Część trzecia

32

Nidwalden, Szwajcaria

W przededniu wybuchu II wojny światowej generał Henri Guisan, głównodowodzący szwajcarskich sił zbrojnych, ogłosił desperacki plan przeciwstawienia się najazdowi dysponujących przytłaczającą przewagą sił nazistowskich Niemiec. Guisan oświadczył, że w wypadku inwazji niemieckiej armia szwajcarska wycofa się na z góry upatrzone pozycje, chronione przez naturalne umocnienia alpejskie, i wysadzi w powietrze wszystkie tunele. Ponadto zapowiedział zdecydowaną walkę do ostatniego żołnierza, zarówno w głębokich dolinach, jak i na szczytach gór. Rzecz jasna, do niczego podobnego nie doszło. Hitler już na początku wojny uświadomił sobie, że neutralna Szwajcaria jest dla niego znacznie cenniejsza niż Szwajcaria w kajdanach, ujarzmiona przez okupanta. Mimo to zaprezentowana przez generała heroiczna strategia walki z potencjalnym najeźdźcą do dziś rozbudza wyobraźnię Szwajcarów.

Także Gerhardt Peterson poddał się jej urokowi, kiedy następnego popołudnia mijał Lucernę i patrzył na spowite chmurami Alpy. Czuł, jak serce bije mu coraz szybciej, gdy przyciska pedał gazu, a mercedes z rykiem silnika pokonuje pierwszą przełęcz. Peterson pochodził ze środkowej Szwajcarii i potrafił odtworzyć swoje drzewo genealogiczne do członków plemienia z Leśnych Kantonów. Z dumą myślał o tym, że jego przodkowie przemierzali te górskie doliny w tym samym czasie, gdy na drugim krańcu cesarstwa rzymskiego pewien młody mężczyzna, Jezus z Nazaretu, sprawiał Rzymianom kłopoty. Peterson fatalnie się czuł za każdym razem, gdy musiał zanadto oddalić się od swojej bezpiecznej twierdzy w Alpach. Przypomniał sobie oficjalną wizytę w Rosji, do której wysłano go kilka lat wcześniej. Niezmierzone przestrzenie wyjątkowo źle podziałały na jego zmysły. W moskiewskim pokoju hotelowym cierpiał na pierwszy i jedyny w życiu atak bezsenności. Po powrocie do ojczyzny natychmiast zaszył się w swoim wiejskim domku i spędził cały dzień na wędrówce po górskich szlakach nad Jeziorem Czterech Kantonów. Tamtej nocy spał jak kamień.

Tym razem jednak nagła wyprawa w Alpy nie miała nic wspólnego z przyjemnością. Sprowokowały ją dwie złe wiadomości. Pierwszą było znalezienie porzuconego audi na drodze w pobliżu Bargen, kilka kilometrów od granicy z Niemcami. Po sprawdzeniu numerów rejestracyjnych okazało się, że samochód wypożyczono poprzedniego wieczora w Zurychu. Druga nowina pochodziła od informatora z Bahnhofstrasse. Sprawa wymykała się spod kontroli; Peterson czuł, że traci panowanie nad sytuacją.

Zaczął padać śnieg. Wielkie, puszyste płatki pokryły świat bielą. Peterson włączył żółte lampy przeciwmgłowe i pędził dalej, nie zdejmując nogi z gazu. Godzinę później minął miasteczko Stans. Zanim dotarł do bram posiadłości Gesslera, ziemię pokrywało dziesięć centymetrów świeżego śniegu.

Gdy zatrzymał samochód, podeszło do niego dwóch ochroniarzy w granatowych kurtkach narciarskich i wełnianych czapkach. Po krótkich formalnościach związanych z identyfikacją i pobieżną kontrolą Peterson mógł jechać dalej ku rezydencji. Tam czekał kolejny mężczyzna, rzucający kawałki surowego mięsa wygłodniałej suce owczarka niemieckiego.

Przy brzegu Jeziora Czterech Kantonów, nieopodal górskiej posiadłości Ottona Gesslera, znajduje się legendarne miejsce narodzin Konfederacji Szwajcarskiej. W 1291 roku przywódcy trzech tak zwanych Leśnych Kantonów – Uri, Schwyz i Unterwalden – podobno zebrali się na łące Rutli, aby stworzyć sojusz obronny przeciwko wszystkim, którzy “mogą nastawać na ich osoby lub dobra”. Wydarzenie to jest dla Szwajcarów święte. Fresk przedstawiający łąkę Rutli zdobi salę Szwajcarskiej Rady Narodowej, a w sierpniu przypada państwowe święto, które upamiętnia zjazd na łące.

Siedemset lat później podobny związek obronny został stworzony przez grupę najbogatszych i najbardziej wpływowych bankierów i przemysłowców kraju. W 1291 roku wróg pochodził z zewnątrz: był nim święty rzymski cesarz Rudolf I z dynastii Habsburgów, który usiłował zaprowadzić w Szwajcarii swoje feudalne prawa. Teraz nieprzyjacielem znów okazali się cudzoziemcy, lecz bardziej rozproszeni i liczniejsi. Byli to Żydzi, domagający się otworzenia podziemnych skarbców szwajcarskich banków, aby zabrać stamtąd pieniądze i wszystko inne, czym mogliby napchać kieszenie. Odezwały się także rządy, oczekujące, że Szwajcaria zapłaci miliardy dolarów za to, że podczas II wojny światowej przyjmowała nazistowskie złoto. Ponadto pewna grupa dziennikarzy i historyków dążyła do przedstawienia Szwajcarów jako gorliwych sprzymierzeńców Niemiec, hitlerowskich bankierów i dostawców, przedłużających wojnę za cenę milionów istnień ludzkich; należy też wspomnieć o szwajcarskich reformatorach, zdecydowanych zmienić święte prawo tajemnicy bankowej.

Ten nowy związek czerpał wzorce z postawy ceniących nade wszystko wolność mieszkańców lasu, którzy zebrali się nad brzegiem jeziora w 1291 roku. Podobnie jak ich przodkowie, uczestnicy nowego porozumienia zaprzysięgli walkę z każdym, kto “może nastawać na ich osoby lub dobra”. Wydarzenia rozgrywające się poza ich umocnieniami alpejskimi uznali za nadciągającą burzę, mogącą zmieść z powierzchni ziemi instytucje, które zapewniły Szwajcarii, małemu państwu bez dostępu do morza, praktycznie pozbawionemu surowców naturalnych, drugi co do wysokości standard życia na świecie. Członkowie sojuszu określili siebie mianem Rady Rutli, a ich przywódcą został Otto Gessler.


Peterson spodziewał się, że jak zwykle zostanie skierowany do prowizorycznego studia telewizyjnego Gesslera. Strażnik jednak poprowadził go wzdłuż oświetlonej latarniami ścieżki do parterowego skrzydła posiadłości. Po przejściu przez niezwykle ciężkie, szklane drzwi Peterson znalazł się w trudnym do wytrzymania, tropikalnym upale i gęstej chmurze cuchnącej chlorem pary wodnej. Przez mgłę prześwitywały ozdobne lampy, a na wysokim suficie połyskiwały turkusowe, falujące wzory odbijającej się od basenu wody. W pomieszczeniu panowała cisza, zakłócana jedynie chlupotem fal, wzbudzanych przez wytrwale pływającego Ottona Gesslera. Peterson zdjął płaszcz i szalik i czekał, aż Gessler pokona kolejną długość basenu. Śnieg, który zebrał się na skórzanych butach przybysza, szybko topniał, przenikając przez skarpetki do stóp.

– Gerhardt? – Gessler nabrał powietrza przed kolejnym zanurzeniem. – To ty?

– Tak, Herr Gessler.

– Mam nadzieję – że śnieg – zbytnio – nie utrudnił ci – jazdy.

– Ani trochę, Herr Gessler.

Peterson liczył na to, że starszy pan zrobi sobie przerwę; w przeciwnym wypadku rozmowa mogła trwać całą noc. Nad basenem przystanął ochroniarz, ale po chwili się wycofał i skrył we mgle.

– Życzyłeś sobie porozmawiać ze mną o sprawie Rolfego, Gerhardt?

– Tak jest, Herr Gessler. Obawiam się, że mamy pewien problem.

– Zamieniam się w słuch.

Przez następnych dziesięć minut Peterson przedstawiał Gesslerowi najświeższe wiadomości. W tym czasie jego rozmówca nie przerywał pływania. Plusk, cisza, plusk, cisza…

– Jakie wnioski z tego wyciągasz?

– Oni wiedzą o sprawie Augustusa Rolfego i losach zbiorów więcej, niż byśmy sobie życzyli.

– Uparty naród, prawda, Gerhardt?

– Żydzi?

– Nigdy nie wiedzą, kiedy przestać. Zawsze szukają kłopotów. Nie pokonają mnie, Gerhardt.

– Oczywiście, że nie, Herr Gessler.

Peterson przyglądał się przez zasłonę pary, jak Gessler powoli wychodzi z wody po drabince z płytszej strony basenu. Miał blade, przeraźliwie chude ciało. Ochroniarz okrył mu ramiona szlafrokiem. Potem mgielna kurtyna zasunęła się i Gessler znikł.

– Należy ją wyeliminować – rozległ się suchy, bezbarwny głos. – Tak samo jak Izraelczyka.

Peterson zmarszczył brwi.

– Nie da się uniknąć konsekwencji. Anna Rolfe to skarb narodowy. Jeśli zostanie zamordowana niedługo po swoim ojcu, z pewnością pojawią się niewygodne pytania, zwłaszcza w gazetach.

– Możesz być pewien, że po jej śmierci w Szwajcarii nie zapanuje żałoba. Ona nawet nie chce tutaj mieszkać i już kilka razy dała to wyraźnie do zrozumienia. Co się tyczy prasy, mogą zadawać wszystkie pytania, jakie im przyjdą do głowy. Bez poparcia w faktach ich opowieści będą traktowane jak plotki o rzekomych spiskach. Obchodzi mnie tylko to, czy władze będą zadawały pytania. Właśnie za to ci płacimy, Gerhardt: musisz zadbać o to, aby władze nie zadawały pytań.

– Powinienem ostrzec pana, że izraelskie tajne służby nie przestrzegają standardowych reguł. Jeśli doprowadzimy do zabójstwa jednego z ich agentów, wezmą nas na cel.

– Nie boję się Żydów, Gerhardt, i ty też nie powinieneś. Natychmiast skontaktuj się z Antonem Orsatim. Przeleję na twoje konto operacyjne dodatkowe środki, dostaniesz też nieco na swój rachunek osobisty. Niech to będzie dla ciebie zachętą: rozwiąż sprawę szybko i dyskretnie.

– To nie jest konieczne, Herr Gessler.

– Wiem, że to nie jest konieczne, ale na to zasłużyłeś.

Peterson pospiesznie zmienił temat. Nie chciał zbyt wiele czasu poświęcać rozmowie o pieniądzach. Czuł się wtedy jak dziwka.

– Powinienem wracać do Zurychu, Herr Gessler. Pogoda się psuje.

– Jeśli chcesz zostać na noc, będziesz mile widzianym gościem.

– Nie, naprawdę muszę już jechać.

– Jak wolisz, Gerhardt.

– Mogę panu zadać pytanie, Herr Gessler?

– Jak najbardziej.

– Znał pan Herr Rolfego?

– Tak, znałem go dobrze. Niegdyś byliśmy sobie bliscy. Prawdę mówiąc, byłem u niego, kiedy jego żona popełniła samobójstwo. Wykopała sobie grób i zastrzeliła się. Mała Anna odkryła zwłoki. Okropność. Śmierć Herr Rolfego była niestety konieczna. Nie chodziło o sprawy osobiste, tylko zawodowe. Rozumiesz tę różnicę, prawda, Gerhardt?

33

Londyn

Julian Isherwood siedział za biurkiem, wertując stertę papierów, kiedy usłyszał warkot ciężarówki dostawczej wjeżdżającej przez Mason’s Yard. Podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Mężczyzna w niebieskim kombinezonie wysiadł od strony pasażera i podszedł do drzwi. Po chwili rozległ się dzwonek.

– Irina? Czy na dzisiaj zaplanowano jakąś dostawę?

– Nie, panie Isherwood.

Chryste, pomyślał Isherwood. Znowu?

– Irina?

– Tak, panie Isherwood?

– Jestem trochę głodny, kwiatuszku. Byłabyś tak miła i przyniosła mi panini* [Panini (wł.) – kanapka (z dwóch połówek bułki).] z tego wspaniałego sklepu na Piccadilly?

– O niczym innym nie marzyłam, panie Isherwood. Czy mogę jeszcze wykonać dla pana jakąś równie bezsensowną i upokarzającą pracę?

– Nie dąsaj się, Irina. Może być jeszcze filiżanka herbaty. I nie spiesz się.

Mężczyzna w niebieskim kombinezonie przypominał Isherwoodowi człowieka, który niegdyś usuwał z jego domu mrówki. Przybysz miał buty na gumowej podeszwie; pracował skutecznie i cicho, niczym pielęgniarka na nocnym dyżurze. W jednej ręce trzymał urządzenie wielkości pudełka do cygar, pełne wskaźników i pokręteł, a w drugiej długi pręt, wyglądający jak łapka na muchy. Zaczął od magazynów w podziemiach, potem sprawdził biuro Iriny, następnie gabinet Isherwooda i salę wystawową. Na koniec rozebrał telefony, komputery i faks. Po czterdziestu pięciu minutach wrócił do gabinetu Isherwooda i wręczył mu dwa drobne przedmioty.

– Miał pan pluskwy – oznajmił. – Teraz są martwe.

– Kto na litość boską je tu zainstalował?

– To nie moja sprawa. Jestem tylko dezynsektorem. – Uśmiechnął się. – Na dole czeka ktoś, kto chciałby zamienić z panem słowo.

Isherwood powędrował przez zagracony magazyn do rampy przeładunkowej. Otworzył zewnętrzną bramę i wpuścił ciężarówkę.

– Proszę zamknąć bramę – nakazał człowiek w niebieskim kombinezonie.

Isherwood wykonał polecenie. Wówczas mężczyzna uchylił tylne drzwi ciężarówki, a ze środka buchnęła chmura gęstego dymu. W głębi samochodu przykucnęło uosobienienie nieszczęścia: Ari Shamron.


Mężczyzna w roverze przejechał z Jermyn Street na King Street, również położoną w promieniu dwóch kilometrów od nadajników, które umieścił w galerii. Od pewnego czasu nie wyemitowały ani jednego dźwięku. Ostatnie słowa, które do niego dotarły, wypowiedział marszand, gdy prosił sekretarkę o przyniesienie lunchu. Mężczyzna zdziwił się, gdyż obserwowany zawsze jadał na mieście. Jego zdumienie było tak wielkie, że zapisał w notatniku, o której godzinie doszło do zajścia. Czterdzieści pięć minut później w głośnikach radia samochodowego rozległ się szum. Ktoś właśnie znalazł nadajniki. Mężczyzna zaklął cicho i pospiesznie przekręcił kluczyk w stacyjce. Odjeżdżając, wyciągnął telefon komórkowy i zadzwonił do Zurychu.


Prom z Hoek van Holland do Harwich miał kilkugodzinne opóźnienie z powodu niekorzystnej pogody na Morzu Północnym. W rezultacie Gabriel i Anna Rolfe dopiero późnym popołudniem zajechali na Mason’s Yard. Gabriel dwukrotnie krótko zatrąbił, a po chwili brama prowadząca do rampy przeładunkowej powoli się otworzyła. Wjechali do środka, lecz nie wysiedli z samochodu, dopóki brama nie zamknęła się za ich plecami. Dopiero wtedy Gabriel wziął z tylnej kanapy dużą skrzynkę depozytową i poprowadził Annę przez magazyn do windy. Tam czekał na nich Isherwood.

– Pani Anna Rolfe, jak mniemam. To naprawdę ogromny zaszczyt panią poznać. Miałem przyjemność wysłuchać pani koncertu podczas wieczoru Mendelssohna. Niezapomniane wrażenie.

– Miło mi to słyszeć.

– Zapraszam do środka.

– Dziękuję.

– Już tu jest? – spytał Gabriel.

– Na górze, w sali wystawowej.

– Chodźmy.

– Co jest w skrzynce?

– Za chwilę, Julian.

Shamron stał pośrodku pomieszczenia, palił swoje cuchnące tureckie papierosy i zupełnie nie zwracał uwagi na otaczające go płótna starych mistrzów. Gabriel widział, że starzec zmaga się ze wspomnieniami. Przed rokiem, w tym samym miejscu, przystąpili do ostatniego etapu operacji, która zakończyła się śmiercią Tariqa al-Houraniego. Gdy Shamron ujrzał, że do sali wchodzi Anna Rolfe, jego twarz się rozjaśniła. Wylewnie uścisnął jej dłoń.

Gabriel postawił skrzynkę depozytową i uniósł wieko. Potem wyciągnął pierwszy obraz, rozwinął go i położył na podłodze.

– Chryste Panie… – wyszeptał Isherwood. – Pejzaż Moneta.

– To dopiero początek – uśmiechnęła się Anna.

Gabriel wydobył kolejne płótno, autoportret van Gogha, i ułożył je obok Moneta.

– Dobry Boże – jęknął Isherwood.

Potem nadeszła pora na Degasa i Bonnarda, Cezanne’a i Renoira, aż w końcu na podłodze, zajmując całą długość galerii, spoczęło szesnaście obrazów. Isherwood usiadł na sofie, przycisnął dłonie do skroni i rozpłakał się.

– Niezły początek – przyznał Shamron. – Czekamy, co będzie dalej.

Anna słyszała już opowieść Gabriela, dlatego teraz odeszła na bok i zajęła się pocieszaniem Isherwooda, który nie mógł oderwać oczu od obrazów. Gabriel wyjawił wszystko, co wie o Augustusie Rolfem i jego kolekcji, a także opowiedział o liście, który znalazł w skrytce depozytowej w Zurychu. Następnie nakreślił Shamronowi plan odzyskania pozostałej części kolekcji Rolfego: dwudziestu arcydzieł skradzionych z podziemi willi w Zurychu. Gdy skończył, Shamron zgniótł papierosa i powoli pokręcił głową.

– Ciekawy pomysł, Gabriel, ale ma pewną zasadniczą wadę. Premier nigdy nie wyrazi na to zgody. Jeśli dotąd nie zauważyłeś, przypominam, że wojnę prowadzimy z Palestyńczykami. Premier w żadnym wypadku nie zaaprobuje tego typu operacji tylko po to, żeby odzyskać kilka obrazów.

– Chodzi o coś więcej niż kilka obrazów. Rolfe sugeruje istnienie organizacji szwajcarskich bankierów i biznesmenów, gotowych na wszystko, byleby tylko ochronić stary porządek. A my dysponujemy dowodami na jej istnienie. Poza tym są trzy trupy: Rolfe, Muller i Emil Jacobi. I w dodatku usiłowali zabić także i mnie.

– Sytuacja jest zbyt wybuchowa. Nasi kapryśni przyjaciele – tu, w Europie – i tak już się na nas rozzłościli. Nie musimy dolewać oliwy do ognia, organizując tego typu akcję. Przykro mi, Gabriel, ale nie zaaprobuję jej i nie będę zabierał czasu premierowi, prosząc go o zgodę.

Anna podeszła do nich, aby posłuchać, o czym dyskutują.

– Myślę, że istnieje dość proste rozwiązanie tego problemu, proszę pana – zwróciła się do Shamrona.

Starzec spojrzał na Annę, rozbawiony, że szwajcarska skrzypaczka ośmiela się wygłaszać opinie na temat operacji izraelskiego wywiadu.

– Mianowicie?

– Niech pan nic nie mówi premierowi.

Shamron odchylił głowę i wybuchnął śmiechem, a Gabriel po chwili mu zawtórował. Gdy się uspokoili, na moment zapadła cisza, raptem przerwana przez Juliana Isherwooda:

– Jezus Maria, nie wierzę!

Trzymał w rękach Renoira, portret młodej dziewczyny z bukietem kwiatów. Obracał płótno, spoglądając to na przednią, to na tylną stronę.

– Co z tobą, Julian? – zdumiał się Gabriel.

Isherwood podniósł Renoira w taki sposób, aby Gabriel i pozostali widzieli wizerunek dziewczyny.

– Niemcy wszystko skrupulatnie opisywali. Każdy obraz sortowano, katalogowano i oznaczano: swastyką, numerem seryjnym oraz inicjałami kolekcjonera lub marszanda, któremu je odebrano.

Odwrócił płótno, prezentując jego tył.

– Ktoś usiłował usunąć oznakowania, lecz niespecjalnie mu się to udało. Przyjrzyjcie się lewemu dolnemu rogowi. Są tu ślady swastyki, numer seryjny oraz inicjały pierwotnego właściciela: S.I.

– Kim jest S.I? – spytała Anna.

– S.I. to Samuel Isakowitz, mój ojciec… – Głos Isherwooda się załamał. – Ten obraz naziści zabrali z galerii mojego ojca przy rue de la Boetie w Paryżu w czerwcu 1940 roku.

– Jest pan pewien? – dopytywała Anna.

– Mogę się założyć o wszystko.

– Wobec tego proszę go przyjąć wraz z najszczerszymi przeprosinami ze strony rodziny Rolfe. – I ucałowawszy go w policzek, dodała: – Ogromnie mi przykro, panie Isherwood.

Shamron popatrzył na Gabriela.

– Wiesz co, przedstaw mi swój plan jeszcze raz.


Zeszli na dół do gabinetu Isherwooda. Gabriel zajął miejsce za biurkiem, a Shamron krążył po całym pokoju.

– Co mam powiedzieć premierowi?

– Słyszałeś, co sugerowała Anna. Nic mu nie mów.

– A jeśli wszystko obróci się przeciwko mnie?

– Nic podobnego ci nie grozi.

– Takie historie zawsze się obracają przeciwko mnie, Gabriel, i mam na to dowody w postaci blizn. Ty także. Powiedz mi jedną rzecz. Czy mam wybujałą wyobraźnię, czy też dzisiaj wieczorem poruszałeś się bardziej sprężyście niż zwykle?

– Chcesz mnie o coś spytać?

– Nie chciałbym, aby to zabrzmiało niedelikatnie.

– Nigdy dotąd nie miewałeś takich wątpliwości.

– Czy ty i ta kobieta jesteście kimś więcej niż tylko współuczestnikami poszukiwań sprawców zabójstwa jej ojca? – Nie usłyszawszy odpowiedzi, Shamron uśmiechnął się i pokręcił głową. – Pamiętasz, co mi powiedziałeś o Annie Rolfe na Piazza Navona?

– Stwierdziłem, że gdybyśmy mieli możliwość wyboru, nigdy nie skorzystalibyśmy z pomocy takiej kobiety jak ona.

– A teraz chcesz ją zaangażować jeszcze bardziej?

– Da sobie radę.

– Nie wątpię. Problem w tym, czy ty dasz sobie radę, Gabriel.

– Niczego bym nie sugerował, gdybym sądził, że mi się nie powiedzie.

– Jeszcze dwa tygodnie temu musiałem cię błagać, żebyś zajął się śmiercią Rolfego. Teraz wyruszasz na wojnę ze Szwajcarią.

– Rolfe chciał, aby te obrazy trafiły do nas. Ktoś je zabrał, a teraz ja chcę je odzyskać.

– Rzecz w tym, że to nie jest twoja jedyna motywacja. Zmieniłem cię w zabójcę, lecz w głębi duszy jesteś konserwatorem. Myślę, że tym razem chcesz wziąć na warsztat Annę Rolfe. W takim wypadku następne logiczne pytanie brzmi: dlaczego on chce zajmować się Anną Rolfe? Istnieje tylko jedna logiczna odpowiedź: bo coś do niej czuje… – Shamron zawahał się, po czym dodał: – I to jest najlepsza wiadomość, jaką słyszałem od bardzo dawna.

– Troszczę się o nią.

– Jeśli się o nią troszczysz, powinieneś przekonać ją do odwołania występu w Wenecji.

– Ona nie chce o tym słyszeć.

– Skoro tak, to spróbujmy skorzystać z nadarzającej się okazji.

– Co masz na myśli?

– Zawsze uważałem, że oszustwa i matactwa to skuteczna taktyka w podobnych sytuacjach. Niech wystąpi na tym koncercie. Trzeba tylko zadbać o to, by twój przyjaciel Keller nie zmienił recitalu w prawdziwie niezapomniane wydarzenie.

– No proszę, oto Ari Shamron, którego znam i uwielbiam. Wykorzysta jednego z najlepszych muzyków świata jako przynętę.

– Musimy grać takimi kartami, jakie nam przypadły w rozdaniu.

– Będę z nią w Wenecji. Chciałbym, aby sprawy w Zurychu przejął ktoś, komu ufam.

– Kto taki?

– Eli Lavon.

– Mój Boże, zjazd rocznika 1972! Gdybym był kilka lat młodszy, dołączyłbym do ciebie.

– Nie dajmy się ponieść fantazji. Jeśli chodzi o Odeda i Mordecaia, obaj dobrze się sprawdzili w Paryżu. Ich też chcę.

– W Odedzie dostrzegam cząstkę siebie – wyznał Shamron i uniósł toporne dłonie murarza. – Ma potężny uścisk. Jak kogoś złapie, to już nie puści.

34

Zurych

Eva upierała się przy kupnie drogiego mieszkania z widokiem na Jezioro Zuryskie, chociaż leżało to poza możliwościami finansowymi Gerhardta Petersona, żyjącego ze skromnej pensji urzędnika państwowego. Przez pierwszych dziesięć lat małżeństwa uzupełniali niedobory pieniężne z jej spadku. Teraz jednak pieniądze się rozeszły, a na Gerhardcie spoczął obowiązek zapewnienia żonie poziomu życia, do którego w swoim mniemaniu miała prawo. Gdy w końcu dotarł do domu, w mieszkaniu panowały ciemności. Peterson przekroczył próg, a ukochany rottweiler Evy rzucił się na niego z mroku, boleśnie uderzając go twardym jak skała łbem w rzepkę.

– Leżeć, Schultzie! Wystarczy, piesku. Leżeć! Niech cię cholera, Schultzie!

Przesunął dłonią po ścianie i zapalił światło. Pies lizał jego zamszowe buty.

– Już dobrze, Schultzie. Idź sobie. Naprawdę wystarczy.

Pies odtruchtał, postukując pazurami o marmurową posadzkę. Peterson dokuśtykał do sypialni, rozcierając obolałe kolano. Eva siedziała w łóżku, z książką w rękach. W telewizji wyświetlano kryminał. Eva miała na sobie szyfonowy szlafrok. Jej włosy były świeżo wystylizowane, na lewym nadgarstku połyskiwała złota bransoletka, której Peterson sobie nie przypominał. Pieniądze, które Eva wydawała na Bahnhofstrasse, dorównywały majątkowi zgromadzonemu w skarbcach pod tą ulicą.

– Co z twoim kolanem?

– Twój pies się na mnie rzucił.

– Wcale się na ciebie nie rzucił. On cię uwielbia.

– Dziękuję za taką uczuciowość.

– Jest mężczyzną, tak jak ty. Oczekuje twojej aprobaty. Gdybyś od czasu do czasu poświęcił mu więcej uwagi, nie zachowywałby się tak entuzjastycznie na twój widok.

– Wiesz to od jego terapeuty?

– Podpowiada mi to zdrowy rozsądek.

– Nigdy nie chciałem tego cholernego psa. Jest za duży do tego mieszkania.

– Dzięki niemu czuję się bezpiecznie pod twoją nieobecność.

– To miejsce przypomina fortecę. Nikt się tu nie dostanie, a Schultzie nigdy nie atakuje nikogo poza mną.

Eva pośliniła koniec palca wskazującego i przewróciła kartkę książki, tym samym kończąc dyskusję. W telewizji amerykańscy policjanci wyłamywali drzwi do jakiegoś mieszkania w biednej dzielnicy. Gdy wpadli do środka, dwóch podejrzanych otworzyło ogień z pistoletów maszynowych. Policjanci odpowiedzieli strzałami z własnej broni, kładąc obydwu facetów trupem. Peterson pomyślał, że telewizja pokazuje za dużo agresji. On sam rzadko nosił broń i nigdy dotąd z niej nie skorzystał na służbie.

– Co tam w Bernie?

Peterson nakłamał żonie, aby mieć alibi na czas wizyty u Ottona Gesslera. Usiadł na brzegu łóżka i zdjął buty.

– Jak zawsze.

– To dobrze.

– Co czytasz?

– Nie wiem. Coś o kobiecie i mężczyźnie.

Był zdziwiony, że też chce się jej w ten sposób tracić czas.

– Co u dziewczyn?

– W porządku.

– A u Stefana?

– Kazał mi obiecać, że po powrocie pójdziesz do jego pokoju i dasz mu buzi na dobranoc.

– Nie chcę go obudzić.

– Nie obudzisz. Po prostu idź i pocałuj go w czoło.

– Skoro go nie obudzę, to co za różnica? Rano mu powiem, że go pocałowałem, kiedy spał, i będzie zadowolony.

Eva zamknęła książkę i popatrzyła na niego po raz pierwszy, odkąd wszedł do sypialni.

– Gerhardt, wyglądasz fatalnie. Pewnie padasz z głodu. Idź, zrób sobie kolację.

Poczłapał do kuchni. “Idź, zrób sobie kolację”. Nie przypominał sobie, kiedy po raz ostatni Eva zaproponowała, że mu coś ugotuje. Spodziewał się, że gdy zaniknie między nimi zainteresowanie seksualne, powstałą lukę wypełnią inne atrakcje, choćby dzielenie przyjemności delektowania się domowym posiłkiem. Nic podobnego. Eva najpierw odcięła mu dostęp do swojego ciała, a potem do uczuć. Peterson był samotną wyspą we własnym domu.

Otworzył lodówkę i przejrzał kolekcję na wpół opróżnionych pojemników po daniach na wynos, poszukując czegoś, co nie zgniło i nie zarosło pleśnią. W popaćkanym tłuszczem kartonie natrafił na skarb: niewielką kupkę raclette z kluskami i bekonem. Na dolnej półce, za pudełkiem z pozieleniałym serkiem ricotta, spoczywały dwa jajka. Usmażył je i podgrzał raclette w kuchence mikrofalowej. Potem nalał sobie ogromny kieliszek czerwonego wina i wrócił do sypialni. Eva malowała lakierem paznokcie u stóp.

Starannie podzielił kolację, tak aby każdemu kęsowi jajka towarzyszyła porcyjka raclette. Eva uważała ten nawyk za irytujący i między innymi dlatego z niego nie rezygnował. W telewizji pokazywano sceny rodem z rzeźni. Kumple zabitych kryminalistów właśnie mordowali policjantów w odwecie za śmierć swoich kompanów. Kolejny dowód na potwierdzenie teorii Herr Gesslera, że życie jak fortuna kołem się toczy.

– Stefan ma jutro mecz piłki nożnej. – Podmuchała na palce u stóp. – Chciałby, żebyś przyszedł.

– Wykluczone. Mam ważną sprawę w biurze.

– Będzie rozczarowany.

– Nic na to nie poradzę, przykro mi.

– Co masz takiego ważnego do załatwienia, że nie chcesz iść z własnym synem na mecz piłkarski? Zresztą w tym kraju nigdy nie dzieje się nic ważnego.

Pomyślał, że musi przygotować zabójstwo Anny Rolfe. Zastanawiał się, jak zareagowałaby Eva, gdyby jej to wyznał. Niewiele brakowało, a powiedziałby to głośno, tylko na próbę: żeby sprawdzić, czy ona w ogóle słucha tego, co do niej mówi.

Eva skończyła zajmować się paznokciami i wróciła do książki. Peterson odłożył talerz oraz sztućce na nocny stolik i zgasił światło. Chwilę później Schultzie rąbnął łbem w drzwi, wtoczył się do środka i przystąpił do wyjadania resztek jajka i tłuszczu z kosztownej, ręcznie malowanej porcelany Evy. Peterson zamknął oczy. Eva pośliniła koniec palca wskazującego i przewróciła następną kartkę.

– Co tam w Bernie? – spytała.

35

Korsyka

Wieści o fatalnym humorze Anglika szybko obiegły całą dolinę. W dzień targowy snuł się w milczeniu po placu i bez entuzjazmu wybierał oliwki oraz sery. Wieczory spędzał ze starymi znajomymi, lecz unikał rozmów i odmawiał gry w bule, nawet kiedy odwoływano się do jego honoru. Był tak głęboko pogrążony w myślach, że zdawał się nie dostrzegać chłopców na deskorolkach.

Wciąż jednak z niespotykaną prędkością pędził po drogach doliny swoim poobijanym jeepem, mimo że drastycznie pogorszyła się jego sprawność prowadzenia samochodu. Któregoś dnia tuż przed maską wyrósł mu wredny kozioł don Casablanki. W rezultacie jeep wylądował w przydrożnym rowie, a Anton Orsati postanowił interweniować. Poinformował Anglika o krwawej wendecie między dwoma rywalizującymi klanami, która wybuchła z powodu przypadkowej śmierci psa myśliwskiego. Przed zawarciem pokoju zginęło czterech ludzi:, dwóch z rąk taddunaghiu Orsatiego. Stało się to sto lat temu, lecz Orsati podkreślił, że wspomnienia tamtych dni są wciąż jeszcze żywe. Umiejętne przedstawienie wydarzeń z historii Korsyki zrobiło swoje. Następnego ranka Anglik obdarował Casablance ogromnym kawałem szynki i przeprosił za wystraszenie jego kozła. Po tym incydencie jeździł już znacznie spokojniej.

Ale nadal był w fatalnym nastroju. Kilku mężczyzn z placu, tak bardzo tą odmianą przejętych, złożyło wizytę signadorze.

– Nie widziałam się z nim od pewnego czasu. Gdy jednak przyjdzie, możecie mieć pewność, że nie wyjawię wam jego tajemnic, wy osły. Ten dom jest jak konfesjonał. A teraz wynocha! – Przegnała ich miotłą.

Tylko don Orsati znał przyczynę podłego humoru Anglika. Chodziło o zlecenie w Lyonie, gdzie skrytobójca zabił szwajcarskiego profesora Emila Jacobiego. Morderstwo pozostawiło zadrę na sumieniu Anglika. Don Orsati zaproponował, że sprowadzi mu dziewczynę – wspaniałą Włoszkę, którą poznał w San Remo – lecz spotkała go odmowa.

Trzy dni po powrocie Anglika z Lyonu don Orsati zaprosił go na kolację. Wybrali się do restauracji nieopodal placu, a później poszli, ramię w ramię, na spacer po wąskich uliczkach mrocznej wsi. Z ciemności dwukrotnie wyłaniali się mieszkańcy okolicznych domów i dwukrotnie błyskawicznie odwracali na pięcie, oddalając się w przeciwnym kierunku. Wszyscy wiedzieli, że kiedy don Orsati rozmawia na osobności z Anglikiem, najlepiej jest zniknąć im z oczu. Właśnie wtedy don Orsati powiedział mu o zleceniu w Wenecji.

– Jeśli chcesz, abym wysłał jednego z pozostałych chłopaków…

– Nie – pospiesznie zaprzeczył Anglik. – Sam się tym zajmę.

– Na pewno?

– Tak.

– Miałem nadzieję, że to powiesz. Żaden z pozostałych nie nadaje się do tej roboty tak dobrze jak ty. Zresztą wierzę, że miejsce przypadnie ci do gustu. Otoczenie powinno korzystnie na ciebie wpłynąć.

– Chyba masz rację.

– Mam tam przyjaciela o nazwisku Rossetti. On ci zapewni niezbędną pomoc.

– Masz dossier klientów?

Tylko człowiek równie potężny jak Anton Orsati mógł pozostawić na przednim fotelu samochodu teczki z informacjami o dwojgu ludziach, których zamierzał zamordować. W korsykańskiej wiosce takie postępowanie należało do normy. Anglik przejrzał dokumenty pod uliczną latarnią na placu. Gdy otworzył drugą teczkę, jego oczy rozbłysły. Nawet Orsati zorientował się, że zabójca kojarzy swoją nową ofiarę.

– Wszystko w porządku?

– Znam tego mężczyznę. Z innego życia.

– Czy to jakiś problem?

– Ależ skąd.


Anglik późno poszedł spać, gdyż tego wieczoru chciał jeszcze przesłuchać taśmę magnetofonową, którą zabrał z mieszkania profesora. Potem zapoznał się z wycinkami z prasy oraz nekrologami zamieszczonymi na stronach internetowych. Na koniec przejrzał dossier, które przekazał mu Anton Orsati. Spał zaledwie kilka godzin. Wstał przed świtem, wrzucił małą torbę na tylne siedzenie jeepa i pojechał do wioski.

Zaparkował w uliczce przy kościele. Stanął przed domem signadory i zapukał cicho do drzwi. Okiennice na pierwszym piętrze otworzyły się, z okna wyjrzała kobieta.

– Miałam przeczucie, że to ty. Wieje sirocco. Przynosi kurz i złe duchy.

– Jestem pierwszym czy drugim?

– Już stąd widzę occhju. Zaczekaj, synu. Zaraz zejdę.

W oczekiwaniu, aż stara kobieta się ubierze i zejdzie na dół, Anglik palił papierosa. Stanęła u drzwi w prostej czarnej sukni i szybko wciągnęła go do środka, jakby się obawiała, że wokół czyhają dzikie bestie. Usiedli naprzeciwko siebie przy drewnianym stole. Anglik dokończył papierosa, a ona przygotowała olej i wodę.

– Trzy krople, choć jestem pewna, że znam już odpowiedź.

Zanurzył palec w oleju i czekał, aż trzy krople skapną do wody. Gdy tłuszcz się rozproszył, kobieta przystąpiła do odmawiania rutynowych modlitw i udzielania błogosławieństw. Przy drugiej próbie olej zbił się w jedno oko pływające na powierzchni wody. Starucha wydawała się zadowolona.

– Niezła sztuczka – zauważył Anglik.

– To nie jest żadna sztuczka. Akurat ty to powinieneś wiedzieć najlepiej.

– Nie chciałem cię urazić.

– Wiem. Chociaż z urodzenia nie jesteś Korsykaninem, masz korsykańską duszę. Jesteś człowiekiem prawdziwej wiary. Chcesz się czegoś napić przed podróżą? Może szklankę wina?

– Jest szósta rano.

Kobieta przekrzywiła głowę, jakby pytając: “I co z tego?”.

– W takim razie powinieneś być u siebie w łóżku. Z kobietą – dodała. – Nie jakąś dziwką, sprowadzoną przez don Orsatiego. Prawdziwą kobietą, która da ci dzieci i zadba o twoje ubrania.

– Chcą mnie tylko kobiety don Orsatiego.

– Myślisz, że przyzwoita kobieta cię nie zechce, bo jesteś taddunaghiu?

Anglik skrzyżował ręce na piersi.

– Opowiem ci pewną historię – rzekła starucha.

Otworzył usta, aby zaprotestować, lecz jego gospodyni już szła do kuchni po wino. Na ciemnozielonej butelce, którą przyniosła, nie było etykiety. Kobiecie drżały dłonie, kiedy napełniała trunkiem dwie szklanki.

– Mój mąż świetnie panował nad dłońmi – powiedziała signadora. – Był brukarzem i murarzem. Czasami pracował dla don Tomasiego w sąsiedniej dolinie. Słyszałeś o klanie Tomasich?

Anglik skinął głową i wypił łyk wina. Tomasi wciąż sprawiali wszystkim kłopoty.

– Don Tomasi zatrudnił mojego męża przy budowie nowego muru wokół ogrodu. Mąż spisał się świetnie, wierz mi, ale don Tomasi uznał, że mur jest wadliwy, i odmówił zapłaty. Kłócili się zajadle, aż w końcu Tomasi kazał dwóm uzbrojonym osiłkom wyprowadzić męża z posiadłości. Tak na marginesie, on wciąż tam jest.

– Mur wokół ogrodu?

– Jak najbardziej! – Starucha upiła nieco wina i zebrała myśli. – Mój mąż był dobrym robotnikiem, ale łagodnym człowiekiem. Agnello. Znasz to słowo?

– Jagnię. Pokiwała głową.

– Nie należał do ludzi skorych do walki na pięści lub noże. Po wsi rozeszło się, jak potraktował go don Tomasi. Mąż stał się obiektem szyderstw. Dwa wieczory po sprawie wciągnięto go w bójkę na placu. Dostał nożem w brzuch i zmarł.

W oczach kobiety pojawił się błysk. Złości. Nienawiści.

– Rzecz jasna, potrzebna była krwawa zemsta – ciągnęła spokojnie. – Ale na kim? Na durniu, który zamordował mojego męża na placu? Tak naprawdę to nie on był odpowiedzialny za jego śmierć. Don Tomasi miał ręce we krwi. Jak miałam go zabić? Mieszkał w dużym domu na szczycie wzgórza, otoczony złymi psami i uzbrojonymi ludźmi. Nie miałam możliwości pozbawić go życia! Poszłam więc do ojca Antona Orsatiego i wynajęłam taddunaghiu, żeby mnie wyręczył. Kosztowało mnie to wszystkie pieniądze, ale warto było. Taddunaghiu prześlizgnął się między wartownikami don Tomasiego i podciął mu gardło we śnie: zarżnął go jak świnię, którą był. Sprawiedliwości stało się zadość.

Anglik pochylił się nad stołem i ujął jej dłoń w swoje ręce.

– Niekiedy, Christopher, taddunaghiu może zrobić coś dobrego. Czasami popełnia straszne zło. Zdarza się, że wymierza sprawiedliwość i jednocześnie się mści. Pamiętaj o tym, co ci powiedziałam.

– Będę pamiętał – odparł.

Wręczył jej gruby zwitek banknotów. Nie spojrzawszy na pieniądze, kobieta powiedziała:

– To za dużo. Zawsze dajesz mi za dużo.

– Zapewniasz mi spokój. Spokój jest bezcenny.

Wstał, zbierając się do wyjścia, lecz signadora chwyciła go, zdumiewająco mocno, za rękę.

– Posiedź ze mną, dopóki nie skończę wina. Widzisz, wciąż tęsknię za mężem. Nawet po tylu latach.

Usiadł więc i zapatrzył się na świecę, której płomień rozświetlał głębokie zmarszczki na twarzy kobiety. Dopiła wino i zamknęła oczy. Głowa opadła jej na piersi.

Zaniósł ją na górę i delikatnie położył na łóżku. Obudziwszy się, wyciągnęła rękę i pogłaskała palcami talizman, który miał na szyi: dłoń z czerwonego koralu. Potem dotknęła jego twarzy i ponownie zapadła w sen.

Zszedł na dół i wsiadł do jeepa. Skierował się do Calvi, skąd pierwszym promem popłynął do Marsylii. W pobliżu nabrzeża odszukał samochód pozostawiony tam przez Orsatiego i pojechał do Wenecji.

36

Wenecja

We włoskiej prasie zawrzało od spekulacji. Które utwory zagra Anna Rolfe? Czy odważy się zaprezentować swoje sztandarowe dzieło, demoniczną sonatę Giuseppe Tartiniego Diabelski tryl? Krytycy muzyczni nie mieli pewności, czy panna Rolfe zdecyduje się na tę trudną kompozycję po tak długim okresie absencji na scenie. Pojawiły się sugestie, aby przenieść recital w bardziej spektakularne miejsce. Pierwotnie koncert zaplanowano w górnej sali Scuola Grande di San Rocco, mieszczącej zaledwie sześćset osób, co sprawiło, że wielbiciele talentu skrzypaczki niemal bili się o bilety. Zaccaria Cordoni, organizator koncertu, odmówił przeniesienia imprezy. Aby jednak uniknąć gniewu wenecjan, oświadczył, że całą winę za dobór pomieszczenia ponosi gwiazda. Cordoni stwierdził, że panna Rolfe zażądała małej sali, a on tylko wykonuje polecenia artystki. Pewne pisemko o socjalistycznych inklinacjach wydrukowało utrzymany w histerycznym tonie artykuł, sprowadzający się do konkluzji, że muzyka po raz kolejny została podporządkowana klasom posiadającym. Autor tekstu wezwał czytelników do zorganizowania w dniu występu demonstracji przed San Rocco. Fiona Richardson, agent i menedżer Anny Rolfe, wydała w Londynie stosowne oświadczenie, w którym zapewniła, że znacząca część honorarium panny Rolfe będzie przekazana na remont scuoli i konserwację jej wspaniałych zbiorów dzieł sztuki. Wszyscy w Wenecji odetchnęli z ulgą, a kontrowersje wokół występu znikły jak krótkotrwały szkwał.

Wenecjanie zastanawiali się także, czy Anna Rolfe pozostanie w Wenecji na dłużej. “Gazzettino” doniósł, że hotele Monaco, Canal Grande oraz Gritti Palace zażarcie ze sobą rywalizują, oferując skrzypaczce swoje apartamenty. “Nuova Venezia” oznajmiła, że panna Rolfe – niechętna wszelkim niedogodnościom związanym z pobytem w hotelu – przyjęła zaproszenie do zamieszkania w prywatnym domu. Jak się okazało, żadna z gazet nie miała słuszności: w samo południe w deszczowy piątek, na dzień przed występem, Anna i Gabriel przypłynęli taksówką wodną do prywatnej przystani Luna Hotel Baglioni, cichego budynku przy Calle dell’Ascencione, nieopodal weneckiej mekki turystów – placu św. Marka.

W recepcji powitał ich wymuskany starszy personel hotelowy. Anna przedstawiła Gabriela jako monsieur Michela Dumonta, swojego przyjaciela i osobistego asystenta. Aby podkreślić wiarygodność tego wizerunku, Gabriel postanowił zwrócić na siebie szczególną uwagę: ostentacyjnie wniósł do holu dwoje skrzypiec w futerałach i zabarwioną francuskim akcentem angielszczyzną przekazał życzenie panny Rolfe, która prosi o zapewnienie jej całkowitego spokoju. Szef recepcjonistów, elegancki pan, który przedstawił się jako signore Brunetti, zapewnił go, że obecność panny Rolfe w hotelu będzie jedną z najściślej strzeżonych tajemnic Wenecji. Gabriel podziękował mu wylewnie i wpisał swoje nazwisko do księgi gości.

– Dla panny Rolfe przygotowaliśmy apartament Giorgione na czwartym piętrze. To jeden z naszych najlepszych pokoi. Pański jest tuż obok. Mam nadzieję, że takie rozwiązanie usatysfakcjonuje państwa?

– Jak najbardziej, dziękuję.

– Z ochotą osobiście odprowadzę pana i pannę Rolfe do ich apartamentów.

– To nie będzie konieczne.

– Czy życzy pan sobie pomocy przy wnoszeniu bagażu, monsieur Dumont?

– Dziękuję, dam sobie radę.

– Wedle życzenia. – Signore Brunetti z żalem przekazał klucze do pokoi.


W cichej uliczce sestiere* [Sestiere (wł.) – dzielnica.] San Marco znajduje się niewielki sklep jubilerski Rossetti & Rossetti, wyspecjalizowany w sprzedaży antyków i wyrobów niepowtarzalnych. Podobnie jak większość weneckich kupców, signore Rossetti zamyka interes o godzinie pierwszej, wychodzi na lunch i ponownie otwiera o czwartej, aby handlować do wieczora. Anglik, uprzedzony o tym, pięć minut przed pierwszą nacisnął przycisk dzwonka i czekał, aż Rossetti otworzy drzwi wejściowe.

Sklep był mały, wielkością dorównywał kuchni w korsykańskiej willi Anglika. Tuż za progiem widniała oszklona lada w kształcie podkowy. Gdy zamknęły się drzwi i zasunęła zainstalowana na nich zasuwa, Anglik odniósł wrażenie, że został uwięziony w kryształowej krypcie. Rozpiął kurtkę przeciwdeszczową i położył teczkę na podniszczonym parkiecie.

Signore Aldo Rossetti stał za ladą nieruchomo niczym wartownik. Miał na sobie starannie wyprasowany dwurzędowy garnitur i oficjalny krawat urzędnika bankowego, a na nosie okulary w złotych oprawkach. Za jego plecami wznosiła się wysoka komoda z lakierowanego drewna, wyposażona w liczne płytkie szufladki oraz małe mosiężne uchwyty. Sądząc po stanowczym wyrazie twarzy Rossettiego, szufladki te musiały zawierać tajne dokumenty, których zamierzał bronić do ostatniej kropli krwi. Kompletną ciszę pomieszczenia zakłócało jedynie tykanie starego zegara. Rossetti ze smutkiem potrząsnął ręką Anglika, jakby ten przybył w celu wyznania mu śmiertelnych grzechów.

– Właśnie wychodziłem na lunch – oświadczył i w tej samej chwili, jakby na poparcie jego słów, stary zegar na ścianie wybił pierwszą.

– Nie zajmę panu dużo czasu. Przyszedłem odebrać sygnet dla signore Bulla.

– Sygnet?

– Tak, zgadza się.

– Dla signore Bulla?

– Mam nadzieję, że poinformował pana o moim przyjeździe.

Rossetti przechylił głowę i przyjrzał się Anglikowi tak, jakby miał do czynienia z obiektem o wątpliwej wartości i niewiadomego pochodzenia. Po czym, najwyraźniej zadowolony, wyszedł zza lady, aby wywiesić na drzwiach tabliczkę z napisem “Zamknięte”.


Piętro wyżej mieścił się niewielki gabinet. Rossetti zasiadł za biurkiem i zachęcił Anglika do zajęcia miejsca w małym fotelu przy oknie.

– Niedawno zadzwonił do mnie portier z Luna Hotel Baglioni – oznajmił Rossetti. – Skrzypaczka i jej przyjaciel właśnie się zameldowali. Zna pan ten hotel?

Anglik zaprzeczył ruchem głowy.

Podobnie jak większość wenecjan, Rossetti miał przy sobie mapę miasta, aby w razie potrzeby służyć pomocą zbłąkanemu turyście, beznadziejnie zagubionemu w labiryncie uliczek. Mapa Rossettiego wyglądała tak, jakby kupił ją za czasów ostatniego doży: podarta na rogach, postrzępiona, pozlepiana na zgięciach taśmą samoprzylepną i całkowicie wyblakła. Rozpostarł ją na biurku i wygładził dłońmi. Zdawało się, że zaraz ujawni Anglikowi miejsce ukrycia skarbu.

– Luna Hotel Baglioni jest tutaj. – Postukał w mapę wypielęgnowanym palcem. – Przy Calle dell’Ascencione, kilka kroków od przystanku San Marco na trasie vaporetto* [Vaporetto (wł.) – tramwaj wodny.]. Calle dell’Ascencione jest bardzo wąska, nie szersza niż ta uliczka. W Rio delie Zecca znajduje się prywatna przystań. Nie ma mowy, aby zdołał pan obserwować jednocześnie front i tył budynku.

Anglik w skupieniu pochylił się nad mapą.

– Ma pan jakieś sugestie?

– Mogę skorzystać z własnych kontaktów, by stale obserwować skrzypaczkę. Jeśli gdzieś wyjdzie, dam panu znać.

– Czy w hotelu pracuje ktoś zaufany?

Rossetti uniósł brew i pochylił głowę z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, nie potwierdzając ani nie przecząc. Innymi słowy, nie zamierzał dyskutować na ten temat.

– Rozumiem, że ta usługa będzie się wiązała z dodatkowym wynagrodzeniem?

– Wyświadczenie przysługi don Orsatiemu to dla mnie przyjemność.

– Proszę mi przedstawić swój plan.

– W pobliżu hotelu mamy kilka miejsc, w których może pan przebywać bez zwracania na siebie uwagi. Plac św. Marka, rzecz jasna. Kawiarnie wzdłuż Calle Marzo. Uliczka Farine nad kanałem. – Rossetti wskazywał każdy punkt życzliwym stuknięciem w mapę. – Mniemam, że dysponuje pan telefonem komórkowym?

Anglik poklepał się po kieszeni płaszcza.

– Proszę mi podać numer i trzymać się blisko hotelu. Gdy wyjdą, ktoś do pana zatelefonuje.

Zabójca niechętnie wchodził w spółkę z Rossettim, lecz niestety, Włoch miał rację: jedna osoba nie była w stanie obserwować całego hotelu. Podyktował mu swój numer telefonu.

– Oczywiście, niewykluczone, że skrzypaczka pozostanie w pokoju aż do samego koncertu – zauważył Rossetti. – Gdyby tak się stało, nie będzie pan miał wyboru i wykona zlecenie dopiero wtedy.

– Ma pan bilet?

Rossetti wyjął bilet z górnej szuflady i z namaszczeniem położył na biurku. Następnie przycisnął kciukiem i palcem wskazującym obydwu rąk i delikatnie przesunął w stronę gościa. Anglik podniósł bilet i obrócił go w dłoniach. Rossetti popatrzył przez okno, by umożliwić klientowi obejrzenie towaru. Nie wątpił, że nabywca będzie usatysfakcjonowany.

– Jest prawdziwy? Nie podrobiony?

– Ależ oczywiście, że prawdziwy, jak najbardziej. I bardzo trudny do zdobycia. Szczerze mówiąc, czułem silną pokusę, aby go zatrzymać dla siebie. Widzi pan, zawsze zaliczałem się do wielbicieli talentu panny Rolfe. Gra z taką pasją. Ogromna szkoda, że musi… – Rossetti nie dokończył zdania. – Zna pan San Rocco?

Anglik schował bilet do kieszeni i pokręcił głową. Rossetti ponownie skupił uwagę na mapie.

– Scuola Grande di San Rocco mieści się tutaj, po drugiej stronie Canal Grande w dzielnicy San Polo i Santa Croce, na południe od kościoła Frari. San Rocco był patronem ludzi cierpiących na choroby zakaźne, a scuola powstała jako instytucja charytatywna dla chorych. Jej budowę sfinansowano z datków bogatych wenecjan, którzy wierzyli, że sponsorując scuolę, unikną dżumy.

Nawet jeśli zabójca uznał ten fragment historii Wenecji za choćby odrobinę interesujący, nie dał tego po sobie poznać. Jubiler, niezrażony, złożył dłonie jak do modlitwy i kontynuował wykład.

– Scuola składa się z sali na parterze i górnej sali, na piętrze. W 1564 roku Tintoretto otrzymał zlecenie udekorowania ścian i sufitów budowli. Praca zajęła mu dwadzieścia trzy lata… – Umilkł, aby przez chwilę rozważać ten fakt. – Może pan sobie wyobrazić, jak ogromną cierpliwością był obdarzony ten człowiek? Nie chciałbym mieć go za przeciwnika.

– Gdzie odbędzie się koncert? Na parterze czy na piętrze?

– W górnej sali, jak najbardziej. Prowadzą do niej szerokie, marmurowe schody zaprojektowane przez Scarpagnina. Na ścianach wiszą obrazy, których inspiracją była epidemia dżumy. Dość wstrząsające wizje.

– A jeśli będę zmuszony do wykonania zlecenia w górnej sali?

Rossetti przycisnął złożone dłonie do ust.

– W ostateczności może pan zbiec po schodach i uciec przez główne wejście – wyszeptał. – Na zewnątrz bez trudu zniknie pan w zaułkach San Polo i nikt pana nie znajdzie… Jako wenecjanin nalegam jednak, aby zdecydował się pan na inne rozwiązanie. Zniszczenie któregoś z tintorettów byłoby prawdziwą tragedią.

– Proszę mi opowiedzieć o okolicach San Rocco.

– Kościół i scuola stoją na małym placu. Za nimi ciągnie się kanał, Rio della Frescada, umożliwiający dopłynięcie do obydwu budynków. Panna Rolfe dotrze do San Rocco pieszo lub taksówką wodną. Jeśli zdecyduje się na spacer, przez dłuższy czas będzie łatwym celem. Poza tym musi jakoś pokonać Canal Grande. Popłynie albo vaporetto, albo traghetto* [Traghetto (wł.) – rodzaj gondoli.].

– Nie może po prostu przejść mostem?

– Przypuszczam, że mogłaby skorzystać z mostu Rialto lub Accademia, ale w ten sposób znacznie nadłożyłaby drogi. Gdybym był hazardzistą, poszedłbym o zakład, że panna Rolfe wybierze taksówkę wodną, cumującą w hotelowym doku.

– Załóżmy więc, że tak zrobi.

– Rio della Frescada to bardzo wąski kanał. Między punktem startu i miejscem docelowym przy San Rocco mamy cztery małe mosty. Zaczai się pan na jednym z nich. Anna Rolfe wpadnie panu prosto w ręce.

Anglik posłał Włochowi surowe spojrzenie, jakby chciał powiedzieć, że żadnego zlecenia nie należy lekceważyć, a zwłaszcza wówczas, gdy cel znajduje się pod ochroną zawodowca.

– Don Orsati wspomniał, że potrzebna panu będzie stosowna broń. Powiedzmy, pistolet i może automat o większej sile rażenia, na wypadek gdyby coś poszło niezgodnie z planem.

Rossetti wstał i podszedł do starego sejfu. Przez moment manipulował przy zamku, po czym odchylił ciężkie drzwi. Ze środka wyciągnął aktówkę, położył ją na biurku i usiadł. Otworzył walizeczkę i wyjął z niej dwa pakunki, każdy owinięty flanelową szmatką. Rozłożywszy arsenał na blacie biurka, zdjął materiał zabezpieczający z pierwszego pistoletu i wręczył go Anglikowi: tanfolglio S Model kalibru.9 milimetrów z czarną lufą i orzechową rękojeścią. Świeżo naoliwiony. Anglik odciągnął zamek, zważył pistolet w dłoni, sprawdził, czy dobrze leży, a potem spojrzał przez szczerbinkę i muszkę.

– Ma piętnastostrzałowy magazynek, a przedłużona lufa znacznie poprawia celność – wyjaśnił Rossetti. – Niestety, udało mi się zdobyć bilet tylko w przedostatnim rzędzie, ale nawet stamtąd człowiek tak doskonale wyszkolony i wyposażony w tanfolglio nie powinien mieć problemów z oddaniem precyzyjnego strzału.

– Biorę. Plus zapasowy magazynek.

– Jak najbardziej.

– Co z drugim pistoletem?

Rossetti zaprezentował austriacki pistolet maszynowy. Anglik sięgnął po broń i przyjrzał jej się z uwagą.

– Wyraźnie prosiłem o pistolet Heckler Koch MP-5.

– Tak, wiem, rzecz w tym, że nie miałem szans zdobyć go w tak krótkim czasie. Poza tym nie wątpię, że pistolet maszynowy Steyr-Mannlicher przypadnie panu do gustu. Jest lekki oraz łatwy do ukrycia. Zresztą, użyje go pan w ostateczności.

– Zdaje się, że nie mam wyboru.

– Jest pan szczególnie przywiązany do hecklera kocha?

Włoch trafił w sedno. Zabójca korzystał z tej broni podczas służby w SAS, ale nie zamierzał dzielić się tą informacją ze swoim rozmówcą. Owinął obydwa pistolety flanelą i ostrożnie włożył do teczki wraz z zapasowymi magazynkami i amunicją.

– Życzy pan sobie jeszcze czegoś?

Gdy Anglik zaprzeczył, Rossetti sięgnął po ołówek i przystąpił do obliczania kosztów. Sporządziwszy je w lirach, podsunął notatnik Anglikowi. Ten zerknął na rachunek, a potem na Rossettiego.

– Mogę zapłacić w dolarach?

Rossetti uśmiechnął się i przeliczył sumę na dolary po aktualnym kursie wymiany. Anglik odliczył kwotę w nowych banknotach pięćdziesięciodolarowych i dołożył pięćset dolarów ekstra. Signore Rossetti wzruszył ramionami, jakby na znak, że to niepotrzebne, a gdy jego klient nalegał, dyskretnie wsunął pieniądze do kieszeni.

Wyszli ze sklepu, wprost na lejący z nieba deszcz. Potoki wody rwące wąskimi uliczkami spływały do studzienek, niczym górskie strumienie. Włoch miał na nogach sięgające kolan kalosze; Anglik – w zamszowym obuwiu – musiał lawirować między kałużami. Wenecki jubiler obserwował go z uśmiechem.

– Pierwszy raz w Wenecji?

– Tak.

– Taka pogoda utrzymuje się od tygodnia, a mimo to turyści cały czas przyjeżdżają. Potrzebujemy ich, i to jak. Inaczej musiałbym zwinąć interes, choć niekiedy nawet ja jestem zmęczony ich obecnością.

Przed przystankiem vaporetto uścisnęli sobie dłonie.

– Muszę przyznać, że ta cała sytuacja napawa mnie głębokim niesmakiem, ale jak rozumiem, musi pan robić to, za co bierze pan pieniądze. Skrzypaczka… – Uniósł ręce w teatralnym, włoskim geście. – Cóż, skrzypaczkę można wymienić. Ale tintoretta… Tintoretta są niezastąpione. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym przyłożył rękę do ich zniszczenia.

– Zapewniam pana, signore Rossetti, że dołożę wszelkich starań, aby je oszczędzić.

– Wierzę panu. Zresztą wyobraża pan sobie, jakie przekleństwo spadłoby na człowieka, który przeszyłby kulą Zbawcę lub Dziewicę?

Jubiler przeżegnał się, odwrócił i rozpłynął w tłumie turystów.

37

Wenecja

Zespół Gabriela zebrał się tego samego popołudnia w salonie apartamentu Anny Rolfe. Agenci przybyli do Wenecji różnymi trasami, wyposażeni w paszporty rozmaitych państw. Zgodnie z taktyką Biura udawali zakochane pary. Operację zaplanowano i rozpoczęto tak pospiesznie, że nie miała nawet przyzwoitego kryptonimu. Gabriel zdecydował, że w takim razie przyjmą nazwę apartamentu Anny – Giorgione.

W drużynie znaleźli się Shimon i Ilana, udający francuskich nowożeńców; przyjechali do Wenecji z Lazurowego Wybrzeża. Oboje mieli ciemne oczy, oliwkową karnację, byli tego samego wzrostu i równie urodziwi. Wspólnie się szkolili w Izraelu, a ich relacje znacznie się pogorszyły, kiedy liana pokonała Shimona na strzelnicy i złamała mu obojczyk podczas ćwiczeń w sali gimnastycznej.

Icchak i Moshe, zgodnie z realiami współczesnego świata, udawali parę gejowską z Notting Hill, choć obaj byli typowymi heteroseksualistami, a Icchak wręcz przesadnie lubił kobiety.

Do drużyny skierowano także Deborah z punktu w Ottawie. Gabriel współpracował z nią w trakcie operacji Taria i był tak poruszony jej postawą, że intensywnie nalegał na włączenie dziewczyny do zespołu weneckiego. Shamron początkowo się nie zgadzał, lecz wobec kategorycznych żądań Gabriela ustąpił i przysłał ją najbliższym samolotem z Ottawy, wymyślając stosowne kłamstwo dla jej przełożonego w Kanadzie.

Na kanapie obok Deborah siedział Jonathan, nonszalancko machając nogą przerzuconą przez poręcz. Małomówny i znużony, sprawiał wrażenie człowieka czekającego w kolejce na rutynowe badanie lekarskie, które nie jest mu do niczego potrzebne. Był młodszą wersją Gabriela – można rzec, że przypominał Gabriela przed tragedią z Wiednia. Shamron powiedział kiedyś: “Jonathan poważnie podchodzi do zabijania, ale nie jest rewolwerowcem. Ma sumienie, tak jak ty. Po skończonej robocie, kiedy wszyscy są już bezpieczni, wyszukuje sobie przyjemną, cichą toaletę, gdzie rzyga tak, jakby miał wypluć bebechy”. Zgodnie z przewidywaniami Shamrona, Gabriel uznał, że ten element charakterystyki Jonathana jest obiecujący.

Spotkanie trwało godzinę i piętnaście minut. Gabriel nie miał pojęcia, dlaczego zwrócił uwagę na ten fakt. Postanowił przeprowadzić ćwiczenia w Castello, sestiere leżącej na wschód od bazyliki św. Marka oraz Pałacu Dożów. Mieszkał niegdyś w Castello i dobrze znał tamtejsze kręte uliczki. Posługując się ołówkiem, pokazał na mapie trasę, którą mają pokonać, i przedstawił plan działania.

Aby zagłuszyć rozmowę, włączył taśmę z nagraniem tańców niemieckich Mozarta. Dobór muzyki najwyraźniej podziałał przygnębiająco na Jonathana, serdecznie nienawidzącego wszystkiego, co niemieckie. Jedynym narodem, którego nie cierpiał bardziej od Niemców, byli Szwajcarzy. Podczas wojny jego dziadek, chcąc zabezpieczyć swoje pieniądze, powierzył je pewnemu szwajcarskiemu bankierowi. Pięćdziesiąt lat później Jonathan próbował uzyskać dostęp do rachunku, lecz urzędnik chłodno poinformował go, że bank musi najpierw mieć dowód, iż dziadek Jonathana rzeczywiście już nie żyje. Jonathan wyjaśnił, że dziadek został zamordowany w Treblince – chłopak oparł się pokusie i nie dodał, że z użyciem gazu wyprodukowanego przez szwajcarską firmę chemiczną – a naziści, zwykle absurdalnie biurokratyczni, tym razem jakoś nie pomyśleli o sporządzeniu aktu zgonu. Urzędnik odparł, że wobec tego jest mu przykro. Nie ma aktu zgonu, nie ma pieniędzy.

Na koniec Gabriel otworzył dużą walizkę ze stali nierdzewnej i wręczył wszystkim po specjalnie zabezpieczonym telefonie komórkowym oraz beretcie kalibru.9 milimetrów. Potem poszedł na górę i sprowadził Annę, by przedstawić ją drużynie Giorgione. Shimon i Ilana wstali i nagrodzili skrzypaczkę cichymi oklaskami. Icchak i Moshe, wczuwając się w rolę, skomentowali krój jej modnych pantofli. Deborah nie spuszczała z Anny podszytego zazdrością spojrzenia. Tylko Jonathan nie okazał zainteresowania, lecz jemu można było wybaczyć: koncentrował się wyłącznie na skrytobójcy zwanym Anglikiem.


Dziesięć minut później Gabriel i Anna spacerowali po Calle dell’Ascencione. Reszta zespołu wyszła wcześniej i zajęła upatrzone pozycje: Jonathan stał na przystanku vaporetto San Marco, Shimon i liana oglądali buty w oknach wystawowych Calle Frezzeria, Icchak i Moshe siedzieli przy stoliku Caffe Quadri na placu św. Marka. Deborah, najmłodsza w grupie, otrzymała niewdzięczne zadanie karmienia gołębi w cieniu dzwonnicy. Z godną podziwu cierpliwością pozwalała ptakom włazić sobie na ramiona i kokosić się we włosach. Znalazła nawet przystojnego carabiniere, który zrobił jej zdjęcie aparatem jednorazowego użytku, kupionym przez nią w kiosku na środku placu.

Gabriel i Anna weszli na plac, zasnuty mgiełką padającego deszczu. Prognoza pogody na następne dwa dni zapowiadała większe opady, co groziło niebezpieczeństwem wystąpienia acqua alta. Ekipy robotników rozstawiały prowizoryczne pomosty dla turystów na wypadek, gdyby wysoka woda miała zmienić plac św. Marka w płytkie jezioro.

Anna była ubrana w kurtkę, na tyle obszerną, aby ukryć kamizelkę kuloodporną. Nasunęła na głowę kaptur i włożyła okulary przeciwsłoneczne, mimo zachmurzonego nieba. Gabriel wyczuwał obecność Jonathana, który deptał mu po piętach, trzymając w dłoniach otwarty przewodnik turystyczny i rozglądając się uważnie dookoła. Gabriel zerknął w lewo i ujrzał Shimona i lianę, którzy przechadzali się pod arkadami. Setki porozstawianych wokół stolików kawiarnianych przypominały zwarte szeregi defilujących żołnierzy, a masywna bazylika o imponujących kopułach sprawiała wrażenie, jakby się unosiła na wodzie.

Anna wsunęła dłoń pod ramię Gabriela. Był to gest czysto spontaniczny, ani zbyt intymny, ani za bardzo oschły: wyglądali jak para przyjaciół lub kolegów z pracy, choć równie dobrze mogli się przed chwilą kochać. Nikt z zewnątrz nie potrafiłby ocenić, co ich łączy. Tylko Gabriel czuł lekkie drżenie ciała Anny; poza tym silne palce jej lewej dłoni wbijały mu się boleśnie w ścięgna ręki.

Usiedli w Caffe Florian pod arkadami. Miejscowy kwartet dość mizernie radził sobie z Vivaldim, rozpraszając Annę. Shimon i Ilana właśnie udawali, że oglądają rzeźby lwów na Piazzetta dei Leoncini. Icchak i Moshe zostali przy swoim stoliku po drugiej stronie placu, podczas gdy Deborah wciąż dawała się molestować gołębiom. Jonathan przysiadł kilka metrów od Gabriela.

Anna zamówiła dwie kawy. Gabriel wyjął telefon i połączył się ze wszystkimi członkami zespołu po kolei, zaczynając od Icchaka, a na lekko oszołomionej Deborah kończąc. Potem schował komórkę do kieszeni, nawiązał kontakt wzrokowy z Jonathanem i dyskretnie skinął głową.

Gdy Anna skończyła kawę, Gabriel poprosił o rachunek, dając tym samym sygnał, że zespół ma przystąpić do realizacji drugiej części planu. Jonathan przywołał kelnera. Chociaż wszystkie wydatki pokrywał Shamron, chłopak nawet nie próbował ukryć oburzenia na widok koszmarnie wysokiej sumy, którą kazano mu zapłacić za cappuccino i butelkę wody mineralnej.

Pięć minut później drużyna Giorgione kierowała się przez Ponte della Paglia do sestiere Castello: przodem kroczyli Shimon i Ilana, potem Icchak i Moshe, dalej Gabriel z Anną. Jonathan trzymał się blisko Gabriela, choć teraz już zamiast przewodnika mocno ściskał rękojeść beretty.


Czterdzieści metrów za nimi podążał Anglik. W jego umyśle powtarzały się dwa pytania. Dlaczego dziewczyna, która karmiła gołębie na placu św. Marka, teraz szła dziesięć kroków za Gabrielem Allonem? I dlaczego mężczyzna, siedzący obok Allona w Caffe Florian, maszerował pięć kroków przed nią?

Anglik doskonale się znał na sztuce konspiracji. Annę Rolfe ochraniała grupa świetnie wyszkolonych członków służb specjalnych. Allon niczego nie robił bez celu. Anglik przeszedł u niego szkolenie, znał sposób jego rozumowania. Gabriel Allon nigdy nie wyszedłby na spacer bez celu, a celem tej przechadzki było zdemaskowanie Anglika.

Na Riva degli Schiavoni kupił pocztówkę w kiosku z pamiątkami i patrzył, jak Allon i Anna Rolfe znikają w uliczkach Castello. Potem ruszył w przeciwną stronę i przez następne dwie godziny powoli wracał do swojego hotelu.


Wenecja jest miastem, w którym nie da się przestrzegać standardowych reguł inwigilacji. Tu, w gąszczu zaprojektowanych mistrzowską ręką kanałów, należy stosować wirtuozerskie rozwiązania. Nie jeżdżą tam samochody, nie ma autobusów ani tramwajów. Tylko w kilku miejscach warto założyć stałe punkty obserwacyjne. Wiele uliczek prowadzi donikąd: kończy się kanałem lub ślepym podwórzem. W tym mieście uciekający ma wyraźną przewagę nad swoim prześladowcą.

Zespół Giorgione tworzyli świetni specjaliści, wyszkoleni przez najlepszych agentów wywiadu z Biura i doskonalący swoje umiejętności na ulicach miast Europy i Bliskiego Wschodu. Porozumiewali się bez słów, krążąc w pobliżu Gabriela. Tylko Jonathan zajmował niezmiennie tę samą pozycję, pięć kroków za plecami Allona, niczym satelita na orbicie stacjonarnej.

Zmierzali na północ, po drodze mijając kolejne kościoły, by wreszcie zatrzymać się w małej kawiarence na skraju szerokiego Campo di Santa Maria Formosa. Gabriel i Anna usiedli przy stoliku, a Jonathan dołączył do grupki mężczyzn przy barze. Gabriel dostrzegł przez okno pozostałych członków zespołu: Shimon i liana kupowali lody u sprzedawcy na środku placu; Icchak i Moshe podziwiali prostotę fasady kościoła Santa Maria Formosa; Deborah, w przypływie dobrego samopoczucia, rozgrywała mecz piłki nożnej z grupą miejscowych chłopców.

Tym razem Jonathan nawiązał kontakt telefoniczny ze wszystkimi wywiadowcami. Potem odwrócił się do Gabriela i bezgłośnie wymówił trzy słowa: “Ona jest czysta”.

Późnym wieczorem zespół Giorgione zakończył odprawę, a jego członkowie udali się na spoczynek do swoich pokoi. Gabriel zasiadł przy stoliku w salonie i przyglądał się zdjęciom Christophera Kellera. Na górze, w sypialni, ucichły skrzypce. Gabriel nasłuchiwał, jak Anna odkłada instrument do futerału i zatrzaskuje zamki. Po chwili zeszła na dół. Zebrał fotografie i wsunął je do teczki. Anna usiadła i zapaliła papierosa.

– Spróbujesz to zagrać? – spytał.

– Diabelski tryl?

– Tak.

– Jeszcze nie podjęłam decyzji.

– A jeśli uznasz, że nie dasz sobie z nim rady?

– Zagram kilka sonat Bacha w wersji solo. Są piękne, ale nie tak jak Tryl. Krytycy będą się zastanawiali, dlaczego wybrałam inne utwory. Pewnie uznają, że wróciłam zbyt szybko. Zabawne.

– Bez względu na to, co wybierzesz, zagrasz fantastycznie.

Jej spojrzenie padło na teczkę leżącą na stoliku.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Co takiego?

– Dlaczego ukryłeś jego zdjęcia, kiedy weszłam do pokoju? Czemu nie chcesz, abym go ujrzała?

– Ty się martw Diabelskim trylem, a faceta z bronią zostaw mnie.

– Opowiedz mi o nim.

– Nie wszystko musisz wiedzieć.

– Ten człowiek może mnie zabić jutro wieczorem. Mam prawo coś o nim wiedzieć.

Gabrielowi trudno było dyskutować z takim argumentem, toteż przekazał jej wszystkie informacje, jakie posiadał na temat zabójcy.

– On naprawdę tam jest?

– Musimy założyć, że tak.

– Ciekawe, prawda?

– Co jest ciekawe?

– Potrafi dowolnie zmieniać głos i wygląd, a na pustyni w Iraku rozpłynął się w morzu ognia i krwi. Jak na mój gust to diabeł wcielony.

– Nie mylisz się, to naprawdę diabeł.

– A więc zagram mu jego sonatę. Potem odeślesz go tam, skąd przybył.

38

Wenecja

Późnym popołudniem następnego dnia Anglik płynął wzdłuż Calle della Passion: przed nim wznosiła się gotycka dzwonnica kościoła Frari. Przedarł się przez tłum turystów, lawirując między ich parasolami, podrygującymi niczym meduzy podczas przypływu. W kawiarni na placu zamówił kawę i rozłożył przed sobą przewodniki oraz mapy. Jeśli ktoś go obserwował, musiał uznać, że widzi tylko jednego z turystów, a właśnie o to chodziło Anglikowi.

Pracował już od wczesnego ranka. Zaraz po śniadaniu wyszedł z hotelu w dzielnicy Santa Croce, zaopatrzony w mapy i przewodniki. Potem przez kilka godzin włóczył się po San Marco oraz San Polo i zapamiętywał rozkład ulic, mostów i placów. Podobnie czynił wcześniej, w poprzednim życiu, w zachodnim Belfaście. Szczególną uwagę zwracał na ulice i kanały wokół kościoła Frari i Scuola Grandę di San Rocco. Bawił się ze sobą, zataczając koła po San Polo, aż w końcu, celowo, zupełnie tracił orientację. Następnie wracał znów do kościoła Frari, po drodze powtarzając sobie nazwy ulic. W scuoli spędził kilka minut na parterze, udając zainteresowanie imponującymi tintorettami, choć w istocie ciekawiło go usytuowanie głównego wejścia względem schodów. Potem udał się na górę i zatrzymał w górnej sali, aby w przybliżeniu zlokalizować miejsce, na którym zasiądzie podczas recitalu. Rossetti się nie mylił: zawodowy morderca nawet z tej odległości bez trudu zabije skrzypaczkę z pistoletu takiego jak Tanfolglio.

Zerknął na zegarek: minęła piąta. Występ zaplanowano na wpół do dziewiątej. Do tego czasu musiał załatwić jeszcze jedną sprawę. Zapłacił rachunek i w ogarniających miasto ciemnościach skierował się ku Canal Grande. Po drodze wstąpił do sklepu z męską odzieżą i kupił ortalionową kurtkę w czarnym kolorze ze sztruksowym kołnierzem. W tym sezonie taki styl był modny w Wenecji; wcześniej Anglik widział dziesiątki ludzi w podobnych kurtkach.

Pokonał Canal Grande na traghetto i powędrował do sklepu signore Rossettiego. Jubiler właśnie miał zamykać sklep na noc. Anglik ponownie podążył za nim do gabinetu na piętrze.

– Potrzebuję łodzi.

– Nie widzę problemu. Na kiedy?

– Natychmiast.

Włoch podrapał się po policzku.

– Znam pewnego młodzieńca o imieniu Angelo. Jest właścicielem taksówki wodnej. To bardzo rozważny i godny zaufania człowiek.

– Nie będzie zadawał niepotrzebnych pytań?

– Skąd. Wykonywał już podobne zlecenia.

– Może pan się z nim skontaktować od ręki?

– Tak sądzę. Co mam mu przekazać?

– Chciałbym, żeby czekał na Rio di San Polo, w pobliżu Museo Goldoni.

– Rozumiem. Umówię pana, chociaż musi się pan liczyć z dodatkową opłatą za nocną usługę. To zwyczajowa procedura w Wenecji. Proszę zaczekać jedną chwilę, spróbuję go złapać.

Rossetti odszukał numer Angela w książce telefonicznej i zadzwonił. Po krótkiej rozmowie dobili targu. Angelo obiecał, że za kwadrans zjawi się przy Museo Goldoni.

– Chyba wygodniej będzie, jeśli od razu uregulujemy rachunek – zasugerował Rossetti. – Sam przekażę chłopakowi należność.

Transakcję, tak jak poprzednio, przeprowadzono w dolarach. Anglik opuścił sklep i poszedł do małej restauracji na Calle della Verona, gdzie uraczył się zupą jarzynową oraz fettuccine ze śmietaną i grzybami. Jadł w zamyśleniu; do jego uszu nie docierał przyjemny gwar wypełniający pomieszczenie. Przypomniał sobie rozmowę, nagraną przez Emila Jacobiego: rozmowę między szwajcarskim profesorem i Gabrielem Allonem o grzechach Augustusa Rolfego, ojca kobiety, którą miał zabić.

Kilka chwil później, zamawiając espresso, poprosił kelnera o kartkę. Zapisał na niej parę słów i wsunął ją do kieszeni. Po kolacji wsiadł na pokład traghetto, aby popłynąć do San Rocco.


W cichym holu Luna Hotel Baglioni rozbłysł piorun. Światła przygasły, zamarły i migocząc, powróciły do życia. Signore Brunetti klasnął w dłonie i wymamrotał dziękczynną modlitwę.

Gabriel poprowadził Annę przez hol do przystani. Jonathan podążał o krok przed nimi, a Deborah metr z tyłu, trzymając w jednej ręce guarneriego, a w drugiej stradivariusa. Signore Brunetti uniósł dłoń w pożegnalnym geście, życząc skrzypaczce powodzenia. Reszta personelu nagrodziła Annę spontanicznymi oklaskami, za które podziękowała uśmiechem, po czym nasunęła kaptur na głowę.

Na przystani czekały trzy taksówki wodne z włączonymi silnikami. Czarne, polakierowane dzioby łodzi lśniły w deszczu i świetle latarni. Gdy Gabriel spojrzał w prawo, dostrzegł Moshe z Icchakiem, stojących na mostku przy wejściu do Canal Grande. Moshe patrzył w przeciwną stronę, lustrując tłum na przystanku vaporetto San Marco.

Gabriel odwrócił się i delikatnie skierował Annę do drugiej taksówki. Kierowca pomógł jej wejść na pokład. Gabriel wskoczył do kabiny zaraz po niej. Jonathan i Deborah wybrali pierwszą taksówkę, a Moshe i Icchak zostali na stanowisku, dopóki obie łodzie nie przepłynęły pod mostkiem. Dopiero wtedy zajęli miejsca w ostatniej taksówce. Gabriel spojrzał na zegarek: wpół do ósmej.


Canal Grande wije się leniwie w samym sercu Wenecji. Kształtem przypomina odwrócone, pisane ręką dziecka S, a swoje wody toczy w łożysku starej rzeki. Zgodnie z poleceniem Gabriela, taksówkarz trzymał się środka kanału, łagodnym łukiem opływając brzegi San Marco.

Gabriel i Anna siedzieli w szczelnie zasłoniętej kabinie i przy zgaszonych światłach. Jonathan stał na dziobie pierwszej taksówki obok kierowcy i czujnie rozglądał się na wszystkie strony. Trzecią płynęli równie uważni Icchak i Moshe. Dziesięć minut później, gdy łodzie skręcały w Rio della Frescada, wszyscy trzej byli przemoknięci do suchej nitki.

Rozpoczął się etap podróży, który najbardziej niepokoił Gabriela. Nad wąskim kanałem, gdzie należało znacznie zwolnić, znajdowały się cztery małe mosty. Było to wymarzone miejsce do popełnienia morderstwa.

Gabriel wyjął telefon i zadzwonił do Jonathana. Anna ścisnęła jego dłoń.


Zaccaria Cordoni, w czarnym garniturze i jedwabnym, ciemnoczerwonym szaliku, przemierzał parterową salę Scuola Grande di San Rocco. Między palcami trzymał niezapalonego papierosa. Fiona Richardson, menedżer Anny, kroczyła u jego boku.

– Gdzie ona się podziewa? – pytał zaniepokojony Cordoni.

– Jest w drodze.

– Na pewno?

– Dzwoniła do mnie przed wyjściem z hotelu.

– Ale się nie wycofa, prawda, Fiona?

– Już jedzie.

– Jeśli mnie wystawi, zrobię wszystko, aby więcej nie wystąpiła we Włoszech.

– Spokojnie, Zaccaria, ona zaraz tu będzie.

W tej samej chwili do pomieszczenia weszła Anna, otoczona ludźmi Gabriela.

– Anna! Słońce moje! – sapnął Cordoni. – Wyglądasz bosko. Co jeszcze możemy dla ciebie zrobić, aby ten wieczór zmienił się w sukces?

– Przed przybyciem publiczności chciałabym obejrzeć górną salę.

Cordoni z gracją wyciągnął rękę.

– Tędy proszę.


Mimo że Anna już dwukrotnie występowała w San Rocco, również i tego wieczoru, zgodnie z przyzwyczajeniem, przeszła powoli przez salę, aby upewnić się, że wszystko jest po jej myśli: ustawienie sceny i fortepianu, układ krzeseł, światła. Gabriel zrobił to samo, lecz z zupełnie innych względów.

Potem Cordoni poprowadził Annę przez drzwi za sceną do wielkiej galerii o ścianach obwieszonych gobelinami. Obok znajdował się niewielki pokoik, mający służyć Annie za garderobę. Przy drzwiach stał ochroniarz ze scuoli. Miał na sobie marynarkę w kolorze burgunda.

– Przed koncertem wydrukowałem dwa programy – oznajmił niepewnie Cordoni. – Jeden z Diabelskim trylem i drugi bez niego. Publiczność wpuszczamy za pięć minut.

Anna popatrzyła na Gabriela, a potem na Fionę Richardson.

– Nie sądzę, aby dzisiejszy występ był kompletny bez Tartiniego. Rozdaj program z Diabelskim trylem.

– Jesteś pewna? – zdumiała się Fiona.

– Całkowicie.

– Wedle życzenia – rzekł Zaccaria Cordoni.


Cordoni i Fiona wyszli, a Anna zdjęła płaszcz i otworzyła futerał z guarnerim. Gdy Gabriel usiadł, spojrzała na niego i wsparła ręce na biodrach.

– Co ty sobie wyobrażasz?

– Zostaję z tobą.

– Wykluczone. Przed występem muszę być sama. Nie możesz mnie rozpraszać.

– Obawiam się, że dzisiejszego wieczoru zrobisz małe odstępstwo od zasad.

– Gabriel, wyobraź sobie, że przystępujesz do konserwacji jednego ze zgromadzonych tu tintorettów. Chciałbyś, żebym ci sterczała nad głową?

– Chyba rozumiem, co masz na myśli.

– To dobrze. A teraz zabieraj się stąd.

Anna otrzymała od natury cenny dar: potrafiła odseparować się od wszystkiego, co jej przeszkadzało. Dysponowała siłą tworzenia nieprzenikalnej otoczki ciszy, oplątywania się kokonem spokoju. Odkryła w sobie tę umiejętność w dniu, w którym jej matka popełniła samobójstwo. Prosta gama g-moll w dwóch oktawach, pasaże – wystarczały,.aby przeniknąć przez magiczne wrota do innego czasu i przestrzeni. Niestety, umiejętność kreowania tego fantastycznie uporządkowanego ośrodka ciszy nie obejmowała w jej życiu niczego poza grą na skrzypcach. Resztą rządził chaos.

Znała muzyków, którzy z czasem zaczynali nienawidzić swoich instrumentów. Annie nigdy nie przytrafiło się nic podobnego.

Skrzypce były kotwicą, która zabezpieczała ją przed wpłynięciem na skały, liną asekuracyjną, ratującą za każdym razem, gdy groziło jej utonięcie. Gdy brała instrument do ręki, przydarzały się jej same dobre rzeczy. Gdy go odkładała, traciła kontrolę nad sytuacją.

Ta nieprzenikniona kapsuła spokoju nie tworzyła się automatycznie. Należało ją przywołać. Anna przełożyła płaszcz przez oparcie barokowego krzesła i zgasiła papierosa. Potem zdjęła zegarek i wrzuciła go do torebki. Czas przestał ją interesować. Sama potrafiła tworzyć własne, niepowtarzalne chwile.

Dziś wybierze guarneriego. Tylko on zdawał się pasować do tego otoczenia, gdyż według wszelkiego prawdopodobieństwa powstał dwieście lat temu w warsztacie położonym nieopodal miejsca, w którym znajdowała się teraz. Powiodła palcem wzdłuż skrzypiec: po ślimaku, podstrunnicy, podstawku, płycie rezonansowej. Guarneri Anny był wykwintny i wspaniały, bez wad, niedoróbek i okaleczeń.

Wyjęła skrzypce z futerału i przyłożyła je do szyi, tak aby guzik wciskał się w znajome miejsce, kilka centymetrów powyżej ramienia. Miała na sobie suknię bez ramiączek: nie lubiła, by cokolwiek dzieliło ją od instrumentu. Początkowo skrzypce były chłodne, lecz po chwili ciepło jej ciała przeniknęło do drewna. Musnęła smyczkiem strunę G. Skrzypce zareagowały głębokim, drżącym tonem. Jej tonem. Tonem Anny Rolfe. Wrota do magicznego miejsca się otwarły.

Odważyła się rzucić okiem na rękę. Blizny wyglądały tak brzydko. Żałowała, że nie może ich ukryć. Szybko jednak przepłoszyła natrętne myśli. To nie jej dłoń grała na skrzypcach, tylko jej głowa. Palce jedynie słuchały poleceń mózgu.

Zgasiła światło i zamknęła oczy. Potem uniosła smyczek do strun i powoli nim pociągnęła, ostrożnie wydobywając dźwięk. Nie grała gam, żadnych wprawek ani też fragmentów kompozycji przewidzianych na ten wieczór. Nie mogła już przygotować się lepiej. Utwory przepełniły ją do tego stopnia, że była w stanie grać nie z pamięci, lecz instynktownie. Teraz tylko wydobywała dźwięk, zmuszając go do przenikania jej ciała. Nic się nie liczyło, tylko ona i smyczek. Ona i on.

Za zamkniętymi drzwiami narastał szmer rozmów. Wcisnęła odpowiedni przycisk w mózgu i hałas znikł. Przez ściany sączył się głuchy pomruk, dobiegający z sali, w której gromadziła się publiczność. Wcisnęła kolejny przycisk i pomruk zgasł.

Tylko ona i smyczek. Ona i on.

Pomyślała o człowieku ze zdjęć Gabriela, o zabójcy, którego zwano Anglikiem. Sporo czasu upłynęło od chwili, kiedy po raz ostatni uwierzyła mężczyźnie. Sądziła, że to z powodu zdrady ojca i kłamstw, którymi ją karmił po samobójczej śmierci matki. To przez nie straciła zaufanie do wszystkich mężczyzn. Teraz jednak powierzyła życie Gabrielowi Allonowi. Jej ojciec przystąpił do realizacji planu naprawy potwornych błędów z przeszłości i zginął, zanim udało mu się dokończyć to, co rozpoczął. Gabriel miał sfinalizować ów proces, a Anna chciała mu pomóc tak, jak potrafiła najlepiej: pięknie grając na skrzypcach.

Wokół niej zaczęła się zamykać kapsuła, odizolowując ją od świata. Znikł zabójca, znikły fotografie jej ojca z Adolfem Hitlerem, znikł Gabriel Allon. Pozostały skrzypce i ona.

Ktoś cicho zapukał do drzwi. Anna natychmiast znieruchomiała.

– Pięć minut, pani Rolfe.

– Dziękuję.

Smyczek ponownie musnął strunę, a dźwięk przeniknął ciało. Skrzypce zmieniły się w płomień parzący jej skórę. Kapsuła się zamknęła. Anna znikła w środku. Drzwi stanęły otworem, a ona popłynęła do górnej sali. Gdy minęła próg, prawdopodobnie rozległy się oklaski: tak przypuszczała, gdyż jej zmysły nie przyjmowały żadnych informacji z zewnątrz. Nie widziała publiczności, nie słyszała braw.

Pochyliła głowę i odczekała chwilę, zanim uniosła skrzypce i przycisnęła je do szyi. Potem położyła smyczek na strunach… zagrała.


Gabriel zajął miejsce pod Kuszeniem Chrystusa Tintoretta. Powoli powiódł spojrzeniem po sali. Przyglądał się wszystkim słuchaczom po kolei, twarz po twarzy, wypatrując postaci ze zdjęć. Jeśli zabójca tu był, Gabriel go nie dostrzegł.

Sprawdził, czy inni agenci zajęli stanowiska. Icchak stał po drugiej stronie sali. Nieco dalej, na szczycie schodów, usadowił się Moshe. Shimon i Ilana kontrolowali tył pomieszczenia, a kilka metrów na prawo od Gabriela czuwał Jonathan, ze skrzyżowanymi rękoma, brodą przyciśniętą do klatki piersiowej i oczyma wzniesionymi do góry.

Pozwolił sobie na chwilę zachwytu nad grą Anny. Przedstawiała Diabelski tryl bez akompaniamentu, tak jak sobie życzył Tartini. Pierwsza część wprowadzała słuchaczy w nastrój: muzyka płynęła, przywołując odległe echa prostej melodii, odrobinę barokowej ornamentacji, powtarzające się, niespokojne dwu-dźwięki w tonacji Es i G. Diabelskie akordy.

Anna grała z zamkniętymi oczyma, jej ciało delikatnie się kołysało, jakby całym swoim wnętrzem wydobywała dźwięk z instrumentu. Dzieliło ich zaledwie parę metrów, lecz Gabriel doskonale wiedział, że nic dla niej nie znaczy. Teraz należała wyłącznie do muzyki i bez względu na to, jakie więzi go z nią łączyły, w tym momencie zupełnie nie miało to znaczenia.

Obserwował ją jak pełen podziwu wielbiciel, a trochę także jak konserwator. Przecież to on pomógł jej odkryć prawdę o ojcu i uświadomić sobie przeszłość rodziny. Pomyślał, że jej rany jeszcze się nie zagoiły: są ukryte, niedostrzegalne gołym okiem, podobnie jak w doskonale odrestaurowanym arcydziele.

Anna wykonała zdradziecki, chromatyczny pasaż, kończący pierwszą część. Wyciszyła instrument i po krótkiej pauzie przeszła do drugiej części, figlarnej i szybszej, pełnej trudnych fragmentów, które zmuszały ją do nieustannego przesuwania dłoni z pierwszej pozycji do piątej oraz ze struny E do G. Osiemnaście minut później, gdy trzecia część rozpłynęła się wraz z finałowym arpeggio g-moll, publiczność eksplodowała entuzjastycznymi brawami.

Anna opuściła skrzypce i kilka razy odetchnęła głęboko. Dopiero wtedy otworzyła oczy. Lekko się ukłoniła, dziękując za aplauz. Nawet jeśli szukała wzrokiem Gabriela, nie wiedział o tym, gdyż odwrócił się od niej i wypatrywał na sali mężczyzny z pistoletem.

39

Wenecja

Na Campo San Rocco padał gęsty deszcz. Fatalna pogoda nie stłumiła jednak zapału tłumu ludzi, którzy kręcili się w pobliżu sali koncertowej, w nadziei na możliwość ostatniego zerknięcia na Annę Rolfe. Atmosfera była napięta. Po Diabelskim trylu Anna odegrała przy akompaniamencie swojej stałej pianistki Nadine Rosenberg Sonatę d-moll nr 1 na skrzypce i fortepian Brahmsa oraz Melodie cygańskie Pabla Sarasatego. Ostatni utwór wieczoru, demoniczny, solowy Kaprys nr 24 Paganiniego, nagrodzono owacją na stojąco.

Anna Rolfe nie zdawała sobie sprawy z obecności tłumu na zewnątrz. Stała w galerii za sceną w towarzystwie Zaccarii Cordoniego i Fiony Richardson. Fiona prowadziła ożywioną rozmowę po niemiecku przez swój telefon komórkowy. Anna paliła zasłużonego gitana i usiłowała się uspokoić po brawurowym występie. Wciąż trzymała w ręku skrzypce. Stary guarneri był dziś dla niej łaskawy. Chciała pobyć z nim jeszcze chwilę.

Gabriel przystanął kilka metrów dalej i uważnie się jej przyglądał. Anna dostrzegła jego spojrzenie i uśmiechnęła się. Bezgłośnie wypowiedziała jedno słowo: “dziękuję”, po czym dyskretnie przesłała mu pocałunek. Fiona skończyła rozmowę i wsunęła telefon do torebki.

– Słowa są szybkimi posłańcami, moja droga. Zanosi się na pracowitą zimę. Paryż, Bruksela, Sztokholm, Berlin. A przecież to tylko pierwszy tydzień.

– Sama nie wiem, czy naprawdę jestem już gotowa do powrotu na tę karuzelę.

Zaccaria Cordoni położył dłoń na jej ramieniu.

– Jeśli mogę się wtrącić, z całą pewnością jesteś już gotowa. Twój dzisiejszy występ był niezwykły. Grałaś jak opętana.

– Kto wie, może jestem opętana? – odparła z szelmowskim uśmiechem.

Fiona zerknęła na Gabriela.

– Opowiesz nam o swoim tajemniczym Francuzie, przystojnym monsieur Dumoncie?

– Prawdę mówiąc, chciałabym spędzić kilka minut w samotności.

Przeszła przez pokój, wzięła Gabriela za rękę i ruszyła z nim w stronę garderoby. Fiona i Cordoni odprowadzali ich wzrokiem. Fiona zmarszczyła brwi.

– Bez względu na to, kim jest monsieur Dumont, mam nadzieję, że nie złamie jej serca tak jak inni. Ona jest jak czysty kryształ: piękna, lecz krucha. A jeśli ten drań ją skrzywdzi, zabiję go.

Anna zamknęła drzwi garderoby i rzuciła się Gabrielowi w ramiona.

– Świetnie wypadłaś.

– Bez ciebie nic by z tego nie wyszło.

– Tylko się przyglądałem, aby mieć pewność, że nic ci nie grozi. To ty oczarowałaś słuchaczy.

– Szkoda, że nie możemy uczcić tego sukcesu.

– Ty wylatujesz stąd samolotem, a ja mam zadanie do wykonania.

– Był na koncercie?

– Zabójca?

Skinęła głową, mocniej się do niego przytulając.

– Nie wiem.

Usiadła, nagle wyczerpana. Na stoliku przed nią leżał futerał na guarneriego. Odpięła zatrzaski i uniosła wieko. W środku spoczywała kartka papieru, zgięta wpół, z napisem “Anna”.

Spojrzała pytająco na Gabriela.

– To od ciebie?

– Co takiego?

– List w futerale na skrzypce. Nie było go tam, gdy wychodziłam na scenę.

Sięgnęła do futerału i wyjęła kartkę, z której wypadł mały przedmiot: skórzany rzemyk z koralowym wisiorkiem w kształcie dłoni.


Gabriel chwycił wisiorek. Jego serce waliło tak mocno, jakby chciało się wyrwać z piersi.

– Co tam jest napisane?

– “Potrzebujesz tego bardziej niż ja. Powtórz Gabrielowi, że jest mi winien kolejkę. Wyrazy uznania”.

Gabriel wyciągnął berettę, otworzył drzwi garderoby i wyjrzał na zewnątrz. Zaccaria Cordoni dostrzegł go i pospieszył korytarzem, aby sprawdzić, co się dzieje. Gabriel wsunął broń do kieszeni.

– Gdzie jest mężczyzna, który stał pod tymi drzwiami przed rozpoczęciem recitalu?

– Jaki mężczyzna?

– Ochroniarz w burgundowej marynarce. Gdzie jest teraz?

– Nie mam pojęcia. Coś się stało?

– Ktoś się kręcił po garderobie, kiedy Anna była na scenie.

– Ukradł coś?

– Przeciwnie, zostawił list. – Gabriel uniósł talizman. – I to.

– Mogę rzucić okiem?

Gabriel wręczył wisiorek Cordoniemu, który obrócił go w dłoniach, a potem się uśmiechnął.

– Wie pan, co to jest?

– Owszem, wiem. To nieszkodliwy talizman.

– Czemu ma służyć?

– Dawno temu Cordoni mieszkali na Korsyce. Mój pradziadek przybył do Włoch i zapoczątkował wenecką gałąź rodziny, ale wciąż mam dalekich krewnych w dolinie na południowym krańcu wyspy.

– Co to ma wspólnego z wisiorkiem?

– Korsykanie wierzą, że przynosi szczęście. Takie wisiorki noszą korsykańscy mężczyźni. Sądzą, że w ten sposób chronią się przed złym okiem, occhju, jak je określają. – Cordoni oddał talizman Gabrielowi. – Jak już wspomniałem, jest zupełnie nieszkodliwy. Ktoś po prostu ofiarował pannie Rolfe prezent.

– Szkoda, że to nie takie proste. – Gabriel wsunął talizman do kieszeni, obok beretty, i popatrzył na Cordoniego. – Gdzie jest mężczyzna, który stał przy tych drzwiach?

Anglik dojrzał taksówkę wodną, kołyszącą się na Rio di San Polo pod osłoną mostka dla pieszych. Człowiek Rossettiego siedział za sterem. Anglik wsiadł do łodzi i ukrył się w kabinie.

Chłopak uruchomił silnik, który prychnął, zadrżał i poruszył łodzią. Po chwili wpłynęli na Canal Grande. Zabójca przetarł zaparowaną szybę i przez kilka minut wpatrywał się w okno. Potem zaciągnął zasłony.

Zdjął czarną kurtkę i burgundową marynarkę i ciasno je zwinął. Dziesięć minut później otworzył okno kabiny, aby cisnąć zawiniątko w ciemne wody mijanej zatoczki.

Położył się na ławce i zaczął zastanawiać nad historią, którą wymyśli na potrzeby Antona Orsatiego. Sięgnął do szyi i dotknął pustego miejsca po talizmanie. Bez niego czuł się nagi. Rankiem, kiedy powróci na Korsykę, od razu odwiedzi starą signadorę, a ona ofiaruje mu nowy.

40

Zurych

Gabinet Gerhardta Petersona był pogrążony w niemal całkowitej ciemności, rozświetlanej jedynie przez małą halogenową lampkę, rzucającą jasną plamę na biurko, oraz włączony telewizor. Peterson oczekiwał ważnego telefonu. Nie był pewien, kto się do niego odezwie – może wenecka policja miejska – ale nie miał najmniejszych wątpliwości, że wkrótce zabrzmi dzwonek, a głos w słuchawce powie: “Przepraszam za kłopotanie pana o tak późnej porze, Herr Peterson, lecz muszę panu przekazać, że dzisiejszej nocy doszło w Wenecji do strasznej tragedii. Chodzi o skrzypaczkę Annę Rolfe…”.

Peterson podniósł wzrok znad teczki z dokumentami i utkwił spojrzenie w telewizorze. Wieczorne wiadomości dobiegały końca. Podano już najważniejsze informacje z Berna i Zurychu, by teraz prezentować głupkowate historyjki i nieistotne wzmianki, które zwykle ignorował. Tej nocy jednak słuchał uważnie. Zgodnie z jego oczekiwaniami, pokazano materiał o triumfalnym powrocie na scenę Anny Rolfe, która wieczorem wystąpiła przed wenecką publicznością.

Wyłączył telewizor i zamknął dokumenty w osobistym sejfie. Niewykluczone, że człowiek Antona Orsatiego nie był w stanie wykonać zlecenia z powodu zbyt szczelnej ochrony Anny Rolfe. Może się zląkł. Możliwe też, że Anna Rolfe i jej przyjaciel już nie żyli, a ich ciał po prostu jeszcze nie odnaleziono. Ale instynkt podpowiedział mu, że to nieprawda i że w Wenecji coś musiało pójść źle. Podjął decyzję. Rano tradycyjnymi kanałami nawiąże kontakt z Orsatim i dowie się, co się wydarzyło. Część papierów wsunął do aktówki, zgasił lampkę na biurku i wyszedł. Wysokie stanowisko uprawniało Petersona do parkowania samochodu na dziedzińcu biura, a nie na odległym parkingu dla personelu. Poinstruował ochronę budynku, aby zwracała szczególną uwagę na jego mercedesa, choć nie wyjawił dlaczego.

Jechał wzdłuż nabrzeża rzeki Sihl. Ulice niemal całkowicie opustoszały. Raz minął taksówkę, gdzie indziej ujrzał trójkę cudzoziemskich robotników, czekających na tramwaj, który zabierze ich do zatłoczonego mieszkania w Aussersihl lub Industrie-Quartier. Jednym z obowiązków personelu podległego Petersonowi było pilnowanie, aby tacy ludzie nie sprawiali kłopotów. Nie życzył sobie żadnych spisków przeciwko despotom, których gastarbeiterzy pozostawili w swoich ojczyznach, ani żadnych protestów przeciwko szwajcarskiemu rządowi. Robotnicy mieli robić swoje, brać pieniądze i trzymać gęby na kłódkę. Peterson uważał ich za zło konieczne: miejscowa gospodarka nie dałaby sobie bez nich rady. Niekiedy odnosił wrażenie, że w Zurychu jest więcej Portugalczyków i Pakistańczyków niż Szwajcarów.

Zerknął w lusterko wsteczne. Najwyraźniej nikt go nie obserwował, choć nie miał całkowitej pewności. Wiedział, jak należy śledzić innego człowieka, lecz przeszedł zaledwie podstawowe szkolenie, podczas którego uczono go, jak samemu unikać inwigilacji.

Przez dwadzieścia minut jeździł ulicami Wiedikon, a następnie skierował się do garażu przy apartamentowcu, w którym mieszkał. Pokonawszy stalową bramę wjazdową, czekał po drugiej stronie, aby się upewnić, że nikt nie idzie za nim pieszo. Przejechał krętą drogą do swojego miejsca parkingowego. Numer jego mieszkania, 6C, wymalowano na murze za pomocą szablonu.

Zatrzymał samochód w wyznaczonym punkcie i najpierw zgasił reflektory, a potem silnik. Przez dłuższą chwilę siedział nieruchomo, ściskając dłońmi kierownicę. Serce biło mu nieco zbyt pospiesznie jak na mężczyznę w jego wieku. Powinien wypić bardzo dużego drinka. Nagle poczuł się zmęczony.

Powoli przeszedł do przedsionka, z którego wjeżdżał windą do mieszkania. Przed zasuniętymi drzwiami z nierdzewnej stali ujrzał kobietę: uniosła głowę, aby na podświetlanej tablicy śledzić ruchy windy.

Kilka razy nacisnęła przycisk i głośno zaklęła. Potem, zauważywszy Petersona, odwróciła się i uśmiechnęła przepraszająco.

– Proszę mi wybaczyć, ale czekam na tę cholerną windę od pięciu minut. Chyba się popsuła, pieprzony złom.

Peterson stwierdził, że nieznajoma posługuje się perfekcyjnym Zuridutsch. Nie była cudzoziemką. Zlustrował ją wprawnym okiem. Miała ciemne włosy i jasną cerę. Tę kombinację Peterson zawsze uważał za niesamowicie atrakcyjną. Nosiła niebieskie dżinsy, podkreślające długość jej nóg. Spod skórzanej kurtki wystawała czarna bluzka, rozpięta akurat tyle, żeby wyeksponować koronkę stanika. Kobieta była ładna i szczupła, choć nie należała do takich piękności, które się spotyka na Bahnhofstrasse. Młoda, lecz już dojrzała. Nieco po trzydziestce. Góra trzydzieści pięć lat.

Zdawała się wyczuwać dyskretną aprobatę Petersona i sama obrzuciła go podobnym spojrzeniem. Miała psotne, szare oczy. Od czasu ostatniego romansu Petersona minęło już pół roku, zatem nadszedł czas na następny. Jego poprzednia kochanka była żoną dalekiego kolegi, człowieka z wydziału ds. malwersacji. Peterson dobrze rozegrał karty w tamtym związku. Przez pewien czas był usatysfakcjonowany, a kiedy nadeszła pora, zakończył romans bez nieprzyjemności czy zbędnych skrupułów.

Pomimo zmęczenia zdobył się na uśmiech.

– Jestem przekonany, że lada moment zjedzie.

– Wątpię. Raczej ugrzęźniemy tutaj na całą noc.

Sugestywność tej uwagi była wyraźna. Peterson postanowił wejść do gry, aby sprawdzić, jak daleko uda mu się posunąć.

– Mieszka pani w tym budynku?

– Nie, tu mieszka mój chłopak.

– Zatem pani chłopak w końcu wezwie pomoc, prawda?

– Pojechał na noc do Genewy. Ja zostaję w jego mieszkaniu.

Zastanawiał się, kim może być jej chłopak i o którym mieszkaniu mowa. Następnie puścił wodze fantazji i wyobraził sobie krótki i pospieszny stosunek seksualny, lecz zaraz górę wzięło zmęczenie, które przegnało wszelkie pomysły błyskawicznego podboju. Tym razem Peterson wcisnął guzik od windy, klnąc pod nosem.

– Nigdy nie przyjedzie. – Z kieszeni kurtki wyjęła paczkę papierosów, wysunęła jednego i włożyła do ust. Potem pstryknęła zapalniczką. Płomień się nie pojawił, więc powtórzyła tę czynność jeszcze kilka razy.

– Cholera. To chyba moja kiepska noc.

– Pozwoli pani… – Peterson wyciągnął własną zapalniczkę, z której wystrzelił język niebieskożółtego płomienia. Ostrożnie zbliżył go do kobiety, a on przypaliła papierosa, jednocześnie delikatnie głaszcząc grzbiet dłoni mężczyzny. Ten celowy, intymny gest wzbudził w nim dreszcze, przebiegające po całym ciele.

Wpływ jej dotyku okazał się tak silny, że Peterson nie zauważył, jak kobieta przysuwa swoją zapalniczkę do jego twarzy i wpuszcza mu prosto w nos słodkawą chmurkę środka odurzającego. Spojrzał na nieznajomą, szeroko otwierając oczy i nic nie rozumiejąc. Kobieta rzuciła papierosa na ziemię i wydobyła z torebki pistolet.

Jak się okazało, niepotrzebnie. Gaz obezwładniający zrobił swoje. Peterson poczuł, że ma nogi jak z waty, pomieszczenie zaczęło wirować, a podłoga wystrzeliła w górę, by go przytulić. Bał się, że uderzy głową o beton, lecz zanim zupełnie stracił równowagę, zjawił się mężczyzna, który w ostatniej chwili go podtrzymał.

Peterson zdążył jeszcze rzucić okiem na twarz nieznajomego, kiedy wleczono go z przedsionka i wrzucano na tył furgonetki. Wszystko przebiegało sprawnie, szybko i zadziwiająco delikatnie. Peterson chciał podziękować mężczyźnie za uratowanie, lecz stracił przytomność, gdy otworzył usta, aby przemówić.

41

Malles Venosta, Włochy

Gerhardt Peterson czuł się tak, jakby wypływał z głębin jednego z alpejskich jezior. Przenikał przez kolejne powłoki świadomości, warstwy ciepłej i zimnej wody, aż wreszcie jego twarz wychynęła na powierzchnię i mógł wypełnić płuca powietrzem. Wbrew oczekiwaniom nie znajdował się w wyśnionym jeziorze alpejskim, tylko w zimnej piwnicy o pokrytej terakotą podłodze i surowych ścianach z bielonego stiuku. Nad jego głową widniało małe okienko, ukryte we wnęce na poziomie ziemi. Przez szybę sączyło się słabe światło barwy sjeny. Peterson usiłował zorientować się w czasie i przestrzeni. Przypomniał sobie ciemnowłosą kobietę przy windzie, sztuczkę z zapalniczką, dotyk dłoni nieznajomej, kiedy spryskiwała mu twarz środkiem odurzającym. Nagle ogarnęło go zażenowanie. Jak mógł się okazać tak słaby? Tak łatwy do pokonania? Jakie sygnały musiał wysyłać, że skierowano przeciwko niemu kobietę?

Dudniący ból w głowie Petersona był niezbadanym terytorium i kojarzył się z czymś pośrednim między urazem a intensywnym kacem. Miał wrażenie, że jego usta pełne są piachu. Potwornie chciało mu się pić. Był rozebrany do majtek, skrępowany taśmą samoprzylepną w kostkach i nadgarstkach i obnażonymi plecami dotykał ściany. Poruszył go żałosny wygląd własnego ciała: blade, całkowicie pozbawione owłosienia nogi o stopach odchylonych na zewnątrz, jak u trupa. Znad majtek wylewała się pokaźna oponka. Drżał z zimna.

Nie zabrano mu zegarka, lecz szkiełko pękło i mechanizm stanął. Peterson wpatrywał się w światło przenikające przez okno i doszedł do wniosku, że to zachód słońca. Wydedukował, która godzina, choć nawet ten prosty zabieg wywołał w jego mózgu nieprzyjemny łomot. Porwali go na krótko przed północą. A zatem teraz była piąta, szósta po południu następnego dnia. Osiemnaście godzin. Czyżby stracił przytomność na osiemnaście godzin? To mogłoby wyjaśniać jego pragnienie oraz nieznośną sztywność pleców, stawów.

Był ciekaw, dokąd trafił. Przez chwilę obawiał się, że przetransportowali go do Izraela. Nie, w Izraelu zamknęliby go w przyzwoitej celi, a nie w piwnicy. Wciąż przebywał w pobliżu Szwajcarii. Może we Francji. Może we Włoszech. Żydzi lubili południe Europy. Dobrze się zlewali z tłumem.

Nagle poczuł dziwną woń, kadzidełka i drzewa sandałowego: zapach kobiety. Zastanawiał się, skąd ją zna, wtedy sobie przypomniał: tak pachniała ręka kobiety, która go obezwładniła. Skąd jednak wziął się jej zapach na jego ciele? Popatrzył w dół, na klatkę piersiową i ujrzał cztery czerwone kreski: zadrapania. Miał poplamioną bieliznę, a w kroczu czuł nieprzyjemną lepkość. Co oni mu zrobili? Osiemnaście godzin, solidny środek…

Peterson upadł na bok, policzkiem uderzając w zimną terakotę. Miał odruchy wymiotne. Niczego nie zwrócił, choć męczyły go silne nudności. Nie potrafił pogodzić się z własną słabością. Nagle poczuł się jak bogacz, który wpada po uszy w kłopoty w biednej dzielnicy. Wszystkie jego pieniądze, cała kultura i wyższość – jego szwajcarskość – straciły znaczenie. Znalazł się poza obronnymi murami umocnień alpejskich. Trafił w ręce ludzi grających według innych reguł.

Usłyszał kroki na schodach. Do środka wszedł mężczyzna, niski i śniady. Jego sprężyste ruchy zdradzały ukrytą siłę. Sprawiał wrażenie zirytowanego faktem, że Peterson odzyskał przytomność. W ręku trzymał srebrzyste wiadro. Uniósł je i oblał Petersona strumieniem lodowatej wody.

Ból okazał się nieznośny. Peterson wrzasnął. Mężczyzna ukląkł przy nim i wpakował mu w udo igłę, tak głęboko, że niemal trafiła w kość. Peterson ponownie zanurzył się w toni swojego jeziora.


Gdy Gerhardt Peterson był małym chłopcem, usłyszał opowieść o żydowskiej rodzinie, która podczas wojny pojawiła się w wiosce jego rodziców. Teraz, w narkotycznej śpiączce, znowu śnił o Żydach. Rodzina ta, dwoje dorosłych i trójka dzieci, przybyła do Szwajcarii z nieokupowanej części Francji. Pewien litościwy rolnik ofiarował im schronienie w maleńkiej chatce na swojej ziemi. Funkcjonariusz kantonalnej policji dowiedział się, że we wsi są Żydzi, lecz zgodził się utrzymać to w tajemnicy. Jeden z wieśniaków zawiadomił jednak policję federalną, która następnego dnia zjawiła się w obejściu i zatrzymała całą rodzinę. Rząd prowadził wówczas politykę odsyłania nielegalnych imigrantów z powrotem do państwa, z którego przybyli. Żydowscy uciekinierzy pokonali granicę z nieokupowanym południem Francji, lecz odtransportowano ich do części okupowanej, prosto w ręce czekającego tam niemieckiego patrolu. Potem ich aresztowano, umieszczono w pociągu jadącym do Oświęcimia i zagazowano. Gerhardt Peterson początkowo odmawiał dania wiary tej historii. W szkole uczono go, że Szwajcaria, państwo neutralne podczas wojny, otworzyła granice dla uchodźców i rannych żołnierzy, stając się w ten sposób europejską siostrą miłosierdzia, matczynym łonem w sercu ogarniętego chaosem kontynentu. Poszedł do ojca i spytał go, czy opowieść o Żydach jest prawdziwa. Ojciec najpierw odmówił rozmowy na ten temat. Gdy jednak młody Gerhardt nalegał, ojciec potwierdził, że owszem, historia jest prawdziwa.

– Dlaczego nikt o tym nie mówi?

– Bo i po co? To się zdarzyło w przeszłości. Nic już tego nie zmieni.

– Ale oni zginęli. Stracili życie przez kogoś w tej wiosce.

– Przebywali tutaj nielegalnie. Bez pozwolenia. Poza tym, Gerhardt, to nie my ich zabiliśmy. Zamordowali ich naziści. Nie my!

– Ależ tato…

– Dość już, Gerhardt! Spytałeś mnie, czy to prawda, a ja udzieliłem ci odpowiedzi. Nie wolno ci już rozmawiać na ten temat.

– Tato, dlaczego?

Ojciec milczał, a Gerhardt Peterson właśnie wtedy poznał odpowiedź. Nie wolno mu było rozmawiać na ten temat, bo w Szwajcarii nie dyskutuje się o nieprzyjemnych wydarzeniach z przeszłości.


Peterson się ocknął, oblany kolejnym wiadrem lodowatej wody. Otworzył oczy i natychmiast oślepiło go intensywne, białe światło. Mrużąc powieki, dostrzegł dwie stojące nad nim postacie: niskiego mężczyznę z kubłem oraz obdarzonego dziecięcym wyglądem człowieka, który w Zurychu zaniósł go do furgonetki.

– Pobudka!

Konus oblał Petersona jeszcze jedną porcją wody. Więzień leżał na podłodze przemoczony, drżący.

Oprawca wyszedł, a jego łagodniejszy towarzysz przykucnął i ze smutkiem przyjrzał się Szwajcarowi. Peterson wciąż tracił poczucie rzeczywistości i mylił ją ze snami. Wydawało mu się, że strażnik o wyglądzie dziecka jest Żydem z jego wioski, którego wraz z rodziną wygnano do Francji.

– Przepraszam… – jęknął Peterson, szczękając zębami z zimna.

– Tak, wiem – odparł mężczyzna. – Wiem, że przepraszasz.

Peterson zakaszlał, a jego usta wypełniły się flegmą i śliną.

– Posłuchaj, Gerhardt, spotkasz się teraz z dużym. Trochę zaboli, ale w ten sposób będziesz przejrzyściej myślał. – Zrobił mu kolejny zastrzyk z precyzją chirurga, tym razem w ramię. – Musisz mieć klarowny umysł podczas rozmowy z dużym. Lepiej się czujesz? Pajęczyny znikają?

– Tak, chyba tak.

– Dobrze. Pajęczyny na umyśle są niedopuszczalne w czasie rozmowy z dużym. On chce wiedzieć wszystko, co wiesz. Musisz mieć wyostrzone zmysły.

– Pić.

– Nie wątpię. Przez ostatnich kilka dni byłeś bardzo zajęty. I bardzo niegrzeczny. Duży z pewnością zaproponuje ci coś do picia, jeśli zdecydujesz się współpracować. A jeśli nie… – Wzruszył ramionami i wydął dolną wargę. – Wtedy zawsze możesz wrócić tutaj, ale wówczas mój przyjaciel poczęstuje cię czymś więcej niż tylko odrobiną wody.

– Zimno.

– Wyobrażam sobie.

– Przepraszam.

– Ależ ja naprawdę wiem, że przepraszasz. Wystarczy, że usprawiedliwisz się przed dużym i wyznasz mu wszystko, co ci wiadomo. A wówczas dostaniesz coś do picia i ciepłe ubranie.

– Chcę z nim mówić.

– Z kim chcesz mówisz?

– Z dużym.

– Mamy iść na górę i go poszukać?

– Przepraszam. Chcę mówić z dużym.

– Wobec tego ruszajmy, Gerhardt. No już, daj rękę. Pomogę ci.

42

Malles Venosta, Włochy

Gabriel miał na sobie starannie wyprasowane spodnie w kolorze khaki oraz miękki beżowy sweter, który świetnie na nim leżał. Całym swoim wyglądem podkreślał, że jest mu wygodnie, wręcz komfortowo. Dokładnie taki wizerunek chciał zaprezentować. Eli Lavon wprowadził Petersona do pokoju i popchnął go na twarde krzesło z prostym oparciem. Szwajcar usiadł jak skazaniec przed plutonem egzekucyjnym. Nie odrywał oczu od ściany.

Lavon wyszedł. Gabriel siedział z opuszczonym wzrokiem. Nie należał do ludzi delektujących się zwycięstwem. Doskonale wiedział, że w branży wywiadowczej sukcesy często zmieniają się w porażki. Niejednokrotnie też okazywało się, że żadnego zwycięstwa nie było. Mimo to Gabriel chętnie korzystał z okazji, aby cieszyć się kolejnym zwrotem w prowadzonej przez niego sprawie. Nie tak dawno to on był uwięziony, a Szwajcar zadawał pytania. Tylko że wtedy Peterson był ubrany w szyty na zamówienie, szary garnitur i zachowywał się butnie. Teraz siedział przed Gabrielem w samej bieliźnie i drżał z zimna.

Dzielił ich biały plastikowy stół, niemal zupełnie pusty z wyjątkiem beżowej teczki na dokumenty i parującego kubka z kawą, którą popijał Gabriel. Podobnie jak w celi Petersona w piwnicy, podłogę pokoju wyłożono płytkami z terakoty, a ściany pokryto stiukiem. Zasłony były zasunięte. Deszcz i wiatr wybijały na szybie natrętny rytm. Gabriel przyglądał się Petersonowi z niesmakiem i milczał wymownie.

– Nie ujdzie wam to płazem – odezwał się pierwszy Peterson.

Mówił po angielsku, lecz Gabriel przeszedł na niemiecki. Wymawiał słowa starannie i gramatycznie poprawnie, posługując się klasyczną niemczyzną swojej matki. Chciał w ten sposób podkreślić niestaranność Schwyzerdutch Petersona. Jego szwajcarskość. W ten sposób odcinał się od niego.

– Co nam nie ujdzie płazem, Gerhardt?

– Porwanie mnie, ty pieprzony sukinsynu!

– Ale to już nam uszło płazem.

– W garażu mojego apartamentowca są kamery. Cała sztuczka z tą twoją dziwką została sfilmowana, a zuryska policja pewnie już ma kasetę.

Gabriel uśmiechnął się wyrozumiale.

– Zajęliśmy się kamerami tak samo, jak ty zająłeś się nimi w willi Rolfego tamtej nocy, gdy go zamordowałeś i ukradłeś jego obrazy.

– Co ty chrzanisz?

– Mówię o obrazach z tajnej kolekcji Rolfego. O tych, które dostał w czasie wojny za usługi na rzecz SS. O tych, które zamierzał zwrócić.

– Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Nic nie wiem o jego tajnych zbiorach i w ogóle nie mam nic wspólnego z jego morderstwem. Nikt nigdy nie uwierzy, że przyczyniłem się do jego śmierci.

– Zabiłeś Augustusa Rolfego. Potem zamordowałeś Wernera Mullera w Paryżu. Następnie Emila Jacobiego w Lyonie. Wreszcie usiłowałeś wykończyć mnie w Zurychu. Wysłałeś człowieka, który miał zabić Annę Rolfe w Wenecji. Denerwujesz mnie, Gerhardt.

– Postradałeś zmysły.

Gabriel wyraźnie dostrzegał, że opór Petersona powoli słabnie.

– Dawno nie byłeś w pracy. Twoi przełożeni też chcieliby z tobą porozmawiać, ale nie mogą cię znaleźć. Twoja żona, rzecz jasna, również pragnęłaby mieć świadomość, gdzie się do diabła podziewasz. Odchodzi od zmysłów z niepokoju.

– Na litość boską, coś ty zrobił? Coś ty do cholery zrobił?!

Peterson nie mógł już dłużej usiedzieć spokojnie. Kołysał się na krześle i cały drżał. Gabriel pociągnął łyk kawy i skrzywił się, jakby go oparzyła. Potem otworzył beżową teczkę i wyjął z niej zdjęcia. Po kolei brał je do ręki, by rzucić na nie okiem, a następnie przesunąć po blacie stołu ku Petersonowi.

– Ona robi niezłe zdjęcia, prawda, Gerhardt? No, no… tutaj to sobie używałeś. Przyjrzyj się temu. Nie chciałbym się z niego tłumaczyć przed panią Peterson. Ani także prasą. No i oczywiście twoim ministrem w Bernie.

– To najzwyklejszy szantaż! Nikt nie uwierzy, że te fotografie są prawdziwe. Wszyscy uznają je za to, czym naprawdę są: nieudolną próbą manipulacji w wykonaniu kiepskiego szantażysty. No, ale morderstwo i szantaż to podstawa twojej profesji, nieprawdaż? W tym jesteś dobry.

Gabriel rozłożył zdjęcia na stole. Peterson uciekał od nich wzrokiem.

– Ach, zatem taką historię sprzedasz żonie i przełożonym? Że jesteś niewinną ofiarą szantażu? Że porwał cię izraelski wywiad i oszołomił narkotykami? Wiesz, o co cię spytają przełożeni? Zadadzą ci pytanie: “Dlaczego izraelskie służby specjalne wybrały właśnie ciebie, Gerhardt? Co takiego zrobiłeś, że ci ludzie tak postąpili?”. A ty będziesz musiał udzielić im wyjaśnień.

– To nie problem.

– Czyżby? Może nie pójść ci tak łatwo, zwłaszcza że część największych agencji informacyjnych na świecie codziennie będzie publikowała coraz to nowe doniesienia dotyczące twoich dokonań. To będzie trochę jak chińska tortura wodna, przepraszam za porównanie. Może i przetrwasz, ale twoja kariera z pewnością legnie w gruzach. Twoje marzenia o objęciu funkcji szefa Policji Federalnej pozostaną tym, czym są: marzeniami. Politycy się od ciebie odetną, podobnie jak biznesmeni. Myślisz, że twoi kumple w bankach pospieszą ci na ratunek? Mocno wątpię. Przecież nie masz im nic do zaproponowania. Kim będziesz? Bez pracy, bez pensji, bez finansowego wsparcia przyjaciół?

Gabriel wyjął z teczki kolejnych sześć zdjęć, zrobionych przez wywiadowców żonie Petersona i jego dzieciom. Celowo ułożył je obok fotografii z kochanką.

– Kto się zajmie twoją żoną? Kto zaopiekuje się dziećmi? Kto zapłaci czynsz za twoje urocze mieszkanie? Kto pokryje rachunki za utrzymanie tego ogromnego mercedesa? Przyznasz, że ta perspektywa nie jest zbyt ciekawa. A teraz dobre wieści: tak wcale być nie musi. Nie przepadam za mordercami, Gerhardt, zwłaszcza gdy zabijają na zlecenie banku, ale dam ci szansę wydobycia się z tego bagna. Sugeruję, żebyś przyjął moją propozycję, zanim będzie za późno.

– Czego chcesz?

– Od teraz będziesz pracował dla mnie.

– Wykluczone.

– Pomożesz mi odzyskać obrazy Rolfego… – Gabriel zawiesił głos, czekając, aż jego rozmówca zaprzeczy, jakoby cokolwiek wiedział o zaginionych dziełach sztuki. Tym razem jednak Peterson milczał. – Załatwimy sprawę dyskretnie, po szwajcarsku. Potem przyczynisz się do odzyskania jeszcze innych rzeczy. Wspólnie wymieciemy śmieci z historii twojej ojczyzny. Pomyśl tylko, że razem uda się nam poruszyć góry.

– A jeżeli odmówię?

– Jeśli potrzebujesz czasu do namysłu, mój przyjaciel zaprowadzi cię na dół, a za jakiś czas znowu pogadamy.

– Zabierz stąd te cholerne zdjęcia!

– Daj mi odpowiedź i zabiorę je od razu.

– Nie rozumiesz, że bez względu na to, co zrobię, i tak będę skończony. Pozostaje mi tylko kwestia wyboru trucizny, którą wypiję? – Peterson opuścił głowę i zamknął oczy. – Pić mi się chce.

– Dam ci pić, kiedy odpowiesz mi na pytanie.

Na korytarzu pod drzwiami pokoju czekał Eli Lavon: siedział na zimnej podłodze, z zamkniętymi oczyma, i opierał się plecami o ścianę. Tylko jego prawa dłoń zdradzała emocje, które nim targały. Z całej siły ściskał zapalniczkę. Chociaż mieszkał w Wiedniu, na dźwięk agresywnej niemczyzny wciąż czuł palący ból w karku.

Pojawiły się rysy, ale Peterson wciąż jeszcze nie pękł. Lavon wiedział jednak, że ta chwila jest już bliska. Narkotyki, woda, zdjęcia z dziewczyną, a także strach przed tym, co go czeka za rogiem: to wszystko kumulowało się w Szwajcarze. Eli Lavon miał nadzieję, że przełom nastąpi szybko.

Nigdy dotąd nie widział Gabriela w takim stanie. Nie miał okazji zobaczyć, jak jego przyjaciel wpada w gniew. Nie słyszał też, aby zdarzyło mu się mówić podniesionym głosem. Zajmowali się sprawą, która najwyraźniej rozdzierała dawno zabliźnione rany. Leah. Tariq. Shamron. Nawet jego rodzice. Gabriel przypominał tykającą bombę zegarową.

No, dalej, Herr Peterson, pomyślał Lavon. Powiedz mu wszystko, co chciałby wiedzieć. Zrób dokładnie to, co on mówi. Jeśli go nie posłuchasz, to mój stary, dobry przyjaciel Gabriel wywiezie cię w góry i zacznie strzelać. To nie będzie dobre dla nikogo: ani dla ciebie, ani tym bardziej dla niego. Lavona nie obchodził los Szwajcara. Lubił Gabriela i nie chciał, aby na jego rękach pojawiła się świeża krew.

Tak więc nikt nie odczuł większej ulgi niż Lavon, kiedy krzyki wreszcie ustały. Potem rozległ się łomot: to Gabriel stukał w ścianę jedną ze swych poranionych dłoni. Nie wstając z podłogi, Lavon wyciągnął rękę i lekko uchylił drzwi. Gabriel odezwał się do niego po hebrajsku. Ojczysta mowa nigdy nie rozbrzmiała przyjemniej w uszach Lavona, chociaż nie wątpił, że Gerhardt Peterson odbiera ją całkowicie odmiennie.

– Eli, przynieś mu ubranie i trochę jedzenia. Herr Peterson jest zmarznięty i głodny, a chciałby przekazać nam kilka informacji.


Niebieski dres celowo został źle dobrany. Bluza była za duża, nogawki spodni za krótkie. Gerhardt Peterson wyglądał jak mężczyzna przechodzący kryzys wieku średniego, który wygrzebał z dna szafy stare ciuchy, aby udać się do parku i tam uprawiać zagrażający jego zdrowiu jogging. Jedzenie wyglądało równie fatalnie: kawałek czerstwego chleba i miska bulionu. Oded przyniósł wiadro z lodowatą wodą i wylał kilka kropli na rękę Petersona. W ten sposób przypomniał mu, co będzie, jeśli nie zacznie mówić. Gabriel nie jadł nic. Nie chciał dzielić posiłku z Gerhardtem Petersonem. Szwajcar jadł chętnie, lecz powoli, jakby starał się odwlec to, co go nieuchronnie czeka. Gabriel go nie ponaglał. Peterson dokończył zupę i przetarł miskę piętką chleba.

– Tak na marginesie, gdzie właściwie jesteśmy?

– W Tybecie.

– To moja pierwsza podróż do Tybetu. – Peterson wysilił się na krzywy uśmiech. Gdy Gabriel nie zareagował, grymas szybko zgasł. – Mogę zapalić?

– Wykluczone.

– Czemu?

– Nie lubię dymu papierosowego.

Peterson odsunął pustą miskę.


Gdyby Gabriel Allon nie został zabójcą, byłby z niego świetny oficer śledczy. Z natury chętnie słuchał ludzi i odzywał się tylko wtedy, gdy zachodziła taka konieczność. Nie musiał wsłuchiwać się w brzmienie własnego głosu. Niczym tropiciel płochej zwierzyny był obdarzony zdolnością zachowywania nienaturalnego bezruchu. Nigdy nie dotykał włosów ani twarzy, nie gestykulował ani nie kręcił się na krześle. Właśnie ten spokój, w połączeniu z milczeniem i niezmienną cierpliwością, czynił z niego groźnego przeciwnika przy stole przesłuchań. Tym razem zdumiał się jednak niespodziewaną skłonnością Gerhardta Petersona do szczerych wynurzeń.

– Jak się dowiedziałem o kolekcji Rolfego? – Peterson powrócił do pierwszego pytania Gabriela. – W Zurychu mało co dzieje się bez mojej wiedzy. To największe miasto w Szwajcarii, lecz mimo to przypomina wioskę. Mamy wtyczki wszędzie: w bankach, w biznesie, wśród gastarbeiterów, w mediach.

Gabriel nie chciał, aby Peterson nabrał pewności siebie, chwaląc się osiągnięciami zawodowymi, dlatego szybko zmienił temat.

– Wszystko to jest niezwykle zajmujące, ale jak się dowiedziałeś o Rolfem?

– Rolfe był starym, schorowanym człowiekiem. Wiedzieli o tym wszyscy na Bahnhofstrasse i Paradeplatz. Dla nikogo nie stanowił tajemnicy fakt, że nie ma już przed sobą długiego życia. Potem pojawiły się plotki, że Rolfe traci rozum. Chciał pozałatwiać wszystkie rozgrzebane sprawy, zanim stanie przed wielkim bankierem w niebie. Chciał mówić. Augustus Rolfe od bardzo dawna zajmował się finansami. Kiedy ktoś taki jak on decyduje się mówić, mogą z tego wyniknąć same kłopoty.

– Dlatego zacząłeś go obserwować.

Peterson skinął głową.

– Od kiedy prawo szwajcarskie uznaje mówienie za przestępstwo?

– Mówienie nie jest przestępstwem, ale z pewnością jest niemile widziane, zwłaszcza jeśli wiąże się z ujawnieniem światu niezbyt chwalebnych faktów z naszej przeszłości. My, Szwajcarzy, nie lubimy prać rodzinnych brudów na oczach cudzoziemców.

– Czy twoi zwierzchnicy wiedzieli, że kazałeś śledzić Rolfego? Powiedziałeś o tym ministrowi w Bernie?

– Ta sprawa nie miała charakteru oficjalnego.

W tej samej chwili Gabriel przypomniał sobie list bankiera: “W Szwajcarii są ludzie, którzy pragną, aby przeszłość pozostała dokładnie tam, gdzie jest teraz – w podziemiach banków przy Bahnhofstrasse – i zrobią wszystko, żeby osiągnąć swój cel”.

– Skoro to nie była oficjalna sprawa, na czyje zlecenie śledziłeś Rolfego?

Peterson milczał. Gabriel przestraszył się, że więzień przestanie mówić.

– Nazywają się Radą Rutli – odparł po dłuższej przerwie.

– Opowiedz mi o nich.

– Nalej mi jeszcze tej podłej zupy, a wyjawię ci wszystko, czego zażądasz.

Gabriel uznał, że może mu ofiarować to jedno zwycięstwo. Uniósł rękę i trzy razy uderzył otwartą dłonią w ścianę. Oded wsadził głowę w uchylone drzwi, a Gabriel mruknął do niego coś po hebrajsku. W odpowiedzi Oded ściągnął usta z niemym wyrzutem.

– I chleba – dorzucił Peterson, kiedy Oded wychodził. – Chcę więcej chleba do zupy.

Oded popatrzył na Gabriela, czekając na potwierdzenie.

– Przynieś mu tego pieprzonego chleba.


Tym razem nie zrobili przerwy na posiłek, toteż Peterson musiał wygłosić wykład o Radzie, Rutli z łyżką w jednej ręce i kawałkiem chleba w drugiej. Mówił nieprzerwanie przez dziesięć minut, od czasu do czasu siorbiąc zupę lub odrywając kęs pieczywa. Szczegółowo opisał całą historię sojuszu, jego cele i zamierzenia, a także możliwości jego członków.

– Jesteś jednym z nich? – zainteresował się Gabriel, gdy wykład dobiegł końca.

To pytanie najwyraźniej rozśmieszyło Petersona.

– Kto? Ja? Syn nauczyciela z Berner Oberland? – Przyłożył chleb do piersi na znak, że mówi prawdę. – Ja miałbym być członkiem Rady Rutli? Nie, nie należę do niej, jestem tylko jednym z jej oddanych sług. Wszyscy Szwajcarzy są służącymi. Usługujemy cudzoziemcom, którzy przywożą do nas pieniądze, aby je zdeponować w naszych bankach. Służymy rządzącej oligarchii. Służba – to my.

– Jakiego rodzaju usługi świadczysz Radzie Rutli?

– Zapewniam jej bezpieczeństwo i dostarczam informacji.

– Co otrzymujesz w zamian?

– Pieniądze i protekcję.

– Więc powtórzyłeś im to, czego się dowiedziałeś o Rolfem?

– Zgadza się. A oni przekazali mi informacje, które on starał się ukryć.

– Więc tak się dowiedziałeś o zbiorze obrazów, które Rolfe otrzymał od nazistów za usługi finansowe świadczone im w czasie wojny.

Peterson nieznacznie przechylił głowę.

– Herr Rolfe ukrywał cenne przedmioty i usiłował zataić kontrowersyjne fakty. Z perspektywy Rady Rutli popełniał fatalny błąd.

– Jakie polecenie otrzymałeś od jej członków?

– Miałem zintensyfikować inwigilację i upewnić się, że u schyłku życia Herr Rolfe nie zrobi czegoś nieprzemyślanego. Zauważono niepokojące symptomy. W banku Rolfego zjawił się gość: mężczyzna z międzynarodowej agencji żydowskiej, która aktywnie dąży do wyjaśnienia sprawy zamrożonych rachunków ofiar holocaustu.

Swoboda, z jaką Peterson o tym mówił, sprawiła, że Gabriel mocno zacisnął zęby.

– Potem przechwyciliśmy kilka faksów. Rolfe najwyraźniej przymierzał się do zatrudnienia konserwatora dzieł sztuki. Zadałem sobie trywialne pytanie: Dlaczego stojący nad grobem człowiek traci czas na odnawianie obrazów? Z mojego doświadczenia wynika, że umierający zwykle pozostawiają tego typu drobiazgi swoim spadkobiercom.

– Podejrzewałeś Rolfego o chęć przekazania obrazów?

– Gorzej.

– Co mogło być gorsze?

– Publiczne wyznanie, dotyczące układów z wysokimi rangą nazistami i oficerami niemieckiego wywiadu. Wyobrażasz sobie, jaka burza rozpętałaby się po takiej deklaracji? Całe państwo zadrżałoby w posadach. Kontrowersje związane z zamrożonymi rachunkami wyglądałyby przy tym jak łagodny zefirek.

– Czy właśnie tego obawiała się Rada Rutli?

– A to mało?

Gabriel cały czas miał jednak w pamięci słowa Augustusa Rolfego: “Niegdyś miałem tych ludzi za swoich przyjaciół: to kolejny z moich licznych błędów”.

– Jej członkowie bali się, że Augustus Rolfe ujawni fakt istnienia ich organizacji. Sporo o niej wiedział, bo był jej członkiem, zgadza się?

– Rolfe? Mało powiedziane, że był jej członkiem: należał do członków-sygnatariuszy.

– Zatem poszedłeś się z nim spotkać?

– Powiedziałem mu, że dotarły do mnie pewne pogłoski. Zwracam uwagę, że zachowałem się bardzo subtelnie, nie poruszając konkretnych tematów. Rolfe był stary, ale jego umysł wciąż sprawnie funkcjonował. Doskonale wiedział, co chcę mu przekazać. W końcu był szwajcarskim bankierem. Potrafił czytać między wierszami. Gdy wychodziłem od niego, miałem świadomość, że Radę Rutli czekają poważne problemy.

– Co zrobiłeś?

– Przystąpiłem do realizacji planu B.

– Mianowicie?

– Zająłem się kradzieżą tych cholernych obrazów. Nie ma obrazów, nie ma demonów przeszłości.


Peterson odmówił kontynuowania zeznań bez papierosa. Gabriel niechętnie spełnił to żądanie. Znowu rąbnął otwartą dłonią w ścianę, a Oded ponownie wetknął głowę w uchylone drzwi. Poczęstował Petersona papierosem z własnej paczki. Gdy zbliżył do jego twarzy zapalniczkę, Peterson cofnął się tak gwałtownie, że omal nie spadł z krzesła. Oded nie zdołał opanować śmiechu; wyszedł z pokoju, cały czas chichocząc. Peterson zaciągał się ostrożnie, jakby w obawie, że papieros wybuchnie. Co kilka sekund Gabriel podnosił rękę, aby rozwiać dym.

– Opowiedz mi o Mullerze.

– Był kluczem do całej sprawy. Chcąc dobrać się do tajnej kolekcji Rolfego, musieliśmy skorzystać z pomocy Mullera. To on zaprojektował system alarmowy. Kazałem swoim ludziom wyciągnąć jak najwięcej brudów na temat Mullera. Okazało się, że on także ma nieczyste sumienie. No cóż, nikt nie jest nieskazitelny, prawda? – Gabriel milczał, więc Peterson podjął wątek: – Poleciałem do Paryża na rozmowę z Mullerem. Nie muszę dodawać, że zgodził się dla nas pracować.

Peterson wypalił papierosa niemal do samego filtra i smętnie zgniótł niedopałek w pustej misce po zupie.

– Robotę zaplanowaliśmy na następny wieczór. Rolfe zamierzał wyjechać do Genewy i zatrzymać się tam na noc we własnym mieszkaniu. Konserwator miał przybyć następnego ranka. Moi ludzie włamali się do willi, a Muller zaprowadził ich do podziemnego schowka.

– Brałeś czynny udział w akcji?

– Nie. Miałem dopilnować, aby zuryska policja nie przybyła w trakcie roboty. Tylko tyle.

– Mów dalej.

– Muller zdezaktywował urządzenia alarmowe i wyłączył kamery. Ludzie zeszli na dół i co tam zastali?

– Augustusa Rolfego.

– We własnej osobie. Trzecia rano, a starzec siedzi sobie w piwnicy ze swoimi obrazami. Muller wpadł w panikę. Rolfe nie zna włamywaczy, ale z Mullerem robi interesy. Jeśli pójdzie na policję, to za włamanie odpowie Muller. No więc zabrał broń jednemu z ludzi, zaprowadził starego do salonu na górze i wpakował mu kulę w łeb.

– A sześć godzin później zjawiłem się ja.

Peterson skinął głową.

– Przypadkowo nadarzyła się sposobność sprawdzenia wiarygodności konserwatora zabytków. Gdyby natrafił na zwłoki i zawiadomił policję, byłaby pewna szansa, że faktycznie przyjechał odnowić obraz. Jeśli jednak na widok trupa usiłowałby uciec z miasta…

Peterson uniósł ręce w górę, jakby dalsze wyjaśnienia uważał za zbyteczne.

– Dlatego zostałem zatrzymany.

– Zgadza się.

– A co z pierwszym detektywem, który mnie przesłuchiwał?

– Z Baerem? On nic nie wie. Dla niego jesteś tylko podejrzanym w sprawie o zamordowanie szwajcarskiego finansisty.

– Dlaczego robiłeś sobie kłopot z aresztowaniem mnie? Czemu po prostu nie dałeś mi uciec?

– Chciałem cię wystraszyć i skłonić do gruntownych przemyśleń przed kolejną wizytą w Szwajcarii.

– Na tym się jednak nie skończyło.

Peterson pokręcił przecząco głową.

– Niestety, to był dopiero początek.

Gabriel dobrze znał resztę historii, bo sam w niej czynnie uczestniczył. Relacja Petersona pomogła mu tylko w potwierdzeniu wcześniejszych domysłów lub wypełnieniu białych plam.

Zgodnie z podejrzeniami Petersona, Anna Rolfe nie zgłosiła faktu kradzieży obrazów ojca. Peterson natychmiast zarządził obserwację skrzypaczki. Zlecenie sfinansowano z funduszy Rady Rutli, a wykonali je lojalni wobec Petersona funkcjonariusze służb bezpieczeństwa. Szwajcar wiedział, że Gabriel poleciał do Portugalii tydzień po pogrzebie Rolfego i spotkał się z Anną, a następnie wspólnie udali się do Zurychu, do willi jej ojca.

Od tamtego momentu Gabriel był nieustannie obserwowany: w Rzymie, Paryżu, Londynie, Lyonie. Rada wynajęła zawodowego zabójcę, który zlikwidował Mullera i wysadził w powietrze jego galerię. W Lyonie ten sam morderca wyeliminował Emila Jacobiego.

– Kim byli ludzie, którzy tamtej nocy czekali na mnie w willi Rolfego? – zainteresował się Gabriel.

– Pracowali dla Rady Rutli. Poza granicami kraju korzystaliśmy z usług zawodowca. – Peterson zamilkł na chwilę. – Chyba zdajesz sobie sprawę, że zabiłeś obydwu naszych ludzi? Niezmiernie imponujące dokonanie. W rezultacie straciliśmy cię z oczu na trzydzieści sześć godzin.

Gabriel pomyślał o Wiedniu. To wtedy pojechał tam na spotkanie z Lavonem. Tam także poinformował Annę o przeszłości jej ojca. Tak jak przypuszczał, Peterson ponownie wpadł na ich trop następnego dnia na Bahnhofstrasse. Rada ogłosiła alarm. Gabriela Allona i Annę Rolfe należało jak najszybciej odnaleźć i przy pierwszej sposobności zgładzić. Egzekucja miała się odbyć w Wenecji…


Gdy osłabło działanie podanych Petersonowi środków pobudzających, głowa powoli zaczęła mu opadać. Potrzebował snu, i to rzetelnego, a nie wywołanego narkotykami. Gabrielowi pozostało tylko jedno pytanie i musiał znać odpowiedź, zanim każe przykuć więźnia kajdankami do łóżka. Peterson położył dłonie na stole, oparł na nich głowę i znieruchomiał.

– Obrazy… – powiedział cicho Gabriel. – Gdzie są obrazy?

Peterson, nim stracił świadomość, wymówił tylko dwa słowa:

– Otto Gessler.

43

Malles Venosta, Włochy

Tę noc tylko Gerhardt Peterson spędził w łóżku. Eli Lavon obudził swoją dziewczynę w Wiedniu i o godzinie drugiej w nocy wysłał ją do biura, aby przejrzała zakurzone archiwa. Godzinę później z faksu wysunęły się kopie odnalezionych przez nią dokumentów: ich treść zmieściłaby się na odwrocie pocztówki z Wiednia. Wydział badań w Tel Awiwie przesłał własne informacje, skąpe i całkowicie nieprzydatne. Oded tymczasem buszował po Internecie w poszukiwaniu cyberplotek.

Otto Gessler nie istniał. Był duchem, pojęciem. Lavon stwierdził, że ustalenie tożsamości Gesslera przypomina łowienie mgły do butelki. Nikt nie potrafił określić jego wieku. Nieznana była zarówno data, jak i miejsce jego urodzenia. Nie natrafili na jego zdjęcia. Równie dobrze mógł mieszkać wszędzie, jak i nigdzie, nie miał rodziców ani dzieci.

– Pewnie nigdy nie umrze. – Lavon przecierał oczy ze zdumienia. – Któregoś dnia, gdy nadejdzie jego koniec, po prostu zniknie.

O sprawach zawodowych Gesslera wiedziano niewiele, ale sporo podejrzewano. Krążyły pogłoski, że dysponuje kontrolnymi pakietami akcji wielu prywatnych banków, przedsiębiorstw powierniczych i firm przemysłowych, których nikt nie znał, gdyż Otto Gessler prowadził interesy wyłącznie za pośrednictwem fikcyjnych spółek i agentów. Gdy Otto Gessler dokonywał transakcji, nie pozostawiał po sobie żadnych namacalnych dowodów: ani odcisków palców, ani odcisków stóp, ani DNA. Jego księgi były zamknięte szczelniej niż sarkofag.

Na przestrzeni lat jego nazwisko pojawiało się od czasu do czasu w związku z procesami o pranie brudnych pieniędzy i aferami gospodarczymi. Mówiono, że monopolizował handel, podobno sprzedawał broń i masło dyktatorom z krajów objętych międzynarodowym embargiem, zyski z handlu narkotykami przeznaczał na tworzenie legalnych holdingów budowlanych. Wymiar sprawiedliwości nigdy jednak nie dobrał się Ottonowi Gesslerowi do skóry. Dzięki zastępom prawników, działających od Nowego Jorku przez Londyn po Zurych, Gessler nigdy nie zapłacił ani centyma grzywny i nie odsiedział ani jednego dnia w więzieniu.

Oded natknął się na interesującą wzmiankę, ukrytą w wysoce spekulatywnych informacjach zamieszczonych w pewnym amerykańskim magazynie. Kilka lat po wojnie Gessler wszedł w posiadanie firmy produkującej broń dla Wehrmachtu. W magazynie pod Lucerną odkrył pięć tysięcy armat, przewiezionych do Szwajcarii po upadku Trzeciej Rzeszy. Nie chcąc pozostać z niesprzedanym majątkiem, Gessler przystąpił do poszukiwań kupca. Udało mu się znaleźć klienta w niespokojnym rejonie Azji. Nazistowskie działa pomogły obalić pewnego kolonialnego władcę, a Gessler zarobił na ich sprzedaży dwa razy więcej, niż gdyby próbował dobić targu w Berlinie.

Kiedy słońce ukazało się ponad rzędem cyprysów okalających ogród, Lavon trafił na informację świadczącą o wielkoduszności Gesslera. Ponoć każdego roku przeznaczał ogromne sumy na fundusz badań medycznych.

– Nad jaką chorobą? – zainteresował się Gabriel.

– Nad chciwością? – podsunął Oded, lecz Lavon pokręcił głową.

– Nie wiadomo. Stary drań wydaje co roku miliony dolarów na cele charytatywne i nawet to ukrywa. Otto Gessler to niezgłębiona tajemnica. Otto Gessler to uosobienie doskonałego Szwajcara.


Gerhardt Peterson spał do dziesiątej. Gabriel pozwolił mu się wykąpać i uczesać, a także włożyć ubranie, które miał na sobie w chwili porwania, uprane i wyprasowane przez Eliego Lavona. Gabriel uznał, że chłodne górskie powietrze dobrze zrobi Petersonowi; po śniadaniu poszli więc na spacer. Szwajcar był o głowę wyższy i o niebo lepiej ubrany od swoich towarzyszy: wyglądał jak ziemianin, nadzorujący grupę robotników.

Peterson usiłował wypełnić luki w dossier Ottona Gesslera, lecz szybko wyszło na jaw, że ma niewiele więcej informacji niż jego rozmówcy. Powiedział im, gdzie należy szukać górskiej posiadłości Gesslera, jak zorganizowana jest jej ochrona i w jakich okolicznościach kontaktował się z jej właścicielem.

– A zatem nigdy nie widziałeś jego twarzy? – spytał Oded.

Peterson w milczeniu potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Nie wybaczył Odedowi lodowatych pryszniców w piwnicy i nie zamierzał na niego patrzeć.

– Zaprowadzisz mnie tam i pomożesz mi odzyskać obrazy – zdecydował Gabriel.

Peterson się uśmiechnął. Tak samo zimny i nieprzyjemny wyraz twarzy przybrał w Zurychu, kiedy Gabriel siedział w areszcie.

– Willa Ottona Gesslera to forteca. Nie da się do niej po prostu wejść i mu powygrażać.

– Nie zamierzam mu wygrażać.

– Więc jaki masz plan?

– Zaproponuję mu transakcję. Tylko taki język zrozumie. Gessler zwróci obrazy w zamian za znaczące znaleźne i moje zapewnienie, że jego rola w tej sprawie nigdy nie zostanie ujawniona.

– Otto Gessler zawsze prowadzi interesy z pozycji silniejszego. Nie można go przestraszyć, a ostatnia rzecz, jakiej potrzebuje, to jeszcze większe pieniądze. Jeśli spróbujesz wprowadzić swój plan w życie, wyjdziesz z jego domu z pustymi rękoma, o ile w ogóle stamtąd wyjdziesz.

– Wyjdę z obrazami lub bez nich.

– Nie byłbym tego taki pewien.

– Wyjdę, bo na tobie będzie spoczywała odpowiedzialność za moje bezpieczeństwo. Wiemy, gdzie mieszkasz, wiemy, do której szkoły chodzą twoje dzieci, a w razie czego zawsze cię znajdziemy.

Na usta Petersona ponownie wypełzł arogancki uśmieszek.

– Nie przypuszczałem, że człowiek z twoją przeszłością może grozić cudzej rodzinie. Zdaje się jednak, że desperacka sytuacja wymusza desperackie rozwiązania. Skończmy już tę rozmowę, dobra? Chcę wyjechać z tej pieprzonej dziury.

Peterson odwrócił się i ruszył pod górę, ku willi; Oded podążał za nim jak cień. Eli Lavon położył drobną dłoń na ramieniu Gabriela.

– Może on ma rację. Może nie powinieneś się tam pakować.

– Wyciągnie mnie stamtąd. Zresztą na tym etapie Gessler nic nie zyska, jeśli mnie zabije.

– Ten gość się nie myli: desperacka sytuacja wymusza desperackie rozwiązania. Wracajmy do domu.

– Nie chcę, żeby oni zwyciężyli.

– Ludzie tacy jak Otto Gessler zawsze są górą. A poza tym skąd do cholery zamierzasz wytrzasnąć pieniądze na odkupienie obrazów? Od Shamrona? Ciekawe, jaką zrobi minę, kiedy przedstawisz mu rachunki za tę operację!

– Wcale nie zamierzam wyciągać pieniędzy od Shamrona. Dostarczy ich ten sam człowiek, który pierwszy ukradł obrazy.

– Augustus Rolfe?

– Jak najbardziej.

– To taka forma rekompensaty, zgadza się?

– Widzisz, Eli, wybaczenie drogo kosztuje.


Zanim zebrali się do wyjazdu, minęło południe. Petersona zirytował widok jego mercedesa, zaparkowanego obok furgonetki-volkswagena, do której wrzucili go po porwaniu. Usiadł na fotelu pasażera i niechętnie pozwolił, aby Oded przykuł mu nadgarstek do podłokietnika na drzwiach. Gabriel zajął miejsce kierowcy i uruchomił silnik nieco zbyt agresywnie jak na gust Petersona. Oded rozgościł się na tylnym siedzeniu, brudząc butami jasnobrązową skórę tapicerki. Berettę położył na kolanach.

Granica włosko-szwajcarska przebiegała zaledwie trzydzieści kilometrów od willi. Gabriel jechał przodem w mercedesie, za nim sunął Eli Lavon w furgonetce. Bez kłopotów pokonali granicę. Znużony celnik pobieżnie sprawdził ich paszporty i machnąwszy ręką, kazał jechać dalej. Przed posterunkiem granicznym Gabriel na krótko rozpiął kajdanki Petersona, lecz potem zjechał na pobocze i ponownie przykuł go do drzwi.

Skierowali się na północny zachód do Davos, potem Reichenau, i na zachód, do serca Szwajcarii. Na przełęczy Grimsel rozpadał się śnieg. Gabriel zdjął nogę z gazu, aby Laron mógł za nim nadążyć swoim starym volkswagenem.

Peterson był coraz bardziej niespokojny. Wskazywał Gabrielowi drogę tak, jakby prowadził go do miejsca, w którym pogrzebał zwłoki. Gdy poprosił o zdjęcie kajdanek, Gabriel odmówił.

– Jesteście kochankami? – niespodziewanie zainteresował się Peterson.

– Ja i Oded? Miły chłopak, ale nie w moim typie, niestety.

– Chodzi mi o Annę Rolfe.

– Wiem, o co ci chodzi. Uznałem, że szczypta humoru rozładuje napięcie. W przeciwnym wypadku mógłbym ulec pokusie strzelenia cię z całej siły w twarz.

– Jasne, że jesteście kochankami. Z jakiego innego powodu pakowałbyś się w tę całą aferę? Ona miała wielu kochanków. Nie wątpię, że na tobie nie poprzestanie. Gdybyś miał ochotę obejrzeć jej akta, służę pomocą: w ramach uprzejmości zawodowej, rzecz jasna.

– Zdarza ci się zrobić coś dla zasady, Gerhardt, czy też zawsze powoduje tobą żądza zysku? Na przykład, gdy usługujesz Radzie Rutli? Robisz to dla forsy, czy może podzielasz ich ideały?

– I jedno, i drugie.

– Coś podobnego. Jakie zasady skłaniają cię do pracy dla Ottona Gesslera?

– Wykonuję jego zlecenia, bo mam dosyć przypatrywania się, jak mój kraj wciągany jest w bagno przez stado pieprzonych cudzoziemców, którzy nie mogą się pogodzić z czymś, co się wydarzyło jeszcze przed moim narodzeniem.

– Ten twój kraj wymienił zrabowane przez nazistów złoto na twardą walutę. Innymi słowy, Szwajcarzy wymienili kruszec dentystyczny i obrączki Żydów na pieniądze. Tysiące przerażonych Żydów umieściło oszczędności całego życia w waszych bankach tuż przed wywózką do komór gazowych w Oświęcimiu i Sobiborze. Potem te same banki przywłaszczyły sobie depozyty, zamiast zwrócić je prawowitym spadkobiercom.

– A co to ma wspólnego ze mną? Sześćdziesiąt lat! To się zdarzyło sześćdziesiąt lat temu! Dlaczego nie potraficie się oderwać od tego tematu? Czemu chcecie zmienić mój kraj w międzynarodowego pariasa z powodu poczynań kilku chciwych bankierów sześć dekad temu?

– Bo musicie się przyznać do niegodziwości, a potem zadośćuczynić wyrządzonym krzywdom.

– Pieniądze? Tak? Chcecie forsy? Krytykujecie nas, Szwajcarów, za naszą domniemaną chciwość, ale zawsze chcecie od nas pieniędzy, jakby za kilka dolarów można było odpuścić wszystkie winy z przeszłości.

– To nie wasze pieniądze. Dzięki nim to prowincjonalne wesołe miasteczko zmieniło się w jeden z najbogatszych krajów na świecie. Ale to nie są wasze pieniądze.

W ferworze dyskusji Gabriel nie zauważył, że jedzie zbyt szybko, a Lavon wlecze się za nim w odległości kilkuset metrów. Zwolnił, aby volkswagen mógł nadrobić dystans. Czuł do siebie złość. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to dyskusja z Gerhardtem Petersonem o moralnych aspektach historii Szwajcarii.

– Jest jeszcze coś, co chciałbym wiedzieć, zanim porozmawiamy z Gesslerem.

– Ciekawi cię, skąd wiedziałem o twoim związku z zabójstwem Hamidiego.

– Otóż to.

– Kilka lat temu – osiem albo dziewięć, nie chcę strzelać – pewien Palestyńczyk o wątpliwej przeszłości ubiegał się o wizę pobytową, która pozwoliłaby mu na jakiś czas zatrzymać się w Genewie. W zamian za dokument i udzieloną przez nas gwarancję, że jego obecność w Szwajcarii nie zostanie ujawniona Izraelowi, Palestyńczyk zaproponował nam wyjawienie nazwiska Izraelczyka, który zabił Hamidiego.

– Jak się nazywał ten Palestyńczyk? – spytał Gabriel, choć nie musiał czekać na odpowiedź Petersona. Znał ją. Podejrzewał, że znał ją cały czas.

– Mówię o Tariqu al-Houranim. To on umieścił bombę pod samochodem twojej żony w Wiedniu, zgadza się? To on zniszczył twoją rodzinę.


Dziesięć kilometrów przed willą Ottona Gesslera, na skraju gęstego sosnowego lasu, Gabriel zjechał na bok i wysiadł z samochodu. Było późne popołudnie, szybko zapadał zmrok, temperatura wynosiła około minus pięciu stopni. Wysoko nad nimi wznosił się szczyt, spowity kłębami chmur. Co to za góra? Eiger? Jungfrau? Monch? Nic go to nie obchodziło. Marzył o tym, aby jak najszybciej zakończyć sprawę, wynieść się z tego kraju i nigdy już do niego nie wracać. Gdy okrążał samochód, brnąc w piętnastocentymetrowej warstwie mokrego śniegu, w jego umyśle pojawił się obraz Tariqa informującego Petersona o zamachu bombowym w Wiedniu. Musiał całą siłą woli zapanować nad pragnieniem wyciągnięcia Petersona z auta i stłuczenia go na miazgę. W tamtej chwili nie miał pewności, kogo nienawidzi bardziej: Tariqa czy Petersona.

Gabriel rozpiął kajdanki i zaczekał, aż Peterson przeciśnie się nad dźwignią skrzyni biegów na fotel kierowcy. Oded wysiadł i dołączył do Eliego Lavona w furgonetce. Gabriel zajął miejsce Petersona i ponaglająco wbił mu między żebra lufę beretty.

Na dolinę spłynął mrok. Peterson prowadził z obydwiema dłońmi na kierownicy, a Gabriel trzymał broń na widoku. Cztery kilometry od willi Gesslera Lavon zwolnił i stanął na poboczu. Gabriel odwrócił się i przez tylne okno zobaczył, jak gasną światła drugiego samochodu. Pozostał sam na sam z Petersonem.

– Powtórz wszystko jeszcze raz – przerwał ciszę Gabriel.

– Przerobiliśmy to już kilkanaście razy – zaprotestował Peterson.

– Nieważne. Chcę usłyszeć, jak znowu to powtarzasz.

– Nazywasz się Herr Meyer.

– Czym się zajmuję?

– Pracujesz ze mną w Wydziale Analiz i Ochrony.

– Dlaczego sprowadzasz mnie do willi?

– Bo dysponujesz istotnymi informacjami o poczynaniach pewnego kłopotliwego Żyda, Gabriela Allona. Chciałem, aby Herr Gessler wysłuchał wieści bezpośrednio u źródła.

– A co zrobię, jeśli w jakiś sposób zboczysz z ustalonego tematu?

– Nie zamierzam tego powtarzać.

– Mów!

– Chrzań się!

Gabriel potrząsnął berettą przed nosem Petersona, zanim wsunął ją za pasek spodni.

– Wpakuję ci kulę w łeb. Zabiję też ochroniarza. Nie zawaham się ani sekundy.

– Wcale w to nie wątpię – mruknął Peterson. – Co jak co, ale w tym naprawdę jesteś niezrównany.

Dwa kilometry dalej skręcili na nieoznakowaną drogę prywatną. Peterson przyspieszył, aby pewnie i ze znaczącą prędkością pokonać zakręt. Siła odśrodkowa przycisnęła Gabriela do drzwi. Przez chwilę się obawiał, że Peterson coś knuje, lecz wkrótce zwolnił.

Na końcu drogi pokazała się brama z kutego żelaza, tak potężna, jakby przygotowana na odparcie ataku transportera opancerzonego. Gdy podjechali bliżej, zatrzymał ich ochroniarz w obszernej niebieskiej kurtce, pod którą Gabriel dostrzegł zarys pokaźnej broni.

Peterson opuścił szybę.

– Nazywam się Gerhardt Peterson. Przyjechałem na spotkanie z Herr Gesslerem. Obawiam się, że sprawa jest pilna.

– Gerhardt Peterson?

– Zgadza się.

– A ten pan obok?

– Mój kolega, Herr Meyer. Ręczę za niego.

Strażnik wymamrotał coś do mikrofonu. Gdy chwilę później brama się otworzyła, dał im ręką znak, że droga wolna.

Peterson jechał wolno, a Gabriel wyglądał przez okno, lustrując teren: między drzewami dojrzał lampy łukowe, a także kolejnego ochroniarza w niebieskiej kurtce, wleczonego na smyczy przez owczarka niemieckiego.

Chryste Panie, pomyślał Gabriel. To miejsce wygląda jak bunkier Fuhrera. Jeszcze tylko drut kolczasty i pole minowe, a podobieństwo będzie idealne.

Drzewa się przerzedziły, odsłaniając posiadłość, nieco przymgloną za woalem sypiącego śniegu. Drogę zastąpił im strażnik. Ten nawet nie próbował ukryć zwisającego mu z ramienia pistoletu maszynowego. Peterson ponownie opuścił szybę: w oknie pojawiła się wielka głowa ochroniarza.

– Dobry wieczór, Herr Peterson. Herr Gessler właśnie się wybiera na basen. Tam pana oczekuje.

– Doskonale.

– Jest pan uzbrojony, Herr Peterson?

Peterson pokręcił głową. Ochroniarz wbił wzrok w Gabriela.

– A pan, Herr Meyer? Czy wziął pan ze sobą broń?

– Nein.

– Proszę za mną.


Szereg małych latarni, zainstalowanych na słupkach sięgających kolana, wytyczał ścieżkę. Śnieg był głębszy niż w dolinie – spadło już ponad trzydzieści centymetrów – i mniej więcej co czwarta lampa tkwiła zagrzebana w małej zaspie.

Peterson szedł u boku Gabriela. Strażnik, który ich przywitał na końcu podjazdu, teraz kroczył przodem. W pewnym momencie za ich plecami pojawił się drugi ochroniarz, z owczarkiem niemieckim. Gabriel czuł z tyłu, na wysokości uda, ciepły oddech psa. Gdy ten wepchnął mu pysk w dłoń, strażnik szarpnął smycz. Zwierzę zacharczało. Z jego gardła wydobył się głęboki, wibrujący skowyt.

Dobry pies, pomyślał Gabriel. Byle tylko go nie rozzłościć.

Nagle wyrósł przed nimi pawilon z basenem, długi i niewysoki. Światło kulistych lamp przebijało przez unoszące się wewnątrz opary. W środku stali ochroniarze; Gabriel ledwie ich dostrzegał. Jeden z nich prowadził drobną postać w szlafroku.

I wtedy poczuł przenikliwy ból w prawej nerce. Wyprężył grzbiet, głowę odrzucił do tyłu i w ułamku sekundy ujrzał ostro zakończone wierzchołki strzelistych sosen. Gdy padał, niebo przybrało barwy z obrazów van Gogha, zapożyczając od niego także ruch i oświetlenie. Potem poczuł drugi cios, tym razem w tył głowy. Niebo poczerniało… Upadł twarzą w śnieg.

44

Nidwalden, Szwajcaria

Gabriel otworzył jedno oko, potem drugie, powoli… Równie dobrze mógł je zamknąć z powrotem, gdyż otaczał go nieprzenikniony mrok. Pomyślał, że tak wygląda ciemność absolutna. Czerń teoretyczna.

Czuł przejmujący chłód. Leżał na chropowatej betonowej podłodze, a powietrze przenikała ciężka woń siarki i wilgoci. Miał ręce skute na plecach i ułożone wnętrzem dłoni do zewnątrz, przez co mięśnie jego ramion płonęły od kwasu mlekowego. Usiłował ustalić, w jakiej pozycji znajduje się jego ciało: prawym policzkiem i ramieniem przywarł do betonu; lewa ręka unosiła się w powietrzu; biodra były skręcone, a nogi splątane. Przypomniał sobie lekcje rysunku w szkole plastycznej: nauczyciele często wykręcali kończyny modelom, aby uwypuklić mięśnie, ścięgna i kształty. Możliwe, że był tylko modelem dla jakiegoś szwajcarskiego impresjonisty. Mężczyzna w izbie tortur, artysta nieznany.

Zamknął oczy i spróbował się wyprostować, lecz nawet najlżejsze skurcze mięśni pleców wywoływały dotkliwe pieczenie prawej nerki. Jęknął, przezwyciężając rwący ból, i usiadł. Drugi cios pozostawił po sobie wspomnienie z tyłu głowy w postaci guza wielkości jaja.

Przesunął palcami po ścianie: naga skała, chyba granit. Mokry i śliski od pleśni. Jaskinia? Jakaś grota? A może piwnica?

Szwajcarzy i ich cholerne podziemia. Ciekawe, czy zostawią go tutaj na zawsze jak sztabę złota lub burgundzki fotel.

Wokół panowała cisza, równie nieprzenikniona jak ciemności. Żaden dźwięk nie dobiegał ani z góry, ani z dołu. Nie rozlegały się głosy, nie szczekały psy, nie szumiał wiatr. W uszach dźwięczała mu głucha cisza.

Zastanawiał się, jakim cudem Petersonowi udało się go podejść. Jak zasygnalizował strażnikowi, że Gabriel to intruz? Wypowiedział umówione słowo przy bramie wjazdowej? Podał błędne hasło? A co z Odedem i Elim Lavonem? Czyżby wciąż siedzieli w furgonetce, czy też może znaleźli się w takiej samej sytuacji jak Gabriel – albo jeszcze gorszej? Pomyślał o przestrodze Lavona: “Ludzie tacy jak Otto Gessler zawsze są górą”.

Gdzieś otworzyły się drzwi, a po chwili dobiegł go odgłos kroków kilku osób. Rozbłysły światła latarek, omiatające pomieszczenie w poszukiwaniu twarzy Gabriela. Zacisnął powieki i spróbował odwrócić głowę, lecz wykręcanie szyi tylko potęgowało ból.

– Postawcie go.

Głos Petersona: twardy, władczy. Szwajcar był w swoim żywiole. Dwie pary dłoni chwyciły Gabriela za ręce i uniosły w powietrze. Ból przeszywał całe jego ciało – obawiał się, że ramiona lada moment wyskoczą ze stawów. Peterson cofnął pięść i rąbnął go w brzuch tak mocno, że Gabriel zgiął się wpół. Potem kolano Petersona zmiażdżyło mu twarz. A potem ochroniarze puścili go, a on upadł w tej samej skulonej pozycji, w której się ocknął.

Mężczyzna w izbie tortur pędzla Ottona Gesslera.


Działali zespołowo. Jeden go trzymał, drugi bił. Byli wydajni i skuteczni, choć nie czerpali z pracy radości i nie okazywali entuzjazmu. Dano im konkretne zlecenie: obić mu równomiernie całą powierzchnię ciała i zmienić twarz w befsztyk. Wykonywali rozkazy całkowicie profesjonalnie, wręcz biurokratycznie. Co kilka minut następowała przerwa na papierosa. Gdy wracali, Gabriel czuł smród tytoniu. Próbował wykrzesać w sobie nienawiść do tych odzianych na niebiesko wojowników Gesslera, lecz nie potrafił. Nienawidził wyłącznie Petersona. Po mniej więcej godzinie Szwajcar powrócił.

– Gdzie są obrazy, które zabrałeś z depozytu bankowego w Zurychu?

– Jakie obrazy?

– Gdzie jest Anna Rolfe?

– Kto?

– Przyłóżcie mu jeszcze trochę na poprawienie pamięci.

I tak to się ciągnęło. Gabriel nie miał pojęcia, jak długo. Nie potrafił określić, czy zapadła noc, czy też nastał dzień. Równie dobrze mógł tkwić w tych podziemiach od godziny, jak i od tygodnia. Czas odmierzały uderzenia oprawców i regularne wizyty Petersona.

– Gdzie są obrazy, które zabrałeś z depozytu bankowego w Zurychu?

– Jakie obrazy?

– Gdzie jest Anna Rolfe?

– Kto?

– No dobra, zobaczymy, czy wytrzyma jeszcze trochę. Tylko go nie zabijcie.

Kolejny łomot. Sprawiał wrażenie nieco krótszego, choć Gabriel nie miał pewności, gdyż na przemian tracił i odzyskiwał przytomność.

– Gdzie są obrazy?

– Jakie… obrazy?

– Gdzie jest Anna Rolfe?

– Kto?

– Do roboty.

Następny, ostry jak nóż, cios w prawą nerkę. Jeszcze jedna żelazna pięść na twarzy. Kolejny kopniak butem w krocze.

– Gdzie są obrazy?

Cisza…

– Gdzie jest Anna Rolfe?

Cisza…

– Na razie wystarczy. Rzućcie go tam.


Przetrząsał zakamarki pamięci w poszukiwaniu cichego miejsca na odpoczynek. Za wszystkimi drzwiami znajdował jednak krew i ogień, nie natrafiał na spokojny zakątek. Trzymał w ramionach syna, kochał się z żoną. W jednym z zakamarków ujrzał jej nagie ciało w wiedeńskiej sypialni. Stosunek, który sobie przypomniał, był ich ostatnim. Spacerował po odnowionych przez siebie płótnach, brnął przez olej, farby, a także pustynie gołych płócien, aż wreszcie dotarł na taras, górujący nad morzem złotych liści i moreli, skąpany w świetle zachodzącego słońca w kolorze sjeny i rozbrzmiewający harmonijnym dźwiękiem skrzypiec.


Weszło dwóch strażników. Gabriel uznał, że pora na kolejne bicie. Tym razem jednak oprawcy ostrożnie zdjęli mu kajdanki, by przez następnych dziesięć minut oczyszczać i bandażować jego rany. Pracowali z delikatnością przedsiębiorców pogrzebowych, ubierających zwłoki. Spod zapuchniętych powiek Gabriel przyglądał się, jak woda w misce przybiera różową, potem purpurową barwę jego krwi.

– Połknij te pigułki.

– Cyjanek?

– Środek przeciwbólowy. Lepiej się poczujesz, naprawdę.

Gabriel zrobił, co mu kazano, choć połknięcie tabletek przyszło z trudem. Dali mu kilka minut na oprzytomnienie. Łupanie w głowie i w kończynach zaczęło mijać. Wiedział, że nie znikło na stałe i wkrótce powróci.

– Możesz wstać?

– Zależy, dokąd mnie zabieracie.

– Chodź, pomożemy ci.

Delikatnie chwycili go pod ramiona.

– Utrzymasz się na nogach? Dasz radę iść?

Wysunął do przodu prawą nogę, lecz głębokie stłuczenia mięśni uda sprawiły, że kolano się ugięło. Ochroniarze podtrzymali go, zanim ponownie opadł na ziemię. Nie wiedzieć czemu, zachowanie Gabriela ich rozbawiło.

– Tylko spokojnie. Co nagle, to po diable.

– Dokąd idziemy?

– To niespodzianka. Nie będzie bolało, słowo.

Wyszli na korytarz długi niczym tunel i całkiem biały, o marmurowej posadzce i łukowatym sklepieniu. W powietrzu unosił się zapach chloru. Basen Gesslera musiał być blisko.

Ruszyli przed siebie. Początkowo Gabriel potrzebował wsparcia swoich towarzyszy, lecz z czasem, kiedy środki pobudzające zaczęły działać, docierając do wszystkich części jego ciała, przywykł do postawy pionowej i mógł iść samodzielnie, pomału stawiając drobne kroki. Czuł się jak pacjent po operacji na pierwszym spacerze.

Na końcu korytarza znajdowały się podwójne drzwi, a za nimi okrągły pokój, o średnicy mniej więcej siedmiu metrów, zwieńczony wysoką kopułą. Pośrodku pomieszczenia stał niski, podstarzały mężczyzna w białym szlafroku, z twarzą ukrytą za imponujących rozmiarów okularami przeciwsłonecznymi. Wyciągnął ku Gabrielowi kościstą, pokrytą fioletowymi żyłkami dłoń. Ten ją zignorował.

– Witam, panie Allon. Cieszę się, że w końcu doszło do naszego spotkania. Nazywam się Otto Gessler. Proszę za mną. Jest kilka rzeczy, które z pewnością chętnie pan obejrzy.

Za jego plecami powoli i cicho otworzyły się jeszcze jedne podwójne drzwi. Gabriel zauważył, że mają dobrze naoliwione mechanizmy. Gdy ruszył w ich stronę, Gessler wyciągnął rękę i położył dłoń na jego przedramieniu.

Dopiero wtedy Gabriel uświadomił sobie, że Otto Gessler jest ślepy.

45

Nidwalden, Szwajcaria

Stali w przestronnym holu o arkadowym sklepieniu, przywodzącym na myśl Musee d’Orsay. Przez oszklony sufit sączyło się sztuczne światło, a po obydwu stronach pomieszczenia widniało dwanaście korytarzy, prowadzących do pokoi obwieszonych niezliczonymi obrazami – przy żadnym z nich nie umieszczono tabliczki z informacją. Dla wprawnego oka Gabriela nie miało to znaczenia. Od razu zauważył, że dzieła zostały zgrupowane tematycznie: piętnastowieczne malarstwo włoskie, siedemnastowieczne obrazy holenderskie i flamandzkie, francuskie z dziewiętnastego wieku. I tak dalej, galeria po galerii, prywatne muzeum pełne zaginionych arcydzieł europejskich mistrzów. Efekt był przytłaczający, choć z pewnością nie dla Gesslera: on nie widział żadnego z płócien.

– Proszę mi wybaczyć tak obcesowe potraktowanie przez moich ludzi, lecz obawiam się, że może pan za to winić wyłącznie siebie. Postąpił pan wyjątkowo nierozsądnie, przybywając tutaj.

Miał świszczący głos, równie suchy i cienki jak pergamin. Ręka spoczywająca na przedramieniu Gabriela była lekka jak powiew ciepłego powietrza.

– Teraz rozumiem, dlaczego tak bardzo zależało panu na uciszeniu Augustusa Rolfego. Ile ich tu wisi?

– Szczerze mówiąc, nawet ja straciłem rachubę.

Przeszli do następnego pomieszczenia: piętnastowieczne malarstwo hiszpańskie. Ubrany w niebieską kurtkę ochroniarz przechadzał się leniwie tam i z powrotem niczym strażnik muzealny.

– I żadnego z nich pan nie widzi?

– Niestety, nie mogę.

– Więc po co one panu?

– Uważam się za impotenta, choć fakt, że nie mogę uprawiać seksu z żoną, nie oznacza, że chętnie udostępnię jej ciało innym.

– Jest pan żonaty?

– Sprytne podejście, panie Allon, niemniej proszę pamiętać, że w Szwajcarii prawo do prywatności jest święte. Może pan uznać moje zachowanie za dość nietypowe, ale właśnie takie życie wybrałem.

– Od zawsze jest pan niewidomy?

– Zadaje pan zbyt wiele pytań.

– Przybyłem z propozycją zakończenia całej sprawy, lecz widzę, że nigdy pan na nią nie przystanie. Jest pan Hermannem Goringiem dwudziestego pierwszego wieku. Pańska chciwość nie zna granic.

– Owszem, aczkolwiek w przeciwieństwie do Herr Goringa, którego dobrze znałem, nie odpowiadam za grabież dzieł sztuki.

– A jak pan by to nazwał?

– Jestem kolekcjonerem. Dysponuję wyjątkowym zbiorem, zapewne, i mam prawo trzymać to w sekrecie.

– Nie ja jeden o tym wiem. Zdają sobie z tego sprawę Anna Rolfe i moje służby. Może mnie pan zabić, ale ktoś i tak się dowie, co pan tutaj zakopał.

Gessler parsknął suchym, nieprzyjemnym śmiechem.

– Panie Allon, nikt nigdy się nie dowie, co przechowuję w tym domu. My, Szwajcarzy, niezwykle szanujemy prywatność. Nikt nie otworzy tych drzwi bez mojej zgody. Na wszelki wypadek jednak podjąłem jeszcze dodatkowe kroki. Wykorzystując mało znaną lukę w szwajcarskim prawie, całą swoją posiadłość zarejestrowałem jako bank prywatny. Te pokoje stanowią jego część: powiedzmy, że służą mi za skarbiec. Innymi słowy, zgromadzone w nich dobra są objęte szwajcarskim prawem zachowania tajemnicy bankowej. Nie istnieją takie okoliczności, które zmusiłyby mnie do otworzenia drzwi tych pomieszczeń lub ujawnienia ich zawartości.

– I to pana satysfakcjonuje?

– W rzeczy samej – stwierdził bez ogródek. – Zresztą nawet gdybym został zmuszony do wpuszczenia tu kogoś, nie mógłbym odpowiadać za popełnienie przestępstwa. Jak pan wie, każdy z tych przedmiotów został przeze mnie nabyty całkowicie zgodnie z obowiązującym, szwajcarskim prawem, a jeśli chodzi o kwestię moralności, odpowiadam przed Bogiem i historią. Nawet gdyby ktoś udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że jakieś dzieło z moich zbiorów zostało zrabowane jego przodkowi przez Niemców, musiałbym otrzymać odszkodowanie równe rynkowej wartości płótna. Rzecz jasna, koszty przekazania obrazu spadkobiercom pierwotnego właściciela byłyby wówczas gigantyczne. Pan i pańscy przyjaciele w Tel Awiwie możecie domagać się zwrotu tych arcydzieł tak głośno, jak tylko wam przyjdzie ochota, ale ja nigdy nie zostanę zmuszony do otworzenia stalowych drzwi, prowadzących do mojej galerii.

– Sukinsyn z pana, panie Gessler.

– Ach, teraz ucieka się pan do inwektyw. Za zaistniałą sytuację obwinia pan Szwajcarów, lecz to nie wśród nas należy szukać winnych. Wojnę rozpętali Niemcy. My podjęliśmy słuszną decyzję, aby trzymać się z boku, i za to chce pan teraz nas ukarać.

– Trudno to nazwać trzymaniem się z boku. Kolaborowaliście z Hitlerem, dostarczając mu broń i pieniądze. Zachowywaliście się wobec niego służalczo. Wszyscy macie charakter służących.

– Owszem, otrzymaliśmy nagrodę finansową za naszą neutralność, ale po co teraz wracać do tego tematu? Po wojnie porozumieliśmy się z aliantami i wszystko zostało nam wybaczone, bo Zachód potrzebował naszych pieniędzy, aby wesprzeć proces odbudowy Europy. Potem nastała zimna wojna i Zachód znowu nas potrzebował. Dziś zimna wojna dobiegła końca i wszyscy po obu stronach żelaznej kurtyny walą do drzwi Szwajcarii. Wszyscy domagają się przeprosin i oczekują pieniędzy. Niemieccy książęta, francuscy arystokraci, arabscy szejkowie i amerykańscy bogacze, uciekający przed fiskusem. Baronowie narkotykowi i handlarze bronią. Mój Boże, nawet wasze agencje wywiadowcze korzystają z naszych usług, kiedy zachodzi taka potrzeba. Pan również przez lata często odwiedzał Credit Suisse. Tak się składa, że pewnego dnia znowu będziemy wam potrzebni. Historia lubi się powtarzać. Panie Allon, bardzo proszę: niechże pan choć na chwilę zejdzie ze swojego wysokiego cokołu moralności i okaże odrobinę rozsądku.

– Jest pan złodziejem, panie Gessler. Zwykłym kryminalistą.

– Złodziejem? No, nie, panie Allon, niczego nie ukradłem. Dzięki kilku sprytnym posunięciom wszedłem w posiadanie imponującej kolekcji dzieł sztuki, a także znacznego majątku osobistego. Niech mnie pan jednak nie nazywa złodziejem. Proszę przyjrzeć się sobie i swoim rodakom. Trąbicie o rzekomych szwajcarskich przestępstwach, a tymczasem stworzyliście własne państwo na ziemi zagrabionej prawowitym właścicielom. Obrazy, meble, biżuteria: to tylko przedmioty, można je łatwo zastąpić innymi. Ziemia to zupełnie inna sprawa. Ziemia jest wieczna. Nie, panie Allon, nie jestem złodziejem. Jestem zdobywcą, tak samo jak pan i pańscy ziomkowie.

– Niech pana diabli, panie Gessler.

– Jestem kalwinem, panie Allon. My, kalwini, wierzymy, że dobra doczesne są zagwarantowane tym, przed którymi droga do królestwa niebieskiego stoi otworem. Jeśli majątek zgromadzony wokół mnie można uznać za wskazówkę, powędruję prosto do nieba i diabli nic mi nie zrobią. Niestety, nie mogę tego samego powiedzieć o pańskich losach po śmierci. Ma pan jednak szansę nieco uprzyjemnić sobie pobyt na tym łez padole. Wystarczy odpowiedzieć na jedno proste pytanie: gdzie są obrazy, które zabrał pan ze skrytki depozytowej Augustusa Rolfego?

– Jakie obrazy?

– Te płótna są moją własnością. Mogę przedstawić panu dokument, podpisany przez Rolfego na krótko przed jego śmiercią, zgodnie z którym cała kolekcja przechodzi na moją własność. Jestem prawowitym właścicielem tych dzieł sztuki i chcę je odzyskać.

– Mógłbym zobaczyć ten dokument?

– Gdzie są te obrazy?!

– Nie wiem, o czym pan mówi.

Gessler puścił rękę Gabriela.

– Niech ktoś go stąd zabierze.

46

Nidwalden, Szwajcaria

Środki przeciwbólowe przestały działać, co nie było dla Gabriela zaskoczeniem, i ból powrócił, jeszcze potężniejszy niż wcześniej. Tak jakby znikł na pewien czas tylko po to, aby zebrać siły do ostatecznego ataku. Wszystkie zakończenia nerwowe w ciele Gabriela jednocześnie przekazywały do jego mózgu informacje o przejmującym bólu. Cały organizm przeszywały dreszcze, nieopanowane i gwałtowne, wywołujące jeszcze silniejszą falę cierpienia. Gabriel chciał zwymiotować, lecz modlił się, aby ominęły go torsje. Wiedział, że skurcze żołądka oznaczałyby kolejną dawkę wyrafinowanych boleści.

Ponownie usiłował znaleźć w umyśle bezpieczną kryjówkę, ale wspomnienie Ottona Gesslera i jego zbiorów pojawiało się w każdej myśli. Widział Gesslera w szlafroku i okularach przeciwsłonecznych, a wraz z nim kolejne pomieszczenia pełne zrabowanych przez nazistów dzieł sztuki. Zastanawiał się, czy naprawdę odbył rozmowę z tym człowiekiem, czy też jest ona tylko wytworem jego nafaszerowanego narkotykami umysłu. Uznał jednak, że wszystko, co zapamiętał, jest prawdą. Widział te obrazy, zebrane w jednym miejscu, lecz całkowicie niedostępne dla niego i dla świata.

Drzwi się otworzyły: Gabriel zamarł w bezruchu. Kto przyszedł? Siepacze Gesslera, by go dobić? Może Gessler we własnej osobie, by mu pokazać kolejny pokój pełen zaginionych płócien?

Piwnicę zalało światło i dopiero wtedy Gabriel uświadomił sobie, że to nie Gessler ani jego bandyci. Był to Gerhardt Peterson.

– Możesz wstać?

– Nie.

Peterson przykucnął tuż przy nim. Zapalił papierosa i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w twarz Gabriela, najwyraźniej zasmucony tym, co z niej wyczytał.

– Postaraj się utrzymać na nogach, to ważne.

– Czemu?

– Bo niedługo przyjdą cię zabić.

– Na co czekają?

– Na zmrok.

– Do czego im zmrok?

– W nocy zawiozą twoje ciało na lodowiec i cisną do szczeliny.

– To pocieszające. Byłem przekonany, że zechcą mnie upchnąć do skrzynki depozytowej i umieścić w jednej ze skrytek bankowych Gesslera.

– Brali to pod uwagę. – Peterson zaśmiał się bez cienia radości. – A mówiłem, żebyś się tu nie pchał. Powtarzałem, że ich nie pokonasz. Trzeba mnie było słuchać.

– Zawsze masz rację, Gerhardt. Nie myliłeś się ani trochę.

– Niezupełnie. Popełniłem pewien błąd.

Włożył rękę do kieszeni płaszcza i wydobył berettę Gabriela. Potrzymał ją w dłoni, a potem wyciągnął ku niemu niczym podarunek.

– Co to ma być?

– Weź. – Zachęcająco poruszył bronią. – Dalej, śmiało.

– Po co?

– Przyda ci się. Bez broni nie masz najmniejszych szans wyjść stąd cało. Z pistoletem, biorąc pod uwagę twój stan, oceniam twoje szansę na jeden do trzech. No, ale to już coś, prawda? Weź go.

Pistolet rozgrzał się w dłoni Petersona. Orzechowa rękojeść, spust, lufa: po raz pierwszy od chwili przybycia w to miejsce Gabriel poczuł się lepiej.

– Przykro mi, że dostałeś takie lanie. Nie miałem wyboru. Przyzwoity agent musi niekiedy robić godne pożałowania rzeczy, aby udowodnić swoje dobre intencje ludziom, których oszukuje.

– O ile mnie pamięć nie myli, pierwsze dwa ciosy zadałeś osobiście.

– Nigdy przedtem nie uderzyłem człowieka. Myślę, że bardziej zabolały mnie niż ciebie. Zresztą musiałem zyskać na czasie.

– Czasie na co?

– Zająłem się organizowaniem twojej ucieczki.

Gabriel wysunął magazynek i upewnił się, że są w nim naboje, a całe to przedstawienie nie jest tylko kolejną sztuczką Petersona.

– Jak rozumiem, Gessler może się poszczycić nie lada kolekcją. – Peterson zmienił temat.

– Nie miałeś okazji jej obejrzeć?

– Nigdy nie zostałem zaproszony.

– Czy to miejsce naprawdę jest bankiem? Nikt nie ma prawa do niego wejść?

– Gabriel, cały ten kraj to bank. – Peterson znowu sięgnął do kieszeni. Tym razem wyjął kilka tabletek. – Weź. Coś na ból i poprawę nastroju. Dobrze ci zrobi.

Gabriel połknął wszystkie tabletki za jednym zamachem i wepchnął magazynek z powrotem do rękojeści.

– Jak ci poszło organizowanie mojej ucieczki?

– Odszukałem twoich przyjaciół. Zaszyli się w schronisku w wiosce. Będą na ciebie czekać u podnóża góry, tuż przy granicy posiadłości Gesslera, nieopodal miejsca, w którym ich wczoraj zostawiłeś.

Wczoraj? Zatem minął tylko jeden dzień? A jemu się zdawało, że tkwił w tej norze od roku. Albo całe życie.

– Za drzwiami stoi jeden wartownik. Najpierw musisz się zająć nim. Po cichu. Dasz radę? Starczy ci sił?

– Spokojna głowa.

– Skręć w korytarz na prawo. Na jego końcu znajdziesz schody, a na ich szczycie drzwi. Przez nie wydostaniesz się na zewnątrz. Potem zejdziesz w dół zbocza i poszukasz przyjaciół.

Gabriel pomyślał, że oprócz tego będzie jeszcze musiał uporać się z ochroniarzami i sforą owczarków niemieckich.

– Wyjedź ze Szwajcarii tą samą drogą, którą przybyliśmy wczoraj. Dopilnuję, żeby przejście graniczne było czyste.

– A co z tobą?

– Powiem im, że przyszedłem po raz ostatni, aby przekonać cię do wyjawienia miejsca ukrycia obrazów, a wtedy ty mnie obezwładniłeś i uciekłeś.

– Uwierzą ci?

– Powinni. Jeśli nie, trafię do tej samej szczeliny, którą przewidzieli dla ciebie.

– Ucieknij ze mną.

– Mam żonę i dzieci i… ojczyznę.

– Dlaczego to robisz? Czemu nie dasz im mnie zabić? Miałbyś spokój.

Wówczas Peterson zrelacjonował mu historię, która wydarzyła się w jego wiosce podczas wojny: opowiedział o Żydach, którzy z Francji przybyli do Szwajcarii w poszukiwaniu schronienia, ale zostali wydaleni za granicę prosto w ręce gestapo.

– Po śmierci ojca przeglądałem w jego gabinecie dokumenty, chcąc zaprowadzić w nich porządek. Wśród papierów znalazłem list. Napisano go w biurze policji federalnej. To był list pochwalny. Wiesz, czego dotyczyła pochwała? Dowiedziałem się z niej, że to za sprawą mojego ojca wydano tych Żydów Niemcom, którzy ich potem zamordowali. Nie chcę, aby moja rodzina miała na rękach jeszcze więcej krwi żydowskiej. Musisz wyjść stąd cało.

– Jeśli rozpęta się burza, zapewne znajdziesz się w trudnej sytuacji.

– Burze w naszym kraju mają to do siebie, że z największą siłą uderzają w szczyty gór. Powiada się, że na Jungfrau wiatr wieje z prędkością ponad trzystu kilometrów na godzinę. Zanim jednak burze dotrą do Berna lub Zurychu, zwykle tracą impet. Czekaj, pomogę ci.

Peterson podtrzymał Gabriela, który usiłował dźwignąć się na nogi.

– Jeden do trzech?

– Przy odrobinie szczęścia.

Gabriel stanął tuż za drzwiami. Peterson dwukrotnie załomotał w nie pięścią i chwilę później zasuwy się odsunęły, drzwi otworzyły, a do celi wszedł strażnik. Gabriel zastąpił mu drogę i resztkami sił, które zdołał zebrać, wbił mu lufę beretty w lewą skroń.

Peterson przyłożył dłoń do szyi leżącego i sprawdził tętno.

– Jestem pod wrażeniem, Gabriel. Weź jego kurtkę.

– Są na niej plamy krwi.

– Rób, co mówię. Dzięki temu zawahają się, nim otworzą do ciebie ogień, a zresztą i tak musisz się jakoś zabezpieczyć przed mrozem. Weź także jego pistolet maszynowy, na wypadek, gdybyś potrzebował czegoś bardziej przekonującego od beretty.

Wspólnie ściągnęli z martwego strażnika okrycie. Gabriel wtarł w podłogę tyle krwi, ile się dało, i włożył kurtkę. Pistolet maszynowy przewiesił przez ramię. Berettę ściskał w prawej dłoni.

– Teraz ja – zakomenderował Peterson. – Postaraj się wypaść wiarygodnie, ale nie rób nic równie nieodwracalnego.

Zanim Peterson przygotował się na ból, Gabriel uderzył go w kość policzkową rękojeścią beretty, rozcinając skórę. Peterson stracił równowagę, lecz nie upadł. Dotknął rany końcami palców i przyjrzał się krwi.

– Krwawa zemsta, tak?

– Mniej więcej.

– Ruszaj.

47

Nidwalden, Szwajcaria

Chłód, który powitał Gabriela za drzwiami, był niczym następny cios w twarz. Nastało późne popołudnie, zbliżała się noc, a w sosnach pogwizdywał wiatr. Gabriel poczuł, jak ręce szczypią go od mrozu. Powinien był zabrać strażnikowi rękawiczki.

Podniósł wzrok i popatrzył na szczyt Jungfrau. Wierzchołek góry połyskiwał bladoróżowym światłem; niższe partie masywu – stalowoszare – wyglądały groźnie i nieprzystępnie. “Powiada się, że na Jungfrau wiatr wieje z prędkością ponad trzystu kilometrów na godzinę”.

Żelbetowe drzwi za jego plecami przypominały wejście do tajnego bunkra wojskowego. Gabriel zastanawiał się, ile takich zabezpieczeń jest rozsianych po całym terenie posiadłości Gesslera, i jakie inne zadziwiające niespodzianki czekałyby ludzi, którzy zdołaliby tu dotrzeć. Szybko jednak przegonił te natrętne myśli i skupił uwagę na rozpoznaniu terenu. Znajdował się mniej niż pięćdziesiąt metrów od pawilonu z basenem, na tyłach posiadłości, kilka metrów od drzew.

“… zejdziesz w dół zbocza…”.

Pokonał otwartą przestrzeń, brnąc w sięgającym kolan śniegu, i wpadł między drzewa. Gdzieś w oddali rozszczekał się pies. Wilczur Gesslera. Gabriela ciekawiło, ile czasu minie, zanim inni ochroniarze wejdą do celi i odkryją ciało kolegi. I jak długo Petersonowi uda się wmawiać wszystkim, że został napadnięty przez człowieka pobitego prawie do nieprzytomności.

Gabriel torował sobie drogę w panującym wśród drzew mroku, a jego myśli krążyły wokół nocy, podczas której wszedł do willi Rolfego w Zurychu i odkrył zdjęcia ukryte w szufladzie biurka.

“Herr Hitler, zechce pan poznać Herr Rolfego. Herr Rolfe zgodził się wyświadczyć nam kilka przysług. Jest kolekcjonerem, podobnie jak pan, mein Fuhrer”.

Mróz miał pewną zaletę. Po paru minutach Gabriel nie czuł już twarzy. W lesie spadło nieco mniej śniegu, lecz każdy krok okazywał się dla uciekiniera wyzwaniem: wystający fragment skały, ułamana gałąź, nora wykopana przez zwierzę. Gabriel czterokrotnie tracił równowagę i padał, i za każdym razem trudniej było mu wstać. Dźwigał się jednak uparcie i brnął dalej w dół zbocza, ku miejscu, w którym oczekiwali Oded i Lavon.

Trafił na małą polankę, na której ujrzał wartownika. Mężczyzna stał w odległości dwudziestu metrów od niego, zwrócony doń półprofilem. Gabriel nie miał pewności, czy zdoła oddać celny strzał z takiego dystansu. Za bardzo go pobito, a w dodatku spuchły mu powieki i przemarzły dłonie. Wznowił więc marsz, licząc na to, że ciemności skutecznie zamaskują jego postać.

Przebył zaledwie kilka kroków i ponownie upadł, tym razem łamiąc leżącą na ziemi gałąź. Strażnik odwrócił się i patrzył na Gabriela, nie wiedząc, co robić. Uciekinier szedł dalej, spokojnie i pewnie, jakby zamierzał zluzować kolegę. Gdy znalazł się w odległości jednego metra od ochroniarza, wyciągnął z kieszeni berettę i wycelował lufę w jego pierś. Kula przeszyła mężczyznę na wylot, wyrywając mu w plecach dziurę i wyrzucając obłok krwi, strzępów ciała i poliestru.

Wystrzał rozszedł się po górach głośnym echem. Natychmiast rozszczekał się pies, po nim następny i jeszcze jeden. W willi zapalono światła. Za polaną widniała wąska ścieżka, którą z trudem mógłby przejechać mały samochód. Gabriel usiłował biec, lecz jego organizm odmówił posłuszeństwa. Mięśnie straciły zarówno siłę, jak i koordynację, konieczną do zbiegania po zboczu pokrytej śniegiem góry. Musiał iść, choć nawet i z tym miał sporo problemów.

Wyczuł, że spadek terenu powoli łagodnieje, jakby góra Gesslera przekształcała się w dno doliny. W pewnym momencie dostrzegł światła volkswagena i dwie sylwetki, właściwie cienie, Lavona i Odeda, którzy energicznie przytupywali z zimna.

“Idź dalej! Przed siebie!”.

W tyle szczeknął pies.

– Stój! – krzyknął ktoś. – Stój, bo strzelam!

Usłyszał szelest. Odwrócił się w samą porę, aby ujrzeć spuszczonego ze smyczy owczarka niemieckiego, który pędził w jego stronę niczym lawina. Za psem podążał strażnik uzbrojony w pistolet maszynowy.

Gabriel zawahał się na ułamek sekundy. Kto pierwszy? Pies czy człowiek? Wartownik miał broń, wilczur – zęby zdolne zmiażdżyć kark. Gdy bestia wystrzeliła w powietrze ku Gabrielowi, ten wypalił prosto w jej opiekuna. Mężczyzna dostał w sam środek klatki piersiowej i runął na ścieżkę.

W tej samej chwili pies wyrżnął Gabriela łbem w żebra, powalając go na ziemię. Gdy mężczyzna upadł na zamarznięte podłoże, prawą ręką uderzył w lód i beretta wypadła mu ze zgrabiałych palców.

Bydlę od razu rzuciło mu się do gardła. Gabriel zasłonił twarz lewą ręką, a pies zacisnął na niej szczęki. Zaatakowany wrzasnął, gdy zębiska przedarły się przez ochronną warstwę materiału i wbiły w mięśnie przedramienia. Wilczur warczał i ciskał ogromnym łbem na lewo i prawo, aby odciągnąć rękę ofiary i zaznać rozkoszy rozdzierania miękkiej szyi człowieka. Gabriel prawą dłonią na oślep tłukł zaśnieżoną ziemię w poszukiwaniu beretty.

Pies jeszcze mocniej zacisnął zęby, krusząc kość.

Gabriel zawył przeraźliwie. Ból okazał się silniejszy niż ten, którego doświadczył za sprawą oprawców Gesslera. Przesunął dłonią po śniegu jeszcze raz i wreszcie chwycił pistolet.

Bestia wykręciła masywny kark, szarpiąc rękę człowieka na bok. Gabriel przycisnął lufę pistoletu do żeber potwora i posłał mu trzy kule w serce.

Niemal natychmiast odepchnął psa i wstał. Od strony willi dobiegały krzyki ludzi i ujadanie wilczurów. Gabriel ruszył dalej. Lewy rękaw jego kurtki zwisał w strzępach, a krew strumieniem spływała mu po dłoni. Po chwili ujrzał Eliego Lavona pędzącego w górę ścieżki i moment później padł mu w ramiona.

– Nie zatrzymuj się, Gabriel. Dasz radę?

– Dam.

– Oded, złap go. Boże, co oni z tobą zrobili, Gabriel? Co oni ci zrobili?

– Dam radę, Eli. Chodźmy.

Загрузка...