić? Nie jestem tego warta. Nie, to nie ma sensu.

– Już samo pragnienie rozmowy z siostrą budzi nadzieję – zauważyła łagodnie Cassi.

Maureen westchnęła głęboko. – Nie mogę się zdecydować. Jeśli zadzwonię do niej, a ona nie zechce, wtedy będzie jeszcze gorzej.

Chciałabym, żeby to ktoś za mnie zrobił. Czy pani nie mogłaby zatelefonować?

Cassi zarumieniła się. Pomyślała o własnym niezdecydowaniu w stosunkach z Thomasem. Zbyt dobrze znała to uczucie zależności i bezradności, o którym teraz mówiła Maureen. Ona też pragnęła, żeby ktoś inny podejmował za nią decyzje. Niezwykłym wysiłkiem woli usiłowała się skoncentrować na siedzącej naprzeciw kobiecie.

– Tak do końca to nie jestem przekonana, czy to ja powinnam nawiązywać kontakt z pani siostrą – oznajmiła Cassi z wahaniem. – Myślę, że powinnyśmy to przedyskutować. Jeśli dobrze pamiętam, ma pani wyznaczony termin rozmowy jutro na drugą.

Maureen zgodziła się skwapliwie i wyszła z pokoju, zabierając kilka papierowych chusteczek. Drzwi pozostawiła otwarte.

Cassi siedziała przez chwilę nieruchomo, patrząc w otępieniu na przeciwległą ścianę. Utożsamianie się z pacjentką nie było dobrym znakiem.

– Hallo, czemu nie przyszłaś na zebranie? – zawołała Joan Widiker, zaglądając przypadkowo z korytarza do pokoju Cassi.

Cassi nie odpowiedziała.

– Co się stało? – zapytała Joan. – Wyglądasz nieciekawie. – Weszła do środka i pociągnęła nosem. – Nie wiedziałam, że palisz.

– To nie ja – odparła Cassi. – To pułkownik Bentworth.

– Przyszedł do ciebie? – Joan uniosła brwi. – Jesteś chyba lepsza niż przypuszczasz. – Przerwała i usiadła naprzeciwko Cassi.

– Chciałam ci powiedzieć, że miałam randkę z Jerrym Donovanem. Czy już z nim rozmawiałaś?

Cassi potrząsnęła przecząco głową.

– Nie skończyła się zbyt dobrze. Wszystko, czego chciał… – Joan przerwała w środku zdania. – Cassi, co się z tobą dzieje?

Z oczu Cassandry popłynęły łzy, znacząc wilgotne ślady na policzkach.

Tak jak się obawiała, obecność przyjaznej duszy osłabiła jej samokontrolę. Ukrywszy twarz w dłoniach, szlochała głośno i bez zahamowań.

– Nie znaczy to, że Jerry Donovan okazał się nie na poziomie – ciągnęła Joan w nadziei, że jej humor rozweseli Cassi. – To ja nie uległam. Wciąż jeszcze jestem dziewicą.

Ciałem Cassi wstrząsnął głęboki szloch. Joan przeszła na drugą stronę biurka i objęła ramieniem przyjaciółkę. Przez dłuższą chwilę nic nie mówiła. Jako psychiatra nie reagowała negatywnie na czyjeś łzy – rozumiała, że Cassi musi się wypłakać.

– Przepraszam cię – odezwała się w końcu Cassi wycierając oczy papierową chusteczką, tak jak to czyniła niedawno Maureen. – Naprawdę nie chciałam płakać.

– Jednak chyba tego potrzebowałaś. Czy nie masz ochoty porozmawiać?

Cassi nabrała tchu w piersi. – Nie wiem. Wszystko wydaje mi się takie bez sensu. – W tym samym momencie uprzytomniła sobie, że niedawno to samo usłyszała od Maureen.

– Co jest bez sensu? – zapytała Joan.

– Wszystko – odpowiedziała Cassi.

– Na przykład? – prowokująco zapytała Joan. Cassi odjęła ręce od mokrej od łez twarzy.

– Byłam dziś u okulisty. Chce mnie operować, a ja nie wiem, czy powinnam się zgodzić.

– A co na to twój mąż? – zapytała Joan.

– To właśnie stanowi część problemu. – W miarę jak mówiła, zaczęła żałować swojej szczerości. Thomas przestrzegał, że nie powinna z nikim rozmawiać na temat swoich chorób.

Joan zdjęła rękę z pleców Cassi. – Myślę, że potrzebujesz przed kimś się wygadać. Jako konsultant na oddziale psychiatrii jestem odpowiednią osobą. Opłaty pobierani niewysokie.

Cassi uśmiechnęła się słabo. Intuicyjnie ufała Joan. Musiała się przed kimś otworzyć i tylko Bóg jeden wie, jak bardzo jej to było potrzebne.

– Nie wiem, czy masz jakieś pojęcie o pracy Thomasa – zaczęła Cassi. – Ten człowiek pracuje więcej, niż ktokolwiek ze znanych mi ludzi. Prawie nie wychodzi ze szpitala. Poprzednią noc spędził w szpitalu. Dziś też zostaje na noc. Ma niewiele wolnego czasu…

– Poczekaj, Cassi – przerwała jej grzecznie Joan. – Bardzo nie lubię przerywać, ale oszczędź sobie długich wstępów. Czy rozmawiałaś z mężem o swojej operacji?

Cassi westchnęła. – Próbowałam kilka godzin temu, ale źle wybrałam i czas, i miejsce.

– Moja droga – rzekła Joan. – Rzadko robię tego rodzaju uwagi, ale na rozmowę o operacji własnego oka z własnym mężem nie ma nieodpowiedniego czasu ani też miejsca.

Cassi zastanowiła się nad tym, ale nie była pewna, czy Joan ma rację.

– I co ci powiedział? – zapytała Joan.

– Powiedział, że nie jest chirurgiem okulistą.

– Rozumiem, chce się uchylić od odpowiedzialności.

– Ależ nie – gorąco sprzeciwiła się Cassi. – To właśnie Thomas zatroszczył się o to, żebym poszła do najlepszego okulisty.

– Jednak zareagował raczej gruboskórnie.

Cassi spojrzała w dół na swoje ręce; rozmowa zmierzała w kierunku, którego się obawiała.

– Powiedz, Cassi – zapytała Joan – czy między tobą a Thomasem jest wszystko w porządku?

Łzy napłynęły ponownie do oczu Cassi. Starała się je powstrzymać, ale z miernym skutkiem.

– Rozumiem – zafrasowała się Joan na widok łez. – Czy masz ochotę porozmawiać na ten temat?

Cassi przygryzła drżącą dolną wargę. – Gdyby Thomas mnie opuścił – powiedziała – nie wiem, co bym zrobiła. Moje życie straciłoby sens. Nie potrafię się bez niego obejść.

– Rozumiem – ponownie skonstatowała Joan. – Zdaję sobie także sprawę, że wolałabyś o tym nie rozmawiać. Czy mam rację?

Cassi skinęła głową. Czuła się rozdarta wewnętrznie między obawą przed Thomasem a poczuciem winy wobec Joan, której przyjazną dłoń odtrącała.

– W porządku – rzekła Joan – ale zanim sobie pójdę, chciałabym ci dać radę. Nie zrozum mnie źle, ale uważam, że powinnaś spróbować zmniejszyć nieco swoje uzależnienie od Thomasa i bardziej zaufać samej sobie. Takie uzależnienie na dłuższą metę szkodzi waszym wzajemnym stosunkom. Wybacz mi, że nie proszona radzę.

Wychodząc, zatrzymała się w drzwiach. – Mówiłaś, zdaje się, że Thomas ma zamiar spędzić tę noc w szpitalu?

– Przeprowadza w nocy pilną operację – Cassi znajdowała się pod wrażeniem rady udzielonej jej przez Joan. – Zwykle po takiej operacji przesypia resztę nocy w szpitalu.

– Doskonale! – zauważyła Joan. – Czemu wobec tego nie miałabyś spędzić tej nocy u mnie? Mam wolną kanapę w salonie i pełną lodówkę w kuchni.

– Do północy znałabyś wszystkie moje tajemnice – pół żartem, pół serio powiedziała Cassi.

– Masz moje słowo, że nie będę nawet próbowała ich poznać – oświadczyła Joan.

– Niestety, nie mogę skorzystać z twojego zaproszenia – oparła Cassi. – Jestem ci wdzięczna, ale gdyby Thomas na przykład nie operował, wtedy wróci do domu. Wolę więc być w domu, a my się nagadamy przy innej okazji.

Joan uśmiechnęła się życzliwie. – Zrobisz, jak zechcesz. Jeśli jednak zmieniłabyś zdanie, będę w szpitalu jeszcze około godziny. – Wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Cassi popatrzyła na Moneta, by sprawdzić, czy może już prowadzić samochód. Stwierdziła z satysfakcją, że widzi znacznie lepiej: działanie kropli najwidoczniej ustąpiło.

Otwierając drzwi swego gabinetu Thomas spostrzegł, że drżą mu ręce. Włączył światło: na zegarze stojącym na biurku Doris dochodziła dziewiąta trzydzieści. Na dworze było już ciemno; o tej porze latem dopiero zaczynało zmierzchać. Zamknął za sobą drzwi i wyciągnął przed siebie ramię: drżąca teraz, a zwykle spokojna ręka przerażała go. Jak Cassi może niepokoić go w sytuacji, gdy sam znajduje się w stanie takiego napięcia?

Podszedł do biurka, wyciągnął drugą szufladę i wyjął z niej jedną z małych plastykowych buteleczek. Początkowo nie mógł sobie dać rady z jej otwarciem – z trudem powstrzymał się przed rzuceniem jej na podłogę i rozdeptaniem. W końcu udało mu się wydobyć żółtą tabletkę. Położył ją na języku i wszedł do łazienki, wciąż jeszcze pełnej zapachu perfum Doris.

Nie znajdując pod ręką żadnego kubka, Thomas nachylił się nad umywalką i pił wodę prosto z kranu. Przeszedł do gabinetu i usiadł przy biurku. Uczucie niepokoju wciąż go nie opuszczało, a wręcz ciągle rosło. Szarpnął gwałtownie drugą szufladę i znów sięgnął po tę samą buteleczkę. Tym razem szło mu jeszcze gorzej – nie umiał wydobyć tabletki. Rozwścieczony uderzył buteleczką o biurko, ale osiągnął tylko tyle, że wyszczerbił ją nieco i skaleczył palec.

Przymknął na chwilę oczy, starał się opanować. Kiedy je otworzył, uświadomił sobie, że do otwarcia buteleczki niezbędne jest naprzeciwległe ustawienie obu strzałek na zakrętce.

Jednak nie wziął następnej pigułki. Nagle w jego wyobraźni pojawił się obraz Laury Campbell. Nie chciał być sam. "Tak bardzo chciałabym coś zrobić dla pana. Cokolwiek bądź" – powiedziała. W karcie ojca Laury powinien być numer jej telefonu. Na wypadek wyjątkowej sytuacji. Jego sytuacja w tej chwili jest taka. Thomas uśmiechnął się. Gdyby ją wtedy źle zrozumiał, zawsze znajdzie się jakieś wyjście z sytuacji.

Szybko odszukał kartę Campbella i wykręcił numer Laury; podniosła słuchawkę za drugim dzwonkiem.

– Mówi doktor Kingsley. Przepraszam, że panią niepokoję.

– Czy stało się coś złego? – zapytała z przerażeniem.

– Nie, nic podobnego. Pani ojciec czuje się doskonale. Przepraszam za tę jego żółtaczkę. To jedna z tych pechowych komplikacji. W każdym bądź razie sytuacja już się wyjaśniła i rychło będziemy mogli wypisać pani ojca ze szpitala. Właśnie w tej sprawie chciałem z panią porozmawiać.

– Ależ oczywiście, jestem gotowa – oświadczyła Laura. – Proszę mi tylko powiedzieć kiedy.

Thomas wyprostował przewód telefonu. – Właśnie dlatego dzwonię. Zdaje pani chyba sobie sprawę, jak bardzo jestem zajęty. Właśnie w tej chwili oczekuję na kolejną operację i jestem wolny – siedzę w swoim gabinecie w szpitalu. Czy pani nie zechciałaby wpaść tutaj do mnie?

– Czy nie będzie zbyt późno, jeśli się zjawię za trzydzieści minut? – zapytała Laura.

– Z pewnością nie – odpowiedział Thomas. Miał dzisiaj dużo czasu.

– Zaraz tam będę – zapewniła.

– Jeszcze jedna sprawa – dodał Thomas. – Żeby o tej porze dostać się do budynku, w którym się znajduję, musi pani przejść przez szpital. Tutaj drzwi są zamykane już o szóstej.

Thomas odłożył słuchawkę. Czuł się o wiele lepiej. Niepokój zastąpiło podniecenie. Wysunął szufladę, wrzucił na miejsce buteleczkę z pigułkami i zadzwonił do laboratorium. Przewidziane tam było cewnikowanie serca jego pacjenta i – jak się spodziewał – pacjent wciąż jeszcze oczekiwał na zabieg. W tej sytuacji Thomas miał przed sobą kilka wolnych godzin.

Kingsley spotkał Laurę w progu swego biura i poprosił do środka. W jasnobeżowej jedwabnej sukience wyglądała niezwykle atrakcyjnie. Pod cienką materią widać było delikatny zarys majteczek.

Przez chwilę nic nie mówił i zachowywał się w niezobowiązujący sposób. Gdyby źle zrozumiał jej wcześniejsze intencje, zawsze miał możliwość wycofania się z kłopotliwej sytuacji. Zapewnił ją, że ojciec czuje się dobrze i czeka go rychły powrót do domu. Omówił przebieg długookresowej rekonwalescencji i pod pretekstem udzielenia praktycznych wskazówek napomknął o seksie.

– Pani ojciec pytał mnie o te sprawy przed operacją – uważnie obserwował twarz Laury. – Wiem, że pani matka nie żyje od kilku lat; jeśli jednak jest to krępujący temat…

– Absolutnie nie – oświadczyła Laura z uśmiechem. – Jestem przecież dorosła.

– Naturalnie – potwierdził Thomas omiatając spojrzeniem jej kształty. – To widać.

Laura znów się roześmiała i przygładziła na ramieniu swoje włosy, związane fantazyjnie w koński ogon.

– Taki mężczyzna jak pani ojciec ma jeszcze potrzeby seksualne – stwierdził Thomas.

– Jestem pewna, że jako lekarz wie pan o tym najlepiej – powiedziała Laura. Pochyliła się przy tym nieco do przodu i widać było, że nie nosi stanika.

Thomas wstał z krzesła i okrążył biurko. Był już pewien, że Laura nie przyszła tylko po to, by z nim porozmawiać o ojcu.

– To nie tylko punkt widzenia lekarza, lecz także mężczyzny; mam chronicznie chorą żonę – oświadczył.

Laura uśmiechnęła się. – Kiedy powiedziałam, że chciałabym coś dla pana uczynić, czy miał pan na myśli coś szczególnego? – Wstała i podeszła bliżej Thomasa.

Wziął ją za rękę i poprowadził do sąsiedniego pomieszczenia. Był to słabo oświetlony pokój, w którym przeprowadzał badania pacjentów. Powoli pomógł jej się rozebrać, a następnie zdjął z siebie ubranie, składając je równo na krześle. Kiedy się odwrócił, z przyjemnością stwierdził, że jest absolutnie gotów.

– Co o tym sądzisz? – zapytał wspierając dłonie na udach.

– Lubię to – odpowiedziała Laura ochrypłym głosem, wyciągając po niego ramiona.

Mimo wcześniejszych obaw o skutki kropli, Cassi przyjechała do domu bez kłopotów. Najbardziej przykrym odcinkiem okazała się droga z garażu do domu – w grudniu zmrok zapada bardzo wcześnie.

O tej porze dom był całkowicie ciemny, okna wyglądały jak prostokąty wypolerowanego onyksu. Wewnątrz panowała absolutna cisza: na stole w jadalni Harriet zostawiła kartkę, w której wyjaśniała sposób odgrzania kolacji. Ilekroć Thomas nie wracał na noc, Harriet wychodziła wcześniej. Cassi bardzo nie lubiła pozostawać sama w domu. Szła korytarzami i włączała po kolei światła, ożywiając pustkę domu. Ten obszerny, pełen zakamarków budynek wydał się jej jak nigdy przedtem zimny i nieprzytulny; echo kroków pobrzmiewało w pustych korytarzach. Mimo iż dom był ogrzewany, z ust Cassi unosiła się mgiełka pary.

W pokoju na górze było znacznie cieplej i niemal przytulnie. W sąsiedniej łazience znajdował się kwarcowy grzejnik, który natychmiast włączyła. Sprawdziła poziom cukru, zrobiła sobie zastrzyk insuliny i wzięła prysznic.

Próbowała nie myśleć zbyt wiele. Przeżycia minionego dnia wyczerpały ją, nie rozwiązując żadnego problemu. Joan miała rację określając jej stan jako uzależnienie. Ponadto samopoczucie przypominało stan Maureen Kavenaugh. Tak jak i ona czuła się bezradna, onieśmielona i pełna wątpliwości, czy ma w sobie dość siły, by wziąć ciężar życia w swoje ręce.

Z przerażeniem uprzytomniła sobie, że jedną z przyczyn, dla których podejrzewała Thomasa o przyjmowanie narkotyków, są jego źrenice. Często były tak małe, jak łebki szpilek. A przecież deksedryna powoduje rozszerzenie źrenic! Natomiast inne narkotyki działają odwrotnie – zmniejszają ich wielkość. Cassi nawet bała się myśleć o tych "innych".

Czuła, że jej ręce są wilgotne. Nie wiedziała, czy z przerażenia, czy w rezultacie działania insuliny. Modląc się, by jej obawy były bezpodstawne, wstała z krzesła i skierowała się do gabinetu Thomasa.

Włączyła światło i stała przez chwilę w drzwiach, rozglądając się po pokoju. Mimo woli przypomniała sobie skutki poprzedniej wizyty w gabinecie Thomasa podczas jego nieobecności i przez moment walczyła z chęcią ucieczki.

W apteczce panował taki sam jak uprzednio nieporządek. Nic jednak nie budziło podejrzeń. Pod zlewem i w szafce z ręcznikami też nic nie zauważyła.

Czując lekką ulgę, Cassi wróciła do gabinetu. Oprócz biurka i obitego skórą fotela stała tutaj kanapa. Były też małe stoliki z lampkami, półki z książkami wzdłuż całej ściany, barek i staroświecka szyfoniera z nogami rzeźbionymi na kształt zwierzęcych pazurów. Podłogę pokrywał ogromny dywan.

Cassi zbliżyła się do biurka. Był to imponujący mebel, niegdyś własność dziadka Thomasa. Gdy dotknęła ręką chłodnej powierzchni blatu, miała podobne uczucie jak wtedy, gdy jako dziecko zaglądała do sypialni swoich rodziców. Wysunęła środkową szufladę do samego końca – była wypełniona taśmami klejącymi, spinaczami i innymi drobiazgami. Nie zauważyła nic szczególnego. Uspokojona miała właśnie ją zamknąć, gdy usłyszała trzaśniecie drzwi na dole. Przez okno spostrzegła światła w oknach mieszkania Patrycji. Nie słyszała natomiast odgłosów samochodu, ale nie było w tym nic dziwnego: wszelkie dźwięki i odgłosy z zewnątrz z trudem przedostawały się do środka poprzez podwójne szczelne okna. Drzwi do garażu były też zamknięte. Czy to ona je zamknęła? Chwilę później usłyszała kroki w hallu i ogarnął ją popłoch. Najwidoczniej Thomas wrócił. Nie powinien jej zastać w tym pomieszczeniu. Gorączkowo szukała wyjścia z sytuacji, ale zanim zdążyła coś postanowić, w drzwiach gabinetu stanęła Patrycja.

Obie były jednakowo zdumione swoją obecnością. Z niedowierzaniem mierzyły siebie wzrokiem.

– Co ty tutaj robisz? – zapytała wreszcie Patrycja.

– Miałam zamiar postawić to samo pytanie – odpowiedziała Cassi zza biurka.

– Zobaczyłam zapalone światła w gabinecie Thomasa. Myślałam, że mimo wszystko wrócił. Jestem jego matką, mam chyba prawo się z nim spotkać?

Cassi mimo woli skinęła potakująco głową. To nie jest w porządku, że Patrycja ma klucz do ich mieszkania i w każdej chwili może wejść bez najmniejszych skrupułów!

– To moje usprawiedliwienie. A co ty mi powiesz? – zapytała Patrycja.

Cassi mogła po prostu powiedzieć, że to jest jej dom i może wejść do każdego pokoju nie pytając nikogo o zgodę. Ale milczała w poczuciu winy.

– Domyślam się, dlaczego tu jesteś – stwierdziła Patrycja ze wzgardą – i pragnę z tego powodu wyrazić oburzenie. Penetrujesz jego szuflady, gdy on w tym czasie ratuje ludzkie życie! Co z ciebie za żona?

Pytanie Patrycji zawisło w powietrzu, gdyż Cassi nawet nie próbowała na nie odpowiedzieć. Zaczęła się zastanawiać nad tym, jaką jest żoną dla swojego męża.

– Powinnaś natychmiast opuścić ten pokój – syknęła Patrycja. Cassi nie sprzeciwiła się. Ze zwieszoną głową szła posłusznie za teściową. Nie spoglądając za siebie zeszła po schodach i skierowała się do kuchni. Trzasnęły frontowe drzwi – to wyszła Patrycja. Ta kobieta wszystko powie Thomasowi!

Spojrzała z niesmakiem na kolację, pozostawioną dla niej na kuchence. Po zastrzyku z insuliny powinna była coś zjeść. Zmusiła się do zjedzenia nie odgrzanego posiłku, przeszukując w myślach gabinet Thomasa. Gdy już została schwytana na gorącym uczynku, nie musi się niczego więcej obawiać. Może szukać dalej.

Istniało co prawda prawdopodobieństwo wcześniejszego powrotu Thomasa, ale tym razem postanowiła uważnie nasłuchiwać, czy nie nadjeżdża jego porsche. Zasłoni też okna ciężkimi storami i skorzysta z latarki jak prawdziwy włamywacz.

Znalazłszy się znowu w gabinecie Thomasa, skierowała się najpierw do biurka. Postanowiła przeszukać po kolei wszystkie szuflady. Nie musiała długo szukać: już w drugiej bocznej szufladzie, w pudełku za papeterią, znalazła całą kolekcję plastykowych buteleczek; niektóre były puste, inne jeszcze pełne. Wszystkie lekarstwa zostały przepisane przez tego samego lekarza, Allana Baxtera, w ciągu ostatnich trzech miesięcy.

Oprócz deksedryny Cassi znalazła dwa inne rodzaje pigułek – wzięła próbki. Wypełniła puste miejsca w pudełku i zamknęła szufladę. Zgasiła latarkę, rozsunęła story i szybko wyszła z gabinetu. Gdy znalazła się w swoim pokoju, porównała znalezione pigułki z rycinami w książce. – O Boże! – wykrzyknęła głośno, gdy przekonała się, że jej podejrzenia były uzasadnione. – Deksedryna, środek na wyczerpanie – to jedno, ale percodan i talwin – to już zupełnie inna sprawa.

Po raz drugi tego dnia Cassi rozpłakała się. Tym razem nawet nie próbowała wstrzymywać łez: rzuciła się na łóżko i szlochała bez opamiętania.

Przygoda miłosna z Laurą nie powstrzymała Thomasa przed randką z Doris. By zawiedziony, że planowana operacja nie mogła się odbyć. Jego pacjent przebył drugi atak serca. Mimo to postanowił nie psuć sobie reszty nocy długim powrotem do domu.

Doris wpuściła go natychmiast po naciśnięciu dzwonka. Gdy znalazł się już na piętrze, zdziwił się, że Doris ostrożnie wygląda przez uchylone drzwi, zanim je szeroko otworzyła. Gdy ją zobaczył, zrozumiał dlaczego. Doris miała na sobie jedynie przezroczysty czarny gorsecik, który zakrywał nie więcej niż skąpy kostium kąpielowy.

– Zrobiłam ci drinka – powiedziała wręczając Thomasowi szklaneczkę i obejmując go, zanim jeszcze zdążył zdjąć z siebie płaszcz.

Thomas trzymając w jednej ręce szklaneczkę, umieścił drugą na tyłeczku Doris. Lampa naftowa w stylu skandynawskim napełniała pokój ciepłym, złotym blaskiem. Stolik był nakryty do kolacji; obok stała otwarta butelka wina.

Kiedy Doris wycofała się do kuchni, Thomas zatelefonował do szpitala. Dyżurującej informatorce pozostawił numer telefonu Doris, z zastrzeżeniem jednak, że wolno jej go udostępnić tylko w razie absolutnej konieczności. W razie gdyby miała jakiekolwiek wątpliwości, sama ma do niego zadzwonić.

Загрузка...