Część druga

13

Rzym

Godzinę po wschodzie słońca przekroczyli granicę Włoch. Gabriel już dawno nie był tak zadowolony, że opuszcza jakieś miejsce. Jechali do Mediolanu. Anna spała. Męczyły ją koszmary, rzucała głową, toczyła prywatne bitwy. Gdy sny w końcu ją opuściły, przebudziła się i szeroko rozwartymi oczyma wpatrywała w Gabriela, jakby zdumiona jego obecnością. Zamknęła oczy, by po chwili znów zmagać się ze zjawami.

W przydrożnej kawiarni zamówili omlety, chleb i kawę z mlekiem. Jedli w zupełnej ciszy, niczym wygłodniali kochankowie. Przed samym Mediolanem po raz ostatni omówili plany. Anna miała polecieć do Lizbony, a Gabriel zatrzymać mercedesa i dojechać nim do Rzymu. Na lotnisku zaparkował samochód przed halą odlotów.

– Zanim się pożegnamy, muszę wiedzieć jeszcze jedno – oświadczył.

– Ciekawi pana, dlaczego nie powiedziałam zuryskiej policji o skradzionych obrazach.

– Otóż to.

– Odpowiedź jest prosta. Nie ufam im. Właśnie z tego powodu do pana zatelefonowałam, a przede wszystkim dlatego pokazałam panu zaginioną kolekcję. – Dotknęła jego ręki. – Nie wierzę szwajcarskiej policji, panie Allon, i panu też to radzę. Czy taka odpowiedź pana satysfakcjonuje?

– Chwilowo.

Wysiadła z samochodu i zniknęła w terminalu. Jej zapach unosił się w kabinie przez resztę poranka, niczym proste pytanie, które bezustannie kołatało w jego głowie. Dlaczego banda zawodowych złodziei dzieł sztuki zadała sobie trud ukradzenia obrazów z piwnicy Rolfego, lecz pozostawiła Rafaela na ścianie salonu?


Rzym pachniał jesienią: gorzką kawą, czosnkiem smażonym na oliwie, palonym drewnem i opadłymi liśćmi. Gabriel zameldował się w niewielkim hotelu na Corso d’Italia, naprzeciwko Villa Borghese. Ze swojego pokoju widział mały dziedziniec z nieczynną fontanną i parasolami kawiarnianego ogródka zwiniętymi na zimę. Wskoczył do łóżka i natychmiast zasnął.

Od dawna nie śnił mu się Wiedeń; coś, co ujrzał w Zurychu, pobudziło jego podświadomość, dlatego w jego snach znowu pojawiło się to miasto. Początek marzeń sennych okazał się taki sam jak zawsze: Gabriel przypina swojego syna pasami do tylnego siedzenia samochodu, nieświadomy, że przymocowuje go do bomby podłożonej przez Palestyńczyka, który poprzysiągł, że zabije Allona. Całuje żonę, po raz ostatni mówi jej dobranoc, odchodzi. Potem wybucha samochód. Gabriel odwraca się i zaczyna biec. W jego śnie dotarcie do samochodu zajmuje mu kilka minut, chociaż to zaledwie parę metrów. Widzi syna, rozerwanego przez bombę na strzępy, na przednim siedzeniu zaś kobietę, poczerniałą od ognia. Teraz jest nią nie Leah, tylko Anna Rolfe.

W końcu się obudził. Pościel była mokra. Spojrzał na zegarek. Spał dwanaście godzin.

Wziął prysznic i ubrał się. Do południa było jeszcze daleko. Puszyste, białe chmury pędziły po błękitnym niebie, a wiatr smagał Corso d’Italia. W nocy przeszła burza: porywiste podmuchy tworzyły drobne, spienione fale w dużych kałużach na chodniku. Udał się na Via Veneto, kupił gazety i przeczytał je przy śniadaniu w kawiarni.

Po godzinie opuścił kawiarnię, wszedł do budki telefonicznej i szybko wybrał numer. Stuk… brzęczenie… stuk…

Wreszcie usłyszał głos, nieco oddalony, z pogłosem.

– Tak?

Gabriel przedstawił się jako Stevens. Powiedział, że chciałby spotkać się z panem Bakerem w Il Drappo, w porze lunchu. Zapadła cisza, rozległo się kolejne stuknięcie, brzęczenie i dźwięk przypominający rozbijaną porcelanę. Po chwili głos powrócił.

– Pan Baker mówi, że lunch w Il Drappo mu odpowiada.

Połączenie zostało przerwane.


Czekał przez dwa dni. Wczesnym rankiem biegał po cichych alejkach Villa Borghese. Potem szedł spacerem do Via Veneto i wstępował na kawę: za barem krzątała się ładna dziewczyna o kasztanowych włosach. Drugiego dnia spostrzegł księdza w czarnej sutannie, którego twarz wydała mu się znajoma. Gabriel bezskutecznie usiłował przypomnieć sobie, skąd zna tego człowieka. Gdy dziewczyna podała mu rachunek, na odwrocie ujrzał jej numer telefonu. Uśmiechnął się przepraszająco i wyszedł, pozostawiając kartkę na barze. Ksiądz został w kawiarni.

Tamtego popołudnia Gabriel przez dłuższy czas sprawdzał, czy nikt go nie śledzi. Wchodził do kościołów, gdzie tak intensywnie wpatrywał się we freski i obrazy nad ołtarzem, że rozbolała go głowa. Czuł niemal fizyczną obecność Umberta Contiego u swego boku. Conti, podobnie jak Ari Shamron, uważał Gabriela za człowieka wyjątkowego talentu i darzył go szczególną sympatią, jak niegdyś Shamron. Niekiedy wpadał do ubogiego pensjonatu Gabriela, by wyciągać go na nocne przechadzki i wspólne podziwianie dzieł sztuki. Opowiadał o obrazach tak, jak niektórzy mężczyźni mówią o kobietach. “Gabriel, spójrz na światło. Zwróć uwagę na technikę, dłonie… Boże, co za dłonie”.

Sąsiadem Gabriela w Wenecji był Palestyńczyk Saeb, chudy intelektualista pisujący agresywne wiersze i płomienne rozprawy, w których przyrównywał Izraelczyków do nazistów. Ogromnie przypominał Gabrielowi Wadala Adel Zwaitera, dowódcę brygad Czarnego Września we Włoszech, którego Gabriel zabił na klatce schodowej budynku przy Piazza Annabaliano w Rzymie.

“- Byłem członkiem jednostki specjalnej, pani Rolfe.

– O jakim charakterze?

– Zajmowaliśmy się działalnością antyterrorystyczną. Tropiliśmy ludzi, którzy dopuszczali się aktów przemocy wobec Izraela.

– Palestyńczyków?

– Owszem, w większości wypadków.

– I co pan robił z tymi terrorystami, gdy ich pan wytropił?

Cisza…

– Panie Allon, proszę mi odpowiedzieć. Co pan robił po wytropieniu terrorystów?”.

Późnym wieczorem Saeb przychodził do jego pokoju, niczym duch Zwaitera, zawsze z butelką taniego czerwonego wina i zapasem francuskich papierosów. Siadywał po turecku na podłodze i raczył Gabriela wykładami o tym, jakie niesprawiedliwości spotykają naród palestyński. “Żydzi! Zachód! Zgniłe arabskie reżimy! Wszyscy oni mają na rękach palestyńską krew!”. Gabriel kiwał głową i częstował się winem Saeba oraz jego papierosami. Niekiedy sam dorzucał kilka słów potępienia dla Izraela. “Państwo nie przetrwa – oświadczył podczas jednego z bardziej pamiętnych przemówień. – W końcu musi upaść, podobnie jak kapitalizm, pod ciężarem własnych, wewnętrznych sprzeczności”. Saeb był tak poruszony, że po stosownej kosmetyce włączył tę myśl do swojego następnego artykułu.

Podczas szkolenia Gabriela Shamron zezwalał Leah tylko na jedną wizytę: raz w miesiącu. Kochali się jak szaleni, a potem ona leżała obok niego na jednoosobowym łóżku, zaklinając go, by wrócił do Tel Awiwu. Podawała się za niemiecką studentkę socjologii z Hamburga, Evę. Gdy do pokoju wkraczał Saeb ze swoim winem i papierosami, w porywających słowach mówiła o grupie Baader-Meinhof oraz OWP. Saeb uznał, że jest czarująca. “Któregoś dnia musisz przyjechać do Palestyny i przyjrzeć się jej na własne oczy”, rzekł. “Tak – odparła Leah. – Któregoś dnia przyjadę”.


Kolacje jadał w skromnej trattorii w pobliżu swojego hotelu. Gdy przyszedł tam drugiego wieczoru, właściciel lokalu potraktował go jak stałego gościa, który od dwudziestu lat sumiennie przychodzi raz w tygodniu. Posadził go przy specjalnym stoliku w pobliżu kuchni i uraczył taką ilością przystawek, że Gabriel błagał o litość. Potem makaron, potem ryba, potem ogromny wybór deserów. Przy kawie wręczył Gabrielowi list.

– Kto to zostawił? – zdziwił się Gabriel.

Właściciel uniósł ręce w typowym dla rzymian geście obojętności.

– Jakiś mężczyzna.

Gabriel przyjrzał się listowi: gładki papier, nieznany charakter pisma, brak podpisu.

“Kościół Santa Maria della Pace. Za godzinę”.


W nocy się ochłodziło, a porywisty wiatr poruszał drzewami Villa Borghese. Gabriel szedł pieszo – po Corso d’Italia i Via Veneto – po czym zatrzymał taksówkę i pojechał nią do Centro Storico* [Centro Storico – najstarsza część miasta.].

Przez dwadzieścia minut kręcił się po wąskich uliczkach i cichych skwerach, aby ostatecznie nabrać pewności, że nikt go nie śledzi. Potem udał się na Piazza Navona. Na placu kłębił się tłum ludzi, którym najwyraźniej nie przeszkadzał chłód. Kawiarnie były pełne. Uliczni artyści sprzedawali tanie obrazy.

Gabriel powoli okrążył plac, od czasu do czasu przystając, aby przyjrzeć się bogato zdobionej fontannie czy wrzucić kilka drobnych monet do kosza ślepca, brzdąkającego na gitarze o czterech strunach. Wyraźnie czuł, że ktoś go śledzi.

Skierował się do kościoła, lecz w pewnej chwili niespodziewanie się odwrócił i ruszył z powrotem. Jego ogon stał w małej grupce ludzi otaczających gitarzystę. Gabriel podszedł bliżej i zatrzymał się obok niego.

– Jesteś czysty – powiedział mężczyzna. – Wejdź do środka.


Kościół był zupełnie pusty. W powietrzu unosił się ciężki zapach palonego wosku i kadzidła. Gabriel minął nawę główną, przystanął przed ołtarzem. Za jego plecami otworzyły się drzwi, ciche wnętrze kościoła wypełnił gwar dobiegający z hałaśliwego placu. Gabriel odwrócił głowę, aby sprawdzić, kto wszedł: zobaczył tylko starszą kobietę, która przyszła się pomodlić.

Chwilę później drzwi otworzyły się ponownie. Teraz stanął w nich mężczyzna w skórzanej kurtce, o bystrych, ciemnych oczach: Rami, osobisty ochroniarz starego. Ukląkł w ławce i uczynił znak krzyża.

Gabriel z trudem stłumił uśmiech, po czym znów zapatrzył się w ołtarz. Drzwi uchyliły się po raz kolejny, i dźwięki ulicy znowu rozbrzmiały w ciszy świątyni. Tym razem Gabriel natychmiast rozpoznał charakterystyczny rytm kroków Ariego Shamrona.

Za moment stali koło siebie. Shamron popatrzył na obraz nad ołtarzem.

– Co jest, Gabriel? – spytał niecierpliwie. Nie potrafił docenić sztuki. Prawdziwe piękno dostrzegał jedynie w doskonale zaplanowanych operacjach lub w zniszczeniu wroga.

– Ciekawym zbiegiem okoliczności te freski wyszły spod pędzla Rafaela. Mistrz rzadko kiedy zajmował się freskami, a jeśli już, to tylko na zamówienie papieży i ich najbliższego otoczenia. Pewien wpływowy finansista, Agostino Chigi, ufundował tę kaplicę, a gdy Rafael przedstawił mu rachunek za obrazy, tak bardzo się oburzył, że poszedł do Michała Anioła z żądaniem wyceny.

– Jak zareagował Michał Anioł?

– Poinformował Chigiego, że sam zażądałby więcej.

– Nie wątpię, że ja bym wziął stronę bankiera. Chodźmy się przejść. Katolickie kościoły źle na mnie wpływają. – Zdobył się na skąpy uśmiech. – To taka zaszłość z czasów dzieciństwa w Polsce.


Spacerowali wokół placu, a czujny Rami podążał ich śladem niczym uosobienie nieczystego sumienia Shamrona. Ręce trzymał w kieszeniach, bacznie się rozglądając. Shamron słuchał uważnie, podczas gdy Gabriel mówił o zaginionej kolekcji.

– Powiadomiła policję?

– Nie.

– Czemu?

Gabriel powtórzył słowa Anny.

– Dlaczego ten starzec miałby ukrywać swoje obrazy?

– Takie wypadki zdarzały się już wcześniej. Być może charakter kolekcji nie pozwalał na wystawienie jej na widok publiczny.

– Sugerujesz, że był złodziejem?

– Niezupełnie. Nie musiał kraść. Niekiedy sprawy są znacznie bardziej skomplikowane. Możliwe, że kolekcja Rolfego nie pochodziła z najczystszych źródeł. W końcu mówimy przecież o Szwajcarii.

– Co masz na myśli?

– Skarbce i podziemia banków szwajcarskich są pełne historycznych łupów, także dzieł sztuki. Niewykluczone, że te obrazy wcale nie należały do Rolfego. Możemy założyć jedno: bez względu na to, kto zabrał płótna, zrobił to z konkretnego powodu. I zostawił Rafaela wartego kilka milionów dolarów.

– Istnieje możliwość odzyskania skradzionych obrazów?

– Przypuszczam, że tak. Zależy, czy zostały już sprzedane.

– Czy takich dzieł można się szybko pozbyć na czarnym rynku?

– Wystawienie ich na sprzedaż wywołałoby ogromne zamieszanie. Ale też możemy mieć do czynienia z kradzieżą na zamówienie.

– Czyli?

– Ktoś komuś zlecił tę robotę.

– Czy śmierć Rolfego była wliczona w cenę?

– Dobre pytanie.

Shamrona nagle ogarnęło zmęczenie. Usiadł na murku okalającym fontannę.

– Coraz gorzej znoszę podróże – wyznał. – Opowiedz mi o Annie Rolfe.

– Gdyby dano mi możliwość wyboru, nigdy nie próbowałbym nawiązać z nią kontaktu. To nieobliczalna, wybuchowa kobieta, a w dodatku pali więcej od ciebie. Za to gra na skrzypcach lepiej niż ktokolwiek, kogo miałem okazję słuchać.

– Dobrze sobie radzisz z takimi ludźmi jak ona. Odmień ją. – Shamron zaniósł się kaszlem tak gwałtownym, że aż nim zatrzęsło. Uspokoił się dopiero po chwili. – Czy ona ma jakieś pojęcie, dlaczego jej ojciec nawiązał z nami kontakt?

– Twierdzi, że nie. Nie byli sobie specjalnie bliscy.

Shamron najwyraźniej poczuł chwilowy przypływ osobistego bólu. Jego własna córka wyniosła się do Nowej Zelandii. Dzwonił do niej raz w miesiącu, a ona do niego nigdy. Dręczyła go obawa, że nie zechce wrócić do domu na jego pogrzeb albo nie odmówi za niego kadiszu. Nie spieszył się z zapaleniem następnego papierosa.

– Masz jeszcze jakiś trop?

– Owszem, jeden.

– Warto nim iść?

– Tak myślę.

– Czego potrzebujesz?

– Funduszy do zorganizowania operacji inwigilacyjnej.

– Gdzie?

– W Paryżu.

– Kto jest obiektem?

14

Rzym

Miniaturowy mikrofon superkardioidalny trzymany przez mężczyznę przebranego za księdza tylko wyglądał jak wieczne pióro. Wyprodukowała go firma elektroniczna w szwajcarskim mieście przemysłowym Zug. Za pomocą tego urządzenia mógł podsłuchiwać rozmowę prowadzoną przez dwóch mężczyzn, powoli krążących wokół Piazza Navona. Drugi mężczyzna, zasiadający w kawiarni po przeciwległej stronie placu, był uzbrojony w identyczny sprzęt. Człowiek w sutannie miał pewność, że dzięki temu nagrywa się większość wypowiedzi niczego nie podejrzewających spacerowiczów.

Potwierdziło się to dwadzieścia minut później, gdy w zaciszu pokoju hotelowego zsynchronizował obie taśmy w odtwarzaczu magnetofonowym i nałożył na uszy słuchawki. Po kilku minutach nagle wcisnął przycisk “stop”, cofnął kasetę i ponownie ją uruchomił.

“- Gdzie?

– W Paryżu.

– Kto jest obiektem?

– Marszand. Nazywa się Werner Muller”.

Stop.

Zadzwonił do Zurychu i przekazał wiadomość swojemu rozmówcy. Potem uraczył się papierosem i małą butelką szampana z minibarku. W ten sposób sam siebie nagrodził za dobrą robotę. W łazience spalił w umywalce kartki z notatnika i spłukał popiół do otworu odpływowego.

15

Paryż

Galeria Mullera mieściła się na rogu pewnej małej uliczki między rue Faubourg St. Honore i Avenue l’Opera. Z jednej strony przylegał do niej sklep sprzedawcy telefonów komórkowych, a z drugiej butik, handlujący wytworną męską bielizną, której nie włożyłby żaden mężczyzna. Na drzwiach galerii widniał napis: “Wstęp wyłącznie po wcześniejszym umówieniu”. Za grubym, kuloodpornym szkłem szyby okiennej wisiały dwa małe, dekoratywne dzieła – martwe natury z kwiatami mniej znanych, osiemnastowiecznych francuskich malarzy. Gabriel nie lubił tego rodzaju płócien. Trzykrotnie podejmował się odnawiania obrazów z tamtego okresu i zawsze ogarniało go wówczas wyjątkowe znużenie. Na swój punkt obserwacyjny Gabriel wybrał niewielki Hotel Laurens, położony pięćdziesiąt metrów od galerii, po przeciwnej stronie ulicy. Zameldował się tam jako Heinrich Kiever; ulokowano go w małym pokoju na strychu, przesiąkniętym zapachem rozlanego koniaku i zatęchłego dymu papierosowego. Recepcjonistę poinformował, że jest niemieckim scenarzystą i że przyjechał do Paryża po to, aby popracować nad scenariuszem do filmu, którego akcja toczy się we Francji podczas wojny. Będzie pracował do późna w swoim pokoju i nie życzy sobie, by ktokolwiek mu przeszkadzał. Pił alkohol w hotelowym barze i chamsko dostawiał się do kelnerki. Krzyczał na sprzątaczki, gdy usiłowały zaprowadzić ład w jego pokoju. Wrzeszczał na chłopców hotelowych, gdy nie dość szybko przynosili mu kawę. W krótkim czasie w całym hotelu mówiło się o zwariowanym boche* [Boche (fr.) – Szwab.] ze strychu.

Jadąc do Paryża, Gabriel zatrzymał się na lotnisku w Nicei, zwrócił mercedesa i wynajął renault. Agentem w firmie, która wypożyczyła mu samochód, był Żyd z Prowansji o imieniu Henri. Jego rodzina przetrwała francuski holocaust. Zgodnie z nazewnictwem Biura, Henri to sayan, ochotniczy pomocnik. Na całym świecie żyło tysiące sayanim – bankierów gotowych zapewnić agentom terenowym Biura wsparcie finansowe, urzędników hotelowych udostępniających noclegi, lekarzy udzielających dyskretnej pomocy w wypadku odniesienia ran lub choroby. Jeśli chodzi o Henriego, zrezygnował ze standardowej procedury i wynajął Gabrielowi samochód w taki sposób, żeby nie pozostawić żadnego śladu w dokumentach.

Niedługo po przyjeździe do Paryża Gabriel niechętnie nawiązał kontakt z szefem miejscowej komórki, Uzim Navotem. Navot miał jasnorude włosy i pokaźną sylwetkę zapaśnika. Należał do grupy zdeklarowanych popleczników Shamrona i był zazdrosny o uczucia, które stary żywił wobec Gabriela. W rezultacie nienawidził go tak, jak drugi syn nienawidzi starszego brata, i przy każdej sposobności utrudniał Gabrielowi życie. Ich spotkanie na ławce przy fontannie w ogrodach Tuileries przebiegło w chłodnej i oficjalnej atmosferze. Zachowywali się jak dwaj wrodzy sobie generałowie, negocjujący warunki zawieszenia broni. Navot jasno dał do zrozumienia, że jego zdaniem komórka w Paryżu poradziłaby sobie z prostą inwigilacją także bez pomocy wielkiego Gabriela Allona. Poza tym zupełnie nie przypadło mu do gustu, że Shamron nie chce go poinformować, dlaczego paryski marszand znalazł się w centrum zainteresowania Biura. Gabriel ze stoickim spokojem wysłuchiwał cichych żalów Navota, rzucając gołębiom kawałki bagietki i od czasu do czasu kiwając współczująco głową. Gdy dwadzieścia minut później Navot oddalił się żwirową ścieżką, Gabriel miał już załatwione wszystko, czego potrzebował: obserwatorów, radia o bezpiecznych częstotliwościach, samochody, urządzenia podsłuchowe oraz pistolet Beretta kalibru.5,56 milimetra.

Obserwowali go przez dwa dni. Zajęcie nie należało do szczególnie trudnych. Muller nie zachowywał się jak przestępca, o ile w ogóle nim był. Każdego ranka za piętnaście dziesiąta przyjeżdżał do galerii i o dziesiątej był gotów do przyjmowania klientów. O wpół do drugiej zamykał swój salon i maszerował zawsze do tej samej restauracji przy rue de Rivoli, po drodze zatrzymując się zawsze przy tym samym kiosku, aby kupić gazety.

Pierwszego dnia obserwował go pewien prosty i bezpośredni w obejściu wywiadowca o imieniu Oded. Następnego dnia obowiązki śledczego przejął chudy i wysoki chłopak, Mordecai, który mimo chłodu zasiadł przy stoliku na dworze. Po lunchu podążył za Mullerem z powrotem do galerii, a potem skierował się do pokoju hotelowego Gabriela, by złożyć sprawozdanie.

– Powiedz mi, Mordecai, co on dzisiaj jadł na lunch? – spytał Gabriel.

Obserwator z dezaprobatą ściągnął brwi.

– Owoce morza. Ogromny półmisek. Zjadł cały.

– A co ty zamówiłeś, Mordecai?

– Jajka i frytki.

– Smakowały ci?

– Owszem.

Wieczorami Muller zachowywał się równie rutynowo i przewidywalnie. Z galerii wychodził o wpół do siódmej, a wcześniej wystawiał na chodnik ciemnozieloną plastikową torbę z odpadkami, którą nocą zabierali śmieciarze. Następnie szedł wolnym krokiem w tłumie ludzi przemierzających Pola Elizejskie i docierał do Fouqueta. Pierwszego wieczoru Oded zabrał śmieci sprzed galerii i zaniósł je do pokoju Gabriela, a Mordecai ruszył za marszandem do Fouqueta. Następnego wieczoru wywiadowcy zamienili się rolami. Kiedy Muller sączył szampana w towarzystwie filmowców i pisarzy, Gabriel przetrząsał jego śmieci. Okazały się równie zwyczajne, jak obyczaje Mullera: kopie rozmaitych tekstów w sześciu językach, nieistotna poczta, niedopałki papierosów, brudne chustki i fusy od kawy.

Opuściwszy Fouqueta, Muller spacerował cichymi, bocznymi uliczkami ósmego arrondissement* [Arrondissement (fr.) – dzielnica.], zjadał lekką kolację w bistro i szedł do domu. Po dwóch wieczorach Oded zaprotestował:

– Może to tylko szwajcarski marszand, który nie sprzedaje zbyt wielu obrazów. Niewykluczone, że marnuje pan swój i nasz czas.

Gabriel pozostał jednak niewzruszony na protesty Odeda. Krótko po północy z okna pokoju w Hotel Laurens zauważył, jak nieoznaczona furgonetka wjeżdża na chodnik przed galerią. Zdarzenia potoczyły się z szybkością i precyzją opracowanego przez choreografa tańca. Z samochodu wysiadło dwóch mężczyzn. Dwadzieścia sekund później włamali się do galerii, blokując urządzenia alarmowe. Robota wewnątrz zajęła im niecałą minutę. W mgnieniu oka wskoczyli z powrotem do furgonetki. Kierowca dwukrotnie mrugnął światłami i samochód odjechał.

Gabriel odwrócił się od okna, podszedł do telefonu i zadzwonił do galerii. Po pięciu dzwonkach włączyła się automatyczna sekretarka. Położył słuchawkę na stole obok aparatu i podkręcił dźwięk w małym, przenośnym radiu. Kilka sekund później usłyszał nagrany na sekretarce głos Wernera Mullera informującego, że galeria ponownie będzie otwarta od dziesiątej następnego dnia: “Proszę zadzwonić w celu umówienia się na spotkanie”.

Zamontowaną w galerii Mullera pluskwę pracownicy Biura nazywali “szkiełkiem”. Ukryto ją w instalacji elektronicznej aparatu, co umożliwiło kontrolowanie zarówno rozmów telefonicznych, jak i prowadzonych w pomieszczeniu. Podsłuch – czerpiący energię elektryczną z telefonu – nie potrzebował dodatkowej baterii i mógł funkcjonować przez nieograniczenie długi czas.

Nazajutrz rano do Mullera nie zawitali potencjalni kupcy, nikt też nie zadzwonił. Marszand telefonował dwukrotnie: do Lyonu, aby dowiedzieć się, czy pewien obraz jest na sprzedaż, a także do gospodarza budynku, żeby poskarżyć się na stan rur w swoim mieszkaniu.

W południe wysłuchał wiadomości radiowych. Zjadł lunch w tej samej restauracji i o tej samej porze, co zawsze, a do galerii wrócił po południu. O piątej zadzwonił telefon: kobieta mówiąca po angielsku ze skandynawskim akcentem poszukiwała szkiców Picassa – ewentualnie jakichkolwiek jego dzieł – a Muller okazał się na tyle życzliwy, by przekazać jej nazwiska i adresy dwóch swoich konkurentów, u których mogło jej dopisać szczęście.

O szóstej Gabriel postanowił zadzwonić do galerii. Potoczystą francuszczyzną spytał Herr Mullera, czy ma na sprzedaż jakieś martwe natury z kwiatami Cezanne’a.

Muller odchrząknął.

– Niestety, monsieur. Nie dysponuję żadnymi obrazami Cezanne’a.

– To dziwne. Z wiarygodnego źródła otrzymałem informację, że ma pan kilka płócien Cezanne’a.

– Pańskie wiarygodne źródło się myliło. Bonsoir, monsieur.

Marszand odłożył słuchawkę. Gabriel podszedł do stojącego przy oknie Odeda. Po chwili Muller wyszedł na dwór i rozejrzał się dookoła.

– Widziałeś, Oded?

– Niewątpliwie poważnie się zdenerwował.

– Nadal uważasz, że to zwykły marszand, który nie sprzedaje zbyt wielu obrazów?

– Wygląda niezbyt uczciwie, ale dlaczego zaraz wyprowadzać go z równowagi takimi telefonami?

W odpowiedzi Gabriel się uśmiechnął. Shamron nazywał taką taktykę wkładaniem komuś kamyka do buta. Początkowo jest to tylko irytujące, lecz w krótkim czasie powstaje otwarta rana. Jeśli kamyk pozostanie na miejscu odpowiednio długo, but w końcu wypełni się krwią.

Pięć minut później Werner Muller zamknął galerię na noc. Zamiast zostawić torbę ze śmieciami na starym miejscu, rzucił ją na chodnik przed butikiem. Gdy ruszał do Fouqueta, kilka razy obejrzał się przez ramię. Nie zauważył sylwetki Mordecaia, idącego w ślad za nim po przeciwnej stronie ulicy. Gabriel uznał, że rana Mullera właśnie się otworzyła. Wkrótce w bucie zachlupocze krew.

– Oded, przynieś mi jego śmieci.


Weekend Mullera był tak samo przewidywalny, jak dni robocze. Marszand miał psa, który bez przerwy szczekał. Oded, prowadzący nasłuch z furgonetki zaparkowanej za rogiem, cierpiał na chroniczny ból głowy. Spytał Gabriela, czy mógłby pożyczyć berettę, żeby zastrzelić psa i mieć wreszcie spokój. Gdy Muller wychodził z psem na spacer wzdłuż rzeki, Oded błagał o pozwolenie wrzucenia bestii do wody.

Monotonia została zakłócona w sobotni wieczór, kiedy u Wernera zjawiła się luksusowa dziwka, niejaka Veronique. Spoliczkowała go. On krzyknął i nazwał ją “mamą”. Pies zaczął szczekać jak oszalały. Po dwóch godzinach Oded, który – jak sam twierdził – niejedno w życiu widział, musiał wyjść z furgonetki, aby zaczerpnąć świeżego powietrza i napić się czegoś w piwiarni naprzeciwko. “Dymanie stulecia – wyjaśnił potem Gabrielowi.

– Kliniczny przypadek deprawacji. Na Bulwarze Króla Saula będą tego musieli posłuchać specjaliści od zboczeńców”.

Nikt nie ucieszył się z nadejścia szarego poniedziałkowego świtu tak bardzo, jak Oded. Muller stoczył ostatnią kłótnię z psem, a następnie zatrzasnął drzwi do mieszkania i wyszedł na ulicę. Oded przyglądał mu się zza przyciemnionej szyby furgonetki z wyrazem nienawiści na twarzy. Potem połączył się z Gabrielem w Hotel Laurens.

– Zdaje się, że Romeo idzie do galerii. Od teraz ty go masz na głowie.

Chwilę później pies wznowił koncert. Szczeknął kilka razy, jakby strzelał z broni snajperskiej, a następnie otworzył ogień zaporowy, angażując w to wszystkie siły. Oded ściągnął słuchawki i ukrył twarz w dłoniach.

16

Paryż

Anglik, podobnie jak Gabriel Allon, przybył do Paryża przez Lazurowe Wybrzeże; miał za sobą nocny rejs promem z korsykańskiego portu Calvi do Nicei. Zbiegiem okoliczności także wynajął samochód w Nicei, choć nie na lotnisku, tylko na Bulwarze Victora Hugo, kilka przecznic od morza. Trafił mu się ford fiesta, który podczas jazdy fatalnie ściągał w prawo: kierowanie nim okazało się więc nie lada wyzwaniem.

O godzinę drogi od Paryża zjechał do przydrożnej kawiarni ze stacją benzynową i udał się do męskiej toalety. Tam zmienił ubranie, zastępując bawełniane spodnie i wełniany sweter czarnym garniturem z błyszczącego materiału. Ciemnobrązowe włosy ufarbował na platynowo i wsunął na nos okulary z różowymi szkłami. Gdy skończył, zupełnie nie poznał mężczyzny w lustrze. Wyjął z torby kanadyjski paszport i przyjrzał się zdjęciu: Claude Devereaux, dwa lata przed śmiercią. Wsunął dokument do kieszeni marynarki.

Zmierzchało, gdy dotarł na przedmieścia. Ciężkie chmury zawisły nisko, skraplając miasto słabym deszczem. Pojechał do piątego arrondissement, gdzie zatrzymał się w małym hotelu przy rue St. Jacques. W pokoju uciął sobie krótką drzemkę, po czym zszedł na dół i zostawił w recepcji klucz, przy okazji zgarniając plik turystycznych map i broszur. Z głupim uśmiechem popatrzył na recepcjonistę, jakby chciał powiedzieć: “Mój pierwszy raz w Paryżu”.

Na zewnątrz rozpadało się na dobre. Anglik cisnął mapy i broszury do kosza na śmieci i ruszył w stronę Sekwany.

O dziewiątej skrył się pod ociekającym wodą platanem na Quai d’Orleans i czekał na Pascala Debrego.

W pobliżu powoli przepłynęła barka, z rozjaśnionymi ciepłym światłem sterówką i kabiną. Tuż przy brzegu trzech mężczyzn, popijających wino z butelki, wędkowało nielegalnie w blasku ulicznej latarni. Podwinął rękaw marynarki i spojrzał na podświetlaną tarczę zegarka. Kilka minut po północy. Gdzie do cholery jest Debre? Deszcz się nasilił: rzęsiste krople chlupotały o kamienne nabrzeże. Anglik dotknął włosów: platynowy kolor zaczynał spływać.

Pięć minut później usłyszał kroki. Odwrócił się. W jego kierunku zmierzał mężczyzna w poliestrowych spodniach, tanich butach i sięgającej do pasa skórzanej kurtce, całej błyszczącej od deszczu. Zatrzymał się przy Angliku pod platanem i wyciągnął rękę. W jego dłoni brakowało dwóch palców: małego i serdecznego.

– Jak na taką noc wybrałeś cholernie kiepskie miejsce na spotkanie, Pascal. Gdzie u licha podziewałeś się tak długo?

– Nie wybierałem lokalizacji, kierując się względami estetycznymi, przyjacielu. – Mówił z prowincjonalnym akcentem o południowym zaśpiewie. Ocalałymi palcami pokazał na trzech mężczyzn przy brzegu. – Widzisz tych chłopaków? Pracują dla mnie. A zauważyłeś barkę, która przed chwilą tędy płynęła? Sterował nią mój człowiek. Upewnialiśmy się, czy nikt cię nie śledzi.

Debre wsunął ręce do kieszeni. Anglik przyjrzał się mu uważnie.

– Gdzie towar?

– W magazynie.

– Miałeś go przynieść tutaj.

– Paryska policja przez całą noc przeprowadza kontrole drogowe. Podobno chodzi o zagrożenie atakiem bombowym. Szukają jednego z ugrupowań arabskich. Chyba algierskiego. Przynoszenie jej tutaj nie byłoby bezpieczne.

Anglik nie zauważył żadnych patroli drogowych.

– Skoro policja może mnie zatrzymać na ulicy, w jaki sposób mam przetransportować towar z powrotem do miasta?

– To już twój problem, przyjacielu.

– Gdzie jest magazyn?

– W dokach, parę kilometrów w dół rzeki. – Ruchem głowy wskazał dzielnicę łacińską. – Mam samochód.

Anglikowi nie podobała się zmiana planów, ale nie miał wyboru. Skinął głową i podążył za Debrem na górę, po kamiennych schodkach, a potem przez Pont St. Louis.

Ich oczom ukazała się skąpana w sztucznym świetle Notre Dame. Debre popatrzył na włosy Anglika i skrzywił usta z typowo galijską dezaprobatą.

– Wyglądasz niedorzecznie, ale muszę przyznać, że dobrze się zamaskowałeś. Mało brakowało i nie poznałbym cię.

– O to chodziło.

– Niezłe ciuchy. Bardzo modne. Powinieneś uważać, dokąd idziesz w takim stroju. Niektórzy chłopcy mogliby wyciągnąć błędne wnioski na twój temat.

– Gdzie ten cholerny samochód?

– Cierpliwości, przyjacielu.

Stał na Quai de Montebello z włączonym silnikiem. Za kierownicą siedział wielki mężczyzna i palił papierosa.

– Usiądź z przodu – zaproponował Debre. – Będzie ci wygodniej.

– Prawdę mówiąc, wolę z tyłu. A jeśli jeszcze raz zachęcisz mnie, abym usiadł z przodu, uznam, że zastawiłeś na mnie pułapkę. Wierz mi, Pascal: w najmniejszym stopniu nie chciałbyś, żebym czuł zagrożenie.

– Rób, jak chcesz. Możesz siedzieć z tyłu, jeśli masz ochotę. Starałem się tylko okazać uprzejmość. Jezu Chryste!


Jechali przez dwadzieścia minut. Wycieraczki pracowały intensywnie, ogrzewanie głośno szumiało. Światła centrum Paryża powoli znikały… Znaleźli się w ponurej dzielnicy przemysłowej; mrok rozpraszała żółtawa poświata latarni sodowych. Debre śpiewał do amerykańskiej muzyki, którą właśnie nadawano przez radio. Anglika bolała głowa. Opuścił szybę – wilgotne powietrze owiało mu policzek.

Żałował, że Debre nie siedzi cicho. Anglik wszystko o nim wiedział. Pascal Debre nie potrafił zrealizować swoich ambicji życiowych. Pragnął być skrytobójcą, podobnie jak Anglik, lecz zawalił ważną robotę przy eliminowaniu członka konkurencyjnego gangu. Błąd kosztował go utratę dwóch palców i poważnie zaszkodził karierze. Zdegradowano go do poziomu zwykłego bandyty, odpowiedzialnego za wymuszenia. Znany był z prymitywnych, lecz skutecznych pogróżek: “Dajesz nam forsę albo puszczamy z dymem ten twój interes. Jak spróbujesz zawiadomić policję, zgwałcimy ci córkę, a później potniemy na sto kawałków”.

Przejechali przez bramę w ogrodzeniu z siatki drucianej, prosto do okopconego sadzą magazynu. Powietrze było ciężkie od smrodu oleju i rzeki. Debre poszedł przodem do niewielkiego biura i zapalił światło. Chwilę później wyłonił się stamtąd z dużą walizką, którą trzymał w zdrowej ręce.

Położył bagaż na masce samochodu i odblokował zamki.

– To proste urządzenie – tłumaczył. – Tu jest zegar. Możesz go nastawić na minutę, godzinę, tydzień. Na kiedy chcesz. Tutaj masz detonator, a tu mały ładunek wybuchowy. W zbiornikach znajduje się benzyna. Walizka jest czysta jak łza. Nawet jeśli jakiś element przetrwa ogień – co mało prawdopodobne – nie ma możliwości, aby policja doszła jego śladem do ciebie lub do nas.

Debre zamknął wieko. Anglik wyciągnął kopertę z frankami i rzucił ją na samochód obok walizki. Już sięgał po bombę, lecz Debre powstrzymał go, kładąc mu na ręce okaleczoną dłoń.

– Przykro mi, przyjacielu, ale cena wzrosła.

– Czemu?

– Nieprzewidywalne fluktuacje rynkowe. – Debre wyjął pistolet i wycelował go w klatkę piersiową swego rozmówcy. Kierowca momentalnie znalazł się za plecami Anglika, który nie miał wątpliwości, że drugi napastnik również ma broń. – Dobrze wiesz, jak to bywa, przyjacielu.

– Szczerze mówiąc, nie. Może mi wyjaśnisz?

– Po naszej rozmowie zacząłem myśleć.

– Pierwszy raz jest zawsze najtrudniejszy.

– Stul pieprzoną jadaczkę!

– Wybacz, Pascal, że ci przerywam. Kontynuuj.

– Zadałem sobie proste pytanie. Dlaczego taki człowiek jak ty, przyjacielu, potrzebuje takiego urządzenia? Przecież zawsze zabija nożem. Może niekiedy pistoletem, ale zwykle nożem. Potem mnie olśniło. Potrzebuje takiej walizki, bo tego zażądali jego pracodawcy. Jeśli podniosę cenę, będzie mu wszystko jedno, bo i tak obarczy kosztami zleceniodawcę.

– Ile chcesz?

– Dwieście.

– Umówiliśmy się na sto.

– Warunki umowy się zmieniły.

– A jeśli odmówię?

– To będziesz musiał szukać towaru gdzie indziej. Tylko pamiętaj, że mogę ulec pokusie i zadzwonić do naszego przyjaciela z policji. Wiesz, jednego z tych, których zaopatrujemy w wino i dziwki. Niewykluczone, że ten przyjaciel dowie się ode mnie, że jesteś w mieście w sprawach zawodowych.

– Niech będzie. Zapłacę ci tyle, ile żądasz, ale po robocie wykonam anonimowy telefon na paryską policję i wyjaśnię, od kogo dostałem urządzenie. Dzięki twojej głupocie będę im mógł powiedzieć nawet to, gdzie mi je przekazano. Funkcjonariusze złożą ci wizytę, aresztują cię, a twoi szefowie pozbawią reszty palców.

Debre zrobił się nerwowy. Miał rozbiegany wzrok, niespokojnie oblizywał wargi, a pistolet w jego lewej ręce zaczął dygotać.

Dotychczas na jego groźby ludzie zwykle reagowali strachem. Nieczęsto zdarzało mu się spotkać z kimś pokroju Anglika.

– Dobra, wygrałeś – zdecydował. – Wracamy do pierwotnej ceny. Sto tysięcy franków. Bierz ten złom i zjeżdżaj stąd.

Anglik postanowił pójść za ciosem.

– Jak mam wrócić do Paryża?

– Twój problem.

– To długa trasa. Taksówka będzie sporo kosztowała. – Wyciągnął rękę i podniósł kopertę. – Pewnie koło stu tysięcy franków.

– Co ty do cholery wymyślasz?

– Zabieram walizkę i pieniądze. Jeśli spróbujesz mnie zatrzymać, powiem policji o tym magazynie. Wierz mi, że tym razem twój szef w Marsylii nie poprzestanie na twojej dłoni.

Debre uniósł pistolet. Anglik doszedł do wniosku, że ta zabawa trwa zbyt długo. Pora na finał. Szybkim jak błyskawica ruchem chwycił Debrego za rękę i gwałtownie ją wykręcił, łamiąc w kilku miejscach. Francuz ryknął z bólu, a jego broń z łoskotem upadła na podłogę.

Kolejny ruch należał do kompana Debrego. Anglik uznał, że tamten nie użyje pistoletu, aby nie zranić kumpla, i dlatego będzie usiłował obezwładnić go ciosem w tył głowy. Schylił się, uderzenie trafiło w powietrze, a on złapał pistolet Debrego i strzelił dwa razy. Obie kule przeszyły klatkę piersiową napastnika. Wielki mężczyzna runął na podłogę, a spomiędzy jego palców trysnęła krew. Anglik jeszcze dwukrotnie wypalił prosto w czaszkę dogorywającego bandyty.

Pokonany Debre, wsparty o maskę samochodu, trzymał się za rękę.

– Zabieraj pieprzoną forsę! Zabieraj walizkę! I wynoś się!

– Nie powinieneś był próbować mnie wykiwać, Pascal.

– Racja. Bierz wszystko i zjeżdżaj.

– Miałeś rację w jednej sprawie – przyznał Anglik. Ciężki, wojskowy nóż z karbowanym ostrzem wysunął się z pochwy ukrytej w rękawie i znalazł w dłoni zabójcy. Chwilę później blady jak papier Pascal Debre leżał na ziemi obok kumpla, a z jego rozciętego niemal do kręgosłupa gardła sączyła się krew.


Kluczyki do samochodu Debrego wciąż tkwiły w stacyjce. Wyciągnął je i otworzył bagażnik. W środku była druga bomba, taka sama jak pierwsza. Podejrzewał, że Francuz zaplanował kolejną transakcję na późniejszą godzinę. No cóż, zapewne ocalił czyjś sklep. Zamknął walizkę i delikatnie opuścił klapę bagażnika.

Podłogę pokrywały krwawe plamy. Anglik obszedł zwłoki i stanął przy masce samochodu. Otworzył walizkę i nastawił zegar na trzy minuty. Potem przymknął wieko i umieścił walizkę między trupami. Szybko przeszedł przez magazyn i uchylił bramę, po czym podbiegł z powrotem do samochodu i usiadł za kierownicą. Kiedy przekręcił kluczyk, silnik zakrztusił się i zamilkł. Boże, tylko nie to, pomyślał Anglik. Zemsta Pascala. Przekręcił ponownie. Tym razem silnik głośno zaskoczył.

Błyskawicznie ruszył przed siebie. Gdy bomba eksplodowała, gwałtowny błysk w lusterku wstecznym na chwilę go oślepił. Jechał drogą wzdłuż rzeki, a purpurowe plamy jeszcze przez pewien czas migotały mu przed oczami.

Dziesięć minut później zaparkował w pobliżu stacji metra, tuż za zakazem zatrzymywania się. Wyjął z bagażnika walizkę i wrzucił kluczyki do kosza na śmieci, a następnie zszedł po schodach na peron i wskoczył do pociągu.

Pomyślał o starej signadorze w swojej wiosce na Korsyce. Ostrzegła go przed tajemniczym mężczyzną, którego powinien unikać. Zastanawiał się, czy chodziło jej o Pascala Debre.

Wysiadł na stacji Luxembourg i wrócił do hotelu przy rue St. Jacques. W pokoju zorientował się, że po drodze nie widział ani jednego policjanta. Debre ewidentnie kłamał w sprawie kontroli drogowych.

17

Paryż

Gabriel uznał, że najwyższy czas porozmawiać z Mullerem. Następnego ranka zatelefonował do galerii.

– Muller. Bonjour.

– Mówi pan po niemiecku?

– Ja.

Gabriel przeszedł z francuskiego na niemiecki.

– W sobotę widziałem na wystawie pana galerii pewien interesujący obraz.

– Który ma pan na myśli?

– Martwa natura z kwiatami Jeana-Georges’a Hirna.

– Urocza, nieprawdaż?

– W rzeczy samej. Zastanawiałem się, czy jeszcze dzisiaj mógłbym obejrzeć ją z bliska.

– Niestety, dzisiaj jestem dość zajęty.

– Naprawdę?

Przez ostatnie trzy doby Gabriel uważnie śledził wszystkie rozmowy telefoniczne prowadzone w galerii i nie miał cienia wątpliwości, że Muller dysponuje mnóstwem czasu.

– Pozwoli pan, że zerknę do kalendarza spotkań. Może pan na chwilę uzbroić się w cierpliwość?

– Oczywiście.

– Hmm… Okazuje się, że ktoś nagle odwołał spotkanie zaplanowane na dzisiejsze popołudnie.

– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności.

– Kiedy mógłby się pan zjawić?

– Prawdę mówiąc, jestem nieopodal. Mogę przyjechać w niecały kwadrans.

– Wyśmienicie. Pana godność?

– Ulbricht.

– Zatem do zobaczenia, panie Ulbricht.

Gabriel szybko się spakował, wsunął berettę za pasek spodni i po raz ostatni rozejrzał po pokoju, aby się upewnić, że nie został po nim żaden ślad. Przed wyjściem popatrzył przez okno na galerię. Jakiś mężczyzna właśnie naciskał przycisk dzwonka przy jej drzwiach. Był średniego wzrostu, miał ciemne włosy, w prawej ręce trzymał aktówkę. Może jednak ktoś nie odwołał spotkania z Mullerem. Gabriel pospiesznie wyjął aparat fotograficzny i zużył cały film na obfotografowanie nieznajomego. Potem wyciągnął kliszę, wsunął ją do kieszeni, a aparat włożył do torby.

Recepcjonista na dole wyraził ogromny żal, że Herr Kiever wyjeżdża tak wcześnie. Spytał, jak poszła praca, na co Gabriel odparł, że niedługo wszyscy się przekonają.

Krople deszczu delikatnie padały mu na twarz. Renault stał zaparkowany na ulicy za rogiem, a za wycieraczką tkwiły dwa mandaty. Gabriel wepchnął je do kieszeni i schował torbę w bagażniku.

Zerknął na zegarek. Od zakończenia rozmowy z Mullerem minęło dwanaście minut. Powinien się nieco spóźnić: Szwajcar zapewne tego oczekiwał. Gabriel dwukrotnie obszedł pobliskie ulice, aby mieć pewność, że nikt go nie śledzi. Dopiero potem poszedł do galerii. Drzwi otworzył mu Muller.

– Witam, Herr Ulbricht. Zaczynałem się martwić.

– Muszę przyznać, że miałem niewielkie kłopoty z ponownym zlokalizowaniem tego miejsca.

– Nie mieszka pan w Paryżu?

– Spędzam tu wakacje. Pochodzę z Dusseldorfu.

– Rozumiem. – Muller klasnął w dłonie teatralnym gestem. – Zatem chciałby pan przyjrzeć się bliżej Hirnowi. Wcale się nie dziwię. To zupełnie fantastyczny obraz. Doskonałe uzupełnienie każdego zbioru. Zaraz wrócę, tylko zdejmę płótno z wystawy.

Gdy Muller był zajęty Hirnem, Gabriel omiótł wzrokiem pomieszczenie. Przeciętna galeria, bardzo przeciętne obrazy. W głębi pokoju widniało biurko Mullera, ręcznie malowany antyk, a na podłodze obok biurka stała aktówka.

Muller uniósł obraz ze sztalug przy oknie. Dzieło było niewielkie, mniej więcej trzydzieści na czterdzieści pięć centymetrów. Marszand postawił je na obitym filcem stojaku pośrodku pomieszczenia i włączył kilka dodatkowych świateł.

Podchodząc bliżej, by obejrzeć płótno, Gabriel mimowolnie spojrzał przez okno galerii. W kawiarni po drugiej stronie ulicy zauważył coś, co zwróciło jego uwagę. Coś znajomego, jakby wspomnienie, nic więcej.

Skupił uwagę na płótnie i wymamrotał kilka miłych słów na temat jakości pociągnięć pędzla i warsztatu twórcy.

– Mam wrażenie, że całkiem nieźle zna się pan na malarstwie, Herr Ulbricht – rzekł Muller.

– Akurat na tyle dobrze, aby wszystkie pieniądze wydawać na obrazy, na które mnie nie stać – wyjaśnił Gabriel i obaj roześmiali się serdecznie.

Gabriel dyskretnie odwrócił wzrok od Hirna i skierował spojrzenie na kawiarnię. Znowu uderzył go znajomy widok czegoś albo kogoś. Patrzył na gości przy stolikach pod markizą i wtedy go dostrzegł. Mężczyzna, który złożył gazetę, wstał i szybko odszedł. Człowiek, któremu się spieszy, bo grozi mu spóźnienie na ważne spotkanie. Gabriel widział już tę postać.

Ten mężczyzna przed chwilą wyszedł z galerii…

Gabriel odwrócił głowę i zerknął na aktówkę. Potem ponownie wyjrzał przez okno, lecz mężczyzna zniknął już za rogiem.

– Coś się stało, Herr Ulbricht?

Gabriel złapał Mullera za ramię.

– Musi pan opuścić galerię! Natychmiast!

Marszand wyrwał rękę z uścisku Gabriela. Okazał się zaskakująco silny.

– Zabieraj łapy, ty czubku!

Gabriel ponownie chwycił Mullera za rękę, lecz raz jeszcze właściciel galerii się oswobodził.

– Wynocha stąd, bo zadzwonię po policję!

Gabriel mógł bez trudu obezwładnić Mullera, ale uznał, że nie ma na to czasu. Szybko podążył ku drzwiom. Zanim do nich dotarł, Muller odblokował zamki elektroniczne. Gabriel wyszedł na ulicę i pomaszerował w kierunku hotelu.

Wtedy wybuchła bomba. Ogłuszający grzmot eksplozji powalił Gabriela na ziemię – upadł na ręce i kolana. Wstał i ruszył przed siebie… Potężny łomot odbijał się echem od gustownych fasad okolicznych budynków. Potem rozległ się hałas, przypominający tropikalną ulewę: było to szkło spadające na chodniki z tysiąca rozbitych okien. Uniósł ręce, aby zasłonić twarz, i po chwili jego palce spłynęły krwią.

Szklany deszcz ucichł, a echo wybuchu zanikło w oddali. Gabriel zapanował nad chęcią obejrzenia się przez ramię. Widział już nieraz skutki wybuchu bomby ulicznej i mógł sobie wyobrazić krajobraz, jaki miał za plecami. Płonące samochody, poczerniałe budynki, zniszczona kawiarnia, ciała, krew, oszołomione twarze tych, którzy przetrwali. Odsłonił twarz i ukrył dłonie w kieszeniach marynarki. Szedł dalej ze spuszczoną głową, a w uszach dźwięczała mu przeraźliwa cisza.

18

Paryż

Na przestrzeni lat Paryż wyjątkowo mocno ucierpiał z powodu ataków terrorystycznych, dlatego też francuska policja i służba bezpieczeństwa nauczyły się całkiem skutecznie radzić sobie z ich skutkami. W dwie minuty od eksplozji zjawiły się pierwsze jednostki. Po pięciu minutach okoliczne ulice zablokowano. Samochód Gabriela pozostał wewnątrz kordonu, tak więc mężczyzna musiał uciekać pieszo. Zanim dotarł do dużej stacji kolejowej na południowym krańcu miasta, dzień miał się już ku końcowi.

Ukrył się na platformie załadunkowej opuszczonej fabryki i w myślach sporządził listę przedmiotów pozostawionych w bagażniku. Walizka, nieco ubrań, aparat fotograficzny, magnetofon, radio, przez które nawiązywał łączność z wywiadowcami. Jeśli odpowiednio szybko nie wydostanie stamtąd samochodu, przejmie go policja, włamie się do bagażnika i sprawdzi jego zawartość. Policjanci odtworzą taśmę magnetofonową i odkryją, że galeria i telefony Wernera Mullera były na podsłuchu. Znajdą wywołane filmy i ujrzą fotografie terenu wokół galerii. Obliczą kąt, pod którym robiono zdjęcia, i ustalą, że ich autor przebywał w Hotel Laurens. Przesłuchają personel i dowiedzą się, że podejrzany pokój zajmował nieuprzejmy niemiecki scenarzysta.

Prawa dłoń Gabriela drżała. Dopiero teraz poczuł zmęczenie. Po wybuchu bomby cały czas był w ruchu, jechał kilkunastoma pociągami metra, pokonał niezliczone kilometry zatłoczonych bulwarów. Z automatu telefonicznego w pobliżu Ogrodów Luksemburskich zadzwonił na numer awaryjny Uziego Navota.

Podniósł wzrok i zobaczył dwa samochody, sunące z wyłączonymi światłami wzdłuż wąskiej alejki fabrycznej, ogrodzonej obwisłą siatką drucianą. Zatrzymały się około pięćdziesięciu metrów od Gabriela, który zeskoczył z platformy – wstrząs wywołany lądowaniem sprawił, że jego dłonie przeszył ból – i poszedł w ich stronę. Tylne drzwi pierwszego pojazdu gwałtownie się otworzyły. Na kanapie, w dość niedbałej pozie, spoczywał Navot.

– Wskakuj – burknął. Najwyraźniej za dużo się naoglądał amerykańskich filmów o mafii.

Navot przyjechał z lekarzem, jednym z sayanim Ariego Shamrona. Doktor siedział z przodu. Na środkowym podłokietniku przygotował prowizoryczny stół zabiegowy: rozpostarł na nim jałową chustę i zapalił górne światło. Następnie rozciął tymczasowy opatrunek, przyjrzał się ranie. Ściągnął usta z lekkim zdziwieniem, jakby chciał powiedzieć: “Nie jest najgorzej. Tylko po to mnie tu ściągnęliście?”.

– Coś przeciwbólowego? – spytał, a gdy Gabriel przecząco pokręcił głową, wzruszył ramionami: – Wedle życzenia.

Przemył ranę roztworem odkażającym i przystąpił do pracy. Gabriel przypatrywał mu się uważnie, z zaciekawieniem konserwatora. “Wbić, przeciągnąć, związać, odciąć”. Navot zapalił papierosa i udawał, że wygląda przez okno. Po założeniu szwów, lekarz starannie zabandażował ranę i skinął głową na znak, że skończył. Gabriel położył prawą rękę na podłokietniku. Doktor rozciął brudny, prowizoryczny opatrunek i westchnął z dezaprobatą, zupełnie jakby Gabriel zamówił nieodpowiednie wino do ryby w sosie szafranowym.

– Tym razem to może potrwać dłużej, tak? – Navot niecierpliwie machnął dłonią.

Lekarz, nie zważając na nieprzychylnie usposobionego Navota, zajął się raną. Nawet nie zapytał Gabriela, czy go znieczulić. Po prostu wyciągnął strzykawkę i zrobił zastrzyk. Pracował w skupieniu przez niemal pół godziny. Potem się wyprostował.

– Zrobiłem, co w mojej mocy, zważywszy na okoliczności. – Rzucił Navotowi wrogie spojrzenie: Robię to za darmo, kolego. Shamron o wszystkim się dowie. – Tę ranę powinien obejrzeć chirurg. Mięśnie, ścięgna… – Urwał i potrząsnął głową. – Nie jest dobrze. Zapewne będzie pan odczuwał sztywnienie dłoni i już nigdy nie odzyska dawnej swobody ruchu…

– Proszę nas zostawić – przerwał mu Navot. – Niech pan idzie do drugiego samochodu i tam zaczeka. – Odesłał także kierowcę, a gdy zostali sami, popatrzył na Gabriela. – Co się stało, do jasnej cholery?

– Ile ofiar śmiertelnych? – spytał Gabriel, puszczając mimo uszu pytanie Navota.

– Jak dotąd trzy. Kolejne cztery w złym stanie.

– Reszta zespołu się odezwała?

– Wyjechali z Paryża. Shamron ściąga wszystkich do domu. Może się zrobić paskudnie.

– Samochód?

– Nasz człowiek ma go na oku. Na razie policja się nim nie zainteresowała.

– W końcu to zrobią.

– A co wtedy znajdą?

Gabriel wyjaśnił. Navot zamknął oczy i zadrżał, jakby otrzymał wiadomość o czyjejś śmierci.

– Co z mieszkaniem Mullera?

– W jego telefonie jest szkiełko.

– Psiakrew.

– Można wejść do środka i zabrać pluskwę?

Navot pokręcił głową.

– Policja jest już na miejscu. Jeśli znajdą samochód i ustalą, że Muller był obserwowany, to przekopią mieszkanie na wylot. Pluskwę znajdą praktycznie od razu.

– Nie mamy przyjaciół w policji, którzy mogliby nam pomóc?

– Sprawa za bardzo śmierdzi.

– Ta pluskwa jest jak wizytówka.

– Wiem, ale nie ja ją tam zostawiłem.

Gabriel wyjął z kieszeni negatyw i wręczył go Navotowi.

– Mam zdjęcia człowieka, który podłożył bombę w galerii. Jeszcze dzisiaj wyślij ją na Bulwar Króla Saula. Powiedz ludziom z wydziału analiz, żeby przejrzeli bazę danych. Może dopasują nazwisko do tej twarzy.

Film zniknął w wielkiej dłoni Navota.

– Skontaktuj się z Shamronem i przekaż mu, aby natychmiast wysłał ochronę do willi Anny Rolfe. – Gabriel otworzył drzwi i postawił nogę na ziemi. – Który samochód jest mój?

– Shamron chce, żebyś wracał do domu.

– W Tel Awiwie nie znajdę człowieka, który podłożył bombę.

– Nie znajdziesz go także we francuskim więzieniu.

– Uzi, który samochód jest mój?

– Już dobrze! Weź ten. Ale jesteś zdany na własne siły.

– Kiedyś ci się odwdzięczę.

– Baw się dobrze, Gabriel. Ja tu zostanę i posprzątam bałagan, którego narobiłeś.

– Tylko koniecznie wyślij film do Tel Awiwu. Dobry z ciebie chłop.


W willi na Costa de Prata Anna Rolfe opuściła skrzypce i wyłączyła metronom. Jej pokój ćwiczeń był pogrążony w półmroku, a wpadająca przez otwarte okno bryza znad Atlantyku wypełniała pomieszczenie chłodem i wilgocią. Profesjonalny mikrofon, zwisający z pokrytego chromem stojaka, został podłączony do magnetofonu. Dzisiaj zarejestrowała większość materiału. Odtworzyła nagranie, pakując instrument do futerału i porządkując nuty.

Jak zawsze niezbyt dobrze jej się słuchało własnego wykonania, ale tym razem robiła to z bardzo ważnego powodu. Chciała dokładnie wiedzieć, które fragmenty są dopuszczalne, a nad którymi musi jeszcze popracować. To, co usłyszała, w zasadzie przypadło jej do gustu; wyłowiła jednak trzy lub cztery takty w drugiej i trzeciej części – tam skutki długiej przerwy okazały się niedopuszczalne dla jej krytycznego ucha. Postanowiła, że wieczorem, podczas drugiej sesji, skoncentruje się wyłącznie na tych fragmentach. Ale teraz musiała nieco odpocząć.

Poszła do sypialni, wyciągnęła z komody jasnożółty sweter i narzuciła go na ramiona. Chwilę później była już na ścieżce prowadzącej ku wiosce. W połowie drogi dostrzegła między drzewami fiata kombi wjeżdżającego pod górę. Podróżowało nim czterech mężczyzn. Nie byli Portugalczykami. Anna zeszła na bok, aby przepuścić pojazd, lecz on się zatrzymał, a jeden z jego pasażerów wysiadł.

– Pani Rolfe?

– A kto pyta?

– Pani Anna Rolfe, zgadza się?

Skinęła głową.

– Jesteśmy przyjaciółmi Gabriela.


W Marsylii Anglik zostawił samochód w pobliżu Abbaye St. Victor i pomaszerował ciemnymi ulicami do terminalu promowego. Kiedy statek opuścił spokojne wody portu, Anglik zszedł pod pokład do kabiny. Położył się na wąskiej koi i wysłuchał wiadomości nadawanych przez marsylskie radio. Informacją dnia była eksplozja w galerii Mullera w Paryżu. Bomba Pascala Debre spowodowała śmierć niewinnych ofiar, przez co Anglik poczuł się bardziej jak zwykły terrorysta niż profesjonalny zabójca. Jutro pójdzie do starej signadory, aby swoimi obrzędami i modlitwą zdjęła z niego occhju, rozgrzeszając tak jak zawsze.

Wyłączył radio. Pomimo zmęczenia potrzebował kobiety. Po wykonaniu roboty zawsze to odczuwał. Zamknął oczy i wyobraził sobie Elizabeth Conlin, ładną katoliczkę z osiedla Ballymurphy w zachodnim Belfaście. Miała predyspozycje, by zostać zawodowcem. Gdy mogli się bezpiecznie spotkać, zawieszała w oknie sypialni fioletowy szal, a wtedy Anglik wkradał się przez okno i wślizgiwał do jej łóżka. Kochali się nieznośnie powolnie, żeby nie obudzić pozostałych członków rodziny. Musiał zasłaniać dłonią usta dziewczyny, aby stłumić jej krzyki. Kiedyś tak mocno ugryzła go w kciuk, że z rany popłynęła krew, pozostawiając plamy na prześcieradle. Potem leżeli obok siebie w ciemnościach, a ona opowiadała, jak bardzo marzy o wyjeździe z Belfastu, jak najdalej od bomb, brytyjskich żołnierzy, terrorystów z IRA i protestanckich oddziałów paramilitarnych. Gdy sądziła, że jej kochanek zasnął, szeptem odmawiała różaniec, swoją pokutę za uleganie pokusie ciała Anglika. On jednak nigdy nie pozwolił sobie na to, by zasnąć w łóżku Elizabeth Conlin.

Pewnej nocy zamiast Elizabeth zastał w pokoju jej ojca i dwóch żołnierzy IRA. Nie wiadomo, w jaki sposób dowiedzieli się o Angliku. Zawieźli go do opuszczonego domu na farmie, najwyraźniej po to, żeby poddać długiemu i bolesnemu przesłuchaniu, zakończonemu egzekucją. W przeciwieństwie do większości ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji, Anglik wyszedł z farmy żywy. Trzech członków IRA nie miało takiego szczęścia.

Po kilku godzinach bezpiecznie opuścił Irlandię Północną. Elizabeth Conlin nie zdążyła pójść w jego ślady. Jej ciało znaleziono następnego ranka na cmentarzu komunalnym w Belfaście. Miała ogoloną głowę i poderżnięte gardło; tak ją ukarano za sypianie z brytyjskim agentem.

Od tamtej pory Anglik nie potrafił już związać się z kobietą. Anton Orsati to rozumiał. Raz w tygodniu przywoził do jego willi dziewczynę: nie Korsykankę, lecz Francuzkę, specjalnie sprowadzaną do zaspokojenia konkretnych potrzeb Anglika. Potem czekał w dolinie wraz ze starym paesanu, aż Anglik skończy. Ten zaś uważał uprawianie seksu z dziewczynami Orsatiego za akt równie zimny i kliniczny, jak pozbawianie kogoś życia, lecz akceptował taką sytuację, gdyż nie wierzył sobie w sprawie doboru kochanki, a nie był jeszcze przygotowany do życia mnicha.

Jego myśli krążyły wokół paryskiego zlecenia. Nie mógł się pozbyć złych przeczuć… Niepokoił go mężczyzna, który wszedł do galerii na chwilę przed wybuchem bomby. Anglik, wyszkolony w elitarnej jednostce, dostrzegał u innych wpływ treningu w siłach specjalnych: lekki chód, subtelne połączenie całkowitej determinacji i bezustannej czujności. Mężczyzna wchodzący do galerii był niegdyś żołnierzem, a niewykluczone, że kimś więcej.

To jednak nie wszystko. Anglik miał wrażenie, że gdzieś już widział tego człowieka. Dlatego też spędził kilka bezsennych godzin, porównując niezliczone twarze, które przechowywał w pamięci, i szukając tej jednej.

19

Londyn

Atak bombowy na galerię Mullera nie tylko zagroził bezpieczeństwu Gabriela w Paryżu, lecz także doprowadził do utraty jedynego tropu, którym mógł podążać. Teraz musiał zaczynać wszystko od początku. Późnym, deszczowym rankiem następnego dnia szedł przez Mason’s Yard do galerii Juliana Isherwooda.

Na ceglanej ścianie obok drzwi wejściowych wisiała tabliczka z dwoma przyciskami: LOKUS TRAVEL oraz ISHER OO FINE AR S. Gabriel wcisnął drugi guzik. Gdy usłyszał dźwięk brzęczyka, popchnął drzwi i ruszył po schodach wyłożonych wytartym, brązowym chodnikiem. Na trzecim stopniu zobaczył starą plamę, która zawsze kojarzyła mu się z testami Rorschacha* [Testy skojarzeniowe Rorschacha polegają na interpretowaniu plam atramentu.]. Pamiętał, jak powstała: to skacowany Isherwood rozlał kawę, wracając nad ranem po suto zakrapianych urodzinach Olivera Dimbleby’ego w Mirabelle. Na górnym podeście znajdowało się dwoje drzwi, jedne prowadziły do galerii, a drugie do małej agencji turystycznej – kobieta o bezbarwnym wyglądzie siedziała tam za dyrektorskim biurkiem w otoczeniu plakatów, obiecujących nieograniczone uciechy w tropikach. Spojrzawszy na Gabriela, uśmiechnęła się smutno i powróciła do swego zajęcia: haftowania.

Chociaż Julian Isherwood nierozsądnie przywiązywał się do obrazów ze swojej kolekcji, nie żywił podobnie ciepłych uczuć w stosunku do dziewczyn, odbierających za niego telefony i porządkujących jego akta. Zatrudniał je i zwalniał z niezwykłą regularnością, toteż Gabriela zdumiał widok obecnej w sekretariacie Iriny. Była to czarnowłosa, wystrzałowa dziewczyna, z którą Isherwood pracował już pół roku.

Gabinet Isherwooda i sekretariat oddzielały lekko uchylone drzwi. Isherwood rozmawiał z klientem. Gabriel dojrzał obraz stojący na czarnym, pokrytym filcem rusztowaniu – płótno jednego z włoskich starych mistrzów, jak sądził. Isherwood powoli przechadzał się za obrazem, z ręką na brodzie, wzrokiem utkwionym w podłogę, niczym prawnik oczekujący odpowiedzi od świadka oskarżenia.

– On chciałby, aby pan zaczekał na górze, w sali wystawowej – zamruczała pod nosem dziewczyna. – Zakładam, że zna pan drogę.

Gabriel wszedł do małej windy i pojechał wyżej. Sala wystawowa tonęła w półmroku i kompletnej ciszy, zakłócanej jedynie przed krople deszczu stukające o świetlik w suficie. Na ścianach wisiały wielkie płótna starych mistrzów: Wenus Luiniego, Narodziny Chrystusa del Vagi, Chrzest Chrystusa Bordonego, rozświetlony pejzaż Claude’a. Nie zapalając światła, opadł na obitą aksamitem kanapę. Uwielbiał to pomieszczenie. Zawsze było dla niego czymś w rodzaju sanktuarium, oazą spokoju. Kiedyś uprawiał tutaj z żoną seks. Kilka lat później zaplanował śmierć człowieka, który odebrał mu Leah.

Drzwi windy się otworzyły i do sali wkroczył Isherwood.

– Jezus, Maria… Gabriel, wyglądasz jak śmierć.

– Mam to uznać za komplement?

– Co się stało, do diabła? Dlaczego nie siedzisz w Zurychu?

– Właściciel obrazu, który miałem odnowić na twoje polecenie, nazywał się Augustus Rolfe. Słyszałeś o nim?

– Boże przenajświętszy. To ten, którego zamordowano w ubiegłym tygodniu?

Gabriel zamknął oczy i skinął głową.

– To ja znalazłem jego ciało.

Isherwood dostrzegł bandaże.

– Co ci się stało w ręce?

– Słyszałeś o wczorajszym wybuchu w jednej z paryskich galerii?

– Jak najbardziej, wszyscy o tym mówią. Oczywiście nie byłeś zamieszany w tę sprawę?

– Nie. Po prostu znalazłem się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Wszystko ci opowiem, Julian, ale najpierw musisz mi pomóc.

– W czym? – spytał ostrożnie Isherwood.

– Nie chodzi o nic takiego jak dawniej. Tylko wyjaśnij mi, dlaczego podstarzały szwajcarski bankier trzymał w podziemnym schowku, ukrytą przed światem, imponującą kolekcję francuskich impresjonistów i malarstwa współczesnego?

Isherwood wcisnął przycisk interkomu.

– Irina, bądź tak miła i przynieś dzbanek kawy do sali wystawowej. Weź jeszcze trochę ciasteczek. Tych z orzechami. I z nikim mnie nie łącz. Dobra dziewczynka.


Gabriel znał podstawowe fakty związane z nazistowską grabieżą skarbów kultury w czasie II wojny światowej. Adolf Hitler snuł marzenia o zbudowaniu gigantycznego Fuhrermuseum w swoim rodzinnym Linzu i zapełnieniu go najwspanialszymi eksponatami sztuki północnoeuropejskiej i płótnami starych mistrzów. W 1938 roku rozpoczęto tajną operację, oznaczoną kryptonimem “Sonderauftrag Linz” – Specjalna Operacja Linz – mającą na celu zdobycie dzieł sztuki dla Fuhrermuseum wszelkimi niezbędnymi środkami. Podczas ostatnich miesięcy pokoju jego agenci potajemnie objeżdżali muzea, galerie i prywatne kolekcje Europy, dobierając eksponaty do przyszłych sal wystawowych. Gdy wybuchła wojna, hitlerowscy złodzieje dzieł sztuki deptali po piętach żołnierzom Wehrmachtu. Setki tysięcy obrazów, rzeźb i innych arcydzieł błyskawicznie zrabowano, często ich prawowitym, żydowskim właścicielom. Hitlerowi wciąż brakowało jednak tysięcy pozycji, wycenianych z grubsza na trzydzieści miliardów dolarów. Gabriel wiedział, że Julian Isherwood może przekazać mu mnóstwo istotnych informacji. Isherwood należał do grona wyśmienitych marszandów i miał na koncie sporo spektakularnych sukcesów, a w sprawach związanych z nazistowskim plądrowaniem Europy można go było uznać wręcz za eksperta. Spod jego pióra wyszły dziesiątki artykułów prasowych oraz branżowych publikacji; był też współautorem dobrze przyjętej książki, którą wydano przed pięciu laty. Pomimo licznych nalegań swojego wydawcy uparcie odmawiał ujawnienia osobistych motywów, dla których tak bardzo interesował się tą tematyką. Gabriel, jako jeden z niewielu ludzi, znał przyczynę: Julian Isherwood na własnej skórze doświadczył nazistowskiego rabunku.

– W 1940 roku Londyn i Nowy Jork nie odgrywały większej roli – oznajmił Isherwood. – Ośrodkiem świata sztuki był Paryż, a za centrum paryskiej sceny uważano rue de la Boetie w ósmym arrondissement. Pod numerem dwudziestym pierwszym mieściła się galeria słynnego Paula Rosenberga. Na sąsiednim podwórzu, pod numerem dwudziestym trzecim, mieszkał Picasso wraz z żoną, rosyjską tancerką Olgą Kokłową. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się galeria Etienne Bignou. Georges Wildenstein otworzył swoją galerię pod numerem pięćdziesiątym siódmym. Paul Guillaume i Josse Hessel również działali w tamtych okolicach.

– A twój ojciec?

– Galeria Isakowitz Fine Arts sąsiadowała z lokalem Paula Rosenberga. Zajmowaliśmy mieszkanie nad głównymi salami wystawowymi. Do Picassa mówiłem “wujku Pablo”. Wiele godzin spędzałem w jego mieszkaniu. Czasami pozwalał mi popatrzeć, jak maluje. Olga częstowała mnie czekoladkami i ciastem. Opychałem się tak bardzo, że robiło mi się niedobrze. To były magiczne czasy.

– A po wkroczeniu Niemców?

– Wszystko się zawaliło… Kraje Beneluksu zaatakowano dziesiątego maja. Czternastego czerwca Niemcy wkroczyli do Paryża. Na wieży Eiffla załopotały flagi ze swastykami, a niemiecki sztab generalny zajął na swoją siedzibę Hotel Crillon.

– Kiedy rozpoczęły się grabieże?

– Dwa dni po paradzie zwycięstwa Hitler wydał rozkaz: wszystkie dzieła sztuki pozostające w posiadaniu Żydów należało przekazać w ręce niemieckie, by zapewnić im, jak to nazwano, bezpieczne schronienie. W rzeczywistości był to początek plądrowania Francji.

– O ile dobrze pamiętam, Hitler stworzył specjalną organizację, która nadzorowała ten proceder.

– I to niejedną. Ale najważniejsza była jednostka ERR: Einsatzstab Reichsleiter Rosenberg. Naprawdę imponująca organizacja. Miała do dyspozycji własne służby wywiadowcze, tropiące dzieła sztuki; odpowiednie siły uderzeniowe, które przechwytywały cenne kolekcje; a także niemały sztab historyków sztuki i rzeczoznawców. To nie wszystko. Niemcy wcielili do jednostki nawet stolarzy: zbijali oni skrzynie, w których łupy transportowano na teren Niemiec.

– Rue de la Boetie musiała być pierwszym celem organizacji.

– W kręgu zainteresowań ERR znajdowali się nie tylko marszandzi, lecz również prywatni kolekcjonerzy. Kolekcje Rothschildów przejęto razem z rezydencjami, podobnie jak zbiory żydowskiego magnata finansowego Davida Davida-Weilla i Jacques’a Sterna. Ograbiono wszystkie żydowskie galerie przy rue de la Boetie i wywieziono zgromadzone tam dzieła. Nie inaczej stało się ze zbiorami Isakowitz Fine Arts.

– Czy twój ojciec zdołał ocalić choć część prac?

– Większość marszandów, w tym i mój ojciec, usiłowała ratować najcenniejsze płótna. Ukrywano je na prowincji, w zamkach lub w skarbcach banków, ewentualnie wywożono z kraju. Dzieła niezabezpieczone w taki sposób błyskawicznie trafiały w niemieckie ręce. Przed najazdem, podczas dróle de guerre* [Dróle de guerre (fr.) – dziwna, zabawna wojna.], mój ojciec wynajął willę w Bordeaux, gdzie ukrył najbardziej wartościowe obrazy. Uciekliśmy tam, gdy Niemcy zbliżali się do Paryża. Potem Francję podzielono na strefę okupowaną i nieokupowaną, a my wylądowaliśmy po stronie Vichy. Jesienią 1940 roku siły uderzeniowe ERR wraz z francuską policją wyłamały drzwi willi i przejęły obrazy ojca.

– W jaki sposób Niemcom udało się zlokalizować tę kolekcję?

– Ojciec popełnił błąd, informując pewnego francuskiego marszanda o przeniesieniu obrazów. Człowiek ten przekazał stosowną wiadomość ERR w zamian za nagrodę w postaci pięciu procent wartości zbioru ojca. C’est la vie.

Gabriel dobrze wiedział, co się wydarzyło później, i nie miał zamiaru żądać od Isherwooda, aby ponownie mu o tym opowiadał. Kiedy pod koniec 1942 roku Niemcy wkroczyli do strefy nieokupowanej, esesmani i ich sprzymierzeńcy z rządu Vichy przystąpili do wyłapywania Żydów, internowania ich i wywożenia do obozów zagłady. Ojciec Isherwooda zapłacił dwóm baskijskim przemytnikom za przetransportowanie małego Juliana przez Pireneje, do bezpiecznej Hiszpanii. Jego rodzice nie opuścili Francji. W 1943 roku oboje aresztowano i wysłano do Sobiboru, gdzie zostali natychmiast uśmierceni.

Isherwoodem wstrząsnął gwałtowny dreszcz.

– Myślę, że nadeszła pora na drinka. Wstawaj, Gabriel. Świeże powietrze dobrze nam zrobi.


Winiarnia mieściła się za rogiem, przy Jermyn Street. Usiedli tuż obok kominka gazowego. Isherwood zamówił kieliszek medoca. Oczy marszanda płonęły, myślami wciąż był we Francji czasów wojny. Gabriel obudził wspomnienia…

– Co się stało z obrazami po tym, jak Niemcy je przechwycili?

– ERR zajął Musee Jeu de Paume i wykorzystał je jako magazyn i sortownię. Potężny sztab ludzi pracował na okrągło przy katalogowaniu i wycenie ogromnej liczby dzieł sztuki rekwirowanych przez Niemców. Część uznawano za odpowiednie do prywatnej kolekcji Fuhrera, część wysyłano do Linzu lub innych muzeów. Taki los spotkał głównie obrazy starych mistrzów.

– A pozostałe? Impresjonistów i malarzy współczesnych?

– Naziści uznali je za przejaw degeneracji, lecz nie mieli zamiaru wypuszczać ich z rąk bez uzyskania czegoś w zamian. Większość dziewiętnaste- i dwudziestowiecznych prac sprzedano, aby natychmiast uzyskać gotówkę, lub zabezpieczono w celu wykorzystania do wymiany.

– Jakiej znowu wymiany?

– Weźmy takiego Hermanna Goringa. Był właścicielem wielkiego domu myśliwskiego pod Berlinem. Nazwał go Carinhall na cześć swojej zmarłej żony, szwedzkiej arystokratki Carin von Fock. W domu znajdowała się jedna z największych prywatnych kolekcji w Europie, a Goring wykorzystał swe niesłychane wpływy i możliwości, by znacznie ją powiększyć podczas wojny. Magazyny Jeu de Paume traktował tak, jakby to było jego prywatne muzeum.

Isherwood opróżnił kieliszek i zamówił następny.

– Goring był chciwym sukinsynem. Ukradł ponad sześćset obrazów tylko z Jeu de Paume, lecz dołożył wszelkich starań, aby z dokumentów wynikało, że wszystkie dzieła zakupił, a nie zagrabił. Jeśli Goring zapragnął jakiegoś płótna, zlecał wykonanie odpowiedniej wyceny i kupował prace po żałośnie niskich cenach, ustalonych przez starannie dobranego fonctionnaire* [Fonctionnaire (fr.) – urzędnik.]. Potem natychmiast je zagarniał, obiecując przesłać pieniądze na specjalny rachunek ERR. W rzeczywistości wcale nie płacił za obrazy wywiezione z Paryża.

– Czy trafiły w końcu do Carinhall?

– Część, nie wszystkie. Goring podzielał pogardę Hitlera dla sztuki współczesnej i impresjonistów, ale wiedział, że takie dzieła można sprzedać lub wymienić na coś bliższego jego upodobaniom. Jedną z transakcji agenci Goringa przeprowadzili we Włoszech. W zamian za siedmiu włoskich starych mistrzów i parę innych objets d’art* [Objets d’art (fr.) – dzieła sztuki.] Goring oddał dziewięć obrazów skradzionych z Jeu de Paume, pośród nich van Gogha, Degasa, Cezanne’a, Renoira i Moneta. Zrabowano je z żydowskich galerii i kolekcji. Goring dokonał kilku podobnych wymian z marszandami szwajcarskimi.

– Opowiedz mi o wątku szwajcarskim.

– Dzięki neutralności państwa marszandzi i kolekcjonerzy ze Szwajcarii zyskali niezwykłą możliwość zbicia majątku na grabieży Paryża. Szwajcarzy mogli przemieszczać się niemal po całej Europie, a frank szwajcarski był jedyną walutą akceptowaną przez wszystkie kraje na świecie. Poza tym należy pamiętać o tym, że miasta takie jak Zurych potężnie się wzbogaciły na kolaboracji z Hitlerem. W Paryżu kupowano zrabowane arcydzieła, lecz potem kierowano je do Zurychu, Lucerny i Genewy.

– Między innymi po to, aby je ukryć?

– Rzecz jasna. Prawo tajemnicy bankowej sprawiło, że Szwajcaria stała się naturalnym miejscem zwózki skradzionych dzieł sztuki. Sprzyjały temu również prawa dotyczące przejmowania przedmiotów pochodzących z rabunku.

– Możesz mi przybliżyć te prawa?

– To prawdziwy majstersztyk, przesiąknięty szwajcarską hipokryzją. Przykładowo: jeśli ktoś w dobrej wierze wejdzie w posiadanie jakiegoś przedmiotu, a ten będzie pochodził z kradzieży, wówczas po pięciu latach od chwili nabycia przedmiot staje się prawowitą własnością nabywcy.

– Niesłychanie wygodne prawo.

– Zaraz, to nie koniec. Jeśli marszand nabędzie kradzione dzieło sztuki, na prawowitym właścicielu ciąży obowiązek wypłacenia marszandowi rekompensaty w wysokości równej cenie dzieła, o ile właściciel zamierza domagać się zwrócenia mu jego własnego obrazu.

– A zatem szwajcarscy marszandzi i kolekcjonerzy mogli kupować kradzione prace bez obawy, że naruszają prawo lub że grozi im utrata pieniędzy?

– Właśnie tak.

– A co się stało po wojnie?

– Alianci skierowali do Szwajcarii eksperta w dziedzinie dzieł sztuki, Douglasa Coopera, który miał ustalić prawdę o skali kradzieży. Cooper dowiódł, że podczas wojny setki, jeśli nie tysiące zrabowanych arcydzieł trafiło w ręce szwajcarskie. Twierdził, że wiele z nich ukryto w skarbcach banków i strzeżonych magazynach. Paul Rosenberg pojechał do Szwajcarii, aby na miejscu osobiście zapoznać się z sytuacją. W jednej z galerii w Zurychu zaproponowano mu kupno Matisse’a skradzionego z jego własnej kolekcji.

– Interesujące – przyznał Gabriel. – A co na to władze Szwajcarii?

– Aliantów zapewniono, że rząd nawiąże z nimi współpracę w trakcie czynności dochodzeniowych. Ponadto Szwajcarzy obiecali, że zamrożą wszystkie aktywa niemieckie, które pojawiły się w ich kraju podczas wojny, a dodatkowo przeprowadzą ogólnopaństwowy spis wszystkich takich aktywów. Żadnego z tych zobowiązań nie dotrzymano. Douglas Cooper zaproponował, żeby cofać licencje marszandom handlującym zrabowanymi dziełami sztuki. Władze Szwajcarii odrzuciły jego sugestię. Niedługo potem Szwajcarska Federacja Handlu Dziełami Sztuki nakazała swoim członkom, by nie współpracowali z Cooperem. Krótko mówiąc, szwajcarski rząd zrobił to, co zawsze. Ukrył swoje firmy i obywateli przed oczyma cudzoziemców.

– Czy marszandzi, tacy jak na przykład Paul Rosenberg, podejmowali próby odzyskania swojej własności na drodze sądowej?

– Kilku skierowało sprawy do sądu, lecz spotkali się z ogromnymi trudnościami proceduralnymi. Szwajcarzy znacznie opóźniają tego typu rozprawy, dodatkowo żądając od cudzoziemców sporych pieniędzy za ich prowadzenie. W ten sposób chronią własnych obywateli. W ostateczności zwykle ustalano, że obywatele szwajcarscy nabywali określone dzieła sztuki w dobrej wierze. Poza tym musisz pamiętać, że najwięcej prac naziści ukradli w 1940 roku. A w roku 1945, zgodnie z zasadą przejęcia praw do kradzionego przedmiotu po pięciu latach od wejścia w jego posiadanie, prawowici właściciele nie mogli już się domagać przekazania im ich własności. W rezultacie większość powodów opuszczała sądy z pustymi rękami.

– Jak myślisz, czy jakieś zrabowane dzieła sztuki wciąż znajdują się w Szwajcarii?

– Sądzę, że bardzo dużo. Z tego, co od ciebie usłyszałem, wnioskuję, że część skradzionych obrazów pozostaje w rękach Augustusa Rolfego.

– Już nie.

Isherwood dopił wino i zapatrzył się w ogień.

– Chyba nadszedł czas, abyś ty mi coś wyjaśnił, Gabriel. Opowiedz mi wszystko po kolei. I tym razem powstrzymaj się od kłamstw. Jestem za stary, żeby mnie wpuszczać w maliny.

Deszcz wciąż padał. Wracając do galerii, schronili się pod parasolem Isherwooda, niczym żałobnicy w kondukcie. Wcześniej Gabriel opowiedział Isherwoodowi o wszystkim: począwszy od znalezienia ciała Rolfego, a na wybuchu w galerii Wernera Mullera w Paryżu skończywszy. Isherwood uraczył się dodatkowymi dwoma kieliszkami medoca, a jego lekko niepewny krok wskazywał, że alkohol zrobił swoje.

– Shamron… – sotto voce* [Sotto voce (wł.) – półgłosem, cicho.] burknął Isherwood, a w jego tonie zabrzmiała pogarda. – Powinienem był się domyślić, że ten sukinsyn ma coś wspólnego z całą sprawą. Sądziłem, że wreszcie posłali go na zieloną trawkę.

– Zawsze się znajdzie powód, aby go przywrócić na stanowisko.

– Podobno Anna Rolfe to prawdziwa diwa.

– Nieźle sobie radzi.

– Jeśli mogę służyć ci radą, mój drogi, zawsze zakładaj, że ona wie więcej o swoim ojcu i jego kolekcji, niż raczy ci przekazywać. Córki zwykle chronią ojców wszelkimi sposobami, nawet jeżeli uważają ich za skończonych drani.

– Wezmę to pod uwagę.

– Niewykluczone, że chodzi o zwykłą kradzież dzieł sztuki.

– Zostawili Rafaela, a potem wysadzili galerię należącą do człowieka, który zajmował się kolekcją Rolfego. Nie sądzę, żeby to były zwykłe zdarzenia.

– Punkt dla ciebie – przyznał Isherwood. – W tej całej pogmatwanej sprawie możesz wierzyć chyba tylko obrazom.

– Z przykrością muszę cię oświecić, Julian, ale one naprawdę nie potrafią mówić. Zresztą kolekcja znikła.

– Obrazy nie potrafią mówić, lecz ich pochodzenie daje do myślenia. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Augustus Rolfe traktował swoje zbiory bardzo poważnie. Nawet jeśli zdobył płótna w podejrzanych okolicznościach, z pewnością chciał znać ich pochodzenie. Ono wyjaśnia wszystko.

– A jeśli uda mi się poznać ich pochodzenie?

– Wówczas powiem ci, czy był uczciwym kolekcjonerem, czy też starą świnią, zamieszkałą nad piwnicą pełną zrabowanych dzieł sztuki.

Gabriel zamierzał rozstać się z przyjacielem na Duke Street, lecz Isherwood złapał go za łokieć i pociągnął w kierunku Mason’s Yard.

– Chodź ze mną. Jest jeszcze coś, co powinieneś zobaczyć.

Gdy wchodzili do galerii, Irina momentalnie rozpoznała charakterystyczne oznaki zakrapianego lunchu. Wręczyła Isherwoodowi plik kartek z wiadomościami telefonicznymi i poszła zaparzyć kawę. W gabinecie Isherwood otworzył prywatny sejf i wyjął z niego dwie rzeczy: szkic młodzieńca oraz kopię starego dokumentu. Szkic pokazał Gabrielowi.

– Poznajesz?

– Nie bardzo.

– Modelem byłem ja. Malarzem Picasso. Przywiozłem to z Francji.

– A dokument?

– Dostałem go od ojca na krótko przed tym, zanim wysłał mnie z Baskami. To szczegółowa lista wszystkich obrazów w jego prywatnej kolekcji i galerii, spisana przez niego własnoręcznie. Kopia, rzecz jasna. Oryginał jest w fatalnym stanie.

Wręczył listę Gabrielowi.

– Nie wiem, jak daleko zamierzasz się posunąć, ale jeśli natrafisz na jedno z tych płócien, dasz mi znać, prawda kwiatuszku?

Gabriel wsunął kartkę do kieszeni na piersi.

– Dokąd się teraz wybierasz? – spytał Isherwood.

– Jeszcze nie wiem.

– W Lyonie znajdziesz człowieka, z którym powinieneś zamienić słowo. Pomógł mi, gdy zbierałem materiały do książki. Jeśli Augustus Rolfe miał coś na sumieniu, ten facet będzie o tym wiedział.

Isherwood przejrzał notatnik i podał Gabrielowi numer telefonu.

20

Londyn

Za rogiem, między galerią Isherwood Fine Arts i Jermyn Street, stał rover sedan, za którego kierownicą siedział jasnowłosy mężczyzna, słuchający radia. Obserwował marszanda już od pięciu dni. Chodził za nim na jego zakrapiane lunche. Śledził go, gdy ten szedł wieczorem do domu w South Kensington. Udawał nawet potencjalnego klienta, aby zainstalować w jego gabinecie dwa małe nadajniki, emitujące słaby sygnał analogowy na ogólnodostępnych częstotliwościach UKF. Dzięki temu mężczyzna mógł prowadzić nasłuch przez zwykłe radio samochodowe. Dziesięć minut później, kiedy rozmowa w gabinecie dobiegła końca, sięgnął po telefon komórkowy i zadzwonił do Zurychu.

– Nasz przyjaciel wybiera się do Lyonu na spotkanie z profesorem.

21

Lyon

Profesor Emil Jacobi uważał się za sumienie Szwajcarii. Był przekonany, że jeśli chce ocalić swoją ojczyznę, najpierw musi ją zniszczyć. Dlatego też poświęcił życie na odgrzebywanie i ujawnianie haniebnych kart historii kraju. Jego wstrząsająca książka Mit wywołała burzę z piorunami, gdyż jej autor odsłonił kulisy rozległych więzi gospodarczych łączących nazistowskie Niemcy i Szwajcarię podczas II wojny światowej. Jacobi opisał, jak szwajcarskie banki przyjmowały zrabowane złoto – także kruszec uzyskany z przetopienia zębów Żydów kierowanych na śmierć w komorach gazowych – i wymieniały je na twardą walutę, za którą Hitler kupował surowce potrzebne do napędzania machiny wojennej. Wnioski profesora Jacobiego poruszyły cały kraj, a on sam został uznany za pariasa swojego narodu. Napisał, że Szwajcaria i nazistowskie Niemcy byli sprzymierzeńcami pod każdym względem, różniąc się jedynie nazwą. Hitler nie zdołałby kontynuować wojny bez pomocy szwajcarskiej finansjery i rekinów przemysłu zbrojeniowego. Gdyby nie Szwajcaria, Wehrmacht poddałby się jesienią 1944 roku. Chciwość bankierów sprawiła, że zgasły miliony istnień ludzkich.

Niedługo po publikacji Mitu życie profesora Jacobiego w Szwajcarii stało się niesłychanie uciążliwe. Grożono mu śmiercią. Podsłuchiwano rozmowy telefoniczne. Każdy jego krok śledzili funkcjonariusze szwajcarskich służb bezpieczeństwa. W obawie o własne życie profesor opuścił katedrę w Lozannie i podjął pracę na Wydziale Historii Uniwersytetu Lyońskiego.

Przez pół dnia Gabriel usiłował wytropić profesora.

Na jego automatycznej sekretarce w domu zostawił dwie wiadomości, a kolejne dwie przekazał wyjątkowo nieżyczliwej kobiecie w sekretariacie uniwersytetu. O wpół do drugiej Jacobi oddzwonił na komórkę Gabriela, żeby wyrazić zgodę na spotkanie.

– Proszę przyjść do mojego mieszkania jeszcze dziś, o szóstej – zaproponował. – Wtedy porozmawiamy. – Potem szybko podał adres i natychmiast się rozłączył. Gabriel zyskał kilka wolnych godzin. W księgarni nieopodal uniwersytetu znalazł francuskojęzyczny egzemplarz Mitu i przez resztę popołudnia czytał książkę w towarzystwie studentów okupujących kawiarnię przy Place des Terreaux.

O szóstej profesor czekał na klatce schodowej apartamentowca przy rue Lanterne. Miał na sobie wytartą marynarkę tweedową; nogawki spodni były ściągnięte spinaczami, aby materiał nie wplątywał się w łańcuch rowerowy. Okulary nasunął na rozczochrane, siwe włosy.

– Witam na wygnaniu – rzekł i zmęczonym krokiem ruszył na górę, do mieszkania na trzecim piętrze. – My, Szwajcarzy, cenimy wolność słowa, pod warunkiem, że nikt nie krytykuje Szwajcarii. Popełniłem śmiertelny grzech dobrego Szwajcara i oto jestem tu, w pozłacanej klatce Lyonu.

Na korytarzu przed własnymi drzwiami profesor przez dłuższą chwilę przetrząsał torbę pełną kartek papieru i podniszczonych notatników, aż wreszcie znalazł klucze. Weszli do małego, skromnie urządzonego mieszkania. Każdy skrawek wnętrza był zawalony stosami książek, dokumentów i gazet. Gabriel się uśmiechnął. Trafił we właściwe miejsce.

Jacobi zamknął drzwi i powiesił torbę na klamce.

– A zatem chciałby pan porozmawiać o morderstwie Augustusa Rolfego? Tak się składa, że dość uważnie śledzę tę sprawę.

– Tak właśnie przypuszczałem. Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy się wymienić spostrzeżeniami.

– Czy pan także jest historykiem, panie Allon?

– Właściwie zajmuję się konserwacją dzieł sztuki, lecz w tej sprawie pracuję dla rządu Izraela.

– No, no… Czeka nas niezwykle interesujący wieczór. Proszę zdjąć rzeczy z tego krzesła i się rozgościć. Ja w tym czasie zaparzę kawę.


Profesor Jacobi spędził kilka minut na przeszukiwaniu stert papierów, aby w końcu wydobyć z nich rozczarowująco cienką teczkę Augustusa Rolfego.

– Herr Rolfe był bankierem i pracował na własny rachunek… obawiam się, że pod każdym względem. To, co mogę panu przekazać, to jedynie pogłoski i domysły.

– Niejednokrotnie przekonywałem się, że w plotkach krążących na temat danej osoby było wiele prawdy.

– Kiedy w grę wchodzi szwajcarski finansista, zwłaszcza z sektora prywatnego, jak Augustus Rolfe, pogłoski to niekiedy najlepsze źródło informacji, na jakie można liczyć. – Profesor zsunął okulary na koniec nosa i otworzył teczkę. – W Zurychu funkcjonują zarówno bardzo małe, jak i ogromne prywatne banki. Giganty typu Union Bank of Switzerland czy Credit Suisse mają oddziały wyspecjalizowane w prywatnej bankowości, przeznaczonej wyłącznie dla najbogatszej klienteli.

– Jak bardzo bogatej?

– Minimalny depozyt to zwykle pięć milionów dolarów. Powiada się, że agencje wywiadowcze z pana ojczyzny korzystają z usług prywatnej bankowości Credit Suisse. – Profesor zerknął na Gabriela znad papierów. – No, ale z pewnością panu nic na ten temat nie wiadomo.

Gabriel zbył milczeniem tę uwagę.

– Z tego co wiem, Augustus Rolfe podpadał pod tę pierwszą kategorię.

– Zgadza się. Bank Rolfego był mały: oprócz właściciela pracowało w nim może ze sześć osób. Jeśli ktoś chciał ukryć pieniądze i cenne przedmioty w Szwajcarii, Augustus Rolfe służył pomocą. Należał do najdyskretniejszych i najbardziej wpływowych bankierów w Zurychu. Miał wysoko postawionych przyjaciół. Właśnie dlatego to morderstwo tak bardzo mnie zastanawia.

– Co jeszcze pan o nim wie?

– Kontrolę nad rodzinną firmą przejął po ojcu na początku lat trzydziestych, w niezbyt sprzyjającym momencie dla szwajcarskich banków. Na świecie szalał kryzys, Niemcy ogarnęło szaleństwo, a skutki kryzysu monetarnego w Austrii dawały się odczuć w Zurychu. Szwajcarskie banki padały jeden po drugim jak kostki domina. Wiele prywatnych banków nie miało wyboru: trzeba się było przyłączyć do silniejszych rywali, aby przetrwać. Rolfe również stał na krawędzi bankructwa, ale, co prawda z wielkim trudem, przetrwał najgorsze lata.

Jacobi poślinił czubek palca i przewrócił stronę.

– Potem w Niemczech doszedł do władzy Hitler i zaczął utrudniać Żydom życie. Żydowskie pieniądze i kosztowności przepłynęły do prywatnych banków w Zurychu, także do Rolfego.

– Czy to jest fakt historyczny?

– Jak najbardziej. Augustus Rolfe otworzył ponad dwieście rachunków osobistych dla niemieckich Żydów.

Jacobi przerzucił jeszcze kilka kartek.

– I w tym miejscu kończą się rzetelne informacje, a zaczynają plotki. Pod koniec lat trzydziestych w Zurychu pojawili się agenci gestapo, szukający żydowskich pieniędzy, które wywieziono z Niemiec i zdeponowano w szwajcarskich bankach. Krążą pogłoski, że Rolfe współpracował z gestapo, łamiąc szwajcarskie prawa bankowe i ujawniając rachunki żydowskie swojego banku.

– Czemu tak postąpił?

– Podzielić się z panem moją teorią?

– Jasne.

– Bo dobrze wiedział, że pieniądze pozostawione przez Żydów to drobiazg w porównaniu z bogactwem, jakie na niego spłynie, jeśli podejmie współpracę z nazistowskimi Niemcami.

– Czy istnieją dowody świadczące o tym, że nawiązał taką współpracę?

– Owszem – potwierdził Jacobi, unosząc brwi. – Faktem jest, że Augustus Rolfe przez całą wojnę często jeździł do Niemiec.

– Z kim się tam spotykał?

– Nie wiadomo, ale jego wyprawy okazały się tak podejrzane, że po wojnie wszczęto śledztwo w jego sprawie.

– Na czym ono stanęło?

– Na niczym. Rolfe ponownie wtopił się w świat zuryskiej finansjery i dość szybko o nim zapomniano: aż do wydarzenia sprzed tygodnia, rzecz jasna, kiedy ktoś złożył mu wizytę w jego willi na Zurichbergu i wpakował kulkę w łeb.

Jacobi zamknął teczkę i wbił wzrok w Gabriela.

– Czy teraz pan zechciałby podjąć opowieść, panie Allon?


Gdy Gabriel skończył, profesor Jacobi przez dłuższy czas czyścił okulary za pomocą krawata. Potem nasunął je na czoło i dolał sobie kawy.

– Mam wrażenie, że otacza pana silna zmowa milczenia.

– Co pan ma na myśli?

– Za każdym razem, kiedy ma pan do czynienia ze Szwajcarią, musi pan pamiętać o jednym: to nie jest prawdziwy kraj. To jeden wielki interes i kieruje się nim tak jak firmą. Ponadto ten interes cały czas używa taktyki obronnej. Szwajcaria funkcjonuje tak od siedmiuset lat.

– Jaki to ma związek ze sprawą morderstwa Rolfego?

– W Szwajcarii są ludzie, którzy mogą bardzo wiele stracić, jeśli wyjdą na jaw ich grzechy z przeszłości, a kanały ściekowe Bahnhofstrasse zostaną należycie przepłukane. Ci ludzie są niczym niewidzialny rząd i nie należy ich lekceważyć. Właśnie dlatego mieszkam tutaj, a nie w Lozannie. Jeśli zdecyduje się pan na tropienie tej sprawy, musi pan bardzo zadbać o własne bezpieczeństwo.

Dziesięć minut później Gabriel schodził po schodach, ze swoim egzemplarzem Mitu pod pachą. Przed wyjściem na ulicę przystanął i otworzył książkę – na stronie tytułowej profesor zapisał tylko kilka słów:

“Niech pan się strzeże zuryskich gnomów. Emil Jacobi”.

Właśnie takie ujęcie Gabriela pojawiło się na fotografii, zrobionej cyfrowym aparatem z teleobiektywem przez mężczyznę stojącego w oknie jednego z mieszkań w bloku po drugiej stronie ulicy. Ten sam człowiek godzinę wcześniej sfotografował Gabriela wchodzącego do budynku. Fotografie nie były konieczne, mężczyzna robił je wyłącznie z nawyku zawodowego. Cała rozmowa Allona z Emilem Jacobim została wychwycona przez dwa czułe nadajniki, które pół roku wcześniej ten sam mężczyzna zainstalował w mieszkaniu profesora. Gdy Allon odchodził, artysta inwigilacji pstryknął jeszcze kilka zdjęć. Potem usiadł przed magnetofonem i odsłuchał nagranie. Po półgodzinnej, intensywnej pracy sporządził pełny zapis rozmowy. Następnych dziesięć minut poświęcił na sprawdzanie dokładności sprawozdania. Wreszcie zaszyfrował je i wysłał bezpiecznym maiłem do Zurychu wraz ze zdjęciami Allona.

Pół minuty później informacje ukazały się na monitorze komputera Gerhardta Petersona, który natychmiast podniósł słuchawkę telefonu, aby zażądać pilnego spotkania z Herr Gesslerem. Gerhardt Peterson nie przepadał za Emilem Jacobim, podobnie jak Herr Gessler. Jednoosobowa krucjata Jacobiego przeciwko finansowym oligarchom Szwajcarii stała się zbyt męcząca i kosztowna. Obydwaj mężczyźni zgodnie stwierdzili, że nadeszła pora, by rozprawić się z kłopotliwym profesorkiem.

Następnego ranka, przed wyjściem do biura, Gerhardt Peterson w zaciszu swojego gabinetu przeprowadził rozmowę telefoniczną: nie trwała dłużej niż dwie minuty. Los Emila Jacobiego, sumienia Szwajcarii, został przesądzony podczas operacji przelania dwustu tysięcy dolarów na rachunek osobisty w Genewie, kontrolowany przez Antona Orsatiego. Gerhardt Peterson uznał to posunięcie za jak najbardziej stosowne.

22

Costa de Prata, Portugalia

Kiedy następnego dnia przed południem Gabriel przybył do willi Anny Rolfe, z zadowoleniem skonstatował, że pilnuje jej co najmniej czterech mężczyzn: jeden przy bramie, drugi przy winnicy, trzeci na linii drzew, a czwarty, przykucnięty, na wzgórzu. Rami, małomówny ochroniarz Shamrona, osobiście ich nadzorował. Powitał Gabriela na podjeździe. Gdy ten spytał, jak Anna radzi sobie z ochroną, Rami przewrócił oczyma: Wkrótce sam się przekonasz.

Wszedł do willi i podążył na piętro, tam skąd dobiegały dźwięki skrzypiec Anny. Zapukał do drzwi pokoju ćwiczeń i wkroczył do środka, nie czekając na pozwolenie. Odwróciła się, zbulwersowana faktem, że ktoś jej przeszkadza, a następnie nawrzeszczała na niego za przekształcenie jej domu w warowny obóz. Gdy krzyki się natężyły, Gabriel opuścił wzrok i dotknął palcami bandaży. Materiał przesiąkł krwią. Anna także to zauważyła. Natychmiast umilkła i bez słowa zaprowadziła go do swojej sypialni, aby mu zmienić opatrunek. Nie potrafił się oprzeć pokusie i nie odrywał od niej oczu, kiedy się nim zajmowała. Miała wilgotną skórę u nasady szyi; struny skrzypiec pozostawiły cienkie rowki w koniuszkach palców jej lewej dłoni. Była piękniejsza, niż to zapamiętał.

– Dobra robota – pochwalił, oglądając gotowe dzieło.

– Trochę się znam na bandażowaniu dłoni, panie Allon. Ma pan mi coś do powiedzenia w sprawie mojego ojca, prawda?

– Chwilowo to jest więcej pytań niż odpowiedzi. I proszę mi mówić po imieniu.

Uśmiechnęła się.

– Mam pomysł, Gabriel.


Do nylonowego plecaka Anna zapakowała lunch, składający się z chleba, sera i kurczaka na zimno. Dołożyła jeszcze schłodzoną butelkę wina, którą owinęła wełnianym kocem. Rami przydzielił Gabrielowi berettę oraz dwóch ochroniarzy o chłopięcym wyglądzie. Gdy znaleźli się na cienistych ścieżkach sosnowego lasku, w towarzystwie przyzwoitek Ramiego, Gabriel opowiedział Annie o tym, co się zdarzyło w Paryżu. Nie wspomniał jednak o rozmowach z Julianem Isherwoodem i Emilem Jacobim. Te szczegóły mogły zaczekać.

Drzewa się przerzedziły, a spoza nich wyjrzały ruiny, przyczajone na stromym zboczu wzgórza. Na granitowy głaz wskoczyła dzika koza, by po chwili zniknąć w kolcolistach. Gabriel zarzucił plecak na ramię i ruszył za Anną w górę ścieżki.

Patrząc, jak mięśnie jej nóg naprężają się przy każdym kroku, pomyślał o Leah. Spacerowali w podobny jesienny dzień jak ten, z tym że dwadzieścia pięć lat wcześniej, po wzgórzach Golan, a ich celem były ruiny zamku krzyżowców. Leah malowała. Gabriel właśnie powrócił z Europy: pragnienie tworzenia opuściło go, przegnane przez duchy ludzi, których zabił. Zostawił Leah przy sztalugach i wspiął się na szczyt wzgórza. Wyżej widniały fortyfikacje obronne, zbudowane wzdłuż granicy syryjskiej, niżej zaś Górna Galilea oraz wzgórza południowego Libanu. Pogrążony w rozmyślaniach, nie usłyszał nadchodzącej Leah.

– I tak przyjdą, Gabriel. Możesz tu siedzieć i patrzeć do końca życia, ale i tak przyjdą.

Nie spoglądając na nią, odparł:

– Gdybym kiedyś mieszkał tutaj, w Górnej Galilei, a potem musiał znaleźć się tam, w libańskim obozie, też bym przyszedł.

Łopot koca rozkładanego przez Annę wyrwał go z zamyślenia. Rozpostarła koc na oświetlonej słońcem trawie, podobnie jak Leah tamtego dnia… Gabriel z namaszczeniem otworzył butelkę wina. Obserwatorzy Ramiego zajęli stanowiska: jeden na szczycie ruin, drugi na ścieżce poniżej. Kiedy Anna dzieliła kurczaka, Gabriel pokazał jej fotografię mężczyzny, który zostawił w galerii bombę.

– Widziałaś go kiedyś?

Pokręciła głową. Gabriel odłożył fotografię.

– Muszę wiedzieć więcej o twoim ojcu.

– Co na przykład?

– Wszystko, co może mi pomóc w odkryciu prawdy: kto go zabił i ukradł obrazy.

– Gabriel, mój ojciec był bankierem. Znam go jako człowieka, ale prawie nic nie wiem o jego pracy.

– Więc opowiedz mi o nim.

– Od czego mam zacząć?

– Od jego wieku. Ty masz trzydzieści osiem lat?

– Trzydzieści siedem!

– Twój ojciec miał osiemdziesiąt dziewięć. To spora różnica.

– Łatwo ją wyjaśnić. Zanim ożenił się z moją matką, był związany z inną kobietą. Podczas wojny zmarła na gruźlicę. Matkę poznał dziesięć lat później. Była utalentowaną pianistką. Mogła grać zawodowo, lecz ojciec nie chciał o tym słyszeć. W jego opinii muzycy tylko nieznacznie różnili się od ekshibicjonistów. Niekiedy zastanawiam się, co połączyło moich rodziców.

– Miał dzieci z pierwszego małżeństwa?

Anna pokręciła głową.

– A samobójstwo twojej matki?

– To ja znalazłam jej zwłoki… – Umilkła na chwilę. – Czegoś takiego nie sposób zapomnieć. Potem ojciec nam powiedział, że w przeszłości cierpiała na depresję. Ogromnie kochałam matkę. Byłyśmy sobie wyjątkowo bliskie. Ona wcale nie popadała w depresję. Nie przyjmowała żadnych lekarstw, nie opiekował się nią psychiatra. Była humorzastą choleryczką, ale nie należała do kobiet gotowych popełnić samobójstwo bez powodu. Coś skłoniło ją do odebrania sobie życia. Lub ktoś. Tylko mój ojciec potrafiłby to wyjaśnić, lecz nigdy tego nie uczynił.

– Zostawiła list pożegnalny?

– W trakcie dochodzenia ustalono, że żadnego listu nie było. Ja jednak widziałam, że ojciec wyjmował z jej rąk coś, co wyglądało jak list pożegnalny. Nie pokazał mi go i najwyraźniej nie przekazał go także policji.

– A co ze śmiercią twojego brata?

– To się zdarzyło rok później. Ojciec chciał, aby mój brat podjął pracę w banku i kontynuował rodzinne tradycje, lecz Max wolał wyścigi rowerowe. Należał do najlepszych szwajcarskich kolarzy, a także do ścisłej czołówki europejskich zawodowców. Zginął w wypadku podczas wyścigu dookoła Szwajcarii. Ojciec był załamany, ale myślę, że jednocześnie trochę mu ulżyło, bo uznał, że Maksa spotkała kara za sprzeciwianie się jego woli.

– A ty?

– Zostałam z nim sama. Odeszło dwoje najbliższych mi, najukochańszych ludzi, skazując na życie z człowiekiem, który budził moją nienawiść. Rzuciłam się w wir pracy. Cały czas grałam na skrzypcach. To najwyraźniej zadowalało i mnie, i jego. Bo wtedy nie musiał na mnie zwracać uwagi. Mógł się zajmować tym, co najbardziej lubił.

– Czyli?

– Zarabianiem pieniędzy, rzecz jasna. Uważał, że bogactwo go rozgrzesza. Dureń. Od początku mówiono mi, że gram z pasją. Ludzie nie mieli pojęcia, że ta pasja jest podsycana nienawiścią i bólem.

Gabriel ostrożnie poruszył następny temat.

– Wiesz coś o tym, co twój ojciec robił w czasie wojny?

– Co robił? Ciekawe pytanie. Nagle zainteresowałeś się jego wojenną przeszłością?

– Po prostu chciałbym wiedzieć, czy w przeszłości twojego ojca kryje się coś, co mogło doprowadzić do morderstwa.

– Podczas II wojny światowej ojciec był bankierem i pracował w Szwajcarii – odparła z wyraźną niechęcią w głosie. – To nie musi oznaczać, że był potworem. I szczerze mówiąc, zupełnie nie wiem, co robił w czasie wojny. Nigdy z nami o tym nie rozmawiał.

Gabriel przypomniał sobie informacje, jakie przekazał mu Emil Jacobi w Lyonie: częste wyjazdy Rolfego do nazistowskich Niemiec, pogłoski o jego związkach z agentami gestapo. Czyżby Rolfe naprawdę zataił te fakty przed własną córką? Gabriel postanowił podrążyć temat nieco głębiej, choć delikatnie.

– Ale masz pewne podejrzenia, prawda? Nigdy nie zabrałabyś mnie do Zurychu, gdybyś nie miała wątpliwości związanych z przeszłością ojca.

– Wiem tylko jedno: moja matka wykopała sobie grób, weszła do niego i się zastrzeliła. Zrobiła to z nienawiści i żądzy zemsty. Miała konkretne powody, aby odebrać sobie życie.

– Czy on bardzo cierpiał?

Bezpośredniość tego pytania wyraźnie ją zaskoczyła. Nagle podniosła wzrok, jakby poczuła ukłucie.

– Mój ojciec?

Gabriel skinął głową.

– Tak… Mój ojciec cierpiał.


Gdy zjedli, Gabriel rozlał resztkę wina do kieliszków i spytał Annę o świadectwa pochodzenia obrazów.

– Są zamknięte w biurku mojego ojca, w jego gabinecie.

– Obawiałem się, że to powiesz.

– Dlaczego chcesz je zobaczyć?

– Muszę przyjrzeć się ich poprzednim właścicielom. Znając pochodzenie płócien, może będę mógł wywnioskować, kto je ukradł i dlaczego zamordowano twojego ojca.

– Niewykluczone też, że nie dowiesz się niczego. Pamiętaj o jednym: ojciec kupił te obrazy całkowicie legalnie. Należały do niego, bez względu na to, co znajdziesz w dokumentach.

– Mimo to chciałbym je przejrzeć.

– Pokażę ci, gdzie leżą.

– Niezupełnie. Powiesz mi, gdzie leżą, a ja po nie pojadę i je przywiozę. Teraz nie możesz zjawić się w Zurychu.

– Czemu?

– Bo to niebezpieczne. I w ten sposób dotarliśmy do naszego następnego tematu.

– Mianowicie?

– Chodzi o twój recital w Wenecji.

– Nie odwołam go.

– Chwilowo występy publiczne są dla ciebie niebezpieczne.

– Nie mam wyboru. Jeśli nie dotrzymam tego zobowiązania, moja kariera legnie w gruzach.

– Ludzie, którzy zabili twojego ojca, jasno dali do zrozumienia, że zrobią wszystko, abyśmy ich nie zidentyfikowali. Innymi słowy, ty także jesteś zagrożona.

– Zatem musisz zapewnić mi ochronę, bo i tak wystąpię w przyszłym tygodniu i żadna siła mnie nie powstrzyma.


Nad morzem pojawiły się ciężkie, ołowiane chmury, pędzące w stronę lądu. Wzmógł się chłodny wiatr, wypełniając jękami ruiny. Anna nagle zadrżała z zimna; skrzyżowawszy ręce na piersiach, zapatrzyła się w morze. Gabriel pozbierał ich rzeczy i zaczęli schodzić z pogrążonego w szarości wzgórza. Ich śladem podążyli dwaj cisi strażnicy. Gdy dotarli do skraju sosnowego lasku, lunęło.

– Za późno! – Anna usiłowała przekrzyczeć dudnienie spadających kropli wody. – Musimy przeczekać.

Pociągnęła Gabriela pod rozłożystą sosnę.

– Przede wszystkim trzeba zabezpieczyć przed deszczem twój opatrunek – oświadczyła, a w jej głosie zadźwięczała nuta troski.

Wyjęła z kieszeni plecaka ortalionową kurtkę z kapturem i narzuciła ją sobie i Gabrielowi na głowę. Przez następnych dwadzieścia minut kulili się pod nią niczym para uchodźców, ochroniarze Ramiego zaś stali w milczeniu u ich boku niczym wartownicy. Podczas tego przymusowego postoju Anna przekazała Gabrielowi kody bezpieczeństwa do willi i poinformowała go, gdzie powinien szukać dokumentacji obrazów. Gdy deszcz wreszcie ustał, obwiązała kurtką ręce Gabriela i ostrożnie ruszyli mokrą ścieżką ku willi. Przed główną bramą Gabriel oddał Annę pod opiekę Ramiego i wsiadł do samochodu. Odjeżdżając, po raz ostatni obejrzał się przez ramię i zobaczył, jak Anna Rolfe biegnie za Ramim po podjeździe i wrzeszczy:

– Pif, paf! Rami, nie żyjesz!

23

Lizbona

Motzkinowi podobało się w Lizbonie. Pracował już w najwspanialszych miastach. Był w Londynie, Paryżu i Brukseli. Spędził pełen napięcia rok w Kairze jako dziennikarz gazety wydawanej w Ottawie. W Lizbonie ostatnio nic się nie wydarzyło i Motzkinowi to niezwykle odpowiadało. Stara, dobra inwigilacja, trochę przypominająca nawiązywanie kontaktu. Akurat na tyle ciekawa, aby nie oszaleć z bezczynności. Miał czas na książki i znaczki, a także na długie sjesty ze swoją dziewczyną w Alfamie.

Właśnie od niej wrócił, kiedy cicho zabrzęczał telefon na jego biurku. Motzkin podniósł słuchawkę. O tej porze Ari Shamron zwykle wystawiał głowę z kryjówki i utrudniał życie swoim ludziom. Na szczęście nie był to Shamron, tylko strażnik z holu. Przyszedł gość, ktoś, kto znał Motzkina z nazwiska.

Motzkin odłożył słuchawkę i wyświetlił na monitorze komputera obraz z kamery zainstalowanej w holu. Do biura często przychodzili nieumówieni ludzie najrozmaitszej proweniencji. Najczęściej wystarczał rzut oka, aby się przekonać, czy daną osobę powinno się wpuścić, czy też stanowczo odprowadzić do drzwi.

– A niech mnie… – wymamrotał Motzkin, gdy na ekranie pojawiło się zdjęcie gościa. Oto ujrzał żywą legendę, która wchodziła do ambasady, wyglądając jak ostatnie nieszczęście. Z tego, co Motzkin jeszcze niedawno słyszał o tym człowieku, wynikało, że zaszył się w jakimś angielskim domku, otoczony obrazami i demonami przeszłości. – A niech mnie… – powtórzył, schodząc po schodach. – To naprawdę ty?


W pokoju telekomunikacyjnym Motzkin nawiązał bezpieczną łączność z gabinetem Shamrona przy Bulwarze Króla Saula. Potem zamknął dźwiękoszczelne drzwi i przypatrywał się Gabrielowi przez szybę. Rozmowa nie należała do przyjemnych; przynajmniej co do tego Motzkin nie miał wątpliwości. Trzeba jednak pamiętać, że w Biurze tylko nieliczni uniknęli potyczki ze starym, a bitwy Shamrona z wielkim Gabrielem Allonem były chlebem powszednim instytucji. Dwadzieścia minut później poszarzały na twarzy Gabriel rzucił słuchawkę i wyszedł z pokoju.

– W ciągu pół godziny stary prześle raport. Potrzebuję kilku rzeczy.

Motzkin zabrał go na piętro i dał mu czas na prysznic i zmianę odzieży. Potem zarezerwował bilety lotnicze, zamówił samochód i wręczył Gabrielowi dwa tysiące dolarów z funduszu na niespodziewane wydatki.

Kiedy powrócili do pokoju telekomunikacyjnego, z faksu wysuwał się już raport. Sporządził go wydział badań Biura, na podstawie informacji uzyskanych dzięki współpracy z wywiadami brytyjskim i francuskim.

Raport dotyczył pewnego mężczyzny. Nazywał się Christopher Keller.

Gabriel zasiadł do lektury.


Urodził się w Londynie, jako jedyny syn znanych lekarzy z Harley Street. Christopher Keller już w dzieciństwie wyraźnie dał wszystkim do zrozumienia, że nie zamierza iść w ślady rodziców. Miał obsesję na punkcie historii, zwłaszcza wojskowości, i pragnął zostać żołnierzem. Rodzice zabronili mu jednak wstępować do szkoły wojskowej, a on był posłuszny ich woli, przynajmniej przez pewien czas. Rozpoczął studia w Cambridge, wybierając historię i języki orientalne. Należał do najlepszych studentów. Na drugim roku w jego zachowaniu zaszła zmiana: stawał się coraz bardziej niespokojny, aż w końcu którejś nocy zniknął bez śladu. Kilka dni później objawił się w domu ojca w Kensington – obcięty na zapałkę, w mundurze polowym koloru khaki. Keller wstąpił do brytyjskiej armii.

Po szkoleniu podstawowym skierowano go do pułku piechoty; jego wybitny intelekt, predyspozycje fizyczne i natura samotnego wilka dość szybko odseparowały go od rówieśników. W niedługim czasie zainteresowało się nim biuro rekrutacyjne brytyjskich jednostek specjalnych SAS. Urzędnik, który odwiedził Kellera, zapoznał się dokładnie z jego teczką i odbył rozmowę z przełożonymi. Kellera zaproszono do kwatery głównej SAS w Hereford, na wstępny kurs szkoleniowy.

Wyróżniał się od samego początku. Jego instruktorzy na kursie walki wręcz napisali, że nigdy nie widzieli człowieka tak obdarzonego instynktowną zdolnością odbierania ludziom życia. W “domu śmierci” – niesławnym miejscu, w którym rekruci ćwiczyli walkę bezpośrednią, odbijanie zakładników i antyterrorystyczne techniki “oczyszczania pomieszczeń” – Keller uzyskiwał wyniki najwyższe z możliwych. Ostatniego dnia kursu przeniósł dwudziestopięciokilogramowy plecak i pięciokilogramowy pistolet maszynowy na odległość ponad sześćdziesięciu kilometrów przez smagane wiatrem wrzosowiska Brecon Beacons. Dość powiedzieć, że podczas tego sprawdzianu wytrzymałościowego niejeden stracił życie. Keller zakończył wyprawę w czasie o pół godziny krótszym niż dotychczasowy rekordzista. Przyjęto go do jednostki i przydzielono do zmotoryzowanej kompanii Sabre, specjalizującej się w walkach pustynnych.

Wtedy w jego karierze nastąpił gwałtowny zwrot. Na scenie pojawił się kolejny człowiek, tym razem z wywiadu wojskowego. Poszukiwał odpowiedniego żołnierza do bezpośredniej obserwacji i innych zadań specjalnych na terenie Irlandii Północnej. Werbownik zauważył, że uzdolnienia językowe Kellera są zdumiewające, podobnie jak umiejętność improwizacji i szybkiego myślenia w trakcie działania. Czy Keller był zainteresowany? Jeszcze tego samego wieczoru spakował się i przeniósł z Hereford do tajnej bazy w górach Szkocji.

Podczas szkolenia Keller ujawnił swój niezwykły dar. Przez wiele lat brytyjskie służby bezpieczeństwa i wywiadu borykały się z problemem niezliczonych akcentów mieszkańców Irlandii Północnej. Wojujące społeczności w Ulsterze potrafiły się identyfikować wyłącznie na podstawie sposobu wymowy. Akcent katolików z zachodniego Belfastu jest inny niż wymowa protestantów z tego samego rejonu. Akcent Upper Falls Road różni się od Lower Falls. Kilka słów wypowiedzianych z takim czy innym akcentem mogło przesądzić o życiu lub strasznej śmierci mówiącego. Keller posiadał zdolność doskonałego naśladowania intonacji. Potrafił nawet błyskawicznie zmieniać akcent: w jednej chwili mówił jak katolik z Armagh, w następnej udawał protestanta z Shankill Road w Belfaście, a na koniec znowu katolika, choć tym razem z osiedla Ballymurphy. Pracował tam ponad rok, tropiąc członków IRA i wychwytując cenne informacje z krążących po mieście plotek. Działał samotnie, przy minimalnym nadzorze swojego bezpośredniego przełożonego w wywiadzie wojskowym.

Jego zadanie w Irlandii Północnej nagle dobiegło końca, kiedy pewnej nocy porwano go w zachodnim Belfaście i wywieziono do położonego na odludziu domu w Armagh. Tam został oskarżony o działalność szpiegowską na rzecz Brytyjczyków. Keller musiał uciekać. Zanim jednak wydostał się z farmy, zabił czterech zaprawionych w bojach terrorystów z Provisional IRA. Dwóch z nich praktycznie rozczłonkował.

Keller wrócił do Hereford na długi odpoczynek. W tym czasie prowadził forsowne treningi na Brecon Beacons i szkolił nowych rekrutów w sztuce bezszelestnego zabijania. Jego dowódcy oraz psycholodzy jednostki nie mieli jednak złudzeń: Belfast odmienił Kellera.

W sierpniu 1990 roku Saddam Husajn najechał na Kuwejt. Pięć miesięcy później jednostka Kellera przemierzała zachodnie pustynie Iraku w poszukiwaniu wyrzutni rakiet Scud, które siały postrach w Tel Awiwie. W nocy 28 stycznia Keller i jego towarzysze zlokalizowali na pustyni wyrzutnię oddaloną o sto sześćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Bagdadu. Keller przesłał współrzędne celu dowódcom w Arabii Saudyjskiej. Półtorej godziny później nadleciała eskadra myśliwców bombardujących koalicji i z małej wysokości omyłkowo przypuściła atak na oddział SAS zamiast na wyrzutnię Scud. Brytyjskie władze oświadczyły, że zginęli wszyscy żołnierze jednostki, chociaż nie zdołano tego jednoznacznie potwierdzić.

To, co się działo później, to tylko domysły, oparte na doniesieniach wywiadu. Kilka miesięcy po katastrofie na irackiej pustyni w Europie zaczął działać nowy morderca. Informatorzy policji wspominali o człowieku znanym jedynie pod pseudonimem “Anglik”. Nikt nie potrafił powiedzieć nic więcej ani podać konkretnego rysopisu. Tajemniczy skrytobójca był już wtedy podejrzewany o popełnienie co najmniej dwudziestu niewyjaśnionych zbrodni. Brytyjski wywiad przypuszczał, że Christopher Keller i Anglik to jedna i ta sama osoba.

Na końcu wydruku zamieszczono dwa zdjęcia. Pierwsze z nich zrobił Gabriel: przedstawiało mężczyznę wchodzącego do galerii w Paryżu. Na drugim widniała grupa mężczyzn na wrzosowisku. Jedna z twarzy była obwiedziona kółkiem. Gabriel długo porównywał obydwa oblicza, po czym sięgnął po telefon i wykręcił numer Shamrona w Tel Awiwie.

– Mam dziwne przeczucie, że już kiedyś spotkałem tego człowieka. – Spodziewał się, że Shamron na jego słowa zareaguje zdziwieniem, lecz on nakazał mu pozostać przy faksie i odłożył słuchawkę.


W 1988 roku Gabriel Allon przeprowadził jedną z najwyżej cenionych operacji w historii izraelskiego wywiadu: zabił pierwszego zastępcę OWP, Abu Dżihada. Wcześniej kierował długą i niebezpieczną akcją obserwacyjną pewnego palestyńskiego domu w Tunisie, a w makiecie budynku na pustyni Negew szkolił zespół zabójców. Potem, ciepłą kwietniową nocą, wprowadził do prawdziwego budynku drużynę komandosów Sayaret i zastrzelił Abu Dżihada na oczach jego żony i dzieci. Kiedy teraz wracał myślami do tamtej nocy, wciąż czuł na sobie ich nienawistne spojrzenia.

Półtora roku później grupa agentów brytyjskiego wywiadu i oficerów SAS, walczących z terrorystami IRA, przybyła do Tel Awiwu, aby poznać techniki walki stosowane przez Izraelczyków. Ari Shamron wezwał do siebie Gabriela i zlecił mu wygłoszenie – podczas oficjalnego lunchu – wykładu o operacji w Tunisie. W gronie słuchaczy zasiadał pewien porucznik SAS.

Z faksu wysunęła się kartka ze zdjęciem. Wykonano je po lunchu, uświetniającym zacieśnienie współpracy między tajnymi służbami obydwu państw. Gabriel, jak zawsze niechętny wszelkim fotografiom, włożył okulary przeciwsłoneczne i kapelusz z rondem, by ukryć swą tożsamość. Mężczyzna stojący obok niego patrzył prosto w obiektyw aparatu. Gabriel utkwił wzrok w twarzy Anglika.

Zdjęcie przedstawiało Christophera Kellera.

24

Monachium – Zurych

W Monachium przy wyjściu dla pasażerów czekał na Gabriela posłaniec. Miał włosy w kolorze karmelu; w dłoni trzymał tabliczkę z napisem: “Pan Kramer – Heller Enterprises”. Gabriel podążył za nim przez terminal i parking, zasypany gęsto padającym śniegiem. Mężczyzna podszedł do granatowego mercedesa.

– W schowku leży beretta, a na tylnym siedzeniu porcja mostka cielęcego.

– Pamiętacie o wszystkim.

– Żyjemy po to, aby służyć. – Wręczył Gabrielowi kluczyki. – Bon voyage.

Dziesięć minut później Gabriel pędził autostradą E54 do Zurychu.


Szwajcarzy to ludzie wyjątkowo hermetyczni, a w dodatku obdarzeni niemal zwierzęcym instynktem natychmiastowego wyczuwania obcych. Informacje o wszystkim, co niezwykłe, nawet o zupełnych błahostkach, od razu trafiają na policję. Obywatele Szwajcarii są tak czujni, że cudzoziemskie struktury wywiadowcze działające na terenie państwa traktują ich jak drugą służbę bezpieczeństwa. Gabriel doskonale o tym wiedział; wysiadł z samochodu i ruszył w stronę willi Augustusa Rolfego, starając się jak najmniej rzucać w oczy.

Przypomniał sobie przeprowadzoną przez Biuro, kilka lat wcześniej, operację założenia podsłuchu w lokalu domniemanego arabskiego terrorysty, mieszkającego w małym miasteczku pod Bernem. Jakaś staruszka zauważyła wywiadowców przed domem Araba i zatelefonowała na policję, żeby donieść o grupie podejrzanych mężczyzn kręcących się w okolicy. Parę minut później wszystkich członków zespołu zatrzymano, a wpadkę wywiadu izraelskiego nagłośniono na cały świat.

Gabriel wspiął się po Rosenbuhlweg i stanął przed znajomą rezydencją z wieżyczkami i wysokim portykiem. Uliczką przejechał samochód, pozostawiając na ośnieżonej jezdni dwie czarne wstęgi.

Wystukał na klawiaturze systemu zabezpieczającego odpowiednią kombinację cyfr. Rozległ się dźwięk brzęczyka i odblokowywanej zasuwy. Po dwóch minutach Gabriel znalazł się wewnątrz willi Rolfego: przemierzał pogrążony w mroku przedpokój, z latarką w jednej, a berettą w drugiej ręce.

Na korytarzu pierwszego piętra panowały kompletne ciemności. Gabriel oświetlał sobie drogę wąskim jak ołówek strumieniem światła latarki. Anna powiedziała, że gabinet jest po lewej, od strony ulicy, pierwsze drzwi za popiersiem. Przekręcił gałkę. Zamknięte. No jasne. Z kieszeni kurtki wyjął dwa małe metalowe przedmioty. Boże, ile czasu minęło? Akademia, sto lat temu. Był wtedy nowicjuszem, a Shamron stał nad nim przez cały czas i wykrzykiwał prosto w ucho: “Masz piętnaście sekund. Twoi koledzy zginą, jeśli nie otworzysz tych drzwi, Gabriel!”.

Ukląkł, wsunął narzędzia do zamka i przystąpił do pracy, trzymając latarkę w zębach. Chwilę później zręczne manipulacje przyniosły spodziewany efekt: stary zamek dał za wygraną. Gabriel wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi.

Pokój wypełniała woń dymu palonego drewna wymieszana z zapachem psiej sierści i tytoniu. Gabriel uniósł latarkę i omiótł ściany nikłą wiązką światła. Słabe oświetlenie oznaczało, że musiał poznawać wnętrze partiami, metr po metrze. W kąciku wypoczynkowym stały osiemnastowieczne fotele, dalej dębowy stół pisarski z Flandrii, z epoki renesansu. Półki z książkami ciągnęły się od wypolerowanej podłogi do zwieńczonego ornamentem sufitu.

Biurko Augustusa Rolfego.

Ku zdziwieniu Gabriela, wcale nie wyglądało jak biurko wpływowej persony. Panował na nim zorganizowany bałagan: rozrzucone stosy teczek, spłowiały skórzany notatnik, filiżanka do herbaty wypełniona spinaczami, sterta starych książek. Gabriel palcem wskazującym uniósł okładkę jednej z nich, a jego nozdrza owiał zapach wiekowego papieru i kurzu. Poświecił na stronę tytułową. Goethe.

Zamknął książkę i skierował światło na wielką popielnicę z rżniętego kryształu. W warstwie popiołu leżało kilkanaście niedopałków, rozsypanych niczym zużyte naboje. Przyjrzał się im uważnie: były to benson & hedges, z wyjątkiem trzech, na których widniał napis “Silk Cuts”. Benson & hedges palił zapewne Augustus Rolfe, ale kto gustował w silk cuts? Anna? Nie, Anna zawsze sięgała po gitany.

Skoncentrował się na poszukiwaniu dokumentacji obrazów. Anna wyjaśniła, że Rolfe trzymał ją w prawej dolnej szufladzie biurka, w teczce z napisem “Korespondencja prywatna”. Szuflada była zamknięta, podobnie jak drzwi do gabinetu. Tym razem jednak Gabriel dysponował odpowiednim kluczem. Wysunął szufladę i przewertował osobiste dokumenty Augustusa Rolfego.

W pewnej chwili natrafił na teczkę opatrzoną napisem “Maximilian”. Ujął ją w palce, a potem się zawahał. Czy miał prawo grzebać w tych papierach? Postąpić jak zwykły podglądacz? Zupełnie jakby podczas wieczornego spaceru po mieście zajrzał przez oświetlone okno do cudzego mieszkania i dostrzegł kłócącą się parę. Albo staruszka zapatrzonego w telewizor. Co mogła ujawnić teczka? Jakie informacje o synu przechowywał zamordowany mężczyzna? Czego Gabriel mógłby się dowiedzieć o Augustusie Rolfem?

Wyciągnął ją jednak i otworzył. Zdjęcia, wycinki ze stron sportowych europejskich pism, wspomnienia autorstwa kolegów z zespołu, długi artykuł o wypadku rowerowym w Alpach, zamieszczony w jednej z zuryskich gazet: “«Był dobrym człowiekiem i z dumą nazywałem go swoim synem», stwierdził Augustus Rolfe, znany zuryski bankier, w oświadczeniu przedstawionym przez swojego prawnika”. Starannie złożone kartki, precyzyjnie oznaczone datami i opisane. Gabriel uznał, że Augustus Rolfe mógł się nie zgadzać z podjętą przez syna decyzją o wyborze zawodu, lecz był z niego dumny.

Zamknął teczkę, wsunął ją na właściwe miejsce i powrócił do poszukiwań “Korespondencji prywatnej”. Jego uwagę przykuła inna teczka, tym razem z napisem “Anna”. Znowu się zawahał, zanim wyciągnął ją spośród pozostałych. W środku znalazł zdjęcia Anny grającej na skrzypcach, zaproszenia na recitale i koncerty, wycinki z gazet, recenzje koncertów i płyt. Dokładnie obejrzał fotografie. Nie ulegało wątpliwości, że dzieliły się na dwie kategorie: przed samobójstwem matki i po nim. Różnica w wyglądzie Anny była uderzająca.

Odłożył teczkę do szuflady. Nadszedł czas, aby zająć się zadaniem, które go tu sprowadziło. Przerzucił pozostałe teczki i w końcu odnalazł tę właściwą. “Korespondencja prywatna” zawierała listy: część była napisana odręcznie, część wydrukowana na firmowym papierze. Po niemiecku, francusku, włosku, angielsku: we wszystkich językach używanych w urozmaiconej lingwistycznie Szwajcarii. Gabriel szybko przewertował papiery i dotarł do końca stosiku. Potem przejrzał je ponownie, tym razem wolniej. Rezultat okazał się taki sam.

Dokumenty potwierdzające pochodzenie obrazów znikły.

Gabriel wodził światłem latarki po gabinecie, a jego myśli błądziły wokół pewnego szkolenia, które przeszedł w Izraelu. Instruktor zaprowadził go do pokoju urządzonego na podobieństwo apartamentu hotelowego, wręczył mu dokument i nakazał w ciągu minuty znaleźć pięć kryjówek. Gdyby ten sam sprawdzian odbywał się w gabinecie Rolfego, Gabriel znalazłby sto dogodnych miejsc na schowanie papieru. Wypaczona klepka podłogowa, duża książka, dywan, wnętrze mebla, ukryty sejf w ścianie. A przecież to tylko jeden pokój. W przestronnej willi Rolfego znajdowało się tysiące miejsc, gdzie można ukryć teczkę z dokumentami. Właścicielem domu był przecież człowiek, który zbudował podziemny bunkier dla swej kolekcji dzieł sztuki. Jeżeli Rolfe chciał coś dobrze schować, Gabriel miał nikłe szansę, aby to odnaleźć.

Nie mógł się jednak pogodzić z myślą o konieczności opuszczenia Szwajcarii z pustymi rękami po tak niebezpiecznej podróży. Istniały dwa prawdopodobne wyjaśnienia braku dokumentów. Pierwsze: ktoś je zabrał, choćby Rolfe lub Werner Muller. Drugie: Rolfe przełożył je w inne miejsce. Czemu nie. Był człowiekiem w podeszłym wieku, a starcy często popełniają błędy. Pamięć ludzka staje się coraz bardziej zawodna. Napisy na teczkach coraz trudniej odczytać.

Gabriel postanowił starannie przeszukać całe biurko.

Miało cztery boczne szuflady z teczkami, po dwie z każdej strony. Zaczął od lewej górnej. Systematycznie sprawdzał wszystkie teczki, jedną po drugiej: wyjmował, uważnie przeglądał zawartość, odkładał na miejsce i sięgał po następną.

Przeszukanie czterech szuflad zajęło mu pół godziny.

Nic.

Wysunął środkową szufladę: długopisy, ołówki, skrawki papieru, butelka z klejem, wyciągarka do spinaczy. Miniaturowy dyktafon. Gabriel wydobył go i oświetlił wnętrze. Pusty. Dokładnie przeszukał szufladę. Był dyktafon, taśmy znikły. Dziwne.

Wsunął szufladę, usiadł na fotelu Rolfego i wbił wzrok w biurko. Środkowa szuflada… Coś się nie zgadzało. Wyciągnął ją, zajrzał do środka, ponownie wsunął. Wysunął, wsunął. Wysunął, wsunął…

Szuflada miała około dziesięciu centymetrów głębokości, lecz miejsce na drobiazgi było płytsze. Pięć centymetrów, ocenił Gabriel, może nawet mniej. Spróbował wyjąć całą szufladę z biurka, lecz uniemożliwiała to blokada. Szarpnął mocniej. To samo.

Zerknął na zegarek. Siedział w willi już od czterdziestu pięciu minut, zapewne dłużej, niż podpowiadał rozsądek. Miał dwa wyjścia: odejść albo zaufać instynktowi.

Wstał, obiema rękoma złapał szufladę i z całej siły pociągnął. Blokada puściła, szuflada spadła na podłogę, a drobiazgi rozsypały się po parkiecie.

Gabriel uniósł pustą szufladę i obrócił ją w rękach. Solidna, starannie wykonana, nienormalnie ciężka. Przyjrzał się jej podstawie: całkiem gruba, chyba ponad dwa centymetry.

Odejść czy zaufać instynktowi?

Nie miał czasu na delikatne rozwiązania, jak najszybciej musiał poznać odpowiedź. Oparł szufladę o biurko pod wygodnym kątem, uniósł nogę i wycelował obcasem w drewnianą ramę. Kopnął raz, drugi, trzeci, aż w końcu posypały się drzazgi.

Podstawa szuflady składała się nie z jednej, lecz z dwóch płyt identycznych rozmiarów, położonych jedna na drugiej. Między nimi tkwiła duża, prostokątna koperta, pożółkła ze starości i obwiązana postrzępionym sznurkiem. Czyżby dokumentacja pochodzenia obrazów? Strasznie dużo zachodu, aby ukryć tak banalne papiery. Gabriel wziął kopertę do ręki. Kiedy rozwiązywał sznurek i odchylał zakładkę, poczuł mrowienie w palcach.

Wyciągnął z koperty plik starych bibułek i ułożył na biurku. Przeglądał je ostrożnie, jakby w obawie, że mogą się pokruszyć pod wpływem jego dotyku. Korony… pesety… escudo… funty. Dokumenty były kopiami transakcji walutowych oraz transferów bankowych, dokonanych podczas wojny. Gabriel spojrzał na daty. Pierwsza transakcja, przelew kilku tysięcy franków szwajcarskich do sztokholmskiego Union Banku, została przeprowadzona w lutym 1942 roku. Ostatnia, transfer funduszy do Banku Lizbońskiego, w czerwcu 1944 roku.

Odłożył bibułki na bok. Teraz miał przed sobą kartkę białego papieru bez nagłówka. Z lewej strony widniała na niej lista niemieckich nazwisk. Z prawej do każdego z nich była dopasowana dwunastocyfrowa liczba. Gabriel odczytał kilka linijek:


Karl Meyer 551829651318

Manfred Kónig 948628468948

Josef Fritsch 268349874625


Zebrał bibułki i uniósł zakładkę koperty. Już miał wsunąć papiery do środka, kiedy pod palcami poczuł coś w dolnym rogu. Sięgnął tam ręką i wydobył…

Dwie fotografie.

Przyjrzał się pierwszej: Augustus Rolfe, młody, przystojny, bogaty, rozparty na krześle w restauracji. Sądząc po stanie stolika, skonsumowano już znaczną ilość wina. Obok Rolfego zasiadał otyły, na pierwszy rzut oka zgnuśniały mężczyzna w cywilnym ubraniu, z bliznami na policzkach. Gabriel go nie znał.

Drugie zdjęcie zrobiono na tarasie domu w Alpach. Rolfe stał przy balustradzie i podziwiał wspaniałe widoki w towarzystwie dwóch umundurowanych mężczyzn. Gabriel znał ich obu.

Pierwszym był Heinrich Himmler. Drugim Adolf Hitler.

Gabriel włożył fotografie i dokumenty z powrotem do koperty. Miała ona rozmiary oficjalnego pisma i była zbyt duża, aby się zmieścić w kieszeni; wepchnął ją więc za pasek spodni i zabezpieczył, zapinając skórzaną kurtkę. Spojrzał na biurko. Z szufladą nic nie dało się już zrobić: zostały z niej drobne kawałki. Nogą upchnął szczątki pod biurkiem i zasłonił je fotelem Rolfego. Beretta leżała na skórzanym notatniku bankiera. Wsunął pistolet do kieszeni i skierował się do wyjścia.

Szedł, przyświecając sobie latarką. Ponownie oglądał pokój fragment po fragmencie, tym razem w odwrotnej kolejności: dębowy flamandzki stół, osiemnastowieczne fotele, otomana ze skóry…

Mężczyzna stojący na progu, z pistoletem wycelowanym w serce Gabriela.

25

Zurych

Gabriel cisnął latarkę na drugi koniec pokoju, wyciągnął berettę i rzucił się na podłogę. Mężczyzna w drzwiach wystrzelił. Miał broń z tłumikiem, ale w ciemnościach świetnie było widać ogień wydobywający się z lufy. Strzał przeszył powietrze tuż nad głową Gabriela i rozbił okno za biurkiem Rolfego. Zanim napastnik strzelił ponownie, Gabriel ukląkł na jednym kolanie i wypalił w kierunku błysku z lufy. Jego kule dosięgły celu – wiedział to na pewno, gdyż słyszał, jak przebijają tkankę i roztrzaskują kość. Wstał i ruszył pędem przed siebie, cały czas strzelając, tak jak go uczono. Tak jak to robił wiele razy wcześniej. Wreszcie stanął nad mężczyzną, pochylił się, przyłożył mu lufę do ucha i wystrzelił po raz ostatni.

Ciało, wstrząsane konwulsjami, po chwili zastygło w bezruchu.

Gabriel przeszukał ubranie zabitego: nie znalazł ani portfela, ani kluczy, ani pieniędzy. Glock kalibru.9 mm leżał na podłodze niedaleko zwłok. Gabriel wsunął go do kieszeni i wyszedł na korytarz.

Obok głównych schodów znajdowała się alkowa z wysokimi oknami wychodzącymi na ulicę. Gabriel spojrzał w dół i zauważył dwóch mężczyzn wbiegających po frontowych schodach. Pognał przez korytarz ku oknom od strony ogrodu na tyłach domu. Na zewnątrz stał jeszcze jeden mężczyzna; miał wyciągniętą broń i rozmawiał przez radiotelefon.

Zbiegając po kręconych schodach, Gabriel wyjął z beretty pusty magazynek i włożył nowy. Przebył tę samą drogę, którą pokonał wraz z Anną tego dnia, gdy pokazała mu kolekcję ukrytą w piwnicy. Wielka jadalnia, kuchnia, schody, piwniczka z winami, schowek.

Dopadł oszklonych drzwi, prowadzących do ogrodu. Uchylił je lekko i wystawił głowę. Mężczyzna z radiotelefonem i pistoletem szedł po zaśnieżonym tarasie. Dwaj pozostali byli już w budynku: Gabriel słyszał tupot nóg piętro wyżej.

Wyskoczył na dwór i popędził przez ogród prosto ku mężczyźnie z pistoletem.

– Ej, ty! – wrzasnął płynną niemczyzną. – Widziałeś, w którą stronę pobiegł ten sukinkot? – Mężczyzna popatrzył na niego kompletnie osłupiały. Gabriel wciąż pędził przed siebie. – Co z tobą, człowieku? Ogłuchłeś? Odpowiadaj!

Gdy nieznajomy przysunął radiotelefon do ust, Gabriel uniósł dłoń i otworzył ogień. Pięć strzałów, ostatni w klatkę piersiową z odległości metra.

Gabriel spojrzał na dom. Zobaczył w oknach snopy światła latarek, przenikające przez zaciągnięte zasłony. Kotary się rozsunęły i wyjrzała zza nich twarz. Uszu Gabriela dobiegł krzyk i odgłos walenia ciężkim przedmiotem o szybę.

Odwrócił się i pomknął przez ogród, docierając do muru – ocenił jego wysokość na dwa i pół metra – z rzędem kolców z kutego żelaza na szczycie. Zerknął przez ramię na dwóch mężczyzn. Jeden klęczał nad trupem kolegi, drugi omiatał ogród silnym światłem latarki.

Gabriel podskoczył i chwycił za żelazne kolce na murze. Snop światła wyłowił go z mroku, ktoś krzyknął po niemiecku. Podciągnął się, młócąc nogami o mur. Rozległ się wystrzał, kule rozkruszyły tynk, raz i drugi. Gabriel poczuł, jak pękają mu szwy na dłoniach.

Przerzucił nogę przez mur, i w tym momencie zahaczył kurtką o jeden z kolców. Zawisł bezsilnie, z głową wystawioną na ostrzał, oślepiony strumieniem światła. Wykonał gwałtowny skręt całym ciałem, uwalniając się z potrzasku, i spadł do ogrodu po drugiej stronie muru.

Koperta wysunęła mu się ze spodni i upadła w śnieg. Sięgnął po nią, wcisnął z powrotem za pasek i rzucił się do ucieczki.

Rozbłysk białego światła lamp halogenowych zmienił noc w dzień. Gdzieś zawyła syrena alarmowa. Gabriel pędził wzdłuż ściany willi, aż wreszcie dotarł do kolejnego muru, tym razem odgradzającego posiadłość od ulicy. Sprawnie przesadził przeszkodę i zeskoczył na chodnik.

Znalazł się na wąskiej uliczce. W sąsiednich domach pozapalano światła: Szwajcarzy i ich legendarna czujność. Gdy biegł ulicą, w głowie pobrzmiewało mu jedenaste przykazanie Ariego Shamrona: “Nie daj się złapać!”.

Dotarł do Krahbuhlstrasse, szerszej ulicy, przy której zaparkował. Sprintem pokonał łagodny zakręt i ujrzał swój samochód. Poślizgnął się podczas gwałtownego hamowania i upadł, boleśnie się tłukąc. Do pojazdu zaglądało dwóch mężczyzn z latarkami.

Gdy wstawał, nieznajomi skierowali na niego światło. Zawrócił w przeciwną stronę i pognał pod górę. “Rób wszystko, aby uniknąć aresztowania!”.

Nie zwalniając, wyciągnął glocka, którego zabrał człowiekowi w gabinecie Rolfego. Zaczynał odczuwać zmęczenie. Zimne powietrze ze świstem wpadało do płuc, w ustach czuł smak rdzy i krwi. Po kilku krokach dostrzegł reflektory sunące zboczem wzgórza: wielkie audi zjeżdżało z góry, buksując kołami w świeżym śniegu.

Obejrzał się przez ramię. Mężczyźni ścigali go pieszo. W pobliżu nie było bocznych uliczek ani alejek: znalazł się w pułapce. “Przelewaj krew niewinnych, jeśli zajdzie taka konieczność!”.

Audi pędziło prosto na niego. Gabriel przystanął i wyciągnął glocka przed siebie. Gdy samochód zahamował, zarzucając tylnymi kołami, wycelował w sylwetkę za kierownicą. Zanim zdążył wystrzelić, drzwi pojazdu gwałtownie się otworzyły.

– Wsiadaj, Gabriel! – krzyknęła Anna Rolfe. – Szybko!


Prowadziła z taką samą pasją, z jaką grała na skrzypcach, jedną ręką ściskając kierownicę, a drugą dźwignię skrzyni biegów. Zjechali z Zurichbergu, pokonali Limmat i wpadli w ciche uliczki centrum miasta. Gabriel długo patrzył za siebie.

– Możesz już zwolnić. Gdzie się nauczyłaś tak jeździć? Zdjęła nogę z gazu.

– Pamiętaj, że pochodzę z Zurychu, z bardzo majętnej rodziny. Kiedy nie grałam na skrzypcach, szalałam wokół Jeziora Zuryskiego jednym z samochodów ojca. Przed dwudziestymi pierwszymi urodzinami udało mi się skasować trzy auta.

– Moje gratulacje.

– Gorzka ironia do ciebie nie pasuje, Gabriel. W schowku są moje papierosy. Bądź tak łaskaw i zapal mi jednego.

Gabriel wyciągnął paczkę gitanów. Przypalił papierosa zapalniczką samochodową. Gryzący dym zaszczypał go w gardle i o mało nie udusił.

Anna wybuchnęła śmiechem.

– Kto by pomyślał, Izraelczyk, który nie pali.

– Co ty tutaj do cholery robisz?

– Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Gdybym się nie zjawiła, trafiłbyś za kratki.

– Niezupełnie. Gdybyś się nie zjawiła, byłbym już martwy. Mimo to chcę wiedzieć, co tu robisz. Czy Rami dał ci pozwolenie na opuszczanie willi?

– Myślę, że o tej porze już chyba zauważył moją nieobecność.

– Jak mu uciekłaś?

– Poszłam na piętro, żeby poćwiczyć, i nastawiłam taśmę z wyjątkowo długim utworem. Reszty się chyba domyślasz.

– Jak opuściłaś teren?

– Carlos powiedział Ramiemu, że jedzie do wioski na zakupy. Ukryłam się na tylnym siedzeniu pod kocem.

– Można spokojnie założyć, że kilkudziesięciu członków służb wywiadowczych mojego kraju prowadzi desperackie i bezsensowne poszukiwania twojej osoby. To było bardzo głupie. Jak dotarłaś do Zurychu?

– Samolotem, rzecz jasna.

– Bezpośrednio z Lizbony?

– Owszem.

– Jak długo tu jesteś?

– Od dwóch godzin.

– Wchodziłaś do domu ojca?

Pokręciła przecząco głową.

– Przed domem zobaczyłam dwóch mężczyzn w zaparkowanym samochodzie. Najpierw pomyślałam, że to ochroniarze z prywatnej agencji, ale potem dotarto do mnie, że coś się nie zgadza.

– Co zrobiłaś?

– Postanowiłam krążyć po okolicy w nadziei, że cię spotkam, zanim spróbujesz wejść do willi. Jak już wiesz, bezskutecznie. Potem usłyszałam ryk syren alarmowych.

– Powiedziałaś komuś, że się tu wybierasz?

– Nie.

– Na pewno?

– Na pewno. Czemu pytasz?

– Bo to wyjaśnia kilka wątpliwości. Teraz wiadomo, że willa jest pod bezustanną obserwacją. Poza tym oni wiedzieli, że tutaj wróciliśmy. I z pewnością śledzili mnie w drodze do Rzymu, a także później.

– Co się stało w domu ojca?

– Znalazłeś dokumentację obrazów? – spytała Anna, wysłuchawszy tego, co Gabriel miał jej do powiedzenia.

– Znikła.

– Niemożliwe.

– Ktoś musiał dotrzeć do niej przede mną.

– Trafiłeś na coś jeszcze?

Gabriel pomyślał o zdjęciu jej ojca z Adolfem Hitlerem i Heinrichem Himmlerem, na którym wspólnie podziwiali widoki z tarasu Berghofu w Berchtesgaden.

– Nie – odparł. – Nic więcej nie znalazłem.

– Na pewno? Nie skorzystałeś z okazji, aby przejrzeć osobiste dokumenty mojego ojca?

Gabriel puścił jej wątpliwości mimo uszu.

– Czy twój ojciec palił?

– Jakie to ma teraz znaczenie?

– Proszę cię, po prostu odpowiedz na pytanie. Czy twój ojciec palił?

– Tak, palił.

– Jakie papierosy?

– Benson & hedges.

– Palił kiedyś silk cuts?

– Nigdy nie zmieniał przyzwyczajeń.

– A może ktoś inny w domu?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Skąd te pytania?

– W gabinecie twojego ojca ktoś niedawno palił silk cuts.

Dotarli do jeziora. Anna zjechała na pobocze.

– Dokąd teraz?

– Ty wracasz do Portugalii.

– Bynajmniej. Albo działamy razem, albo wcale. – Wrzuciła jedynkę. – Dokąd jedziemy?

26

Lyon

Niektórzy ludzie mogliby z rezerwą potraktować pomysł zainstalowania we własnym domu automatycznie uruchamianego systemu rejestracji dźwięków. Profesor Emil Jacobi podchodził do sprawy inaczej. Jego życie sprowadzało się do ciężkiej pracy i brakowało mu czasu na cokolwiek innego; z całą pewnością nie robił nic, co by go wprawiło w zażenowanie, gdyby zostało utrwalone na taśmie magnetofonowej.

Do jego mieszkania przy rue Lanterne nieprzerwanie napływali goście: kobiety i mężczyźni, którzy chcieli podzielić się z nim wspomnieniami z przeszłości lub opowiedzieć zasłyszane historie na temat II wojny światowej. Przed tygodniem pewna staruszka poinformowała go o pociągu, który w 1944 roku zatrzymał się w pobliżu jej wsi. Ona wraz z grupką przyjaciół bawiła się na łące przy torach. Kiedy z wagonów towarowych dobiegły ich jęki i odgłosy drapania, podeszli bliżej i ujrzeli ludzi w pociągu: biednych, sponiewieranych ludzi, błagających o jedzenie i wodę. Staruszka wiedziała teraz, że pociągiem transportowano Żydów, a władze jej kraju pozwoliły nazistom korzystać z dróg żelaznych Szwajcarii i przewozić ludzki ładunek do obozów śmierci na Wschodzie.

Gdyby Jacobi usiłował sporządzać odręczne notatki w trakcie jej opowieści, na pewno nie zdołałby zapisać wszystkich szczegółów. Gdyby postawił przed nią magnetofon, zapewne wprawiłby ją w zakłopotanie. Wiedział bowiem z doświadczenia, że większość starszych ludzi reaguje nerwowo na widok magnetofonu lub kamery wideo. Dzięki dyskretnemu systemowi rejestracji głosu, wychwytującemu każde słowo staruszki, Jacobi mógł z nią spędzić dłuższy czas w przyjacielskiej atmosferze, nie wyciągając przy tym notatnika ani dyktafonu.

Profesor właśnie odsłuchiwał nagranie. Jak zwykle nastawił dźwięk dość głośno, by odgrodzić się od hałasów docierających z ulicy i z sąsiedniego mieszkania, zajmowanego przez studentów. Głos zarejestrowany na taśmie nie należał jednak do staruszki. Był to głos mężczyzny, który poprzedniego dnia odwiedził profesora. Głos Gabriela Allona. Jacobi uznał, że historia Augustusa Rolfego i zaginionej kolekcji obrazów jest niezwykła. Obiecał swemu gościowi, że nikt się nie dowie, o czym rozmawiali, lecz chciał być odpowiednio przygotowany do tego, aby o niej napisać, kiedy cała sprawa ujrzy światło dzienne, a profesor nie wątpił, że tak się właśnie stanie. Ta sensacyjna historia mogła zadać kolejny cios śmiertelnym wrogom Jacobiego: finansowej oligarchii Zurychu. Jego głęboka niepopularność w ojczyźnie mogła sięgnąć absolutnego dna. Myślenie o tym sprawiało mu satysfakcję. Oczyszczanie ścieków to brudna robota.

Opowieść Allona zaabsorbowała Emila Jacobiego równie mocno jak wtedy, gdy ją usłyszał po raz pierwszy. Był tak skupiony, że nie zauważył człowieka, który wkradł się do jego mieszkania. Gdy podniósł głowę, było już za późno. Otworzył usta, aby wołać o pomoc, lecz mężczyzna stłumił jego krzyk żelaznym uściskiem dłoni. Profesor dostrzegł błysk zbliżającego się ostrza noża i poczuł przeszywający ból gardła. Zanim umarł, zobaczył jeszcze, jak jego zabójca sięga po magnetofon i chowa go do kieszeni.

27

Wiedeń

Przemierzając zachodnie obrzeża Wiednia, Gabriel musiał mocno zacisnąć palce na kierownicy, żeby powstrzymać drżenie dłoni. Nie był w tym mieście od czasu zamachu bombowego, od nocy pełnej ognia, krwi i tysiąca kłamstw. Usłyszał wycie syreny i nie miał pewności, czy to rzeczywistość, czy też tylko wspomnienie. Dopiero po chwili ujrzał niebieskie światła karetki rozbłyskujące w lusterku. Zjechał na pobocze; serce głośno łomotało mu w piersi. Przypomniał sobie, jak pędził z Leah karetką i modlił się, aby oparzenia przestały ją tak strasznie boleć. Przypomniał sobie, jak siedział nad porozrywanym ciałem syna, podczas gdy w pokoju obok szef austriackich służb bezpieczeństwa wrzeszczał na Ariego Shamrona, wściekły, że Izraelczycy zamieniają Wiedeń w strefę działań wojennych.

Gabriel włączył się do ruchu. Konieczność skoncentrowania się na prowadzeniu samochodu pomogła opanować silne emocje. Pięć minut później zaparkował przed sklepem z pamiątkami. Anna otworzyła oczy.

– Dokąd się wybierasz?

– Zaczekaj chwilę.

Wszedł do środka, a po dwóch minutach wrócił z plastikową torbą na zakupy, którą wręczył Annie. Ze zdziwieniem wyciągnęła z niej duże okulary przeciwsłoneczne i baseballówkę z napisem “Vienna!”.

– Co mam z tym zrobić?

– Pamiętasz, co się stało na lotnisku w Lizbonie? Tamtego dnia, kiedy pokazałaś mi zaginioną kolekcję ojca?

– To był długi dzień, Gabriel. Odśwież mi pamięć.

– Jakaś kobieta cię zaczepiła i poprosiła o autograf.

– To mi się często zdarza.

– Otóż to. Włóż okulary i czapkę.

Nasunęła okulary na nos, a włosy ukryła pod baseballówką. Przejrzała się w lusterku po stronie pasażera i odwróciła ku Gabrielowi.

– No i jak?

– Wyglądasz jak znana osobistość, usiłująca się ukryć za dużymi okularami przeciwsłonecznymi i daszkiem idiotycznej czapki – odparł znużonym głosem. – Na razie jednak to musi wystarczyć.

W hotelu Kaiserin Elisabeth na Weihburggasse zameldowali się pod nazwiskiem Schmidt. Dostali pokój z parkietem w kolorze miodowym. Anna opadła na łóżko, nie zdejmując czapki i okularów.

Gabriel udał się do łazienki i po raz pierwszy od dłuższego czasu popatrzył na siebie w lustrze. Przysunął prawą dłoń do nosa i poczuł zapach prochu. Przed oczyma pojawili mu się dwaj mężczyźni, których zabił w willi Rolfego. Nalał do umywalki ciepłej wody i umył ręce oraz szyję. Nagle łazienkę zapełniły duchy: bladzi jak kreda, pozbawieni życia mężczyźni o twarzach i klatkach piersiowych podziurawionych kulami. Opuścił wzrok; zamiast wody ujrzał w umywalce krew. Wytarł dłonie ręcznikiem, lecz nic to nie pomogło: krew nie dawała się usunąć. Potem ściany zawirowały, a Gabriel osunął się na kolana przy toalecie.

Po powrocie do pokoju zobaczył, że Anna ma zamknięte oczy.

– Wszystko w porządku? – zamruczała.

– Wychodzę. Nigdzie się nie ruszaj. Nie otwieraj drzwi nikomu, tylko mnie.

– Szybko wrócisz, prawda?

– Postaram się.

– Będę czekała… – westchnęła sennie.

– Jak sobie życzysz.

W następnej chwili już spała. Gabriel przykrył ją kocem i wyszedł.

Na dole w holu Gabriel przekazał uprzejmemu recepcjoniście, że Frau Schmidt nie życzy sobie, aby jej przeszkadzano. Mężczyzna pokiwał gorliwie głową, jakby chciał zapewnić, że prędzej odda życie, niż pozwoli komuś zakłócić odpoczynek Frau Schmidt. Gabriel przesunął po blacie recepcji zwitek szylingów i opuścił hotel.

Dotarł na Stephansplatz; po drodze sprawdzał, czy ktoś go nie śledzi, i starał się zapamiętać twarze przechodniów. Wstąpił do katedry i lawirując między turystami, przeszedł wzdłuż nawy głównej do ołtarza. Popatrzył w górę na malowidło przedstawiające męczeństwo świętego Stefana. Gabriel zakończył jego renowację w dniu wybuchu bomby pod samochodem Leah. Jego praca prezentowała się nieźle. Tylko kiedy przechylał głowę, obserwując dzieło pod innym kątem, dostrzegał różnicę między swoimi poprawkami a oryginalnym tłem obrazu.

Odwrócił się i rozejrzał po twarzach ludzi stojących za jego plecami. Nie rozpoznawał nikogo. Jego uwagę zwróciło jednak coś innego. Wszystkie zgromadzone w pobliżu osoby podziwiały piękno ołtarza. A zatem pobyt w Wiedniu nie był zupełnie bezsensowny. Po raz ostatni rzucił okiem na obraz, wyszedł z katedry i skierował się do dzielnicy żydowskiej.

Barbarzyńskie marzenie Adolfa Hitlera, aby usunąć z Wiednia wszystkich Żydów, w dużej mierze się ziściło. Przed wojną mieszkało tu dwieście tysięcy Żydów, wielu z nich w domach otaczających Judenplatz. Teraz pozostało ich zaledwie kilka tysięcy, przy czym w większości była to ludność napływowa ze Wschodu. Stara dzielnica żydowska zapełniła się dziesiątkami butików, restauracji i nocnych klubów. Wiedeńczycy nazywali ją trójkątem bermudzkim.

Gabriel minął liczne bary Sterngasse i skręcił w zaułek kończący się kamiennymi schodkami, które prowadziły do ciężkich, nabitych ćwiekami drzwi. Obok nich widniała niewielka mosiężna tabliczka: “Roszczenia i odszkodowania wojenne; wyłącznie umówione spotkania”. Nacisnął przycisk dzwonka.

– Tak, słucham?

– Chciałbym się widzieć z panem Lavonem.

– Był pan umówiony?

– Niestety, nie.

– Pan Lavon nie przyjmuje nieumówionych osób.

– Obawiam się, że sprawa jest wyjątkowo pilna.

– Pana godność?

– Proszę mu powiedzieć, że przyszedł Gabriel Allon. Będzie mnie pamiętał.

Wprowadzono go do stylowego wiedeńskiego pokoju, zarówno pod względem gabarytów, jak i umeblowania: wysoki sufit, polakierowana podłoga, duże okna, półki uginające się pod ciężarem niezliczonych książek i teczek. Lavon był prawie niewidoczny w tym ogromnym pomieszczeniu, ale też zlewanie się z otoczeniem należało do jego wyjątkowych umiejętności.

W tej chwili balansował na szczycie chybotliwej drabiny bibliotecznej, przekopując się przez zawartość pękatej teczki i mrucząc coś do siebie. Wpadające przez okno światło rzucało na niego zielonkawą poświatę. Dopiero wtedy Gabriel uświadomił sobie, że szyby są kuloodporne. Lavon nagle oderwał wzrok od papierów i mocno pochylił głowę, aby spojrzeć w dół znad brudnawych okularów, które cudem utrzymywały mu się na nosie. Na dokumenty spadł popiół z zapalonego papierosa. Lavon najwyraźniej tego nie zauważył, gdyż zamknął teczkę i wsunął ją z powrotem na półkę. Jego twarz rozjaśnił uśmiech.

– Gabriel Allon! Anioł zemsty Shamrona. Dobry Boże, co ty tu robisz?

Zszedł po drabinie tak, jakby mu doskwierały stare rany. Jak zawsze zdawał się nosić wszystkie swoje ubrania naraz: niebieską, zapinaną na guziki koszulę, beżowy golf, kardigan i chyba o numer za dużą, pogniecioną marynarkę w jodełkę. Był niedbale ogolony i paradował w samych skarpetach.

Złapał Gabriela za ręce i ucałował go w policzek. Ile to czasu minęło, zastanawiał się Gabriel. Ćwierć wieku? Podczas operacji Gniew Boży Lavon był ayinem, tropicielem. Archeolog z wykształcenia, śledził członków Czarnego Września, poznawał ich zwyczaje i opracowywał sposoby ich zabijania. Ten wyśmienity obserwator, prawdziwy kameleon, potrafił się wtopić w każde środowisko. Operacja wywarła na nich wszystkich ogromny wpływ, lecz Lavon ucierpiał najbardziej. Pracował samotnie w warunkach polowych, przez długi czas narażony na bezpośrednie kontakty z wrogiem. W rezultacie nabawił się przewlekłej choroby żołądka i stracił piętnaście kilogramów, choć i tak był chudy. Kiedy operacja dobiegła końca, Lavon przyjął posadę asystenta na Uniwersytecie Hebrajskim i wszystkie weekendy spędzał na Zachodnim Brzegu, pracując przy wykopaliskach. Dość szybko jednak ogarnęły go wątpliwości. Podobnie jak Gabriel był dzieckiem Żydów ocalałych z holocaustu. Poszukiwanie starożytnych szczątków uznał za banalne, zważywszy, że w najnowszej historii pojawiało się tak wiele białych plam. Osiadł w Wiedniu i wykorzystał swe cenne umiejętności w innej pracy: tropieniu nazistów i zrabowanych przez nich skarbów.

– Co cię sprowadza do Wiednia? Interesy? Przyjemności?

– Augustus Rolfe.

– Rolfe? Ten bankier? – Lavon uważnie wpatrywał się w Gabriela. – Gabriel, to nie ty go… – Złożył prawą dłoń na kształt pistoletu.

Gabriel rozpiął kurtkę i wręczył mu kopertę, którą zabrał z biurka Rolfego. Lavon ostrożnie odchylił zakładkę, jakby badał fragment starego naczynia, i wyciągnął ze środka zawartość. Z kamienną twarzą zerknął na pierwsze zdjęcie, potem na drugie. Popatrzył na Gabriela i uśmiechnął się.

– Proszę, proszę… Herr Rolfe zrobił sobie urocze fotografie. Skąd je wziąłeś?

– Z jego biurka w Zurychu.

Lavon uniósł plik dokumentów.

– A to?

– Też stamtąd.

Lavon przyjrzał się zdjęciom.

– Fantastyczne.

– Co one oznaczają?

– Muszę przynieść kilka teczek, ale najpierw powiem dziewczynom, żeby zaparzyły ci kawy i przygotowały coś do jedzenia. To chwilę potrwa.


Siedzieli naprzeciwko siebie przy prostokątnym stole konferencyjnym, a między nimi piętrzyła się sterta akt. Gabriel myślał o ludziach, którzy przychodzili tu przed nim: starsi mężczyźni przekonani, że ich sąsiad jest oprawcą z Buchenwaldu; dzieci domagające się przekazania im pieniędzy z rachunku bankowego w Szwajcarii, na którym ich ojciec zdeponował oszczędności całego życia, zanim wywieziono go na Wschód i zamordowano wraz z innymi na archipelagu śmierci. Lavon podniósł jedną z fotografii – przedstawiała Rolfego w towarzystwie mężczyzny z bliznami na policzkach – i pokazał ją Gabrielowi.

– Poznajesz tego człowieka?

– Nie.

– To Walter Schellenberg, Brigadefuhrer SS. – Lavon zdjął ze sterty pierwszą teczkę i otworzył ją. – Walter Schellenberg był szefem Czwartego Wydziału Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Czwarty Wydział zajmował się wywiadem zagranicznym, a Schellenberga można uznać za superszpiega partii nazistowskiej. Był zamieszany w najbardziej dramatyczne epizody wojny: incydent w Venlo, próbę porwania księcia Windsoru, operację Cyceron. W Norymberdze oskarżono go o przynależność do S S, lecz dostał jedynie krótki, sześcioletni wyrok więzienia.

– Sześć lat? Dlaczego tylko tyle?

– Bo w ostatnich miesiącach wojny doprowadził do uwolnienia kilku Żydów z obozów zagłady.

– Jak mu się to udało?

– Sprzedał ich.

– A dlaczego superszpieg nazistów wybrał się na kolację z Rolfem?

– Agencje wywiadowcze na całym świecie mają ze sobą coś wspólnego: wszystkie potrzebują pieniędzy. Nawet Shamron nie dałby sobie rady bez odpowiednich funduszy. Kiedy jednak on potrzebuje gotówki, po prostu kładzie ręce na ramionach bogatego przyjaciela i opowiada mu historię o tym, jak pojmał Eichmanna. Schellenberg zaś miał szczególny problem. Nie mógł wykorzystać swoich pieniędzy poza terytorium Niemiec. Potrzebował bankiera w neutralnym kraju, który mógłby zapewnić mu twardą walutę, a potem przekazać ją jego agentom za pośrednictwem fikcyjnej firmy lub też w innej formie. Schellenberg potrzebował takiego człowieka jak Augustus Rolfe.

Lavon sięgnął po dokumenty, które przywiózł Gabriel.

– Weźmy tę transakcję. Dwudziestego trzeciego października 1943 roku półtora tysiąca funtów przekazano z rachunku Pillar Enterprises Limited na konto pana Ivana Edberga w Enskilde Bank w Sztokholmie. Gabriel obejrzał dokument i odłożył go na stół.

– Rzecz jasna, Szwecja była neutralna, i właśnie dlatego tak atrakcyjna dla agentur wywiadu wielu krajów – kontynuował Lavon. – Schellenberg z pewnością dysponował tam swoim agentem, a kto wie, może nawet całą siatką. Podejrzewam, że pan Edberg był jednym z nich. Możliwe, że nawet szefem i dysponentem pieniędzy siatki.

Lavon wziął do ręki następną kartkę i zmrużył oczy, podrażnione dymem papierosa, który trzymał w ustach.

– Jeszcze jedno zlecenie przelewu: tysiąc funtów z rachunku Pillar Enterprises Limited na rachunek pana Jose Suareza w Banku Lizbońskim. – Lavon odłożył kartkę i popatrzył na Gabriela. – Portugalia, podobnie jak Szwecja, była państwem neutralnym, dlatego też Lizbona stała się areną najróżniejszych działań szpiegowskich. Schellenberg również tam się znalazł, podczas sprawy księcia Windsoru.

– Zatem Rolfe był tajnym bankierem Schellenberga. A o czym ma świadczyć fotografia Rolfego z Himmlerem i Hitlerem w Berchtesgaden?

Lavon nalał sobie kolejny kubek kawy z precyzją prawdziwego wiedeńczyka: starannie odmierzona porcja gęstej śmietanki i dokładnie taka ilość cukru, która zniweluje gorzki posmak napoju. Gabriel pomyślał o Lavonie, kiedy ten mieszkał w Paryżu i żył o wodzie mineralnej i słabej herbacie, bo jego schorowany żołądek nie tolerował niczego innego.

– Po Stalingradzie Niemcy kompletnie się zmieniły. Nawet najwierniejsi z wiernych wiedzieli, że to już koniec. Ze wschodu nadciągali Rosjanie, inwazja z zachodu była nieuchronna. Każdy, kto wzbogacił się na wojnie, chciał za wszelką cenę zadbać o bezpieczeństwo swojego majątku. Jak myślisz, do kogo ludzie zwracali się w takiej sytuacji?

– Do szwajcarskich finansistów.

– Augustus Rolfe jako jeden z nielicznych miał okazję zarobić na zmieniającej się sytuacji na froncie. Z tych dokumentów wnioskuję, że był ważnym agentem Waltera Schellenberga. Podejrzewam, że najwyższe władze nazistowskie darzyły Herr Rolfego głębokim poważaniem.

– Uważano go za człowieka godnego zaufania, który dobrze zaopiekuje się dużymi pieniędzmi?

– Ich pieniędzmi. Ich skradzionymi bogactwami. Wszystkim.

– A co z listą nazwisk i numerami rachunków?

– Można spokojnie założyć, że to niemieccy klienci Rolfego. Sprawdzę ich w naszej bazie danych i zobaczę, czy nie figurują w zestawieniach znanych z nazwiska członków SS oraz NSDAP. Przypuszczam jednak, że to pseudonimy.

– Czy istnieje inny rejestr rachunków w archiwach bankowych?

Lavon pokręcił głową.

– Prawdziwe nazwiska właścicieli rachunków osobistych zwykle są znane jedynie najważniejszym urzędnikom bankowym. Im słynniejszy klient, tym mniej ludzi ma dostęp do nazwiska przypisanego numerowi konta. Jeśli te rachunki należały do nazistów, wątpię, czy poza Rolfem ktokolwiek wiedział o nich coś bliższego.

– Skoro przechowywał tę listę przez tyle lat, czy to oznacza, że rachunki wciąż jeszcze istnieją?

– Sądzę, że to niewykluczone. Sporo zależy od tego, kto był ich właścicielem. Jeśli posiadaczowi konta udało się uciec z Niemiec pod koniec wojny, wówczas można założyć, że rachunek jest już zamknięty. Jeżeli jednak wpadł w ręce aliantów…

– … wtedy niewykluczone, że jego pieniądze i cenne przedmioty wciąż kryją się w podziemiach banku Rolfego.

– Niewykluczone, ale mało prawdopodobne.

Lavon zebrał dokumenty oraz zdjęcia i wsunął je z powrotem do koperty. Potem spojrzał Gabrielowi w oczy.

– Odpowiedziałem na wszystkie twoje pytania. Teraz pora, abyś ty udzielił mi kilku wyjaśnień.

– Co chciałbyś wiedzieć?

– Właściwie tylko jedno. – Lavon uniósł kopertę. – Chcę wiedzieć, co do diabła robisz z tajnymi dokumentami Augustusa Rolfego.


Lavon niczego nie cenił tak wysoko, jak dobrej opowieści. Pod tym względem wcale się nie zmieniał. Podczas operacji rozpracowywania Czarnego Września tworzył z Gabrielem braterstwo bezsennych nocy: Lavon z powodu żołądka, a Gabriel – sumienia. Przypomniał sobie jego wymizerowaną sylwetkę, kiedy siedział po turecku na podłodze i pytał, jak to jest, kiedy się kogoś zabija. Gabriel odpowiedział na to pytanie, bo musiał z kimś o tym porozmawiać.

– Boga nie ma – oświadczył Lavon. – Jest tylko Shamron. Shamron decyduje, kto będzie żył, a kto umrze. To on wysyła takich chłopaków jak ty, aby dokonali jego potwornej zemsty.

Teraz, podobnie jak wtedy, Lavon nie patrzył na Gabriela, który opowiadał swoją historię. Wpatrywał się we własne dłonie i obracał w drobnych, zwinnych palcach zapalniczkę do chwili, gdy Gabriel skończył.

– Masz listę obrazów zabranych z tajnego pomieszczenia?

– Mam, ale nie jestem pewien, czy jest precyzyjna.

– W Nowym Jorku znajdziesz pewnego człowieka. Całe życie poświęcił tropieniu dzieł sztuki zrabowanych przez nazistów. Dobrze zna wszystkie skradzione obrazy, wszystkie zawarte transakcje, wie, które dzieła odzyskano, a które wciąż czekają na odnalezienie. Jeśli istnieje ktoś, kto zna upodobania kolekcjonerskie Augustusa Rolfego, to właśnie on.

– Spokojnie, Eli. Tylko spokojnie.

– Drogi Gabrielu, nie znam innego sposobu rozwiązania twojego problemu.

Włożyli płaszcze i wyszli na ulicę, kierując się w stronę Judenplatz.

– Czy jego córka wie o tym?

– Jeszcze nie.

– Nie zazdroszczę ci. Zatelefonuję, gdy dowiem się czegoś od przyjaciela z Nowego Jorku. A ty idź do hotelu i odpocznij. Kiepsko wyglądasz.

– Nie pamiętam, kiedy ostatnio spałem.

Lavon pokręcił głową i położył drobną dłoń na ramieniu towarzysza.

– Znowu zabijałeś, Gabriel. Widzę to po twojej twarzy. Nosisz na niej piętno śmierci. Idź do swojego pokoju i doprowadź się do porządku.

– Bądź tak dobry i pilnuj własnego nosa.

– Kiedyś pilnowałem twojego.

– Byłeś w tym świetny.

– Zdradzę ci pewien sekret. Wciąż jestem.

Lavon odwrócił się i zniknął w tłumie na Judenplatz.


Gabriel zatrzymał się przed niewielką trattorią, gdzie zjadł ostatni posiłek z Leah i Danim. Po raz pierwszy od dziesięciu lat stał w miejscu, w którym wybuchł samochód. Uniósł wzrok i ujrzał włócznię świętego Stefana górującą nad dachami. Wiatr nagle się nasilił. Gabriel postawił kołnierz płaszcza. Czego się spodziewał? Żalu? Wściekłości? Nienawiści? Ku własnemu zdumieniu nie poczuł nic. Zawrócił i w strumieniach deszczu pomaszerował do hotelu.


Ktoś wsunął pod drzwi egzemplarz “Die Presse”; gazeta leżała na podłodze w korytarzu. Gabriel podniósł ją i wszedł do pokoju. Anna ciągle spała. Zanim zasnęła, zdążyła się jeszcze rozebrać; w przytłumionym świetle jasna skóra jej ramienia połyskiwała na pościeli. Gabriel rzucił gazetę na łóżko obok śpiącej kobiety.

Był wyczerpany. Musiał się przespać. Tylko gdzie? Na łóżku? Obok Anny? Obok córki Augustusa Rolfego? Ile ona wiedziała? Jakie tajemnice miał przed nią ojciec? Co ukrywała przed Gabrielem?

Pomyślał o słowach, które usłyszał w Londynie od Juliana Isherwooda: “Zawsze zakładaj, że ona wie więcej o swoim ojcu i jego kolekcji, niż raczy ci przekazywać. Córki zwykle chronią ojców wszelkimi sposobami, nawet jeżeli uważają ich za skończonych drani”. Postanowił, że nie, nie położy się spać obok Anny Rolfe. W szafie znalazł dodatkowy koc i zapasową poduszkę. Przygotował sobie prowizoryczne posłanie na podłodze. Czuł się tak, jakby leżał na płycie zimnego marmuru. Po cichu, by nie obudzić Anny, ściągnął z łóżka gazetę. Na pierwszej stronie znajdowała się informacja o zamordowaniu szwajcarskiego pisarza Emila Jacobiego.

28

Wiedeń

Zmierzchało, kiedy Eli Lavon zadzwonił do pokoju hotelowego Gabriela. Anna poruszyła się nerwowo, po czym znowu zapadła w niespokojny sen. Po południu rozkopała pościel i teraz leżała odkryta, a chłodne powietrze wpadało przez na wpół uchylone okno. Gabriel przykrył ją kołdrą i zszedł na dół. Lavon siedział w holu, popijając kawę. Na widok przyjaciela napełnił drugą filiżankę.

– Widziałem dziś w telewizji twojego znajomego, Emila Jacobiego – rzekł Lavon. – Najwyraźniej ktoś wtargnął do jego mieszkania w Lyonie i poderżnął mu gardło.

– Wiem. Masz wieści z Nowego Jorku?

– Uważa się, że między 1941 i 1944 rokiem Augustus Rolfe wszedł w posiadanie dużej liczby obrazów impresjonistów i malarzy współczesnych z galerii w Lucernie i Zurychu. Te same płótna jeszcze kilka lat wcześniej zdobiły należące do Żydów galerie i domy w Paryżu.

– A to niespodzianka… – mruknął Gabriel. – Dużej liczby? Jak dużej?

– Trudno oszacować.

– Kupił je?

– Niezupełnie. Obrazy nabyte przez Rolfego zapewne stanowiły część kilku dużych wymian, dokonanych w Szwajcarii przez agentów Hermanna Goringa.

Gabriel przypomniał sobie, co Julian Isherwood mówił mu o drapieżnych zapędach kolekcjonerskich Reichsmarschalla. Goring miał nieograniczony dostęp do Jeu de Paume, gdzie składowano skonfiskowane we Francji arcydzieła. W ten sposób przejął setki współczesnych obrazów, które wymieniał na płótna swoich ulubionych starych mistrzów.

– Krążą pogłoski, że Rolfe uzyskał pozwolenie na zakup obrazów po cenie nominalnej – wyjaśnił Lavon. – Czyli znacznie poniżej ich wartości rynkowej.

– Gdyby to była prawda, Rolfe nabyłby je zgodnie ze szwajcarskim prawem. Przecież wystarczyłoby, aby oświadczył, że kupił obrazy w dobrej wierze. Nawet gdyby pochodziły z kradzieży, nie istniała żadna prawna możliwość zmuszenia go do ich zwrotu.

– Tak to wygląda. Powinniśmy zadać sobie pytanie, dlaczego Augustusowi Rolfemu pozwolono kupować po cenach absolutnie minimalnych obrazy przechodzące przez ręce Hermanna Goringa?

– Czy twój przyjaciel z Nowego Jorku zna odpowiedź na to pytanie?

– Nie, ale ty ją znasz.

– O czym ty mówisz, Eli?

– O zdjęciach i dokumentach bankowych, które znalazłeś w jego biurku. O jego kontaktach z Walterem Schellenbergiem. Rodzina Rolfego zbierała dzieła sztuki od pokoleń, dlatego miał świetne koneksje. Doskonale wiedział, co się dzieje po drugiej stronie granicy, we Francji, i postanowił skorzystać z nadarzającej się okazji.

– Z kolei Walter Schellenberg musiał jakoś wynagrodzić swojego osobistego bankiera w Zurychu.

– Fakt – przyznał Lavon. – Należała mu się zapłata za świadczone usługi.

Gabriel odchylił się na krześle i zamknął oczy.

– Co dalej, Gabriel?

– Pora na rozmowę, której od pewnego czasu się obawiałem.


Kiedy Gabriel wrócił do pokoju, Anna powoli się budziła. Delikatnie potrząsnął jej ramieniem, a ona usiadła niespokojnie, niczym dziecko zdumione widokiem nieznanego sobie pomieszczenia. Spytała o godzinę, a on odparł, że już prawie wieczór.

Gdy całkiem doszła do siebie, przysunął krzesło do krawędzi łóżka i usiadł. Nie włączył światła; nie chciał widzieć jej twarzy. Siedziała po turecku, wyprostowana, z ramionami okrytymi kołdrą. Wpatrywała się w niego: nawet w ciemnościach dostrzegał jej oczy, których ani na moment od niego nie odrywała. Opowiedział jej o pochodzeniu tajnej kolekcji ojca. Powtórzył wszystko, czego się dowiedział od Emila Jacobiego, i dodał, że poprzedniej nocy profesora zamordowano w jego mieszkaniu w Lyonie. Następnie poruszył sprawę dokumentów znalezionych w biurku jej ojca: dokumentów, które łączyły go z superszpiegiem Hitlera, Walterem Schellenbergiem.

Gdy skończył, położył zdjęcia na łóżku i wyszedł do łazienki, aby Anna przez chwilę mogła spokojnie pomyśleć. Usłyszał, jak zapala nocną lampkę. Odkręcił kran nad umywalką i wolno odliczał w myślach. Kiedy minął stosowny czas, powrócił do pokoju. Zastał Annę zwiniętą w kłębek. Jej ciałem wstrząsały ciche spazmy; w dłoni ściskała zdjęcie ojca, podziwiającego widoki w Berchtesgaden w towarzystwie Adolfa Hitlera i Heinricha Himmlera.

Gabriel wyjął jej z ręki fotografię, zanim zdążyła ją zniszczyć. Potem położył dłoń na jej głowie i pogłaskał ją po włosach. Anna rozpłakała się głośno. Łkała i zanosiła się mokrym kaszlem nałogowego palacza, z trudem oddychając.

Wreszcie popatrzyła na Gabriela.

– Gdyby moja matka kiedykolwiek ujrzała to zdjęcie… – Anna umilkła, otworzyła usta, a po jej policzkach pociekły łzy. – Wówczas…

Gabriel zakrył dłonią jej usta, nim zdołała dokończyć myśl. Nie chciał, aby mówiła, o co jej chodzi. Nie było takiej potrzeby. Pomyślał, że gdyby jej matka widziała to zdjęcie, wówczas popełniłaby samobójstwo. Wykopałaby swój własny grób, włożyła lufę strzelby do ust i odebrała sobie życie.

Tym razem to Anna zdecydowała się na ucieczkę do łazienki. Kiedy stanęła w drzwiach pokoju, była spokojna, lecz miała zaczerwienione oczy i pobladłą twarz. Usiadła na łóżku i wzięła do ręki dokumenty.

– Co to ma być?

– Wygląda jak lista rachunków osobistych.

– Czyich rachunków osobistych?

– Nazwiska są niemieckie. Możemy tylko zgadywać, kim naprawdę byli ich właściciele.

Uważnie zapoznała się z listą. Nagle zmarszczyła brwi.

– Moja matka urodziła się w Boże Narodzenie 1933 roku. Wspominałam ci już o tym?

– Data urodzin twojej matki nigdy nie padła w naszych rozmowach. Dlaczego teraz to jest istotne?

Wręczyła mu papier.

– Spójrz na ostatnie nazwisko na liście.

Gabriel przyjrzał się wskazanemu przez nią nazwisku oraz umieszczonej obok liczbie: “Alois Ritter 251233126”. Podniósł wzrok.

– No i co?

– Czy to nie zastanawiające, że mężczyzna o takich samych inicjałach jak mój ojciec ma numer rachunku, w którym pierwszych sześć cyfr odpowiada dacie urodzenia mojej matki?

Gabriel ponownie spojrzał na listę.

Alois Ritter… AR… 251233… Boże Narodzenie 1933…

Opuścił papier i popatrzył na Annę.

– A co z ostatnimi trzema cyframi? Coś ci mówią?

– Niestety, nie.

Gabriel zamknął oczy. 126… Był pewien, że kiedyś, w którymś momencie widział te cyfry i że miały związek z całą sprawą. Doskonała pamięć to przekleństwo. Nigdy niczego nie zapominał. Pociągnięcia pędzlem, które stosował, aby uzdrowić obraz świętego Stefana w katedrze. Melodia puszczana w radiu tego wieczora, kiedy opuszczał Niederdorf po zabiciu Hamidiego. Zapach oliwek w oddechu Leah, kiedy ostatni raz całował ją na dobranoc.

Potem, po chwili, przypomniał sobie, gdzie widział liczbę 126.


Anna zawsze miała przy sobie zdjęcie brata. Była to jego ostatnia fotografia, zrobiona podczas jednego z etapów wyścigu dookoła Szwajcarii. To samo zdjęcie Gabriel znalazł w biurku Augustusa Rolfego. Przyjrzał się numerowi przy ramie roweru i na plecach koszulki młodego mężczyzny: 126.

– Zdaje się, że wracamy do Zurychu – zauważyła Anna.

– Musimy coś zrobić z twoim paszportem. I wyglądem.

– Coś nie w porządku z moim paszportem?

– Jest w nim twoje nazwisko.

– A z wyglądem?

– Zupełnie nic. W tym rzecz.

Podniósł słuchawkę telefonu.


O dziesiątej wieczorem do pokoju hotelowego weszła młoda dziewczyna, Hannah Landau. Na nadgarstkach nosiła bransoletki i pachniała jaśminem. Teczka zwisająca z jej ramienia przypominała tę, w której Gabriel przechowywał pędzle i pigmenty.

Zamieniła z Gabrielem kilka słów, a następnie pociągnęła Annę za rękę do łazienki i zamknęła drzwi.

Godzinę później z pomieszczenia wyłoniła się Anna. Jej sięgające ramion blond włosy były teraz krótkie i czarne; zielone oczy przybrały barwę niebieską dzięki kolorowym soczewkom kontaktowym. Transformacja była imponująca. Stała się inną kobietą.

– Odpowiada panu? – spytała Hannah Landau.

– Proszę zrobić zdjęcie.

Izraelka pstryknęła polaroidem sześć razy i ułożyła fotografie Anny na łóżku, aby Gabriel mógł je ocenić. Po chwili oświadczył:

– Weźmiemy tę.

Hannah pokręciła głową.

– Nie, raczej tę.

Nie czekając na aprobatę Gabriela, sięgnęła po zdjęcie i wróciła do łazienki. Anna siedziała przy lustrze i długo wpatrywała się w swoją odmienioną twarz.

Dwadzieścia minut później zjawiła się Hannah. Pokazała swe dzieło Gabrielowi, a potem przeszła przez pokój i położyła je na komódce przed Anną.

– Moje gratulacje, pani Rolfe. Jest pani obywatelką Austrii.

29

Zurych

W połowie drogi między dworcem i jeziorem znajduje się centrum szwajcarskiej finansjery, Paradeplatz. Główne siedziby Credit Suisse i Union Bank czają się naprzeciwko siebie niczym zapaśnicy, rozdzieleni szeroką płaszczyzną szarego bruku. Te dwa giganty szwajcarskiej bankowości to zarazem jedne z najpotężniejszych instytucji na świecie. W ich cieniu, na całej długości Bahnhofstrasse, przysiadły inne wielkie i wpływowe instytucje, wyraźnie zaznaczające swoją obecność morzem jaskrawych szyldów i lśniących czystością przeszklonych drzwi. Niewielu ludzi dostrzega natomiast banki rozsiane po cichych, bocznych uliczkach i alejkach między Bahnhofstrasse i rzeką Sihl. Tam mieszczą się prywatne kaplice szwajcarskich bankierów, w których można oddawać się kultowi pieniądza i spowiadać w poczuciu całkowitej dyskrecji. Miejscowe prawo zakazuje tym bankom zachęcać klientów do składania depozytów. Mogą się nazywać bankami, jeśli chcą, lecz nie jest to wymagane. Trudno je zlokalizować, łatwo przeoczyć, gdyż kryją się wewnątrz nowoczesnych biurowców lub w pokojach wiekowych kamienic. Niektóre zatrudniają kilkudziesięciu pracowników, inne tylko kilku. Są prywatne pod każdym względem. Następnego ranka właśnie wśród nich Gabriel i Anna Rolfe rozpoczęli poszukiwania.

Wsunęła dłoń pod ramię Gabriela i powiodła go wzdłuż Bahnhofstrasse. Była w swoim rodzinnym mieście, więc miała prawo przejąć obowiązki przewodnika. Gabriel bacznie obserwował twarze przechodniów: jeśli ktokolwiek na świecie miał rozpoznać Annę, to tylko tutaj. Tymczasem nikt nie spojrzał na nią po raz drugi. Pospieszna przemiana, dzieło Hannah Landau, najwyraźniej okazała się skuteczna.

– Od czego zaczniemy? – spytał.

– Podobnie jak większość szwajcarskich finansistów, mój ojciec był właścicielem rachunków firmowych w innych lokalnych bankach.

– Rachunków w bankach-korespondentach?

– Tak jest. Zaczniemy od banków, z którymi ojciec na pewno robił interesy w przeszłości.

– A jeśli rachunek, którego szukamy, znajduje się w banku poza Zurychem? Choćby w Genewie?

– Mój ojciec był całym sercem oddany Zurychowi. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, aby przekazywać swoje pieniądze jakiemuś Francuzowi z Genewy.

– Jeśli znajdziemy rachunek, to i tak nie mamy gwarancji, że uzyskamy do niego dostęp.

– To fakt. Bankierzy określają stopień tajności rachunku wspólnie z jego właścicielem. Możliwe, że wystarczy podać sam numer konta. Niewykluczone, że konieczne będzie podanie hasła. Nie wolno też wykluczyć możliwości, że zostaniemy wyproszeni. Niemniej warto spróbować, prawda? Zaczniemy tutaj.

Bez ostrzeżenia, że zamierza zmienić kierunek, Anna przebiegła przez Bahnhofstrasse, ciągnąc Gabriela za rękę, tuż przed nadjeżdżającym tramwajem. Następnie wprowadziła go w mniejszą uliczkę, Barengasse, i zatrzymała się przed zwyczajnymi drzwiami. Wisiała nad nimi kamera kontrolna, a na murze obok niej mosiężna tabliczka, tak mała, że prawie niedostrzegalna: “Hoffman & Weck. Barengasse 43”.

Wcisnęła przycisk dzwonka, czekając na zaproszenie. Pięć minut później ponownie znaleźli się na ulicy i skierowali do następnego banku na liście Anny. Tym razem wizyta trwała nieco dłużej – Gabriel oszacował ją na siedem minut – lecz wynik okazał się taki sam: znowu odeszli z niczym.

Schemat powtarzał się za każdym razem. Wizyty przebiegały niezwykle podobnie. Po chwili uważnej obserwacji przez kamerę wpuszczano ich do westybulu, gdzie urzędnik bankowy powściągliwie się z nimi witał. Rozmowy prowadziła Anna, posługując się uprzejmym Zuridutsch. Na koniec urzędnik prowadził ich do zakrystii, świętego biura, w którym przechowywano tajne archiwum. Siadali na krzesłach przed biurkiem, by po wymianie kilku banalnych formułek grzecznościowych usłyszeć dyskretne chrząknięcie urzędnika, który w ten sposób uprzejmie dawał do zrozumienia, że ta rozmowa jest stratą czasu, a na Bahnhofstrasse czas to z pewnością pieniądz.

Potem Anna mówiła:

– Chciałabym uzyskać dostęp do rachunku Herr Aloisa Rittera. Zapadała cisza, urzędnik przez chwilę stukał w klawiaturę komputera i jakiś czas z uwagą wpatrywał się w ekran monitora.

– Niestety, ale nie prowadzimy rachunku na to nazwisko.

– Czy jest pan pewien?

– Tak, całkowicie.

– Dziękuję. Proszę mi wybaczyć, że zabrałam panu tyle cennego czasu.

– Nic się nie stało. Proszę, oto nasza wizytówka. Być może w przyszłości będzie pani zainteresowana naszymi usługami.

– To bardzo uprzejme z pana strony.

Po jedenastej wizycie poszli do małego bistro Cafe Brioche na kawę. Gabrielowi zaczynały puszczać nerwy. Już od dwóch godzin kręcili się bezowocnie po Bahnhofstrasse. Nie ulegało wątpliwości, że coraz bardziej rzucają się w oczy.

Następny przystanek wypadł w lokalu Becker & Puhl, gdzie przywitał ich Herr Becker we własnej osobie, człowiek oficjalny, drobiazgowy i całkiem łysy. Jego biuro prezentowało się bezbarwnie, a sterylnością dorównywało sali operacyjnej. Gdy wpatrywał się w monitor komputera, Gabriel dostrzegł w nieskazitelnie czystych szkłach jego okularów refleksy przesuwających się nazwisk i cyfr.

Po chwili niemej kontemplacji bankier podniósł wzrok.

– Numer rachunku?

– 251233126 – wyrecytowała z pamięci Anna. Becker wcisnął kilka klawiszy.

– Hasło?

Gabriel poczuł ucisk w piersi. Spojrzał na Herr Beckera, który uważnie mu się przyglądał. Anna cicho odchrząknęła.

– Adagio.

– Proszę za mną.


Zaprowadził ich do pokoju konferencyjnego o wysokim suficie i obitych drewnem ścianach. Pośrodku pomieszczenia stał prostokątny stół z dymnego szkła.

– Tutaj będą państwo mogli spokojnie zapoznać się z zawartością depozytu – wyjaśnił Becker. – Proszę usiąść wygodnie. Za chwilę wszystko przyniosę.

Wrócił ze stalową skrzynką, służącą do przechowywania depozytów.

– Zgodnie z umową zawartą przy otwieraniu rachunku, każdy, kto przedstawi odpowiedni numer rachunku oraz właściwe hasło, ma prawo dostępu do depozytu. – Położył skrzynkę na stole. – Wszystkie klucze są w moim posiadaniu.

– Rozumiem – rzekła Anna.

Poświstując cicho, Becker wyciągnął z kieszeni ciężką obręcz z kluczami i wybrał właściwy, po czym dokładnie sprawdził wygrawerowane na nim oznaczenie, wsunął go do zamka, przekręcił i lekko uniósł wieko. Powietrze wypełniło się zapachem starego papieru. Becker cofnął się na dyskretną odległość.

– Jest jeszcze jedna skrzynka depozytowa, znacznie większa od tej. Czy życzą sobie państwo zapoznać się także z jej zawartością?

Gabriel i Anna wymienili spojrzenia.

– Tak – odparli jednocześnie.


Gabriel poczekał, aż Becker opuści pokój, i dopiero wtedy podniósł pokrywę większej skrzynki. W środku znajdowało się szesnaście płócien, starannie zwiniętych i zabezpieczonych: Monet, Picasso, Degas, van Gogh, Manet, Toulouse-Lautrec, Renoir, Bonnard, Cezanne, a także wspaniały akt Vuillarda. Nawet Gabriel, przyzwyczajony do obcowania z bezcennymi dziełami sztuki, był zdumiony bogactwem kolekcji. Ilu ludzi poszukiwało tych arcydzieł? Ile lat zajęły im próby odnalezienia utraconej własności? Ile łez przelano z powodu utraty tych obrazów? A teraz leżały przed nim, ukryte w skarbcu pod Bahnhofstrasse. Niezwykle wygodne rozwiązanie. I doskonale logiczne.

Anna skoncentrowała się na przejrzeniu zawartości mniejszej skrzynki. Najpierw wydobyła gotówkę: franki szwajcarskie, franki francuskie, dolary, funty, marki. Manipulowała nimi ze swobodą człowieka nawykłego do kontaktu z dużymi pieniędzmi. Potem przyszła kolej na harmonijkową teczkę, wypełnioną dokumentami. Na koniec sięgnęła po stos listów, owiniętych jasnoniebieską gumką.

Zdjęła gumkę, odłożyła ją na bok i przystąpiła do przeglądania kopert. Zręcznie wertowała je długimi, smukłymi palcami. Palec wskazujący, palec środkowy, wskazujący, środkowy, przerwa. Wskazujący, środkowy, wskazujący, środkowy, przerwa. Wyciągnęła z pliku jedną kopertę, obróciła ją w dłoni i sprawdziwszy, czy zakładka jest dobrze zalepiona, wręczyła ją Gabrielowi.

– To cię może zainteresować.

– Co jest w środku?

– Nie mam pojęcia. Ale koperta jest zaadresowana do ciebie.

Papeteria należała do człowieka z innej epoki: jasnoszara, formatu A4, na górze pośrodku kartki widniał napis “Augustus Rolfe”, bez zbędnych informacji, takich jak numer faksu lub e-maila. Była tam tylko data: list napisano na dzień przed przybyciem Gabriela do Zurychu. Autor posługiwał się językiem angielskim, pisał odręcznie, choć nie potrafił już stawiać wyraźnych liter. W efekcie można było uznać, że list został napisany w dowolnym języku i alfabecie świata. Gabrielowi udało się rozszyfrować treść przy pomocy Anny, zaglądającej mu przez ramię.


Drogi Gabrielu,

Mam nadzieję, że nie uznasz za zuchwałość faktu, iż zwracam się do ciebie po imieniu, lecz od pewnego czasu znam twoje prawdziwe dane i podziwiam twoją pracę, zarówno w dziedzinie konserwacji dzieł sztuki, jak i służby w obronie twojego narodu. Jako szwajcarski bankier mam dostęp do rozmaitych informacji.

Jeśli czytasz ten list, oznacza to, że ja już nie żyję, a ty niewątpliwie sporo dowiedziałeś się o moim życiu, choć liczyłem na to, że te informacje przekażę ci osobiście. Postaram się uzupełnić twoją wiedzę teraz, pośmiertnie.

Jak już wiesz, nie sprowadziłem cię do swojej willi w Zurychu po to, abyś odnowił Rafaela. Nawiązałem kontakt z twoimi mocodawcami z określonego powodu: chciałem, abyś przejął moją drugą kolekcję – tajne zbiory, przechowywane w ukrytej, podziemnej komorze mojej willi, o której istnieniu już wiesz, mam nadzieję – i zwrócił ją prawowitym właścicielom. Gdyby nie istniała możliwość ich zlokalizowania, pragnę, aby wszystkie obrazy zawisły w muzeach Izraela. Porozumiałem się z twoimi pracodawcami dlatego, że całą sprawę wolę załatwić dyskretnie, aby nie okrywać swojej rodziny oraz ojczyzny dodatkową hańbą.

Wszedłem w posiadanie płócien w sposób pozornie legalny, lecz w rzeczywistości całkowicie nieuczciwy. Gdy je “kupowałem”, byłem świadom, że skonfiskowano je wraz z całymi zbiorami, które należały do żydowskich marszandów oraz francuskich kolekcjonerów. Wiele lat podziwiałem artystyczną doskonałość płócien, lecz, podobnie jak mężczyznę sypiającego z cudzą kobietą, dręczyło mnie poczucie winy. Zamierzałem zwrócić obrazy przed śmiercią, by choć częściowo naprawić błędy popełnione za życia i dopiero wtedy przenieść się na tamten świat. Oto ironia: natchnienie do tego czynu zaczerpnąłem z podstaw twojej religii. W święto Jom Kipur nie wystarczy uznać własnej winy, by odpokutować za złe uczynki. By uzyskać odpuszczenie, trzeba udać się do tego, kogo się skrzywdziło, i zrekompensować mu wyrządzone krzywdy. Znalazłem stosowny fragment w Księdze Izajasza. Grzesznik pyta Boga: “«Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś? Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał?». Otóż w dzień waszego postu wy znajdujecie sobie zajęcie i uciskacie wszystkich waszych robotników. Otóż pościcie wśród waśni i sporów, i wśród bicia niegodziwą pięścią”* [Biblia Tysiąclecia, wydanie czwarte, Wydawnictwo Pallottinum, Poznań 1991.].

Moja chciwość podczas wojny była równie bezgraniczna, jak teraz moje poczucie winy. W tym banku zdeponowałem szesnaście obrazów. To reszta mojej tajnej kolekcji. Proszę, nie wychodź stąd bez nich. W Szwajcarii są ludzie, którzy pragną, aby przeszłość pozostała dokładnie tam, gdzie jest teraz – w podziemiach banków przy Bahnhofstrasse – i zrobią wszystko, żeby osiągnąć swój cel. Uważają się za patriotów, strażników szwajcarskiego ideału neutralności i niezależności za wszelką cenę. Są skrajnie nieprzyjaźni cudzoziemcom, zwłaszcza tym, którzy mogą im zagrażać. Niegdyś miałem tych ludzi za swoich przyjaciół: to kolejny z moich licznych błędów. Niestety, dowiedzieli się o planach przekazania kolekcji i nasłali na mnie człowieka ze służb bezpieczeństwa, aby mnie nastraszył. Właśnie z powodu jego wizyty piszę niniejsze słowa. To za sprawą jego mocodawców jestem teraz martwy. I jeszcze jedno. Jeśli kontaktujesz się z moją córką Anną, dopilnuj proszę, by nie stała się jej żadna krzywda. Wystarczająco dużo wycierpiała z powodu mojej głupoty.

Szczerze oddany,

Augustus Rolfe


Becker czekał na nich w korytarzu. Gdy Gabriel dał mu znak przez oszklone drzwi, wszedł do środka.

– Słucham?

– Kiedy po raz ostatni ktoś oglądał ten depozyt?

– Proszę mi wybaczyć, ale ta informacja jest zastrzeżona.

– Musimy zabrać kilka przedmiotów – odezwała się Anna. – Czy ma pan na zbyciu jakąś torbę?

– Niestety, nie. To bank, nie sklep spożywczy.

– Czy w takim razie możemy zabrać skrzynki?

– Obawiam się, że to wymaga kaucji.

– Nie ma problemu.

– Dość wysokiej kaucji.

Anna wskazała palcem stos pieniędzy na stole.

– Jaka waluta najbardziej panu odpowiada?

30

Zurych

W piekarni, dziesięć kilometrów na północ od Zurychu, Gabriel skorzystał z telefonu i kupił dinkelbrot* [Dinkelbrot (niem.) – ciemny chleb z mąki orkiszowej.]. Po powrocie do samochodu zastał Annę zaczytaną w liście napisanym przez ojca na dzień przed jego zabójstwem. Trzęsły się jej ręce. Gabriel uruchomił silnik i skierował się na autostradę. Anna złożyła list, wsunęła go do koperty i umieściła w skrzynce depozytowej. Pojemnik z obrazami spoczywał na tylnym siedzeniu. Gabriel włączył wycieraczki. Anna przyłożyła głowę do okna i wpatrywała się w wodę spływającą po szybie.

– Do kogo dzwoniłeś?

– Będziemy potrzebowali pomocy przy opuszczeniu kraju.

– Czemu? Kto nas zatrzyma?

– Ci sami ludzie, którzy zamordowali twojego ojca. I Mullera. I Emila Jacobiego.

– Jak nas znajdą?

– Powinniśmy wychodzić z założenia, że oni wiedzą o naszym pobycie tutaj i że pomimo twojego nowego wyglądu ktoś cię rozpoznał na Bahnhofstrasse.

– Kim są “oni”, Gabriel?

Pomyślał o liście Rolfego. “W Szwajcarii są ludzie, którzy pragną, aby przeszłość pozostała dokładnie tam, gdzie jest teraz – w podziemiach banków przy Bahnhofstrasse – i zrobią wszystko, żeby osiągnąć swój cel”.

Co on u licha chciał przez to powiedzieć? “W Szwajcarii są ludzie…”. Rolfe doskonale wiedział, kogo ma na myśli, lecz nawet w obliczu śmierci skryty, stary szwajcarski bankier nie chciał wyjawić zbyt wiele. Mimo to zostawił w liście kilka wskazówek… Gabriel postanowił podążyć tym tropem.

Instynktownie potraktował problem tak samo jak obraz, który należy poddać gruntownej konserwacji, gdyż na przestrzeni wieków uległ poważnym uszkodzeniom. Przypomniał mu się Tintoretto, którego niegdyś odnawiał: wersja Chrztu Chrystusa. Wenecki mistrz namalował ją dla prywatnej kaplicy. Była to pierwsza praca Gabriela po wybuchu bomby w Wiedniu. Celowo zdecydował się wtedy zająć czymś wyjątkowo trudnym; chciał myśleć tylko o sztuce. Tintoretto świetnie się do tego nadawał. Po kilkuset latach od namalowania z płótna znikły spore fragmenty; właściwie pozostało więcej pustych miejsc niż pokrytych farbą. Gabriel w zasadzie musiał od nowa wszystko malować, uzupełniając drobne łaty oryginału. Być może teraz powinien uczynić to samo: odtworzyć całą historię na podstawie kilku znanych sobie faktów.

Możliwe, że sprawa wyglądała tak:

Augustus Rolfe, znany zuryski finansista, decyduje się oddać swoją kolekcję obrazów impresjonistów, w której znajdują się dzieła skonfiskowane francuskim Żydom. Rolfe zamierza przeprowadzić operację w całkowitej dyskrecji, dlatego kontaktuje się z wywiadem izraelskim i prosi o skierowanie do Zurychu jednego z wywiadowców. Shamron postanawia, że Gabriel spotka się z Rolfem w jego willi, pod pretekstem konserwacji płótna Rafaela.

“Niestety, dowiedzieli się o planach przekazania kolekcji…”.

W którymś momencie Rolfe popełnia błąd, a jego plany przekazania zbiorów Izraelowi zostają odkryte przez kogoś, kto chce bankierowi przeszkodzić.

“Uważają się za patriotów, strażników szwajcarskiego ideału neutralności i niezależności za wszelką cenę. Są skrajnie nieprzyjaźni cudzoziemcom, zwłaszcza tym, którzy mogą im zagrażać…”.

Kto czułby się zagrożony na wieść o tym, że szwajcarski bankier chce przekazać Izraelowi zbiór pochodzących z grabieży dzieł? Inni szwajcarscy finansiści z podobnymi kolekcjami? Gabriel spróbował przyjrzeć się całej sprawie z ich perspektywy: perspektywy “strażników szwajcarskiego ideału neutralności i niezależności za wszelką cenę”. Co by się stało, gdyby opinia publiczna się dowiedziała, że Augustus Rolfe posiadał tak wiele dzieł, powszechnie uważanych za zaginione? Krzyk oburzenia odbiłby się szerokim echem. Światowe organizacje żydowskie zaatakowałyby rezydentów Bahnhofstrasse, domagając się otwarcia skarbców. Aby uspokoić napastliwe głosy, należałoby przeprowadzić ogólnokrajową akcję systematycznego przetrząsania bankowych podziemi. Niewykluczone, że tak zwanemu strażnikowi szwajcarskiego ideału łatwiej było zamordować człowieka i ukraść jego kolekcję niż odpowiadać na niewygodne pytania dotyczące przeszłości.

“Nasłali na mnie człowieka ze służb bezpieczeństwa, aby mnie nastraszył…”.

Gabriel przypomniał sobie niedopałki silk cuts, które znalazł w popielniczce na biurku Rolfego.

“… człowieka ze służb bezpieczeństwa…”.

Gerhardt Peterson.

Spotkali się w zaciszu zuryskiego gabinetu Rolfego i przedyskutowali sprawę, jak przystało na dwóch szwajcarskich dżentelmenów. Rolfe palił swoje benson & hedges, a Peterson silk cuts.

– Po co zaraz oddawać te obrazy, Herr Rolfe? Minęło już tyle lat. Nie da się naprawić przeszłości.

Rolfe jednak obstawał przy swoim, więc Peterson uzgodnił z Wernerem Miillerem, że dzieła trzeba ukraść.

Rolfe wie, że Gabriel zjawi się następnego dnia, lecz jest do tego stopnia zaniepokojony rozwojem wypadków, że pisze list i zostawia go w swoim tajnym depozycie bankowym. Usiłuje też wprowadzić nieprzyjaciół w błąd. Wie, że jego telefon jest na podsłuchu, dlatego celowo korzysta z niego, aby zaaranżować na następny ranek wyjazd do Genewy. Potem ustala sposób, w jaki Gabriel dostanie się do willi, i czeka.

O trzeciej nad ranem nagle włącza się alarm. Do domu wpadają ludzie Petersona. Rolfe ginie, obrazy zostają skradzione. Sześć godzin później nadchodzi Gabriel i odkrywa zwłoki bankiera. Podczas przesłuchania Peterson uświadamia sobie, jaką drogą zmarły zamierzał przekazać kolekcję. Orientuje się również, że Rolfe zrealizował już znaczną część swojego planu. Zwalnia więc Gabriela, ostrzegając przed ponownym przyjazdem do Szwajcarii, i poddaje go inwigilacji. Gdy Gabriel rozpoczyna śledztwo na własną rękę, Peterson szybko się o tym dowiaduje i zaczyna robić porządki. W Paryżu ginie Werner Muller, a jego galeria ulega całkowitemu zniszczeniu. Gabriel jest widziany w Lyonie w towarzystwie Emila Jacobiego, a następnego dnia pisarz zostaje zamordowany.

Anna oderwała piętkę z bochenka dinkelbrota.

– Kim są “oni”? – powtórzyła.

Gabriel zastanowił się, jak długo był pogrążony w milczeniu, ile kilometrów zdążyli w tym czasie pokonać.

– Nie jestem pewien – odparł po chwili. – Niewykluczone jednak, że wszystko przebiegło tak…

– Gabriel, naprawdę sądzisz, że to możliwe?

– Właściwie to jedyne logiczne wytłumaczenie.

– Boże święty, niedobrze się człowiekowi robi. Chcę wyjechać z tego kraju.

– Ja też.

– Jeśli twoja teoria jest słuszna, wciąż jeszcze pozostaje jedna kwestia do wyjaśnienia.

– Mianowicie?

– Gdzie są teraz obrazy?

– Cały czas w tym samym miejscu.

– To znaczy gdzie?

– Tutaj. W Szwajcarii.

31

Bargen, Szwajcaria

Pięć kilometrów od granicy z Niemcami, na końcu wąskiej doliny pełnej małych wiosek, leży bezbarwna miejscowość Bargen, znana w Szwajcarii tylko z tego powodu, że jest najdalej wysuniętym na północ miasteczkiem kraju. Tuż przy autostradzie znajdują się stacja benzynowa i sklep z parkingiem o żwirowej nawierzchni. Gabriel zgasił silnik. Zamarli w oczekiwaniu, skąpani w sinym świetle popołudniowego słońca.

– Kiedy tu dotrą?

– Nie wiem.

– Muszę iść siusiu.

– Postaraj się powstrzymać.

– Zawsze byłam ciekawa, jak się zachowam w takiej sytuacji, i proszę, znam już odpowiedź. W obliczu niebezpieczeństwa, w sytuacji zagrożenia życia, ogarnia mnie niekontrolowana potrzeba oddania moczu.

– Masz niezwykłą zdolność koncentracji. Zrób z niej użytek.

– A tobie się to udaje?

– Ja nigdy nie oddaję moczu.

Uderzyła go w rękę, lekko, aby nie sprawić mu bólu.

– Słyszałam cię, gdy byłeś w łazience, w Wiedniu. Wymiotowałeś. Zachowujesz się tak, jakby nic cię nie obchodziło… a jednak jesteś człowiekiem.

– Zapal sobie, to ci pomoże skoncentrować się na czymś innym.

– Co czułeś, kiedy zabijałeś tych ludzi w domu mojego ojca?

Gabriel pomyślał o Elim Lavonie.

– Nie miałem czasu zastanawiać się nad moralnymi kwestiami zabijania ani rozmyślać o konsekwencjach tego, co robię. Gdybym ich nie zlikwidował, oni zrobiliby to ze mną.

– Możliwe, że właśnie oni zamordowali mojego ojca.

– Tak, to możliwe.

– Wobec tego dobrze, że ich zabiłeś. Czy to źle, że tak myślę?

– Nie, to zupełnie naturalne.

Skorzystała z jego rady i zapaliła papierosa.

– Zatem znasz już wszystkie wstydliwe tajemnice mojej rodziny. Dziś rano uświadomiłam sobie, że właściwie nic o tobie nie wiem.

– I niech tak pozostanie.

– Daj spokój, Gabriel. Naprawdę jesteś taki zimny i zdystansowany czy tylko udajesz?

– Podobno mam problemy z koncentracją.

– Aha! To dobre na początek. Powiedz mi coś jeszcze.

– Co chcesz wiedzieć?

– Nosisz obrączkę. Jesteś żonaty?

– Tak.

– Mieszkasz w Izraelu?

– W Anglii.

– Masz dzieci?

– Miałem syna, ale zginął od bomby podłożonej przez terrorystów. – Popatrzył na nią zimno. – Chcesz jeszcze coś wiedzieć na mój temat?

Uznał, że należą się jej wyjaśnienia za to, co mu wyznała o sobie i ojcu. To jednak nie wszystko. Nagle poczuł, że właściwie chciałby jej opowiedzieć więcej. Dlatego wyjawił szczegóły tamtej nocy w Wiedniu, sprzed dziesięciu lat, kiedy jego wróg, palestyński terrorysta Tariq al-Hourani podłożył mu bombę pod samochodem. Ładunek miał zabić jego najbliższych, bo Palestyńczyk dobrze wiedział, że taka kara wymierzona wrogowi jest dla niego najbardziej bolesna. Gabriela nie musiał zabijać.

To się stało po kolacji. Przez cały czas Leah się denerwowała, gdyż w telewizorze umieszczonym nad barem widziała zdjęcia rakiet Scud spadających na Tel Awiw. Leah była dobrą Izraelką; nie potrafiła zajadać się makaronem w sympatycznej włoskiej restauracyjce w Wiedniu i jednocześnie myśleć o tym, że jej matka tkwi w mieszkaniu w Tel Awiwie, z oknami oblepionymi taśmą klejącą i maską przeciwgazową na twarzy.

Po kolacji poszli spacerem do samochodu Gabriela. Przypiął Daniego pasami do jego fotelika, pocałował żonę i oświadczył, że będzie pracował do późna. Na zlecenie Shamrona miał unieszkodliwić oficera irackiego wywiadu, odpowiedzialnego za śmierć Żydów. Tego jednak Gabriel nie wyjawił Annie Rolfe.

Potem ruszył przed siebie, a Leah usiłowała uruchomić silnik, który nie chciał zaskoczyć, gdyż zapalnik bomby Tariqa czerpał energię z akumulatora. Zorientowawszy się, że Leah ma problemy z rozruchem, odwrócił się do niej i krzyknął: “Poczekaj!”. Pewnie go nie usłyszała, bo po raz drugi przekręciła kluczyk w stacyjce.

Pierwotny instynkt, nakazujący chronić własne potomstwo, kazał mu biec najpierw do Daniego, lecz chłopczyk już nie żył, zginął rozerwany na strzępy. Gabriel rzucił się więc ku Leah i wyciągnął ją z płonącego wraku. Przeżyła, choć chyba lepiej by było, gdyby zginęła wraz z synem. Teraz leczono ją w szpitalu psychiatrycznym na południu Anglii. Cierpiała na połączenie psychicznych zaburzeń pourazowych oraz depresji psychotycznej. Od tamtej nocy w Wiedniu nie odezwała się do Gabriela ani słowem.

Tego też nie powiedział Annie Rolfe.

– Powrót do Wiednia musiał być dla ciebie bardzo trudny.

– Znalazłem się tam po raz pierwszy od wypadku.

– Gdzie ją poznałeś?

– W szkole.

– Też była artystką?

– Znacznie lepszą ode mnie.

– Ładna?

– Piękna. Teraz ma blizny.

– Wszyscy ludzie mają jakieś blizny.

– Nie takie jak Leah.

– Dlaczego ten Palestyńczyk podłożył bombę pod twoim samochodem?

– Bo mu zabiłem brata.

Zanim zdążyła zadać następne pytanie, na parking wjechała ciężarówka Volvo i błysnęła światłami. Gabriel pojechał za nią na skraj sosnowego lasku poza miastem. Kierowca wyskoczył z kabiny i szybko otworzył tylne drzwi. Gabriel i Anna wysiedli z samochodu. Anna ściskała w dłoniach mniejszą skrzynkę, a Gabriel większą, tę z obrazami. Zatrzymał się na chwilę, by z całej siły cisnąć kluczyki w głąb lasu. Skrzynię ładunkową ciężarówki zapełniały meble biurowe: biurka, krzesła, półki, regały.

– Idźcie jak najbliżej kabiny, połóżcie się na podłodze i przykryjcie kocami.

Gabriel ruszył pierwszy. Z trudem przeciskał się między meblami, dźwigając nieporęczną skrzynkę. W jego ślady poszła Anna. Znaleźli tylko jedno wolne miejsce, w którym mogli usiąść z nogami podkulonymi pod brodą. Gdy Anna się usadowiła, Gabriel przykrył ją i siebie kocem. Zapadły egipskie ciemności.

Ciężarówka zakołysała się na wyboistej drodze, a po kilku sekundach już pędzili autostradą. Krople wody, pryskając spod kół, uderzały o podwozie. Anna zaczęła cicho nucić.

– Co ty wyprawiasz?

– Zawsze nucę, kiedy się boję.

– Nie pozwolę, aby stało ci się coś złego.

– Słowo?

– Słowo – potwierdził. – A co nuciłaś?

– Łabędzia z Karnawału zwierząt Camille’a Saint-Saensa.

– Zagrasz mi to kiedyś?

– Nie.

– Czemu?

– Nigdy nie grywam dla przyjaciół.


Dziesięć minut później. Granica. Ciężarówka ustawiła się w kolejce samochodów oczekujących na wjazd do Niemiec. Pojazd poruszał się skokami, po kilkadziesiąt centymetrów: gaz, hamulec, gaz, hamulec. Głowy im opadały do przodu i do tyłu niczym główki marionetek. Każde wciśnięcie hamulca oznaczało ogłuszający pisk sprzeciwu, gazu zaś – wyrzucenie z rury wydechowej kolejnego obłoku trujących spalin. Anna oparła policzek na ramieniu Gabriela.

– Teraz naprawdę robi mi się niedobrze – szepnęła.

Gabriel ścisnął jej dłoń.


Po drugiej stronie granicy czekał inny samochód, ciemnoniebieski ford fiesta z monachijskimi tablicami. Kierowca ciężarówki przysłany przez Ariego Shamrona wypuścił ich z naczepy i odjechał, kontynuując absurdalną podróż donikąd. Gabriel załadował skrzynki depozytowe do bagażnika i ruszyli w drogę: E41 do Stuttgartu, E52 do Karlsruhe, E35 do Frankfurtu. W nocy Gabriel zatrzymał się tylko raz, żeby zatelefonować do Tel Awiwu. Zamienił kilka słów z Shamronem.

O drugiej dotarli do holenderskiego miasteczka Delft, położonego w odległości kilku kilometrów od wybrzeża. Gabriel nie mógł już dłużej prowadzić. Piekły go oczy, dzwonienie w uszach rozsadzało czaszkę. Za osiem godzin z Hoek van Holland odpływał prom do angielskiego portu Harwich. Gabriel i Anna zamierzali się na nim znaleźć, lecz teraz on potrzebował łóżka i kilku godzin odpoczynku; pokręcili się więc po ulicach starówki w poszukiwaniu noclegu.

Gabriel dostrzegł hotel na Vondelstraat, w pobliżu kościoła Nieuwe Kerk. Anna zajęła się formalnościami w recepcji, podczas gdy Gabriel czekał w maleńkim holu, pilnując obu skrzynek. Potem zaprowadzono ich wąskimi schodkami do przegrzanego pokoju o spadzistym suficie i zadaszonym oknie, które Gabriel natychmiast otworzył.

Schował skrzynki do szafy, a następnie zdjął buty i wyciągnął się na łóżku. Anna zniknęła w łazience, a po chwili Gabriel usłyszał kojący szum płynącej wody. Przez otwarte okno wpadało zimne, nocne powietrze. Bryza znad Morza Północnego pieściła twarz Gabriela. Pozwolił sobie na zamknięcie oczu.

Kilka minut później drzwi łazienki otworzyły się i fala światła napłynęła do pokoju. Anna szybko wyłączyła lampę. Pokój ponownie spowił mrok, rozjaśniany jedynie przez sączącą się z okna słabą poświatę latarni ulicznych.

– Śpisz?

– Nie.

– Nie będziesz spał na podłodze, tak jak w Wiedniu?

– Nie mogę się ruszyć.

Uniosła brzeg koca i wśliznęła się do łóżka.

– Skąd wiedziałaś, że hasło brzmi “adagio”? – spytał Gabriel.

– Adagio Albinoniego to jeden z pierwszych utworów, które opanowałam. Ojciec od razu polubił tę melodię i od tamtej pory pozostała jego ulubioną. – W ciemnościach zabłysła zapalniczka Anny. – Chciał odpuszczenia grzechów. Pragnął rozgrzeszenia. Był gotów zwrócić się z tym do ciebie, a nie do mnie. Dlaczego ojciec nie poprosił mnie o przebaczenie?

– Pewnie podejrzewał, że mu go nie udzielisz.

– Mówisz tak, jakbyś miał doświadczenie w tych sprawach. Czy twoja żona ci wybaczyła?

– Nie, nie sądzę.

– A ty? Przebaczyłeś sobie?

– Nie nazwałbym tego przebaczeniem.

– Tylko czym?

– Przystosowaniem. Przystosowałem się do życia ze świadomością tego, co robię.

– Mój ojciec zmarł, nie uzyskawszy rozgrzeszenia. Pewnie na to zasłużył. Pragnęłabym jednak zakończyć to, co on zaczął. Chcę odzyskać te obrazy i wysłać je do Izraela.

– Ja też.

– Tylko jak?

– Śpij już, Anno.

Tak też zrobiła. Gabriel nie mógł zasnąć. Leżał w oczekiwaniu na świt i wsłuchiwał się w krzyk mew nad kanałem i równomierny oddech Anny. Tej nocy nie dręczyły jej koszmary, nie prześladowały demony. Spała niewinnym snem dziecka. Ale Gabriel nie był jeszcze gotowy na sen. Wiedział, że pójdzie spać dopiero wtedy, gdy obrazy znajdą się pod kluczem, w bezpiecznym skarbcu Isherwooda.

Загрузка...