Rozdział 1

22 listopada, 2998r. p.n.e., Imperium Sumeryjskie, Pałac Szachszanor


Artod i Artedian z obawą podążali za swym panem. Dziś był wyraźnie nie w sosie, a gdy Kreol był nie w sosie, niewolnicy starali się trzymać od niego jak najdalej. Pierwszy Mag lubił odstresowywać się, zrzucając niewolników z murów otaczających pałac, a potem podziwiał leżący w dole placek. Chociaż wcale nie był takim złym panem – poprzedni właściciel mocarnych bliźniaków urodzonych w dzikich zachodnich stepach (ich imiona oznaczały Starszy Syn i Jeszcze Jeden Starszy Syn) wolał swoich niewolników palić żywcem. I to niezależnie od humoru – po prostu lubił zapach płonącego ludzkiego ciała. Mówiono nawet, że jest ludożercą…

Ale i arcymag Kreol z upływem lat stawał się coraz gorszy. Siwowłosy staruszek w zeszłym tygodniu przekroczył dziewięćdziesiątkę, ale mimo to zachował tęgie mięśnie i pełnię władz umysłowych, za to z każdym dniem robił się coraz bardziej ponury. Coraz częściej zdarzały mu się napady wściekłości, po których trzeba było wymieniać część mebli, a czasami nawet remontować pałac. Zarządca Szachszanoru dosłownie całe dnie i noce spędzał na targu niewolników, uzupełniając zasoby ludzkie, które gospodarz niszczył w błyskawicznym tempie.

Bliźniacy jak dotąd mieli szczęście. Oficjalnie tych dwóch było gwardią osobistą Kreola, ale w ciągu sześciu lat na tym stanowisku ani razu nie mieli okazji PRZYDAĆ SIĘ. Nie znaczy to, że pan nie miał wrogów. O, nie! Wrogów akurat miał tylu, że starczyłoby dla dziesięciu ludzi. Nie zdarzało się, by między kolejnymi atakami, które musiał odpierać Pierwszy Mag, minęło więcej niż pięć czy sześć dni. Szczególnie starał się jego daleki krewny, Troy, w sztuce magicznej niewiele ustępujący swemu wujowi. Sam nigdy nie pojawiał się w pałacu – rozumiał, że na cudzym terytorium nie ma żadnych szans. Zresztą, z tego samego powodu Kreol do tej pory nie pojawił się u Troya, by wyjaśnić wszystko twarzą w twarz – w domu maga, gdzie wszystkie ściany są przesiąknięte ochronnymi czarami, bardzo trudno jest go zwyciężyć. Ale, oczywiście, także posyłał wrogowi chmary przekleństw i różnych potworów. W zeszłym roku, prawie zatryumfował nad Troyem ostatecznie, gdy nasłał na niego okropnego stwora, którego pełne trzy miesiące hodował w najgłębszej piwnicy. Tyle dobrego, że wtedy przez dłuższy czas nie było żadnych nieprzyjemnych niespodzianek.

Artod i Artedian nie byli obecni przy narodzinach tej nienawiści – wszystko zaczęło się prawie pół wieku temu, ale opowiedział im o tym Sze-Kemsza – najstarszy niewolnik w domu. Służył jeszcze ojcu gospodarza, a minęło już sześćdziesiąt lat od chwili jego śmierci. Twierdził, że przedtem Kreol i Troy nie przyjaźnili się, ale nie byli też wrogami. Nawet odwiedzali się nawzajem od czasu do czasu. I od jednej z takich wizyt wszystko się zaczęło.

Troy, w przeciwieństwie do Kreola, był rozpustnikiem, i podczas gdy wtedy jeszcze nie arcymag, a po prostu mistrz Kreol utrzymywał parę nałożnic, on miał ich kilkaset. Przy czym zmieniał je bardzo często – ogromna fantazja młodego nekromanty sprawiała, że jego kochanki ginęły w zastraszającym tempie.

Pewnego razu wpadł do Szachszanor podczas nieobecności gospodarza. Jak już wspomniano, nie byli wtedy jeszcze wrogami, dlatego Troya służba przyjęła jak gościa, robiąc wszystko, aby czuł się dobrze. Niestety, gdy mag zjadł suty obiad i dobrze go popił winem, wpadła mu w oko jedna z niewolnic.

Gdyby w domu był Kreol lub chociażby zarządca, udałoby się zapobiec nieszczęściu. Ale nikt inny nie odważył się powstrzymać maga, który zapragnął zabawić się z niewolnicą. Troy spędził z nią około pół godziny i wychodząc, wesoło oznajmił, że zniszczył nieco własność swego krewnego i towarzysza z Gildii, ale nie trzeba się martwić, on, Troy, zostawił w zamian zapłatę – całą garść złotych jechrów. Żaden z niewolników nie zaniepokoił się – było to powszednie zdarzenie, a zapłata trzykrotnie przewyższała wartość niewolnicy, nawet takiej ślicznotki, jak etiopska tancerka, którą Troy „nieco zniszczył”. I wszystko minęłoby bez echa, gdyby nie…

Gdyby nie była to ulubiona niewolnica Kreola. Gdyby nie to, że nosiła pod sercem dziecko przyszłego Pierwszego Maga. Gdyby nie to, że okrutny i wybuchowy mag bodajże jedyny raz w życiu kogoś pokochał…

Gdy Kreol wrócił do domu i zobaczył to, co jeszcze wczoraj było przepiękną kobietą, wpadł w taki szał, że zniszczył połowę własnych murów obronnych i zabił około trzydziestu niewolników. Napad jeszcze się nie skończył, a mag już leciał (dosłownie) do Hesziby – pałacu Troya, żeby tam kontynuować dzieło zniszczenia. W tym miejscu należy dodać, że w tym czasie Kreol BYŁ JUŻ jednym z najsilniejszych magów Sumeru, a Troy JESZCZE NIE.

Następnego dnia, gdy Troy wrócił do domu, tym razem on doznał szoku. Z jego pałacu (zresztą znacznie mniejszego, niż pałac Kreola) zostały tylko dymiące zgliszcza – Kreol dosłownie zdmuchnął kamienną budowlę jak puch ostu. Przy życiu nie został ani jeden niewolnik, ani jedna nałożnica – wszyscy zginęli od ognia i błyskawic rozwścieczonego maga. Jednakże, gdy Troy znalazł ciało swego dziesięcioletniego syna… Nieszczęsne dziecko zostało utopione w wannie z roztopionym złotem, a w usta Kreol wsunął mu maleńką, glinianą tabliczkę ze słowami „Mam nadzieję, że zapłata jest wystarczająca?”

Trzeba przyznać, że Kreol bardzo szybko zaczął żałować swojego postępku, a nawet złożył przebłagalną ofiarę na ołtarzu Isztar – do tego dnia mag nie zabił żadnego dziecka. A ten chłopiec nie był zwykłym dzieckiem, lecz członkiem jednego z najznamienitszych rodów Imperium – jego własnego. Młody Echta był przecież także krewnym Kreola i, w przeciwieństwie do swego ojca, niczym nie zawinił. Ale nic się już nie dało naprawić. O ile za zburzoną Heszibę i zabitych niewolników Kreol mógł zapłacić wykup (zabicie niewolnika w starożytnym Sumerze uważano za drobne przestępstwo, odpowiadające zniszczeniu cudzej własności), to śmierci syna Troy nie wybaczyłby mu za żadne skarby. Młodszy mag znienawidził krewniaka po kres swoich dni – a już co jak co, ale nienawidzić człowiek ten potrafił jak nikt inny! Od tego dnia Troy żył tylko myślą o zemście.

Oczywiście, nie rzucił się bezmyślnie do ataku – Troy nie był głupcem i rozumiał, że daleko mu do umiejętności Kreola. Zniknął z Sumeru na blisko trzydzieści lat. Nie wiadomo, gdzie go nosiło po świecie przez tyle czasu, ale wrócił już jako arcymag i bardzo szybko zajął poczesne miejsce na dworze imperatora. Mniej więcej na rok przed jego powrotem Kreol został Pierwszym Magiem i Troy natychmiast rozpoczął intrygi, starając się wygryźć byłego prawie-przyjaciela, a obecnie największego wroga z lukratywnego stanowiska.

Podczas spotkań w wieży Gildii Kreol i Troy kłaniali się sobie uprzejmie, kryjąc za fałszywymi uśmiechami zwierzęcą wściekłość. Jednakże po powrocie do domu natychmiast zaczynali intrygować. Szczególnie starał się Troy – w ciągu dwudziestu lat Kreol musiał wykończyć tylu najemnych zabójców, że starczyłoby ich na niewielką armię. Były wśród nich najrozmaitsze istoty – od zwykłych ludzi po potężne demony. Artod i Artedian szczególnie dobrze zapamiętali Zom-Hokob – wstrętnego stwora, podobnego do zniekształconego kalmara wielkości czterech słoni. Jak Troyowi udało się dogadać z tym potworem, nie wiadomo, ale w zeszłym roku wyszedł z Eufratu i lądem doszedł do samego Ur. Gigant walił w mur obronny prawie dwie doby, a w tym czasie Kreol wylewał na niego setki niszczących zaklęć. To, co w końcu zostało z potwora, można było zmieścić w pudełku.

Ale wszystko to były zwykłe, codzienne problemy – Kreol i bez Troya miał dość wrogów, przy czym nie wszyscy z nich byli ludźmi. Demon Eligor, na przykład, nabrał zwyczaju pojawiania się w pałacu bez zaproszenia raz lub dwa razy w miesiącu, żeby przypomnieć o jakiejś starej umowie. Za każdym razem po takiej wizycie Pierwszy Mag wściekał się i niszczył meble, a potem długo bił głową w ścianę, a jego twarz wyrażała bezsilną złość.

Dziś Kreol również miał gościa, ale tym razem miłego. Mag, ubrany w hartowaną tunikę i turkusowy płaszcz, z ogromną skórzaną torbą wiszącą jak zwykle na lewym ramieniu, spacerował po murach w towarzystwie czarującej jasnowłosej damy w śnieżnobiałej szacie. Jej głos brzmiał jak piękna muzyka, a śmiech – jak brzęczenie dzwoneczków. Widać było, że nie jest zwykłą śmiertelniczką – chociażby dlatego, że weszła nie przez bramę, a po prostu pojawiła się znikąd.

Dwójce tej stale towarzyszył „ogon” w postaci osobistego dżinna pana – Hubaksisa. Cała służba nie przestawała się dziwić, jak pan może znosić takie nadęte nic. Wobec Kreola był pokorny, ale wobec służby zachowywał się tak, jakby cały Szachszanor należał do niego. A przecież dżinn był takim samym niewolnikiem jak oni sami!

– Posłuchaj swego dżinna, mój przyjacielu – doradziła dama dźwięcznym głosem, czule uśmiechając się do mrocznego starca. – Jego pomysł to nasza jedyna nadzieja.

– Opuścić Sumer?! – zazgrzytał zębami mag. – Porzucić funkcję Pierwszego? Zostawić moją Gildię? Mój pałac? Wszystko, co mam? Najpiękniejsza, oszalałaś!

Ochroniarze, słysząc każde słowo, zaczęli z oburzeniem przewiercać wzrokiem plecy pana. Kreol był całkowicie pozbawiony taktu – nawet z imperatorem rozmawiał tak, jakby ten był jednym z jego niewolników. A co najdziwniejsze, Najjaśniejszy Lugalbanda znosił to! Młody monarcha, który zajął miejsce ojca nie dalej niż w zeszłym roku, odnosił się do Pierwszego Maga z niebywałą cierpliwością, uważając, że co prawda zgłupiał na starość, ale kiedyś wyświadczył tronowi Sumeru kilka przysług. O ile w drugiej sprawie miał rację, o tyle w pierwszej mylił się całkowicie…

– To ty oszalałeś. – Przepiękna dama cierpliwie pokiwała głową. – Jeśli nie posłuchasz mojej rady, już niedługo nie będziesz miał ani pałacu, ani Gildii. Czepiając się tych złudnych dóbr, ryzykujesz utratą najważniejszego! Jesteś już niemłody, mój przyjacielu, a umowa, którą tak niebacznie zawarłeś, dokładnie…

– Pamiętam! – zazgrzytał zębami Kreol. – O Potężny Toporze, bardzo dobrze pamiętam… Nie ma godziny, bym tego nie wspominał! Ale musi być jakieś inne wyjście!

– Nie ma – odparła kobieta bezlitośnie. – A co z naszą umową? A może się rozmyśliłeś?

– Rozmyśliłem?! Ja się rozmyśliłem?! – parsknął starzec. – Najpiękniejsza, nie zrezygnuję z tego planu, nawet jeśli zaproponują mi posadę ibn Shaggatha!

– No i…? – popatrzyła na niego z kpiną.

– No właśnie! Jak mam TO osiągnąć, jeśli usnę na sto ekcji*?! [*ekcja – sześćdziesiąt lat (przyp. autora)]

– A jak masz zamiar osiągnąć to teraz? – złośliwie uśmiechnęła się rozmówczyni maga.

Kreol z mrocznym wyrazem twarzy pogładził kędzierzawą brodę. Wyglądało na to, że nie robił jeszcze żadnych planów – w końcu najważniejsze jest zacząć, a reszta w rękach bogów.

– Uwierz mi, przyjacielu, że teraz nie mamy najmniejszej nawet szansy. Co możesz przeciwstawić obecnemu Lengowi? Armię imperatora? A czy młody Lugalbanda pozwoli wysłać swoich żołnierzy nie wiadomo gdzie, tylko w imię twojej ambicji? Gildię magów? Większość jej członków to albo młodzieniaszkowie, którzy jeszcze niewiele potrafią, albo zgrzybiali, zdziecinniali starcy. Nie ma wśród nich nikogo, kto choć częściowo by ci dorównywał, a ci nieliczni, którzy mogą stawić ci czoła… na przykład, ten Troy…

– Troy?! – Kreol wrzasnął tak, że przestraszeni ochroniarze odsunęli się. Zazwyczaj po takim krzyku następował wybuch niekontrolowanej magii. Jednak nieznajoma wcale się nie przestraszyła; bez względu na to, kim była, Kreol nie budził w niej strachu. – Lepiej niech mnie zjedzą Stwory z Lengu niż miałbym pracować z tym pomiotem robaka i hieny! Dzielić się z NIM?!

– Sam widzisz, mój przyjacielu? A z iloma innymi, silnymi magami z waszej Gildii zgodziłbyś się podzielić? Czy jest tam ktoś pożyteczny? Taki, na którym można polegać? Podasz chociaż jedno imię?

Kreol zmarszczył brwi, rozmyślał przez chwilę, a potem westchnął ze smutkiem.

– He-Kel i Szamszuddin nie żyją. Hiro rozstał się z tym światem, Mei’Knoni zaprzedała duszę Lengowi. Poza nimi nie ma w tej przeklętej Gildii nikogo, komu bym ufał…

– Jak w takim razie zamierzasz działać? Może dogadasz się z dżinnami? Wielki Chan ostrzy sobie na ciebie zęby od czasu, gdy porwałeś mu to nędzne nic, przez pomyłkę zwane dżinnem…

Usłyszawszy ostatnie zdanie, Hubaksis fuknął obrażony, ale nie ośmielił się zaprotestować. Co więcej – podfrunął wyżej, a potem całkiem zniknął w bezchmurnym niebie. Kreol niezbyt lubił, gdy dżinn podsłuchiwał jego rozmowy z tym akurat gościem.

– Myślałem o umowie z Hwitaczi… – ostrożnie zauważył Kreol.

– Tego tylko brakowało! To jakbyś zamienił hienę na lwa! Hwitaczi nic nie obchodzi nasz świat, ale jest teraz silny jak nigdy! Jeśli ich zaprosisz, najpierw zjedzą Leng, a nas – na deser! Jak myślisz, co dostaniemy ty i ja, gdy przez Leng przetoczy się Zielony Ogień?

– Przecież Marduk jakoś dał radę? – zmrużył oczy Kreol.

– Niestety, nie jesteś Mardukiem – uśmiechnęła się rozmówczyni ironicznie. – Marduk był Najwyższym, a ty jesteś tylko arcymagiem. Marduk miał pięćdziesiąt Emblematów, a ty masz tylko żałosnego dżinna. Marduk miał ogromną armię, a ty jedynie niewielki oddział straży i garstkę posłusznych ci demonów. Mardukiem opiekowali się wszyscy bogowie Dziewięciu Niebios, a tobie pomagam tylko ja.

Kreol poczuł się, jakby ktoś mu napluł w twarz. Bezsilnie zgrzytnął zębami, nie śmiejąc podnieść oczu na tę, którą nazywał Najpiękniejszą.

– Chcesz przez to powiedzieć… – wykrztusił z trudem -…że gdy minie sto ekcji, będę miał to wszystko? Ciekawe, skąd?

– Oczywiście, że nie – uśmiechnęła się dama. – Ale, po pierwsze, uwolnisz się od kontraktu z Lengiem. To pierwszy plus. Po drugie, tak długi sen zrobi dobrze twojemu ciału, umysłowi, a nawet duszy – szczerze mówiąc, teraz całkiem mi się nie podobasz.

– A to dlaczego?! – natychmiast wyszczerzył się Kreol.

– Za szybko się denerwujesz. Zbytnia wybuchowość jest szkodliwa – ostro wytknęła mu rozmówczyni. – A śmierć i zmartwychwstanie oczyszczają duszę – któż może to wiedzieć lepiej ode mnie? Ale całą tę zawieruchę rozpoczęłam przede wszystkim dlatego, że Leng jest teraz za silny. Odkąd mój… Marduk zapieczętował przejście, Azatoth i pozostali bardzo osłabli, ale ciągle jeszcze pozostało wiele z ich poprzedniej mocy. Zbyt dużo jak na nas dwoje. Cały czas robią się coraz słabsi, mój przyjacielu, coraz słabsi. Powoli, ale nieodwracalnie. Niestety, jesteś śmiertelny, nie sądzę, by udało ci się dożyć czasów, gdy osłabną na tyle, byśmy mogli rzucić im wyzwanie. Ale jeśli postąpisz zgodnie z radą swego dżinna… Muszę przyznać, że czasem nawet takie nic może być pożyteczne.

Kreol zamyślił się głęboko. Wcale nie chciał porzucać wszystkiego, co zgromadził tutaj przez dziewięćdziesiąt lat. Szachszanor, pałac jego ojców, chociaż czterokrotnie odbudowywany od podstaw, był jednak jego prawdziwym domem. Kreol urodził się w nim i wychował, przeżył tu wiele lat.

– Sto ekcji… To długo… – westchnął.

– Nie sto, a tylko osiemdziesiąt trzy – poprawiła go dama. – Nie ma powodu, byś spał aż tak długo – może się zdarzyć, że przez ten czas umrę nawet ja. Okres, wymieniony w twoim kontrakcie, jest w pełni wystarczający.

– Mimo wszystko, to bardzo długo. Świat bardzo się zmieni… Wszyscy, których znam, umrą… prawie wszyscy. Będę sam… całkiem sam…

– A dlaczego miałbyś nie zabrać ze sobą tego jednookiego stworzenia, które tak obrzydliwie się ślini, widząc mnie bez odzienia?

– Ajza-Szi? – zdziwił się Kreol, z trudem przypominając sobie imię swego niewolnika kąpielowego.

Oprócz kąpielowych, mag był jedyną osobą, jaka miała możliwość zobaczyć przepięknego gościa nago. Ajza-Szi został pozbawiony męskiej dumy, zanim jeszcze zaczął się na dobre rozwijać. Do tego rzeczywiście był jednooki. – Do czego może mi się przydać?

– Nie, przyjacielu, oczywiście nie miałam na myśli tego bezmózgiego eunucha. Mówiłam o twoim dżinnie. Nazywa się Hubaksis, nieprawdaż?

– A, on… – Kreol skrzywił się.

Mag sam nie pojmował, dlaczego do tej pory nie pozbył się Hubaksisa. Korzyści, jakie przynosił, były niewielkie w porównaniu z umiejętnością doprowadzania ludzi do białej gorączki. Każdy na miejscu Kreola dawno już odprawiłby dżinna z powrotem do jego świata, na spotkanie z wyrokiem śmierci. W ten sposób pogodziłby się też z Wielkim Chanem – lepiej nie mieć za wroga władcy dżinnów.

– Nie zajmie dużo miejsca – uśmiechnęła się Najpiękniejsza. – Nie trzeba będzie nawet uwzględniać go w zaklęciu. Dżinny potrafią samodzielnie pogrążać się w śpiączce.

– Wiem. – Kreol zmarszczył się z niezadowoleniem. – Dobrze, zrobię tak, jak mówisz. Sądzę, że trzeba będzie zbudować grobowiec… porządny grobowiec…

– Najważniejsze – sekretny grobowiec! – surowo zauważyła dama. – Będziesz musiał dobrze się postarać, aby ochronić go przed nieprzyjaciółmi! W tym względzie polegam na tobie, w twoim interesie leży, aby…

– Panie, alarm!!! – wrzasnął Artod, rzucając w górę krótki oszczep.

Kreol uniósł głowę i z jego palców wystrzeliła w mgnieniu oka oślepiająca błyskawica. W powietrzu miotało się z pół setki stworów przypominających ogromne gargulce. Miały ciemnobrązową wężową łuskę, pyski nieco przypominające lwie, błoniaste skrzydła, a ich łapy wyposażone były w sierpowate szpony. Jeszcze przed sekundą nic nie zapowiadało niebezpieczeństwa – pojawiło się dosłownie znikąd.

– Kimkarowie! – warknął Kreol, podnosząc laskę i aktywując jakieś zaklęcie. – To wszystko, na co cię stać, Troyu? Podnieść tarcze, odsłonić kryształy, wypuścić płanetników!

Artod i Artedian posłusznie pomknęli wykonać polecenia pana. Dżinn Hubaksis pojawił się obok Kreola, dostał po łbie od rozzłoszczonego maga i znowu zniknął.

Kimkarowie szybko zorientowali się w sytuacji, zbili się w ciasną gromadę i pomknęli prosto na Kreola, wystawiając do przodu mordercze pazury. Najpiękniejsza cofnęła się kilka kroków, nie robiąc nic, by pomóc arcymagowi. Ten zresztą nie przejął się tym zbytnio – z laski Kreola wystrzeliła jeszcze jedna błyskawica i jeden z kimkarów upadł gdzieś za murem z dzikim wrzaskiem. Ale pozostali uderzyli prosto na Kreola.

Uderzyli i odbili się. Na chwilę przed tym, jak pazury kimkarów dosięgły maga, otoczył go pomarańczowy blask Błyszczącej Zbroi. Stwory zawyły z bólu i znowu wzbiły się wyżej, gdzie jeszcze jednego doścignęła błyskawica Kreola.

Kimkarowie raz za razem starali się dosięgnąć celu, ale wciąż napotykali Błyszczącą Zbroję i odlatywali z wrzaskiem. Tymczasem na wszystkich pięciu wieżach pojawiły się duże romboidalne kryształy, a pośrodku dziedzińca otworzył się ogromny kwadratowy luk.

– Zabić wszystkich! – rozkazał Kreol, wyjmując z torby opasły pergaminowy tom w okładce z zaśniedziałej miedzi. – Pokażę wam, gdzie pieprz rośnie!

Kryształy wystrzeliły jednocześnie w miotających się kimkarów jasnozielonymi promieniami. Dwa stworzenia spadły, upieczone jak szaszłyki. W ślad za pierwszą salwą nastąpiła druga, potem trzecia…

Z otwartego luku wyleciało dziesięć stworzeń niewiadomej postaci. Niewiadomej, gdyż każde z nich otaczała niewielka chmura burzowa, a sami płanetnicy pozostawali niewidzialni. Stworzenia w milczeniu rzuciły się na kimkarów i dwa stada zmieszały się. Skrzydlate bestie rozrywały płanetników pazurami, natomiast płanetnicy atakowali kimkarów prądem.

– Ot, jest! – zwycięsko krzyknął Kreol, znalazłszy w księdze zaklęcie, którego szukał. – No, Troyu, czeka cię niespodzianka…

Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga

Boga waszego chwalę!

Niech krzyczą kimkarowie, pożerający kimkarowie!

Przyjmij moją ofiarę, Agni!

Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga,

Kruszę waszą wolę!

Niech krzyczą kimakarowie, demoniczni kimkarowie!

Przyjmij moją ofiarę, Agni!

Kimkarowie, kimkarowie, poddani Agni-boga

Podporządkowuję was sobie!

Niech krzyczą kimkarowie, pożerający kimkarowie!

Przyjmij moją ofiarę, Agni!

Przy każdym zdaniu Kreol rozsypywał w powietrzu biały proszek, po którym pozostawały tęczowe błyski. Gdy tylko wymówił ostatnie słowo zaklęcia, kimkarowie, jak na rozkaz, zakończyli bitwę z płanetnikami, a kryształy wróciły na swoje poprzednie miejsca. Ocalali kimkarowie przysiedli na murze i pokornie zgromadzili się wokół Kreola, patrzącego na nich z nieukrywaną ironią.

Zostało ich niewiele ponad trzydziestu. Trzech zginęło od błyskawic Kreola, dziesiątkę zniszczyły promienie ochronnych kryształów, a płanetnicy zabili jeszcze pięciu. Zresztą płanetników też zostało tylko siedmiu.

– Komu służycie teraz, kimkarowie? – zapytał drwiąco Kreol.

Kimkarowie nie umieli mówić, a mag świetnie o tym wiedział. Ale patrzyli na niego wzrokiem tak pełnym oddania, że każdy głupi domyśliłby się, komu teraz służą.

– Udacie się teraz do swego poprzedniego pana! – rozkazał Kreol. – Zachowujcie się jakby nigdy nic. Udawajcie, że jesteście mu oddani tak samo jak przedtem. A gdy tylko nadarzy się okazja – zabijcie go!

Kimkarowie zatrzepotali skrzydłami, wzbili się w powietrze i znikli z cichym świstem. Pochodzące z dalekich Indii demony wolały pokonywać duże odległości nie na skrzydłach, a… w inny sposób.

– No i jak, Najpiękniejsza? – z dumą zapytał Kreol. – Można mieć ze mną do czynienia?

– Naprawdę sądzisz, że te głupie stwory są w stanie wykonać tak złożony rozkaz? – Pokiwała głową z niedowierzaniem.

– Oczywiście, że nie! Ale zapewnią Troyowi kilka nieprzyjemnych minut, a mnie niczego więcej nie potrzeba. Jeśli nawet uda mu się z powrotem je sobie podporządkować (w co osobiście wątpię), więcej ich do mnie nie przyśle. Nie, Najpiękniejsza, Troy wymyśli coś nowego.

Kreol wychylił się ponad zwieńczeniem muru i z przyjemnością popatrzył na walające się w dole trupy kimkarów. Wyglądały niezbyt reprezentacyjnie – poczerniałe, zwęglone. Mniej więcej w całości ostał się tylko jeden – zabity jako pierwszy oszczepem. Nawet zwykły niewolnik był w stanie zabić jednego z tych pół-demonów.

– Kimkarowie… – mruknął Kreol z pogardą, patrząc na trupa. – W pojedynkę nie są warci więcej niż ten złamany oszczep. Ale kiedy zbiorą się w stado…

– Na co liczył ten, kto ich posłał? Czyżby Troy miał nadzieję, że uda mu się cię zabić, mój przyjacielu?

– Oczywiście, że nie! – obruszył się mag. – Żeby mnie zabić, trzeba by co najmniej pięć takich stad… chociaż nie… Zaklęcie Podporządkowania działa tak samo na jednego, jak i na tysiąc – bez względu na liczbę, wszystkich czekałby taki sam los… O, co innego gdyby to były różne demony… Tydzień temu Troy nasłał na mnie redehora, przed nim był krwawy golem, jeszcze wcześniej zjawiło się stado wirików, a w zeszłym miesiącu zabójca z Ta-Kemet, wierzchem na ogromnym gryfie. Jeśliby Troy posłał ich wszystkich naraz – wtedy, być może…

– Dlaczego, w takim razie, nie zrobił tego do tej pory? – Najpiękniejsza uniosła brwi.

– Z tego samego powodu, co i ja. – Kreol wzruszył ramionami. – Jesteśmy z Troyem zaciekłymi wrogami. Nic nie zyska na mojej śmierci…

– Oprócz tytułu Pierwszego.

– To prawda – zasępił się mag. – To prawda, że chce tego… ale to nieważne. Najważniejsze, że obaj chcemy zabić wroga OSOBIŚCIE. Przyjdzie czas, gdy spotkamy się w pojedynku twarzą w twarz i wtedy go zabiję…

– W takim razie, po co to wszystko? – Najpiękniejsza wskazała na trupy.

– Wywiad. Obwąchujemy się nawzajem, szukamy słabych miejsc… Wiedza o przeciwniku to połowa zwycięstwa. Do tego każdy potwór, którego wysyłam przeciwko Troyowi, nieco go osłabia…

– Więc to tak? A te, które on wysyła… osłabiają ciebie, mój przyjacielu?

– Mnie?! – Kreol zaśmiał się. – Ależ skąd! To co mnie nie zabija, tylko mnie wzmacnia, Najpiękniejsza! W końcu jestem magiem!

Dama uśmiechnęła się ironicznie. Przez kilka sekund Kreol patrzył na jej uśmiech, nic nie rozumiejąc, a potem dotarł do niego kompletny brak logiki w tym wywodzie.

– Na łono Tiamat… – wymamrotał, rozzłoszczony. – Zresztą, nieważne. Wolę walczyć z godnym przeciwnikiem. O Najpiękniejsza, jesteśmy z Troyem wrogami od tylu lat… Na Marduka, gdy opuszczę Sumer, będzie mi brakowało tej wojny! Nigdy bym nie pomyślał…

– Tak więc powziąłeś decyzję, mój przyjacielu? – niecierpliwie przerwała mu dama. – Będziesz budował grobowiec?

– Trzeba będzie… – Kreol znowu się zachmurzył. – Ale nie rozumiem, do czego jestem ci w ogóle potrzebny? Czyżby bogom brakowało wojowników? Czemu ówże Marduk się nie nadaje?

– Sam dopiero co odpowiedziałeś na to pytanie. – Twarz Najpiękniejszej pokrył cień. – Mamy te same problemy, co magowie – na cudzym terytorium jesteśmy niewiele warci… Nawet gorzej. W Lengu byłabym słabsza od zwykłej śmiertelniczki, a Yog-Sothoth utraci siłę w Dziewięciu Niebiosach. Dlatego właśnie bogowie wykorzystują zwykłych śmiertelników, takich jak ty, mój przyjacielu. Demony Lengu zwróciły się do znanego ci skądinąd Azatotha, a Dziewięć Niebios z kolei oddało swój los w ręce Marduka Potężnego Topora. I jeden, i drugi spełnili swe zadania, ale potem sami zamienili się w bogów i, paradoksalnie, stali się nieprzydatni. Dlatego teraz potrzebuję ciebie. Zgadzasz się?

Widać było, że Kreol jest zadowolony. W końcu uzyskał odpowiedź na najtrudniejsze pytanie – dlaczego? Dlaczego bogowie nie rozwiązują sami swoich problemów, tylko ciągle proszą o pomoc śmiertelników? Oczywiście, świetnie znał odpowiedź, ale bardzo ważne było dla niego, aby usłyszeć potwierdzenie z ust bogini.

– Zgadzam się, Najpiękniejsza. – Wykrzywił twarz w dziwnym grymasie.

– To dobrze. Oto, co ci powiem w takim razie: musisz zachować wszystko w najgłębszej tajemnicy. Niewolnikom, którzy będą budować schron, utnij języki, a po zakończeniu budowy zabij ich. Najlepiej wykorzystać cudzoziemców, którzy nie mają w Sumerze ani rodziny, ani przyjaciół. Nie wciągaj do tego demonów i dżinnów – nie ma gwarancji, że zachowają tajemnicę. W ogóle, podczas budowy nie korzystaj z magii – mogą cię wyczuć wrogowie. Sam nie zbliżaj się do tamtego miejsca, aż do ostatniej chwili – niech żadna żywa istota nie wie, że się tym zajmujesz. Otul grobowiec zaklęciem Największego Ukrycia – wiem, że przyjdzie za nie drogo zapłacić, ale daje najlepszą gwarancję bezpieczeństwa.

– Myślę, że zbuduję go…

– Nie mów nawet mnie! – przerwała mu Najpiękniejsza gwałtownie. – W ogóle nie wymawiaj tej nazwy głośno! Nie bierz ze sobą zbyt wielu rzeczy. Tylko to, bez czego nie możesz się obejść. A gdy obudzisz się… myślę, że nie da się obliczyć daty twego przebudzenia zbyt dokładnie, dlatego na wszelki wypadek wyznacz nieco dłuższy okres – żeby ostatecznie rozwiązać umowę z Lengiem. Za pierwszą połowę naszego planu w całości odpowiadasz ty. Nie będę cię szukać – sam mnie znajdziesz, gdy zbudujesz kocebu. I koniecznie, po przebudzeniu, zrób wywiad w Lengu – jak wiesz, mnie jest tam wstęp wzbroniony!

– Myślę, że poczekam na rozpoczęcie święta, tego obchodzonego co trzy lata – powiedział Kreol. – Postaram się obudzić na miesiąc – półtora przed kolejnym terminem. Będę mógł wtedy się tam dostać, nie budząc podejrzeń.

Загрузка...