Czas kanikuły wymiótł doszczętnie ulice Regentowa, dwór udał się na wieś. Za nim umknęła pokaźna fala arystokracji. Koła finansjery i kupiectwa, zwolniwszy ruch w interesach, przeniosły się również do wód lub ku górskim uzdrowiskom. Na pograniczach trwał spokój, a ciągnący się siedem miesięcy strajk kopaczy srebra – samoistnie wygasł.
– Nudy, nudy, nudy – powtarzał oparty mocno o stolik poeta Arystyd Tenn, pociągając łyk absyntu i rozglądając się za muzą.
Ale muzę też wywiało z secesyjnego wnętrza; kabaret „Niebieski smok" zamknął swoje podwoje do jesieni. A jesienią? Jesienią niektórzy spodziewali się wojny. W świecie alternatywnym do Alternatywnego trwała bowiem zawierucha zapoczątkowana strzałami w Sarajewie. Wieści skąpe, ale jednak przenikały i niektórzy prorokowali, że i tu starcie koalicji Etańskiej z Rurytańską jest niechybne, mimo że konflikty międzynarodowe i sprzeczności klasowe nie dojrzały jeszcze do wojny. Ale czego się nie robi dla mody… Arystyd uniósł szklaneczkę.
– Twoje zdrowie, Piotrze! Kropelkę czystej sztuki i pamiętać o nas będą późne wnuki.
Partner Tenna, szczupły, melancholijny młodzieniec, odsunął kieliszek. Myślami przebywał daleko stąd, w małym pałacyku na przedmieściu św. Limeryka, otoczonym gazonami kwitnących hibiskusów… w domku Ketty. Od wczoraj miał tam zakaz wstępu. Papa Urtenveld wyraził się dostatecznie precyzyjnie. Nie dokończony prawnik, bezetatowy współpracownik „Amiranda Kurier" nie miał nawet prawa marzyć o koneksjach z rodziną Króla Różanego Olejku i Pierwszego Importera Piżma.
Jeszcze do wczoraj Piotr łudził się, że miłość przetrzyma próbę, że Ketty, nawet po oficjalnej odmowie ojca, przyjdzie i wyjadą razem, choćby do Nordlandii.
Niestety, śliczna blondyneczka rozczarowała go. Całkiem szczerze wytłumaczyła, że z luksusu rezygnować nie zamierza, a poza tym związek z młodym dziennikarzem zdążył jej się znudzić.
Piotr nie popełnił samobójstwa co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, nazbyt kochał życie, a nadto zdążył przywyknąć do przegranych, rozstań i koszy. Nie miał szczęścia, i już.
Z wnętrza caffeterii niezbyt dokładnie widać ulicę, ludzie przesuwający się po trotuarach Placu Ratuszowego jawią się jako cienie z innego wymiaru, chyba że ich twarze znajdują się bardzo blisko szyby. Tak zdarzyło się i tego sennego popołudnia. W pewnym momencie Piotr zauważył, że spoza okna wpatrują się w niego ogromne, piękne oczy osadzone w równie niezwykłej twarzy o boskich rysach i grubych, ciemnych brwiach. Nie zdążył zareagować, twarz odsunęła się i kobieta zniknęła.
– Co ty wyprawiasz, a rachunek?! – krzyknął za nim Arystyd Tenn, ale dziennikarz znalazł się już na zewnątrz.
Reprezentacyjny plac stolicy świecił pustkami. Jakiś staruszek karmił pawiki (wielobarwne gołębie amirandzkie), trzy przekupki kłóciły się zajadle koło katedry. Ani śladu nieznajomej. Piotr ocenił odległości od czterech najbliższych ulic. Jeśli piękna nie skręciła w żadną z bram, pozostawała jedynie Solna, stara, krzywa ulica opadająca stromo ku Srebrnej Bramie. Skoczył tedy ku Solnej i ledwo wypadł zza węgła, dojrzał w perspektywie znikającą sukienkę koloru amirandzkiego nieba. Pomknął chyżo jak myśliwski ogar. Na placu Przywala zwykle stały dorożki. Tym razem czekała tylko jedna i w nią wsiadła piękna nieznajoma. Fiakier szarpnął lejcami i dwa gniadosze puściły się przez bramę ku świeżo wytyczonej promenadzie im. XXII Dynastii. Dziennikarz już zamierzał pobiec za nimi, w najgorszym razie podwiesić się z tyłu powozu, jak to czynił częstokroć będąc chłopcem, gdy zauważył elegancki angielski kocz zaparkowany w bocznej uliczce, bez woźnicy. Oparty o niego stał typowy turysta rurytański w kraciastym trenczu i takiejż czapce na głowie. Był rumiany, uśmiechnięty, słowem – ze wszech miar wzbudzał zaufanie.
– Czy mogę panu w czymś pomóc, młody człowieku? – zapytał, uprzejmie skłaniając głowę.
– Chciałbym… znaczy – przemógł normalną nieśmiałość Piotr – prędko za tym powozem.
– Z prawdziwą przyjemnością.
Ruszyli z kopyta.
– Piękna kobieta – zauważył Rurytańczyk – znają pan dobrze?
– W ogóle – wyznał otwarcie Piotr. – Ale chciałbym poznać.
– To zrozumiałe, też byłem młody, szalony…
Przelecieli Aleję, wokół której wznoszono coraz nowe wille przemysłowców, minęli pętlę konnego tramwaju. Krajobraz uległ zmianie, równa zabudowa ustąpiła miejsca drobnym, luźno stojącym domkom przeplatanym ogródkami, sadami, a czasem kępą lasu.
– Nie widzę powozu! – gorączkował się młodzieniec.
– Nie szkodzi, ja go widzę doskonale, skręcił za karczmą, w Lasek Zbójecki.
– To i my skręcajmy.
Prawdę powiedziawszy, dziennikarz nie wyznał wszystkiego, nieznajomą spotkał bowiem parokrotnie.
Pierwszy raz zdarzyło się w operze. Grano Luizję, pierwszą z trzech kompozycji Trylogii limeriańskiej Arnolda Titteza, zwanego niekiedy przez krytykę amirandzkim Wagnerem. Piotr był z Ketty i jej kuzynką, śledził solową arię Wielkiej Alicetty, kiedy usłyszał obok głos narzeczonej.
– A to kto? Cóż za zły gust.
Odwrócił głowę – panna Urtenveld lornetowała przeciwległą lożę, z której ku scenie wychylała się jakaś młoda kobieta. Nawet z tej odległości wydawała się piękna. Kiedy po paru minutach otrzymał lornetkę, upewnił się jeszcze bardziej. Dziewczyna była ubrana rzeczywiście nieco staroświecko. Dekolty i koronki zniknęły z żurnali mód dobre trzy lata temu, ale pal sześć stroje…
– To loża barona Hochfeldssona – mruczała na wpół do siebie, na wpół do swej kuzynki Ketty – ale przecież Hochfeldssonowie od miesiąca są za granicą, czyżby lożę wynajęto pod ich nieobecność?
– W każdym razie, to nie jest nikt z towarzystwa, moja droga – odezwała się kuzynka.
– Jeśli was aż tak interesuje ta kobieta, mogę się dowiedzieć, kto zacz – zaofiarował się Piotr.
Jakoż otworzyły się drzwi na przerwę. Dziennikarz przeprosił panie i podążył na drugą stronę widowni. Miał nadzieję zetknąć się z nieznajomą na schodach, ale jej nie spotkał. Podszedł więc ku wejściu do loży. Zapukał. Bez odzewu. Pchnął drzwi. Zamknięte.
– Szuka pan kogoś? – zainteresował się bileter; znał dobrze Piotra i był mu życzliwy.
– Chciałbym zamienić parę słów z tą panią.
– Jaką panią? – Bileter nastroszył siwe wąsy.
– Z loży numer trzy.
– Loża jest zamknięta, państwo baronostwo wyjechali…
– To wiem, ale przed chwilą widziałem tam młodą kobietę.
– Wykluczone – tym razem głos biletera zabrzmiał nieprzyjemnie. – Loża jest zamknięta, a klucz mam ja. Ale skoro pan tak nalega… – Otworzył drzwi i podniósł purpurową zasłonę. Wewnątrz nie było nikogo. – No i proszę.
Piotr rozglądał się, szukał śladu, zapachu, nie znalazł niczego.
– Ot co. Musiały się panu pomylić loże.
Dziennikarz cofał się zrezygnowany. Naraz drgnął.
– Kurz! – zawołał triumfalnie. – Tu nie ma kurzu, jeśli więc loża jest zamknięta od miesiąca…
– Odkurzamy codziennie całe wnętrze, proszę pana – powiedział bileter.
– Musiała wyjść – rzekł Piotr wróciwszy do Ketty – a ty się czegoś dowiedziałaś?
– Nic. Nikt nie zwrócił na nią uwagi.
Dziennikarz został jeszcze chwilę po spektaklu; pytał kasjerów, boyów od lodów i napitków, portierów, również tych od wejścia dla artystów. Nikt nie zwrócił uwagi na Damę w Błękicie. A tuż przeć przerwą wychodziła z teatru tylko jakaś kaszląca staruszka. Nikt więcej Dał więc za wygraną, zapomniał o nieznajomej. Dopiero z początkiem czerwca, biesiadując nad brzegiem Kamienicy z grupą awangardowych malarzy, dostrzegł błękitną zjawę na pokładzie wycieczkowego parowca. Stała samotnie na rufie oparta o reling, a wiatr rozwiewał jej długie, ciemne włosy, kontrastujące ze śnieżną karnacją.
– Patrzcie, bogini – zwrócił na nią uwagę pointylista Rubetti. – Prawdziwa Diana.
– Typ kaukaski! – dorzucił fachowo mistrz kolorytu Santos.
Piotr nie powiedział nic. Pożyczył sobie rower Rubettiego i płosząc wróble i bony z dziećmi przejechał cały park, aby na przystani czekać przybicia parostatku. Ale nieznajomej na nim nie było. Powtórzyła się sytuacja z opery. Nikt nie zwrócił uwagi na piękną kobietę. Pokład rufowy był tego dnia zamknięty dla pasażerów.
– A może szanowny pan widział ducha? – zarechotał wilk rzeczny.
Piotr nie wierzył w duchy. Zwłaszcza gdy tydzień potem ujrzał obraz Rubettiego. Kolorowe punkciki układały się na nim w krajobraz nadrzeczny, parostatek i skrawek błękitu na rufie. Piotr chciał mieć ten obraz na własność, ale Rubetti zasłaniał się brakiem zgody marchanda. ten zaś proponował dużą cenę. Dziennikarz sprzedał książki i parę artykułów, zadłużył się, ale gdy zjawił się z żądaną sumą – handlarz obrazów rozłożył ręce.
– Mieliśmy dziś w nocy włamanie, obraz został skradziony. To dziwna kradzież, nie zginęło nic poza Damą z pokładu.
Powóz zatrzymał się, alejka kończyła się ślepo w środku Lasku. Piotr spojrzał na Rurytańczyka, ten uśmiechał się.
– Pan mnie oszukał! – krzyknął dziennikarz. – Zgubiliśmy ją!
– Spoko… spokojnie – powiedział cudzoziemiec, a potem z siłą o jaką trudno było go posądzić, wyciągnął młodzieńca z powozu i cisnął na trawę. – Gadaj, co wiesz? – warknął.
Nie przypominał teraz dżentelmena.
– Ależ, proszę pana, ja nie wiedziałem, że jest pan tak zaangażowany…
Cios w żołądek zmusił go do zamilknięcia. Potem Piotr został potrząśnięty jak worek.
– Odpowiadaj na pytania! Jak długo ją śledzisz? Ile ci płacą? – W dłoni Rurytańczyka zakwitła klinga sprężynowego noża.
– To pomyłka. Ja jej nie śledzę, nazywam się Piotr Erdon, jestem
dziennikarzem „Amiranda Kurier". Bardzo mi się podobała. Po prostu byłem ciekawy…
Oczy napastnika jakby złagodniały.
– Masz jakąś broń?
– Ja, broń?… Żadnej!
Rurytańczyk zrewidował go pospiesznie, potem schował nóż.
– Może i mówisz prawdę. Ale skoro nie zostałeś wynajęty, po co chcesz ją dogonić?
– Bo mi się podoba. To najpiękniejsza młoda kobieta, jaką znam.
Mężczyzna w trenczu sapnął.
– Młoda kobieta. Rzeczywiście, przyjacielu, teraz ci wierzę, ktoś
pracujący dla naszych wrogów wiedziałby więcej.
– Co więcej?
– Na przykład to, że Hawa ma ponad pięć tysięcy lat…
Było parno. Grzmoty kotłowały się nad górami. Nad ziemią wisiała wilgoć i ogromna, skomasowana w atramentowych chmurach energia. Pot zalewał oczy rosłemu mężczyźnie zajętemu układaniem poszycia. Zewsząd dolatywał stuk młotów wbijających drewniane ćwieki w cedrowe bale. Kobiety również nie próżnowały, znosiły paki z żywnością, karmą dla zwierząt…
– Hawa, przynieś wody! – zakomenderował ojciec. Dziewczyna klęczała nad źródłem i rozczesywała swe wspaniałe włosy. W zwierciadlanej toni odbijała się twarz piękna i szlachetna, rozchylone karminowe usta odkrywały olśniewająco białe, równe zęby.
– Przynieś mi wody, Hawa! – powtórzył ojciec. – Nie bądź wydrą jak twoja prababka, przez którą tak wszyscy cierpimy.
Podniosła się niechętnie.
– Jest bardzo gorąco, tatusiu – stwierdziła – chce mi się spać.
– A myślisz, że mnie się nie chce – wybuchnął. – Ale nie ma czasu, Dzień Trwogi nadchodzi. Za parę dni to wszystko aż po horyzont pokryje woda. Jeśli nie zdążymy, nie ocaleje nikt…
– Bzdura! – Dziewczyna wygina usta w podkówkę. – Zamiast budować taki ogromny statek, wystarczy dobrze nauczyć się pływać, tak jak ja umiem!
Przez moment mogło się wydawać, że starca powali apopleksja, żyły mu nabrzmiały, krew nabiegła do twarzy.
– O Panie, słyszysz! – krzyknął. – O, Panie mój! Czyż nie ma kary dla tej małej, leniwej grzesznicy? A zatem, jeśli chcesz, córko, pływać, pływaj, lecz naprawdę powiadam ci, że nie zaznasz spoczynku, aż nie nadejdzie drugi potop. To ci mówię ja, twój ojciec Noe!
Na ratuszowej wieży zegar wybił kwadrans po jedenastej. Hawa wyszła z olbrzymiej emaliowanej wanny i otuliła się ręcznikiem. Jej długie, ciemne włosy rozpuszczone swobodnie sięgały prawie do połowy ud. Uniosła grzebień i zauważyła, że jej ręka drży.
– Nie powinnam tego robić – pomyślała.
Spojrzała na przyniesiony parę godzin temu kosz róż. Olśniewająco purpurowych…
– Piotr Erdon? Dziennikarz. A więc to ten… Ciekawe, w jaki sposób mnie znalazł? – westchnęła, a potem poczuła, że pragnie tego młodego chłopaka, jego młodości, gorliwości, zapewne i niezręczności…
Wiedziała, że mogą z tego wyniknąć kłopoty, zawsze wynikały, ale z drugiej strony, ile już lat nie miała mężczyzny? Dwadzieścia, trzydzieści? W ciągu wieków nauczyła się wielu rzeczy: podobania się i bycia niezauważalną, sztuki ataku i uników. Nie potrafiła jedynie nauczyć się doskonałej obojętności…
Dane majora Williamsona na temat Hawy, córki Noego, były więcej niż niekompletne. Ten znakomity oficer, wysoko ceniony w sztabie Ententy, otrzymał wprawdzie dossier i polecenie wytropienia Wiecznej Tułaczki, ale teczkę wypełniały głównie domniemania i luźne meldunki. Trzy miesiące po przejściu w alternatywność szukał Hawy, której ostatnie ślady pochodziły sprzed ćwierć wieku i dotyczyły pewnego skandalu w Rurytanii. Na koniec – więcej dzięki szczęściu niż metodzie – namierzył ją w Amirandzie i przez następne miesiące, nadzorując dyskretnie, zastanawiał się nad sposobem zrealizowania misternego planu.
O ile jednak dane brytyjskiego wywiadu można nazwać fragmentarycznymi, wiedza społeczna na temat Hawy była żadna. Pozostawała absolutnie w cieniu słynnego Ahaswerusa, który był przecież o połowę od niej młodszy. Może dlatego, że była kobietą, a może z powodu nieprzyznawania się do żydowskiego pochodzenia. Hawa, której młodość upłynęła na stokach Araratu, osobiście uważała się za Ormiankę, ale czy w jej wypadku można w ogóle mówić o jakiejś narodowości?
Kiedy wezbrały wody, jej pływackie umiejętności rychło okazały się niewystarczające, na zaimprowizowanej tratewce goniła Arkę, wreszcie ojciec dał się ubłagać i wciągnął ją na pokład. Natomiast o anulowaniu klątwy nie mogło być mowy. Rozeszli się po świecie i pomarli Cham, Sem i Jafet, zmarł trzysta pięćdziesiąt lat po potopie sam Noe, ona zaś wciąż była młoda i piękna. Początkowo trzymała się rodziny, ale już w pokoleniu wnuków przegnano ją ostatecznie. Zwłaszcza kobiety nie mogły jej darować wiecznej urody.
Rozpoczęła się wędrówka. Przez długie lata pod różnymi nazwiskami przemierzała świat, nigdzie nie zatrzymując się na dłużej. Była, gdy w Mezopotamii poczęto wznosić wieżę Babel, asystowała narodzinom piramid, zajrzała do Rzymu, kiedy ten był jeszcze prostokątem pola.
Dzięki urodzie i doświadczeniu wspartym magnetyczną siłą posiadała osobliwą władzę nad mężczyznami. Potrafiła obłaskawić hetyc-kiego barbarzyńcę, gdy ten dysząc żądzą mordu wkroczył do Meggido, i pod pseudonimem Bryzeidy rozpalić gniew między Achillesem a Aga-memnonem podczas wojny trojańskiej. Bywała branką i najkosztowniejszym prezentem, żoną i nałożnicą. Ale tylko wtedy, gdy sama tego chciała. Ubocznym efektem klątwy była zapewne niemożność macierzyństwa, choć to w przypadku konieczności stałej dobrej dyspozycji fizycznej, przy częstych zmianach miejsca pobytu i ucieczkach, bywało dosyć przydatne. Co pewien czas ją przecież rozszyfrowywano.
Ostatnim ze starożytnych, który się na niej poznał, był cesarz Klaudiusz, który otrzymał ją w prezencie od Heroda Agryppy. Na cesarskim dworze przebywała w chłopięcym przebraniu (do chwili, kiedy rozpoznana przez Agryppinę musiała zmykać, gdzie pieprz rośnie), całe noce spędzając na dyskusjach z kalekim imperatorem.
– Ach, żebyś ty jesz… jeszcze by… była mężczyzną – marudził cesarz.
– Po co?
– Opowiedziałabyś mi historię świa… świata. Mój ta… tato Jowiszu! Mieć szansę na relacje z pierwszej ręki to prawie cud.
Hawa starała się jak mogła. Ale w jej relacji była to historia typowo babska, bez chronologii, gradacji faktów, za to z ogromną furą nieistotnych drobiazgów i plotek. Klaudiusz załamywał ręce, gdy Hawa pytana o mechanizmy dziejowe opisywała skandale sypialniane. O budowie piramid nie miała najmniejszego pojęcia, za to sypała anegdotkami z dworu Cheopsa.
– A mmmo… może przypominasz sobie, dzie… dziecinko, Im… Imhotepa?
– Kogo?
– Ar… architekta… twó… twórcę osiągnięć Starego Państwa. Może wiesz, sskąd przybywał? Z At… Atlantydy, z Indii?
– A, ten pedał? Stary nudziarz. Nigdy się nim nie interesowałam.
Słowem, jako źródło historyczne przypominała foliał, który ktoś uprał w pralce i przekręcił przez wyżymaczkę. A potem znów uciekała, uciekała, wreszcie któryś z kochanków zdradził jej przejście do świata alternatywnego i tam zniknęła, zacierając ślad.
W Z-2 postanowiła zachowywać się rozważniej.
Zrezygnowała ze statusu konkubin królewskich, unikała skandali, potrafiła prawie zawsze znaleźć jakiegoś niepozornego opiekuna-starca lub korzystnie wyjść za mąż na pięć, dziesięć lat (a potem zniknąć, nim jej „trwała uroda" mogła się stać powodem ludzkiej ciekawości i zawiści).
Nie umiała i nie chciała wyzbyć się jednak kobiecej kokieterii, a to wymagało, żeby co jakiś czas zabłysnąć całą swą urodą, olśnić kogoś, zmusić do szaleńczej miłości. A potem, gdy biedny głupiec dostawał poplątania zmysłów, popełniał samobójstwo czy desperacko tchórzył, tupiąc nóżkami jak mała dziewczynka, zaśmiewała się do łez…
Piotr znakomicie nadawał się na krótką miłostkę. Lubiła takich lekko ciapowatych, życiowych niedorajdów. Zakochiwali się gwałtownie, dawali sobą kierować, a miłość odbierała im zazwyczaj resztki rozsądku.
Trzy puknięcia w drzwi. Eleganckie, nienatarczywe, ale znaczące.
– Proszę, niech pan wejdzie – powiedziała kończąc się ubierać Hawa.
Spotkania trwały zawsze trzydzieści minut. Piotr zresztą był człowiekiem zbyt dobrze wychowanym, aby nalegać na dłużej. Akcja kolejnych odsłon rozwijała się powoli, rzekłbym, nawet bardzo powoli.
Pierwszego wieczoru dziennikarz dostąpił ledwie ucałowania dłoni pięknej Ormianki (występującej zresztą pod zeuropeizowanym imieniem Ewa), drugiego wieczoru na pożegnanie obdarzyła go soczystym, głębokim, wilgotnym jak owoc dojrzałej brzoskwini pocałunkiem, gdy zaś nadeszła trzecia wizyta… Ale po kolei. Po każdej z dwóch pierwszych wizyt, które zakończyły się na krótko przed północą, Erdon biegł do hotelu „Złoty Indor" i – jak ustalili to w dżentelmeńskiej umowie – składał raport majorowi Williamsonowi.
Między obu panami stanął bowiem ciekawy pakt. Pracownik tajnej służby zdradził Piotrowi miejsce pobytu Hawy, ten zaś miał informować o rozwoju flirtu. Upokarzające, ale jeśli nie istniała inna metoda…
– I pamiętaj, młody człowieku, zimna krew, nieustannie zimna krew – instruował major. – Domyślam się, że dziewczyna idzie do głowy jak młode wino, ale pamiętaj, że ta nalewka ma blisko sześć tysięcy lat.
– Nie wierzę panu, to autentycznie młoda kobieta, wdowa, zwierzyła mi się, że jest bardzo samotna, odkąd trzy lata temu jej młody mąż poległ w pojedynku. Pan mi opowiada legendę, a Ewa ma najwyżej dwadzieścia osiem, no, trzydzieści lat.
– Mówią, błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli, ale najwyraźniej pan się do nich nie zalicza - westchnął Williamson – proszę jednak posłuchać mej rady…
Ewa (Hawa?) oczekiwała tym razem w peniuarze, biały szlafroczek odsłaniał więcej, niż zasłaniał, a rozpuszczone włosy okalały ją iście monarszym płaszczem. Jeśli dotąd wyglądała przepięknie, tego wieczora wrażenie było oszałamiające. Piotr ucałował alabastrową rękę i przypadł do kolan. Całując uczuł drżenie przebiegające przez jej skórę.
– Jest moja! – pomyślał.
Weszła pokojówka wnosząc herbatę. Erdon spłonął rumieńcem i poderwał się z kolan. Ewa uśmiechnęła się z pobłażaniem. Pokojówka pokręciła się chwilę, po czym znikła. Piotr znów podskoczył ku ukochanej z rączością charta. Podała mu usta, jej oczy rozszerzyły się,
upodabniając do dwóch księżyców. Dziennikarz czuł, że traci resztki
panowania nad sobą, jego dłoń przesunęła się po szyi, ramionach i wyłuskała pierś jędrną, z zawadiacko sterczącą sutką. Pod peniuarem Ormianka była absolutnie naga. Wygrywając na piersiach kobiety melodię triumfującej miłości, Piotr nie zapomniał o akompaniamencie. Druga, wyćwiczona w tej materii ręka, opuściła się ku brzuchowi, płaskiemu i twardemu jak skóra na murzyńskim bębnie, ku udom delikatnym i drżącym, które otworzyły się nagle jak śluza na kanale im. Romana III. I już, już staccato utworu zamienić się miało w furioso, gdy zabrzmiało jak krakanie białego kruka: puk, puk, puk do drzwi.
– Nie potrzebujemy nikogo! – syknął.
– Zamówiłam dla nas szampana z najlepszych winnic Montanii – Ewa odsunęła się lekko i przepraszająco uśmiechnęła.
Kelner uwinął się gładko, nalał jak trzeba, po czym umieścił butelkę w wiaderku z lodem i oddalił się, puściwszy Piotrowi wymowne oko, pełne szczerej męskiej solidarności.
Ormianka wstała.
– Napijmy się – powiedziała unosząc kieliszek.
Dziennikarz wychylił trunek duszkiem i opadłszy kolanami na dywan z fok nordlandzkich, zanurkował w zarośla peniuaru…
– Ty wariacie, ty narwańcu! – śmiała się kobieta; głos miała wysoki, dźwięczny, bez cienia cudzoziemskiego akcentu.
– Telefon! A niech to szlag!
To do ciebie, Piotrze. – Mówiłeś komuś, że tu będziesz…?
– Tylko koledze z pracy – bąknął zawstydzony – ale nie wspomniałem u kogo będę, naturalnie…
– To chyba właśnie ten kolega – oddała mu słuchawkę.
– No i jak tam, pamięta pan, co radziłem? – Głos majora, choć z założenia miły, brzmiał teraz dla Piotra jak lubieżne mlaskanie.
– Odczep się pan ode mnie! – wrzasnął.
Potem wyszarpnął kabel ze ściany, zamknął drzwi na zasuwkę i oszalały z namiętności skoczył ku Ewie. Ta wywinęła się zwinnie, pozostawiając w jego ręku szlafrok, padła na łoże pokryte purpurową kołdrą. Leżała teraz prowokacyjnie wygięta jak sam grzech. Piotr osunął się obok niej. Znów zwód!… Ale już, już była w jego rękach tak blisko, tak nieprawdopodobnie…
– Przepraszam – jęknął nagle Erdon.
Ewa zauważyła, że raptownie pobladł, cofnął się i usiadł na skraju łoża.
– Młody kelner – przemknęło jej. – Nim doniesie, rozleje. – Nie powiedziała nic, tylko z czułością przytuliła jego głowę do piersi.
Następne dziesięć minut było więcej niż głupie, mimo że Hawa wykazała moc cierpliwości i doświadczenia. Otuliła się peniuarem. powtórnie nalała szampana, zapytała o pracę w „Amiranda Kurier". Palący wstyd zaczął z wolna ustępować.
Na ratuszowym zegarze wybiła północ. Ormianka nagle zmieniła ton.
– Musisz już iść, jest bardzo późno…
– Chciałbym zostać – powiedział płaczliwie, chyba miał zresztą łzy w oczach.
– Będę czekała cię jutro, o tej samej porze – rzekła i pocałowała go, a był w tym pocałunku ogień wulkanu Regencka Sopka i głębia Rowu Meranijskiego – będę czekała – powtórzyła.
Sam nie wiedział, jak znalazł się na korytarzu, półprzytomny, spocony, wściekły. Miał ochotę rozbić głowę o którąś z marmurowych kariatyd podpierających sklepienie. I wtedy przypomniała mu się rada Williamsona. Skręcił w poprzeczny korytarz i otworzył balkonowe okno. Wyjrzał na ulicę, nie przechadzał się po niej nawet pies z kulawą nogą… Z balkonu prowadził szeroki gzyms. Erdon nie uprawiał nigdy alpinizmu, ale zrobienie paru kroków z możliwością chwycenia się po drodze rynny i piorunochronu nie należało do trudnych ewolucji. W kotarze zasłaniającej okno apartamentu Ewy znalazła się wystarczająca szpara. Kiedy dotarł do punktu obserwacyjnego, kobieta znajdowała się w środku pokoju, tańczyła. Naraz chętka straszna zdjęła Piotra. A wypchnąć tak kolanem okno do środka, skoczyć, przytulić!
Tańcząca zakasłała. Dziennikarz uniósł głowę. Nie podobał mu się ten kaszel. Zatrzymała się w pół kroku, wtuliła głowę w dłonie. Znów rozległ się ni to kaszel, ni to szloch. Chrapliwy, nieprzyjemny, starczy. Zmiany zachodziły szybko, coraz szybciej. Plecy nagiej damy zgarbiły się nagle, skóra straciła połysk, sflaczała, włosy jakby pod wpływem odczynnika chemicznego raptownie straciły barwę, nogi ugięły się, jakby całe ciało przycisnął pneumatyczny zgniatacz…
Zawodząc, Hawa odwróciła się do lustra i Piotr zobaczył jej profil. Nos zagięty jak dziób drapieżnego ptaka, bezzębne wargi…
Erdon puścił parapet, nogi straciły oparcie na gzymsie, runął w dół…
– Teraz już chyba wierzysz. – Major Williamson opiekuńczym gestem mamki wlewał do ust młodego dziennikarza aromatyczny rum z Wysp Subordynacji. – Dziękuj Najwyższemu, że wszystko przewidziałem, ustawiłem nawet ten wóz z sianem pod oknami Hawy, abyś spadając nie skręcił karku…
– Dzię… dziękuję – bełkotał Piotr. Zęby mu jeszcze szczękały na myśl, że do transformacji Ormianki mogło dojść w trakcie miłosnego zespolenia.
– Poznałeś jeszcze jedną tajemnicę tej damy. Jest nieśmiertelna, to prawda, ale jednak troszeczkę się starzeje. Za Klaudiusza wyglądała zapewne jak całkiem nieźle zachowana sześćdziesiątka, ale dziś to już ruina…
– Ale przecież widziałem! Chwilę wcześniej!
– Widziałeś, co ona chciała, żebyś zobaczył. Siła woli, koncentracji i na krótki czas Hawa potrafi wyglądać jak za czasów Abrahama. Ale nie na długo. Do pół godziny. Postępuje niczym grubas wciągający brzuch u wód. Wiecznie się tego robić nie da… Ale jutro wieczorem, zaręczam, znów będzie brzoskwiniowa, ponętna, zobaczysz…
– Ja, zobaczę?! – Erdon poderwał się, aż zaszeleściło siano, a człapiący koń obrócił łeb. – Ja już tam więcej nie pójdę! Nie potrafię patrzeć na nią bez wstrętu.
– Potrafisz, potrafisz… Zresztą każdy z nas gra o wielką stawkę.
– Pan ma jakieś machlojki polityczne, ale co mógłbym mieć z tego ja?
– Wyłączność na opis całej historii. Tantiemy z przedruków w świecie
alternatywnym. Sławę, powodzenie. Może nawet uznanie starego Urtenvelda i jego córki. Niech pan nie udaje, Piotrze, że panu na tym nie zależy.
Ewa nie poznawała kochanka. Oczywiście nazajutrz złożył jej kolejną wizytę, potem następną. Ale wcale nie palił się do miłości. Zachowywał dystans, był uprzejmy, dowcipny, ale gdy zaproponowała wspólną kąpiel, zauważył lakonicznie:
– Już się kąpałem!
„Co się mogło stać?" – zachodziła w głowę Wieczna Kobieta, która w całej swojej karierze nie spotkała się z podobnym przypadkiem. Bezsprzecznie Erdon impotentem nie był. Dlaczego więc ochłódł? Uraz z powodu nieudanego debiutu? Próbowała być na zmianę pozornie chłodna i nadskakująca, macierzyńska i przekomarzalska, najpierw uderzała go w twarz różą, a potem całowała mu ręce. Nic! Seks i ambicja tworzą szalony cocktail. Zwłaszcza u kobiety z gatunku piecio- i półtysięczników.
Usiłowała oszołomić Piotra alkoholem, ale trudno upić kogoś na umór, gdy ma się do dyspozycji zaledwie pół godziny. Grała w rozbieranego pokera, ale dziennikarz wygrywał, ją obnażył, a sam nie zdjął nawet kamizelki. Aż wreszcie zapytała wprost:
– Dlaczego nie chcesz się ze mną kochać?
– Uczyniłem pewien ślub, dżentelmeńską umowę z samym sobą, że
nie pokocham kobiety, dopóki nie wykonam odpowiedzialnego zadania.
– Jakie to zadanie?
– Tajne. Delikatna misja w świecie alternatywnym do naszego, w Europie.
– No, to wykonaj je szybko i wracaj.
– Wykonam, ale nie wrócę. Zginę! To nie jest misja, z której można wrócić żywym.
Ewa załamała ręce.
– Ależ to beznadziejne – powiedziała – obie możliwości są niekorzystne dla naszej miłości!!!
Piotr zwiesił głowę.
– Stąd mój smutek – westchnął. – Muszę wyruszyć w ciągu paru dni. W Europie trwa wojna i przeprawa przez dziury międzynarodowe nie należy do rzeczy łatwych. – Tu spojrzał na zegar, za trzy północ. – Żegnaj, ukochana, jutro przyjdę pożegnać się ostatecznie. – Ucałowawszy jej spragnione jak kania dżdżu wargi, wyszedł sprężystym krokiem człowieka gotowego na wszystko.
Ostatniego wieczora Ormianka wyglądała jeszcze młodziej. Przeszła sama siebie. Uwiodłaby chyba nawet miłośnika nastolatek. Rozpierała ją energia
– Myślałam całą noc – powiedziała już na progu do dziennikarza – i mam rozwiązanie. Znam kogoś, kto nie boi się śmierci. Zresztą ma wyjątkowe szczęście. Niektórzy uważają nawet, że jest nieśmiertelny. On wykona to zadanie za ciebie…
– A mój honor?
– Twój honor został zaangażowany w doprowadzenie rzeczy do zwycięskiego końca, ale chyba masz możliwość wyboru metod?
– Musiałbym naradzić się z mym dowódcą…
Głuchy huk dział dolatywał zza lasu, przedzierając się przez ciężką oponę mgły. Williamson wręczył drepczącemu obok staruszkowi maskę gazową.
– Na wszelki wypadek – rzekł. – Pańska znajoma twierdziła wprawdzie, że pani… że pan jest nieśmiertelny, ale kto wie, czy nieśmiertelność ta dotyczy również iperytu. Proszę teraz słuchać uważnie. Przejdzie pani… pan tę łąkę ostrożnie, bo to jest pole minowe, potem trzeba będzie przeczołgać się przez zasieki, trochę nieprzyjemnie,
bo strzegą ich dwa karabiny maszynowe, w każdym razie przed ósmą
powinien pan znaleźć się na lewym skrzydle, gdzie znajduje się okopana kompania. Równo o ósmej wojska Ententy podejmą natarcie, powstanie zamieszanie, pańskie zadanie dotrzeć do tego człowieka. Tu są wszystkie dane i fotografia. Trzeba zlikwidować go. Tym sztyletem. Wybraliśmy tę broń, bo podobno ze sztyletem nieźle sobie radzicie…
– Bywało – uśmiechnęły się bezzębne wargi.
– Potem pozostaje się tylko wycofać. Spotkamy się na tym cmentarzu, przy którym przenikaliśmy wrota międzywymiarowe. Jasne? Proszę powtórzyć…
Tawerna mieściła się zaledwie pół mili od zamaskowanego przejścia z Rurytanii do Lotaryngii. Erdon pospiesznie kończył reportaż, który jutro chciał przesłać do wszystkich gazet. Williamson był tak podniecony, że nie mógł jeść.
– Wiedziałem, że chwyci, wiedziałem, że chwyci. Pańska wstrzemięźliwość była jedynym sposobem wykorzystania jej nieśmiertelności dla mojej misji. Masz pojęcie, młody przyjacielu, w tej chwili zmieniamy los świata.
– Pańskiego świata – poprawił Erdon i zabrał się za kolejne udko kurczaka.
– Czy tobie przypadkiem nie brakuje wyobraźni? Przecież wiadomo, że wszystko, co dzieje się u nas, prędzej czy później musi odbić się na waszych dziejach. I jeśli Hawie się uda, historia dwudziestego wieku potoczy się zupełnie inaczej. Jedna przypadkowa śmierć i po kłopotach…
– Wszystko to opisuję, jak pan mi mówi, ale czy przypadkiem się nie ośmieszę?
– Wykluczone. A potem, kiedy powiedzie się pierwszy etap, Ewa otrzyma nowe zadanie.
– Też zabójstwo?
– Tak, ale blisko jej ojczystego Araratu, w Gruzji!
– O ile teraz jej się uda?
– A dlaczego miałoby się nie udać? Dla kogoś, kto jest nieśmiertelny, kogo nie imają się kule, takie zadanie to po prostu kaszka z mlekiem. Moje dowództwo, akceptując mój plan, wiedziało, co robi.
Piotr pokręcił głową.
– Nie rozumiem, dlaczego uważacie, że śmierć jednego czy dwóch ludzi, i to z dołów społecznych, zmieni losy stulecia. Co innego, gdyby wyprawić Hawę na Hindenburga, Wilsona albo cara… Zresztą, i to niewiele by zmieniło. O losach wojen decydują sztaby, interesy państw, potencjał ludzki. Pan żyje iluzjami, majorze. I wreszcie, skąd ten wybór?
Major trochę się obraził, ale odpowiedział:
– Z analizy dziejów. Czy jesteś pewien, że uduszenie w dzieciństwie Robespierre'a, Cezara czy Atylli nie zmieniłoby biegu historii? W mojej rodzinie zajmowaliśmy się trochę okultyzmem, wróżbami i horoskopami, a kiedy znalazłem dziurę czasoprzestrzenną do Rurytanii, kiedy odbyłem staż u tamtejszych astrologów, pomyślałem, że mógłbym zrobić coś dla ludzkości, sprawić, że ta Wojna Światowa będzie ostatnia, bez numeru porządkowego. Jeśli Ormiance się nie uda, prognozy są ponure. Jeśli się uda, cóż, ryzyko niewielkie, a potencjalne korzyści olbrzymie.
– Ale dlaczego wybraliście akurat ten moment?
– Nasz obiekt posiada horoskop, a w nim dni fas i niefas… Dziś przypada pierwsze minimum, następne będzie za blisko trzydzieści lat.
– Zabobony!
– A w wieczną kobietę pan wierzy?
Żołnierze siedzieli w zroszonym okopie i pili kawę. Mgła podnosiła się powoli. W pewnym momencie jeden z posilających się trącił drugiego.
– Patrz, sztab się zbliża, chyba zrobią sobie koło nas punkt obserwacyjny.
Drugi nie odpowiedział.
– Co jest, Dodek, jak rany? – Kumpel trącił go w ramię i spojrzawszy za jego wzrokiem, umilkł.
Przed kurtyną mgły zamajaczyła kobieta w czerni, piękna jak madonna, która nieomal unosząc się nad ziemią, przeskakując z kępy na kępę, sunęła środkiem pola minowego prosto w ich kierunku. – Ale kobita, patrz, Dodek – emocjonował się feldfebel.
Hawa wróciła o wyznaczonym czasie. Za plecami pozostawiła piekło natarcia oraz pogoń, która utknęła na polu minowym. Żaden pocisk nawet jej nie musnął. Wiedziona przez Opatrzność, nie nastąpiła na żadną minę. Pokonała przesmyk, a po drugiej stronie rzuciła Williamsonowi zerwany naramiennik.
– Generalski… Co pani…? – wybełkotał major.
– A co, dobrze się spisałam?! – zawołała z dumą, nie kryjąc już swej płci ani wieku. Skąd mogła przypuszczać, że Piotr znajduje się za ledwie o parę kroków od niej. – Świetnie poszło. Ani zipnął. Mam nadzieję, że teraz Piotr Erdon zostanie zwolniony ze swojej przysięgi i będzie mój na zawsze… na dłużej! Załatwiłam przecież samego generała, a nie jakiegoś feldfebla czy gefreitra, o którym pan mówił. Jak on miał się nazywać? – podniosła i obróciła upuszczoną fotografię. – Adolf Hitler?