Arivald z Wybrzeża

Słońce zachodziło purpurową smugą rozciągniętą tuż nad powierzchnią morza. Krzyk kołujących rybitw wibrował w powietrzu, fale przypływu miarowo łomotały o brzeg, a na horyzoncie, pod samym słońcem, rosły punkciki powracających łodzi. Arivald stał na plaży i gładząc długą siwą brodę czekał na przybycie rybaków. Lubili, kiedy ich witał, kiedy mogli pochwalić się zdobyczą, a i on był zadowolony, przyglądając się tym krzepkim ludziom, radośnie wyrzucającym z sieci na brzeg srebrzyste, trzepoczące się ryby. Ale tego popołudnia nie dane mu było powitać powracających z połowu. Jeszcze nim zobaczył zbliżających się jeźdźców, przeczuł, że nadchodzi ważna chwila. Chwila wyboru i podjęcia decyzji. Czarodzieje często odgadują podobne rzeczy, a Arivald mimo całej swej niewiedzy i ignorancji był przecież czarodziejem. I to czarodziejem obdarzonym wielką, choć niewykorzystaną jeszcze mocą.

Jeźdźców było dwóch. Obaj dosiadali karych, wypielęgnowanych rumaków z bogatą uprzężą, obaj mieli srebrzyste półpancerze i długie miecze. Szkarłatne płaszcze furkotały na wietrze. Nikt nie mógł wyglądać tak wspaniale i godnie oprócz rycerzy z Silmaniony. Nikt inny też nie mógł nosić na płaszczu tego charakterystycznego godła przedstawiającego oko zamknięte w trójkącie.

Wierzchowce zaryły kopytami w piachu, a obaj jeźdźcy jednocześnie zeskoczyli z siodeł i pochylili się w pełnym szacunku ukłonie. Byli zbyt doświadczeni, aby okazać zdziwienie, choć Bogiem a prawdą nie spodziewali się zastać kogoś takiego. Myśleli, że odnajdą bladego, wyniosłego starca o przenikliwym spojrzeniu i lodowatym głosie, a natknęli się na człowieka z rozwichrzoną srebrną czupryną i skołtunioną brodą okalającą ogorzałą twarz. Na człowieka o nosie jak spory kartofel i strzępiastych siwych brwiach, pod którymi błyszczały niebieskie oczy. Gdyby jednak przypatrzyli się uważniej, dostrzegliby, że te oczy nie patrzą wcale na świat z dziecinną naiwnością. Starszy z dwóch przybyszów od razu poczuł sympatię dla maga, który tak odbiegał od jego wyobrażeń.

– Jestem Hogwar Srebrnyliść – rzekł skłaniając głowę – a to mój towarzysz i przyjaciel, Mardil Niemowa. Przybywamy do ciebie, panie, na rozkaz Tajemnego Bractwa z Silmaniony.

Arivald poczuł się nieco zakłopotany. Zdawał sobie sprawę z niestosowności swojego ubioru. Płaszcz czarodzieja bowiem był utaplany w piasku, na niebieskiej materii wyraźnie odznaczały się plamy wczorajszego wina i dzisiejszej owsianki, a spiczasty kapelusz spłaszczył się i zdeformował, w niczym już nie przypominając czcigodnego nakrycia głowy, jakim był dawno temu.

– Miło mi was powitać, szlachetni panowie – odezwał się pewnym głosem, choć wizyta wzbudziła w nim niepokój.

Stali przez długą chwilę, przyglądając się sobie nawzajem, aż wreszcie Hogwar przerwał milczenie.

– Mamy do przekazania ważne wiadomości. Czy… – zawiesił głos.

Mag kaszlnął.

– Cóż, porozmawiajmy u mnie – rzekł z wahaniem. – Jesteście pewnie głodni i spragnieni, a koniom przyda się łyk świeżej wody i trochę siana.

– Jesteś nadzwyczaj łaskawy, panie – odparł Hogwar – przyjmujemy z radością twoje zaproszenie.

Poszli plażą w stronę Wieży Strażników, pod którą przycupnął mały, dwuizbowy domek Arivalda. Wieża Strażników. Tak, no cóż, bardzo dumnie to brzmiało, lecz naprawdę wieża była wysoką na osiem metrów, mocno nachyloną ku ziemi i potwornie rozchwierutaną budowlą jęczącą i trzeszczącą przy każdym podmuchu wiatru. Nikt nie pamiętał, kto i kiedy postawił na plaży ten dziwny budynek. Nawet najstarsi mieszkańcy Wybrzeża twierdzili, że jest on tu od zawsze. Stojący obok domek Arivalda był zupełnie innego rodzaju. Prosty, lecz solidny. No ale w końcu zbudował go z sosnowych bali sam Arivald, który w czasie swego długiego i bogatego życia otarł się również o zawód cieśli. Czarodziej starał się nie okazywać tego po sobie, lecz nieoczekiwana wizyta bardzo go zaniepokoiła. Tajemne Bractwo z Silmaniony zdawało się zawsze czymś dalekim i mało realnym, a teraz właśnie przypomniało o swym istnieniu, wysyłając tych oto rycerzy. Czego potężni magowie mogą chcieć od skromnego i cichego czarodzieja, który już od sześciu lat z okładem nie wyściubiał nosa poza Wybrzeże? A może domyślili się podstępu, może przejrzeli oszustwa Arivalda i wzywają go, aby ukarać i napiętnować za to, iż samozwańczo zajął się magią, za to że przywłaszczył sobie Księgę Czarów i kryształową kulę? Arivald pełen był jak najgorszych obaw, ale łudził się jeszcze nadzieją, że wszystko da się wyjaśnić, a w razie czego, cóż, pozostawał tylko powrót do dawnego życia. Trzeba będzie zejść z oczu magom z Silmaniony, lecz na razie należało czekać i cierpliwie słuchać, jakie wieści przywożą obcy rycerze. Arivald wpuścił konie do niskiej, ciasnej obórki, gdzie znajdowało się koryto z wodą i żłób z resztkami siana. Stał tam zamyślony osiołek, ale posłusznie ustąpił miejsca wierzchowcom. Rycerze rozsiodłali konie, widząc, że nie ma służby, która zrobiłaby to za nich, po czym wyczyścili im kopyta, przetarli grzbiety i rozczesali grzywy. Po chwili byli już gotowi, aby udać się na poczęstunek do izby, a czarodziej zastanawiał się, czy rycerze lubią owsiankę, bo była to jedyna rzecz, prócz jakichś resztek sera i chleba, którą mógł ich ugościć.


– Czy mogę prosić o jeszcze jedną porcję? – spytał Hogwar, starannie oblizując łyżkę i odkładając pustą miskę.

Mag, który przedtem się bał, że dostojni goście wzgardzą jego skromnym pożywieniem, obecnie przypuszczał, że zapas owsianki, nagotowany na cały tydzień, niedługo się skończy. Chochla zazgrzytała o dno garnka i Arivald z tłumionym westchnieniem podał rycerzowi pełną miskę. Hogwar i Mardil jedli z apetytem nie tylko dlatego, że naprawdę zgłodnieli. Wędrówka przez Góry Iglicowe była dość długa i niełatwa, a w swojej rycerskiej karierze mieli już do czynienia z posiłkami stokroć gorszymi niż Arivaldowa owsianka. Poza tym jak wszyscy ludzie nie znający tajników sztuki czarodziejskiej przypuszczali, że wszystko, co otacza magów, musi być wyjątkowe, specjalne i nieosiągalne dla zwykłego człowieka. Tak więc wspólny posiłek z czarodziejem i raczenie się ugotowanymi przez niego przysmakami były dla nich zdarzeniem niecodziennym. Jako silmaniońscy rycerze służyli czarodziejom i widzieli już wiele, ale mieli przeświadczenie, że potrawy przygotowane ręką maga muszą zawierać w sobie coś z jego mocy. Nawiasem mówiąc, była to prawda, z której Arivald nie zdawał sobie nawet sprawy.

A kiedy wyciągnęli jeszcze z juków jeden i drugi bukłak dobrego wina, świat wydał im się całkiem piękny. Arivald pił również, bo lubił wino, choć zdecydowanie wolał mocny, krasnoludzki spirytus, po którym ludzie zwykle zachowywali się tak, jakby wypili kubek ognia w płynie. Częściowo wyzbył się obaw, gdyż obaj goście traktowali go z wielką atencją. Nadchodził wieczór. Mag napalił w piecu, bo noce ostatnio stawały się coraz chłodniejsze. Siedzieli przy blasku grubych woskowych świec (które były jedynym luksusem w ubogim domu Arivalda), leniwie sącząc wino. Rycerzom rozwiązały się języki, zwłaszcza Hogwarowi, ale i Mardil od czasu do czasu rzucał jedno lub dwa zdania, co jak na niego było szczytem krasomówstwa. Opowiadali, co dzieje się w wielkim świecie, a czarodziej słuchał z uwagą, gdyż Wybrzeże rzadko odwiedzali goście, którzy byliby tak dobrze poinformowani i orientowali się w meandrach wielkiej polityki.

Dowiedział się więc o rosnącej potędze króla Targentu Silmeverda Pięknego i wysłuchał peanów na cześć jego niezwyciężonej pancernej jazdy. Usłyszał o wielkiej bitwie na dalekich bagniskach Mardaru, gdzie padł kwiat esgravońskiego rycerstwa i gdzie teraz co noc straszą duchy poległych wojowników, a żaden wędrowiec nie śmie nawet zbliżyć się do tych terenów. Dowiedział się o najazdach okrutnych koczowników ze wschodu, przemierzających setki mil na wytrwałych włochatych konikach i pustoszących wszystko, co tylko się da spustoszyć. Opisano mu barwnie ślub córki Silmeverda z księciem ościennego państwa oraz turniej, który nastąpił po ślubie. Hogwar pokonał wówczas samego szczęśliwego oblubieńca i w efekcie musiał salwować się ucieczką przed nasłanymi przez urażonego Silmeverda skrytobójcami. Wreszcie jednak nadszedł czas, kiedy goście musieli wyjawić cel odwiedzin. Hogwar westchnął ciężko w duchu. Jego reputacja zależała od powodzenia misji i wiedział, że musi przekonać czarodzieja do swoich planów.

– Myślę, panie – zaczął – iż pragnąłbyś wiedzieć, dlaczego pozwoliliśmy sobie niepokoić cię naszą wizytą.

– Zamieniam się w słuch – odparł uprzejmie Arivald.

– Wielki Mistrz Harburaler – przy tych słowach obaj rycerze powstali – Pan Czarnej Różdżki i Władca Tysiąca Zaklęć zaprasza cię, panie, na spotkanie Tajemnego Bractwa. Odbędzie się ono w siedzibie Bractwa, w Silmanionie i zjawią się tam najznamienitsi magowie z całego świata.

O mój Boże, pomyślał Arivald. To straszne. Trzeba się jakoś wykpić od wyjazdu. Przecież ci wszyscy potężni czarnoksiężnicy w mig odgadną, że jestem samozwańcem, i zjedzą mnie na drugie śniadanie.

– Jestem zrozpaczony, panowie – rzekł głośno – ale tak daleka i ciężka podróż nie jest wskazana w moim wieku. Zresztą niespełna rok temu mieliśmy pewne kłopoty z danskarskimi piratami i dlatego muszę pozostać tutaj, by chronić Wybrzeże.

– Któż nie słyszał, o dostojny – odezwał się grzecznie Hogwar – o pogromie Hrenwiga Wilka i klęsce czarnoksiężnika! Świat został olśniony twym triumfem, panie, i pragnie poznać tego, co rozgromił danskarskich rozbójników i mistrza czarnej magii, podłego Vargalera.

– No, no, coś takiego, nie sądziłem, że ta wieść gdziekolwiek dotrze.

– Ależ panie! – Hogwar rozłożył ręce. – W każdym porcie, ba, nawet daleko w głębi lądu twoje imię jest doskonale znane, a Danskarczycy na jego dźwięk zgrzytają zębami.

– Ha! – Arivald podrapał się po głowie. – Zdumiewacie mnie. Ale jeszcze jeden to powód, bym został w domu.

Hogwar przygryzł dolną wargę.

– Bractwo spotyka się, aby rozpatrzyć sprawy ogromnej wagi – powiedział z naciskiem. – Wielki Mistrz Harbularer – obaj rycerze znów powstali – własnymi ustami raczył mi przykazać, abym nie zjawiał się w mieście bez ciebie.

– To nieco komplikuje sytuację – mruknął czarodziej.

– Dzieją się dziwne rzeczy. – Hogwar zniżył głos. – Wierz mi, panie, coś złego wisi w powietrzu. Rzadko kiedy Tajemne Bractwo zbiera się, by rozważyć sprawy tak wielkiej wagi.

– Nie mogę jechać – stwierdził stanowczo Arivald. Rycerze spojrzeli na siebie bezradnie. Po chwili milczenia odezwał się Hogwar:

– Jutro chcielibyśmy złożyć hołd księżniczce Wybrzeża. Czy sądzisz, że nas przyjmie, panie?

– Oczywiście. Księżniczka zawsze jest rada gościom, tym bardziej gdy są znamienici. A teraz, cóż – rozejrzał się po chatce – w drugiej izbie jest trochę świeżego siana i parę wełnianych koców. Musicie się, niestety, tym zadowolić.

Rycerze wstali od stołu i skłonili się.

– Błagam, panie, abyś raz jeszcze raczył przemyśleć swoją decyzję – poprosił Hogwar.

– Dobrze, dobrze – burknął niechętnie Arivald i zdmuchnął świece. – Dobranoc.


Księżniczka od rana była w doskonałym humorze, a teraz, widząc niespodziewanych gości, wręcz promieniała. Rycerze poddali się bez walki jej urokowi i siedzieli na ławie, wodząc wzrokiem za piękną panią zamku. Mardil był bardziej milczący niż zwykle (choć może się to wydać niemożliwe), a i Hogwarowi język często się plątał, zwłaszcza kiedy spojrzał we fiołkowe oczy księżniczki. Ale rycerz mimo to nadal pamiętał o swej misji, a teraz zdobył dodatkowy atut. Wiedział, że księżniczce nie sposób się oprzeć. A więc wystarczało ją tylko przekonać, by skłoniła Arivalda do wyjazdu. Czarodziej może się będzie opierał, lecz w końcu ustąpi. Tego Srebrnyliść był absolutnie pewien. Poza tym dojrzał szansę upieczenia dwóch pieczeni przy jednym ogniu i był zachwycony własną przemyślnością.

– Jaka szkoda – zauważył, kiedy księżniczka się żaliła, że mało kto odwiedza Wybrzeże – iż mistrz Arivald nie chce udać się z nami. Wielu na pewno zapragnęłoby odwiedzić kraj, któremu służy tak znamienity mag, uczestniczący w spotkaniach Tajemnego Bractwa.

– Nie ma o czym gadać – przerwał szorstko czarodziej, wietrząc już podstęp – najpierw obowiązki, potem przyjemności. A moim obowiązkiem jest strzec Wybrzeża. Kto wie, czy Danskar nie zechce pomścić klęski.

– Jestem pewien, panie – rzekł wolno Hogwar – że Wielki Mistrz zgodziłby się wysłać tu oddział zbrojnych, który strzegłby Wybrzeża i jego władczyni – tu skłonił się księżniczce – przed najazdem. Gotów byłbym sam stanąć na czele tych rycerzy i poczytałbym sobie to za zaszczyt.

– A, tuś mi, bratku! – mruknął cichutko Arivald, przejrzawszy grę Srebrnegoliścia. – Nie – powiedział stanowczym tonem – pomijając wszystko inne, podróż byłaby zbyt ciężka. Jestem już stary i słaby.

Siedzący obok maga gruby Bombor parsknął śmiechem. Właśnie w zeszłym tygodniu Arivald wygrał beczkę wina, kładąc go trzykrotnie na rękę. A warto dodać, iż Bombor nie był słabeuszem, potrafił przedrzeć w palcach grubą talię kart, a za łamanie podków uwielbiał go miejscowy kowal, bo te popisy Bombora zwiększały mu obroty. Czarodziej surowo spojrzał na rycerza, któremu uśmiech zamarł na ustach.

Księżniczka głęboko zamyślona szeptała coś cichutko do samej siebie. Mag przełknął ślinę. Ten namysł nie wróżył nic dobrego.

– Pojedziesz, Arivaldzie – zadecydowała w końcu.

– Nie pojadę – odparł czarodziej i stuknął pięścią w stół.


Byli w podróży już od tygodnia. Hogwar nudził się potężnie, gdyż Mardil nigdy nie był rozmowny, a mag też nie odzywał się do nikogo. Jechał skwaszony i pochmurny, każdym gestem czy słowem wyrażając swoją dezaprobatę i oburzenie z powodu wyrwania go z domowych pieleszy. Już drugiego dnia wędrówki Srebrnyliść dostał czyraków w miejscu, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, i ciężko było mu usiedzieć w siodle. Podejrzewał w tym złośliwość czarodzieja, w związku z czym jego sympatia do Arivalda słabła z każdym kilometrem i z każdym podskokiem konia. Ale był zbyt dumny, by prosić o zdjęcie uroku.

Siódmego dnia podróży stanęli po drugiej stronie Gór Iglicowych i zaledwie tydzień drogi dzielił ich od portu w Ravenie, a stamtąd już tylko półtora dnia statkiem do Silmaniony. Od tej pory mieli podróżować dobrą, bitą drogą i noce wreszcie spędzać w gościńcach i zajazdach, a nie przy ognisku. Srebrnyliść miał też nadzieję, że spotka kogoś, kto poradzi coś na ten uporczywy ból poniżej pleców. Zresztą wiedział, że na drodze do Raveny i w samej Ravenie są takie domy, gdzie pewne cudotwórczynie łagodzą wszelkie bóle, jakie cierpieć może mężczyzna. Nawet Mardil odzywał się nieco częściej niż zwykle, bo i on cieszył się na myśl o powrocie do Silmaniony. Obaj rycerze wiedzieli wprawdzie, że ich pobyt w mieście nie potrwa długo, gdyż mistrz Harbularer nie uznawał wakacji, za to sformułowanie „misja szczególnej wagi” aż nazbyt często gościło w jego słowniku. Hogwar miał nadzieję, że uda mu się powrócić na Wybrzeże. Wiedział, że dobrze byłoby mieć sojusznika w Arivaldzie, który przecież z czystej złośliwości mógł sobie zażyczyć, aby oddział mający strzec księżniczki i jej poddanych powiódł inny rycerz.

– Ile lat ma pani Wybrzeża? – spytał Srebrnyliść, który był tak zatopiony w myślach, iż dopiero kiedy wypowiedział te słowa, zdał sobie sprawę, że mogą go jeszcze bardziej pogrążyć w oczach czarodzieja.

– Dziewiętnaście – burknął Arivald.

– Czy możesz mi wyjawić, panie, dlaczego nie wyszła do tej pory za mąż? – postanowił brnąć dalej Hogwar.

– Baron Furfanel dostał dwa lata temu polecenie odnalezienia smoka i przywiezienia go na Wybrzeże. Nie wrócił do tej pory.

– Smoków nie ma – zauważył Mardil, któremu to, że mało mówił, nie przeszkadzało uważnie słuchać.

– Właśnie – potwierdził z naciskiem Arivald.

– Czy byli inni? – zapytał po chwili milczenia Srebrnyliść.

– Najmłodszy syn księcia Parilezu wyruszył na poszukiwanie kwiatu świętojańskiego. Było to zeszłego czerwca. Hrabia alchemik Vyncliff miał za zadanie odkryć tajemnicę kamienia filozoficznego.

– Znam Vyncliffa – powiedział zdziwiony Hogwar. – Odkrył ostatnio substancję, która w zetknięciu z ogniem wybucha z niespotykaną siłą, i nazwał ją prochem. Zeszłego Nowego Roku mieliśmy w Silmanionie piękne fajerwerki.

– A więc miłość do księżniczki sprzyja rozwojowi nauki. Miło o tym słyszeć – skwitował Arivald.

– Czy księżniczka przed każdym z ubiegających się o jej rękę stawia zadania tak…

– Globalne? – podpowiedział mag.

– No właśnie.

– Księżniczka czeka jeszcze na właściwego człowieka – odpowiedział Arivald, jeśli miało to być odpowiedzią – i nie sądzę, panie, abyś powinien zawracać sobie tym głowę.

– A to czemu? – Hogwar starał się nie dać po sobie znać urazy.

– Dla własnego dobra – wyjaśnił Arivald i uśmiechnął się, a uśmiech ten wyjątkowo nie spodobał się Srebrnemuliściowi.

Moglibyśmy jeszcze długo opisywać podróż do Silmaniony, która trwała dziewięć dni od zejścia w doliny. Moglibyśmy bajecznie opisywać skutki stykania pośladków Hogwara z siodłem, słów parę poświęcić złemu humorowi Arivalda i niskiemu poziomowi higieny w karczmach. Moglibyśmy przejmująco oddać piękno słońca zachodzącego nad morzem i dokuczliwość choroby morskiej (tu znowu musielibyśmy nawiązać do złego humoru Arivalda). Moglibyśmy też wiele stron poświęcić na drobiazgowy opis Silmaniony, ale Hogwar i Mardil znali tam każdy kamień, a i Arivald w czasie swych wędrówek odwiedził to miasto kilkakroć. Oszczędźmy więc sobie daremnych i nie mających związku z tą opowieścią szczegółów.

Kiedy w szybkim tempie najlepszego wyścigowego wielbłąda (wyścigi wielbłądów były jedną z ulubionych rozrywek na Południu, ale to też nie ma żadnego znaczenia) przemkniemy przez dni dziewięć, zobaczymy, że Arivald i eskortujący go rycerze znaleźli się w domu mistrza Harbularera. Nie był to zresztą zwykły dom, lecz pałac, gdyż Pan Czarnej Różdżki nie stronił od przepychu. Dlatego też były tam i fontanny, i rzeźby, i freski, i urocze oliwkowoskóre niewolnice oraz tabuny nikomu nieprzydatnej służby. Harbularer ubierał się jednak skromnie. Przy czarnym płaszczu miał tylko jedną diamentową zapinkę, a rubin w gałce jego laski był z pewnością mniejszy od kurzego jaja. Mistrz z Silmaniony wyglądał dokładnie tak, jak prości ludzie (a może i nie tylko tacy prości) chcieli widzieć czarodzieja. Był bladym, wyniosłym starcem o oschłym głosie i stanowczych, acz pełnych dystynkcji ruchach.

– Panie Arivaldzie – powitał gościa, ignorując przybyłych z nim rycerzy, którzy skłonili się nisko i zaraz odeszli.

– Mistrzu – odrzekł Arivald, lekko pochylając głowę.

– Cieszę się, że przybyłeś. – Harbularer usiadł w rzeźbionym fotelu.

Arivald rozejrzał się i przyciągnął sobie zydel spod ściany. Władca Tysiąca Zaklęć zmarszczył brwi. Nie było przyjęte, aby ktokolwiek z Tajemnego Bractwa siadał w jego obecności bez bardzo wyraźnego zaproszenia. Ba, była to niewybaczalna niegrzeczność, na którą nie pozwalał sobie żaden z czarodziei, nawet pyskaty i mający dalekosiężne ambicje Bolgast Szczwacz. Harbularer również pozwolił sobie na niegrzeczność i ostentacyjnie spenetrował umysł Arivalda. To, co zobaczył, zdumiało go tak dalece, że czym prędzej się wycofał. Spotkał bowiem (pierwszy raz w życiu!) maga, który potrafił zasłonić się całkowicie. No, prawie całkowicie, gdyż na powierzchni pozostawił jedynie jakieś szczątki najprostszych zaklęć. Harburalerowi nie spodobało się zwłaszcza to, że gość siedział zasępiony, niezadowolony widać z poczynań gospodarza.

– Wybacz mi – powiedział, wiedząc jednak, że ta niegrzeczność może być usprawiedliwiona jedynie pełnionym przez niego wysokim stanowiskiem – lecz nie spotkaliśmy się dotychczas.

Arivald nie domyślił się, czego dotyczy ta prośba o wybaczenie, gdyż wcale się nie zorientował, że ktoś gmera w jego pamięci. Uśmiechnął się z przymusem, bo w każdej chwili obawiał się zdemaskowania. Ale był bardzo doświadczonym człowiekiem, który z niejednego pieca chleb jadał. Był na bagniskach Morribrondu w czasie pogromu armii Wszobrodego, a kto widział atakujące hordy elfów, ten nie przelęknie się starca w czarnym płaszczu. Choćby starzec ten był mistrzem silmaniońskich magów. Arivald wiedział też, że wielu ludzi demaskują nie umiejętności przeciwników, lecz ich własny strach. Dlatego postanowił grać do końca niezależnie od tego, jaki ten koniec miałby być.

– Ale dużo o tobie słyszałem. Od lat nie mogliśmy dać sobie rady z tym łotrem Vargalerem. Gdy przybywał do Silmaniony, wszyscy dostawaliśmy bólu głowy.

– Czy nie można go było po prostu aresztować? – spytał Arivald.

– Hm, to dość dziwne postawienie sprawy jak na członka Bractwa. – Harbularer z uwagą przyjrzał się gościowi. – Ach, czyżbyś był zwolennikiem teorii Drestrina? Mój Boże, sądziłem, że jego nauka umarła wraz z nim.

– W każdej teorii jest ziarno prawdy – wzruszył ramionami Arivald i postanowił koniecznie sprawdzić, kim był Drestrin.

– Tak – przyznał niechętnie mistrz, bo sam zaliczał się do zagorzałych przeciwników koncepcji Drestrina. Jeśli oczywiście można być przeciwnikiem tego, co w zasadzie nie istnieje. – No cóż – powiedział po chwili – pozwól, że rozmowę o konkretach rozpoczniemy, kiedy zbiorą się wszyscy zaproszeni członkowie Bractwa. Dziś wieczorem. Jeśli do tego czasu miałbyś jakieś życzenia, to Srebrnyliść jest na twoje rozkazy. Jeśli zechciałbyś odwiedzić Bractwo, wystarczy oczywiście, iż podasz swój numer polisy, a… – Harbularer dostrzegł cień, który przemknął po twarzy Arivalda – ach, no tak, ty jesteś wolnym magiem, prawda? Więc zgłoś się, proszę, do mistrza Velvelvana. On załatwi wszystkie formalności. A tak na marginesie, kto był twoim mistrzem, jeśli można wiedzieć?

Wszyscy magowie wychowywali się w Silmanionie, od dziecka studiowali pod okiem najwybitniejszych czarodziei. Zdarzały się jednak wyjątki, ludzie nazywani wolnymi magami, którzy uczyli się sztuki od swego mistrza i patrona gdzieś poza Silmanioną. Arivald nie mógł tego wiedzieć, ale obecnie wolni magowie stanowili nikły margines, nieodzowne bowiem stawały się studia w bogato zaopatrzonej bibliotece, a poza tym nawet najwybitniejszy mag nie mógł uczniowi przekazać takiej wiedzy, jak grono fachowych nauczycieli.

– Artaanel – odparł Arivald, wymieniając imię maga, z którym wędrował i po którego śmierci przywłaszczył sobie Księgę Czarów, różdżkę i kryształową kulę. Nie był jednak zadowolony, że rozmowa zmierza w tym kierunku.

– Czcigodny Artaanel – rzekł Harbularer z szacunkiem w głosie. – Nie sądziłem, że miał ucznia, ale nie widzieliśmy go w Silmanionie od czterdziestu sześciu lat. Zawsze był samotnikiem.

– Zacząłem dość późno – wyjaśnił Arivald.

– Wiem coś o tym – pokiwał głową Pan Czarnej Różdżki – sam zostałem uczniem mając aż osiem lat. Mój Boże, ileż czasu i wysiłku musiałem włożyć, aby dogonić rówieśników.

Arivald uznał, że nie byłoby dobrym pomysłem przyznanie się, że on miał lat pięćkroć więcej, kiedy zaczynał karierę maga.

– Mistrz Velvelvanel zechce z pewnością obejrzeć twą Księgę. Przygotował ją sam Artaanel, nieprawdaż?

– Tak, to jego Księga – przytaknął Arivald.

– Co masz na myśli mówiąc: „jego Księga”? – zapytał zdumiony Harbularer, a Arivald poczuł, że wypłynął na wody głębokie i rwące. – Czyżby dał ci swoją Księgę?

– Właśnie tak.

– Nieprawdopodobne! Od lat nie słyszałem o czymś takim! Musisz mieć ogromną moc, Arivaldzie, skoro potrafiłeś dostroić się do obcej Księgi.

– Chciałbym, aby była większa – cynicznie, lecz szczerze odrzekł Arivald.

– Tak, tak, któż z nas by tego nie chciał. Z twoich słów wnioskuję jednak, że czcigodny Artaanel zakończył już życie. Czy możesz powiedzieć mi, jak to się stało?

– Niespodziewanie. – Arivald złożył dłonie na stole. – Jak każda zła śmierć. Zginął od strzały elfa, na Pograniczu.

– Co robiliście na Pograniczu? – zdumiał się Harbularer.

– Czcigodny Artaanel chciał się tam spotkać z pewnym człowiekiem, aby dostarczyć Tajemnemu Bractwu pewne wiadomości o rychłej wojnie z wiedźmiarzami oraz elfami.

– Znowu – rzekł z goryczą Wielki Mistrz. – Od lat przysyłał nam ostrzeżenia, które nigdy się nie potwierdziły. A więc zginął, goniąc za swymi złudzeniami. Jakież to przykre.

Milczeli przez chwilę.

– Wybacz, że cię teraz pożegnam – rzekł Harbularer – to bardzo, bardzo niezwykłe, co mi opowiedziałeś. Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję jeszcze porozmawiać.

Arivald wstał i westchnął z ulgą (ale tylko w myślach). Katorga na razie się kończyła.

– Mistrzu – pożegnał się i pochylił głowę.

– Panie Arivaldzie…

Mistrz Velvelvanel był zażywnym, łysiejącym mężczyzną, ciągle uśmiechniętym, z palcami pobrudzonymi atramentem. Jego wygląd zwodził wielu, zwłaszcza początkujących uczniów, którzy jednak na pierwszej już lekcji boleśnie przekonywali się, że nie należy oceniać ludzi po wyglądzie. Velvelvanel był szefem kancelarii Tajemnego Bractwa (czyli zajmował się nudną papierkową robotą) oraz bezpośrednim przełożonym bibliotekarzy. Stanowczo uważał, że zajęcie to nie jest godne jego możliwości, ale był też pewien, że nieprędko awansuje wyżej. A to ze względu na błędy młodości, kiedy poważył się bawić nekromancją. Od tego czasu minęło już przeszło sześćdziesiąt lat, lecz pełnego wybaczenia mógł się w najlepszym wypadku spodziewać za drugie sześćdziesiąt. I tak zresztą miał szczęście, że nie odebrano mu mocy. Był więc człowiekiem zgorzkniałym, choć zapewne jednym z najbieglej szych silmaniońskich magów.

– Czy długo zabawisz u nas, panie Arivaldzie? – spytał zaniepokojony, bo obecność nieznanego nikomu, a słynnego maga wcale nie była mu na rękę.

– Mam nadzieję, że nie – odparł szczerze Arivald i zdał sobie sprawę, że popełnił gafę. – Nie weź mi tego za złe, ale bardzo przywiązałem się do Wybrzeża – dodał tonem wyjaśnienia i przeprosin.

– I ja bym się chętnie zaszył na prowincji, gdzie z dala od światowego zgiełku mógłbym pogłębiać swą wiedzę – westchnął nieszczerze Velvelvanel, który nienawidził wycieczek poza miasto i ciężko odchorowywał każdy wyjazd, podejrzewając, że w czasie jego nieobecności wszyscy starają się pod nim kopać dołki. – Proszę, to twoja polisa – powiedział po chwili, podając Arnoldowi krążek ze srebrzystego metalu – uaktywnia się pod wpływem czwartopoziomowego z Seszeni.

– Dziękuję ci. – Arivald, znów nieco spanikowany, włożył krążek do kieszeni płaszcza.

– Czy mogę coś jeszcze dla ciebie zrobić, panie Arivaldzie?

– Dużo słyszałem o silmaniońskiej bibliotece.

– Drugie drzwi na lewo i wejdziesz do zachodniego skrzydła. Mistrz Baalbos cię oprowadzi. Ale czy mógłbym przedtem przejrzeć twoją Księgę?

– Proszę. – Arivald położył Księgę na stole i skierował się ku drzwiom.

– Zostawiasz mi ją? – Velvelvanel był zaskoczony.

– Coś nie tak?

– Panie Arivaldzie, wierz mi, że potrafię docenić to niezwykłe zaufanie – powiedział wzruszony Velvelvanel.

Kiedy Arivald opuścił pokój, czarodziej pokręcił głową i otworzył Księgę.

– Albo ta Księga ma wyjątkowe zabezpieczenia, albo ten człowiek jest święty – mruknął do siebie i zagłębił się w lekturze.

Arivald tymczasem, zgodnie ze wskazówkami, skręcił w drugie drzwi na lewo i aleją wśród kwiatów przeszedł do zachodniego skrzydła.

– Mistrz Arivald, jak sądzę… – Nie wiadomo skąd wyłonił się niski człowieczek. Za uchem miał gęsie pióro. – Jestem Baalbos. Czym ci mogę służyć?

– Chciałbym się rozejrzeć – ostrożnie odparł Arivald.

– Oczywiście. Czy mogę spytać o twoje uprawnienia? Zauważył, że Arivald się zawahał.

– No tak, ta kancelaria – westchnął Baalbos – niczego nie potrafią załatwić do końca. Mogę zobaczyć polisę? Ach, cztery A! – wykrzyknął z zazdrością, kiedy przyjrzał się krążkowi. – A mnie za parę lat obiecano pierwsze B. Jak można być bibliotekarzem i nie móc korzystać z najciekawszych woluminów? – dodał z rozgoryczeniem.

– Zawsze możesz skorzystać z mojej polisy – zaproponował Arivald.

– Słucham? Nie tak głośno! – Baalbos nerwowo rozejrzał się wokół. – To wielce, wielce szczodrobliwa propozycja, panie Arivaldzie. Będę twoim dozgonnym dłużnikiem. Mój Boże, od dziecka marzyłem, aby przeczytać traktaty Finnarena Wilczypyska, a to trzecie A. Musiałbym czekać jeszcze ze trzydzieści lat albo więcej. Czy byłoby wielkim nadużyciem z mojej strony, gdybym prosił cię, panie Arivaldzie, o spotkanie jeszcze dziś wieczorem, oczywiście po zebraniu Rady?

– Czemu nie? A czy ty będziesz tam, panie Baalbosie?

– Ja? Z drugim B? Gdzieżbym śmiał nawet o tym myśleć? A teraz czym mogę ci służyć?

– Interesuje mnie teoria Drestrina i potencjalne możliwości czwartopoziomowych z Seszeni. – Arivald miał nadzieję, że nie popełnił błędu.

– Ach, ten szaleniec Drestrin. Trzecie piętro, siódmy rząd trzeciej kondygnacji, druga półka od góry, jedenasty wolumin od lewej. A czwartopoziomowe z Seszeni, no tak, to ciekawy temat, ale zapewniam, panie Arivaldzie, że wszystkie ich możliwości wymienił już Gundus Gdacz w swoim „Traktacie o obrotach”. Tam znajdziesz i treść zaklęć, i komentarze Gundusa. Dostępny już przy trzecim D. Ulubiony temat prac magisterskich. Tak jak perpetuum mobile. Trzecie piętro, pierwszy rząd ósmej kondygnacji, trzecia półka z dołu, czwarta księga od lewej.

– Dziękuję – powiedział Arivald, starając się zapamiętać.

Przeszedł z małego pokoiku Baalbosa do głównej sali bibliotecznej i aż wstrzymał oddech. Nigdy nie widział czegoś bardziej, hm… monumentalnego. Kiedy spojrzał w górę, nie zobaczył sufitu; kiedy spojrzał w głąb korytarza, nie zobaczył jego końca. Nic, tylko rzędy półek i jednakowe, oprawione w brązową skórę woluminy.

– A gdzie są schody? – spytał sam siebie na głos.

– Proponuję użyć trzeciego czaru Gaussa – odezwał się głos z powietrza i Arivald drgnął przestraszony. – Gdzie pragniesz się znaleźć?

Arivald powiedział, gdzie pragnie się znaleźć. Chciał zacząć od traktatu Gundusa.

– Podaję parametry: dwa, super jedenaście, minus igrek cztery jeden. Życzę miłej lektury.

Na szczęście wszystkie teleportacyjne zaklęcia Gaussa Arivald znał. Największy problem tkwił w wyznaczaniu parametrów, ale skoro zostały podane, to reszta była jak bułka z masłem. Tak więc Arivald po chwili doznał znajomego i wcale przyjemnego uczucia rozpłynięcia się w powietrzu oraz nieco mniej przyjemnego zawrotu głowy, po czym zmaterializował się dokładnie tam, gdzie powinien. Sięgnął po właściwą książkę. Na brązowej skórze okładki złote litery głosiły: Gundus z Silmaniony, zwany Gundusem Gdaczem, „Traktat o obrotach”. Arivald chciał otworzyć książkę, ale okładka stawiła niespodziewany opór.

– Proszę uaktywnić polisę – zażyczył sobie ten sam głos z powietrza.

– I oto ślepy zaułek – mruknął Arivald, który spodziewał się czegoś w tym rodzaju.

– Polisa nadal nieaktywna – obwieścił głos – do uaktywnienia polisy proponuję użyć szesnastego czwartopoziomowego zaklęcia z Seszeni.

– Czy możesz mi przypomnieć jego treść? – spytał w pustkę Arivald.

– Szesnaste czwartopoziomowe zaklęcie z Seszeni jest do odnalezienia w „Traktacie o obrotach” mistrza Gundusa.

Arivald podrapał się po głowie.

– Wolałbym, abyś mi je przypomniał – powiedział, zastanawiając się, czy ze ślepego zaułka jest jednak wyjście.

– Oczywiście. Otwieram kredyt. Proszę uaktywnić polisę.

– No i koniec. Podaj parametry miejsca aktualnego pobytu mistrza Baalbosa.

Arivald bał się przez chwilę, że i z tym będą kłopoty, a wtedy chyba umarłby w tej bibliotece, nim zdołałby odnaleźć wyjście.

Ale głos teraz nie stwarzał problemów i po chwili Arivald był już przed Baalbosem.

– Mam kłopoty z uaktywnieniem polisy – poskarżył się.

– No tak, zawsze ta kancelaria – mruknął Baalbos. – Pozwolisz? Szybko wypowiedział zaklęcie.

– Polisa aktywna – oznajmił głos.

– Działa – zdziwił się Baalbos.

– Czy to możliwe, żebym źle wypowiedział zaklęcie? – udatnie zdumiał się Arivald. – Chyba się starzeję. Najprostsze formuły czasami wypadają mi z pamięci. No nic, dziękuję ci bardzo.

– Ależ nie ma za co. Żaden z nas nie staje się młodszy – powiedział uprzejmie Baalbos, lecz myślami był już przy dzisiejszym wieczorze.

Arivald spędził bardzo zajmujący dzień, rozgryzając „Traktat o obrotach” i wgłębiając się w tezy Drestrina. Zrozumiał też, dlaczego były tak mało popularne. Drestrin twierdził bowiem, że magowie powinni być poddani jurysdykcji cywilnej, a nie, jak dotąd, tylko władzom Bractwa. Ale dzieło było niezwykle interesujące, bo napisane zrozumiałym językiem i pozbawione czarów. Był to po prostu traktat historyczno-prawniczy, ubarwiony licznymi anegdotami. Drestrin może i był nielubiany, za to nieźle pisał.

– Czy mogę? – spytał dużo później Arivald, stojąc nad zaczytanym Velvelvanelem.

– Tak, tak… – mag z trudem oderwał się od lektury. – Cóż za niezwykła kompilacja – wskazał palcem tekst zaklęcia, którego Arivald nigdy nie potrafił zrozumieć, a tym bardziej zastosować. – Ale zauważyłem brak wielu tez, zwłaszcza dotyczy to ostatnich kilkunastu lat. Widać, że spędziłeś wiele czasu z dala od Silmaniony.

– Czy mógłbyś mi je zapisać, mistrzu Velvelvanelu?

– Zapisać w twojej Księdze? – zdumienie Velvelvanela sięgnęło zenitu. – Taki zaszczyt! Nie jestem godzien! A ty naprawdę będziesz potrafił je odczytać?

– Oczywiście – powiedział Arivald, który nie miał kłopotów z odczytywaniem zaklęć zapisanych piórem Artaanela i nie wiedział nawet, że każdy mag, zapisując zaklęcia w Księdze, tworzy jakby własny język. Umiejętność odczytywania tego języka była więcej niż wyjątkowa. – Spotkamy się jutro, dobrze? – uciął Arivald, bo był już bardzo zmęczony. – Do widzenia.

Rada zebrała się tak, jak powinna się zebrać Rada Tajemnego Bractwa. W ciemnym, przestronnym pokoju, przy palisandrowym stole, na którym stały nigdy nie gasnące trzynastoramienne świeczniki. Magowie siedzieli na wysokich, niewygodnych krzesłach ubrani w błękitne szaty i równie błękitne spiczaste czapy ze złotymi gwiazdami.

– Witajcie, o dostojni – zagaił Harbularer. – Gościmy dziś w swym gronie znamienitego gościa z dalekiego Wybrzeża, mistrza Arivalda, ucznia czcigodnego Artaanela, oraz potężnego Dagolara z Targentu, zaufanego króla Silmeverda Pięknego.

Arivald spojrzał w stronę Dagolara, gdyż pamiętał imię Silmeverda z opowieści Hogwara Srebrnegoliścia. Jak z niej wynikało, król Targentu postępował nie najpiękniej. Dagolar był rosłym, młodym jeszcze, a w każdym razie młodo wyglądającym mężczyzną o jasnych, prawie białych włosach i lodowatych błękitnych oczach. Przy pasie nosił długi na stopę sztylet z inkrustowaną złotem rękojeścią. Pierwszy raz Arivald zobaczył maga noszącego broń. Widocznie obyczaje dworu w Targencie były inne niż w Silmanionie.

– Mów, mistrzu Dagolarze.

Mag z Targentu wstał i skłonił się zebranym.

– Zło się przebudziło, dostojni – rzekł, nie bawiąc się w ogólniki. – Konkweror Hadżdżistanu rusza na Zachód. Jego armia jest bezkresna jak morze i niepoliczalna jak gwiazdy na niebie.

Arivald chrząknął, bo nie przepadał za poezją.

– W wojskach konkwerora służą zaciężne oddziały goblinów z Tihkageth i gnolle z Bardagalaru. Wzięto na służbę wiedźmiarzy z Gór Słonych. Ale nie to jest najstraszniejsze. Nasi szpiedzy mówią, a mamy powody, aby im wierzyć, iż konkweror pragnie przebudzić Najstarszego. Ołtarze Bahrostu znów spłynęły krwią.

– To bajki – przerwał ostro Lineal, wiekowy rektor Akademii. – Prace Lemuela Ballizeta dawno wykazały, że Najstarszy jest tworem legendy.

– Cenię niezwykle wagę teoretycznych prac – rzekł Dagolar, a brzmienie jego głosu wyraźnie zaprzeczało słowom – ale powtarzam: nie mamy powodów, aby nie wierzyć raportom naszych agentów. Konkweror zajął Świątynię Bahrostu.

– To, że konkweror wierzy w Najstarszego, nie sprawi, iż Najstarszy ożyje – zadrwił Bolgast Szczwacz. – Hadżdżistan jest daleko stąd. Czy muszę wymieniać, przez ile krain musiałby przejść konkweror, aby dojść do Silmaniony? Rozumiem, że króla Targentu niepokoi wzrastająca potęga konkwerora. W końcu od kiedy sięgam pamięcią, władcy Targentu walczą z Hadżdżistanem o dostęp do morza, ale nie rozumiem, co z tym wszystkim wspólnego ma Tajemne Bractwo. Nasza potęga jest niezmienna i niezmierzona. Wszelkie zawirowania władzy nie dotyczą Bractwa i zawsze pilnowaliśmy, aby nie mieszać się w spory królów. Tak być powinno.

Szmer głosów potwierdził słowa Bolgasta.

– Tak być powinno – przytaknął Dagolar – ale czy nie powinniśmy stanąć przeciw naszym odwiecznym wrogom, wiedźmiarzom?

– Jeśli używa się pewnych sformułowań, powinno się używać ich poprawnie – mentorskim tonem odezwał się rektor Lineal. – Wiedźmiarze żyją tylko w Ker-Paraveh, ci nieszczęśnicy z Gór Słonych to tylko magicy i iluzjoniści, niewiele mający wspólnego zarówno z wiedźmiarzami, jak i z nami.

– Hadżdżistan dąży do zniszczenia Bractwa – rzekł ostrym tonem Dagolar.

– Bractwa nie można zniszczyć – wtrącił wyniośle Harbularer – i ty, mistrzu Dagolarze, jako znany historyk, powinienneś najlepiej zdawać sobie z tego sprawę.

– Można zniszczyć magię – powiedział cicho Dagolar. Bolgast roześmiał się.

– Czyś się najadł szaleju? – spytał, nie starając się ukryć obraźliwego tonu.

Harbularer uciszył go, gniewnie unosząc dłoń.

– Jesteś młody i niedoświadczony – rzekł – więc milcz. Bolgast poczerwieniał i zacisnął dłonie w pięści, ale posłusznie umilkł.

– To najściślej strzeżona i najbardziej zakazana wiedza – rzekł Harbularer. – Jedynie ja, mistrz Dagolar i dostojny rektor Lineal mieliśmy dostęp do dzieł Vilenny Szalonej.

– A któż to taki? – spytał zdumiony Faldron, który szczycił się tym, że przeczytał wszystkie książki silmaniońskiej biblioteki, choć nikomu nie wydawało się to możliwe.

– Vilenna była najpotężniejszym z magów, jaki żył kiedykolwiek i jaki prawdopodobnie żyć kiedykolwiek będzie – wyjaśnił Dagolar.

– Nigdy kobieta nie była magiem! – zaprotestował Bolgast. – Każdy uczeń wie, że dostęp do prawdziwej mocy jest dla kobiet nieosiągalny. Kobieta może być czarownicą, biegłą w magii leczniczej, a nawet bojowej, ale nigdy nie stanie się magiem!

Dagolar spojrzał w stronę Harbularera. Pan Czarnej Różdżki westchnął.

– To w zasadzie prawda, ale od każdej reguły są wyjątki. Vilenna była wybitnym teoretykiem magii, autorką koncepcji Podwójnego Lustra, która zrewolucjonizowała sztukę magiczną.

– Zawsze uczono nas, że autor jest nieznany – mruknął Bolgast, pocierając brodę. – Nie podoba mi się, że członków Rady trzymano w nieświadomości co do spraw tak wyjątkowej wagi.

– Vilenna napisała również traktat „O początku” – powiedział Dagolar – i mówi w nim, jak powstała magia oraz jak magia może się skończyć.

– To praca czysto teoretyczna – zastrzegł rektor Lineal, widząc, że słowa Dagolara wzbudziły niepokój – zresztą Vilenna nie zaprzecza, że może to być nie likwidacja magii, tylko jej przejście w nowy etap.

– Na którym to etapie nie byłoby jednak miejsca dla Bractwa – wtrącił Dagolar.

– To prawda – niechętnie przyznał Lineal – ale przecież wszystko to jest tak niejasne i zagmatwane. Vilenna…

– Nie będę rozprawiał na temat dzieła, z którym nie raczono mnie nigdy zapoznać. Dodam tylko, że utajnienie wiedzy tej wagi można uznać za poważne przestępstwo. – Bolgast bezceremonialnie przerwał rektorowi, a szmer aprobaty upewnił go, że wypowiedział słowa miłe większości zebranych. – Być może, należałoby się zastanowić nad wyciągnięciem daleko, daleko – powtórzył z naciskiem – idących konsekwencji.

– Czy chcesz głosowania? – spytał Harbularer.

Bolgast zastanawiał się tylko przez chwilę. Wiedział, że jeszcze nie wygra z Wielkim Mistrzem. Członkowie Rady mogą być oburzeni, iż ukryto przed nimi pewne fakty, ale nie odsuną Harbularera. Bolgast był zbyt młody, ambitny i niedoświadczony, aby objąć przywództwo.

– Nie chcę – burknął – ale żądam dostępu do prac tej Vilenny. Dagolar, Harbularer i Lineal porozumieli się wzrokiem.

– Niemożliwe – stwierdził w imieniu ich wszystkich Lineal. – To absolutnie zakazana wiedza.

– Nad tym możemy głosować – rzekł z uśmiechem Bolgast.

– Nad tym nie będziemy głosować – uciął Harbularer. – Od setek lat tylko trzem ludziom wolno poznać prace Vilenny: mistrzowi Bractwa, rektorowi Akademii oraz wybranemu przez nich członkowi Rady. Taka jest tradycja i takie jest prawo. Jeśli kiedyś znajdziesz się na moim miejscu, Bolgaście, docenisz słuszność tego prawa.

– Jaką możemy mieć pewność, że teoria tej kobiety jest prawdziwa? A nawet jeśli jest, to daleka droga dzieli praktykę od teorii. I co to wszystko ma wspólnego z konkwerorem Hadżdżistanu? – spytał Feldron.

– Jeśli obudzą Najstarszego, wtedy może stać się to, co przewidywała Vilenna – powiedział Dagolar.

– Podsumujmy. – Bolgast zabębnił palcami po stole. – Najpierw każesz nam uwierzyć, że Najstarszy nie jest postacią z legend. Potem w to, że w ogóle można go, jeśli naprawdę istnieje, obudzić. A następnie, że już obudzony będzie chciał zniszczyć magię, o której zniszczeniu napisała w dziele, którego nikt z nas nie zna, kobieta, o której nigdy nie słyszeliśmy. A której przydomek świadczy, że nie cieszyła się wielkim poważaniem.

Większość członków Rady uśmiechnęła się w tym momencie.

– Król Targentu musi być w nie lada opałach – podsumował Bolgast – ale nie sądzę, aby Bractwo dało się wykorzystać w nie swojej walce.

– Cóż więc proponujesz? – ponuro spytał Dagolar.

– Rozejść się i przeprosić dostojnego mistrza Arivalda, że prosiliśmy go, by fatygował się z Wybrzeża w sprawie, która nie przedstawia Bractwa w najlepszym świetle.

Arivald uśmiechnął się pod wąsem. Bolgast bardzo wyraźnie szukał stronników.

– Właśnie. A co powie nam dostojny Arivald? – spytał Harbularer, a ton jego głosu wskazywał, że mistrz pogodził się z porażką.

– Byłem kiedyś w Hadżdżistanie – rzekł Arivald. Zebrani spojrzeli na niego ze zdziwieniem, bo niewielu magów lubiło podróże, a już z pewnością nie podróże w tak dzikie i dalekie strony. – I nie podobało mi się to, co tam zobaczyłem. Konkweror jest okrutnym człowiekiem. Powszechnie stosowaną karą za nieposłuszeństwo jest smażenie w wielkim miedzianym kotle, w świątyniach Hadżdżistanu składa się ofiary z ludzi, a ofiara jest tym bardziej udana, im dłużej żyje torturowany. Umiejętność zadawania bólu podniesiono do rangi sztuki. Kiedy byłem w Hadżdżistanie, konkweror zwyciężył właśnie plemiona mieszkające w dorzeczu Rzeki Mulistej. Zabito wtedy prawie sto tysięcy ludzi. Przez pole pełne nabitych na pal szło się trzy dni.

– Plotka zawsze wyolbrzymia postępki surowych władców – wtrącił niepewnie Lineal.

– Ja szedłem przez to pole – rzekł łagodnie Arivald, a jego oczy pociemniały na pamięć tego wydarzenia.

– No cóż, nie wspominałem o tym aspekcie sprawy – powiedział Dagolar – ale konkweror rzeczywiście nie należy do ludzi łagodnych.

– Nie jesteśmy od tego, aby zajmować się moralną stroną postępowania władców – wzruszył ramionami Bolgast. – Kto w to wątpi, powinien jeszcze raz przeczytać Pięć Tez.

– Od czego więc jesteśmy? – spytał cicho Arivald. – Czy nasza nauka nie ma służyć również temu, aby życie ludzi uczynić znośniejszym?

– Z całym szacunkiem, mistrzu Arivaldzie, ale to herezja o daleko idących skutkach praktycznych. – Dagolar ciekawie przyjrzał się Arivaldowi.

– Nie jestem biegły w teorii – rzekł gniewnie Arivald – wiem tylko, że pomagam leczyć ludzi i bydło, ostrzegam rybaków przed nadchodzącym sztormem i pokazuję im miejsca, gdzie połowy będą najlepsze. Tyle mogę zrobić, aby uczynić ich życie łatwiejszym. I jeśli to herezja… tak, jestem heretykiem.

– Mistrzu Arivaldzie, oczywiście dbamy o rozwój społeczności, wśród której żyjemy – powiedział Bolgast. – Ale nie możemy ustalać biegu historii. Jeśli armia Hadżdżistanu stanęłaby pod murami Silmaniony, będziemy się bronić, gdyż zagroziłoby to interesom Bractwa. Lecz wojna konkwerora z Targentem jest dla nas obojętna.

– Berril Złotousty twierdził, że nie ma dobra i zła, jest tylko bieg historii – powiedział Molinar, który milczał aż do tej chwili.

– To również pogląd skrajny – zaprotestował Harbularer – i Bractwo nigdy nie włączyło tej teorii do Pięciu Tez. Mimo nacisków – dodał z przekąsem, wyraźnie pijąc do Molinara.

– Cóż więc robimy? – zapytał Bolgast.

– Należy bliżej przyjrzeć się poczynaniom konkwerora – stwierdził Harbularer i powiódł wzrokiem po zebranych, czekając na ich reakcję.

– Tak – powiedzieli jednocześnie Lineal i Dagolar. Poparli ich jeszcze trzej członkowie Rady, sześciu pozostałych było przeciwko. Wszyscy spojrzeli w stronę Arivalda.

– Zgadzam się z mistrzem Harbularerem – powiedział wolno Arivald.

– Czy mistrz Arivald ma w ogóle prawo głosu? – zapytał wyraźnie wściekły Bolgast.

– Nie kompromituj się – syknął Molinar na tyle głośno, że wszyscy zebrani usłyszeli jego słowa.

– A więc postanowione – stwierdził wyraźnie zadowolony Harbularer – pięciu z nas wyruszy z mistrzem Dagolarem do Targentu. Wyślemy też dwustu zbrojnych eskorty. Pojadą dostojni Lineal, Arivald, Bolgast, Molinar i Druskin.

Arivald zauważył, że mistrz Harbularer wybrał trzech magów, którzy głosowali za ingerencją, i trzech, którzy byli przeciwko. Nie przypuszczał tylko, że sam się znajdzie wśród powołanych do wyjazdu. I wcale mu się to nie podobało. Ale protesty niewiele by zapewne dały. W tej sprawie decyzja Wielkiego Mistrza była prawem. Arivald postanowił jednak wykorzystać swą uprzywilejowaną pozycję. Harbularer miał w stosunku do niego dług wdzięczności.

– Chciałbym, aby wyruszył z nami mistrz Velvelvanel – powiedział.

Magowie nieprzychylnie przyjęli jego słowa.

– To nie jest człowiek godzien zaufania – odparł Lineal, który był w składzie sądu skazującego Velvelvanela za nekromancję.

Mimo że było to bardzo dawno temu, Rada miała długą pamięć i nieskoro wybaczała. Ale Harbularer poparł Arivalda, choć wbrew sobie. Velvelvanel pojedzie do Targentu.

Nie tak łatwo wybrać się w drogę dwustu zbrojnym i siedmiu magom. Dlatego też prawie dwa tygodnie upłynęły od spotkania Rady do dnia wyjazdu. Arivald cały ten czas spędził w silmaniońskiej bibliotece, robiąc jedynie krótkie przerwy na praktyczne ćwiczenia zaklęć i bardzo, bardzo krótkie przerwy na sen. Oczywiście niewiele można poznać przez dwa tygodnie nawet najpilniejszej pracy, lecz Arivald miał nadludzkie wręcz zdolności zapamiętywania, jeśli coś chciał zapamiętać. Był tak oszołomiony bogactwem wiedzy, z jakim się zetknął, że zaczął poważnie myśleć, czy nie przenieść się do Silmaniony chociaż na rok. Zrozumiał chyba, dlaczego magowie niechętnie opuszczali siedzibę Tajemnego Bractwa. Mimo wytężonych zajęć Arivald znalazł jednak czas, by spotkać się ze Srebrnymliściem; załatwił mu delegację na Wybrzeże, o co rycerz szczerze i żarliwie błagał. Hogwar nie byłby złą partią dla księżniczki, myślał Arivald. Jedyny syn z morganatycznego związku księcia Elskina, bardzo bogaty, bardzo odważny i bardzo ciekaw świata, skoro zamiast zaszyć się we własnych włościach lub robić karierę na dworze cesarza, wybrał trudną i niewdzięczną służbę u silmaniońskich czarodziei.

Arivald wiedział, że księżniczka musi w końcu wyjść za mąż (poddani z roku na rok domagali się tego coraz usilniej), i zdawał sobie sprawę, że życie jej przyszłego nie będzie lekkie. No chyba że znajdzie człowieka o stalowej woli i gołębim sercu, choć wydaje się to dziwnym połączeniem.

W końcu wyruszyli. Podróż zapowiadała się na długą, gdyż jedynie Dagolar i Arivald jechali konno, pozostali magowie woleli kolasy, a i to narzekali, że za małe i niewygodne. Towarzyszyło im stu pięćdziesięciu pikinierów, dwudziestu kuszników z doborowego oddziału osobistej gwardii Harbularera oraz dziesięciu rycerzy wraz z giermkami i służącymi. Z tyłu wlókł się tabor objuczony zapasami żywności i wina, prześcieradłami, puchowymi pierzynami, obrusami, srebrną zastawą, kilkunastoma kompletami ubrań dla każdego z magów, turniejowymi zbrojami rycerzy, którzy wzięli je na wypadek, gdyby na dworze w Targencie odbywał się właśnie jakiś turniej.

Na początku wyprawa ciągnąć miała gościńcem aż do Sinego Brodu, a potem skręcić na północ w stronę Wzgórz Stołowych, za którymi rozciągały się już włości lenników króla Targentu. Stamtąd czekał ich miesiąc marszu, między innymi przez Góry Spalone. Podróż zapowiadała się więc na nudną, długą i uciążliwą. Arivald wiedział, że tak czy inaczej będą musieli przezimować w Targencie. Oczywiście inaczej rzecz by się miała, gdyby szli szybkim rycerskim pochodem. Dagolar dotarł z Targentu do Silmaniony w niespełna trzy tygodnie, ale zmieniał konie w przydrożnych zajazdach, no i nie wlókł ze sobą taboru ani zrzędliwych czarodziei. Dlatego Arivald pierwszego dnia, pod wieczór (a przebyli zaledwie osiem kilometrów, bo w jednej z kolas pękło koło), zdecydował się porozmawiać z Dagolarem.

– Obawiam się, że w tym tempie dotrzemy na zimę – powiedział zgryźliwie targencki mag.

– O tym właśnie chciałem z tobą pomówić – uśmiechnął się Arivald. – Czy nie byłoby lepiej, abyśmy wyprzedzili resztę i dotarli szybciej do twego króla? Może któryś z dostojnych magów zechce nam jeszcze towarzyszyć.

– To niezły pomysł – mruknął Dagolar – ale nie wiem, czy mistrz Harbularer będzie zachwycony, gdy się rozdzielimy.

– Droga jest bezpieczna.

– W miarę. Na Wzgórzach Stołowych straciłem trzech ludzi w walce z rabusiami. Ale wzięlibyśmy przecież kilku zbrojnych. Dobrze, panie Arivaldzie, zobaczmy, jak to przyjmą inni.

Inni przyjęli to bardzo źle. Zwłaszcza Molinar i Druskin, którzy wiedzieli, że z pewnością nie pojadą wierzchem, a byli przeciwni całej wyprawie i Arivald przypuszczał nawet, iż postarają się ją opóźnić. Ale Dagolar się uparł i w zasadzie nie mogli nic zrobić poza namówieniem Bolgasta Szczwacza, aby również jechał. Bolgast, rad nierad, zgodził się z nimi, a wtedy sędziwy rektor Lineal, ku niezadowoleniu Molinara i Druskina, zdecydował się towarzyszyć awangardzie.

– Z każdą decyzją czekajcie na nas – rzekł wyniośle Molinar.

– Jest was dwóch, dostojny Molinarze – powiedział Dagolar – czyli my stanowimy większość. Nikt ci nie broni pojechać z nami.

Molinar prychnął rozdrażniony, bo nie utrzymałby się na koniu nawet pięciu minut.


Oderwali się od wyprawy następnego dnia o świcie. Poranek był chłodny i chmurny, zapowiadał się wymarzony dzień na podróż. Dagolar jechał strzemię w strzemię z Arivaldem, za nimi podążali pozostali magowie (jedynie Velvelvanel wlókł się na samym końcu, bo nie bardzo umiał poradzić sobie z wierzchowcem) i pięciu rycerzy z giermkami. Reszta eskorty pozostała z Molinarem i Drustrinem.

– Byłeś kiedy w Targencie, panie Arivaldzie? – spytał Dagolar.

– Bardzo dawno temu – odparł Arivald, a widząc, że Dagolar czeka na jego dalsze słowa, dodał: – panował tam jeszcze ojciec Silmeverda. Ale nie zostałem długo, bo podróżowałem do Hadżdżistanu.

– Czy mogę spytać, w jakim celu odwiedzałeś Hadżdżistan? Arivaldowi nie podobała się ciekawość Dagolara, ale uznał, że rozsądniej będzie sprawiać wrażenie człowieka, który nie ma nic do ukrycia.

– Wiedza może być kształtowana tylko przez poznanie, a poznanie przez doświadczenie – powiedział.

– Jak wiem, czcigodny Artaanel również wiele podróżował.

– O tak! – Arivald uśmiechnął się na wspomnienie długich wypraw, w których towarzyszył magowi. Gdzież oni wtedy nie byli…

– Jego śmierć była wielkim ciosem dla Bractwa.

– Dla mnie również – westchnął Arivald, bo rzeczywiście z głębokim żalem żegnał Artaanela, mimo że starzec był tak wyniosły i tak ogromną pogardę żywił dla tych, którzy nie parali się magią.

U podnóża Gór Spalonych stanęli po dziesięciu dniach i po drodze nie spotkało ich nic godnego uwagi ani przykrego (poza siniakami i odleżynami, jakich nabawił się Velvelvanel). Arivald i – rzecz jasna – Dagolar znali Góry Spalone, ale reszta podróżnych długo nie mogła dojść do siebie, zobaczywszy te nagie skalne szczyty ginące gdzieś pod niebem.

– Mamy przez nie przejść? – jęknął Velvelvanel, kiedy pierwszy raz ujrzeli groźny masyw.

– Och, przełęczami – odparł Dagolar. – Nawet nie sięgniemy połowy gór. Po drodze zatrzymamy się w twierdzy Iliten-osleth.

– Oczy Południa – przetłumaczył Arivald – niegdyś ostatni zamek Cesarstwa na południowych rubieżach. Gdy ostatni raz byłem w Targencie, szykowano się, by go odbudować.

– I odbudowano – westchnął Dagolar – choć nie wiem, ilu ludzi zginęło przy tym. Zresztą nikt nie dałby rady przywrócić świetności całemu zamkowi. Odbudowano tylko warownię, ale wystarczy to, aby strzec Gór Spalonych.

– Iliten-osleth to przeklęte miejsce – rzekł Velvelvanel – i żaden człowiek nie powinien przywracać życia tej ruinie. Mówią, że nim trzęsienie ziemi pochłonęło zamek, oddawano się tam najczarniejszej magii i składano ofiary z ludzi.

– To było kilkaset lat temu – zaśmiał się Dagolar – jeśli w ogóle było. Teraz to tylko niewielki fort z równie niewielką załogą. Tak przemija chwała świata – dodał.

– Jeśli cokolwiek, co działo się w Iliten-osleth, można nazwać chwalebnym – mruknął Velvelvanel.

Nagle jeden z rycerzy zatrzymał konia i gestem poprosił magów, by się zbliżyli. Tuż przed kopytami niespokojnie kręcącego się wierzchowca wyrastała góra łajna. Nieco już zeschłego łajna.

– Trolle – burknął Dagolar – co za pech.

– Trolle? – spytał zaniepokojony rektor Lineal.

– Trolle? – jęknął Velvelvanel.

– Nienawidzę trolli – stwierdził Bolgast Szczwacz.

I miał rację, gdyż trolle były odporne na ogromną większość magicznych zaklęć. Czarodzieje poczuli się więc bezbronni, a Lineal nawet zaczął się głośno zastanawiać nad celowością podróżowania z tak wątłą obstawą.

– Zabijałem już trolle w górach Peredinu – powiedział pocieszająco jeden z rycerzy. – Są głupie i powolne, choć silne. Ale ten, który zastąpi nam drogę, gorzko tego pożałuje – pogłaskał czule rękojeść swego miecza. – Nie ma takiego stworzenia, którego nie imałoby się dobre ostrze.

Arivald pomyślał, że rycerz zapomniał dodać, iż skóra trolli była równie dobrą ochroną jak płytowa zbroja. Jak się okazało, rycerz nie w porę wypowiedział słowa o zastępowaniu drogi przez trolle, jeszcze bowiem przed zachodem słońca zobaczyli prawdziwego i żywego przedstawiciela tego gatunku. Stał sobie spokojnie na wąziutkiej ścieżce, ledwo się mieszcząc, bo po prawej ręce miał skalną ścianę, a po lewej przepaść. Głęboką przepaść.

– Czy nie ma innej drogi? – spytał Velvelvanel, a głos mu leciutko zadrżał.

Dagolar gniewnie pokręcił głową.

– Musielibyśmy nadłożyć trzy dni – rzekł. – Zabijcie go – rozkazał rycerzom.

– Zaraz, zaraz! – wtrącił Arivald, który zdawał sobie sprawę, jak niewielkie szansę ma człowiek w spotkaniu z trollem. Gdyby potwór stał na otwartej przestrzeni, to inna sprawa, ale tu, na wąskiej ścieżce…

Przełknął ślinę, bo zaschło mu w ustach, i podjechał bliżej. Troll spojrzał na niego leniwie, ale w jego spojrzeniu nie było wrogości. Jeżeli oczywiście człowiek jest w stanie cokolwiek wywnioskować ze spojrzenia trolla. Arivald zadarł głowę, bo mimo iż był na koniu, troll przewyższał go o dobre pół metra.

– Czy byłbyś łaskaw przepuścić nas, panie trollu? – zapytał grzecznie czarodziej.

Troll przesunął po nim wzrokiem, potem spojrzał w stronę zachodzącego właśnie słońca. Skrzywił się lekko, a jego potworny pysk nabrał wyjątkowo złowrogiego wyglądu. Jeden z rycerzy dobył miecza, drugi wycelował kuszę, giermkowie silniej ścisnęli styliska toporów.

– Parzy – poskarżył się troll.

Jego głos tak wstrząsnął końmi, że jeden, nie bacząc na lata dobrego wychowania, zrzucił jeźdźca (był nim rycerz z kuszą) i pognał ścieżką w dół.

– To dlaczego nie siedzisz w jaskini? – troskliwie spytał Arivald, bo powszechnie wiadomo, jak trolle nienawidzą słońca. Co prawda nie kamienieją od jego promieni, jak to opowiadają różne pleciugi i wypisują różne bajkopiórki, ale darzą słońce głęboką niechęcią.

– W jaskini – powtórzył troll i zadumał się głęboko.

W końcu podniósł rękę i paluchami, z których każdy miał grubość męskiego ramienia, podrapał się po kudłatej głowie.

– A gdzie jest jaskinia? – spytał wreszcie.

– Widziałem jakąś pół godziny drogi stąd – rzekł skwapliwie rycerz z kuszą, który pozbierał się już z ziemi – tą ścieżką w dół i po lewej stronie.

– Znaczy po tej stronie. – Arivald gestem pokazał trollowi, która jest lewa.

– Aha – odparł troll i poruszył się. Ze ścieżki sypnęły się w przepaść kamienie. – No to idem – dodał.

Wszyscy cofnęli się do rozszerzenia drogi, bo nikt nie chciał być blisko przechodzącego trolla, nawet jeśli ten troll zachowuje się spokojnie. Kiedy zniknął za zakrętem, Lineal otarł pot z czoła, a jeden z giermków odbiegł na stronę.

– Jesteśmy ci głęboko wdzięczni, panie Arivaldzie – powiedział sędziwy rektor.

– O tak – dodał rycerz, któremu wypadłoby zmierzyć się z trollem jako pierwszemu.

– Większość stworzeń zabijamy, gdyż boimy się ich – rzekł Arivald – a boimy się, ponieważ nie znamy ich obyczajów.

– Jak wejdzie do tej jaskini, możem go przydusić ogniem – odważnie zaproponował jeden z giermków.

– No to idź, głupcze! – zezłościł się Dagolar. – I widzisz, panie Arivaldzie? Nie da się odzwyczaić ludzi od bezsensownej przemocy.

– O tak – przytaknął czarodziej, nie przypominając Dagolarowi, że właśnie on chciał natychmiast rozprawić się z trollem. – Jedźmy już, mam nadzieję, że nie ma ich tu więcej.

No i na szczęście nie było, a nawet jak były, to nie weszły podróżnym w drogę. Bezpiecznie więc, po dwóch dniach, dotarli do miejsca, skąd widać było ruiny zamku i świeżo odbudowane mury warowni.

– Iliten-osleth – westchnął Velvelvanel, który mimo tylu dni w siodle nadal nie czuł się dobrym jeźdźcem. – Wreszcie!

– Hrhwarin! – dobiegł ich nagle ostry, chrapliwy głos.

Na skalnej półce stały trzy koboldy w długich po łydki kolczugach i z kuszami w dłoniach.

– Dwehre hrhwarin – odpowiedział Dagolar i koboldy opuściły broń.

– Co one tu robią? – spytał zdumiony Lineal.

– To załoga twierdzy – wyjaśnił Dagolar.

– Nie wejdę do zamku, którego pilnują koboldy – rzekł Bolgast Szczwacz. – Jak mogłeś zataić to przed nami, Dagolarze?

– Te koboldy złożyły przysięgę krwi memu władcy – wyjaśnił Dagolar. – Ludzie potrafią łamać przysięgi i nie dotrzymywać obietnic, a koboldy pozostają wierne temu, z którym połączyła je przysięga. Iliten-osleth jest zbyt ważną twierdzą, aby pozostawić tu byle kogo.

– Ale mnie nie składały przysięgi – rzekł wyniośle Bolgast – nie zatrzymamy się więc w Iliten-osleth.

– O nie – rzekł stanowczo Lineal. – Choć jedną noc chcę spędzić w łóżku, a nie na ziemi. Ty rób, jak chcesz, Bolgaście, ale ja nie zamierzam omijać Iliten z powodu jakichś przesądów.

Arivald przyjrzał się uważnie koboldom. Stały nieruchomo, niczym posążki wyrzeźbione z zeschłego rudobrązowego drewna i nie dawały znać po sobie, czy rozumieją, o czym mowa. Mag wiedział, że Bolgastowi nie chodzi o przesądy, lecz o rzecz stokroć ważniejszą. Żaden czarodziej, choćby najbardziej znamienity, nie był w stanie wniknąć w umysł kobolda i odgadnąć jego zamiarów. A czarodzieje starali się unikać tego, czego nie mogli kontrolować. O koboldach krążyło też mnóstwo niepochlebnych opowieści (mówiło się wszak: złośliwy jak kobold), podejrzewano te stworzenia o oddawanie się czarnoksięskim praktykom przekraczającym ludzką zdolność rozumienia. No cóż, były wszak koboldy rasą starszą jeszcze od ludzi, choć teraz wymierającą i tępioną. Tak jak bowiem ludzie nienawidzili i lękali się elfów oraz podziwiali krasnoludy (głównie za ich bogactwa), tak serdecznie pogardzali koboldami, uważając je za istoty bardziej zbliżone do zwierząt niż istot rozumnych. Kiedy prawie dwieście lat temu padła ostatnia forteca koboldów, wojska cesarza i krasnoludzkiego króla Targhana Oczopląsego urządziły koboldom taką rzeź, że w krwi broczyło się po kolana. Koboldy wtedy przyczaiły się gdzieś w górskich ostępach i tam wegetowały, czekając lepszych czasów. Niekiedy ten i ów władca najmował ich oddziały, a Silmeverd oddał im nawet skrawek ziemi, by mogły się osiedlić. Bo też wojownikami koboldy były znamienitymi i w czasie wojen potrafiły sprostać nawet wytrawnym krasnoludzkim topornikom.

– A jakie jest twoje zdanie, panie Arivaldzie? – zapytał Dagolar.

– Skoro przysięgły Silmeverdowi na krew, nie byłoby zbyt uprzejmie unikać Iliten. Znaczyłoby to, że nie ufamy królowi.

Najstarszy z rycerzy, Firron, zbliżył się do czarodziei.

– Jesteśmy za tym, by nie zatrzymywać się w Iliten – rzekł.

– A kto was pyta o zdanie? – prychnął Lineal. Dagolar roześmiał się.

– A więc jedźmy – zdecydował – jak tam, Bolgaście, gdzie dziś nocujesz?

Szczwacz wzruszył ramionami.

– Skoro tak wam zależy na łóżku i pościeli…

Aby przejść ścieżką prowadzącą do warowni, musieli zsiąść z koni i ostrożnie prowadzić je samym skrajem przepaści. Arivald rozejrzał się wokół. Tu rzeczywiście starczyłoby parunastu ludzi do zatrzymania całej armii. Spojrzeniu Arivalda nie umknęły przygotowane na zboczu głazy, spod których wystarczyło wyjąć żelazne podpory, aby runęły w dół, zagradzając i tak już wąskie przejście.


Za skalnymi załomami przywarowali łucznicy, gdzieś tam wystawało ramię katapulty.

Szli w stronę twierdzy, a Dagolar swobodnie rozmawiał z koboldami w ich języku, choć nie było to zbyt uprzejme w stosunku do pozostałych magów, którzy języka koboldów nie znali. Arivald zrozumiał co prawda kilka oderwanych słów, ale nic poza tym. Kiedy przeszli drewniany most spinający dwa brzegi przepaści, znaleźli się na terenie twierdzy. Iliten-osleth było małym bastionem z dwiema pękatymi wieżycami, niewielkim dziedzińcem i wysokimi murami, najeżonymi stanowiskami łuczników. Na dziedzińcu czekał już stary kobold w czarnym płaszczu obramowanym purpurą.

– Oto dowódca garnizonu – przedstawił go Dagolar – książę Vikrahnouk, wielki podziemnik Saravatty, Topór Toporów Valatelu, ofiarnik Złożonego Kamienia.

Rektor Lineal bez słowa skinął koboldowi głową i wtedy Arivald uznał, że czas zareagować. Z opowieści wiedział, jak ważne dla koboldów są wszelkie ceremoniały, formuły i tytuły.

– Magowie Silmaniony witają cię, dostojny – powiedział – oby twój topór zawsze był syt krwi, a słońce zgasło nad Saravattą.

Vikrahnouk pochylił głowę.

– Dwoje złoffa som jag balzam – rzekł uprzejmie – bondź mym goździem.

Kiedy kobold odwrócił się, by wydać rozkazy podwładnym, Lineal nachylił się do ucha Arivalda.

– Co to miało znaczyć? – zapytał.

– Stare powitanie – odparł Arivald. – Koboldy wierzą, że czas ich świetności powróci, kiedy słońce zgaśnie nad równinami Saravatty. Artaanel nauczył mnie obyczajów niektórych ludów.

– Potrzebne im więc zaćmienie – uśmiechnął się Lineal.

Czas prawdy nadszedł w czasie kolacji. Jeszcze przed posiłkiem Dagolar wstał i przeczytał pismo króla Silmeverda. Kiedy jego słowa przebrzmiały, zapanowała dzwoniąca w uszach, martwa cisza.

– To śmieszne – rzekł w końcu Lineal. – Ten człowiek oszalał. Rycerz Firron porwał się z miejsca, sięgając po miecz, lecz Arivald chwycił go za ramię i osadził w miejscu. Widział przecież, jak podczas czytania listu Silmeverda do komnaty cichutko weszli łucznicy i stali teraz pod ścianami, gotowi w każdej chwili do akcji – Firron klapnął z powrotem na ławę, zdumiony siłą czarodzieja. Przez moment myślał, że Arivald złamał mu ramię.

– To jakiś żart – odezwał się Bolgast, popatrując po zebranych i jakby oczekując, że za chwilę wszyscy wybuchną śmiechem.

– A więc jesteśmy uwięzieni – powiedział Velvelvanel spokojnie.

– Powiedzmy… internowani, mój drogi – grzecznie sprostował Dagolar.

Rektor Lineal stracił zimną krew. Błyskawicznie wydobył zza pasa różdżkę, ale nim zdołał rzucić zaklęcie, w powietrzu gwizdnęła strzała i przeszyła mu dłoń. Z jękiem opadł na ławę, różdżka potoczyła się pod stół.

– Spokój! – ryknął Arivald wielkim głosem, a gdy jego krzyk wstrzymał rycerzy i magów, dodał spokojniej: – Nie chcemy tu rzezi. – Zatoczył łuk dłonią, wskazując gotowe do walki koboldy. Nikt nie mógł mieć wątpliwości, jak zakończyłaby się walka.

– Bardzo mądrze – uśmiechnął się Dagolar i dał znak, a wtedy do Lineala podbiegł kobold z bandażem w dłoni i zaczął opatrywać ranę. – Teraz zostaniecie odprowadzeni do swoich komnat. Wszystko zostało tak przygotowane, aby było wam jak najwygodniej. Mam nadzieję, że kiedy ochłoniecie z gniewu, będziemy mogli spokojnie porozmawiać. Odprowadzić – rozkazał koboldom.

Czterech magów i Firron zostało wprowadzonych do obszernej komnaty, w której stały pięknie rzeźbione fotele i ogromny stół. W zakratowanych oknach wisiały gęste zasłony, a światło dawały jasno płonące lampy. Dwoje drzwi prowadziło do dwóch niedużych sypialni.

– No to masz łóżko i pościel – rzekł Bolgast, przyglądając się wygodnemu, zdobionemu łożu z baldachimem.

– Jeśli nie weszlibyśmy z własnej woli, wzięliby nas z drogi – powiedział Lineal. – Jak ocena?

– Blokada ogniowa – jednocześnie odpowiedzieli Velvelvanel i Bolgast.

– Osłona?

– Szyfr skrzynkowy.

– Zgadza się – mruknął Lineal.

– Co to znaczy? – zmarszczył brwi Firron.

Lineal spojrzał na rycerza, jakby chciał go uciszyć, ale potem zdecydował, że sytuacja wymaga, aby i on wiedział, co się dzieje.

– Każdy czar użyty w tej komnacie spowoduje wyzwolenie ogniowej pułapki, która najprawdopodobniej upiekłaby nas żywcem. Zaklęcie blokujące jest zaszyfrowane pośród pięciu silnia możliwości. Wynika z tego, że czary nam nie pomogą.

Arivald był szczerze wdzięczny Firronowi za pytanie, a Linealowi za odpowiedź. Przez jakiś jeszcze czas mógł ukrywać swoją ignorancję.

– W sypialniach też są okna – powiedział Firron.

– I kraty – dodał Velvelvanel.

– I kraty – powtórzył jak echo rycerz.

– A więc co? – spytał Bolgast i siadł w fotelu. – Co mamy robić?

– Możemy tylko czekać – westchnął Lineal.

– Czy Rada się zgodzi? – zapytał Velvelvanel.

– Ja bym odmówił – rzekł twardo rektor.

– Poświęciłbyś nas? – Bolgast poczerwieniał z wściekłości.

– Nasze życie jest niczym, Bractwo jest wszystkim. Czym będziemy, kiedy Bractwo upadnie? Tak, Bolgaście, poświęciłbym i was, i siebie, aby uratować nasz świat.

Bolgast zaklął i podparł brodę na pięściach.

– A ja nie – rzekł. – Mam tylko jedno życie i nie zamierzam go tracić.

– Panie Arivaldzie – zagadnął Lineal – jakie jest twoje zdanie?

– Nadchodzi nowe – mruknął Arivald. – Klasyczna gra interesów, walka postępu i zachowawczości. A co się z tego wykluje, Bóg raczy wiedzieć.

– Skandal – skwitował Bolgast słowa Arivalda. Mag wzruszył ramionami.

– Trudno oczekiwać, że zawsze wszystko pozostanie, jak było.

Arivald miał mieszane uczucia co do całej tej sprawy. Z jednej strony nie mogło mu się podobać, że stał się więźniem, z drugiej rozumiał pobudki kierujące władcą Targentu. Silmeverd żądał bowiem ni mniej, ni więcej, tylko obalenia monopolu Tajemnego Bractwa i upowszechnienia magii. Pierwszym krokiem ku temu miało być wysłanie do Silmaniony skrybów i przekopiowanie ksiąg (swoją drogą praca na lata) oraz założenie na dworze w Targencie konkurencyjnej Akademii. Poza tym likwidacja ograniczeń w dostępie do czarodziejskiej wiedzy. Arivald zdawał sobie sprawę, że żądania króla padną na podatny grunt. Czy bibliotekarz Baalbos nie zechciałby zapoznać się z księgami, na których przeczytanie czekał już od lat?

Silmeverd postanowił wykorzystać wysłanych przez Wielkiego Mistrza magów jako zakładników. Ale czy Harbularer ulegnie, czy raczej zdecyduje się poświęcić przyjaciół? Arivald obawiał się, że raczej to drugie, choć niewątpliwie Silmeverdowi po cichu będą sprzyjać mniej znamienici magowie, dotąd pozostający w cieniu. I to nie ze względu na brak umiejętności, lecz z powodu niedopuszczania do tajemnic Bractwa.

Velvelvanel nagle zachichotał.

– Wreszcie ktoś wziął was za łeb – powiedział. – Daję słowo, że będę pierwszym, który zgodzi się wykładać na nowej Akademii. Czas na uczciwość i sprawiedliwość, a nie przywileje. Niech decydują umiejętności!

Arivald nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tok jego rozumowania okazał się słuszny. Szydło wyszło z worka nadspodziewanie prędko.

– Ty zdrajco! – warknął Bolgast. – Czego można się było spodziewać po nekromancie?

– To niegodne, co obaj mówicie – rzekł surowo Lineal – i nie życzę sobie na przyszłość podobnego zachowania. Niezależnie od tego, jaki mamy pogląd na wewnętrzne sprawy Bractwa, pewne jest jedno: to są sprawy wewnętrzne i żadnemu królowi nic do tego. Ty, Velvelvanelu, nie sądzisz chyba, że Silmeverd zamierza pomóc biednym czarodziejom wykorzystywanym przez Radę. Tu rzecz idzie o ogromne pieniądze i ogromne wpływy, o przesunięcie ośrodka magii z Silmaniony do Targentu, o niezależność Bractwa. Wybór jest prosty: albo Bractwo ustąpi i zdecyduje się na patronat króla, albo nie ustąpi, co będzie wyrokiem na nas, a prędzej czy później powodem wojny z Targentem. Targent zaś takiej wojny nie wygra, choćby zwerbował koboldy z całego świata.

– Racja – zgodził się Bolgast.

– Ale na wojnie nikt nie zyska – rzekł Arivald. – Zamiast jednak radzić nad losem świata, zajmijmy się lepiej własnym. Jak stąd się wydostać?

– Trzeba czekać – mruknął Lineal. – Nie przełamiemy szyfru.

– Przyjrzyjmy się więc kratom – zaproponował Arivald.

– Bardzo solidne – rzekł Firron. – Już próbowałem.

Arivald podszedł jednak do okna i pomacał kraty. Rzeczywiście były solidne. Grube na dwa palce i głęboko wpuszczone w mur. Nawet gdyby je wyłamać, droga ucieczki prowadziła po gładkiej ścianie wprost w przepaść. Ziemia była jakieś czterdzieści łokci poniżej krawędzi okna. Zresztą nie ziemia, raczej grzebień skalnych złomów.

– Pięknie – powiedział Arivald i odwrócił się od okna. Rektor Lineal wskazał Arivaldowi portret wiszący na ścianie.

– Patrz, co za wyrafinowane poczucie humoru. – Zauważył, że czarodziej nie rozumie jego słów, i dodał: – To Silmeverd.

– Ach tak – odparł Arivald i zamyślił się głęboko.

– Wrzuć to do kominka – rozkazał Lineal Firronowi, a potem z satysfakcją przyglądał się, jak rycerz łamie ramy i wrzuca w palenisko sponiewierany obraz.

Wieczorem przyniesiono im kolację, smaczną i obfitą, oraz sporo doskonałego korzennego wina. Bolgast i Velvelvanel kosztowali je zbyt namiętnie, po czym pokłócili się i o mało nie pobili.

– I to dopiero pierwszy dzień – stwierdził ponuro rektor, gdy skończył już rugać obu przeciwników. – Co za wstyd.

Kiedy wszyscy już spali (a Bolgast donośnie chrapał), Arivald cichutko podniósł się z łóżka i zbliżył do okna. Do pełni brakowało jeszcze dwóch dni, ale księżyc jasno świecił na czystym niebie i skały kąpały się w srebrnym blasku.

– Bardzo zła pora na ucieczkę – szepnął czarodziej i pomacał kraty. Cóż, były grube i mocne, ale nie aż tak grube i nie aż tak mocne dla kogoś, kto nawet w krasnoludzkiej armii słynął z niezwykłej siły.

Popluł w dłonie i przymierzył się do prętów. Wziął głęboki oddech, szarpnął. Kraty wyraźnie drgnęły. Czarodziej uśmiechnął się z satysfakcją, podniósł leżący na podłodze płaszcz Bolgasta i bezceremonialnie go rozdarł. Dwoma pasami ściśle owinął dłonie i tym razem wziął się już do roboty na poważnie. Krew uderzyła mu do głowy, mięśnie, jak rozrywane rozpalonymi kleszczami, zawyły z bólu, lecz Arivald nie zważając na nic parł z całej mocy. Zagryzł zęby tak mocno, że wydawało mu się przez chwilę, iż szczęka rozpadnie się na połowy. Kraty jęknęły i w końcu się poddały. Czarodziej usiadł na ziemi i długo masował obolałe dłonie, a potem wziął kilka długich wdechów.

– I otom jest u celu – rzekł, kiedy wstał i przyjrzał się wygiętym prętom.

Teraz rzecz była już bajecznie prosta. Starczyło przecisnąć się przez otwór, zawisnąć na parapecie i rzucić teleportacyjny czar Gaussa lub Łabędzi Puch Passhovera. Ale Arivald miał zawsze kłopoty z prawidłowym wyznaczaniem współrzędnych do czarów Gaussa, natomiast Łabędzi Puch czasami mu wychodził, a czasami nie. A tu niestety nie byłoby już okazji do naprawienia błędu. Dlatego też postanowił użyć metody równie starej, jak skutecznej i wypróbowanej. Podarł na pasy prześcieradło i poszwę, skręcił materiał, pieczołowicie zasupłał i jeden z końców tak powstałej liny przywiązał do kraty, a drugi rzucił w dół. Potem przełazi przez okno i modląc się tylko o to, aby żadnemu z koboldów nie przyszło do głowy patrzeć w tę stronę, zaczął powolną podróż na dół.

Nie czas i miejsce tu, aby opisywać wędrówkę Arivalda przez góry. Możemy tylko powiedzieć, że w najbliższych dniach zrozumiał, jak ciężkie jest życie kozicy. Kto chciałby wiedzieć więcej, zawsze może sięgnąć do poematu Hyrkwista Białorękiego „O pomocnym trollu” czy cyklu sonetów Biruna Petrary „W Górach Iglicowych”. Ba, ślady peregrynacji Arivalda odnajdujemy nawet w ludowej przyśpiewce „Góry, moje góry” czy we wstrząsającym magithrillerze Ali ben Barcera (na Południu znanym jako Barcerius Grafomanius), zatytułowanym „Dagolarrr”. Ale najwybitniejszym dziełem opisującym dokonania Arivalda pozostaje apokryficzny epos Andreasa Puffera (zwanego Konfabulą) „O magii, magach i magnetyzmie”.

Nie wchodząc w zbędne szczegóły dodajmy tylko, że po miesiącu czarodziej dotarł do Battlomarchii, gdzie panował Winifred Ponury, wuj księżniczki Wybrzeża. Stamtąd jeszcze dziesięć dni drogi i oto Arivald znalazł się na swym ukochanym Wybrzeżu. Nim jednak przekroczył progi zamku, wpierw odwiedził pewnego rybaka, który znany był ze swego miłego wyglądu i równie miłego charakteru. Człowiek ten łatwo dał się namówić, aby wziąć udział w przygodzie (gwoli prawdy, to właściwie wcale go nie trzeba było namawiać), gdyż od dziecka marzył o smokach oraz uwięzionych dziewicach (jako człek dobry i poczciwy wierzył w jedno i drugie). Dlatego też z radością przyjął propozycję czarodzieja, a jego zapał dorównywał tylko niewiedzy o czyhających po drodze niebezpieczeństwach. Arivalda denerwowały też jego ciągłe pytania o magiczne miecze, magiczne pierścienie i magiczne zbroje, ale cierpiał dla dobra sprawy, mając nadzieję, że Miłorząb (tak zwał się rybak) szybko wydorośleje.


Na zamku tymczasem trwała nieustająca uczta, gdyż dwunastu wesołych rycerzy z Silmaniony (na czele z Hogwarem Srebrnymliściem) i grono ich równie wesołych sług gorliwie zajmowało się opróżnianiem bogatych (choć w tej chwili już nie aż tak bogatych) piwnic księżniczki oraz flirtowaniem z dworkami. Słynny Tremens z Lancaster co dzień popisywał się swą koronną sztuczką i opróżniał jednym tchem pięciolitrową beczułkę wina, a Bombor Borsuk zawstydził silmaniońskich rycerzy podczas turnieju, zręcznie zrzucając wszystkich z konia. Grubas Bombor uchodził bowiem za niezrównanego mistrza kopii, pod warunkiem iż miał czas i chęć, aby wdrapać się na grzbiet wierzchowca (i pod warunkiem że wierzchowiec przetrzymał to doświadczenie). Arivald musiał zniszczyć ten radosny nastrój, a potem długo przekonywać Srebrnegoliścia, że zbrojna wyprawa na Iliten-osleth nie jest najlepszym pomysłem.

– Jest nas tu kilkunastu dzielnych rycerzy – rzekł Hogwar – i trzykroć tyle zbrojnych sług. Jeśli dołączą do nas rycerze Wybrzeża i ludzie Winifreda Ponurego, zbierzemy z pięć setek żołnierzy. A nikt mi nie powie, że jakaś zgraja koboldów oprze się takiej sile.

– Ja widziałem Iliten-osleth – zauważył Arivald. – To twierdza nie do zdobycia.

– Nie ma twierdz nie do zdobycia – stwierdził butnie Hogwar.

– Oczywiście – zgodził się Arivald – jeśli ma się bardzo dużo ludzi (i nie liczy z ich życiem), bardzo dużo czasu, machiny oblężnicze, no i pieniądze. A my nie mamy żadnej z tych rzeczy.

– Odwagi, Arivaldzie, pokażę ci, jak zdobywa się twierdze – zaśmiał się Srebrnyliść, choć jako żywo, żadnej twierdzy nigdy nie zdobył, ale wiedział już teraz, że to chyba jego przeznaczenie.

– Nie trzeba nam pięciuset trupów – stwierdziła bardzo chłodno księżniczka – i słuchaj Arivalda, jeżeli chcesz zachować moją życzliwość.

Hogwar nieco posmutniał, ale pochylił głowę.

– Ty tu jesteś panią – odparł kornie.

– No właśnie – rzekła księżniczka i zamknęła się z Arivaldem sam na sam w swych prywatnych apartamentach.

Kiedy wysłuchała czarodzieja, roześmiała się.

– Jesteś absolutnie, absolutnie szalony! – krzyknęła. – Co za zdumiewający pomysł!

Jej oczy błyszczały podnieceniem, bo księżniczka również marzyła o wielkiej przygodzie.

– Chociaż z pewnością byłoby o wiele zręczniej, gdybyś rzucił na nas wszystkich czar niewidzialności. Wtedy moglibyśmy niepostrzeżenie wejść do zamku.

Arivald w odpowiedzi stwierdził, że księżniczka czyta za dużo bajek, a księżniczka w odpowiedzi się obraziła. Na szczęście nie na długo.

Tak więc ruszyli w skromnym orszaku, aby pochód był szybki, gdyż Arivald wiedział, że im prędzej dotrą do Iliten-osleth, tym lepiej dla wszystkich. Niepokoił się też nieco o pozostawionych w twierdzy magów, zastanawiając się, czy Dagolar nie obrzydził im życia po jego ucieczce.

A Dagolar naprawdę był wściekły. Kiedy tylko doniesiono mu o ucieczce więźnia, rozesłał kilka grup poszukiwawczych.

– Jak on rozwalił mój kod? – wrzeszczał na silmaniońskich magów, którzy zresztą zadawali sobie to samo pytanie.

Ale mimo złości trudno było mu nie podziwiać sprytu Arivalda. Bo nie dość, że czarodziej z Wybrzeża złamał kod i do wyważenia krat użył Trollego Czaru Gaudeamiusa (Dagolar był przekonany, że musiał to być Trolli Czar, bo nawet nie podejrzewał, iż ktokolwiek mógłby wyłamać je z muru bez pomocy magii), to w dodatku nad wyraz chytrze zrezygnował z zastosowania teleportacyjnych Gaussa lub Łabędziego Puchu. A skończyłoby się to opłakanie, gdyż Dagolar rozregulował Aurę wokół Iliten-osleth i wszelkie współrzędne po prostu szalały. Ale do szewskiej pasji doprowadzał go fakt, że Arivald tak dokładnie zatarł ślady po Trollim Czarze, iż nie było szans pójścia śladem ektoplazmatycznego ogona.

– Bogowie! – warczał Dagolar. – Ten człowiek zachowywał się tak, jakby miał na zbyciu mnóstwo czasu.

Nawet nie próbował szukać Arivalda poprzez zawirowania Aury, gdyż trwałoby to bardzo długo, a przypuszczał, że uciekinier mógł na spiralach pozostawić niemiłe niespodzianki. Ograniczył się więc do rozesłania grup pościgowych, a poza tym próbował wezwać demony. Ale demony w okolicach Iliten-osleth były pewne siebie, rozwydrzone i nieskore do pomocy. Jeden złożył Dagolarowi nieprzyzwoitą propozycję, inny zgodził się na pomoc, jeśli Dagolar rozwiąże zadane przez niego zagadki (zagadek miało być dziesięć tysięcy, gdyż demon wymyślał je przez ostatnie sto lat). Jedyny chętny do współpracy okazał się notorycznym oszustem, a jego pomocnik był miriadorękim wijunem i pokazywał wszystkie kierunki naraz (problemy związane z miriadorękimi wijunami, jakże celnie, opisał słynny mistrz sztuki czarnoksięskiej Lemas Stary).

Dagolar zamknął się więc w swej komnacie i upił, a uwięzionych magów kazał, w ramach restrykcji, przenieść do zamkowych podziemi i odebrać im wszelkie luksusy. Arivalda, oczywiście, nie odnaleziono. Próbował winą za jego ucieczkę obarczyć koboldy, co o mały włos nie zakończyło się ogólnym mordobiciem. W każdym razie był w paskudnym humorze i ten paskudny humor trwał bardzo długo, a powiększył się po otrzymaniu listu od króla Silmeverda, który to list zawierał słowa ogólnie uznane za obraźliwe. Natomiast silmaniońscy magowie, choć nudzili się w podziemiach i ciągle kłócili, wyśmiewali Dagolara w żywe oczy i kpili z każdej jego propozycji polubownego załatwienia sprawy.

Ale zdumienie Dagolara nie miało granic, kiedy koboldzi patrol doniósł o zbliżającym się orszaku. Gdyż w orszaku tym jechał Arivald i sama księżniczka Wybrzeża. Mag z Targentu uznał, że wreszcie może nastąpić przełomowy moment, i na powrót zaczął wierzyć w swą szczęśliwą gwiazdę. Upił się więc znowu, tym razem z radości. Rankiem następnego dnia witał przybyłych.

– To zaszczyt dla mnie ujrzeć cię, pani – rzekł kłaniając się głęboko przed księżniczką – i wielka radość z powrotem gościć w tych skromnych progach dostojnego Arivalda – dodał, a ironia w jego głosie była prawie niewyczuwalna.

Księżniczka, jak zwykle piękna i uprzejma, zupełnie podbiła serce Dagolara. A kiedy potem wyłuszczyła magowi swoje plany, nie posiadał się z radości.

– Pani, natychmiast wydam wam przepustkę i pchnę gońca do króla. Możecie wyruszyć, kiedy tylko wypoczniecie. Albo – zastanowił się przez moment – pojadę razem z wami. Tak, pojadę.

Arivald stropił się nieco, bo decyzja Dagolara komplikowała jego plany, ale nie dał nic znać po sobie.

– Myślę, że znajdziemy czas, abyś wyjaśnił mi, panie, jak przełamałeś kody, jak wyśledziłeś zawirowania Aury i jak zatarłeś ślady. Przyznam, iż niepomiernie mnie zdumiało, że mag o takiej potędze był do zeszłego roku nieznany.

– Lubię spokój i lubię też mieć swoje własne małe sekrety – odparł Arivald uprzejmie, lecz chłodno. Z rozbawieniem, ale i z pewnym strachem pomyślał, co zrobiłby Dagolar, gdyby dowiedział się całej prawdy. No cóż, życie stałoby się ciężkie.

Dagolar w pojednawczym geście kazał przenieść uwięzionych magów do wygodnych komnat i obiecał, że niczego im nie zabraknie.

– Dostojny Arivald przeszedł na naszą stronę – obwieścił im z nietajoną satysfakcją.

– Co za bajdy! – roześmiał się Bolgast Szczwacz.

– Każdy ma swoją cenę – rzekł Dagolar. – Piękne będą te nowe Akademie, nieprawdaż? Jedna w Targencie, a druga na Wybrzeżu.

– A więc to tak – rektor Lineal zagryzł wargi, przeklinając w duchu Arivalda, ale jednocześnie miał cichą nadzieję, że to tylko jakiś fortel.

Chociaż Arivald, nieustannie podkreślający swoje przywiązanie do Wybrzeża i jego władczyni…

Tak, przyznał sam przed sobą Lineal. Ten człowiek mógł to zrobić. Jesteśmy zgubieni.

Wiedział bowiem, że jeśli łańcuch pęknie choć w jednym miejscu, rychło posypią się dalsze ogniwa. Wielu będzie mogło sobie teraz tłumaczyć, że nie stają przeciw Tajemnemu Bractwu, lecz są po prostu stronnictwem w łonie samego Bractwa.

Dagolar widział niepewność więźniów, w duszy rozśpiewały mu się anielskie chóry.

– I wy decydujcie się szybko, bo jeszcze trochę i nie będziecie potrzebni. Niedługo to Silmeverd będzie musiał ustawić dodatkową straż, żeby magowie nie pchali mu się drzwiami i oknami.

– Bardzo zabawne – skwitował kwaśno Bolgast i chciał jeszcze coś dodać, ale Dagolar odszedł bez pożegnania.

Arivald nie spodziewał się, iż Dagolar tak łatwo da się wprowadzić w pułapkę.

– A jeśli on wie? – spytała księżniczka, która prześlicznie wyglądała ze zmarszczonymi brwiami.

– Kto sam zdradza, ten łatwo uwierzy w zdradę innych. Dagolar każdego mierzy swoją miarą. Dlaczego, jak myślisz, miałbym nie chcieć, aby na Wybrzeżu powstała Akademia Magii? Wyobrażasz sobie te tłumy przyjezdnych? Jedni szukający porady, inni pragnący przystąpić do terminu albo oddać do niego swoje dzieci. Wybrzeże stałoby się sławne i bogate.

Hogwar Srebrnyliść odwrócił się gwałtownie, tknięty złym przeczuciem.

– Patrz, księżniczko – roześmiał się Arivald – nawet nasz przyjaciel nie wie już, co o tym myśleć. Czy nie tak, Hogwarze?

Rycerz spłonął rumieńcem.

– No nie – powiedział niezbyt pewnym głosem – ja ci wierzę, panie Arivaldzie. Choć czasem nachodzi mnie taka myśl: cóż my, zwyczajni ludzie, mamy do spraw czarodziei? Dlaczego mamy walczyć czy umierać w ich kłótniach i sporach?

– Bardzo rozsądnie – pokiwał głową Arivald. – Właśnie mamy uczynić wszystko, aby nikt nie musiał walczyć ani umierać.


W drogę ruszyli następnego dnia, tuż po południu. Dagolarowi towarzyszył niewielki oddział koboldów. Raczej tylko ze względów prestiżowych i reprezentacyjnych, gdyż Dagolar dobrze wiedział, że nie sposób, aby Arivald i księżniczka opuścili Targent bez jego wiedzy i zgody. Po kilku dniach spotkali się z wysłannikami króla, którzy przywieźli księżniczce list od Silmeverda, słodki jak miód, i bogate dary. Arivald otrzymał przepiękną różdżkę z drzewa czarnego dębu, u której szczytu tkwił nefryt wielkości dziecięcej pięści, a księżniczka dostała wspaniałą siwą klaczkę, dumę targenckiej stadniny, i złoty diadem z osiemdziesięcioma małymi brylantami.

– Strasznie to odpustowe – zauważyła księżniczka, kiedy została już sama z Arivaldem. – W życiu nie włożyłabym czegoś takiego.

– Ależ włożysz – zaśmiał się czarodziej. – Silmeverd będzie oczarowany. A nawet więcej, będziesz go nosić przy każdej okazji. Bądź pewna, że szpiedzy dokładnie nas obserwują. I ślą równie dokładne raporty.

– Zastanawiałam się nad twoim planem – powiedziała księżniczka, patrząc gdzieś w bok. – To stawia mnie trochę w złym świetle.

– Jeśli wszystko dobrze pójdzie, a taką mam nadzieję, nawet nie spostrzeżesz, kiedy cała sprawa się skończy.

– Ale ludzie będą plotkować – skrzywiła się księżniczka.

– Chciałbym, abyśmy mieli tylko takie zmartwienia – westchnął Arivald. – Jeżeli coś nie wyjdzie, księżniczko, ty wylądujesz w celi, a ja na szafocie. I to uważam za największy problem.

– Pewnie masz rację – smętnie odparła księżniczka – ale czy Silmeverd uwierzy, że ja mogę się zachować jak, hm, jak…

– Jak kurtyzana – poddał Arivald. Księżniczka niechętnie przytaknęła.

– Moja droga, Silmeverd jest tak przekonany o własnej doskonałości, że twój podziw i twoje uwielbienie dla niego wydadzą mu się najzupełniej naturalne.

– No, może – księżniczka nie była do końca przekonana – miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

Podróżowali spiesznie, więc niewiele czasu minęło, jak stanęli u murów Garadżikan – twierdzy strzegącej wrót do serca Targentu. I tu czekała ich niespodzianka. Silmeverd postanowił okazać swą życzliwość i powitać gości w Garadżikanie, zamiast czekać na nich w stolicy. A ponieważ uwielbiał dramatyczne efekty, w czasie uczty wyprawionej przez komesa na cześć władczyni Wybrzeża nagle pojawił się na sali. Niezapowiedziany i z początku nawet niedostrzeżony z uwagi na ogólny rozgardiasz. Zabawne, ale pierwszy w sytuacji zorientował się Arivald i natychmiast szepnął na ucho księżniczce parę słów. A ona doskonale wiedziała już, co robić. Wstała z miejsca i podeszła do stojącego przy ścianie króla, który chłodno obserwował ucztujących i zaczynał się już złościć, że nikt na niego nie zwraca uwagi.

– Panie – powiedziała i skłoniła się głęboko – jestem zaszczycona, że raczyłeś udać się w podróż.

– Poznałaś mnie, pani? – Silmeverd aż stracił dech, patrząc na księżniczkę.

Jej rude włosy płonęły w blasku lamp, a diadem zdawał się otaczać głowę świetlistą aureolą. Silmeverd nieopatrznie spojrzał w jej oczy i utonął w nich bez szans na ocalenie. Pochylił się do dłoni księżniczki.

– Oczywiście, że poznałam – powiedziała księżniczka – choć konterfekty, które widziałam, z całą pewnością nie mówiły prawdy.

– Ja, pani, gdybym wiedział choć połowę prawdy o twej piękności, szedłbym na kolanach do samego Wybrzeża.

– To bardzo miłe – odparła księżniczka i uśmiechnęła się promiennie, nawet nie zmuszając się do tego uśmiechu, gdyż król Targentu był naprawdę uroczy.

Teraz wreszcie wszyscy dostrzegli, kto zaszczycił ucztę wizytą, i jak na komendę zaczęli się wić w pokłonach. Muzykanci ucichli, ale Silmeverd zmarszczył gniewnie brwi.

– Bawić się – rozkazał – i nie przeszkadzać.

Księżniczka była zdumiona tym, jak zmienił się ton jego głosu. Ale król już obracał się do niej ze słodkim uśmiechem na twarzy i odezwał się głosem jak aksamitne zasłony, rozświetlone południowym słońcem:

– Czy pozwolisz, pani, aby odwiedził cię mój malarz? Twój portret stanie się najwspanialszą ozdobą pałacu, choć nie wierzę, aby żył mistrz zdolny uchwycić to niebiańskie piękno, które ja, niegodny, mogę oglądać na własne oczy.

Uznała, iż Silmeverd jest naprawdę bardzo miły, i zrobiło go jej się trochę żal.

– Czy mogę cię prosić o taniec, pani? – zapytał. Księżniczka, lekka jak piórko, wirowała w ramionach Silmeverda przez cały bal. Zazdrosny król nie pozwolił zatańczyć z nią nikomu innemu. Dagolar pokręcił głową i z podziwem przyjrzał się najpierw tańczącym, a potem Arivaldowi.

– Co za piękna para – mruknął – a ty wysoko mierzysz, panie Arivaldzie.

Arivald ucieszył się z jego słów, gdyż teraz wiedział, że jeżeli nawet Dagolar węszył jakiś podstęp, to właśnie znalazł wyjaśnienie.

To oczywiste, powie sobie Dagolar. Arivald pragnie wykorzystać urodę księżniczki, by opanować księcia. Dagolara to nie interesowało. Interesowała go tylko Akademia w Targencie i zapanowanie nad Tajemnym Bractwem. Silmeverd był ledwie narzędziem. Jego królestwo nieważnym i chwilowym tworem. Liczyło się tylko Bractwo, potężniejsze od wszelkich królestw świata (oczywiście nie należało zwierzać się Silmeverdowi tych planów). A nad Bractwem Wielki Mistrz Dagolar. Potężniejszy od wszystkich królów świata. Dagolar aż przymknął oczy rozkoszy.

Po balu Silmeverd odprowadził księżniczkę aż na próg komnaty, a tam długo jeszcze prawił piękne słówka i całował dłonie księżniczki.

– To najwspanialszy wieczór w moim życiu – powiedział na pożegnanie. – Pani, jestem na twoje rozkazy. Od teraz na zawsze. Wiem, że mamy dyskutować nad ważnymi sprawami, ale nie będzie żadnej dyskusji. Zrobię wszystko, czego tylko zapragniesz.

– Dobranoc, panie. – Księżniczka pozwoliła jeszcze raz, aby pocałował jej dłoń.

– A może wypijemy jeszcze pożegnalnego drinka? – zaproponował uwodzicielsko Silmeverd.

– Jutro. – Księżniczka miała rozkosznie obiecujący uśmiech. – Jestem dzisiaj już taka zmęczona…

Zamknęła za sobą drzwi komnaty, a Silmeverd odszedł pijany miłością, nadzieją i pożądaniem.

– No i co? – spytał Arivald, który bezceremonialnie rozłożył się na łóżku księżniczki.

Stanęła przy oknie i odetchnęła świeżym powietrzem. Przeciągnęła się, z ulgą zrzuciła ze stóp pantofelki.

– Trzy razy nadepnął mi na nogę – powiedziała – siedemnaście razy pytał, czy może przysłać swojego malarza, dwadzieścia trzy razy stwierdził, że moje włosy są jak ruda burza, z tym że pięć razy zmienił burzę na huragan, a raz na tajfun. Pięćdziesiąt siedem razy zachwycał się, jaką to mam aksamitną skórę, a trzydzieści trzy razy stwierdzał, że tańczę jak ptak. Szkoda, że nie mogłam odpowiedzieć mu podobnym komplementem.

– Masz doskonałą pamięć.

– I obolałe nogi. – Księżniczka rzuciła diadem w kąt pokoju, rozpuściła włosy. Zawirowały wokół jej głowy jak, hm, ruda burza. – I jestem śmiertelnie znudzona. On mi się z początku nawet podobał – dodała po chwili – ale mój Boże, jeśli sądzisz, że kobiecie potrzeba, aby ktoś ciągle gadał same oklepane dusery, to się grubo mylisz.

– A czego trzeba kobiecie? – zainteresował się Arivald.

– Gdybym wiedziała, napisałabym książkę. – Księżniczka ziewnęła. – A ty co – zmieniła temat – będziesz tu spał?

Czarodziej roześmiał się.

– Zastanawiałem się, czy nie będzie potrzebna ci pomoc – powiedział.

– To ładnie z twojej strony. – Usiadła na łóżku. – Mam dość imprez na rok.

– Obawiam się, że jutro czeka cię to samo. Tylko tym razem z gorącym finałem.

Księżniczka splotła palce i Arivald wiedział, że jest bardzo zdenerwowana. Choć próbuje tego nie okazywać.

– A jak się nie uda? – spytała cichutko. – Co wtedy się stanie?

– Wszystko, co najgorsze – pocieszył ją Arivald, ale potem objął jej drżące ramiona. – Nie martw się, dziecko. Vargaler i danskarscy piraci, to był prawdziwy przeciwnik. Pamiętasz?

Księżniczka uśmiechnęła się przez łzy.

– Nigdy tego nie zapomnę. Czy my zawsze musimy mieć kłopoty?

– Te kłopoty będą jeszcze większe, moja pani. Piękna, samotna dziewczyna, w dodatku władczyni, zawsze wzbudzi albo czyjąś niechęć, albo czyjeś pożądanie. Potrzeba ci opiekuna.

– Ty jesteś moim opiekunem – powiedziała księżniczka. Wiedziała już, w którą stronę zmierza rozmowa, i kierunek ten wcale jej się nie podobał.

– Nie o takim opiekunie myślałem. No, ale o tym porozmawiamy, jak wszystko się wyjaśni.

– Nie wyjdę za mąż – twardo stwierdziła księżniczka – a przynajmniej nieprędko.

– A ten piękny, odważny i bogaty książę z Goldenmarchii? Jak on cię kochał!

– Aha, i co drugie zdanie wtrącał: „i właśnie w tem problem”. Może zniosłabym to, gdyby mówił „w tym”, a nie „w tem”. Wyobrażasz sobie, jak ja mówię na przykład: „Tak bardzo chcę cię dziś kochać”, a on na to: „No i właśnie w tem problem” – księżniczka bardzo zręcznie udała głos księcia Goldenmarchii.

– Jak żyję nie widziałem kogoś tak złośliwego – powiedział Arivald zadowolony, że księżniczka nabiera animuszu. W końcu nie mogłoby być nic gorszego, niż gdyby martwiła się i płakała w rękaw. – A hrabia Roszczysław?

– Przecież on wyglądał jak kelner – powiedziała z oburzeniem księżniczka.

– To jakiego ty w końcu chcesz mężczyzny? – rozłożył ręce Arivald. – Przysięgam, że nie dam ci umrzeć w staropanieństwie.

– Fu, nie ma nic gorszego od starej panny, ale ja chciałabym, żeby on był silny, piękny i odważny. No, to jest oczywiste…

– Miałaś takich na pęczki – mruknął Arivald.

– I żeby siedząc przy mnie nie zachowywał się, jakby go coś trafiło w głowę ani jak zgłodniały osioł przed kępą ostu, i żeby umiał mi się sprzeciwić, a nie tylko: tak, księżniczko, oczywiście, księżniczko, zawsze masz rację, księżniczko, już biegnę, księżniczko. Co za nuda.

– Potrzebujesz po prostu, żeby ktoś trafił do twojego serca za pomocą pasa – prychnął Arivald.

– Wiesz, kim jest jedyny normalny mężczyzna, którego znam?

– Wiem – powiedział Arivald.

– Tak? – zdumiała się księżniczka.

– Tak. I gdybym miał trzydzieści lat mniej, z pewnością nie mogłabyś mnie gościć o tej porze w swoim pokoju. W dodatku prawie rozebrana.

– Czy nie mogłabym znaleźć kogoś podobnego do ciebie? – spytała księżniczka, nie reagując na zaczepkę.

– To się nazywa kompleks Elektry – powiedział Arivald i pogłaskał ją po włosach. – Śpij dobrze. Musisz jutro wyglądać co najmniej tak ładnie jak dziś. Dobranoc.

– Aha, Arivaldzie – zatrzymała go przy drzwiach – i nie bajdurz o swoim wieku. Teria Delane wszystko mi opowiedziała.

– Kobiety mają zdecydowanie za długie języki – mruknął Arivald i wyszedł.

Dla niego wieczór jeszcze się nie skończył. Teraz musiał odwiedzić zacnego rybaka Miłorząba i wtajemniczyć go w całą sprawę. Miłorząb spał w dużej hali, wraz z żołnierzami. Arivald obudził go i wyszli do ogrodu.

– Przygoda się zaczyna – rzekł Arivald, a Miłorząb w odpowiedzi uśmiechnął się zuchwale. W miarę jak czarodziej wyjaśniał mu swój plan, uśmiech rybaka powoli gasł, aż wreszcie skonał w bólach.

– I to już wszystko – skończył czarodziej i ziewnął. – No, czas spać.

Zostawił Miłorząba na środku ogrodu, zdumionego i przerażonego. A kiedy obejrzał się przez ramię, za nic w świecie nie mógł go odróżnić od reszty posągów.


Bal był wspaniały. Muzykanci grali, jakby mieli po cztery ręce (za opieszalstwo Silmeverd obiecał im wizytę u mistrza Nadiciusa, o którego komplecie narzędzi opowiadano już legendy), wino lało się strumieniami, a księżniczka była jeszcze bardziej zachwycająca niż poprzedniego wieczoru.

Arivald przysiadł się do targenckiego maga.

– Panie Dagolarze, chciałbym ci coś pokazać. Czy znajdziesz dla mnie chwilę?

Dagolar miał już nieco zmętniały wzrok.

– Tak. Czemu nie? – starał się mówić wyraźnie i nawet mu to wychodziło.

– Więc chodźmy.

Wyszli z sali, a księżniczka zauważyła to i odważnie przytuliła się do Silmeverda. Nie na tyle odważnie, aby uznano to za skandal, ale dość, aby król odczuł różnicę.

– Cudownie ci w tej sukni, pani – szepnął Silmeverd.

– Siedemnaście – szepnęła księżniczka.

– Słucham? – szepnął uprzejmie Silmeverd.

– Jeszcze mi piękniej bez niej – szepnęła odważnie księżniczka i serce skoczyło jej do gardła.

Silmeverd nic nie szepnął, bo stracił mowę.

– Czy słyszałeś, co powiedziałam? – spytała księżniczka.

– Ja… nie jestem pewien – król przez moment zadawał sobie pytanie, czy nie wypił zbyt dużo.

– Powiedziałam, że jestem o wiele piękniejsza bez sukni. Czy chcesz się o tym przekonać?

– Ja?

Księżniczka z irytacją wzięła go za rękę.

– Chodźmy, panie. Czeka cię wielka niespodzianka.

Silmeverd wreszcie doszedł do siebie i próbował ją całować i obściskiwać jeszcze na korytarzach, ale księżniczka powstrzymała jego zapędy.

– Poczekaj – zaśmiała się, choć ten śmiech przyszedł jej z niebywałym trudem – zaraz dojdziemy do pokoju.

– Nie wytrzymam, kochana. Słońce moje, nie wytrzymam! – zarzekał się król, ale posłuchał.

– Komnata księżniczki? – zmarszczył brwi Dagolar.

– Siadaj, proszę. – Arivald wskazał mu krzesło.

– Czy na coś czekamy? – spytał mag.

– Cierpliwości – uśmiechnął się Arivald.

– A teraz zamknij oczy, kotku – usłyszeli zza drzwi głos księżniczki.

Dagolar tym razem uniósł brwi. Nie zdążył inaczej wyrazić swojego zdumienia, bo Arivald stuknął go pięścią w głowę. Nie za mocno, lecz skutecznie. Dagolar zwalił się nieprzytomny na ziemię. Do pokoju weszła księżniczka, holując za sobą Silmeverda, który miał posłusznie zamknięte oczy. Księżniczka starannie zamknęła drzwi.

– Czekaj grzecznie – szepnęła bardzo, bardzo uwodzicielsko. Z pokoju obok, cichutko, wyszedł Miłorząb. Z włosów zmył już czarną farbę, starł też paskudną sinoróżową bliznę, która przecinała mu do tej pory twarz od oka aż do brody. Księżniczka gestem pokazała mu, aby stanął naprzeciw króla.

– A kuku! Niespodzianka! – krzyknęła księżniczka, odsuwając się nieco na bok. – Otwórz oczy, panie!

Silmeverd uśmiechnięty od ucha do ucha otworzył oczy i wyciągnął już ramiona, aby zagarnąć w nie księżniczkę. Zatrzymał się w pół ruchu, bo przed nim stała nie naga księżniczka, ale całkowicie ubrany mężczyzna. Znajomy mężczyzna. Z pewnością znajomy. Silmeverd przysiągłby, że już gdzieś widział tę twarz. Ale w momencie, kiedy uzmysłowił sobie, kim jest ten człowiek, przestał myśleć. Twarda pięść Arivalda tym razem spadła na jego głowę.

– Przebieraj się – rozkazał czarodziej Miłorząbowi i obaj szybko zaczęli odzierać króla z ubrania.

Księżniczka, jako niewiasta dobrze wychowana, odwróciła się do okna.

– Całkiem nieźle – stwierdził potem Arivald. Wpakowali króla pod łóżko. – No to teraz krzycz.

– Ratunku! – krzyknął na próbę Miłorząb.

– Głośniej, człowieku!

– Ratunku!!! – wrzasnął potężnie Miłorząb i wrzeszczał tak długo, aż przybiegła straż. Żołnierze wpadli z obnażonymi mieczami w dłoniach.

– Ten człowiek – wrzasnął histerycznie Miłorząb, pokazując na nieprzytomnego Dagolara – chciał mnie zabić. Moja głowa! Co on zrobił z moją głową…

– Szybko! Biegnij po medyka, durniu – rozkazał Arivald jednemu z wartowników – a to ścierwo – wskazał Dagolara – do lochu. Ale przedtem zwiążcie go i zakneblujcie, bo inaczej zabije was czarami! – Arivald utopił w wartowniku wzrok. – Odpowiadasz za to życiem, żołnierzu.

– Moja głowa! – lamentował Miłorząb tym głośniej, im więcej ludzi się zbiegało. – Co zrobił z moją głową ten przeklęty czarownik? Dzięki ci, panie, uratowałeś mi życie – ściskał Arivalda. – Ale kto ty jesteś właściwie, panie? Och, moja głowa.

– To dostojny Arivald z Tajemnego Bractwa w Silmanionie, wasza dostojność – wyjaśniał medyk, już ostukując chorego.

– Ach, pomnę już, pomnę – jęczał Miłorząb.


– Co za aktor! – powiedział kilka godzin później Arivald. – Mój Boże, każdy teatr dałby za niego majątek.

– Ja też byłam niezła – przypomniała księżniczka.

– Kochanie – rzekł czarodziej uroczystym tonem – byłaś najwspanialsza na świecie.

Uśmiechnęła się z satysfakcją.

– Ależ on miał głupią minę. A właśnie, co z nim?

– Już przytomny, ale dobrze ukryty i dobrze pilnowany.

– Trochę mi go żal – przyznała księżniczka, bo miała dobre serce.

– Miłorząb z pewnością będzie lepszym królem – stwierdził Arivald – nie wiem tylko, czy Silmeverd będzie dobrym rybakiem.

– No nie – wybuchnęła śmiechem księżniczka – nie zamierzasz chyba…?

– Czemu nie, żaden…

Ale księżniczka nie dowiedziała się już, co żaden, bo w tym momencie do drzwi zapukał, a potem wszedł Hogwar Srebrnyliść.

– Pani, Arivaldzie – skłonił się bardzo zdecydowanie.

– O, Hogwar. Siadaj, proszę.

– Pani – rzekł bardzo stanowczo rycerz, nadal stojąc.

– Tak?

– Pani.

– Tak?

– Pani.

– Długo jeszcze? – warknął zirytowany czarodziej.

– Kocham cię i chcę, abyś została moją żoną – bardzo twardym głosem powiedział Hogwar.

– Pani. Kocham cię i chcę, abyś została moją żoną, pani – poprawiła go księżniczka.

– Kocham cię, Leilanno – powiedział Hogwar – kocham twoje włosy jak…

– Hm – chrząknął groźnie Arivald.

– Po prostu kocham cię – powiedział rycerz – i wiem, że ty mnie też kochasz. A jeśli nawet nie – roześmiał się i jeden tylko Arivald wiedział, ile go to kosztowało – to z pewnością szybko pokochasz. Nauczę cię, jak się daje i bierze szczęście, Leilanno.

– Lubię mężczyzn pewnych siebie – zwierzyła się księżniczka Arivaldowi. – Dobrze, mój panie. Ale łatwo się mówi o miłości. Nieco trudniej jednak udowodnić, że się naprawdę kocha. Chcę sprawdzić twoją stałość. W Górach Szmaragdowych mieszka…

Hogwar nie chciał się dowiedzieć, kto mieszka w Górach Szmaragdowych.

– Masz minutę na odpowiedź – powiedział chłodno – tak albo nie. Księżniczka milczała przez chwilę.

– Tak to się zdobywa twierdze – powiedziała trochę niejasno – a nie kobiety. Czy nikt nie nauczył cię uprzejmości, Hogwarze?

– Dwadzieścia sekund – stwierdził Hogwar i tylko surowy wzrok Arivalda powstrzymywał go, by nie rzucić się księżniczce do stóp, nie błagać na kolanach i nie mówić, jak bardzo kocha jej włosy, co są jak ruda burza.

– No cóż. Więc odpowiedź brzmi… brzmi… ona brzmi…

– Brzmi: tak – dokończył Arivald.

– Z całym szacunkiem – wtrącił Hogwar – ale nie żenię się z tobą, panie Arivaldzie. Księżniczko?

Czarodziej bał się przez moment, że rycerz przeholował.

– Arivald jest moim opiekunem – księżniczka opuściła wzrok – i skoro on uważa to za słuszne, zgadzam się.

– Wspaniale! – Hogwar skłonił się sztywno. – Dzisiaj każę ogłosić nasze zaręczyny.

I wymaszerował z pokoju. Księżniczka na moment osłupiała, a potem tak strzeliła pięścią w stół, że przewróciła kielichy z winem. Spojrzała dzikim wzrokiem najpierw na Arivalda, potem na drzwi, potem znowu na Arivalda, aż w końcu wybiegła.

– Może byś mnie chociaż, cholera, pocałował?! – krzyknęła na cały korytarz.

Czarodziej westchnął i nabił sobie spokojnie fajkę. Słyszał już plotki o jakimś niezwykłym, nowym zielu pochodzącym z Nowego Świata, którego palenie oczyszczało oddech i budziło jasność umysłu, ale sam jeszcze nigdy go nie próbował.

– Tak bardzo cię kocham – dobiegł go zza drzwi głos Hogwara – kocham twoje oczy jak jadeitowe jeziora, i włosy, co są jak ruda burza. Tak bardzo cię kocham!

– Och, kocham, jak tak mówisz – szepnęła księżniczka. Arivald pokręcił głową, uśmiechnął się i zaczął się zabawiać puszczaniem kółek z dymu. Kiedy skończył fajkę, wyszedł na korytarz.

– Może was zdziwię – powiedział – ale ten zamek ma oprócz korytarzy również komnaty.

Oni jednak stali przytuleni do siebie przy ścianie, a księżniczka z błogim uśmiechem słuchała, jak Hogwar szepce jej coś na ucho. Nie wydaje się, aby którekolwiek z nich zauważyło Arivalda.

Całą prawdę Arivald powiedział tylko Harbularerowi. Pomijając, rzecz jasna, kwestie dotyczące jego znajomości magii. Nie było to wszak istotne dla sprawy. Ale tylko Wielki Mistrz dowiedział się o nowym królu Targentu. Reszta myślała, że to nadzwyczajne zdolności perswazji Arivalda i zdrada Dagolara odmieniły serce Silmeverda. Na Wybrzeżu nieco boczono się na Arivalda. Wyciągnął w świat takiego zacnego człowieka jak Miłorząb, a ten wrócił jakby odmieniony. Za dużo pił, gadał coś do siebie, sieci mu się plątały i nie umiał nawet postawić żagla. Ale w końcu wprowadziła się do niego pewna bardzo zdecydowana kobieta i wybiła mu z głowy wszelkie głupoty. Bardzo szybko spodziewali się dziecka i tylko czasem ktoś widział rybaka, jak wychodzi w nocy i patrzy gdzieś w stronę północy. Niektórzy mówili, że płacze. W każdym razie nigdy nie był tak wesoły jak przed wyprawą.

Dagolar miał uczciwy proces, po którym Harbularer wypowiedział słowa, jakich nie wypowiadano od dawien dawna.

– Dagolarze – rzekł – twoja różdżka jest złamana.

Potem Harbularer długo jeszcze rozmawiał z Arivaldem w cztery oczy.

– Twoje zasługi dla Bractwa są wyjątkowe – powiedział na koniec. – Czy jest coś, co mogę dla ciebie uczynić?

– Jest coś takiego. – Arivald zmrużył oczy. – Filia silmaniońskiej Akademii na Wybrzeżu.

Pan Tysiąca Zaklęć roześmiał się.

– Wiedziałem, naprawdę wiedziałem, że o to poprosisz. Dobrze. Już dzisiaj każę, aby skrybowie zajęli się kopiowaniem ksiąg. Wyślę też na Wybrzeże mojego osobistego architekta. Przecież nie wypada, aby filia Akademii Magii mieściła się w byle budzie. Jesteś zdziwiony? No cóż, przychodzi nowe. Skostnieliśmy tutaj, w Silmanionie. Czas na świeży powiew. Ale jeszcze nieprędko pozwolę na powszechny dostęp do ksiąg. Wszystko w swoim czasie. Może kiedyś ty zostaniesz po mnie Wielkim Mistrzem i może właśnie ty wprowadzisz jakieś rewolucyjne zmiany. I szczerze mówiąc, święcie wierzę, że wszystko, co uczynisz, obróci się Bractwu na dobre. I oczywiście Wybrzeżu. – Harbularer mrugnął porozumiewawczo.

Загрузка...