Część pierwsza

Teraźniejszość

1

Londyn – Zurych

Firma Isherwood Fine Ars, której niekiedy przytrafiały się momenty wypłacalności, dawniej zajmowała część doskonale usytuowanej nieruchomości biurowej na stylowej New Bond Street w dzielnicy Mayfair. Potem nadszedł czas odnowy londyńskiego handlu detalicznego i prym na New Bond Street, czy też New Bondstrasse, jak ją kpiąco nazywano w branży, przejęły firmy takie jak Tiffany, Gucci, Versace i Mikimoto. Julian Isherwood i inni handlarze specjalizujący się w dziełach muzealnych starych mistrzów zostali skazani na wygnanie do St. James, tworząc w ten sposób Diasporę Bond Street, jak ich z przyjemnością nazywał Isherwood. Ostatecznie osiadł w podupadającym magazynie z epoki wiktoriańskiej, w cichym zaułku znanym jako Mason’s Yard, obok londyńskich biur niewielkiej greckiej spółki przewozowej oraz pubu, do którego zajeżdżały na skuterach ładne dziewczyny, pracownice pobliskich biur.

W gronie zdeprawowanych obrzucających się kalumniami rezydentów St. James, Isherwood Fine Ars uważano za całkiem dobry teatr. Znaleźć w nim można było dramat i napięcie, komedię i tragedię, rewelacyjnie wysokie wzloty i na pozór bezdennie niskie upadki. W dużej mierze wynikało to z osobowości właściciela. Ciążyło na nim przekleństwo niemal zgubnej, jak na marszanda, wady: bardziej pragnął mieć arcydzieła na własność niż je sprzedawać. Za każdym razem, gdy jakiś obraz opuszczał ścianę jego wytwornej sali wystawowej, Isherwood popadał w nieokiełznaną depresję i smutek. Przez tę przypadłość teraz przytłaczał go apokaliptyczny zbiór dzieł, w branży pieszczotliwie nazywanych trupami: obrazy, za które żaden nabywca nie zapłaci godziwej ceny. Niesprzedawalne płótna. Pudło, jak się mawiało na Duke Street. Klapa. Gdyby Isherwooda poproszono o wyjaśnienie tego pozornie niemożliwego do wyjaśnienia fenomenu jego niepowodzeń w interesach, być może napomknąłby o swoim ojcu, chociaż z zasady nigdy – “I to naprawdę nigdy, kwiatuszku” – nie mówił o ojcu.

Teraz był na topie. Górował. Pławił się w pieniądzach. Ściśle rzecz biorąc, w milionie funtów, dobrze zabezpieczonym w Barclays Bank dzięki weneckiemu malarzowi Francesco Vecellio oraz pewnemu konserwatorowi dzieł sztuki, mężczyźnie o ponurym wyglądzie. Człowiek ten właśnie zbliżał się do Mason’s Yard.

Isherwood uruchomił macintosha. Jego angielska powierzchowność i tradycyjnie angielska garderoba ukrywały fakt, że wcale nie był Anglikiem. Owszem, miał angielskie obywatelstwo i paszport, lecz z urodzenia był Niemcem, z wychowania Francuzem, a z religii żydem. Niewielu ludzi wiedziało, że jego nazwisko stanowi fonetyczne zniekształcenie oryginału. Jeszcze węższa grupa wtajemniczonych uświadamiała sobie, że od lat robił przysługi dżentelmenowi z pewnej tajnej agencji w Tel Awiwie, niejakiemu Rudolfowi Hellerowi: tak się przedstawiał, telefonując do galerii, do Isherwooda. Nazwisko było pożyczone, podobnie jak jego niebieski garnitur i dżentelmeńskie maniery. Naprawdę nazywał się Ari Shamron.

– Każdy dokonuje w życiu wyborów, prawda? – stwierdził przy okazji rekrutacji Isherwooda. – Nie zdradza się swojego kraju, uczelni, rządu, trzeba strzec swojego narodu, swojego plemienia, bo w przeciwnym razie jakiś austriacki szaleniec albo rzeźnik z Bagdadu znowu spróbuje przerobić nas na mydło, co, Julian?

– Święte słowa, Herr Heller.

– Nie zapłacimy ci ani funta. Twoje nazwisko nigdy nie znajdzie się w naszych aktach. Od czasu do czasu wyświadczysz mi przysługę. Bardzo wyjątkową przysługę dla bardzo wyjątkowego agenta.

– Doskonale. Świetnie. Gdzie mam się stawić? Jakie przysługi? Nic szemranego, jak rozumiem?

– Powiedzmy, że muszę wysłać go do Pragi. Albo Oslo. Lub do Berlina, nie daj Boże. Chciałbym, abyś znalazł tam dla niego legalną pracę. Jakąś renowację. Ustalanie autentyczności. Konsultacje. Coś odpowiedniego do czasu, który tam spędzi.

– Nie widzę problemu, Herr Heller. A propos, jak się nazywa ten agent?

Agent miał wiele nazwisk, przyszło teraz Isherwoodowi do głowy, gdy przyglądał się nadchodzącemu mężczyźnie. Jego prawdziwe imię i nazwisko brzmiało Gabriel Allon, a charakter jego tajnej pracy dla Shamrona ujawniał się przy okazji pozornie niewiele znaczących zachowań. W specyficzny sposób zerknął przez ramię, przemykając przez przejście z Duke Street. Pomimo bezustannego deszczu nie raz, lecz dwa razy okrążył podwórze i dopiero wtedy zbliżył się do solidnych drzwi galerii i nacisnął guzik dzwonka do Isherwooda. Biedny Gabriel. Jeden z trzech lub czterech najlepszych na świecie ludzi z branży, a nie potrafi chodzić prosto. Dlaczego? Po tym, co się stało jego żonie i dziecku w Wiedniu… Po czymś takim każdy by się zmienił.

Był nieoczekiwanie przeciętnego wzrostu. Poruszał się płynnie i pozornie bez wysiłku. Kiedy usiedli w Green’s Restaurant, gdzie Isherwood zarezerwował stolik na lunch, oczy Gabriela zlustrowały salę niczym reflektory punktowe. Były bystre, o migdałowym kształcie, nienaturalnie zielone. Wystające kości policzkowe mężczyzny wyróżniały się dość znacznym rozstawem, usta miały ciemnoczerwoną barwę, a ostro zakończony nos wyglądał jak wyrzeźbiony w drewnie. Isherwood uznał, że to typowa twarz bez wieku. Mogłaby się pojawić na okładce dobrego czasopisma z modą dla panów lub na portrecie surowego mężczyzny, pędzla Rembrandta. Ponadto taka twarz wskazywała na niejasne pochodzenie narodowościowe. Oblicze tego typu stanowiło doskonały atut zawodowy.

Isherwood zamówił faszerowaną solę i sancerre* [Sancerre – białe wytrawne wino francuskie.], Gabriel czarną herbatę i miseczkę consomme. Przypominał Isherwoodowi prawosławnego mnicha, który żywi się zjełczałym owczym serem i twardymi jak beton podpłomykami. Rzecz w tym, że Gabriel mieszkał w ładnym domu nad strumieniem, w Kornwalii, a nie w klasztorze. Isherwood nigdy nie widział go przy przyzwoitym posiłku, nie zauważył, aby się uśmiechał lub podziwiał atrakcyjne kobiece biodra. Nigdy nie pożądał rzeczy materialnych. Miał tylko dwie zabawki: stary samochód MG i drewniany żaglowiec o dwóch masztach; obydwa samodzielnie odnowił. Słuchał muzyki operowej na wstrząsająco małym, przenośnym odtwarzaczu płyt kompaktowych, poplamionym farbą i lakierem. Wydawał pieniądze wyłącznie na bieżące potrzeby. W swojej niedużej kornwalijskiej pracowni miał więcej zaawansowanych technicznie urządzeń niż wydział konserwacji Tate Gallery.

Gabriel niewiele się zmienił przez te ćwierć wieku, od kiedy się poznali. Wokół jego czujnych oczu pojawiło się kilka nowych zmarszczek, przybyło mu też parę kilogramów. Tamtego dnia był praktycznie chłopcem, cichym jak mysz kościelna. Nawet wówczas jego włosy przeplatała siwizna, cecha dziecka, które wykonywało pracę dorosłego.

– Julian Isherwood, a to Gabriel – wyjaśnił Shamron. – Zapewniam cię, Gabriel jest człowiekiem wybitnego talentu.

Wybitny talent, z pewnością, lecz w życiorysie młodego człowieka widniało kilka białych plam: choćby brakujące trzy lata między ukończeniem prestiżowej szkoły artystycznej Betsal’el w Jerozolimie a podjęciem nauki w Wenecji u mistrza konserwacji dzieł sztuki, Umberta Contiego.

– Gabriel spędził sporo czasu, podróżując po Europie – stwierdził zwięźle Shamron.

Właśnie wtedy po raz ostatni wypłynęła kwestia europejskich przygód Gabriela. Julian Isherwood nie mówił o tym, co się stało z jego ojcem, a Gabriel nie chciał wspominać o tym, co robił dla Ariego Shamrona, alias Rudolfa Hellera, od mniej więcej 1972 do 1975 roku. Isherwood skrycie określał ten czas mianem “straconych lat”.

Isherwood sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął czek.

– Twój udział ze sprzedaży Vecellia. Sto tysięcy funtów.

Gabriel wziął czek i schował go do kieszeni płynnym ruchem ręki. Miał dłonie iluzjonisty i niezwykłą umiejętność wprowadzania ludzi w błąd.

– Ile wynosi twój udział?

– Zanim to wyjawię, musisz mi obiecać, że nie zdradzisz wysokości tej sumy żadnemu z tych sępów – oświadczył Isherwood, wskazując dłonią ludzi siedzących w restauracji.

Gabriel nie odpowiedział, co Isherwood uznał za uroczystą przysięgę milczenia do grobowej deski.

– Milion.

– Dolarów?

– Funtów, kwiatuszku. Funtów.

– Kto to kupił?

– Bardzo przyjemna galeria na środkowym zachodzie Ameryki. Bez wątpienia koneserzy. Wyobrażasz sobie? Kupiłem obraz za szesnaście tysięcy w zapyziałej salce wystawowej w Hull, kierując się wyłącznie intuicją, cholerną intuicją, że mam przed oczyma zaginiony fragment ołtarza z kościoła San Salvatore w Wenecji. I miałem rację! Taki strzał zdarza się raz na całe życie, a przy odrobinie szczęścia może dwa razy. Zdrowie.

Wznieśli toast kieliszkiem na wysokiej nóżce i porcelanową filiżanką. W tej samej chwili do ich stolika podszedł zadyszany, pulchny mężczyzna o różowych policzkach i w różowej koszuli.

– Julie! – zaśpiewał.

– Witaj, Oliver.

– Na Duke Street krążą pogłoski, że zgarnąłeś okrągły milion za swojego Vecellia.

– Gdzie to do jasnej cholery usłyszałeś?

– Tutaj niczego nie ukryjesz, kotku. Powiedz mi tylko, czy to prawda, czy też wstrętne oszczerstwo. – Odwrócił się do Gabriela, jakby dopiero teraz go zauważył, i wyciągnął ku niemu mięsistą rękę ze zdobioną złotem wizytówką, wetkniętą między grube paluchy. – Oliver Dimbleby. Dimbleby Fine Arts.

Gabriel bez słowa przyjął wizytówkę.

– Może wypijesz z nami drinka, Oliver? – zaproponował Isherwood.

Pod stołem Gabriel przydepnął butem stopę Isherwooda i solidnie przycisnął.

– Nie mogę, kotku. Długonoga istota przy tamtym stoliku obiecała, że nasączy mi do ucha nieprzyzwoitości, jeśli postawię jej jeszcze jeden kieliszek szampana.

– Dzięki Bogu! – wycedził Isherwood przez zaciśnięte zęby.

Oliver Dimbleby odszedł, kołysząc biodrami. Gabriel cofnął stopę.

– Tyle tytułem twoich tajemnic.

– Sępy – powtórzył Isherwood. – Teraz jestem na fali, ale kiedy noga mi się powinie, znowu zaczną nade mną krążyć, czekając, aż umrę, aby mogli uraczyć się padliną.

– Może tym razem powinieneś bardziej uważać na to, co robisz z pieniędzmi.

– Obawiam się, że mój przypadek jest beznadziejny. Prawdę mówiąc…

– O, Boże.

– … w przyszłym tygodniu jadę do Amsterdamu, aby przyjrzeć się pewnemu obrazowi. To środkowa część tryptyku, zaklasyfikowana jako dzieło nieznanego artysty, ale ja mam swoje przeczucie. Podejrzewam, że może chodzić o coś z pracowni Rogera van der Weydena. W gruncie rzeczy liczę na pokaźny zysk.

– Obrazy van der Weydena są zawsze trudne do zidentyfikowania. Tylko niewielką część jego dzieł przypisuje się mu bez najmniejszych wątpliwości. W dodatku nigdy nie podpisywał ani nie datował żadnego płótna.

– Jeżeli obraz wyszedł spod jego pędzla, znajdują się na nim odciski palców malarza. I jeśli istnieje ktoś, kto mógłby je odkryć, to tylko ty.

– Z przyjemnością rzucę okiem na każde interesujące cię dzieło.

– Pracujesz teraz nad czymś?

– Właśnie skończyłem Modiglianiego.

– Mam dla ciebie robotę.

– Mianowicie?

– Kilka dni temu zatelefonował do mnie pewien prawnik. Stwierdził, że jego klient jest właścicielem obrazu, który wymaga renowacji. Podobno ten klient chce, abyś właśnie ty się zajął pracą, i jest gotów sowicie wynagrodzić twoje usługi.

– Jak się nazywa ten klient?

– Nie wiem.

– Co to za obraz?

– Nie wiem.

– Więc jak ma przebiegać ta robota?

– Jedziesz do willi, pracujesz przy obrazie. Właściciel opłaca hotel i pokrywa wydatki.

– Gdzie?

– W Zurychu.

W zielonych oczach Gabriela pojawił się błysk, jakby cień wspomnienia. Isherwood gorączkowo przerzucał archiwa swojej coraz bardziej zawodnej pamięci. Czy ja go już kiedyś wysłałem do Zurychu na zlecenie Herr Hellera?

– Masz jakieś zastrzeżenia wobec Zurychu?

– Skąd, Zurych jest w porządku. Ile dostanę?

– Dwa razy tyle, ile właśnie ode mnie otrzymałeś: pod warunkiem, że zaczniesz natychmiast.

– Daj mi adres.


Gabriel nie miał czasu na powrót do Kornwalii po wszystkie potrzebne rzeczy, więc po lunchu wybrał się na zakupy. Na Oxford Street kupił dwie zmiany ubrania i niewielką skórzaną torbę. Potem poszedł na Great Russell Street i odwiedził stary sklep z artykułami malarskimi, L. Cornelissen & Son. Płowowłosa anielica o imieniu Penelope, z którą bezwstydnie flirtował, pomogła mu wybrać podróżny zestaw pigmentów, pędzli i rozpuszczalników. Znała go pod jego fałszywym nazwiskiem. W jego angielszczyźnie pobrzmiewał nikły akcent włoskiego przesiedleńca. Włożyła rzeczy do brązowej torby, którą owinęła sznurkiem. Ucałował ją w policzek. Jej włosy pachniały kakao i egzotycznym kadzidełkiem.

Gabriel za dużo wiedział o terroryzmie i systemie ochrony lotnisk, aby podróżować samolotem. Pojechał więc na Waterloo Station i złapał popołudniowy ekspres Eurostar do Paryża. Na Gare de l’Est przesiadł się w nocny pociąg do Zurychu i następnego ranka przed dziewiątą spacerował po łagodnym łuku Bahnhofstrasse.

Jak wdzięcznie Zurych skrywa swoje bogactwa, pomyślał. Niemałą część światowych zasobów złota i srebra przechowywano w bankowych podziemiach, pod jego stopami, lecz nigdzie nie piętrzyły się ohydne wieże biurowców, wyznaczające granice dzielnicy finansowej. W zasięgu wzroku nie było także żadnych pomników wzniesionych ku czci pieniądza. Otaczały go dyskrecja, niedomówienia i ułuda. Upadła kobieta, która odwraca głowę, by ukryć wstyd. Szwajcaria.

Dotarł do Paradeplatz. Z jednej strony placu wznosiła się główna siedziba Credit Suisse, a z drugiej Union Bank of Switzerland. Ciszę zakłóciło stado gołębi, zrywających się do lotu. Przeszedł na drugą stronę ulicy.

Naprzeciwko hotelu Savoy znajdował się postój taksówek. Gabriel wskoczył do stojącego tam samochodu, najpierw jednak rzucił okiem na numer rejestracyjny pojazdu i starannie odnotował go w pamięci. Podał kierowcy adres willi. Cały czas robił, co w jego mocy, aby ukryć berliński akcent, który odziedziczył po matce.

Gdy przejeżdżali nad rzeką, taksówkarz włączył radio. Spiker odczytywał właśnie poranne wiadomości. Gabriel z trudem usiłował zrozumieć Zuridutsch dziennikarza. W końcu dał sobie spokój i skupił się na oczekującej go pracy. Niektórzy ludzie ze świata sztuki uważali konserwatorstwo za nudne i żmudne zajęcie, lecz on podchodził do każdego zlecenia jak do nowej przygody. Lubił traktować renowację dzieł sztuki jako okazję do przejścia na drugą stronę lustra, do innego czasu i miejsca. Miejsca, w którym sukces lub porażka zależały wyłącznie od umiejętności, opanowania i niczego więcej.

Zastanawiał się, co go czeka tym razem. Sam fakt, że właściciel zażyczył sobie konkretnie jego usług, oznaczał, że niemal na pewno chodzi o jednego ze starych mistrzów. Mógł także założyć, że obraz jest brudny i uszkodzony. Właściciel z pewnością nie decydowałby się na kłopoty i wydatki związane ze ściąganiem go do Zurychu, gdyby płótno potrzebowało tylko świeżej warstwy werniksu.

Ile czasu mógł tutaj spędzić? Sześć tygodni? Pół roku? Trudno powiedzieć. Nigdy nie zdarzały się dwie takie same prace renowacyjne. Przebieg konserwacji zależał przede wszystkim od stanu obrazu. Vecellio Isherwooda wymagał rocznego zaangażowania, chociaż w tym czasie Gabriel wziął sobie krótki urlop, który zawdzięczał uprzejmości Ariego Shamrona.


Rosenbuhlweg, uliczka tak wąska, że z trudem mogły nią przejechać obok siebie dwa samochody, pięła się stromo po zboczu Zurichbergu. Usytuowane wzdłuż drogi, sąsiadujące ze sobą stare, okazałe wille miały stiukowe ściany, dachy kryte dachówką i niewielkie ogródki. Wszystkie były do siebie podobne z wyjątkiem jednej, przed którą zatrzymał się kierowca.

Dom stał na niedużym wzniesieniu i, w przeciwieństwie do innych, nie przy samej ulicy, lecz nieco w głębi. Rezydencję otaczało wysokie, żeliwne ogrodzenie, przypominające kraty celi więziennej. Za solidną bramą, wyposażoną w małą kamerę obserwacyjną, wznosiły się kamienne schodki, a dalej willa, zbudowana z melancholijnie szarego kamienia i ozdobiona wieżyczkami oraz wysokim frontowym portykiem.

Taksówka odjechała. W dole rozpościerało się śródmieście Zurychu oraz jezioro. Odległy brzeg przesłaniały chmury. Gabriel przypomniał sobie, że w pogodny dzień można stąd dojrzeć Alpy, lecz teraz były one spowite mgłą.

Na murze obok bramy wisiał telefon. Gabriel podniósł słuchawkę i usłyszawszy sygnał, czekał. Na próżno. Odłożył słuchawkę, podniósł ją ponownie. Wciąż nikt nie odpowiadał.

Wyciągnął wysłany przez prawnika faks, który otrzymał w Londynie od Juliana Isherwooda. “Proszę przyjechać dokładnie o 9.00 rano i zadzwonić. Zostanie pan wprowadzony do środka”. Gabriel spojrzał na zegarek. Minęły trzy minuty po dziewiątej.

Kiedy wsuwał papier z powrotem do kieszeni, zaczęło padać. Rozejrzał się: w pobliżu nie było ani jednej kawiarni, gdzie mógłby wygodnie usiąść, nie dostrzegł też żadnego drzewa, pod którym znalazłby schronienie przed deszczem. Wokół rozpościerała się pustynia bogactwa – rezydencje dziedziczone z pokolenia na pokolenie. Gdyby zbyt długo tkwił na chodniku, zapewne aresztowano by go za włóczęgostwo.

Wyciągnął komórkę i wystukał numer Isherwooda. O tej porze zapewne wciąż znajdował się w drodze do galerii. W oczekiwaniu na połączenie Gabriel wyobraził sobie Isherwooda, zgarbionego nad kierownicą błyszczącego jaguara i sunącego przez Piccadilly w taki sposób, jakby pilotował tankowiec pełen ropy płynący po zdradliwych wodach.

– Wybacz, ale obawiam się, że nastąpiła zmiana planów. Gość, który miał cię przywitać, musiał nagle wyjechać z miasta. Jakaś pilna sprawa. Dobrze wiesz, jacy bywają Szwajcarzy, kwiatuszku.

– Co mam teraz zrobić?

– Przesłał mi kody do bramy i drzwi frontowych. Możesz wejść do środka. Na stole w przedpokoju powinien leżeć list do ciebie. Znajdziesz w nim wyjaśnienie, gdzie szukać obrazu i gdzie się możesz zatrzymać.

– Dość nietypowe, przyznasz.

– Uważaj się za szczęściarza. Zdaje się, że przez dzień lub dwa będziesz sam się zajmował domem i nikt ci nie będzie zaglądał przez ramię podczas pracy.

– Chyba masz rację.

– Podam ci kody. Masz przy sobie coś do pisania? Są dość długie.

– Po prostu mi je odczytaj, Julian. Leje jak z cebra, a ja przemokłem już do suchej nitki.

– Ach, tak. Ty i te twoje sztuczki. W mojej galerii pracowała kiedyś dziewczyna, która też to potrafiła.

Isherwood wytrajkotał dwa kody, każdy po osiem cyfr, i się rozłączył. Gabriel uniósł słuchawkę i wystukał pierwszą sekwencję, a gdy rozległ się dźwięk brzęczyka, przekręcił gałkę i wszedł przez bramę. Przy drzwiach wejściowych do domu powtórzył procedurę i chwilę później stał w pogrążonym w półmroku przedpokoju, usiłując wymacać włącznik światła.

Koperta leżała w dużej szklanej misie na starym, rzeźbionym stoliku u stóp schodów. List zaadresowano do signore Delvecchio, gdyż tak brzmiało jedno z fałszywych nazwisk Gabriela. Podniósł kopertę i rozdarł ją palcem wskazującym. Czysty, szarawy papier listowy, bez nagłówka. Pismo staranne, brak podpisu. Gabriel uniósł przesyłkę do nosa. Bez zapachu.

Zaczął czytać. Obraz wisiał w salonie: Rafael Portret młodzieńca. Pokój zarezerwowano w Dolder Grand Hotel, mniej więcej półtora kilometra od willi, po drugiej stronie Zurichbergu. W lodówce znajdowało się jedzenie. Właściciel planował powrót do Zurychu następnego dnia. Byłby ogromnie wdzięczny, gdyby signore Delvecchio z miejsca przystąpił do pracy.

Gabriel wsunął list do kieszeni. Zatem Rafael. To jego drugi w życiu. Pięć lat temu przeprowadzał konserwację małego płótna o tematyce religijnej – Madonny z Dzieciątkiem – nawiązującego do słynnej kompozycji Leonarda. Zaswędziały go koniuszki palców. Trafiła mu się wspaniała okazja. Cieszył się, że przyjął tę pracę, bez względu na nietypowe zachowanie właściciela.

Minął korytarz i wszedł do dużego pokoju. Panował w nim mrok, nie paliły się światła, a ciężkie zasłony były starannie zasunięte. Zrobił kilka kroków. Nagle pod butami poczuł wilgoć. W powietrzu unosił się słony, żelazisty zapach. Tę woń Gabriel już znał. Schyliwszy się, dotknął palcami dywanu i przysunął dłoń do oczu.

Stał w kałuży krwi.


Spłowiały orientalny dywan był bardzo stary, podobnie jak spoczywający na jego środku mężczyzna. Leżał twarzą do dołu, z wyciągniętą przed siebie prawą ręką. Miał na sobie niebieski blezer z podwójnym rozcięciem w dolnej części pleców, mocno wytarty z tyłu, do tego szare flanelowe spodnie oraz buty z brązowego zamszu. Obcas i podeszwa prawego buta były pogrubione. Spodnie podwinęły się nieco, ukazując fragment łydki. Skóra wyglądała wstrząsająco biało, niczym goła kość. Skarpetki były nie do pary.

Gabriel przykucnął ze swobodą człowieka, który jest przyzwyczajony do obecności trupów. Zwłoki należały do mężczyzny o drobnej posturze i gęstych śnieżnobiałych włosach; miał metr pięćdziesiąt wzrostu, nie więcej. Jego głowa spoczywała na prawym policzku. Pod warstwą krwi Gabriel dostrzegł kanciastą szczękę i delikatne kości policzkowe. Wszystko wskazywało na to, że nieznajomy otrzymał jeden postrzał, a kula przebiła lewe oko i wyszła z tyłu czaszki. Sądząc po wielkości otworu wylotowego, mężczyznę zastrzelono z pistoletu lub rewolweru dużego kalibru. Gabriel podniósł wzrok i ujrzał rozbite od kuli lustro nad dużym kominkiem. Sądził, że starszy pan nie żył od kilku godzin.

Wiedział, że powinien zadzwonić na policję, lecz wyobraził sobie całą sytuację z jej perspektywy. Cudzoziemiec w domu bogatego bankiera, zwłoki z przestrzeloną głową. W najlepszym wypadku Gabriel zostałby zatrzymany w celu przesłuchania. Na to nie mógł sobie pozwolić.

Spojrzał na Rafaela. Wspaniały obraz: piękny młodzieniec widziany z półprofilu, zmysłowo oświetlony. Gabriel domyślał się, że dzieło powstało podczas pobytu Rafaela we Florencji, zapewne między 1504 i 1508 rokiem. Szkoda, że wynikła sprawa staruszka. Konserwacja takiego płótna byłaby prawdziwą przyjemnością.

Cofnął się do przedpokoju, przystanął i spojrzał pod nogi. Na marmurowej podłodze widniały ślady jego butów. Nic nie mógł z tym zrobić. Nauczono go, że w takich okolicznościach trzeba szybko się oddalić, nie zwracając uwagi na ewentualny bałagan lub hałas.

Wziął walizkę i wyszedł na dwór. Padało jeszcze mocniej.

Szedł szybko, aż w końcu dotarł do większej ulicy: Krahbuhlstrasse. Tramwaj numer sześć sunął zboczem wzgórza. Gabriel podążył w stronę najbliższego przystanku, pamiętając o tym, aby nie biec, i wskoczył do pojazdu…

Wagon szarpnął i ruszył dalej. Gabriel usiadł i spojrzał w prawo. Na ścianie tramwaju ktoś nabazgrał czarnym, niezmywalnym flamastrem swastykę nałożoną na gwiazdę Dawida. Pod spodem widniały dwa słowa: “JUDEN SCHEISS”.

Tramwajem dojechał prosto na Hauptbahnhof. W budynku terminalu znajdowała się podziemna galeria handlowa, w której kupił niewyobrażalnie drogie skórzane buty Bally. Na górze, w głównym holu, przyjrzał się tablicy z rozkładem jazdy. Za kwadrans odjeżdżał pociąg do Monachium. Stamtąd mógł polecieć wieczornym samolotem do Londynu, a potem od razu udać się do Isherwooda w South Kensington, aby go udusić.

Kupił bilet pierwszej klasy i poszedł do toalety. W kabinie zmienił mokasyny na nowe buty. Wychodząc, wrzucił stare obuwie do kosza na śmieci i przykrył je papierowymi ręcznikami. Kiedy dotarł na peron, pasażerowie już wsiadali do pociągu. Wskoczył do drugiego wagonu i odszukał swój przedział. Był pusty. Chwilę później pociąg powoli ruszył w drogę. Gabriel zamknął oczy, lecz wciąż widział martwego mężczyznę, spoczywającego przed Rafaelem, a także dwa słowa nabazgrane w tramwaju: “JUDEN SCHEISS”.

Pociąg zwolnił i się zatrzymał. Nie zdążył opuścić peronu. Gabriel usłyszał odgłos kroków na korytarzu. Moment później drzwi do jego przedziału otworzyły się tak gwałtownie, jakby w pobliżu wybuchła bomba. Do środka wpadło dwóch policjantów.

2

Vitoria, Hiszpania

Tysiąc kilometrów na zachód, w baskijskim mieście Vitoria, pewien Anglik siedział w chłodnym cieniu Plaża de Espańa, sącząc kawę w kawiarni pod kształtną arkadą. Nie zdawał sobie sprawy z wydarzeń, do których doszło w Zurychu i które miały odmienić bieg jego uporządkowanego życia. W tej chwili skoncentrował uwagę na wejściu do banku po drugiej stronie placu.

Zamówił kolejną cafe con leche* [Cafe con leche (hiszp.) – kawa z mlekiem.] i zapalił papierosa. Na głowie nosił kapelusz z rondem, a oczy skrywał za okularami przeciwsłonecznymi. Jego włosy miały zdrowy, srebrzysty połysk, typowy dla mężczyzny, który przedwcześnie osiwiał. Popelinowy garnitur barwy piasku pasował do przeważającego w Vitorii kolorytu, dzięki czemu mężczyzna zlewał się z otoczeniem niczym kameleon. Wydawało się, że jest pochłonięty porannymi wydaniami “El Pais” i “El Mundo”. Ale nie był.

Na bladożółtym kamieniu jakiś grafficiarz wymalował ostrzeżenie: “TURYŚCI, UWAGA! NIE JESTEŚCIE JUŻ NA TERYTORIUM HISZPANII! TO JEST PAŃSTWO BASKÓW!”. Anglik czuł się swobodnie. Nawet jeśli separatyści obraliby go sobie za cel, nie wątpił, że sam sobie da radę.

Utkwił spojrzenie w drzwiach wejściowych do banku. Za kilka minut kasjer Felipe Navarra wyjdzie na południową przerwę. Jego koledzy byli przekonani, że chodzi do domu na lunch i sjestę z żoną. Jego żona nie wątpiła, że potajemnie spotyka się ze swoimi politycznymi sprzymierzeńcami baskijskimi. W rzeczywistości jednak Felipe Navarra kierował się do kamienicy na starówce, nieopodal Plaza de la Virgen Blanca, gdzie spędzał popołudnie z kochanką, piękną, czarnowłosą dziewczyną o imieniu Amaia. Anglik wiedział o tym, gdyż od prawie tygodnia uważnie obserwował Navarrę.

Kwadrans po pierwszej Navarra wyszedł z banku i podążył na stare miasto. Anglik zostawił na stole garść peset, wystarczająco dużo, aby uregulować należność i jeszcze obdarować kelnera hojnym napiwkiem, po czym dyskretnie ruszył za kasjerem. Wchodząc na zatłoczoną ulicę przy bazarze, starał się zachowywać bezpieczny dystans. Nie było potrzeby zbytnio się zbliżać. Anglik dobrze wiedział, dokąd zmierza jego ofiara.

Felipe Navarra nie był zwykłym urzędnikiem państwowym. Należał do aktywnych agentów operacyjnych Euskadi Ta Askatasuna (Baskijska Ojczyzna i Wolność), lepiej znanej jako ETA. Pełnił w niej funkcję uśpionego komandosa. Prowadził normalne życie, miał zwykłą pracę, a rozkazy otrzymywał od anonimowego dowódcy. Rok wcześniej skierowano go do zamordowania młodego oficera Guardii Civil. Pechowo dla Navarry, ojciec oficera – świetnie prosperujący producent wina – dysponował ogromnymi pieniędzmi i mógł je przeznaczyć na poszukiwania mordercy syna. Część tych oszczędności znajdowała się już na szwajcarskim rachunku bankowym Anglika.

Europejscy znawcy zagadnień związanych z terroryzmem uznawali ETA za ugrupowanie równie dobrze zorganizowane pod względem szkoleniowym i operacyjnym jak IRA, z którą Anglik miał już do czynienia w przeszłości. Z jego aktualnych spostrzeżeń wynikało jednak, że Felipe Navarra należał do dość swobodnie poczynających sobie agentów. Pomaszerował prosto do mieszkania dziewczyny, zupełnie nie przejmując się zasadami bezpieczeństwa i nie starając się zmylić ewentualnych obserwatorów. To prawdziwy cud, że udało mu się zabić oficera Guardii CMI i uciec. Anglik pomyślał, że zapewne wyświadczy organizacji przysługę, eliminując tak niekompetentnego agenta.

Navarra zniknął w kamienicy. Anglik przeszedł na drugą stronę ulicy do piekarni, gdzie uraczył się dwiema drożdżówkami z cukrem i wypił jeszcze jedną cafe con leche. Nie lubił pracować z pustym żołądkiem. Spojrzał na zegarek. Navarra siedział u kochanki już dwadzieścia minut, aż nadto długo, aby zakończyć grę wstępną.

Kiedy Anglik przechodził przez ulicę, przyszła mu do głowy zabawna myśl. Gdyby zatelefonował do żony Navarry, ognista Baskijka zapewne wyręczyłaby go w pracy. Niestety, takie wykorzystanie jej osoby byłoby równoznaczne z naruszeniem warunków kontraktu. Zresztą chciał zakończyć sprawę samodzielnie. To była jego robota i dobrze się w niej odnajdywał.

Wszedł do chłodnego, ciemnego korytarza. Bezpośrednio przed sobą miał wyjście na zacienione podwórze, z prawej strony zaś rząd skrzynek pocztowych. Anglik pospiesznie wspiął się po schodach na trzecie piętro i stanął przed drzwiami do mieszkania dziewczyny.

W środku grał telewizor; transmitowano jakiś mecz. Hałasy pomogły Anglikowi dyskretnie otworzyć zamek. Wszedł do mieszkania, zamknął za sobą drzwi. Potem cicho skierował się do sypialni.

Navarra siedział na skraju łóżka. Kobieta klęczała na podłodze, a jej głowa poruszała się rytmicznie między jego nogami. Navarra wplótł palce we włosy kochanki i zamknął oczy, toteż nie miał pojęcia, że ktoś obcy znalazł się w pokoju. Anglik zdumiał się, że tych dwoje uprawia miłość przy włączonym telewizorze. Jak kto lubi, pomyślał.

Przemierzył pokój trzema potężnymi susami, a odgłos jego kroków został kompletnie stłumiony przez hałasy z telewizora. Z pochwy na prawym przedramieniu zabójcy wysunął się nóż i wpadł prosto w jego dłoń. Była to żołnierska broń, o ciężkim, ząbkowanym ostrzu i grubej, okrytej skórą rękojeści. Trzymał ją tak, jak go uczono w kwaterze głównej jego dawnego pułku na smaganych wiatrem wrzosowiskach środkowej Anglii.

Przy zadawaniu ciosu nożem zabójca ma naturalną tendencję do wbijania ostrza od tyłu, aby nie stanąć twarzą w twarz z ofiarą. Anglika jednak wyszkolono tak, by eliminował wroga od frontu. W tym wypadku oznaczało to, że znikał element zaskoczenia, lecz Anglik należał do ludzi wierzących w siłę nawyku i zawsze postępujących podręcznikowe.

Przesunął się nieco do przodu, aby stanąć za dziewczyną. Jej włosy spływały na smukłe plecy w kształcie litery V. Przyjrzał się jej kręgosłupowi i wąskiej talii, a także zaokrąglonym, stworzonym do noszenia dzieci biodrom i zgrabnym pośladkom.

Navarra otworzył oczy. W panice usiłował odepchnąć dziewczynę, lecz skrytobójca wyręczył go: złapał ją za włosy i cisnął na drugą stronę pokoju. Przejechała na plecach po drewnianej podłodze i wywróciła stojącą lampę.

Nie spuszczając wzroku z napastnika, Navarra sięgnął ręką za siebie i zaczął przeszukiwać dłonią rozrzucone ubrania. A więc miał pistolet. Anglik lewą ręką złapał Baska za gardło, tak że niemal zmiażdżył mu krtań. Potem popchnął go na łóżko i kolanem przygniótł mu brzuch. Navarra wił się, usiłując złapać powietrze, a na jego twarzy pojawił się paniczny strach połączony z całkowitą rezygnacją.

Anglik wbił nóż w miękką tkankę tuż pod żebrami Baska, kierując ostrze w górę, ku sercu. Mężczyzna wytrzeszczył oczy, jego ciało zesztywniało i zastygło w bezruchu. Z miejsca, w którym utkwił nóż, buchnęła krew.

Zabójca wyciągnął nóż z klatki piersiowej trupa i wstał. Dziewczyna też już się podniosła. Ruszyła ku napastnikowi i zdzieliła go solidnie w twarz.

– Kim ty do jasnej cholery jesteś?

Anglik nie bardzo wiedział, co sądzić o tej kobiecie. Właśnie widziała, jak jej kochanek ginie od ciosu nożem, lecz zachowywała się tak, jakby jej nieproszony gość zabłocił butami świeżo wyszorowaną podłogę.

Spoliczkowała go po raz drugi.

– Pracuję dla Aragona, ty idioto! Od miesiąca spotykam się z Navarrą. Właśnie mieliśmy go aresztować razem z resztą jego komórki. Kto cię tu przysłał? Na pewno nie Aragon. Powiedziałby mi o tym.

Stała przed nim, czekając na odpowiedź, najwyraźniej zupełnie nieskrępowana swoją nagością.

– Pracuję dla Castilla – odparł spokojnie, płynną hiszpańszczyzną. Nie znał żadnego Castilla: po prostu to nazwisko pierwsze przyszło mu do głowy. Gdzie on je widział? W piekarni? Tak, zgadza się. W piekarni po drugiej stronie ulicy.

– Kto to jest Castillo? – chciała wiedzieć kobieta.

– Człowiek, dla którego pracuję.

– Castillo pracuje dla Aragona?

– Skąd mogę wiedzieć? Może zadzwonisz do Aragona i go spytasz? On zatelefonuje do Castilla i wtedy wszystko będzie jasne.

– W porządku.

– Zadzwoń do niego z tamtego aparatu.

– Wiem, co mam zrobić, ty pieprzony durniu!

– Tylko bądź cicho, zanim postawisz na nogi wszystkich lokatorów kamienicy i poinformujesz ich, że właśnie zabiliśmy człowieka.

Skrzyżowała ręce na piersiach, jakby po raz pierwszy uświadamiając sobie własną nagość.

– Jak się nazywasz?

– Nie mogę się przedstawić.

– Niby czemu?

– Skąd mogę mieć pewność, że naprawdę pracujesz dla Aragona? Może działasz do spółki z tym swoim chłopakiem. Może należysz do jego komórki. Może zadzwonisz do jego kumpli, a oni tu przyjadą i mnie zabiją.

Uniósł zakrwawiony nóż i przesunął kciukiem po ostrzu. Dziewczyna ściągnęła groźnie brwi.

– Nawet o tym nie myśl! Pieprzony kretyn!

– Zadzwoń do Aragona, a wtedy powiem ci, jak się nazywam.

Usiadła na krawędzi łóżka, złapała słuchawkę i nerwowo wybrała numer. Anglik przysunął się o krok i położył palec na widełkach, przerywając połączenie.

– Co ty sobie do cholery myślisz? Jak się nazywasz?

Zabójca błyskawicznie przejechał ostrzem po jej gardle i odskoczył do tylu, by nie zabryzgała go krew. Potem ukląkł przy swojej ofierze, żeby się przyjrzeć, jak uchodzi z niej życie. Gdy umierała, pochylił się i wyszeptał jej do ucha swoje nazwisko.

Resztę dnia Anglik spędził za kierownicą: pojechał drogą szybkiego ruchu z Vitorii do Barcelony, potem nadmorską autostradą, przez granicę, do Marsylii. Wieczorem wszedł na pokład promu pasażerskiego wyruszającego w nocny rejs na Korsykę.

Ubrał się jak typowy Korsykanin: miał luźne bawełniane spodnie, skórzane sandały i gruby sweter, chroniący przed jesiennym chłodem. Ciemnobrązowe włosy były krótko przycięte. Popelinowy garnitur i kapelusz z rondem, które nosił w Vitorii, spoczywały w koszu na śmieci obok przydrożnej kawiarni w Bordeaux. Siwą perukę wyrzucił przez okno do wąwozu podczas przejazdu przez góry. Samochód, zarejestrowany na Davida Mandelsona, jedno z jego licznych fałszywych nazwisk, zwrócił do wypożyczalni.

Zszedł do swojej kabiny – jednoosobowej, z prysznicem i toaletą. Zostawił na koi małą skórzaną walizkę i wrócił na pokład. Prom był niemal pusty, zaledwie kilka osób zebrało się w barze, by wypić drinka i coś zjeść. Czuł zmęczenie po tak długiej jeździe, lecz jego silne poczucie wewnętrznej dyscypliny nie pozwalało mu udać się na spoczynek przed uważnym przestudiowaniem twarzy pasażerów.

Pokrążył trochę po pokładzie. Nie zauważywszy nic niepokojącego, zamówił pół litra czerwonego wina i wdał się w pogawędkę z Korsykaninem o imieniu Matteo. Matteo mieszkał w północno-zachodniej części wyspy, podobnie jak Anglik, ale w miejscu odległym o dwie doliny na południe, w cieniu Monte d’Oro. Minęło dwadzieścia lat od chwili, kiedy po raz ostatni zawitał w strony Anglika. Tak wyglądało tempo życia na wyspie.

Potem rozmawiali o pożarze w dolinie Anglika, wywołanym przez nieznanego podpalacza podczas poprzedniego, suchego lata.

– Znaleźli w końcu tego podpalacza? – spytał Matteo, częstując się kieliszkiem wina Anglika. Gdy ten wyjaśnił mu, że władze podejrzewają separatystów z FLNC* [FLNC – Front Wyzwolenia Narodowego Korsyki.], Korsykanin zapalił papierosa i wydmuchnął dym ku sufitowi.

– Młode, gorące łby! – mruknął, a Anglik powoli skinął głową na znak zgody.

Po godzinie pożegnał się z Matteo i wrócił do kajuty. W walizce miał niewielki radioodbiornik. Wysłuchał nocnego serwisu informacyjnego rozgłośni z Marsylii. Po wiadomościach lokalnych spiker podsumował wieści z zagranicy. Na Zachodnim Brzegu znów doszło do walk między siłami palestyńskimi i izraelskimi. W Hiszpanii zamordowano dwoje członków baskijskiego ugrupowania terrorystycznego ETA. Z kolei w Szwajcarii został zamordowany znany finansista Augustus Rolfe. Zwłoki znaleziono w jego posiadłości w ekskluzywnej dzielnicy Zurychu. Policja zatrzymała niezidentyfikowanego mężczyznę. Anglik wyłączył radio, zamknął oczy i natychmiast zasnął.

3

Zurych

Komenda główna Stadtpolizei Zurich znajdowała się zaledwie kilkaset metrów od dworca przy Zeughausstrasse. Budynek był wciśnięty między ciemne wody rzeki Sihl a kolejową stację naprawczą. Gabriela przeprowadzono przez wybrukowany dziedziniec do aluminiowo-szklanego aneksu, w którym mieścił się wydział zabójstw. Tam trafił do pozbawionego okien pokoju przesłuchań, wyposażonego w stół z jasnego drewna oraz trzy przypadkowo dobrane krzesła. Bagaż Gabriela zatrzymano wraz z farbami, pędzlami oraz chemikaliami, odebrano mu także portfel, paszport i komórkę. Policja zabezpieczyła nawet zegarek. Gabriel podejrzewał, że tylko po to, by go zdezorientować i zaniepokoić. Był przekonany, że wie znacznie więcej o technikach prowadzenia przesłuchań niż policja w Zurychu.

Przesłuchiwano go trzykrotnie; za każdym razem robił to inny policjant. Najpierw Gabriel musiał krótko odpowiedzieć na kilka pytań na dworcu, jeszcze przed aresztowaniem. Potem, już w tym pokoju, dwukrotnie wypytywano go szczegółowo o rozmaite sprawy. Sądząc po ubraniach i wieku, na przesłuchiwania przybywali coraz wyżsi rangą oficerowie.

Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł policjant. Miał na sobie tweedową marynarkę, był bez krawata. Przedstawił się jako sierżant Baer. Usiadł naprzeciwko Gabriela, położył teczkę z aktami na stole i zapatrzył się w nią niczym w szachownicę przed wykonaniem następnego ruchu.

– Jak się pan nazywa? – spytał w końcu po angielsku.

– Nic się nie zmieniło od czasu, kiedy po raz ostatni odpowiadałem na to pytanie.

– Jak się pan nazywa?

– Mario Delvecchio.

– Gdzie pan mieszka?

– W Port Navas, w Kornwalii.

– W Anglii?

– Tak.

– Jest pan Włochem, ale mieszka pan w Anglii?

– Nie uznawano tego za przestępstwo, przynajmniej do niedawna.

– Nie powiedziałem, że to przestępstwo. Pytam z ciekawości. Co pan robi w Port Navas w Anglii?

– Wyjaśniłem to już trzem policjantom, którzy mnie przesłuchiwali.

– Tak, wiem.

– Jestem konserwatorem dzieł sztuki.

– Po co przyjechał pan do Zurychu?

– Wynajęto mnie do oczyszczenia obrazu.

– W willi na Zurichbergu?

– Zgadza się.

– Kto pana wynajął do tego czyszczenia? Czyszczenia… Czy takiego słowa pan użył? Dziwne słowo: “czyścić”. Można czyścić podłogi, zęby albo ubranie. Ale nie obrazy. Czy to popularne określenie w pańskiej branży?

– Tak – odparł Gabriel, a inspektor wydawał się rozczarowany, że jego rozmówca nie pociągnął tematu.

– Kto pana wynajął?

– Nie wiem.

– Co to znaczy?

– To znaczy, że nigdy mi tego nie wyjaśniono. Wszystko ustalili pewien prawnik z Zurychu oraz marszand z Londynu.

– Ach, tak: Julius Isherwood.

– Julian.

Z typowo germańskim szacunkiem dla dokumentów detektyw starannie wymazał niewłaściwe słowo i równie starannie naniósł ołówkiem poprawkę. Kiedy skończył, triumfalnie podniósł wzrok, jakby oczekując oklasków.

– Proszę kontynuować.

– Po prostu kazano mi iść do willi. Na miejscu ktoś miał na mnie czekać i wprowadzić do środka.

– Kto miał czekać?

– Nigdy mi tego dokładnie nie wyjaśniono.

W teczce znajdował się faks od Isherwooda. Detektyw wsunął na nos wąskie okulary i podniósł faks do światła. Czytając, poruszał ustami.

– Kiedy przyjechał pan do Zurychu?

– Ma pan mój bilet kolejowy, dobrze pan wie, że przybyłem dzisiaj rano.

Policjant zmarszczył brwi, co miało oznaczać, że nie lubi, kiedy podejrzani mówią mu, co wie, a czego nie.

– Dokąd poszedł pan po przyjeździe?

– Prosto do willi.

– Nie zameldował się pan najpierw w swoim hotelu?

– Nie, jeszcze nie wiedziałem, gdzie się zatrzymam.

– A gdzie zamierzał się pan zatrzymać?

– Jak jasno wynika z treści listu pozostawionego dla mnie w willi, zarezerwowano mi pokój w Dolder Grand Hotel.

Baer nie zwrócił uwagi na to oczywiste niedopatrzenie i kontynuował.

– Jak się pan dostał z dworca do willi?

– Taksówką.

– Ile wyniosła opłata za kurs?

– Około piętnastu franków.

– O której znalazł się pan przed willą?

– Dwie minuty po dziewiątej.

– Skąd ma pan taką pewność co do czasu przybycia na miejsce?

– Wystarczy spojrzeć na faks od Juliana Isherwooda. Kazano mi zjawić się punktualnie o dziewiątej. Nie mam zwyczaju spóźniać się na umówione spotkania, sierżancie Baer.

Detektyw uśmiechnął się z podziwem. Należał do osób pedantycznych i dlatego cenił u ludzi punktualność oraz szacunek dla szczegółów, nawet jeśli podejrzewał ich o morderstwo.

– A po przyjeździe do willi?

– Skorzystałem z domofonu przy bramie, lecz nikt nie odpowiadał. Zadzwoniłem więc do pana Isherwooda do Londynu. Powiedział mi, że osoba, która miała mnie przywitać, musiała nagle wyjechać z miasta.

– Czy właśnie takich słów użył? “Nagle wyjechać z miasta”?

– Mniej więcej.

– A ten pan Isherwood przekazał panu kody?

– Właśnie.

– Skąd je wziął?

– Nie wiem. Podejrzewam, że od prawnika tego mężczyzny.

– Spisał pan te kody?

– Nie.

– Dlaczego?

– Nie było takiej potrzeby.

– Jak to?

– Zapamiętałem je.

– Czyżby? Musi pan mieć naprawdę wyśmienitą pamięć, signore Delvecchio.

Detektyw opuścił pokój. Po kwadransie wrócił z kubkiem kawy w dłoni. Gabrielowi nic nie przyniósł. Usiadł i podjął przesłuchanie w miejscu, w którym przerwał.

– Te ustalenia wydają mi się dziwne, signore Delvecchio. Czy to normalne, że do rozpoczęcia prac konserwacyjnych nie wie pan, o jakiego artystę chodzi?

– Nie, to nie jest normalne. Prawdę mówiąc, raczej dość niezwykłe.

– Otóż to. – Odchylił się i skrzyżował ramiona na piersi, jakby stwierdzenie Gabriela było równoznaczne z pisemnym przyznaniem się do winy. – A czy to normalne, że nie podaje się panu nazwiska właściciela obrazu, którego renowację ma pan przeprowadzić?

– To nie jest aż takie niezwykłe.

– Rolfe. – Popatrzył na Gabriela, aby sprawdzić, czy to nazwisko zrobiło na nim jakieś wrażenie. Okazało się, że żadnego. – Właściciel obrazu nazywał się Augustus Rolfe. To ten mężczyzna, którego pan zamordował w willi.

– Nikogo nie zamordowałem i doskonale zdaje pan sobie z tego sprawę. Kiedy przybyłem do Zurychu, ten człowiek nie żył już od dłuższego czasu. Gdy go mordowano, jechałem pociągiem. Całe zastępy ludzi mogą potwierdzić, że w tym czasie byłem w pociągu.

Detektyw wydawał się niewzruszony argumentem Gabriela. Wypił łyk kawy i oświadczył spokojnie:

– Niech mi pan powie, co się stało, kiedy wszedł pan do willi.

Gabriel monotonnym głosem wyliczył wszystkie fakty: ciemny przedpokój, poszukiwanie włącznika światła, niepodpisany list na stole, dziwny odór, który poczuł w salonie, odkrycie ciała.

– Widział pan obraz?

– Owszem.

– Zanim pan ujrzał ciało, czy potem?

– Potem.

– Jak długo spoglądał pan na płótno?

– Nie wiem. Może minutę.

– Zatem natrafia pan na trupa, ale zatrzymuje się po to, aby obejrzeć obraz. – Policjant najwyraźniej nie potrafił zinterpretować tej wiadomości. – Proszę mi opowiedzieć o tym malarzu. – Zerknął do notatek. – Rafaelu. Niestety, mam niewielkie pojęcie o sztuce.

Gabriel doskonale wiedział, że inspektor kłamie, lecz postanowił wziąć udział w tej grze. Przez kwadrans wygłaszał szczegółowy wykład o życiu i pracy Rafaela, jego nauce, wpływach, innowacjach technicznych, trwałym znaczeniu najważniejszych dzieł. Kiedy skończył, policjant wpatrywał się w resztki kawy z miną człowieka pokonanego.

– Czy mam kontynuować?

– Nie, dziękuję. To było ogromnie pouczające. Skoro nie zabił pan Augustusa Rolfego, to dlaczego opuścił pan posiadłość, nie zawiadamiając policji? Dlaczego usiłował pan uciec z Zurychu?

– Wiedziałem, że okoliczności będą świadczyły przeciwko mnie, dlatego wpadłem w panikę.

Detektyw popatrzył na niego sceptycznie, jakby nie wierzył, że Mario Delvecchio to mężczyzna, który może ulec panice.

– Jak się pan dostał z Zurichbergu na Hauptbahnhof?

– Tramwajem.

Baer starannie przejrzał wszystkie przedmioty należące do Gabriela.

– Wśród pańskich rzeczy nie widzę biletu tramwajowego. Rzecz jasna, kupił pan bilet przed wejściem do tramwaju?

Gabriel pokręcił głową: musiał się przyznać do winy. Baer wysoko uniósł brwi. Informacja, że Gabriel jechał bez biletu, najwyraźniej była dla niego potworniejsza niż możliwość, że strzelił staruszkowi w głowę.

– To niezwykle poważne przewinienie, signore Delvecchio. Obawiam się, że zostanie panu wymierzona grzywna w wysokości pięćdziesięciu franków.

– Jest mi niewymownie przykro.

– Był pan już wcześniej w Zurychu?

– Nie, nigdy.

– Wobec tego skąd pan wiedział, który tramwaj dowiezie pana na dworzec?

– Chyba po prostu miałem szczęście. Jechał w odpowiednią stronę, więc do niego wsiadłem.

– Proszę mi wyjaśnić jeszcze jedno, signore Delvecchio. Czy podczas pobytu w Zurychu dokonał pan jakichś zakupów?

– Zakupów?

– Kupił pan coś? Wchodził pan do sklepu?

– Kupiłem parę butów.

– Czemu?

– Bo kiedy czekałem, aż ktoś mnie wpuści do willi, moje buty kompletnie przemokły na deszczu.

– Wpadł pan w panikę. Bał się pan iść na policję i chciał za wszelką cenę wyjechać z Zurychu, lecz tracił pan czas na kupno nowych butów, bo miał pan mokro w stopy?

– Owszem.

Baer odchylił się na krześle i zapukał w drzwi. Ktoś wsunął przez nie torbę na materiały dowodowe, w której leżały buty Gabriela.

– Znaleźliśmy je w dworcowej toalecie, zakopane w koszu na śmieci. Podejrzewam, że stanowią pańską własność. Ponadto sądzę, że będą pasowały do krwawych śladów pozostawionych w przedpokoju i na chodniku przed willą.

– Już panu powiedziałem, że tam byłem. Ślady butów, nawet jeśli będą pasowały do tego obuwia, niczego nie dowodzą.

– Te buty są trochę za dobre, aby je tak po prostu wyrzucać do kosza. I jak na mój gust nie wyglądają na szczególnie mokre. – Spojrzał na Gabriela z przelotnym uśmiechem. – Co prawda słyszałem, że ludzie w stanie paniki często miewają nadwrażliwe stopy.

Minęły trzy godziny, zanim Baer ponownie wszedł do pokoju. Tym razem nie był sam. Gabriel nie wątpił, że nowy przybysz reprezentuje wyższe władze. Z pewnością nie należał do grona przeciętnych detektywów z wydziału zabójstw. Gabriel dostrzegał to w szczegółach zachowania Baera, który wyraźnie podporządkował się swojemu towarzyszowi. Kiedy sadzał gościa przy stole, stuknął obcasami, a potem nieco się wycofał, aby nie przeszkadzać.

Mężczyzna nazywał się Peterson. Nie przedstawił się z imienia i nie powiedział, kim jest. Miał na sobie nieskazitelnie wyprasowany garnitur w kolorze ciemnoszarym oraz typowy dla finansistów krawat. Jego włosy były niemal zupełnie siwe i starannie przystrzyżone. Dłonie, skrzyżowane na stole, mogłyby należeć do pianisty. Na lewym nadgarstku nosił gruby, srebrny zegarek, rzecz jasna szwajcarski, z ciemnogranatową tarczą. Taka obudowa mogła wytrzymać ciśnienie nawet na dużych głębokościach. Mężczyzna przez chwilę wpatrywał się w Gabriela ciężkim, nieprzyjemnym wzrokiem, z wyższością osoby znającej niejedną tajemnicę i niejedną kartotekę.

– Wracając do kodów… – Podobnie jak Baer, mówił po angielsku, choć znacznie lepiej, prawie bez akcentu. – Gdzie je pan zapisał?

– Nie zapisałem ich. Jak już wspomniałem sierżantowi Baerowi…

– Wiem, co pan powiedział sierżantowi Baerowi. – Oczy Petersona nagle ożyły. – A teraz ja pana pytam. Gdzie je pan zapisał?

– Otrzymałem je drogą telefoniczną od pana Isherwooda z Londynu i wykorzystałem do otworzenia bramy oraz drzwi wejściowych do willi.

– Zapamiętał pan te cyfry?

– Zgadza się.

– Proszę je podyktować.

Gabriel spokojnie wyrecytował kody. Peterson spojrzał na Baera, który tylko raz kiwnął głową.

– Wyśmienita pamięć, signore Delvecchio.

Przeszedł z angielskiego na niemiecki. Gabriel patrzył na niego obojętnie, jakby nic nie rozumiał. Przesłuchujący powrócił do angielskiego.

– Nie mówi pan po niemiecku, signore Delvecchio?

– Nie.

– Według słów taksówkarza, który przewiózł pana z Bahnhofstrasse do posiadłości na Zurichbergu, całkiem nieźle włada pan niemieckim.

– Wypowiedzenie kilku słów po niemiecku i mówienie po niemiecku to dwie zupełnie różne sprawy.

– Kierowca poinformował nas, że podał pan adres płynną niemczyzną z wyraźnym berlińskim akcentem. Proszę mi powiedzieć, signore Delvecchio… Jak to możliwe, że mówi pan po niemiecku z berlińskim akcentem?

– Już wyjaśniłem, że nie znam niemieckiego. Znam tylko kilka słów w tym języku. Spędziłem w Berlinie parę tygodni przy okazji renowacji obrazu. Podejrzewam, że właśnie wtedy nabyłem lokalnego akcentu.

– Kiedy to było?

– Mniej więcej cztery lata temu.

– Mniej więcej?

– Tak.

– Jakiego obrazu?

– Słucham?

– Obraz, który pan odnawiał w Berlinie. Kto go namalował? Jak był zatytułowany?

– Obawiam się, że ta wiadomość jest poufna.

– Obecnie nie ma już wiadomości poufnych, signore Delvecchio. Proszę mi podać tytuł obrazu i nazwisko właściciela.

– Chodzi o Caravaggia pozostającego w rękach prywatnych. Proszę mi wybaczyć, ale nie mogę zdradzić godności właściciela.

Peterson wyciągnął rękę ku Baerowi, nie patrząc na niego. Baer sięgnął do teczki i wyjął z niej kartkę papieru, korą wręczył przełożonemu. Ten przyjrzał się jej ze smutkiem, jak lekarz, który musi oznajmić pacjentowi, że zostało mu już niewiele życia.

– Sprawdziliśmy pańskie nazwisko w naszej komputerowej bazie danych, aby się przekonać, czy w Szwajcarii wydano nakaz aresztowania pana. Z przyjemnością przyznaję, że nie znaleźliśmy nic, choćby nawet mandatu drogowego. O to samo poprosiliśmy naszych włoskich przyjaciół, którzy również na nic nie natrafili. Przekazali nam jednak pewną interesującą wiadomość. Wszystko wskazuje na to, że Mario Delvecchio, urodzony 23 września 1951 roku, zmarł w Turynie dwadzieścia trzy lata temu na raka układu limfatycznego. – Podniósł wzrok znad kartki i wbił spojrzenie w Gabriela. – Jak pan myśli, jakie jest prawdopodobieństwo istnienia dwóch mężczyzn o takim samym nazwisku i dacie urodzenia?

– Skąd mogę wiedzieć?

– Myślę, że znikome. Sądzę, że jest tylko jeden Mario Delvecchio, a pan ukradł jego tożsamość, aby uzyskać włoski paszport. Nie wierzę, że nazywa się pan Mario Delvecchio. Właściwie jestem tego absolutnie pewien. Uważam, że nazywa się pan Gabriel Allon i pracuje pan dla izraelskiego wywiadu.

Peterson uśmiechnął się po raz pierwszy. Nie był to życzliwy uśmiech, raczej nieprzyjemny grymas. Potem kontynuował:

– Dwadzieścia pięć lat temu zamordował pan człowieka. Był to mieszkający w Zurychu palestyński dramaturg Ali Abdel Hamidi. Wymknął się pan z kraju w godzinę po zabójstwie i zapewne jeszcze przed północą znalazł w swoim łóżku w Tel Awiwie. No cóż, tym razem nigdzie pan nie pojedzie.

4

Zurych

Tuż po północy Gabriela przeniesiono z pokoju przesłuchań do celi dla zatrzymanych. Pomieszczenie było małe i urzędowo szare, z gołym materacem na metalowej ramie i zardzewiałą muszlą klozetową, w której nieprzerwanie sączyła się woda. Pod sufitem, za stalową siatką, migotała żarówka. Nieruszona kolacja – tłusta parówka wieprzowa, nieco przywiędłej zieleniny i kupka ziemniaków z tłuszczem – stała na podłodze obok drzwi, jakby czekając, aż zabierze ją obsługa. Gabriel podejrzewał, że wieprzowa parówka była przejawem specyficznego poczucia humoru Petersona.

Usiłował wyobrazić sobie, co się dzieje za ścianami aresztu. Peterson skontaktował się ze swoim przełożonym, ten porozumiał się z Ministerstwem Spraw Zagranicznych. Do tej pory informacja zapewne dotarła już do Tel Awiwu. Premier się wścieknie. I tak miał wystarczająco dużo problemów: Zachodni Brzeg w ogniu, zagrożony proces pokojowy, krucha koalicja w rozsypce. Ostatnie, czego potrzebował, to kidon* [Kidon (hebr.) – dosł.: bagnet.], nawet dawny kidon, za kratkami w Szwajcarii. Szykował się kolejny skandal międzynarodowy – wymarzona pożywka dla pierwszych stron gazet na całym świecie.

Światła z pewnością paliły się w anonimowym biurowcu przy Bulwarze Króla Saula w Tel Awiwie. A Shamron? Czy do jego fortecy nad brzegiem Jeziora Tyberiadzkiego dotarła informacja telefoniczna? Czy był w domu, czy gdzieś wyjechał? Z Shamronem nigdy nic nie wiadomo. Już trzy albo cztery razy odwoływano go z emerytury, prosząc, aby ponownie zajął się sytuacją kryzysową, wziął udział w jakiejś wątpliwej naradzie lub wyraził opinię na forum pozornie niezależnej komisji dochodzeniowej. Nie tak dawno temu powołano go na stanowisko tymczasowego szefa służb specjalnych, które musiał objąć ze względu na zamieszki w Judei. Gabriel zastanawiał się, czy kadencja Shamrona dobiegła już końca. W jego wypadku określenie “tymczasowy” mogło równie dobrze oznaczać sto dni, jak i sto lat. Pochodził z Polski, lecz sądząc po elastycznym podejściu do upływu czasu, należałoby go raczej uznać za Beduina. Gabriel był kidonem Shamrona. Shamron zajmie się tą sprawą bez względu na to, czy jest na emeryturze, czy nie.

Stary… Zawsze był “starym”, nawet w tym krótkim okresie, kiedy osiągnął wiek średni. “Gdzie jest stary? Ktoś widział starego? Z drogi! Stary tu idzie!”. Teraz naprawdę był stary, choć dla Gabriela na zawsze pozostał owym natrętnym, małym człowieczkiem, który pewnego wrześniowego popołudnia 1972 roku podszedł do niego podczas przerwy między zajęciami w Betsal’el. Prawdziwy człowiek z żelaza. Niemal słyszałeś metaliczny chrzęst, gdy się zbliżał. Dysponował wszystkimi informacjami o Gabrielu. Wiedział o jego dorastaniu w rolniczym kibucu w dolinie Ezdrelon i jego głębokiej nienawiści do pracy na roli. Wiedział też, że Gabriel jest raczej samotnym wilkiem, chociaż w tamtym czasie był już żonaty z Leah Savir, koleżanką ze studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Miał świadomość, że matka Gabriela znalazła siłę, aby przetrwać Oświęcim, lecz nie udało się jej pokonać raka, który pustoszył jej ciało. Wiedział, że jego ojciec również przeżył Oświęcim, ale nie przetrwał ostrzału artylerii egipskiej na Synaju, gdzie zginął, rozerwany przez pocisk na strzępy. Ponadto Shamron miał informacje, że podczas służby wojskowej Gabriel posługiwał się bronią niemal równie sprawnie jak pędzlem.

– Oglądasz wiadomości?

– Maluję.

– Słyszałeś o Monachium? Wiesz, co się tam stało z naszymi chłopcami?

– Tak, wiem.

– Nie przejmujesz się tym?

– Oczywiście, ale nie ma dla mnie znaczenia, że byli sportowcami i olimpijczykami.

– Ale i tak jesteś wściekły?

– Na kogo?

– Na Palestyńczyków. Na terrorystów z Czarnego Września, którzy chodzą na wolności z krwią naszego narodu na rękach.

– Nigdy się nie wściekam.

Chociaż wówczas Gabriel nie uświadamiał sobie tego, te słowa przesądziły o jego związku z Shamronem. Zaczęło się uwodzenie.

– Znasz języki obce?

– Kilka.

– Kilka?

– Moi rodzice nie lubili hebrajskiego, więc mówili różnymi europejskimi językami.

– Którymi?

– Sam pan wie najlepiej. Wszystko pan o mnie wie. Proszę się ze mną nie bawić w taki sposób.

Shamron postanowił jednak nie rezygnować ze swej taktyki werbowania. Golda wydała Shamronowi rozkaz “wysłania chłopaków”: mieli dopaść sukinsynów z Czarnego Września, którzy odpowiadali za krwawą jatkę. Operacja miała się nazywać Gniew Boży. Shamron stwierdził, że nie chodzi o sprawiedliwość. Rzecz w tym, by się zemścić. Oko za oko, tak po prostu.

– Przykro mi, nie jestem zainteresowany.

– Nie jesteś zainteresowany? Masz świadomość, ilu chłopaków w tym kraju oddałoby wszystko, aby znaleźć się w tym zespole?

– Niech pan się zwróci do nich.

– Nie chcę ich, chcę ciebie.

– Dlaczego mnie?

– Bo jesteś utalentowany. Znasz języki. Masz czysty umysł. Nie pijesz i nie palisz haszu. Nie jesteś wariatem, który zrobi coś pod wpływem impulsu.

I dlatego, że masz emocjonalny chłód zabójcy, przemknęło Shamronowi przez głowę, chociaż wówczas nie podzielił się tą myślą z Gabrielem. W zamian uraczył go opowieścią o młodym i inteligentnym oficerze, którego wybrano do wykonania misji specjalnej, gdyż miał pewien dar: niezwykle mocny uścisk dłoni jak na tak niepozornego człowieka. Rzecz się rozgrywała nocą na przedmieściach Buenos Aires, gdzie ten młody oficer wywiadu ujrzał mężczyznę stojącego na przystanku autobusowym. “Czekał jak zwykły człowiek, Gabrielu. Zwykły, niczym się niewyróżniający człowieczek”. I ten młody oficer wywiadu wyskoczył z samochodu, złapał nieznajomego za gardło, wepchnął go do środka i usiadł na nim, gdy samochód odjeżdżał. Wtedy poczuł z ust tego człowieczka smród strachu. Taki sam smród wydychali Żydzi, kiedy człowieczek wysyłał ich do komór gazowych. Opowieść zrobiła swoje, jak słusznie przewidywał Shamron. Gabriel urodził się przecież jako jedyny syn dwojga ocalonych z Oświęcimia, a ich blizny były jego bliznami.

Nagle ogarnęło go zmęczenie. Pomyśleć, że po tylu latach, po tylu zabójstwach, po raz pierwszy znalazł się za kratkami, i to za morderstwo, którego nie popełnił. “Nie daj się złapać!”. Jedenaste przykazanie Shamrona. “Rób wszystko, aby uniknąć aresztowania. Przelewaj krew niewinnych, jeśli zajdzie taka konieczność”. Nie, sprzeciwił się w duchu Gabriel. Nie przelewaj krwi niewinnych.

Zacisnął powieki i spróbował zasnąć, lecz nic mu z tego nie wychodziło: raziło go ostre światło. Na Bulwarze Króla Saula światła z pewnością również się paliły. Zadzwoni telefon. Nie budźcie go, pomyślał Gabriel. Już nigdy nie chcę widzieć jego kłamliwej twarzy. Niech śpi. Niech stary śpi.


Kilka minut po ósmej rano Peterson wszedł do celi. Gabriel – mimo przymkniętych oczu – wiedział, że to on, ale nie dlatego że Peterson raczył go powitać, tylko że przez moment widział tarczę wielkiego, sportowego zegarka Petersona, kiedy ten uniósł do ust kubek z kawą.

– Rozmawiałem z pańskim szefem.

Zamilkł, aby się przekonać, czy jego słowa wywołały odpowiednią reakcję. Gabriel nie odezwał się jednak. Zamierzał upierać się, że jest konserwatorem dzieł sztuki, nikim więcej, a Herr Peterson cierpi na chwilowe zaćmienie umysłu.

– Zrobił mi zawodową uprzejmość i nie próbował się wyłgać. Doceniam profesjonalizm. Wydaje mi się jednak, że Berno nie ma ochoty wnikać w całą tę sprawę.

– A jaka to sprawa?

– Pańskiego współudziału w morderstwie Alego Hamidi – stwierdził sucho Peterson. Gabriel odniósł wrażenie, że jego rozmówca z trudem panuje nad rosnącą w nim agresją. – Ze względu na to, że pociągnięcie pana do odpowiedzialności w związku ze sprawą Rolfego niewątpliwie doprowadziłoby do ujawnienia pańskiej odrażającej przeszłości, nie mamy wyboru i musimy odstąpić od stawiania panu zarzutów.

Peterson ewidentnie nie zgadzał się z decyzją swoich szefów w Bernie.

– Pański rząd zapewnił nas, że nie jest już pan członkiem izraelskiego wywiadu i że nie przybył pan do Zurychu w żadnej oficjalnej sprawie. Mój rząd uznał, że przyjmuje te zapewnienia.

Nasze władze nie mają ochoty doprowadzać do sytuacji, w której Szwajcaria staje się miejscem budzenia upiorów przeszłości izraelsko-palestyńskiej.

– Kiedy mogę wyjść?

– Odbierze pana przedstawiciel pańskiego rządu.

– Chciałbym się przebrać. Czy mogę odzyskać walizkę?

– Nie.

Peterson wstał, poprawił krawat i przygładził dłońmi włosy. Gabrielowi przyszło do głowy, że mężczyźni często uważają takie czynności za zbyt intymne, aby je wykonywać w obecności innych mężczyzn. Szwajcar podszedł do drzwi i zapukawszy w nie, czekał, aż strażnik odrygluje zamek.

– Nie lubię morderców, panie Allon. Zwłaszcza jeśli zabijają na zlecenie rządu. Jednym z warunków pańskiego zwolnienia jest to, że pańska noga już nie postanie w Szwajcarii. Jeśli pan tu wróci, osobiście dopilnuję, aby nigdy pan stąd nie wyjechał.

Drzwi się otworzyły. Peterson, zanim wyszedł, jeszcze raz spojrzał na Gabriela.

– Bardzo mi przykro z powodu tego, co spotkało pańską żonę i syna w Wiedniu. Życie z takimi wspomnieniami nie może być lekkie. Myślę, że niekiedy żałuje pan, że to oni byli w tym samochodzie, a nie pan. Żegnam, panie Allon.


Późnym popołudniem Peterson w końcu zmusił się do wypuszczenia Gabriela z celi. Sierżant Baer eskortował go w całkowitej ciszy, jakby Gabriel szedł na szubienicę, a nie na wolność. Baer zwrócił mu walizkę, przybory do konserwacji oraz grubą, jasno-miodową kopertę z rzeczami osobistymi. Gabriel przez dłuższą chwilę odtwarzał w pamięci listę swoich drobiazgów. Baer zerknął na zegarek, jakby się śpieszył do pilniejszych zajęć. Ubrania w walizce zostały wyrzucone, przeszukane i pospiesznie upchnięte z powrotem. W środku ktoś rozlał flakon rozpuszczalnika. Baer wzruszył ramionami – Proszę wybaczyć, drogi panie, lecz takie rzeczy się zdarzają, jeśli ktoś zadziera z policją.

Na zamglonym podwórzu stał czarny mercedes, otoczony sześcioma oficerami w cywilu. W oknach okolicznych budynków stali policjanci i sekretarki, którzy chcieli przyjrzeć się wyprowadzanemu izraelskiemu skrytobójcy. Kiedy Gabriel podchodził do samochodu, otworzyły się jego tylne drzwi i ze środka buchnął kłąb dymu papierosowego. Jeden rzut oka na pogrążoną w półmroku kanapę wystarczył, aby Gabriel domyślił się, kto jest pasażerem mercedesa.

Gabriel zatrzymał się nagle, ku kompletnemu zaskoczeniu Baera. Potem niechętnie wsunął się na tylne siedzenie. Baer zamknął drzwi i samochód natychmiast odjechał, ślizgając się oponami po wilgotnych kocich łbach. Shamron nawet nie spojrzał na Gabriela. Wyglądał przez okno, a jego myśli krążyły wokół kolejnej bitwy i następnej kampanii.

5

Zurych

Aby dotrzeć na lotnisko Kloten, musieli przejechać w pobliżu Zurichbergu. Gdy minęli wzgórze, urocze wille pozostały w tyle, a przed nimi rozpostarł się równinny krajobraz, przecięty wstęgą rzeki i brzydko okaleczony przerywanymi ciągami centrów handlowych. Popołudniowe słońce usiłowało przeniknąć przez chmury. Poruszali się wąską, dwupasmową drogą. Ich śladem podążał samochód. Mężczyzną na fotelu pasażera mógł być Peterson.

Ari Shamron przybył do Zurychu oficjalnie, lecz ubrał się i zachowywał zgodnie ze starannie opracowaną charakterystyką Herr Hellera, którego tożsamość wykorzystywał podczas częstych podróży po Europie. Herr Rudolf Heller kierował Heller Enterprises Ltd., firmą o międzynarodowym kapitale, dysponującą biurami w Londynie, Paryżu, Berlinie, Bernie i Nassau. Jego liczni krytycy mogliby stwierdzić, że Heller Enterprises specjalizuje się w morderstwach, niszczeniu, szantażowaniu i zdradzie. Heller Enterprises to przedsiębiorstwo wyznające przestarzałe zasady, twierdzili przeciwnicy. Bulwar Króla Saula powinien otrząsnąć się z marazmu i znaleźć nowego szefa na nowe czasy. Herr Heller nie zamierzał jednak wypuścić z ręki kluczy do gabinetu dyrektora zarządzającego. Dzierżył je tak mocno, jak w imadle, i tylko nieliczni ludzie w Izraelu, między innymi premierzy, mogli zebrać się na odwagę, aby mu je wyrwać.

Dla bractwa swoich zaufanych akolitów Shamron był uosobieniem legendy. Niegdyś Gabriel zaliczał się do ich grona. Shamron okazał się jednak także kłamcą, niepoprawnym i niereformowalnym kłamcą. Łgał jak z nut, bo inaczej nie potrafił, i często okłamywał Gabriela. Przez pewien czas odnosili się do siebie jak ojciec i syn. Ojciec coraz bardziej jednak przypominał człowieka, który uprawia hazard, pije, a także zbyt często zmienia kochanki, przez co jest zmuszony okłamywać własne dzieci. Gabriel znienawidził go tak mocno, jak syn może znienawidzić ojca.

– Co ty tu robisz? Dlaczego po prostu nie przysłałeś kogoś z Biura w Bernie?

– Bo jesteś zbyt ważny, aby cię powierzać komuś z Biura. – Shamron zapalił kolejnego cuchnącego, tureckiego papierosa i energicznie zgasił zapalniczkę. – Zresztą Herr Peterson i jego przyjaciele z Ministerstwa Spraw Zagranicznych zwolnili cię pod warunkiem, że zjawię się tu osobiście. Szwajcarzy uwielbiają na mnie wrzeszczeć, kiedy jeden z naszych agentów wpada w tarapaty. Nie jestem pewien, z czego to wynika. Podejrzewam, że w ten sposób wzmacniają swój kompleks wyższości i łatwiej się godzą ze swoimi dawnymi grzechami.

– Kim jest Peterson?

– Gerhardt Peterson pracuje dla Wydziału Analiz i Ochrony.

– Co to takiego, do cholery?

– Nowa nazwa szwajcarskiej służby bezpieczeństwa wewnętrznego. Instytucja Petersona zajmuje się sprawami bezpieczeństwa państwa, kontrwywiadem oraz inwigilacją obywateli szwajcarskich podejrzanych o szpiegostwo. Peterson to człowiek numer dwa tego wydziału. Nadzoruje wszystkie operacje.

– Jak go przekonałeś, aby mnie wypuścił?

– Udawałem potulnego Żyda. Tradycyjnie obiecałem, że nie będziemy prowadzili żadnych działań na terenie Szwajcarii bez wcześniejszego porozumienia z Herr Petersonem i jego przełożonymi ze szwajcarskiej służby bezpieczeństwa. Ponadto przekazałem mu informację o pewnym szwajcarskim producencie broni, który na wolnym rynku sprzedaje terrorystom zapalniki do bomb. Zasugerowałem, aby sami się zajęli tym problemem, zanim ktoś inny weźmie sprawy w swoje ręce.

– Zawsze masz asa w rękawie.

– Doświadczenie mnie nauczyło, że nigdy się nie jest wystarczająco dobrze przygotowanym.

– Zdawało mi się, że twoja kadencja dobiegła już końca.

– Miała dobiec pół roku temu, ale premier poprosił mnie o pozostanie na stanowisku. Biorąc pod uwagę obecną sytuację na naszych terytoriach, obaj doszliśmy do wniosku, że to niedobra pora na zmiany kierownictwa przy Bulwarze Króla Saula.

Gabriel pomyślał, że Shamron zapewne sam zorganizował zamieszki. Czy istnieje lepszy sposób na to, aby dowieść, że jest się niezastąpionym? Nie, to niemożliwe. Nawet Shamron nie potrafiłby tego zrobić.

– Moja propozycja się nie zmieniła.

– Jaka propozycja?

– Zastępca dyrektora wydziału operacyjnego.

– Nie, dziękuję.

Shamron wzruszył ramionami.

– Powiedz mi, co się stało. Chcę wiedzieć wszystko, od początku do końca.

Gabriel do tego stopnia nie ufał Shamronowi, że zastanawiał się nad przedstawieniem skróconej i ocenzurowanej wersji wydarzeń. Wychodził z założenia, że im mniej Shamron wie, tym lepiej. Uznał jednak, że zmiana tematu rozmowy pozwoli im przynajmniej skoncentrować się na czymś innym niż odgrzewanie starych animozji. Opowiedział więc wszystko, krok po kroku, począwszy od momentu swojego przybycia pociągiem nocnym z Paryża, a na aresztowaniu i przesłuchaniach skończywszy. Shamron przysłuchiwał się relacji, cały czas wyglądając przez okno i obracając zapalniczkę w dłoniach: zgodnie z ruchem wskazówek zegara, przeciwnie do ruchu wskazówek, zgodnie, przeciwnie…

– Widziałeś ciało?

– Robota profesjonalisty, strzał w oko. Człowiek zapewne nie żył, zanim upadł na podłogę. Coup de grace* [Coup de grace (fr.) – cios laski, dobicie z litości.] nie okazał się konieczny.

– Któryś z policjantów cię uderzył?

– Nie.

Shamron wyglądał na rozczarowanego.

– Peterson oznajmił, że sprawa zostanie zatuszowana z powodu nacisków z Berna – rzekł Gabriel.

– Możliwe, ale i tak nie było sposobu, aby Peterson zwalił na ciebie winę za zabójstwo Alego Hamidi. Udowodnienie komuś morderstwa sprzed ćwierć wieku to wystarczająco trudna rzecz. Pociągnięcie do odpowiedzialności profesjonalisty… – Wzruszył ramionami, jakby oświadczając, że coś podobnego jest nie do pomyślenia. – Sprawa Hamidiego była arcydziełem. Brak świadków, brak dowodów.

Gabrielowi przypomniała się przystojna twarz Alego Abdela Hamidiego. Wśród pracowników Biura ten palestyński amant zyskał miano Wojownika Allaha. Był dramaturgiem, którego sztuk nigdzie nie wystawiano, uwodzicielem wykorzystującym głupie, młode kobiety. “Mogłabyś dostarczyć za mnie tę paczkę pod wskazany adres? Lecisz do Tel Awiwu? Mogłabyś przekazać tę paczkę mojemu przyjacielowi?”. Paczki zawsze zawierały materiały wybuchowe, a jego kochanki eksplodowały wraz ze wszystkimi ludźmi, którzy przypadkowo znajdowali się w pobliżu. Pewnej nocy, w zuryskiej dzielnicy Niederdorf, Hamidi poznał w barze studentkę o imieniu Trude. Kiedy dziewczyna zaproponowała, aby poszli do jej mieszkania, Hamidi się zgodził. Pięć minut później wprowadziła go w wąską uliczkę, gdzie czekał Gabriel, uzbrojony w berettę kalibru.5,56 milimetra. Gabrielowi do teraz dźwięczał w uszach odgłos kuł rozrywających ciało Hamidiego.

– Zdaje się, że powinienem podziękować ci za wyciągnięcie mnie z tego bagna.

– Nie musisz mi okazywać wdzięczności. Właściwie to raczej ja jestem ci winien przeprosiny.

– Przeprosiny? Za co?

– Gdyby nie ja, nigdy nie znalazłbyś się w willi Augustusa Rolfego.


Za kierownicą siedział Rami, zawsze obecny na posterunku goryl Shamrona. Shamron nakazał mu jeździć w kółko po Kloten. Przez dwadzieścia minut Gabriel patrzył na te same napisy i wejścia do hali odlotów, przesuwające się przed jego oczami. W duchu widział jednak co innego: wspomnienia z dawnych akcji, starych kolegów i starych wrogów. Miał wilgotne dłonie, a serce biło mu szybko. Shamron. To znowu jego robota.

– Rolfe przesłał nam wiadomość przez naszą ambasadę – zaczął Shamron. – Chciał się spotkać z kimś z naszego Biura. Nie określił, o co mu chodzi, ale kiedy mężczyzna pokroju Augustusa Rolfego pragnie porozmawiać, zwykle staramy się wyjść mu naprzeciw. Zaznaczył, że spotkanie musi się odbyć z zachowaniem wszelkich zasad dyskrecji. Przyjrzałem się bliżej informacjom o Rolfem i odkryłem, że jest kolekcjonerem dzieł sztuki. Rzecz jasna, od razu pomyślałem o tobie. Byłeś wymarzonym człowiekiem do tego zadania: dlatego też powierzono ci renowację jednego z jego obrazów. Rubensa, o ile mnie pamięć nie myli.

– Rafaela.

Shamron się skrzywił, jakby chciał podkreślić, że takie drobiazgi nie mają dla niego najmniejszego znaczenia. Sztuka, muzyka, literatura, teatr – to go nudziło. Interesował się światem rzeczywistym.

– Czy Isherwood wiedział, że to tylko gra?

– Julian? Nie, obawiam się, że jego również wprowadziłem w błąd.

– Po co ta konspiracja? Nie mogłeś po prostu powiedzieć mi prawdy?

– A podjąłbyś się tego zadania?

– Nie.

Shamron potrząsnął łysą głową i zaciągnął się papierosem, dając do zrozumienia, że w tej kwestii nie ma więcej pytań.

– Obawiam się, że prawda jest mi dość obca. Jestem starym człowiekiem. Całe życie tylko kłamałem. Kłamstwa są dla mnie wygodniejsze niż prawda.

– Wypuść mnie stąd. Nie chcę tego dłużej wysłuchiwać.

– Daj mi skończyć.

– Zamknij się! Nie mam ochoty słyszeć twojego głosu.

– Posłuchaj mnie, Gabriel! – Shamron trzasnął pięścią w oparcie fotela. – Augustus Rolfe, szwajcarski finansista, chciał z nami rozmawiać i dlatego go zlikwidowano. Chcę wiedzieć, co takiego zamierzał nam przekazać i kto go za to zamordował!

– Znajdź kogoś innego, Ari. Nigdy się nie specjalizowałem w wyjaśnianiu morderstw. Prawdę mówiąc, dzięki tobie stałem się mistrzem w całkowicie przeciwnej sztuce.

– Proszę cię, Gabriel, nie zaczynajmy tej kłótni od nowa.

– Mam wrażenie, że dobrze pasujesz do Petersona. Jestem pewien, że jeśli znowu odegrasz rolę potulnego Żyda, chętnie będzie cię informował o wszystkich postępach w śledztwie.

– Augustus Rolfe zginął dlatego, że ktoś wiedział o twoim przyjeździe do Zurychu. Ktoś nie chciał, abyś usłyszał to, co Augustus Rolfe miał do powiedzenia. W dodatku ten ktoś chciał wrobić cię w morderstwo.

– Jeśli zabójcy kierowali się takimi intencjami, odwalili kawał wyjątkowo kiepskiej roboty. Kiedy Rolfe umierał, ja jechałem pociągiem z Paryża. – Gabriel nieco się opanował. Wciąż czuł wściekłość na Shamrona, lecz jednocześnie ogarnęło go zaciekawienie. – Co wiesz o Augustusie Rolfem?

– Rodzina Rolfe od dwustu lat upycha pieniądze pod Bahnhofstrasse. To jeden z najbardziej wpływowych klanów bankierskich w Szwajcarii.

– Komu zależało na jego śmierci?

– Przez rachunki w banku Rolfego przewijała się masa brudnych pieniędzy. Można bezpiecznie założyć, że miał mnóstwo wrogów.

– Co jeszcze?

– Na jego rodzinie ciąży jakieś fatum. Dwadzieścia pięć lat temu żona Rolfego popełniła samobójstwo. Wykopała sobie grób w ogrodzie ich wiejskiego domku, weszła do środka i się zastrzeliła. Kilka lat później jedyny syn Rolfego, Maximilian, zginął w wypadku rowerowym w Alpach.

– Czy jacyś członkowie jego rodziny pozostali przy życiu?

– Córka. Przynajmniej do czasu, kiedy ostatnio o niej słyszano. Ma na imię Anna.

– Anna Rolfe to jego córka?

– Znasz ją? Zadziwiasz mnie.

– To przecież jedna z najsłynniejszych skrzypaczek świata.

– Nadal chcesz wysiąść z samochodu?


Natura obdarzyła Gabriela dwiema cechami, dzięki którym stał się świetnym konserwatorem dzieł sztuki: skrupulatnością i poszanowaniem szczegółów oraz niezmiennie upartym dążeniem do sfinalizowania każdej pracy, choćby najbardziej żmudnej. Nigdy nie opuszczał pracowni, dopóki miejsce pracy i narzędzia nie były idealnie czyste, nigdy nie kładł się spać, pozostawiwszy brudne naczynia w zlewie. Nie zdarzyło mu się także pozostawić obraz niedokończony, nawet jeśli był on tylko przykrywką dla Shamrona. Z punktu widzenia Gabriela, częściowo odnowionego obrazu nie sposób było uznać za dzieło sztuki, tylko za odrobinę oleju i pigmentu rozmazanych na płótnie lub desce. Zwłoki Augustusa Rolfego, leżące u stóp Rafaela, przypominały częściowo odrestaurowany obraz. Praca przy nim mogła się zakończyć dopiero wtedy, gdy Gabriel dowie się, kto zabił finansistę i dlaczego.

– Co mam zrobić?

– Porozmawiaj z nią.

– Dlaczego ja?

– Bo ona najwyraźniej ma artystyczny temperament.

– Z tego, co czytałem, to stanowczo za mało powiedziane.

– Jesteś artystą. Przemawiasz jej językiem. Jeśli ci zaufa, być może powie wszystko, co wie o sprawach swego ojca. Jeżeli wrócisz z pustymi rękami, będziesz mógł zamknąć się w swojej pracowni. Już nigdy nie wmieszam się w twoje życie.

– Obiecanki cacanki.

– Nie masz powodu ranić moich uczuć, Gabriel.

– Kiedy po raz ostatni zjawiłeś się w moim życiu, omal nie zginąłem.

– Faktycznie, ale przynajmniej się nie nudziłeś.

– Peterson twierdzi, że nie mogę wracać do Szwajcarii. Jak wobec tego mam porozmawiać z Anną Rolfe?

– Wszystko wskazuje na to, że ona nie chce mieszkać w Szwajcarii. – Shamron wręczył Gabrielowi kartkę papieru. – To jest adres jej przedsiębiorstwa w Londynie. Daj jej kilka dni na pochowanie ojca. Więc jak, podejmiesz się tej roboty?

– Nie dla ciebie. Chcę wiedzieć, kto postanowił mnie wrobić w morderstwo Rolfego. Kim będę podczas rozmowy z Anną?

– Zawsze jestem zwolennikiem subtelnych rozwiązań, ale pozostawiam tę sprawę twojej decyzji. Załatw ją najlepiej, jak potrafisz.

Gabriel wsunął kartkę do kieszeni. Przez twarz Shamrona przebiegł ledwie dostrzegalny uśmiech. Już dawno temu zrozumiał, że sukcesami, nawet drobnymi, należy się delektować.

Samochód zatrzymał się pod wejściem ze znakiem British Airways. Gabriel wysiadł, zabrał swoje rzeczy z bagażnika i popatrzył przez okno na Shamrona. Ten zaś opuścił szybę i zauważył:

– Nie rozmawialiśmy o twoim wynagrodzeniu.

– Nie martw się. Słono zapłacisz.

– Od tej pory masz zapewniony zwrot kosztów, ale pamiętaj, że wyrzucanie pieniędzy w błoto jeszcze nigdy nie doprowadziło do rozwiązania sprawy.

– Rozważę tę błyskotliwą myśl dziś wieczorem, podczas lotu pierwszą klasą do Londynu.

Shamron się skrzywił.

– Bądź w kontakcie. Obowiązują tradycyjne kanały i techniki. Pamiętasz je jeszcze?

– Jak mógłbym zapomnieć?

– To nieprzeciętne osiągnięcie, prawda?

– Co takiego?

– Znaleźć człowieka w pół godziny po opuszczeniu przez niego miejsca zbrodni. Ciekawe, jak to się udało Herr Petersonowi. Musi być naprawdę dobry w swoim fachu.

6

Nidwalden, Szwajcaria

W Wydziale Analiz i Ochrony Gerhardta Petersona uważano za wschodzącą gwiazdę. Przełożeni dbali o niego. Podwładni drżeli pod jego zimnym wzrokiem. Koledzy przypatrywali mu się ze zdumieniem i zazdrością. Jak to możliwe, że syn nauczyciela z Erstfeld zaszedł tak wysoko? Prezentował się nienagannie. Zawsze doskonale ostrzyżony i uczesany: każdy włosek na swoim miejscu. Nigdy nie rozluźniał krawata. Obnosił się z władzą i powodzeniem jak z drogą wodą po goleniu. Nigdy nie zrobił ani jednego kroku, który nie miałby wpływu na jego karierę. Jego życie rodzinne było równie starannie zaplanowane, jak praca w biurze. Romanse miewał dyskretne i z właściwymi kobietami. Każdy, kto był na tyle głupi, aby stanąć mu na drodze, szybko się przekonywał, że Gerhardt Peterson ma potężnych przyjaciół. Przyjaciół w Bernie. Przyjaciół w bankach. Wkrótce będzie szefem: wszyscy się co do tego zgadzali. Potem otrzyma wysokie stanowisko w Federalnym Urzędzie Policji, a któregoś dnia, niewykluczone, że przejmie całe Ministerstwo Sprawiedliwości i Policji.

Peterson rzeczywiście miał przyjaciół w bankach, którzy wyświadczali mu przysługi. Szwajcarska oligarchia finansowa przypominała niewidzialną rękę, spoczywającą na jego plecach: pomagała mu piąć się po kolejnych stopniach piramidy władzy. Nie była to jednak uprzejmość jednostronna. Peterson odwzajemniał się innego rodzaju przysługami. Właśnie z tego powodu siedział za kierownicą mercedesa, pędząc przez ponury las Kernwaldu.

U podnóża gór wjechał na drogę oznaczoną tablicą: “TEREN PRYWATNY”. Po pewnym czasie dotarł do imponującej bramy z czarnego żelaza. Peterson znał zasady. Zatrzymał się i opuścił szybę w oknie. Dopiero wtedy z budki wyszedł strażnik, równym sprężystym krokiem człowieka, który sporo czasu spędził w wojsku. Pod niebieską narciarską kurtką Peterson dostrzegł wybrzuszenie w miejscu, gdzie zwykle nosi się pistolet.

Wystawił głowę przez okno.

– Nazywam się Kohler.

– Przybył pan na konferencję, Herr Kohler?

– Właściwie przyjechałem w celach rekreacyjnych.

– Proszę jechać drogą do domu. Na miejscu ktoś już będzie na pana czekał.

Z założenia był to tradycyjny wiejski dom szwajcarski, lecz w swojej ogromnej skali prezentował się dość groteskowo. Stał na zboczu góry i z jego okien roztaczał się widok na dolinę. Peterson przybył ostatni. Inni zjechali już wcześniej – z Zurychu i Zugu, Lucerny i Berna, Genewy i Bazylei. Jak zawsze zjawili się na miejscu w nierównych odstępach czasu, aby nie wzbudzać podejrzeń. Sami Szwajcarzy. Cudzoziemiec nie miał tam prawa wstępu. Oni zaś spotykali się wyłącznie z powodu cudzoziemców.

Zebranie jak zwykle odbywało się w przestronnym, oszklonym salonie na pierwszym piętrze domu. Gdyby któryś z przybyłych pofatygował się do okna, ujrzałby wyjątkowy widok: dywan delikatnych świateł na dnie doliny, przysłoniętych białym welonem łagodnie opadającego śniegu. Zamiast podziwiać krajobraz, uczestnicy spotkania, zbici w grupki, cicho gawędzili, paląc papierosy i popijając kawę lub herbatę. W tym domu nigdy nie podawano napojów alkoholowych. Gospodarz, Herr Gessler, pił tylko herbatę i wodę mineralną. Poza tym był wegetarianinem. Przyczyny swej niezwykłej długowieczności upatrywał w ścisłej diecie.

Pomimo nieoficjalnego charakteru tych zebrań Herr Gessler nalegał, aby odbywały się one w sali konferencyjnej. Goście nie zasiadali więc na wygodnych kanapach i fotelach, tylko przy długim stole. Punktualnie o godzinie osiemnastej każdy podszedł do wyznaczonego mu krzesła i stanął tuż za nim.

Chwilę później otworzyły się drzwi i do sali wszedł mężczyzna – szczupły i niepozorny, o przerzedzonych, siwych włosach. Jego oczy ukryte były za ciemnymi okularami. Jedną ręką wspierał się na ramieniu młodego ochroniarza. Kiedy zajął miejsce na końcu stołu, inni również usiedli.

Jedno krzesło pozostało wolne: niefortunne niedopatrzenie. Po chwili pełnej zażenowania ciszy ochroniarz wyniósł krzesło.


W pokoju obok Gerhardt Peterson wpatrywał się w obiektyw kamery wideo, niczym gość programu typu talk-show oczekujący wejścia na wizję. Zawsze tak to rozgrywano. Kiedy miał sprawę do załatwienia na forum rady, kontaktował się z jej członkami na odległość, za pośrednictwem urządzeń elektronicznych. Nigdy nie widział Herr Gesslera ani pozostałych uczestników zebrania: przynajmniej nie w sali konferencyjnej. Herr Gessler oświadczył, że takie rozwiązanie ma na celu ochronę członków rady, a także, co chyba ważniejsze, zapewnienie bezpieczeństwa jemu samemu.

– Gerhardt, jesteś gotowy?

Był to piskliwy głos Herr Gesslera, dodatkowo zmieniony przez maleńką słuchawkę.

– Tak, jestem gotowy.

– Mam nadzieję, że nie odciągnęliśmy cię od żadnej palącej sprawy wagi państwowej.

– Ależ skąd, Herr Gessler. Uczestniczyłem tylko w międzywydziałowym zebraniu dotyczącym przemytu narkotyków.

– Co za strata czasu ta niemądra wojna narkotykowa.

Gessler był znany ze swoich nieoczekiwanych dygresji. Peterson założył ręce na piersi i przestał myśleć o upływających minutach.

– Osobiście nigdy nie dostrzegałem pokusy drzemiącej w narkotykach, ale też nigdy nie przekonałem się naocznie o ich szkodliwości. To, co ktoś umieszcza w swoim ciele, to tylko jego sprawa. Jeśli ludzie chcą niszczyć sobie życie i zdrowie, stosując te chemikalia, dlaczego ja miałbym się tym przejmować? Dlaczego miałoby to być problemem rządu? Dlaczego władze miałyby wydawać niewyobrażalne kwoty na zwalczanie problemu tak starego, jak ludzka natura? W końcu można przecież upierać się przy stwierdzeniu, że Adam był pierwszym człowiekiem naruszającym ustalone zasady. Bóg zabronił mu spożywać owoce, a on sięgnął po nie przy pierwszej nadarzającej się okazji.

– To interesujące spostrzeżenie, Herr Gessler.

– Nasi krytycy twierdzą, że handel narkotykami jest niezwykle korzystny dla Szwajcarii. No cóż, chyba muszę się zgodzić z tym zarzutem. Jestem przekonany, że mój własny bank prowadzi rachunki tak zwanych bossów narkobiznesu. Komu to jednak szkodzi? Przynajmniej dopóki pieniądze są zdeponowane w Szwajcarii, ludzie korzystają z nich w sposób rozsądny. Pożycza się je legalnym przedsiębiorstwom, które wytwarzają wszelkie dobra, świadczą usługi dla ludności, jednocześnie gwarantując miejsca pracy milionom osób.

– Aby mogli iść i kupić jeszcze więcej narkotyków?

– Jeśli mają na to ochotę. Widzisz, życie na ziemi to obieg zamknięty. W naturze musi panować pełna harmonia. Podobnie rzecz się ma z globalnym systemem finansowym. Natura jednak może zostać wytrącona z równowagi przez pozornie nieistotne zdarzenie i tak samo jest z biznesem. Wyobraź sobie katastrofalne skutki sytuacji, w której zyski z handlu narkotykami nie zasilałyby światowej gospodarki. Szwajcarscy finansiści odgrywają niezwykle istotną rolę.

Gessler wypił łyk herbaty. Peterson nie widział tego, lecz usłyszał dzięki czułemu mikrofonowi, który wyłapywał każdy dźwięk.

– Ale zboczyłem z tematu – zorientował się Gessler, odstawiając filiżankę na spodeczek. – Do rzeczy. Najwyraźniej pojawiła się kolejna komplikacja związana ze sprawą Rolfego.

– Czy uważasz, że ten facet należy do ludzi skłonnych zapomnieć o całej historii? – spytał Gessler po wysłuchaniu relacji Petersona.

– Nie, Herr Gessler.

– Wobec tego co sugerujesz?

– Proponuję jak najszybciej posprzątać ten bałagan i upewnić się, że on niczego się już nie dowie.

Gessler westchnął.

– Nasza organizacja nigdy nie stawiała sobie za cel dążenia do przemocy, a jedynie zwalczanie agresji skierowanej przeciwko nam.

– Podczas wojny zawsze są ofiary.

– Inwigilacja i szantaż to nie to samo co zabijanie. Kluczową sprawą będzie więc znalezienie kogoś, kto nie ma żadnego związku z radą. W swojej drugiej pracy niewątpliwie poznałeś takich ludzi.

– Owszem.

Starzec westchnął po raz drugi. Gerhardt Peterson zdjął słuchawki i ruszył w drogę powrotną do Zurychu.

7

Korsyka

Na Korsyce krąży stary dowcip, który mówi, że zdradzieckie drogi tej wyspy są wspólnym projektem Machiavellego i markiza de Sade. Dla Anglika nie miało to znaczenia. Pokonywał kilometry z fatalistyczną rezygnacją i obojętnością, przez którą zyskał opinię szaleńca. Teraz przemierzał smaganą wiatrem autostradę na zachodnim brzegu wyspy, przedzierając się przez gęstą mgłę spływającą od strony morza. Po niecałych dziesięciu kilometrach jazdy skręcił w głąb lądu. Gdy wspinał się pod górę, intensywna mgła stopniowo ustępowała, odsłaniając jasnoniebieskie, popołudniowe niebo. Jesienne słońce rozjaśniło sosny i drzewa oliwne kontrastującymi odcieniami zieleni. W cieniu drzew ukazała się gęstwina krzewów kolcolistu, posłonka i wrzośca, legendarnych korsykańskich zarośli, zwanych makią, które przez wieki skrywały bandytów oraz morderców. Anglik opuścił szybę. Poczuł delikatną woń rozmarynu.

Przed nim pojawiła się wieś na wzgórzu: skupisko domów w kolorze piasku, krytych czerwoną dachówką. Przycupnęły wokół dzwonnicy, częściowo ocienione, po części zaś palone oślepiającym słońcem. W tle piętrzyły się masywy górskie, na najwyższych szczytach przyprószone zlodowaciałym śniegiem. Dziesięć lat wcześniej, kiedy Anglik tutaj zamieszkał, dzieci wyciągały ku niemu małe i wskazujące palce, na sposób korsykański broniąc się przed złym spojrzeniem obcego. Teraz się uśmiechały i machały do niego, gdy pędził przez wieś ślepą uliczką ku swojej willi.

Po drodze minął paesanu* [Paesanu (wł.) – wieśniak, chłop.] pracującego na małym poletku warzywnym tuż przy ulicy. Mężczyzna spojrzał na Anglika czarnymi oczyma, ukrytymi w cieniu szerokiego ronda kapelusza, i niemal niedostrzegalnym gestem dwóch palców pozdrowił przybysza. Stary paesanu należał do grona członków przybranego klanu Anglika. Nieco dalej drogę jadącemu zastąpił młody chłopak o imieniu Giancomo, który machaniem rękoma nakazał Anglikowi zatrzymać samochód.

– Witaj w domu. Podróż się udała?

– Udała się wyśmienicie.

– Co mi przywiozłeś?

– To zależy.

– Od czego?

– Od tego, czy pilnowałeś domu pod moją nieobecność.

– Pilnowałem, pewnie że tak, zgodnie z obietnicą.

– Byli jacyś goście?

– Nie, nikogo nie widziałem.

– Na pewno?

Chłopiec skinął głową. Anglik wyjął z walizki piękną torbę, ręcznie uszytą z doskonałej hiszpańskiej skóry, i przekazał ją chłopcu.

– To na książki, żebyś ich już nie gubił na drodze między domem a szkołą.

Giancomo przyłożył podarunek do nosa, wdychając zapach nowej skóry.

– Masz papierosy? – spytał po chwili.

– Nie powiesz mamie?

– Jasne, że nie!

Mężczyźni udawali, że rządzą Korsyką, jednak prawdziwą władzę dzierżyły kobiety. Anglik wręczył chłopakowi do połowy opróżnioną paczkę, a ten wsunął ją do torby.

– Jest jeszcze coś.

– Co takiego?

– Don Orsati życzy sobie z tobą mówić.

– Kiedy go widziałeś?

– Dziś rano.

– Gdzie?

– W kawiarni w wiosce.

– Gdzie jest teraz?

– W kawiarni w wiosce.

Anglik pomyślał, że życie Orsatiego to zaiste pasmo silnych stresów.

– Niech don przyjdzie do mnie w porze lunchu. I powiedz mu, że jeśli jest głodny, niech przyniesie ze sobą coś do jedzenia.

Chłopiec uśmiechnął się i pobiegł do wsi w podskokach, wymachując torbą jak chorągiewką. Anglik wrzucił bieg i ruszył pod górę. Mniej więcej kilometr przed willą gwałtownie wcisnął hamulec – samochód wpadł w poślizg, po czym zatrzymał się w kłębach czerwonego pyłu.

Pośrodku wąskiej drogi stał wielki cap. Miał brunatnożółtą sierść i czerwoną bródkę. Podobnie jak Anglik nosił liczne blizny po dawnych bojach. Kozioł nienawidził Anglika i blokował drogę do willi zawsze, gdy przyszła mu na to ochota. Mężczyzna wielokrotnie snuł marzenia o definitywnym zakończeniu tego konfliktu swoim pistoletem Glock, który przechowywał w schowku po strome pasażera. Bestia należała jednak do don Casablanki i gdyby stała się jej krzywda, doszłoby do długotrwałych waśni klanów.

Anglik zatrąbił. Cap potrząsnął łbem i popatrzył wyzywająco na kierowcę, który mógł zrobić dwie rzeczy, obydwie równie nieprzyjemne. Wiedział, że albo przeczeka kozła, albo spróbuje usunąć go z drogi.

Starannie rozejrzał się wokół, aby mieć absolutną pewność, że nikt go nie obserwuje. Potem błyskawicznie otworzył drzwi i skoczył do przodu, wymachując rękoma i wrzeszcząc jak opętany. Potwór dał za wygraną i popędził szukać schronienia w makii. Miejsce w sam raz dla niego, pomyślał Anglik. Tam w końcu trafiają wszyscy złodzieje i bandyci.

Wrócił do jeepa i skierował się prosto do willi, nie mogąc się pogodzić z tak straszliwą potwarzą. Doświadczony, ceniony w swojej branży skrytobójca nie może dojechać do własnego domu bez znoszenia upokorzeń ze strony podłego kozła don Casablanki.

Na Korsyce nigdy nie trzeba było wiele, aby wzniecić konflikt między klanami. Zniewaga. Oskarżenie o oszukiwanie na targu. Zerwane zaręczyny. Ciąża niezamężnej kobiety. W wiosce Anglika wybuchła kiedyś waśń z powodu kluczy do kościoła. Po pierwszej iskierce doszło do niepokojów. Zabito wołu. Właściciel wołu w odwecie ubił muła lub stado owiec. Ścięto dorodne drzewo oliwne. Obalono płot. Spalono dom. Potem zaczęły się morderstwa. I tak to się ciągnęło, niekiedy przez jedno pokolenie, czasami dłużej, aż wreszcie poróżnione strony dochodziły do porozumienia lub rezygnowały z dalszej walki na skutek wyczerpania.

Większość mężczyzn na Korsyce była aż nazbyt skora do samosądów. Zawsze jednak znaleźli się ludzie, którzy potrzebowali kogoś innego do mokrej roboty: notable niechętni, by brudzić sobie ręce lub ryzykować pobyt w więzieniu bądź wygnanie; kobiety, które nie mogły same zabijać lub nie miały męskiego członka rodziny, który w ich imieniu wymierzyłby sprawiedliwość. Takie osoby polegały na zawodowcach: taddunaghiu. Zwykle szukano ich w gronie członków klanu Orsatich.

Do Orsatich należała dobra ziemia obsadzona drzewami oliwnymi, a tłoczoną z ich owoców oliwę uważano za najsłodszą na całej Korsyce. Rodzina nie zajmowała się jednak wyłącznie produkcją oliwy. Nikt nie wiedział, ilu Korsykanów zginęło przez stulecia z rąk płatnych zabójców klanu, nie wspominając już o ludziach zamordowanych przez samych Orsatich. Powszechnie sądzono, że są ich tysiące. Trupów byłoby znacznie więcej, gdyby klan mniej starannie kontrolował dobór ofiar. Dawniej Orsati stosowali rygorystyczny kodeks. Odmawiali zabicia wskazanej osoby, dopóki jej wina nie została udowodniona i nie zgodzono się, że w takim wypadku konieczna jest krwawa zemsta.

W trudnych czasach u steru rodzinnego interesu stanął Anton Orsati. Francuskim władzom udało się wykorzenić waśnie oraz wendety na całej wyspie, z wyjątkiem jej najbardziej niedostępnych części. Niewielu ludzi potrzebowało usług taddunaghiu. Anton Orsati nie był jednak w ciemię bity. Dobrze wiedział, że ma dwie możliwości – albo zwinie interes i skoncentruje się wyłącznie na produkcji doskonałej oliwy, albo też rozszerzy pole działania i poszuka klientów poza terenem wyspy. Zdecydował się na tę drugą opcję i przeniósł interes za morze. Obecnie jego grupa skrytobójców cieszyła się sławą najbardziej rzetelnych i profesjonalnych specjalistów w Europie. Przemierzali cały kontynent, zabijając na zlecenie bogaczy, kryminalistów, oszustów ubezpieczeniowych, a niekiedy nawet rządów. Większość ludzi, którzy ginęli z ich ręki, zasługiwała na swój los, lecz konkurencja i wymogi czasów zmusiły Antona Orsatiego do zrezygnowania ze starego kodeksu przodków. Przyjmował każdą ofertę, która trafiała na jego biurko, choćby najbardziej odrażającą, pod warunkiem, że nie wystawi życia jego lub jego zabójców na nieuzasadnione niebezpieczeństwo.

Orsati uważał za ironię losu fakt, że jego najsprawniejszym pracownikiem był nie Korsykanin, lecz Anglik z Highgate w północnym Londynie. Tylko Orsati znał prawdę o tym człowieku. Wiedział, że służył on w osławionych oddziałach SAS, że zabijał w Irlandii Północnej i w Iraku, że jego poprzedni pracodawcy uważali go za martwego. Któregoś dnia Anglik pokazał Orsatiemu wycinek z londyńskiej gazety. Swój nekrolog. Orsati pomyślał, że to niezwykle przydatne w tej branży. Ludzie nieczęsto poszukują trupa.

Pomimo że ten niezwykle skuteczny zabójca urodził się w Anglii, Orsati niezmiennie uważał, iż drzemie w nim niespokojna dusza Korsykanina. Podobnie jak Orsati, Anglik mówił dialektem, nie wierzył obcym i gardził wszelkimi autorytetami. Wieczorem siadywał z grupką starców na placu w wiosce i narzekał na chłopaków na deskorolkach, pomstując, że młodzież nie ma już szacunku dla tradycji. Był człowiekiem honoru: zdaniem Orsatiego, przywiązywał nawet zbytnią wagę do spraw honorowych. Tak czy owak, był mordercą doskonałym, najlepszym, jakiego znał Orsati. Szkolili go najskuteczniejsi zabójcy na świecie i Orsati wiele się od niego nauczył. Wybornie się nadawał do pewnych zleceń na kontynencie i dlatego tamtego popołudnia Anion Orsati chętnie przybył do jego willi, objuczony jedzeniem.


Orsati pochodził z zamożnej rodziny, lecz ubiorem i apetytem niewiele się różnił od wieśniaków pracujących na jego ziemi. Najczęściej miał na sobie wypłowiałą koszulę, rozpiętą do połowy szerokiej klatki piersiowej, oraz zakurzone sandały ze skóry. “Lunch”, który przyniósł ze sobą, składał się z bochenka zwykłego chleba, butelki oliwy z oliwek, kawałka aromatycznej korsykańskiej szynki i bryłki twardego sera. Gospodarz zapewnił wino do posiłku. Popołudnie było ciepłe, toteż jedli pod gołym niebem, usadowiwszy się na tarasie z widokiem na dostępną tylko z jednej strony dolinę, w pstrokatym cieniu dwóch potężnych czarnych sosen.

Orsati wręczył Anglikowi czek z nadrukiem “Orsati Olive Oil”. Wszyscy skrytobójcy Korsykanina byli jego oficjalnie zatrudnionymi pracownikami. Anglik piastował stanowisko wiceprezesa, szefa działu marketingu, cokolwiek by to oznaczało.

– Twoja działka za pracę w Hiszpanii. – Orsati umoczył kawałek chleba w oliwie i wepchnął go do ust. – Problemy?

– Dziewczyna pracowała dla hiszpańskiej służby bezpieczeństwa.

– Jaka znowu dziewczyna?

– Ta, z którą spotykał się Navarra.

– O cholera. Co zrobiłeś?

– Widziała moją twarz.

Orsati kontemplował nowiny, jednocześnie odkrawając plaster szynki i kładąc go na talerzu Anglika. Żaden z nich nie lubił przypadkowych ofiar. Zwykle niekorzystnie wpływały na interesy.

– Jak się czujesz?

– Jestem zmęczony.

– Wciąż źle sypiasz?

– Tylko gdy wyjeżdżam za granicę, żeby kogoś zabić.

– A tutaj?

– Lepiej.

– Powinieneś dziś trochę odpocząć, a nie przesiadywać do późnej nocy ze starcami z wioski.

– Czemu?

– Bo mam dla ciebie nowe zlecenie.

– Właśnie jedno zrealizowałem. Przekaż je komuś innemu.

– Sprawa jest zbyt delikatna.

– Masz dossier?

Orsati, skończywszy lunch, wskoczył do basenu. Pływał sobie leniwie, a Anglik w tym czasie czytał. Gdy skończył, podniósł wzrok.

– Co ten człowiek takiego zrobił, że musi umrzeć?

– Najwyraźniej ukradł coś wartościowego.

Anglik zamknął teczkę. Nie miał najmniejszych wyrzutów sumienia, zabijając kogoś, kto utrzymywał się z kradzieży. W jego opinii złodzieje reprezentowali najgorszy gatunek ludzi.

– A dlaczego właśnie ja mam się zająć tą robotą?

– Bo zleceniodawcy chcą, aby klient nie żył, a jego interes zniknął z powierzchni ziemi. W Hereford nauczyłeś się używać środków wybuchowych. A moi ludzie przywykli korzystać z bardziej konwencjonalnej broni.

– Skąd wezmę bombę?

Orsati wyłonił się z basenu i energicznie wytarł ręcznikiem gęste, przyprószone siwizną włosy.

– Znasz Pascala Debre?

Niestety, Anglik znał Pascala Debre. Był to bandzior, który pracował dla organizacji przestępczej z Marsylii. Z Debrem należało postępować ostrożnie.

– Został uprzedzony o twojej wizycie. Da ci wszystko, czego ci będzie potrzeba.

– Kiedy wyjeżdżam?

8

Costa de Prata, Portugalia

Wszystkie pozory wskazywały na to, że kobieta, która osiadła w przebudowanym, starym klasztorze na stromym wzgórzu, tuż nad samym morzem, musiała ślubować, że będzie wieść życie samotne. Przez długi czas nikt we wsi nawet nie wiedział, jak się nazywa. Senhora Rosa, dyżurna plotkara z bazaru, uznała, że to kobieta wzgardzona. Swoją teorią raczyła każdego nieszczęśnika, który zechciał jej wysłuchać. To właśnie Rosa ochrzciła kobietę mianem Naszej Panienki ze Wzgórza. Przylgnęło do niej i nie opuściło nawet wtedy, gdy wszyscy poznali jej prawdziwe nazwisko. Zjawiała się w wiosce każdego ranka, by zrobić zakupy. Zjeżdżała z góry na swoim jaskrawoczerwonym skuterze, a jej jasne włosy, związane w koński ogon, powiewały na wietrze. Kiedy padał deszcz, wkładała brązową kurtkę z kapturem. Wiele się spekulowało o kraju, z którego pochodziła, zwłaszcza że posługiwała się słabym portugalskim z silnym, cudzoziemskim akcentem. Carlos, który zajmował się ogrodem oraz dbał o niewielką winnicę, uważał, że kobieta ma niemiecką wymowę oraz ciemną duszę wiedeńskiej Żydówki. Maria, pobożna niewiasta sprzątająca dom na wzgórzu, uznała, że jej pracodawczyni to Holenderka. Jose z targu rybnego miał ją za Dunkę, lecz wszelkie wątpliwości jak zawsze ostatecznie rozwiał Manuel, nieformalny wójt miejscowości i właściciel kawiarni na placu.

– Nasza Panienka nie jest Niemką, Austriaczką, Holenderką ani Dunką. – Potarł kciuk o palce środkowy i wskazujący, czyniąc międzynarodowy znak liczenia pieniędzy. – Nasza Panienka ze Wzgórza to Szwajcarka.

Jej dni toczyły się według ustalonego rytmu. Po porannej wyprawie do wioski spędzała nieco czasu na pływaniu w swoim granatowym basenie, z włosami ukrytymi pod czarnym czepkiem. Potem spacerowała, zwykle pośród granitowych skał na zboczu góry lub pylistą drogą prowadzącą do mauretańskich ruin. Od późnego popołudnia grała na skrzypcach – świadkowie twierdzili, że wyjątkowo dobrze – w pustym pokoju na piętrze willi. Kiedyś Maria zerknęła do środka i ujrzała ją w stanie rozgorączkowania: rozkołysane ciało, wilgotne włosy i zaciśnięte powieki.

– Nasza Panienka gra tak, jakby ją opętały demony – wyznała Carlosowi Maria. – I to bez nut. Gra prosto z głowy.

Tylko raz, podczas święta Santo António, zdecydowała się wziąć udział w życiu towarzyskim wioski. Wkrótce po zmroku, kiedy mężczyźni rozpalili ogień w grillach na węgiel drzewny i odkorkowali butelki z winem, opieszale zeszła ze wzgórza w białej sukience bez rękawów i w sandałach. Po raz pierwszy nie była sama. Towarzyszyło jej trzynaście osób: włoski śpiewak operowy, francuska modelka, brytyjski aktor filmowy, niemiecki malarz oraz ich żony, przyjaciółki, partnerzy i kochanki. Śpiewak operowy i aktor stanęli do zawodów – kto zje najwięcej sardynek z grilla, tradycyjnej potrawy świątecznej. Śpiewak z łatwością pokonał aktora, który usiłował się pocieszyć, niezręcznie ruszając w konkury do modelki. Żona ośmieszyła go publicznie, policzkując na samym środku placu. Portugalczycy z wioski, którzy nigdy nie widzieli, aby kobieta policzkowała mężczyznę, przyjęli jej zachowanie z szalonym entuzjazmem. Potem przyszła kolej na tańce. Po zabawie zgodnie stwierdzono, że dzięki niezwykłym gościom ze wzgórza święto na zawsze pozostanie w pamięci mieszkańców wsi.

Jedynie ona sprawiała wrażenie niezbyt rozbawionej. Carlosowi wydawała się wyspą melancholii w morzu nieokiełznanej rozpusty. Ledwie skubnęła jedzenie; piła wino tak, jakby tego od niej oczekiwano. Gdy przystojny niemiecki malarz zasiadł u jej boku i poświęcił jej całą swą uwagę, zachowywała się uprzejmie, lecz wyraźnie obojętnie. Malarz ostatecznie dał za wygraną i ruszył na poszukiwania innej ofiary.

O północy, gdy zabawa rozkręciła się na dobre, kobieta niepostrzeżenie opuściła towarzystwo i wróciła do domu na wzgórzu. Dwadzieścia minut później Carlos dostrzegł blade światełko w pokoju na piętrze, tam gdzie zawsze grywała na skrzypcach.


Z braku lepszych zajęć tamtego lata mieszkańcy wsi postanowili ostatecznie wyjaśnić kwestię nazwiska i zawodu tajemniczej kobiety ze wzgórza. Carlosa i Marię, dwie osoby najbliższe nieznajomej, dokładnie przesłuchano, lecz ich pomoc okazała się niezadowalająca. Raz w miesiącu otrzymywali czek, wysyłany listem poleconym z londyńskiej firmy European Artistic Management. Ze względu na barierę językową, a także klasową, kontakty Carlosa i Marii z kobietą ograniczały się wyłącznie do najprostszej formy pozdrowień. Oboje przekazali jednak dość istotną informację: Nasza Panienka wykazuje skłonność do nagłych i niewyjaśnionych zniknięć. Rosa z bazaru zinterpretowała tę wiadomość w typowy dla siebie sposób. Uznała, że kobieta jest szpiegiem, a European Artistic Management to nic innego jak tylko przykrywka. Co innego mogłoby wyjaśnić jej skrytą naturę? Jej niespodziewane zniknięcia i jeszcze bardziej niespodziewane powroty? Problem ten ponownie wyjaśnił Manuel. Pewnego wieczoru, kiedy w jego kawiarni rozgorzała zażarta dyskusja, sięgnął pod bar i wyjął stamtąd płytę kompaktową z kilkoma sonatami skrzypcowymi Brahmsa. Na okładce widniało zdjęcie właścicielki willi na wzgórzu.

– Nazywa się Anna Rolfe – obwieścił triumfalnie Manuel. – Nasza Panienka ze Wzgórza to bardzo znana kobieta.

Była także kobietą, której często przytrafiały się wypadki. Pewnego popołudnia straciła panowanie nad skuterem. Carlos znalazł ją leżącą przy drodze; złamała sobie wówczas dwa żebra. Miesiąc później poślizgnęła się na krawędzi basenu i niebezpiecznie uderzyła w głowę. Zaledwie dwa tygodnie po tym wydarzeniu straciła równowagę, schodząc ze schodów, stoczyła się na półpiętro i upadła na szufelkę Marii.

Carlos uznał, że z niewiadomych powodów kobieta nie potrafi o siebie należycie zadbać. Nie jest osobą beztroską, tylko nieuważną, i najwyraźniej wcale się nie uczy na błędach.

– Dobre imię naszej miejscowości znacznie ucierpi, jeśli tak sławnej kobiecie przytrafi się coś niedobrego – zakończył ponuro Manuel. – Musimy ją chronić przed nią samą.

Tak więc Carlos zaczął dyskretnie, lecz z uwagą, obserwować swą pracodawczynię. Rankami, gdy pływała w basenie, wymyślał sobie zajęcia na tyle blisko niej, aby stale widzieć, co się dzieje. Regularnie przeprowadzał potajemne przeglądy techniczne skutera, żeby wszystkie jego mechanizmy funkcjonowały bez zarzutu. W wioskach położonych wzdłuż grzbietu wzgórza zorganizował siatkę obserwatorów kontrolujących poczynania kobiety za każdym razem, gdy wychodziła na popołudniową przechadzkę.

Jego troska się opłaciła. To właśnie on zauważył, że tuż przed tym, jak znad morza nadciągnął porywisty wiatr, kobieta wyszła na spacer. Znalazł ją w rumowisku skalnym, z dłonią przygniecioną pięćdziesięciokilogramowym głazem, i zaniósł nieprzytomną do wioski. Lekarze w Lizbonie zgodnie stwierdzili, że gdyby nie Carlos, Anna Rolfe z pewnością straciłaby swoją słynną lewą dłoń.


Rehabilitacja okazała się długotrwała i nieprzyjemna – dla wszystkich. Przez kilka tygodni lewa dłoń skrzypaczki była unieruchomiona w ciężkim opatrunku z włókna szklanego. Ponieważ w tym czasie nie mogła prowadzić skutera, Carlos musiał pełnić obowiązki kierowcy. Każdego ranka wsiadali do jej białego land-rovera, by udać się do wsi. Podczas tych wypraw kobieta nie odzywała się ani słowem, patrzyła przez okno, zabandażowaną dłoń trzymając na kolanach. Któregoś razu Carlos postanowił rozchmurzyć pasażerkę i włączył Mozarta. Wyciągnęła płytę i cisnęła w przydrożne drzewa. Carlos już nigdy nie popełnił tego samego błędu i nie próbował pocieszać jej muzyką.

Opatrunki stopniowo stawały się coraz mniejsze, aż wreszcie w ogóle przestały być konieczne. Silna opuchlizna zniknęła, a dłoń przybrała normalny kształt. Pozostały tylko blizny. Kobieta robiła, co mogła, aby je ukryć. Nosiła bluzki z długimi rękami, o mankietach wykończonych frędzlami. Podczas zakupów we wsi chowała dłoń pod prawą ręką.

Jej fatalny nastrój jeszcze bardziej się pogłębił, gdy spróbowała ponownie zagrać na skrzypcach. Każdego popołudnia przez kolejnych pięć dni chodziła na piętro do pokoju ćwiczeń, by zagrać coś podstawowego: gamę molową w dwóch oktawach, arpeggio. Ale i to przerastało możliwości jej pokiereszowanej dłoni. Wkrótce po pierwszej próbie rozlegał się wrzask bólu, a potem krzyki po niemiecku. Piątego dnia Carlos przyglądał się z winnicy, jak uniosła nad głowę swoje bezcenne skrzypce Guarneri w zamiarze roztrzaskania ich o podłogę. Zamiast tego jednak opuściła je i przytuliła do piersi, łkając. Tamtego wieczoru, w kawiarni, Carlos opowiedział Manuelowi o scenie, której był świadkiem. Manuel sięgnął po słuchawkę i poprosił telefonistkę o podanie mu numeru firmy European Artistic Management w Londynie.

Dwa dni później we wsi zjawiła się niezbyt liczna delegacja – Angielka Fiona, Amerykanin Gregory oraz ponury Niemiec, Herr Lang. Każdego ranka Gregory zmuszał rekonwalescentkę do kilkugodzinnego, wyczerpującego treningu, który miał pomóc w odzyskaniu siły i sprawności dłoni. Popołudniami Herr Lang stał nad nią w pokoju ćwiczeń i od nowa uczył grać na skrzypcach. W ten sposób powoli odzyskiwała utracone umiejętności, chociaż nawet ogrodnik Carlos nie wątpił, że nie była już takim samym muzykiem jak przed wypadkiem.

W październiku delegacja mogła już odjechać. Kobieta ponownie została sama. Jej dni biegły w takim samym przewidywalnym rytmie jak dawniej, chociaż teraz uważniej prowadziła czerwony skuter i nigdy nie wyszła na spacer po wzgórzu bez wcześniejszego sprawdzenia prognozy pogody.

Potem, w dzień Wszystkich Świętych, znikła. Carlos zwrócił uwagę, że kiedy odjeżdżała land-roverem w stronę Lizbony, miała przy sobie tylko torebkę z czarnej skóry. Nie wzięła skrzypiec. Następnego dnia poszedł do kawiarni i powiedział Manuelowi o tym, co widział. Manuel pokazał mu wzmiankę w “International Herald Tribune”. Ogrodnik nie znał angielskiego, toteż Manuel przetłumaczył tekst.

– Śmierć ojca to potworna tragedia – skomentował Carlos. – Ale morderstwo… To coś znacznie gorszego.

– Fakt – przyznał Manuel i złożył gazetę. – Powinieneś jednak usłyszeć, co się stało z matką tej biednej kobiety.

Carlos właśnie pracował w winnicy, przygotowując drzewka do nadejścia zimy, kiedy powróciła z Zurychu. Zatrzymała się na podjeździe, aby rozpuścić włosy na wietrze wiejącym od morza, a potem znikła w willi. Chwilę później Carlos ujrzał, jak szybko przechodzi obok okna pokoju na pierwszym piętrze. Nie zapaliła światła. Zawsze ćwiczyła po ciemku.

Gdy zaczęła grać, mężczyzna opuścił głowę i powrócił do pracy, rytmicznie tnąc gałązki sekatorem, zgodnie z rytmem uderzeń fal na plaży. Skrzypaczka wybrała jeden z często wykonywanych utworów: mistyczną, porywającą sonatę, zapewne zainspirowaną przez samego diabła. Od czasu wypadku nie potrafiła jednak należycie zagrać tego dzieła. Carlos przygotował się na nieuchronny wybuch… Po pięciu minutach jego sekator zamilkł, a on sam podniósł wzrok ku willi. Muzyka była tak kunsztowna, jakby w domu grali dwaj skrzypkowie, a nie jeden.

Powiało wieczornym chłodem. Delikatna morska mgiełka powoli skradała się po zboczu. Carlos podpalił stos zielska i przykucnął w pobliżu płomieni. Nadchodziła pora trudnych taktów utworu, zdradzieckiej sekwencji coraz niższych nut. Z uśmiechem pomyślał, że to diabelski fragment. Ponownie przygotował się na najgorsze, tego wieczoru jednak wybuchała tylko muzyka, opadając w gwałtownym tempie ku cichej konkluzji pierwszej części.

Na kilka sekund zapadła cisza, a potem zabrzmiała druga część. Carlos spojrzał na wzgórze. Willę oświetlały pomarańczowe promienie zachodzącego słońca. Maria krzątała się na dworze, zamiatając taras. Ogrodnik zdjął kapelusz i uniósł go w powietrze. Zamarł w oczekiwaniu, aż Maria dojrzy jego znak: krzyki lub inne hałasy nie wchodziły w grę, gdy ich chlebodawczyni ćwiczyła. Po chwili Maria odwróciła głowę i znieruchomiała z miotłą w ręku. Carlos wymownie rozłożył ręce: Jak myślisz, Maria, czy tym razem wszystko pójdzie dobrze?. Kobieta splotła dłonie i podniosła wzrok ku niebu: Dzięki Ci, Boże.

Racja, pomyślał Carlos, przypatrując się, jak dym z jego ogniska tańczy na wietrze. Dzięki Ci, Boże. Dzisiaj mamy dobry wieczór. Pogoda nam sprzyja, winnica jest gotowa na nadejście chłodów, a Nasza Panienka ze Wzgórza znowu gra swoją sonatę.


Cztery godziny później Anna Rolfe opuściła skrzypce i ułożyła je w futerale. Natychmiast ogarnął ją osobliwy nastrój – połączenie wyczerpania i niepokoju, które odczuwała po zakończeniu każdej sesji ćwiczeń. Poszła do sypialni i położyła się na chłodnej kołdrze, szeroko rozkładając ręce i nasłuchując własnego oddechu oraz szumu wieczornego wiatru, szemrzącego pod okapem. Opadło ją nie tylko zmęczenie i niejasny lęk, ale także coś, czego nie czuła od bardzo dawna. Podejrzewała, że to satysfakcja. Sonata Tartiniego zawsze należała do jej numerów popisowych, lecz od wypadku podstępne kombinacje i niełatwe podwójne tony przerastały możliwości jej dłoni. Tego wieczoru zagrała utwór wyjątkowo sprawnie, najlepiej w całym okresie rekonwalescencji. Zawsze żywiła przekonanie, że nastrój znajduje odzwierciedlenie w grze. Złość, smutek, niepokój – wszystkie te emocje dochodziły do głosu, gdy dotykała smyczkiem strun skrzypiec. Zastanawiało ją, czemu uczucia uwolnione po śmierci ojca pozwoliły jej ponownie zagrać sonatę Tartiniego.

Nagle ogarnęła ją potrzeba ruchu. Usiadła wyprostowana, ściągnęła mokrą koszulkę i włożyła bawełniany sweter. Przez kilka minut kręciła się bez celu po pokojach, a to włączając lampę, a to opuszczając żaluzje. Gładkie podłogi z terakoty chłodziły jej rozgrzane, bose stopy. Całym sercem uwielbiała to miejsce, jego bielone ściany i wygodne fotele obite płótnem. Zupełnie nie przypominało ono domu na Zurichbergu, gdzie się wychowała. Pokoje były przestronne i widne, a nie małe i ciemne, meble bezpretensjonalne i proste. Tak powinien wyglądać uczciwy dom, dom bez tajemnic. To był jej dom.

W kuchni wzięła duży kieliszek i nalała sobie czerwonego wina. Pochodziło z miejscowych winnic: część mieszanki stanowiły jej winogrona. Po chwili spłynął na nią błogi spokój. Oto mały, wstydliwy sekret świata muzyki klasycznej: alkohol. Pracowała z orkiestrami, których członkowie powracali z przerwy na lunch do tego stopnia odurzeni alkoholem, że chyba tylko cudem udawało się im cokolwiek zagrać. Zajrzała do lodówki. Mało jadła w Zurychu i umierała z głodu. Podsmażyła na oliwie pieczarki i pomidory, dodając do nich trochę miejscowych ziół. Potem wbiła na patelnię trzy rozbełtane jaja i posypała je tartym żółtym serem. Po upiornych przeżyciach w Zurychu ta prosta, domowa czynność zagwarantowała jej niezwykle przyjemne doznania. Przyrządziwszy omlet, usiadła na wysokim stołku przy blacie kuchennym, by spokojnie zjeść kolację i dopić wino.

Dopiero wtedy dostrzegła migoczące światełko na automatycznej sekretarce. Nagrały się cztery wiadomości. Już dawno temu wyłączyła dzwonki we wszystkich telefonach, aby nie przeszkadzały jej, gdy grała. Wsunęła kęs omletu do ust i wcisnęła przycisk odtwarzania.

Pierwszy telefon był z Zurychu. Prawnik jej ojca miał dla niej kolejną porcję dokumentów do podpisania.

“Czy odpowiadałoby pani przesłanie ich błyskawiczną pocztą kurierską prosto do willi?” – chciał wiedzieć prawnik.

Pomyślała, że owszem, odpowiadałoby jej to. Zdecydowała, że zadzwoni do niego rano.

Drugim dzwoniącym okazał się Marco. Kiedyś się zaręczyli, trwały przygotowania do ślubu. Podobnie jak Anna, Marco był utalentowanym solistą, lecz poza granicami Włoch mało kto o nim słyszał. Nie potrafił się pogodzić z faktem, że Anna jest gwiazdą, a on nie. Ukarał ją, idąc do łóżka z połową kobiet w Rzymie. Po rozstaniu z Markiem poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zakocha się w muzyku.

“W gazecie natrafiłem na informację o twoim ojcu, kochanie. Tak mi przykro, najdroższa. Co mam robić? Jak mogę ci pomóc? Przylatuję najbliższym samolotem”.

Tylko nie to. Zadzwoni do Marca rano, zaraz po telefonie do prawnika. Przy odrobinie szczęścia nie zastanie go i nagra stosowną odpowiedź na sekretarce, oszczędzając sobie przykrości rozmowy.

Trzecią wiadomość pozostawiła Fiona Richardson, jedyna osoba, której Anna ufała bez zastrzeżeń. Za każdym razem, gdy Anna miała kłopoty, zjawiała się Fiona, aby skutecznie postawić ją na nogi.

“Anno, jesteś już w domu? Jak tam pogrzeb? Założę się, że koszmarnie. Tak to bywa. Myślałam o Wenecji, może powinnyśmy to przełożyć. Zaccaria zrozumie, twoi wielbiciele także. Od nikogo nie można oczekiwać występów niemal bezpośrednio po czymś takim. Potrzebujesz czasu, aby dojść do siebie, nawet jeśli gardziłaś tym starym sukinsynem. Zadzwoń”.

Anna nie zamierzała przekładać wyjazdu do Wenecji. Zdumiało ją, że Fiona w ogóle wysunęła taką propozycję. Odwołała już dwa recitale; wśród dziennikarzy, dyrygentów i organizatorów koncertów pojawiły się pierwsze oznaki niezadowolenia. Gdyby zrezygnowała z trzeciego występu, szkody stałyby się nieodwracalne. Rano zadzwoni do Fiony, aby wyjaśnić, że za dwa tygodnie jedzie do Wenecji.

Ostatnia wiadomość: ponownie Fiona.

“Jeszcze jedno, Anno. Dwa dni temu do biura wpadł pewien niezwykle sympatyczny dżentelmen z ambasady izraelskiej. Oznajmił, że chciałby się z tobą skontaktować. Podobno dysponuje informacjami na temat śmierci twojego ojca. Sprawiał wrażenie całkowicie nieszkodliwego. Może chcesz wysłuchać, co ma ci do powiedzenia? Zostawił numer telefonu. Masz coś do pisania?”.

Fiona podyktowała numer.


Carlos umieścił w palenisku kominka wiązkę szczap oliwnych. Anna podłożyła ogień pod podpałkę i wyciągnęła się na kanapie, obserwując, jak płomienie liżą drewno. W ich świetle uważnie wpatrywała się w dłoń. Migotliwy blask stwarzał złudzenie, że blizny się poruszają.

Zawsze zakładała, że po śmierci ojca obudzi się w niej wewnętrzny spokój, jak często powtarzają Amerykanie. Perspektywa sieroctwa wydawała się Annie znośniejsza niż alienacja wynikająca z oddalenia. Zapewne znalazłaby spokój, gdyby ojciec zmarł zwykłą śmiercią starca, a nie został zastrzelony w swoim własnym domu.

Zamknęła oczy i przypomniała sobie pogrzeb. Uroczystość zorganizowano w starym kościele Fraumunster na brzegu Limmatu. Żałobnicy wyglądali jak członkowie zjazdu udziałowców.

Miała wrażenie, że przybyła cała finansjera Zurychu: młode gwiazdy i przebojowi urzędnicy z dużych banków i domów maklerskich, a także stara gwardia: przedstawiciele finansowej oligarchii miasta. Ćwierć wieku wcześniej część obecnych miała okazję uczestniczyć w pogrzebie żony zmarłego.

Wysłuchując mów pogrzebowych, Anna uświadomiła sobie, że nienawidzi ojca za to, że został zamordowany. Czuła się tak, jakby uknuł ostatni spisek, aby dołożyć jeszcze więcej bólu do jej i tak niezbyt przyjemnego życia. Prasa z lubością rozpisywała się o tragicznych losach rodziny Rolfe: samobójstwie matki, śmierci brata podczas wyścigu kolarskiego dookoła Szwajcarii, niebezpiecznym zranieniu jej dłoni. “Przeklęta rodzina”, głosił nagłówek w “Neue Zuricher Zeitung”.

Anna Rolfe nie wierzyła w klątwy. Wszystko miało swój powód. Zraniła się w dłoń, bo była na tyle głupia, by pozostać na wzgórzu po tym, gdy niebo zaszło czarnymi burzowymi chmurami. Jej brat zginął dlatego, że z pełną świadomością i wbrew woli ojca wybrał sobie niebezpieczny zawód. A co do matki… Anna nie znała dokładnych przyczyn jej samobójstwa. Tylko ojciec mógł udzielić odpowiedzi na to pytanie. Anna nie miała jednak najmniejszych wątpliwości, że jej matka miała istotne powody, aby odebrać sobie życie. Przecież nie zrobiła tego ze względu na rzekomo ciążącą nad rodziną klątwę.

Morderstwo ojca również nie dowodziło, że nad rodem wisi fatum.

A jednak ktoś go zabił? Dzień przed pogrzebem została gruntownie przesłuchana przez zuryską policję oraz niejakiego Gerhardta Petersona, oficera szwajcarskiej służby bezpieczeństwa. “Czy pani ojciec miał wrogów, panno Rolfe? Czy zna pani kogoś, kto chciałby skrzywdzić pani ojca? Jeśli dysponuje pani informacjami mogącymi pomóc nam w prowadzonym śledztwie, proszę je nam wyjawić już teraz”. Anna wiedziała sporo, lecz nie były to wiadomości nadające się do udostępnienia szwajcarskiej policji. Anna Rolfe nigdy nie mogła się oprzeć wrażeniu, że policja przyczyniała się do pogłębiania jej problemów.

Komu więc mogła zaufać?

“Dwa dni temu do biura wpadł pewien niezwykle sympatyczny dżentelmen z ambasady izraelskiej. Oznajmił, że chciałby się z tobą skontaktować”.

Popatrzyła na numer telefonu podyktowany jej przez Fionę.

“Podobno dysponuje informacjami na temat śmierci twojego ojca”.

Dlaczego jakiś człowiek z Izraela miałby cokolwiek wiedzieć o morderstwie jej ojca? Czy naprawdę chciała wysłuchać tego, co ma jej do powiedzenia? Może lepiej pozostawić wszystko tak, jak jest? Powinna się skoncentrować na muzyce i przygotować do Wenecji. Po raz ostatni zerknęła na numer, zapamiętała go i wrzuciła kartkę do ognia.

Przyjrzała się bliznom na dłoni. Ponownie powtórzyła w myślach, że nad rodziną Rolfe nie ciąży przekleństwo. Wszystko ma swoje przyczyny. Jej matka odebrała sobie życie. Dwadzieścia pięć lat później zamordowano ojca. Dlaczego? Komu mogła zaufać?

“Sprawiał wrażenie całkowicie nieszkodliwego. Może chcesz wysłuchać, co ma ci do powiedzenia?”.

Leżała przez kilka minut, intensywnie rozmyślając. Potem poszła do kuchni, podniosła słuchawkę i wybrała numer.

9

Costa de Prata, Portugalia

Droga do willi Anny Rolfe wiła się po zboczu wzgórza nad Oceanem Atlantyckim. Niekiedy wodę zasłaniały rozłożyste jodły lub szara, granitowa skała. Potem Gabriel pokonywał kolejny zakręt, drzewa się przerzedzały i morze ponownie pokazywało się w całej krasie. Było późne popołudnie, słońce niemal dotykało linii horyzontu, a woda przybrała barwę morelowozłotą. Niedużą plażę zalewały wielkie fale. Opuścił szybę i przyjął swobodną pozycję, wystawiając łokieć na zewnątrz. Chłodne powietrze wpadło do wnętrza pojazdu, wypełniając je zapachem morza.

Zgodnie ze wskazówkami Anny skręcił ku wsi. “W lewo za ruinami mauretańskimi, w dół za starą wytwórnią wina, wzdłuż granicy plantacji winorośli, do lasu”. Najpierw nawierzchnia drogi zmieniła się na żwirową, a potem została już tylko ziemia wysypana sosnowym igliwiem.

Dukt kończył się przy drewnianej bramie. Gabriel otworzył ją na tyle szeroko, by przejechać samochodem. Znalazł się na terenie prywatnym. Potem ujrzał willę w kształcie litery L, z terakotowym dachem i ścianami z jasnego kamienia. Kiedy wyłączył silnik, usłyszał dźwięk skrzypiec Anny Rolfe. Przez chwilę nasłuchiwał, usiłując rozpoznać utwór. Bez powodzenia.

Gdy wysiadł z samochodu, zobaczył, że po zboczu wspina się mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem, skórzanych rękawicach roboczych i z niedopałkiem papierosa w kąciku ust. Otrzepał kurz z rękawic, a potem ściągnął je, uważnie obserwując przybysza.

– To pan jest tym człowiekiem z Izraela, tak?

Gabriel nieznacznie skinął głową.

– Proszę za mną – uśmiechnął się ogrodnik.


Widok z tarasu był godny zapamiętania: zbocze wzgórza, winnica i ocean. Z otwartego okna na pierwszym piętrze, nad głową Gabriela, dobiegała muzyka Anny Rolfe. Nadeszła gosposia: przyniosła kawę oraz stos niemieckojęzycznej prasy sprzed tygodnia i w ciszy oddaliła się w głąb domu. W “Neue Zuricher Zeitung” Gabriel natrafił na reportaż ze śledztwa w sprawie śmierci Rolfego. Obok zamieszczono obszerny tekst poświęcony dokonaniom Anny Rolfe. Pospiesznie przeczytał oba artykuły, potem odłożył gazetę. Nie dowiedział się z niej niczego nowego.

Przed przystąpieniem do renowacji obrazu Gabriel zawsze czytał o jego twórcy wszystko, co się dało. Podobnie uczynił w wypadku Anny Rolfe. Po raz pierwszy wzięła skrzypce do rąk, gdy miała cztery lata, i od razu było jasne, że drzemią w niej ogromne możliwości. Szwajcarski mistrz gry na tym instrumencie, Karl Wehrli, zgodził się ją uczyć – w ten sposób powstały zalążki związku, który trwał aż do śmierci nauczyciela. Gdy Anna skończyła dziesięć lat, Wehrli zażądał wypisania jej ze szkoły, by mogła poświęcić więcej czasu muzyce. Ojciec dziewczynki niechętnie wyraził zgodę. Do willi w Zurychu codziennie na dwie godziny przychodził prywatny nauczyciel, a przez resztę dnia Anna ćwiczyła grę na skrzypcach.

W wieku piętnastu lat wystąpiła na Międzynarodowym Festiwalu Muzycznym w Lucernie, swoim występem elektryzując europejską scenę muzyczną. Następnie zaproponowano jej cykl recitali w Niemczech oraz w Holandii. Rok później zwyciężyła w prestiżowym Konkursie Skrzypcowym im. Jana Sibeliusa w Helsinkach. Otrzymała znaczącą nagrodę pieniężną i skrzypce Guarneri, zaproszenie do uczestnictwa w serii koncertów oraz propozycję kontraktu na nagranie płyty.

Konkurs w Helsinkach zapoczątkował międzynarodową karierę Anny Rolfe. Terminarz skrzypaczki zapełnił się koncertami i sesjami nagraniowymi. Uroda zapewniła jej dodatkową popularność. Zdjęcia artystki zamieszczano na okładkach europejskich pism kobiecych. W Ameryce wystąpiła w jednym z najpopularniejszych programów telewizyjnych.

Po dwudziestu latach bezustannych wyjazdów i nagrań Anna Rolfe miała wypadek, w którym niemal straciła dłoń. Gabriel usiłował sobie wyobrazić, jak by się czuł, gdyby nagle utracił możliwość konserwacji obrazów. Nie spodziewał się zastać skrzypaczki w dobrym nastroju.

Godzinę po przybyciu Gabriela Anna przerwała ćwiczenia. Ciszę wypełniał jedynie rytmiczny stukot metronomu, lecz po chwili zamilkł także i on. Pięć minut później pojawiła się na tarasie, ubrana w wyblakłe, niebieskie dżinsy i perłowoszary bawełniany pulower. Miała wilgotne włosy.

– Anna Rolfe. – Wyciągnęła do niego rękę.

– To dla mnie zaszczyt móc panią poznać.

– Proszę spocząć.


Gdyby Gabriel był portrecistą, zapewne z przyjemnością poświęcałby czas takiej modelce, jak Anna Rolfe. Jej twarz wydawała się doskonała: szeroko rozstawione i symetryczne kości policzkowe, kocie, zielone oczy, pełne wargi i kształtna broda. Była to jednak twarz osoby skomplikowanej: jednocześnie wrażliwa, delikatna, pogardliwa i zdecydowana. Uważny obserwator dostrzegłby w niej nutę smutku. Gabriela natomiast najbardziej zafascynowała jej energia – nieujarzmiona energia, którą zawsze najtrudniej przenieść na płótno. Oczy Anny błyszczały, a jej ręce – chociaż od próby minęło już sporo czasu – wciąż nie mogły się uspokoić. Nieustannie wędrowały po stole, bawiły się zapalniczką, uderzały o szklany blat, wielokrotnie powracając do twarzy, aby przepłoszyć niesubordynowany kosmyk włosów, który opadał na policzek. Nie nosiła biżuterii: ani bransoletki, ani pierścionka, ani naszyjnika.

– Mam nadzieję, że nie czekał pan zbyt długo. Carlos i Maria mają surowo przykazane, aby pod żadnym pozorem nie przeszkadzać mi, gdy ćwiczę.

– Czekałem z przyjemnością. Pani gra była nadzwyczajna.

– Prawdę mówiąc, nie była, ale miło, że pan tak uważa.

– Kilka lat temu miałem okazję podziwiać panią podczas koncertu w Brukseli. Arcydzieła Czajkowskiego, o ile mnie pamięć nie myli. Tamtego wieczoru była pani rewelacyjna.

– Teraz nawet nie myślę o takich utworach. – Potarła blizny na lewej dłoni, zapewne nieświadomie. Położyła rękę na udach i spojrzała na gazetę. – Widzę, że czytał pan o moim ojcu. Zuryska policja najwyraźniej nie zna szczegółów morderstwa, nie sądzi pan?

– Trudno powiedzieć.

– Wie pan coś, o czym nie ma pojęcia szwajcarska policja?

– To także trudno powiedzieć.

– Zanim więc wyjawi mi pan to, co być może sprawia panu mniej trudności, chciałabym najpierw dowiedzieć się czegoś na pański temat. Pozwoli pan?

– Bardzo proszę.

– Kim pan jest?

– W tej sprawie jestem przedstawicielem izraelskiego rządu.

– A jaka to sprawa?

– Śmierć pani ojca.

– Z jakiego powodu izraelski rząd interesuje się śmiercią mojego ojca?

– To ja znalazłem ciało.

– Detektywi z Zurychu utrzymują, że zwłoki odkrył jakiś konserwator dzieł sztuki, zaproszony do renowacji Rafaela.

– To fakt.

– Zatem jest pan konserwatorem?

– Tak.

– A poza tym pracuje pan dla izraelskich władz?

– W tej kwestii.

Gabriel niemal widział, jak umysł Anny intensywnie pracuje nad powiązaniem wszystkich nowych informacji.

– Zechce mi pan wybaczyć, panie Allon, ale właśnie zakończyłam ośmiogodzinne ćwiczenia. Możliwe, że mój mózg nie funkcjonuje wystarczająco sprawnie. Zacznijmy od początku.


Gabriel opowiedział Annie historię, którą Shamron przekazał mu w Zurychu. O tym, że jej ojciec nawiązał kontakt z izraelskim rządem, domagając się spotkania incognito, choć nie wyjawił w jakiej sprawie. O tym, że Gabriel w tym celu przybył do Zurychu, ale na miejscu zastał już zwłoki. Anna Rolfe obojętnie słuchała relacji, lecz jej ręce nerwowo bawiły się włosami.

– A czego pan sobie życzy ode mnie, panie Allon? – spytała, gdy Gabriel zamilkł.

– Chcę wiedzieć, czy pani się domyśla, dlaczego ojciec chciał się z nami spotkać.

– Mój ojciec był bankierem, panie Allon. Szwajcarskim bankierem. Nie miał w zwyczaju dzielić się ze mną swymi sekretami, ani zawodowymi, ani prywatnymi. Czytał pan wzmianki w gazetach, więc doskonale pan wie, że nie byliśmy sobie szczególnie bliscy. Nigdy nie rozmawiał ze mną o pracy.

– Ani razu?

Puściła to pytanie mimo uszu.

– Co to znaczy “z nami”?

– Nie bardzo rozumiem.

– Wspomniał pan, że mój ojciec chciał się widzieć “z nami”. Kogo pan miał na myśli?

– Pracuję dla niedużej agencji związanej z Ministerstwem Obrony.

– Ministerstwem Obrony?

– Zgadza się.

– Więc jest pan szpiegiem?

– Nie, nie jestem szpiegiem.

– Czy to pan zamordował mojego ojca?

– Pani Rolfe, bardzo proszę… Przyjechałem do pani z prośbą o pomoc, a nie po to, żeby bawić się w tego typu gry.

– Proszę zaznaczyć w stenogramie, że oskarżony uchylił się od odpowiedzi.

– Nie zamordowałem pani ojca, ale chciałbym wiedzieć, kto to zrobił. Gdybym wiedział, dlaczego tej rangi finansista nalegał na spotkanie z nami, zapewne poznałbym odpowiedzi na wiele pytań.

Odwróciła twarz ku morzu.

– A więc sądzi pan, że on zginął, bo ktoś nie chciał, aby doszło do rozmowy z panem?

– Wiele na to wskazuje… – Gabriel celowo zawiesił głos. Chciał, aby na moment zapadła cisza. Po chwili spytał: – Wie pani, dlaczego ojciec chciał z nami rozmawiać?

– Chyba się domyślam.

– Powie mi pani?

– To zależy.

– Od czego?

– Od tego, czy zdecyduję się mieszać pana i rząd Izraela w prywatne sprawy mojej rodziny.

– Zapewniam panią, że zachowamy się z największą dyskrecją.

– Mówi pan zupełnie jak szwajcarski bankier, panie Allon. Podejrzewam, że wiele się pan od nich nie różni. – Utkwiła w nim spojrzenie, z którego nie zdołał odczytać jej intencji. – Potrzebuję czasu, aby przemyśleć pana propozycję.

– Rozumiem.

– Na rynku we wsi jest kawiarnia. Jej właściciel ma na imię Manuel. Na piętrze lokalu znajdzie pan pokój do wynajęcia. Nic szczególnego, ale chodzi tylko o jedną noc. Rano poinformuję pana o swojej decyzji.

10

Stuttgart – Zurych

Wczesnym popołudniem następnego dnia pojechali na lotnisko w Lizbonie. Anna Rolfe upierała się przy kupnie biletu pierwszej klasy. Gabriel, korzystający z wyjątkowo skromnych środków Shamrona, musiał się zadowolić klasą turystyczną. Przed odlotem nakłonił swą towarzyszkę, aby pokluczyła przez pewien czas po lotnisku, gdyż chciał mieć pewność, że nikt ich nie śledzi. W pewnym momencie zadyszana kobieta podbiegła do Anny z kartką papieru, prosząc o autograf. Anna spełniła prośbę nieznajomej, uśmiechnęła się i poszła do samolotu. Pięć minut później jej śladem podążył Gabriel. Gdy mijał jej fotel, sączyła szampana. Zajął miejsce w tyle samolotu, w środkowym fotelu dwudziestego trzeciego rzędu. Cały czas bolały go plecy po bezsennej nocy na madejowym łożu u Manuela.

Wciąż dźwięczało mu w uszach ostrzeżenie Gerhardta Petersona, aby już nigdy nie odważył się postawić stopy na ziemi szwajcarskiej. Dlatego też, zamiast bezpośrednio do Zurychu, polecieli najpierw do Stuttgartu. Tam zastosowali podobną taktykę jak w Lizbonie: Anna opuściła pokład pierwsza, a Gabriel powoli poszedł za nią do stanowiska wynajmu samochodów. Skrzypaczka odebrała kluczyki i dokumenty małego mercedesa sedana i pojechała mikrobusem na parking. Gabriel udał się taksówką do pobliskiego hotelu i usiadł w barze w holu. Dwadzieścia minut później wyszedł na zewnątrz: samochód Anny czekał na podjeździe. Przejechała kilka kilometrów, klucząc po ciemnych uliczkach, a następnie zatrzymała się na poboczu i zamieniła miejscami z Gabrielem, który skręcił na autostradę i skierował się na południe. Po jakimś czasie Anna odchyliła oparcie fotela, zwinęła płaszcz jak poduszkę i wsunęła go pod głowę. Do Zurychu pozostało sto sześćdziesiąt kilometrów.

– Podobał mi się ten utwór, który grała pani wczoraj – powiedział Gabriel.

– To sonata Diabelski tryl. Skomponował ją Giuseppe Tartini. Twierdził, że inspiracją do jej powstania był jego sen, w którym przekazał diabłu skrzypce, a ten zagrał sonatę, najpiękniejszą, jaką kiedykolwiek słyszał kompozytor. Podobno ocknął się z gorączką. Musiał posiąść tę kompozycję, dlatego od razu spisał wszystko, co zapamiętał.

– Wierzy pani w takie historie?

– Nie wierzę w diabła, ale doskonale rozumiem potrzebę zawładnięcia utworem. Niemal trzy lata zajęło mi nauczenie się, jak go przyzwoicie grać. Właśnie dzięki niemu wygrałam konkurs Sibeliusa. Później stał się moją wizytówką. Pod względem technicznym to bardzo trudny utwór. Dopiero niedawno do niego wróciłam.

– Zabrzmiał rewelacyjnie.

– Nie dla mnie. Słyszałam jedynie błędy i niedoskonałości.

– Czy dlatego odwołała pani dwa koncerty?

– Nie odwołałam, tylko przełożyłam. – Gabriel wyczuł na sobie jej wzrok. – Widzę, że odrobił pan lekcje.

– Zamierza pani zagrać w najbliższej przyszłości?

– Owszem. Za dziesięć dni daję recital w Wenecji. Tamtejsza publiczność zawsze była dla mnie łaskawa. Dobrze się tam czuję. Zna pan Wenecję?

– Mieszkałem w niej dwa lata.

– Naprawdę? I co pan tam robił?

– Właśnie w Wenecji nauczyłem się renowacji obrazów, w pracowni słynnego konserwatora Umberta Contiego. To jedno z moich ulubionych miast.

– Wiem, co pan czuje. Gdy Wenecja wejdzie komuś w krew, trudno się bez niej obejść. Mam nadzieję, że jej magia korzystnie na mnie podziała.

– Dlaczego przełożyła pani te recitale?

– Bo rana dłoni uniemożliwia mi poprawną grę. Nie chciałam kiepsko wypaść ani też narażać się na komentarze w rodzaju: “Oto Anna Rolfe. Całkiem nieźle gra na skrzypcach jak na osobę, która o mały włos nie straciła dłoni”. Chcę wyjść na scenę jako muzyk, a nie wzbudzająca litość kaleka.

– Rekonwalescencja dobiegła końca?

– Przekonamy się za dziesięć dni. Wiem jednak na pewno, że tym razem się nie wycofam. – Zapaliła papierosa. – Dlaczego usiłował pan opuścić Zurych, nie informując policji o morderstwie mojego ojca?

– Z obawy, że nie uwierzą, iż nie miałem z nim nic wspólnego – wyjaśnił.

– Czy to jedyny powód?

– Jak już pani wie, wysłano mnie do Szwajcarii w sprawach zawodowych.

– O jakim zawodzie pan mówi? Co to za mętna historia z tą agencją, dla której pan pracuje? Tą, która podlega Ministerstwu Obrony.

– Nie pracuję dla niej. Po prostu wyświadczam jej przysługę.

– Ona się jakoś nazywa?

– Oficjalna nazwa to Instytut Koordynacji, lecz większość zatrudnionych w niej osób używa określenia “Biuro”.

– Jest pan szpiegiem, tak?

– Nie, nie jestem szpiegiem.

– Ciekawe czemu nie mam wątpliwości, że mnie pan okłamuje?

– Jestem konserwatorem dzieł sztuki.

– To dlaczego lecieliśmy osobno? Dlaczego zadał pan sobie tyle trudu, aby na lotnisku w Stuttgarcie nikt nas nie zobaczył razem?

– To tylko środki zapobiegawcze. Szwajcarska policja wyraźnie mnie poinformowała, że nie jestem już mile widziany w tym kraju.

– Skąd tak poważne ostrzeżenie?

– Nieco się zirytowali faktem, że uciekłem z miejsca zbrodni.

– A dlaczego pan uciekł z domu mojego ojca?

– Już to pani mówiłem.

– Otóż uciekł pan dlatego, że jest pan szpiegiem i bał się pan iść na policję. Przypatrywałam się panu na lotnisku. Świetnie pan sobie radził.

– Nie jestem szpiegiem.

– Więc kim pan jest? Niech mi pan tylko nie wmawia, że konserwatorem dzieł sztuki, który robi przysługę komuś w jakiejś szemranej agencji zwanej Biurem, bo i tak w to nie uwierzę. Jeśli natychmiast nie wyjawi pan prawdy, równie dobrze możemy zawrócić do Stuttgartu, bo ja nie udzielę panu ani jednej cholernej informacji. Czekam na odpowiedź.

Cisnęła niedopałek przez okno. Słynny temperament Anny Rolfe.


Przybyli do Zurychu po północy. Centrum miasta tonęło we mgle zapomnienia. Bahnhofstrasse była ciemna i wymarła, wokół żywego ducha… Z nieba spadały iskrzące w świetle latarni drobiny marznącego śniegu. Przekroczyli rzekę; Gabriel ostrożnie jechał śliskimi uliczkami Zurichbergu. Ostatnie, czego potrzebował, to zatrzymanie przez policję z powodu pogwałcenia przepisów drogowych.

Zaparkowali przed willą. Anna zajęła się otwieraniem elektronicznych zamków przy bramie i drzwiach wejściowych. Gabriel zauważył, że zmieniono kody.

Przedpokój spowijały ciemności. Anna zamknęła drzwi, zanim włączyła światło. Bez słowa wpuściła swego towarzysza do holu i przeszła obok salonu, w którym Gabriel natrafił na zwłoki jej ojca. Zajrzał do środka. W powietrzu unosił się zapach środków czyszczących. Orientalny dywan zniknął, lecz Rafael wciąż wisiał na ścianie.

Przejmującą ciszę pogłębiał stukot obcasów Anny, przemierzającej gołą posadzkę. Przeszli przez wielką, wytworną jadalnię z olbrzymim stołem z lakierowanego, ciemnego drewna oraz krzesłami o wysokich oparciach, minęli spiżarnię i dużą kuchnię.

Dotarli do schodów. Tym razem Anna nie zapaliła światła. Gabriel podążył za nią na dół, prosto w mrok. Znaleźli się w piwnicy z winami, w której spoczywały zakurzone butelki. Obok był schowek z kamiennym zlewem. Na ścianach wisiały pordzewiałe narzędzia ogrodnicze.

Za kolejną parą drzwi ukazał się pogrążony w mroku korytarz, zakończony jeszcze jednymi drzwiami. Anna otworzyła je: była tam niewielka winda, mogąca pomieścić zaledwie jedną osobę. Mimo to oboje zdołali się do niej wcisnąć. Kabina powoli zjeżdżała coraz niżej. Gabriel poczuł ciepło ciała stojącej przy nim kobiety, a jego nozdrza owiał zapach jej szamponu do włosów oraz francuskich papierosów. Nie wydawała się w najmniejszym stopniu zakłopotana tą krępującą sytuacją. Gabriel usiłował odwrócić wzrok, lecz Anna wpatrywała się w jego oczy z intensywnością pewnego siebie zwierzęcia.

Winda się zatrzymała. Weszli do małego holu z czarnego i białego marmuru. Naprzeciwko windy umieszczono ciężkie, stalowe drzwi, a przy nich, na ścianie, klawiaturę. Obok znajdowało się urządzenie, które przypominało okulary powiększające, jakich używał w swojej pracowni. Gabriel widział już kiedyś coś takiego: był to biometryczny skaner, przeznaczony do badania siatkówki oka każdej osoby, która zamierzała dostać się do pomieszczenia. Jeśli wzór siatkówki odpowiadał schematom zakodowanym w bazie danych, osoba ta mogła wejść. Jeśli nie, rozpętywało się piekło.

Po wprowadzeniu kodu Anna zbliżyła oczy do skanera. Kilka sekund później dobiegł ich trzask odsuwanej zasuwy i wielkie drzwi powoli się otworzyły. Gdy weszli do pomieszczenia, światła zapaliły się automatycznie.


Ogromny pokój, o wymiarach mniej więcej piętnaście metrów na dziesięć, pomalowano na kremowo. Pośrodku, na lśniącym parkiecie, stały dwa ozdobne krzesła obrotowe. Anna podeszła do jednego z nich i skrzyżowała ręce na piersiach. Gabriel przyjrzał się uważnie gołym ścianom.

– Gdzie jesteśmy?

– Mój ojciec miał dwie kolekcje. Jedną oficjalną, którą prezentował światu, i drugą, przechowywaną tutaj. Była przeznaczona wyłącznie dla naszych oczu.

– Jakie obrazy tu wisiały?

– Francuskie z dziewiętnastego i dwudziestego wieku, głównie impresjoniści.

– Ma pani ich katalog?

Skinęła głową.

– Kto jeszcze o niej wiedział?

– Moja matka i mój brat, rzecz jasna, ale oboje już nie żyją.

– Nikt więcej?

– Jeszcze Werner Muller.

– Kim jest Werner Muller?

– Marszandem i głównym doradcą mojego ojca. Nadzorował projektowanie i budowę tego miejsca.

– To Szwajcar?

Ponownie skinęła głową.

– Jest właścicielem dwóch galerii: jednej w Lucernie, a drugiej w Paryżu, nieopodal rue de Rivoli. Tam spędza większość czasu. Napatrzył się pan już?

– Na razie wystarczy.

– Wobec tego pokażę panu coś jeszcze.

Wjechawszy windą na górę, znowu przemaszerowali przez pogrążony w ciemnościach dom, by dotrzeć do pomieszczenia bez okien, wypełnionego mrugającą aparaturą elektroniczną i monitorami podglądowymi. Gabriel mógł zobaczyć najbliższe otoczenie willi z każdej strony: widział ulicę, wejście, ogrody od frontu i z tyłu.

– Kamery przemysłowe to nie wszystko. Każdy centymetr posiadłości jest monitorowany przez wykrywacze ruchu – oświadczyła Anna. – W oknach i drzwiach zainstalowano odpowiednie czujniki oraz alarmy. Ojciec nie zatrudniał pełnoetatowego strażnika, lecz dom i tak był doskonale zabezpieczony. Gdyby zaistniała taka potrzeba, ojciec w parę sekund wezwałby policję.

– Co się stało w noc morderstwa?

– System zawiódł z niewyjaśnionych powodów.

– Dogodny zbieg okoliczności.

Usiadła przed ekranem komputera.

– Pokój w piwnicy znajduje się pod nadzorem osobnego systemu, uruchamianego w chwili otwarcia drzwi zewnętrznych. Urządzenia automatycznie rejestrują czas wejścia do pomieszczenia, a dwie cyfrowe kamery wewnątrz robią zdjęcia w odstępach trzysekundowych.

Przebiegła palcami po klawiaturze.

– O tej godzinie weszliśmy do pokoju: dwunasta czterdzieści dziewięć w nocy. A to my w środku.

Gabriel ponad jej ramieniem spojrzał na monitor – pojawił się ziarnisty obraz dwóch postaci; po chwili znikł, a potem wyświetliła się baza danych.

– To jest wykaz wejść do pokoju, obejmujący ostatnie trzy miesiące. Jak pan widzi, ojciec spędzał tam sporo czasu: wchodził co najmniej raz dziennie, niekiedy dwa. – Dotknęła ekranu palcem wskazującym. – To zapis ostatniej wizyty, niedługo po północy, w dniu jego śmierci. System bezpieczeństwa nie odnotował późniejszych wejść.

– Czy policja podała pani szacunkowy czas popełnienia morderstwa?

– Podobno śmierć nastąpiła około trzeciej nad ranem.

– Zatem można założyć, że ci sami ludzie, którzy zabili pani ojca, zabrali także obrazy, a to wszystko zdarzyło się około trzeciej w nocy, sześć godzin przed moim przybyciem do willi.

– Zgadza się.

Gabriel wyciągnął rękę, wskazując na ostatni zapis.

– Możemy się temu przyjrzeć?


Ekran wypełniły obrazy. Kamera nie obejmowała wszystkich płócien, niemniej Gabriel zobaczył wystarczająco dużo, aby uświadomić sobie wartość i znaczenie kolekcji. Manet, Bonnard, Toulouse-Lautrec, Cezanne, Pissarro, Degas, akt pędzla Renoira, pejzaż z kanałem van Gogha, dwie sceny uliczne Moneta, duży portret kobiety namalowany przez Picassa w okresie niebieskim. Pośrodku pokoju, na krześle z wysokim oparciem i poręczami, siedział starszy pan, po raz ostatni przed śmiercią wpatrujący się w swoją kolekcję.

11

Zurych

Cztery godziny później Gerhardt Peterson siedział w swoim gabinecie wypełnionym jasnymi skandynawskimi meblami, z oknem wychodzącym na ponure podwórze z poczerniałej cegły. Komputer był wyłączony, poranna korespondencja nieruszona, kawa nietknięta, a drzwi wyjątkowo zamknięte na klucz. W popielniczce tkwił żarzący się niedopałek, który powoli zmieniał się w popiół. Peterson nie zwracał na to uwagi. Opuścił wzrok i uważnie przyjrzał się trzem fotografiom leżącym na biurku. Allon i Anna Rolfe opuszczają willę. Allon i Anna Rolfe wsiadają do mercedesa. Allon i Anna Rolfe odjeżdżają. Wreszcie się otrząsnął, jakby po przebudzeniu z nieprzyjemnego letargu, i wsunął fotografie do niszczarki, jedna po drugiej, z satysfakcją patrząc, jak zmieniają się w konfetti. Potem podniósł słuchawkę, szybko wybrał numer i zastygł w oczekiwaniu. Po dwudziestu minutach wszystkie jego spotkania zaplanowane na ten dzień były już odwołane. Wsiadł do mercedesa i popędził wzdłuż wybrzeża Jeziora Zuryskiego ku górskiej rezydencji Herr Gesslera.

12

Korsyka

Stara signadora mieszkała w chylącym się ku ziemi domku, niedaleko kościoła. Powitała Anglika jak zawsze, obdarzając go zatroskanym uśmiechem i kładąc mu dłoń na policzku. Nosiła ciężką, czarną suknię z haftowanym kołnierzem. Jej skóra barwą przypominała mąkę, a siwe, zaczesane do tyłu włosy trzymały się na miejscu dzięki metalowym szpilkom. Anglik pomyślał, że to dziwne, jak z wiekiem zanikają oznaki przynależności etnicznej i narodowościowej. Gdyby nie korsykański język oraz mistyczne, katolickie obrzędy, staruszka mogłaby być jego ciocią Beatrice z Ipswich.

– Zło powróciło, synu – wyszeptała, głaszcząc go po policzku. – Widzę to w twoich oczach. Usiądź. Pomogę ci.

Staruszka zapaliła świecę, a Anglik usadowił się na małym drewnianym stołku. Postawiła przed nim porcelanowy talerz z wodą i miseczkę oleju.

– Trzy krople – nakazała. – Zobaczymy, czy jest się czego bać. Anglik zanurzył palec wskazujący w oleju, a następnie przeniósł go nad talerz i zaczekał, aż trzy krople spadną do wody. Zgodnie z prawami fizyki olej powinien utworzyć jedno oko, lecz zamiast tego rozprysł się na tysiąc drobin i znikł bez śladu. Staruszka westchnęła ciężko i uczyniła znak krzyża. Oto on, niezaprzeczalny dowód na to, że occhju, złe oko, nawiedziło duszę Anglika.

Trzymając go za rękę, odmówiła modlitwę. Po chwili wybuchnęła płaczem, co oznaczało, że occhju przeniosło się z jego ciała na nią. Zamknęła oczy, jakby spała, po czym otworzyła je i zarządziła powtórzenie próby z olejem i wodą. Tym razem tłuszcz zbił się w jedno oko. Egzorcyzm dopomógł, zło zostało usunięte.

– Dziękuję – rzekł i wziął kobietę za rękę. Odwzajemniła uścisk, a potem szybko cofnęła dłoń, jakby mężczyzna miał gorączkę.

– Co się stało? – zaniepokoił się.

– Pozostaniesz w dolinie na dłużej czy wyjeżdżasz?

– Obawiam się, że muszę ruszać w drogę.

– W służbie don Orsatiego?

Anglik skinął głową. Przed starą signadorą nie miał tajemnic.

– Masz talizman?

Rozpiął koszulę. Na rzemyku zwisał koral w kształcie dłoni. Chwyciła go palcami i pogłaskała, jakby chcąc się upewnić, że wciąż kryje w sobie mistyczną moc, zdolną do odpędzenia occhju. Sprawiała wrażenie zadowolonej, lecz wciąż była zatroskana.

– Widzisz coś? – chciał wiedzieć Anglik.

– Widzę mężczyznę.

– Kim on jest?

– Jest taki sam jak ty, ale to heretyk. Powinieneś go unikać. Postąpisz tak, jak powiedziałam?

– Zawsze tak postępuję.

Ucałował jej dłoń i wsunął w garść zwitek franków.

– Za dużo – sprzeciwiła się.

– Zawsze to powtarzasz.

– Bo zawsze dajesz mi za dużo.

Загрузка...