Na samym pograniczu Amirandy nordyckiej i łacińskiej, w miejscu, gdzie wzburzone wody Pieniawy przełamują się przez pasmo Diablich Skał, wznosi się klasztor Luizytów. Sam obiekt, perła architektury lekkopółśredniej, posiada długą i niezwykłą historię, przemilczaną zazwyczaj w szkolnych podręcznikach. Założony przez błogosławioną Luizę w niespokojnych latach schizm i herezji miał być pierwszym w świecie klasztorem koedukacyjnym. I tak została opracowana reguła zakonu. Z miejsca jednak narodziły się liczne trudności, związane z problemem dochowania ślubu czystości.
Czas jakiś, wzorując się na Orygenesie, próbowano rozwiązywać ten wymóg przez kastrację, później nagminnie importując ze słynnej z rzemiosł artystycznych Mesurii pasy cnoty, aby wreszcie poprzestać na przegrodzeniu całości zabudowań – od capelii poprzez reflektarz, lectorium, dormitorium, ad latrinam – wysokim murem uzupełnionym drutem kolczastym, a później również przewodami wysokiego napięcia. Potem odwiedził Klasztor święty Limeryk i dokonał cudu. Ściślej mówiąc, za pomocą „Małego Chemika" zbadał tutejsze wody, z których każda posiadała zdumiewające właściwości – od leczenia kołtuna po usuwanie żylaków. Szczególnie pożyteczny okazał się zdrój im. św. Dialektyki, ulubionej – choć nie przez wszystkich uznawanej -inspiratorki Limeryka. Woda tryskająca u podnóża skały, zwanej Rogiem Szatana, zawierała dużą ilość bromu, który wraz z innymi tajemniczymi domieszkami powodował u obojga płci dziwną niemoc i indyferentyzm seksualny. Kwaterka płynu – i problem występku zlikwidowany był w zarodku. Albowiem zamiast walczyć z grzechem, lepiej pozbyć się jego przyczyny.
Od tej pory nic nie zmąciło miejscowej harmonii, zwłaszcza że opat i przeorysza, aplikując braciom i siostrom napój wstrzemięźliwości, nie uznali za stosowne zburzyć muru, zachowali go na wszelki wypadek.
W czasach, których dotyczy nasz epizod, klasztor popadł już dawno w ruinę, wody Pieniawy podmyły południową flankę, zarosły nie uprawiane ogrody, a w wielkiej wieży zagnieździły się kruki i szczury. Światły Ryszard XVII dokonał był bowiem kasacji luizytów tak żeńskich, jak męskich, a w ruinach dożywała jedynie kresu wędrówki grupa staruszków tak wiekowych, że nawet bez zdroju Dialektyki -wstrzemięźliwych i obojętnych wobec pokus ciała. Pieniawę spiętrzono, zamieniając część malowniczego przełomu w zbiornik retencyjny, lwią partię Diablich Skał wysadzono i przeciągnięto linię kolejową…
Nazwali go bratem Skrybą. Wszyscy ci, którzy mogli znać jego imię chrzestne, a także zakonne dawno pomarli, on sam nie zamieszkiwał już w pozbawionym dachu dormitorium, jeno w maluchnym eremie na skraju zabudowań. Ze starą maszyną do pisania od świtu do zmroku z przerwami na zalecane przez regułę modlitwy oddawał się pilnemu przepisywaniu dawnych tekstów, ksiąg i wspomnień – odczuwał bowiem instynktowny wstręt do nowocześnie lansowanych technik xero lub mikrofilmowych.
Zbliżał się czas Komplety, a z nią pora wieczornego spoczynku. Skryba wyciągnął z maszyny ostatnią kartkę kroniki, opisującą słynną aferę masowych opętań przed pięciuset laty, kiedy z alkowy dobiegł go płacz, szloch wysoki, na wpół dziecinny. Dziecko? Od dziesięcioleci nie widywano w tej okolicy żadnych nieletnich. Mnich uchylił drzwi i zdębiał. W kącie jego służbowego posłania na złożonej w kostkę pościeli siedział mały, najwyżej metrowej wielkości diabeł i łkał żałośnie.
– Apage satanas! – zawołał luizyta.
Ale czart mocniej tylko wtulił głowę w ramiona, płacz jego stał się rozdzierający. Podstęp, nie podstęp?
– Precz, siło nieczysta! – powtórzył Skryba pamiętając, co przydarzyło się przed laty mniszce Eulalii, która w zimową noc przygarnęła małego, zziębniętego biesa i amputowawszy mu rogi oraz ogon czas jakiś przechowywała w przebraniu we własnej celi.
– Litości – zaskomlał czart, najwyraźniej nie mając ochoty opuścić posłania – wysłuchaj mnie, ojcze, i poradź, jestem w kompletnej rozpaczy.
– A cóż to, czyż nie wyrabiasz diabelskiej normy? – spytał mnich, na wszelki wypadek pozostając na progu.
– Wszystkiemu winne te wody – ciągnął kosmaty przybysz. – Napiłem się raz ze zdroju Sapientii i nie mam już spokoju. Doszło do tego, że zazdroszczę aniołom…
– Każdy im zazdrości – zgodził się Skryba.
– Ale ja im nie zazdroszczę przyjemnej służby, ja im zazdroszczę możliwości wyboru. Upadły anioł może zostać szatanem, a upadły diabeł? Przecież do nieba go nie wezmą?
– Skomplikowany problem – mruknął luizyta – radziłbym ci skontaktować się z profesorem Kołakowskim, autorem pracy Czy diabeł może być zbawiony?…
– Dajmy spokój profesorom i teoriom, chodzi mi o prywatne zdanie wielebnego ojca. Jest dla mnie szansa pracy u konkurencji…?
– Wątpię…
– Właśnie. W takim razie jestem bezrobotny – siąknął i wytarł nos w kosmate futro o lekko rudawym połysku.
– Nie rozumiem cię, sy… – tu Skryba ugryzł się w język, czując że termin „syn” wobec diabła nie jest adekwatny, a innego na podorędziu nie miał; przecie diabeł to nie zawód, lecz gatunek, eine rasę, jak nauczali Niemcy… ba, charakter!
Toż mnie nie wywalono, zwolniłem się poniekąd sam.
– Ale dlaczego?
– Zwątpiłem w istnienie Piekła. Ciekawe, prawda? Jestem diabłem niewierzącym. To znaczy, co do Nieba się nie wypowiadam, nie jestem w tej materii kompetentny, natomiast w Piekło nie wierzę. I już.
– Ha, nieszczęsny!
Tu czart przystąpił do dłuższej opowieści. Mimo niepoważnych kształtów, nie był młodzikiem, liczył sobie trzysta dwadzieścia siedem zim, a więc pamiętał jeszcze złote czasy stosów i sabatów. Cechowała go pracowitość i drobiazgowość, z pełnym zapałem kwalifikowanego funkcjonariusza wodził na manowce, ściągał z dróżek cnoty, nadymał pychą, podszeptywał chciwość, a spisane przezeń cyrografy, zawsze w trzech egzemplarzach z równym marginesem, mogłyby być ozdobą każdej biblioteki.
– I ty zwątpiłeś? – dziwił się mnich.
– Wątpliwości narastały we mnie stopniowo. Zaczęło się od konstatacji, że ani mój ojciec, ani dziad nigdy w piekle nie byli. Całe życie ciężko harowali, przeważnie na głębokiej prowincji, a to rozpijając społeczeństwo, a to do korupcji kaptując władzę czy też przesądy rasowe i społeczne do łbów wciskając. Wszystko to funkcjonowało nieźle, tyle
że ciekawość nie dała mi spać. I tak zacząłem rozpytywać tego i owego: „Byłeś w centrali?" I uwierzcie, ojcze, nikt z moich znajomych – ani Grzdyl, ani Chajcher, ani Dyrda, ani Bziukiewicz, ani nawet Kozdra czy Misiorny – nigdy nie dotarł na samą górę, czyli w naszym wypadku: dno. Nikt nie widział wielkich pieców pełnych surówki (czyli świeżych
potępionych), o siarce wyrażali się mętnie, podobnie jak o naszej wytrzymałości na wysokie temperatury. Ba, żadnego dowodu nie ma, że podłe postępowanie ludzi ma związek z naszymi podszeptami. Bywają grzesznicy, co na łożu śmierci potrafią żalem doskonałym zepsuć nam wieloletnią robotę. Poza tym nikt nie wie, dokąd naprawdę idą dusze, bo półmaterialny bies żadną miarą ducha jako bytu absolutnego dojrzeć nie może… Śpisz, ojcze?
– Nie, słucham.
– W końcu opadły mnie pokusy ciśnięcia tego wszystkiego w diabły, bo może, myślę, to tylko robota głupiego, niewarta świeczki.
– Raczej ogarka – poprawił Skryba – diabłu przystoi ogarek!
– Zacząłem poszukiwanie. Najpierw przypieram do muru mego starego i pytam, kto wydaje mu instrukcje dla mnie i komu przekazuje meldunki? Kręci, wypiera się, w końcu wskazuje na stryja. Ja do stryja, staruszek kluczy jak może, sianem (choć to produkt łatwo palny) się wykręca, wreszcie wskazuje na kuzyna, specjalistę od pokus nastolatków. Łańcuszek decyzyjny prowadzi od diabła do diabła. Kręci, pętli się, kompetencyjnie sprzęga. Osiemnastym z kolei rozmówcą jest Hych, chudy, ascetyczny diabeł. Dopadłem go, gdy wybierał się pomącić w środowisku spekulantów i aferzystów gospodarczych – twardo drogę mu zastąpiłem i walę:
– Hych, diabli synu, nie wykręcisz się. Ty masz kontakt z Piekłem!
Mój rozmówca ogonem zdjął z nosa okulary i popatrzył na mnie jak na głupiego.
– Ja z Piekłem? Kto ci takich bzdur nagadał, przecież ja tylko przekazuję dalej dyspozycje otrzymane od ciebie.
Coś w tym momencie we mnie zgrzytnęło, załamało się. Z całą jaskrawością uświadomiłem sobie, że Piekła nie ma, że stworzyliśmy je sami dla siebie. Jak oszalały pędzę przez uroczyska, ugory, oczerety i wołam:
– Bracia szatani, Piekła nie ma…!
Harmider się zrobił, zleciało się z pół setki mych współbraci. Wiec niemalże diabłów różnych, małych, średnich i większych, ale jednoznacznie ponurych. A co drugi do mnie:
– Stul pysk, mały, i lepiej odwołaj.
– Nie odwołam. Macie pojęcie, jesteście wolni. Zdemaskowałem bujdę…
– Zdemaskowałeś? – warknął stary Grzdyl. – O, niedowarzony idioto! Nawet jeśli miałbyś rację, czy wolno ci samowolnie przekreślać swój i nasz wieloletni dorobek? Jeśli nawet pryncypia były błędne, nasza droga i jej sukcesy stanowią wartość samą w sobie. Nie pozwolimy, żebyś nam rozchwiał światopogląd.
– Nie pozwolimy! – zawył tłum.
– Ale uczciwość…
– Jako diabeł jesteś z założenia przeciwieństwem uczciwości – zauważył mój stryj – ergo, jeśli kłamiesz, działasz dobrze, to znaczy źle. Gdyby, idąc tokiem twego rozumowania, nie było Piekła, należałoby je natychmiast wymyślić, bo tylko ono nadaje sens naszemu istnieniu.
Diabeł bez Piekła jest tylko parzystokopytnym ssakiem. Nasi przodkowie stworzyli wiarę w inferno zapewne w celu dowartościowania się. Stworzyli teorie o zgubnym wpływie na ludzi, którym zazdrościli harmonii kształtów i naziemnego trybu życia. Wymyślili piękną historię upadłych aniołów, którą bez trudu podważy każdy ornitolog. Wszak żadna inżynieria genowa nie zrobi z anioła szatana!
Chciałem uściskać stryja za szczerość, ten jednak odsunął mnie oschle.
– W imię tradycji i realizmu nie wolno nam odrywać się od swych korzeni, nawet jeśli te wiszą w powietrzu. Jeśli uznamy sami, że Piekła nie ma, następnym krokiem może być zaprzeczenie wiary w egzystencję nas samych.
– A istniejemy – rzuciłem dramatycznie – istniejemy?!
I nie uwierzysz, ojcze. Naraz cały ten tłum futrzasty poszarzał, zafalował i zmienił się w dymek, który po chwili rozwiał podmuch nocnego wiatru. Zniknęli. Ja zostałem. I już nie wiem, ojcze, co z tym począć. Jak to wszystko wytłumaczyć?
– Napij się ze zdroju im. Dialektyki – rzekł Skryba podsuwając kubek z napojem – to rozjaśnia umysł i powściąga emocje. Istnieje pewne wytłumaczenie opisanych fenomenów: twoi współbracia zniknęli, kiedy stwierdziłeś, że w nich nie wierzysz, a zatem wystarczy uwierzyć,
a pojawią się znowu.
– Ale ja już nie wierzę, nie mogę, choćbym chciał. Przejrzałem. Nie może stać gmach skonstruowany na założeniach, których fałsz się udowodni.
– Może, może – dobrodusznie mruczał Skryba. – Jeszcze łyczek dialektyczanki? O sile przyzwyczajenia słyszałeś, synu, a o inercji? System, nawet jeśli obiektywnie nie może istnieć, będzie istniał realnie, dopóki znajdzie się dość zainteresowanych jego istnieniem… I to dotyczy
nie tylko Piekła… A propos? A w siebie wierzysz? Co?
Czart zesztywniał. Kubek z napojem upuścił, w lustro począł się wpatrywać, dygotać, jakoś dziwnie maleć, zęby jęły mu szczękać, włosy wypadać, a potem pozostał już tylko lekki swąd siarkowodoru. Zniknął…
Na klasztornym kwarcowym zegarze dochodziła pora Jutrzni. Czas snu minął. Skryba podniósł porzucony kubek, wykonał pięć przysiadów i odgoniwszy kilka grzesznych myśli, które chciały przysiąść mu na mózgu, ruszył w stronę kaplicy.
Nazajutrz na dwonnicy stary Barnaba, dzwonnik, znalazł niewielkiego diabła. Wisiał od dobrych paru godzin na sznurze dawno nie używanego dzwonu. Niektórzy utrzymywali, że nie był to żaden diabeł, tylko wielki nietoperz. Na wszelki wypadek pochowano go prędko za murem, zanim nadjechała komisja przyrodników z Regentowa.
W jakiś czas później ekspedycja naukowców natrafiła w pieczarach pod Czarcimi Skałami na prawdziwą nekropolię ni to ludzkich, ni zwierzęcych szkieletów, charakteryzujących się wystającymi rogowatymi wypustkami na czaszce i nad wyraz rozwiniętymi kośćmi ogonowymi. Do dziś trwają spory, czy były to istoty rozumne, czy jakaś zdegenerowana jaskiniowa odnoga Naczelnych. Cóż, świat fauny i flory Amirandy kryje w sobie jeszcze niejedną niespodziankę.