Czarodziejki Chaosu

– Szczerze? – zapytał Arivald.

Wielki Mistrz Harbularer westchnął tylko.

– Jak szczerze, to nie słyszałem – rzekł Arivald i lekko wzruszył ramionami.

– Nie ma się co dziwić. – Harbularer popatrzył gdzieś przed siebie. – Sam Baalbos nie wiedział, że mamy coś takiego w bibliotece. A rektor Lineal też nie znał nazwiska autora!

– Cóż, nie po każdym pozostanie pamięć u potomnych – skwitował sentencjonalnie Arivald tonem, który dawał do zrozumienia, że po nim ta pamięć pozostanie. – A gdzie jest pies pogrzebany?

– Musimy na nowo przeprowadzić inwentaryzację – westchnął ciężko Wielki Mistrz. – Ostatnia, pełna, była, o ile mnie pamięć nie myli, jakieś czterdzieści lat temu.

– A co to ma ze mną wspólnego? – zaniepokoił się nagle Arivald. – Nie masz chyba na myśli…

– Ach nie! – Harbularer uśmiechnął się blado. – Nie zamierzam ci wcale powierzać tego zadania.

– Ja myślę. A kogo w to wpakowałeś?

– Skatalogowanie dzieł silmaniońskiej biblioteki jest zaszczytem i dowodem uznania – rzekł poważnie Wielki Mistrz.

– No więc dobrze. Kto w takim razie został tym zaszczytem i dowodem uznania obdarzony?

– Velvelvanel.

– A to się ucieszy – powiedział złośliwie Arivald.

– Dostanie trzydziestu uczniów do pomocy. Nie powinno im to zająć więcej jak pięć do siedmiu lat. Nie możemy sobie pozwolić na bałagan. To skandal, żebyśmy nie wiedzieli, co mamy we własnych zbiorach.

Arivald upił łyk wina z kielicha. Było bardzo kwaśne i niesmaczne. Za to miało prawie dwieście lat. Herdońskie wytrawne, ze zbiorów z 1057 roku. Wzgórze Gardonu, południowo-wschodnie zbocze. Butelka po sto trzydzieści denarów. Paskudztwo. Ale Harburalerowi smakowało.

– Pozwól, że zapytam jeszcze raz. Co ja mam z tym wspólnego?

– Och, nic. Chciałbym tylko, żebyś przeczytał tę księgę. Jest w bardzo interesujący sposób zaklęta.

– Tak? – Arivald wcale nie był zachwycony perspektywą przedzierania się przez szyfrujące zaklęcia jakiegoś antycznego i zapoznanego czarodzieja.

– Tak. Pierwsza wersja to zupełny bełkot, rozważania filozoficzne na poziomie egzaminu wstępnego. Drugi poziom to bardzo poważna rozprawa naukowa o wpływie Czterech Urnigijskich na zawirowania Aury. Ale dopiero trzeci poziom to prawdziwa rewelacja. Znalazłem tam dwa zaklęcia do tej pory nikomu nieznane!

– A co to za rewelacja? – zdziwił się Arivald. – Przyrodnicy co roku odkrywają nikomu do tej pory nieznane gatunki owadów, a my odkrywamy takież zaklęcia.

– Ale nie zaklęcia tej mocy – rzekł z naciskiem Harbularer. – Przesiedziałem nad nimi trzy noce, lecz nie odważyłem się ich zastosować, bo wydaje mi się, że mogą być dodatkowo strzeżone. Nie mówiąc już o nieznanych skutkach ubocznych. Zanalizowałem ich strukturę i przyznam, że dawno nie widziałem czegoś tak perfekcyjnie zbudowanego.

– Ja widziałem wczoraj coś perfekcyjnie zbudowanego u madame Jekilli – wtrącił Arivald, aby ożywić rozmowę.

Harbularer przez chwilę patrzył na niego, nie rozumiejąc. W końcu zrozumiał i po raz kolejny westchnął.

– Te twoje plebejskie upodobania – rzekł wreszcie.

– Wybacz, ale ja nie mam pałacu z gronem urodziwych służebnic.

– One są dodatkiem estetycznym, a nie narzędziem seksualnej rozrywki – warknął Wielki Mistrz.

– I szkoda – podsumował Arivald. – No dobrze, co dalej z tą książką, bo jestem na dziś wieczór umówiony w celu hołdowania plebejskim rozrywkom.

Harbularer znów chciał westchnąć, ale się powstrzymał. Arivald widział, że ostatnia lektura musiała na nim wywrzeć naprawdę duże wrażenie, i wcale nie był tym zachwycony. A nie był zachwycony dlatego, że skończy się to tym, iż sam Arivald również będzie musiał prześlęczeć kilka czy kilkanaście dni nad jakimś pożółkłym ze starości manuskryptem. No, pożółkłym to oczywiście przenośnia, bo wszystkie woluminy były strzeżone zaklęciami ochronnymi.

– Nie mam nic więcej do powiedzenia – stwierdził Harbularer – po prostu ją przeczytaj. A jak już przeczytasz, przyjdź do mnie i powiedz, co o tym wszystkim myślisz.

– Dobrze. – Arivald uniósł się z krzesła. – Gdzie ją znajdę? Harbularer wyciągnął z szuflady grube tomiszcze.

– Proszę – rzekł.

– Nie kazałeś zrobić kopii? – zdumiał się Arivald.

– Na razie nie – odparł Wielki Mistrz po pewnym namyśle – zrobiłem tylko na wszelki wypadek odpis w Aurze.

Arivald nic już nie powiedział i wziął książkę z rąk Harbularera. Wielki Mistrz najwyraźniej nie życzył sobie, aby ktokolwiek, nawet kopista, zapoznał się z tym dziełem. Odpis w Aurze był, po pierwsze, bardzo nietrwały, a po drugie, Aura pełna była informacji, najczęściej zresztą bezużytecznych. Tak więc przypadkowe znalezienie tego odpisu w Aurze przez kogoś niepowołanego byłoby bardziej zdumiewające niż znalezienie igły w stogu siana.

– W środku jest kartka z kodami rozszyfrowującymi – powiedział Harbularer, kiedy Arivald był już w progu – żebyś nie musiał się tak męczyć jak ja.

– O, to miło z twojej strony – ucieszył się Arivald i pomyślał, że w takim wypadku z pewnością znajdzie czas, aby odwiedzić dziś wieczór dom madame Jekilli.

Kiedy czekała na niego praca, do której wcale się nie palił, Arivald potrafił znaleźć sobie mnóstwo zajęć. Nagle dochodził do wniosku, że posegregowanie książek i przejrzenie ich jest wręcz nieodzowne. To samo dotyczyło wytarcia kurzu czy zrobienia innych porządków. Niestety, wcześniej czy później przychodził czas, kiedy należało usiąść i zabrać się do pracy. Tak więc Arivald usiadł i nieszczęśliwym wzrokiem wpatrzył się w księgę otrzymaną od Harbularera. Nawet nie miał ochoty jej otwierać, a co dopiero mówić o czytaniu i wyciąganiu wniosków.

– Diabli! – warknął. – Źle mi było na Wybrzeżu? W końcu jednak westchnął i otworzył księgę. Stronice zapisane były wściekle czerwonym atramentem, a zapomniany czarodziej miał też wyjątkowo paskudny charakter pisma. Arivald wolno wyrecytował Kaligrafię Tubelkusa i litery przybrały kształt druku. Nadal były, co prawda, nieco kulfoniaste, lecz wynikało to nie z błędu Tubelkusa, tylko z nieprecyzyjnego wypowiedzenia zaklęcia przez Arivalda. Ale przynajmniej teraz dało się coś odczytać.

– Co za brednie – rzekł po chwili Arivald, kiedy przeczytał już pierwszą stronę – to nawet gorzej niż na egzamin wstępny.

Sięgnął po notatki Harbularera i zaczął powoli, aby nie popełnić błędu, rozszyfrowywać tekst. Minęła godzina, potem druga i trzecia, a Arivald z zaciśniętymi zębami kontynuował pracę. Wizyta u madame Jekilli powoli zmieniała się tylko w pobożne życzenie. Ale wreszcie, kiedy zaczynało już świtać, Arivald skończył pracę. Zobaczył od razu te dwa zaklęcia, o których wspominał Wielki Mistrz, i coś zaniepokoiło go w ich strukturze. Wydawały się obce. Nie nieznane, do tego w końcu Arivald był przyzwyczajony, ale po prostu obce. Jakby rządziły nimi inne reguły. Jakby ułożył je ktoś, dla kogo nie istniała normalnie obowiązująca logika. Arivald potrząsnął głową, aby wyzwolić się od tego dziwnego uczucia. Nalał sobie kielich wina, przyzwoitego wina z pomarańczy, które leżakowało nie dłużej niż rok. Ale było w tych zaklęciach coś hipnotyzującego i przykuwającego uwagę. Nagle kredowobiała stronica rozpłynęła się przed oczami czarodzieja.

WYPOWIEDZ MNIE – pojawił się ciemnozłoty napis, a był w nim tak nieprawdopodobny ładunek nadziei, że Arivaldem aż zatrzęsło.

WYPOWIEDZ MNIE, WYPOWIEDZMNIE, WYPOWIEMIE, WYWIEDZNIE – litery zaczęły wirować jak oszalałe.

Natężenie Aury wzrosło do granic wytrzymałości. Arivald chciał odsunąć krzesło od stołu, lecz nogi krzesła jakby wrosły w podłogę. Nie mógł oderwać wzroku od skaczących i tańczących liter. Próbował przywołać któreś z zaklęć ochronnych, ale formuły uciekły mu z pamięci. Nie było już nic poza tym jednym czarem, tym jednym zaklęciem, które krzyczało, wyło i domagało się: Mniemiewypowiedzmnienie!

I Arivald w końcu nie wytrzymał napięcia. Wypowiedział zaklęcie. Wszystko ucichło. Uspokoiło się. Zamarło. Ale to była cisza tego rodzaju, jak ta, która panuje w oku cyklonu. Chwilowa przerwa w działaniu kataklizmu. Czarodziej siedział otumaniony, a przed oczami mroczniało mu i nie mógł skupić ani myśli, ani wzroku. Nagle poczuł za plecami jakiś ruch. Obrócił gwałtownie głowę i zobaczył, że z lustra wyłania się potężna czerwona łapa najeżona pazurami. Nim zdołał zrobić choć ruch, łapa sięgnęła po niego z przerażającą szybkością. Poczuł tylko chłodny ucisk w okolicach piersi i został porwany w mleczną toń.


– Zapytaj w tym domu wszetecznic – warknął Wielki Mistrz. – Pewnie zaspał.

– Sprawdzałem i tam, mój panie – odparł Kleifast, kłaniając się z lekka. – Nie było go wczorajszego wieczoru.

Harbularer złożył dłonie i przez chwilę przyglądał się swym równo obciętym i wypolerowanym paznokciom.

– Wyważcie drzwi – rozkazał w końcu. – Może zasłabł. Kleifast pozwolił sobie na leciuteńki uśmieszek. Czarodziej Arivald był ostatnią osobą, którą by podejrzewał o zasłabnięcie.

– Tak jest, mój panie – rzekł jednak i natychmiast wydał stosowne rozkazy.

Potem czekali w milczeniu. Harbularer przy stole, Kleifast stojąc naprzeciwko niego. Wreszcie do komnaty wszedł jeden z policjantów Kleifasta.

– Nie ma nikogo – zameldował.

Harbularer postanowił sam pofatygować się do domku, który Arivald zajmował w Silmanionie. Tym razem niepokój i zdumienie służących wzbudził fakt, że Wielki Mistrz wybrał się wyjątkowo prędko i tylko w towarzystwie Kleifasta oraz jednego z jego policjantów. W pracowni Arivalda od razu rzuciła mu się w oczy leżąca na biurku księga, którą dał wczoraj magowi. Zamknięta. Obok widać było notatki świadczące o tym, że ktoś musiał ją przeglądać. Kleifast natychmiast dostrzegł zdenerwowanie Wielkiego Mistrza, ale nic nie powiedział. Nic też nie powiedział widząc, jak Harbularer zabiera księgę i okrywa ją iluzyjnym czarem. Pracując od lat w służbie silmaniońskich magów, nauczył się nie zadawać zbyt wielu pytań.

– Każ przyprowadzić do mnie rektora Lineala i Tulbercjusza – polecił Wielki Mistrz. – Aha – dodał po chwili namysłu – i Velvelvanela.

Zasępiony wrócił do swego pałacu. Czekał na wezwanych czarodziei i tylko po tym, że bębnił palcami w blat stołu, można było poznać, jak bardzo jest zdenerwowany. Trzej magowie przybyli prawie natychmiast. Sędziwy Lineal, rektor Akademii, i Tulbercjusz, jeszcze starszy od Lineala i kto wie czy nie bardziej uczony. Zaraz po nich zjawił się Velvelvanel, dość jeszcze młody i zgryźliwy, bo wciąż pamiętano mu oskarżenie o nekromancję sprzed kilkudziesięciu lat, choć tej niechęci nie ujawniano już tak natarczywie. Między innymi dzięki wstawiennictwu Arivalda.

– Mistrz Arivald zaginął – rzekł prosto z mostu Harbularer i opowiedział im wszystko, co zeszłego wieczoru mówił Arivaldowi.

Lineal i Tulbercjusz natychmiast się obrazili, że nie im Wielki Mistrz powierzył tajemniczą księgę, ale nie dali znać po sobie tej urazy. Velvelvanel skrzywił tylko wargi. Zbyt lubił i szanował Arivalda, aby martwiły go teraz jakieś spory ambicjonalne. Poza tym rozsądnie uznał, iż gdyby to jego obdarzył zaufaniem Wielki Mistrz, czarodzieje mogliby się teraz zastanawiać: gdzież podział się Velvelvanel? A to wcale nie musiało być miłe.

– Należy zwołać konsylium i przeprowadzić odpowiednie analizy – rzekł uczonym tonem Tulbercjusz.

– Pewnie – mruknął złośliwie Velvelvanel – a dostojny Arivald niech tymczasem sam sobie radzi.

Harbularer chrząknął, bo nie spodobał mu się ton Velvelvanela, choć w zasadzie zgadzał się z samą ideą. Nie było czasu na konsylia i uczone narady, które potrafiły ciągnąć się całymi dniami (lub miesiącami, kiedy w grę wchodziło osobiste bezpieczeństwo konferujących czarodziei). Arivald mógł naprawdę potrzebować pomocy i choć zwykle radził sobie z wszelkimi kłopotami, ostatnie wydarzenia wykazywały niezbicie, że wreszcie sobie nie poradził.

– Należy działać zdecydowanie i hm… pośpiesznie – ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło, gdyż pośpiech był rzeczą, której czarodzieje serdecznie nienawidzili.

– Pośpiesznie? – z niedowierzaniem spytał Tulbercjusz.

– Tak – odparł Harbularer – ale jeżeli okaże się, że dostojny Arivald udał się na jakąś niewinną wycieczkę, własnoręcznie obedrę go ze skóry.

– Nie sądzę – rzekł poważnie Velvelvanel. – Myślę, iż naprawdę coś niezwykłego musiało się wydarzyć.

– Idźcie teraz do domu Arivalda i dokonajcie pełnej analizy Aury – rozkazał Wielki Mistrz. – Trzeba szybko podjąć decyzję.


Arivald zorientował się, że musiał w pewnej chwili stracić przytomność, gdyż nic nie pamiętał od momentu, kiedy pochwyciła go ta pazurzasta czerwona łapa. Teraz leżał wygodnie na ogromnym łożu z baldachimem, pełnym poduszek, poduszeczek, piernatów i kobierców. Wokół unosił się miły zapach, podobny nieco do zapachu różanych perfum. Czarodziej wolno podniósł się na nogi i rozejrzał po komnacie. Była urządzona z przepychem, który walczył o lepsze z brakiem gustu. Na ścianach wisiały malowidła przedstawiające sceny z życia rusałek i pastuszków, podłogę wyścielał krwistoczerwony dywan o włosiu długim na palec, a meblami były palisandrowe krzesła, sekretery i szafki, bogato zdobione złoceniami.

Nagle powietrze przed czarodziejem zgęstniało i wyłonił się z niego złotowłosy młodzieniec wielkości trzyletniego dziecka z różowymi skrzydełkami wyrastającymi z ramion.

– Jestem Lohanni lai Simenei – oznajmił głosikiem brzmiącym jak słodka muzyka – i jestem na twe usługi. Co rozkażesz, mój panie?

Arivald pomyślał, że mógł trafić zdecydowanie gorzej. Miejsce, mimo pretensjonalności wystroju, nie sprawiało wrażenia kazamat (a jeśli nawet, to niezwykle ekskluzywnych).

– Po pierwsze, możesz mi służyć odpowiedzią na pytania, Lo – rzekł czarodziej. – Pozwolisz, iż będę nazywał cię Lo?

– Brzmi to trochę mało poważnie – uśmiech na moment zniknął z twarzy złotowłosego młodzieńca – ale oczywiście twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

– A więc, po pierwsze: gdzie ja jestem?

– Jesteś w pałacu Estellon, mój panie.

– To bardzo dużo mi mówi – odparł sarkastycznym tonem Arivald – a jak się tutaj znalazłem?

– Zostałeś zaproszony i przyjąłeś zaproszenie, mój panie.

– Ach, to było zaproszenie! – rzekł Arivald. – Dobrze wiedzieć, że pewne słowa oznaczają tu zupełnie coś innego. A gdzie jest pałac Estellon?

– Oczywiście w stolicy.

– Dobrze, kontynuujmy – czarodziej nie tracił dobrej woli. – Stolicy czego?

– Stolicy Cesarstwa, mój panie.

Jedyne Cesarstwo, o którym Arivald słyszał, leżało na południowy zachód od Silmaniony i z pewnością nie było tam miasta o nazwie Estellon.

– Jakiego Cesarstwa?

– Cesarstwa Hallanor nazywanego Inaczej Krajem Smoka o Tęczowych Oczach.

– Dlaczego tak je nazywają?

– Naszym symbolem jest mityczny smok, o którym mówi się, że był założycielem Cesarstwa i jego pierwszym władcą.

Arivald ucieszył się, że smok jest tylko mityczny, gdyż nie miał ochoty na spotkanie z żadnym przedstawicielem tego gatunku, niezależnie od tego, czy miałby oczy tęczowe, czy jakiekolwiek inne. Co prawda wszyscy wiedzieli, że smoki wyginęły dawno, dawno temu (a może w ogóle były tylko mitem), ale nadal sama nazwa budziła jakiś irracjonalny niepokój. Mistrz Harbulerer nazywał to pamięcią genetyczną. Cokolwiek mogłoby to oznaczać.

– Kto rządzi Cesarstwem?

– Pani Solyenna i jej dwie dostojne siostry panują w Cesarstwie od pięćdziesięciu siedmiu lat. – Lohanni wyrzekł te słowa z ogromnym szacunkiem w głosie.

– Czy będę miał zaszczyt poznać te dostojne staruszki?

– Oczywiście, mój panie. – Lohanni wydawał się nieco zdziwiony. – Kiedy tylko sobie zażyczysz.

– Ach tak. – Arivald spojrzał na siebie krytycznym wzrokiem, gdyż był ubrany w wełniany szlafrok, w którym wyrwano go (dosłownie przecież) z domu. – Chętnie bym się przebrał.

– Wszystko, co potrzebne, znajdziesz w szafach, mój panie. Gdy będziesz gotowy, zawołaj mnie.

– Jasne. Dzięki.

Czarodziej zajrzał do szaf i skrzywił się lekko. W końcu udało mu się wybrać najmniej ekstrawagancki strój, czyli kubrak z zielonego aksamitu, takiegoż koloru płaszcz spinany srebrną broszą, brązowe ni to pończochy, ni spodnie (niestety bardzo obcisłe) oraz pantofle z zawijanymi czubkami. Przejrzał się w lustrze i uznał, iż wygląda jak podstarzały klown. W jednej z sekreter odnalazł srebrne nożyczki (nadzwyczaj tępe) i grzebyk, więc doprowadził do jakiego takiego wyglądu brodę, aby nie przypominała starej szczotki wystrzępionej ze wszystkich stron.

– Hej, Lo. – zawołał, kiedy uznał, że jest już w miarę gotowy na spotkanie z sędziwymi władczyniami.

– Tak, panie – złotowłosy chłopiec pojawił się tym razem błyskawicznie, bez poprzednio widzianego efektu gęstnienia powietrza.

– Jak ci się podoba? – Arivald zakręcił się na pięcie.

– Zachwycające, mój panie.

– Hm, być może. W końcu czemu nie? Czy mógłbym dostąpić zaszczytu…

– Ależ oczywiście – przerwał czarodziejowi Lohanni – bądź łaskaw podać mi dłoń, mój panie.

Arivald wyciągnął rękę i poczuł na palcach delikatny, jakby widmowy (tak mu się właśnie kojarzyło) dotyk. Nie było to nieprzyjemne. Potem doznał podobnego uczucia jak przy stosowaniu teleportujących czarów Gaussa. Czyli chwilowego zawrotu głowy. I oto już znajdował się w niewielkim pokoju, naprzeciw suto zastawionego jedzeniem i trunkami stołu. Na otomanie siedziały trzy młode, bardzo ładne kobiety. Zapewne dworki władczyń. Arivald skłonił się im lekko i usiadł obok, kiedy zaprosiły go gestem. Nastała chwila milczenia.

– Częstuj się, drogi gościu – powiedziała ruda, z oczami jak jeziora malachitu.

– Wypada chyba, bym zaczekał na panie tego zamku – rzekł grzecznie Arivald.

Ruda spojrzała na niego, jakby nie rozumiejąc, a potem wybuchnęła perlistym śmiechem.

– Ależ to my jesteśmy paniami tego zamku i całego Cesarstwa, i witamy cię serdecznie. Ja nazywam się Ilyenna, a to moje starsze siostry, Solyenna i Kylyenna.

Solyenna była zachwycającą blondynką o niebieskich oczach i niewinnej buzi, a Kylyenna miała włosy czarne jak skrzydła kruka i oczy ciemne jak noc. Obie uśmiechnęły się rozbawione.

Arivald wstał zmieszany i zakłopotany.

– Wybaczcie, ale wasza młodość i uroda nie pasują do wieku.

– Jako czarodziej powinieneś być przyzwyczajony do długowieczności – rzekła Kylyenna.

– Jestem Arivald, mistrz Tajemnego Bractwa z Silmaniony. Czuję się zaszczycony waszym miłym, choć niespodziewanym zaproszeniem.

– Wiemy, kim jesteś, Arivaldzie z Silmaniony. Kiedy tylko wziąłeś do rąk naszą księgę, od razu wiedziałyśmy, kim jesteś – powiedziała Kylyenna.

– I modliłyśmy się, abyś przybył do nas – dodała Ilyenna.

– Z pewnością miło spędzimy czas – rzekła jasnowłosa Solyenna, kładąc dłoń na dłoni czarodzieja.

– A teraz częstuj się, Arivaldzie, i nie omieszkamy odpowiedzieć na twoje pytania.

– Bo słyszałyśmy, jak zadawałeś je Lohanniemu.

– Ale on jest dosyć głupiutki. Wszystkie trzy się roześmiały.

– W końcu to ty go zrobiłaś – powiedziała Kylyenna do Solyenny.

– Och – bladoróżowe palce Solyenny rozbłysnęły na moment światłem – teraz z pewnością udałby mi się lepiej.

Czarodziej upił łyk wina z ozdobnego kielicha. Wino było bardzo mocne i bardzo smaczne. Prawdopodobnie leciutko zaczarowane, gdyż pijąc je, poczuł nieznaczne drgnienie Aury.

– Zacznijmy więc od samego początku – rzekł. – Czy możecie mi powiedzieć, gdzie się znajdujemy?

– Jesteś w naszej samotni, naszym więzieniu i naszej pustelni – westchnęła omdlewająco Kylyenna. – Zesłano nas tu dawno, dawno temu.

– Całkiem miłe zesłanie – zauważył Arivald.

– Byłyśmy księżniczkami i czarodziejkami w królestwie Peallanor – wyjaśniła Ilyenna.

– Zły stryj wygnał nas tutaj po śmierci naszego ojca – dodała Solyenna.

– Gdzie leży Peallanor? – spytał Arivald, który doskonale orientował się w geografii, ale takiej nazwy jako żywo nigdy nie słyszał.

– Hm… – Kylyenna zastanawiała się przez chwilę. – To trudno wytłumaczyć.

– Zresztą same dobrze nie wiemy – westchnęła Ilyenna. – Nasz stryj był potężnym magiem.

Arivald od pewnego czasu domyślał się już, że zaklęcie przerzuciło go do innego świata, leżącego gdzieś w odmiennej rzeczywistości. Nie był aż tak bardzo zdumiony tym faktem, bo w końcu w jego własnym świecie żył jaszczuropodobny czarodziej Krullg, pochodzący z odmiennego wymiaru. Peallanor, o którym mówiły siostry, musiał leżeć jeszcze gdzieś indziej.

– Byłyście czarodziejkami? – zapytał, starając się ukryć nieufność. – Mędrcy z Silmaniony dawno wykazali, że żadna kobieta nie jest w stanie czerpać mocy z Aury.

– A cóż to jest ta Aura? – zapytała ciekawie Ilyenna.

– Źródło wszelkiej magicznej siły, z którego mogą korzystać jedynie wtajemniczeni.

– Och, jemu chodzi o Zasłonę! – krzyknęła Solyenna. – Oczywiście, że potrafimy przenikać Zasłonę. Natomiast wiadomo, iż nie potrafił tego w Peallanorze żaden mężczyzna. Nasz stryj korzystał z mocy, jaką pozostawiają po sobie umarli…

– Nie był nekromantą – wyjaśniła szybko Kylyenna – brał siłę z energii, jaką pozostawiają na świecie ci, którzy odeszli.

– Rzeczywiście, był dla nas podły, ale nie parał się nekromancją – powiedziała Ilyenna.

– Jesteśmy takie wielkoduszne. – Solyenna uśmiechnęła się do Arivalda. – Nie potrafimy powiedzieć nic złego nawet o osobie, która nas skrzywdziła.

Kylyenna złożyła dłonie na piersiach (a piersi miała wspaniałe).

– Wracajmy do właściwego tematu. Stryj wygnał nas do krainy rządzonej przez Lorda Chaosu…

– Czyli tutaj – szeptem wyjaśniła czarodziejowi Ilyenna, lekko się ku niemu pochylając. Biust miała chyba jeszcze ładniejszy niż siostra.

– …przez prawie rok ten potwór więził nas i dręczył. Wreszcie udało nam się go pokonać i zepchnąć do pałacowych katakumb…

– Siedzi tam do dzisiaj – znowu odezwała się Ilyenna.

– …a my rządzimy tym Cesarstwem, gdzie jedynym naszym poddanym jest Lohanni, którego stworzyła magiczna sztuka Solyenny. – Kylyenna westchnęła.

– Jesteśmy takie samotne – również westchnęła Solyenna.

– I spragnione towarzystwa – rozjaśniła się ciemnooka Ilyenna. Wszystkie trzy znowu westchnęły.

– Najchętniej wróciłybyśmy pomiędzy ludzi – kontynuowała Kylyenna – dlatego też stworzyłyśmy zaklęcie, które rozesłałyśmy do różnych światów…

– Nie wiedząc, czy gdziekolwiek dotrze – dodała Ilyenna.

– …czekając, aż trafi w ręce kogoś znającego Sztukę.

– I trafiło! – Solyenna chwyciła dłoń Arivalda.

Czarodziej czuł lekkie zawirowanie w głowie. Z pewnością nie od alkoholu, bo wino, choć mocne, nie miało siły krasnoludzkiego spirytusu, ale na pewno podziałała tu uroda trzech władczyń, odurzający zapach ich perfum i szczypta delikatnej magii. Arivald zdawał sobie sprawę, że dziewczęta starają się go magicznie oczarować, ale póki wiedział o tym, kontrolował to i nie miał się czego obawiać. No, przynajmniej dopóki tę właśnie kontrolę zachowa. Arivald sięgnął tym razem po jeden z owoców leżących na paterze (nieco przypominający potomstwo gruszki i pomarańczy) i zastanowił się głęboko. Nie miał zielonego pojęcia, jak trafić stąd do domu. Podróże pomiędzy wymiarami dopiero niedawno zostały uznane za teoretycznie możliwe, ale tak naprawdę nikt nie wiedział, jak można tę teorię wykorzystać w praktyce. Wyjątkiem był tu pochodzący z innego wymiaru szalony Krullg, lecz jego przeniesienie nie było dziełem czarodziei z Silmaniony, tylko potężniejszych magów z innego świata. Jedna z koncepcji głosiła nawet, że przesunięcie materii (obojętnie jak wielkiej) z wymiaru do wymiaru musi spowodować anihilację tejże materii. Koncepcja była ostro zwalczana, jednak dawała do myślenia. Na razie, co prawda, Krullg od lat żył sobie szczęśliwie w świecie Arivalda, więc i Arivald miał nadzieję przetrwać w świecie ślicznych czarodziejek. Swoją drogą, kto powiedział, że anihilacja ma nastąpić błyskawicznie?

– Nie potrafiłyście się same stąd wydostać? – zapytał Arivald niezbyt inteligentnie.

– Nie potrafimy przełamać zaklęć – powiedziała Kylyenna. – A są to zarówno zaklęcia naszego złego stryja, jak i Lorda Chaosu.

– Studiowałyśmy sztukę Chaosu, ale te czary są zbyt silne. – W błękitnych oczach Solyenny zakręciły się łzy.

– Musisz nam pomóc – tym razem Kylyenna położyła dłoń na dłoni Arivalda. Miała piękne, długie palce z wypolerowanymi paznokciami.

– Przecież uwięziłyście tego całego Lorda Chaosu – zauważył Arivald.

– Tak – odparła Ilyenna – ale nie mamy nad nim żadnej władzy. On nie może wydostać się z katakumb, a my nie możemy go zmusić do ujawnienia tajemnic.

– I boimy się walki. – Solyenna przysunęła się bliżej Arivalda.

– Lecz tak potężny czarodziej jak ty… – Ilyenna uśmiechnęła się promiennie. Arivald zatonął w jej zielonych oczach.

– Nie wiem, czy jestem aż tak potężnym czarodziejem – zauważył ostrożnie. – Wolałbym wydostać się stąd w inny sposób.

– Nie ma innego sposobu – powiedziała smutno Solyenna.

– Ale będziesz naszym bohaterem – ciepło szepnęła Ilyenna.

– I damy ci wszystko, czego zażądasz. – Kylyenna znowu spojrzała mu głęboko w oczy.

– Naprawdę wszystko – obiecała Solyenna.


***

Tulbercjusz, Velvelvanel i rektor Lineal stali w pokoju Arivalda, skoncentrowani i uważni. Analiza Aury jest zawsze rzeczą bardzo skomplikowaną, a co dopiero w tak nasyconym magią miejscu jak Silmaniona.

– Nic – mruknął w końcu Tulbercjusz – znaczy…

– Coś czujesz, prawda?

– To obca magia! – warknął zdenerwowany Velvelvanel. – Niczego mi nie przypomina! Ani wiedźmich czarów, ani wiedźmiarskich, ani iluzyjnych. Ale ktoś tu solidnie wstrząsnął Aurą. Jedyne co naprawdę widać, to że nasz przyjaciel próbował się bronić jakimś zaklęciem ochronnym.

– Zgadza się – przytaknęli Lineal i Tulbercjusz. Ten ostatni pogłaskał się po bokobrodach.

– Jak można być tak nierozważnym – powiedział – tak pochopnym i niecierpliwym?

– Biedny Arivald – westchnął Lineal. – Kto wie, jak straszne przeżycia są teraz jego udziałem?

– Zamierzacie tu stać i jęczeć jak płaczki na pogrzebie? – zapytał bardzo niegrzecznym tonem Velvelvanel. – Zastanówcie się lepiej, co robić, by mu pomóc.

– Trzeba zrobić to samo co on – odezwał się głos od progu. Trzej czarodzieje spojrzeli w tamtą stronę.

– Galladrin! – ucieszył się Velvelvanel.

– Galladrin – skwitował o wiele mniej radosnym tonem Lineal.

Tulbercjusz nic nie powiedział tylko znowu pogłaskał się po bokobrodach. A przed nimi rzeczywiście stał we własnej osobie Galladrin, zwany Panienką (choć nie znosił tego przezwiska). Jak zwykle nienagannie ubrany, z długimi złotymi włosami i laską ze srebrną gałką w dłoni.

– Jakżeś tu się znalazł? – zapytał Velvelvanel.

– Dzisiaj przyjechałem – odparł Galladrin – a że całe miasto o niczym innym już nie mówi, jak o zaginięciu dostojnego Arivalda…

– Chyba nie twierdzisz poważnie, że powinniśmy zrobić to samo co on? – zapytał z niepokojem Velvelvanel, którego przyjaźń dla Arivalda miała jednak pewne granice.

– Co innego nam pozostaje? – Galladrin z wdziękiem wzruszył ramionami. – Ja w każdym razie zamierzam tak zrobić.

– Jeśli Wielki Mistrz wyrazi zgodę – przypomniał Lineal.

– Oczywiście. – Galladrin wyraźnie dawał do zrozumienia, że niespecjalnie będzie się przejmował decyzjami Harbularera. Co z pewnością byłoby bardzo poważną niesubordynacją, w związku z którą Tajemne Bractwo nie zapomniałoby wyciągnąć konsekwencji. Może nawet wyjątkowo nieprzyjemnych konsekwencji.

– Ależ to niepoważne i pochopne – zdenerwował się Tulbercjusz. – Kto wie, czy nie tylko nie pomożemy naszemu dostojnemu koledze, ale i sami nie wpadniemy w tarapaty?

– Właśnie, to problem – rzekł bardzo złośliwym tonem Galladrin.

– Mój drogi młodzieńcze… – zaczął Tulbercjusz.

– Nie jestem żadnym twoim drogim młodzieńcem, tylko dostojnym Galladrinem, członkiem Bractwa i mistrzem magii – przerwał mu wyniośle Panienka – a przy tym jedynym tu chyba przyjacielem Arivalda.

– Bez przesady – sapnął Velvelvanel – dostojny Arivald jest też moim przyjacielem, ale zgadzam się, że każdą akcję musimy solidnie przemyśleć i rozważyć. Tak aby pomóc jemu i nie zaszkodzić sobie.

– Tak jest – stwierdził Lineal, niechętnie zgadzając się z Velvelvanelem, za którym nie przepadał.

– Myślmy więc i ważmy – warknął Galladrin – byle szybko, bo być może, Arivald właśnie umiera z głodu, pragnienia czy ran.


– Jeszcze raz – zamruczała Kylyenna.

Arivald ponownie namydlił jej plecy i przetarł ostrą gąbką.

– Mhm… – zamruczała tym razem z zadowoleniem i wyprężyła się jak kotka, podając do przodu biust.

– A ja? – upomniała się Solyenna, robiąc naburmuszoną minkę.

– Nie zapominam o tobie, moja droga – czarodziej pocałował Solyennę w nagie ramię.

– A o mnie? – rude włosy Ilyenny splotły się z brodą Arivalda.

– O tobie też nie, kochanie – powiedział czarodziej, muskając jej czoło pocałunkiem – jakżebym mógł?

We czwórkę siedzieli nago w basenie (miał oczywiście kształt konchy), w wodzie pokrytej grubą warstwą pachnącej różami piany. Arivald nigdy nie stronił od uciech związanych z obcowaniem z płcią piękną (co wielekroć budziło niezadowolenie poważnych czarodziei, tłumaczących, iż członek Bractwa powinien zachowywać pewien umiar), ale tym razem miał do czynienia z trzema przepięknymi dziewczętami, czułymi, oddanymi i aż nadto sympatycznymi. Już pierwsza noc spędzona w ogromnym miękkim łożu dostarczyła magowi niezapomnianych wrażeń. Było tak gorąco (w znaczeniu tego słowa bynajmniej nie klimatycznym), że Arivald musiał wspomóc się pewnymi zaklęciami, które nad wyraz skutecznie pomagały w czasie damsko-męskich zmagań. Dziewczęta były zachwycone, czarodziej również. Po upojnej nocy nastąpił równie upojny ranek (zaklęcia znowu się przydały), po nim śniadanie z małą przerwą na rozkoszne figle (jak określiła to Ilyenna). Potem postanowili udać się do łazienki, ale wpierw Kylyenna chciała wypróbować pewien fotel w komnacie po drodze, a zaraz potem Solyennie bardzo się spodobał dywanik przed kominkiem. Ilyenna wytrzymała aż do holu przed łazienką, gdzie co prawda nie było żadnych sprzętów, ale przecież były ściany, o które można oprzeć się dłońmi (zaklęcia znowu się przydały). Arivald był zachwycony, zarówno ochotą, jak i biegłością swych przyjaciółek, ale zaczynał odczuwać lekkie zmęczenie.

– Podrap mnie po futerku – szepnęła Ilyenna.

– Zobacz, jaka tu jestem aksamitnie gładka… – Kylyenna wzięła Arivalda za rękę i pokazała mu, w którym miejscu ma sprawdzić.

– Wcale się mną nie interesujesz – powiedziała z wyrzutem Solyenna.

– Nie roztroję się – rzekł Arivald nieco mniej łagodnym tonem, niż zamierzał. – Zaraz się tobą zajmę, kotku – dodał zaraz, widząc wyrzut na twarzy Solyenny.

– Tak na to czekałyśmy! – Ilyenna otarła się o Arivalda swymi krągłościami.

W basenie spędzili dość długi czas. Arivald wychodził z wody, lekko chwiejąc się na nogach. Po cichu wypowiedział Czerwonobyczność Lazaniasza i poczuł, jak zaklęcie wlewa w niego życiodajną energię. Ale nadmierne faszerowanie się czarami wzmacniającymi nikomu jeszcze nie wyszło na dobre. Każdy organizm ma pewne granice wytrzymałości, a stosowanie czarów mogło je co prawda zmienić, lecz za wszystko kiedyś się płaci. Poza tym Lazaniasz stworzył, niestety, zaklęcia uzależniające, które powodowały, że chciało się je stosować coraz częściej (dawały bowiem siłę i pozorną świeżość umysłu). A takie uzależnienie było bardzo niebezpieczne. Dlatego czary Lazaniasza należały do czarów wyższego stopnia wtajemniczenia i uczeń musiał wykazać się dużą odpowiedzialnością, aby dostąpić zaszczytu ich poznania.

– Czas chyba na obiad – zauważyła Kylyenna.

– Arivaldzie, doradzisz mi, co mam włożyć do obiadu? – Ilyenna znacząco mrugnęła do czarodzieja.

– Spryciara – fuknęła Solyenna.

Ale ponieważ Ilyenna pierwsza wpadła na ten pomysł, siostry wielkodusznie postanowiły pozwolić jej na pozostanie sam na sam z Arivaldem. Czarodziej doradzał strój przez jakąś krótką godzinkę (było to nawet ekscytujące uczucie: być wreszcie tylko z jedną kobietą), lecz porady nie wypadły widać dobrze, bo kiedy zniecierpliwione Solyenna i Kylyenna zajrzały do komnaty siostry, Ilyenna nadal była naga.

– Dzisiaj wieczorem muszę popracować nad zaklęciami – rzekł stanowczo Arivald w czasie obiadu – skoro mam spotkać się z tym waszym Lordem Chaosu.

– Mamy tyle czasu. – Solyenna uśmiechnęła się promiennie. – Co to za różnica tydzień czy dwa?

– A ty jesteś taki kochany. – Kylyenna pocałowała Arivalda w usta.

Czarodziej się zaniepokoił. Perspektywa tygodnia lub dwóch spędzonych na miłosnych igraszkach z trzema dziewczętami o wielkich wymaganiach może wydawać się atrakcyjna tylko temu, kto nie zabawiał się tak przez poprzednią noc i prawie cały dzień. Arivald wyobraził sobie, co by się stało, gdyby zamiast niego trafił tu Wielki Mistrz, i mimo woli parsknął śmiechem. Przypuszczał, iż Harbularer wykombinowałby zaraz jakieś sprytne zaklęcie. Powodujące na przykład, aby dziewczęta przesypiały spokojnie większość dnia. Albo budziły się tylko raz w tygodniu. Choć nie trzeba zapominać, że były czarodziejkami. Kto wie, czy podobne zachowanie by ich nie zirytowało? Czy nie poczułyby się niechciane i wzgardzone? Arivald wolał, aby się tak nie poczuły, zarówno ze względu na własne bezpieczeństwo (wiadomo, wzgardzona kobieta!), ale przede wszystkim dlatego, iż były naprawdę bardzo miłymi osóbkami.

Po obiedzie udało mu się wybłagać godzinę samotności, po wielu dąsach, zapewnieniach i pieszczotach. Pomknął więc do swojej komnaty i momentalnie zabrał się za przygotowywanie zaklęć. Wiadomo od razu było, że wystąpią pewne kłopoty przy stosowaniu bardziej skomplikowanych zaklęć. Należało zgrać się z Aurą, która tutaj różniła się nieco od tej znanej Arivaldowi (na szczęście były to różnice minimalne), a potem wziąć się do roboty bez Księgi Czarów i różdżki. Wprawdzie oba te przedmioty odgrywały tylko pomocniczą rolę, ale do opracowania sporej części zaklęć różdżka była wręcz niezbędna. Dlatego kolejnym kłopotem, z jakim musiał się borykać czarodziej, było przypomnienie sobie takich czarów, przy których jej działanie nie było konieczne. Na szczęście miał dobrą pamięć (nawet wyjątkowo dobrą), co zresztą odróżniało go od wielu magów, którym zdarzało się czasem zapominać podstawowych zaklęć (mimo iż mnemotechnika była jedną z poważniej traktowanych dziedzin wiedzy).

Arivald nie pragnął na razie przygotowywać się do spotkania z Lordem Chaosu. Zamierzał po prostu wytworzyć na tyle silną barierę ochronną, aby nikt nie mógł przeszkadzać mu w pracy. A myśląc nikt, myślał oczywiście o trzech uroczych siostrzyczkach. Pierwszy czar musiał być na tyle skuteczny, aby zapewnił dodatkowe godziny na przygotowanie silniejszego zaklęcia, ale jednocześnie musiał być prosty i łatwy w konstrukcji. W końcu mag przypomniał sobie pewne zaklęcie zwane Klatką Gazboego – od imienia czarodzieja, który je stworzył. Klatka służyła Gazboemu do izolowania różnych niebezpiecznych zwierząt, był on bowiem wybitnym specjalistą zoologiem. Niestety czarodziejem był nieco gorszym i dlatego skończył jako obiekt zażartej kłótni o posiłek, toczonej przez dwa lwy i pumę. O ile Arivald dobrze pamiętał, stosowanie Klatki zdecydowanie odradzano we wszystkich podręcznikach, ale postanowił wzbogacić to zaklęcie, by w wypadku dotknięcia wytwarzanej przez nie bariery pojawiały się wstrząsające efekty świetlne i dźwiękowe. Poza tym mógł dołożyć od siebie kilka dodatkowych szyfrów utrudniających magiczne przełamanie. Miał nadzieję, że siostry nie są na tyle wytrawnymi czarodziejkami, żeby od razu poradzić sobie z tym problemem i zyska choć kilka godzin na przygotowanie silniejszego zaklęcia. A nad takowym należało się już poważnie zastanowić.

Istniała słynna Zapora Firacego, ale wymagała kilku dni bardzo intensywnej pracy. Za to czar ten w swej formie idealnej (a więc wzbogacony szyframi losowo tworzonymi przez Aurę) był wręcz niewiarygodnie trudny do przełamania. Inna sprawa, że utrzymywanie go wymagało poświęcenia ogromnych ilości energii. Wyliczono na przykład, że aby otoczyć nim niewielki dom, powinno bez przerwy pracować nad jego utrzymaniem co najmniej trzech czarodziei. Arivald chciał jedynie izolować swój pokój, ale i tak zabrakłoby mu, po pierwsze, czasu, a po drugie, siły do ciągłej aktywacji zaklęcia. W grę wchodził również Izolator Gurenmansa lub wiele zaklęć typu Magiczna Ściana, spośród których za najpewniejszy z najłatwiejszych uważano czar wymyślony przez Hillarego Pajęczarza. Nazywano go również nieoficjalnie Wysychaczem Hillarego, gdyż rzeczony mag (bardzo już posunięty w latach) zapomniał formuł odkodowujących i nim ktokolwiek zdołał się zorientować, umarł z pragnienia, odgrodzony od świata własnym, bardzo zresztą skutecznym zaklęciem.

Ale wszystko to był śpiew przyszłości. Na razie Arivald musiał popracować nad Klatką Gazboego i wzmacniającymi ją efektami. Zajęło mu to równo godzinę i siedem minut, a kiedy kończyła się ósma minuta, do drzwi ktoś cichutko zapukał.

– Czyżbyś o nas zapomniał? – doszedł czarodzieja głos Solyenny.

– Wejdź, proszę, kochanie – odparł Arivald i zacisnął kciuki na szczęście.

W momencie kiedy Solyenna dotknęła klamki, jednocześnie rozległ się huk, przeraźliwy pisk gwizdków i głuche warczenie rozwścieczonego psa. Czarodziej wiedział też, że drzwi zamieniły się w czerwoną paszczę potwora kłapiącego zębiskami. Potem usłyszał krzyk Solyenny i bardzo szybki stuk obcasów na podłodze. Wiedział jednak, że sprawa na tym z pewnością się nie zakończy. I rzeczywiście. Już po chwili wszystkie trzy siostry stanęły pod drzwiami. Arivald czekał z zapartym tchem.

– Odgrodziłeś się od nas zaklęciem – rzekła surowo i z wyrzutem Kylyenna. – Jak mogłeś nam to zrobić, Arivaldku?

Czarodziej skrzywił się na takie zdrobnienie i potarł z zakłopotaniem nos.

– Muszę pracować, moje drogie – powiedział. – Jesteście urocze i kochane, ale nie mogę poświęcać wam całego czasu. Same chciałyście, abym zmierzył się z Lordem Chaosu. Czy nie powinienem więc pracować nad zaklęciami?

– Przecież możemy ci pomóc – powiedziała Ilyenna.

– Zrobimy wszystko co w naszej mocy – obiecała słodko Kylyenna.

Arivald domyślał się, na czym mogłaby polegać ta pomoc, więc przezornie się nie odezwał.

– Jesteśmy bardzo rozczarowane – rzekła po chwili milczenia Kylyenna.

– Bardzo zawiedzione – dodała Ilyenna.

– I nieszczęśliwe – dorzuciła Solyenna.

– Oczywiście nie będziemy ci się narzucać – stwierdziła bardzo godnie Kylyenna.

Arivald odetchnął z ulgą.

– Ale stanowczo żądamy, byś zdjął zaklęcie.

– Wykluczone – powiedział zdecydowanym tonem.

– Cóż, w końcu jesteśmy czarodziejkami – zauważyła Ilyenna. – Same sobie poradzimy.

– Zobaczymy – mruknął cicho Arivald i dopowiedział formułę, która czyniła Klatkę Gazboego nieprzeniknioną dla dźwięków. Wiedział już, iż nie może marnować czasu na rozmowy. Musi poważnie zabrać się do pracy.

Zdecydował się na Magiczną Ścianę Hillarego Pajęczarza, gdyż nie był człowiekiem przesądnym, a poza tym bez różdżki i tak miał niewiele większy wybór. Gorzej, że nie przygotował sobie żadnych zapasów jedzenia i picia, a zarówno Klatka, jak i Magiczna Ściana nie pozwalały, oczywiście, na użycie żadnego z teleportujących czarów Gaussa, który mógłby Arivalda przenieść, na przykład, do kuchni. Czarodziej potrafił, rzecz jasna, wyczarować sobie żywność, lecz w Bractwie czary takie uważano za mało istotne i dlatego nie przykładano do nich wagi. Poza tym wszelkie zaklęcia materializacyjne były niezmiernie skomplikowane i wyczarowanie (a nie przywołanie) zwykłej bułki z serem kosztowało masę trudu. Tak więc czarodziej nie znajdował się w najlepszej sytuacji, ale liczył na swoje szczęście, któremu znacznie bardziej zawierzał niż umiejętnościom. Nad problemem powrotu do Silmaniony wolał się na razie nawet nie zastanawiać. Miał nadzieję, że Bractwo zdecyduje się na jakąś akcję ratunkową, choć doskonale zdawał sobie sprawę ze ślimaczego tempa, w jakim czarodzieje podejmują wszelkie ważkie decyzje. No ale chyba nie pozwolą, aby zaginął jeden z najbardziej znanych członków Bractwa!

Następne trzy godziny wytrwale pracował nad Magiczną Ścianą, a rozpraszały go zarówno inność tutejszej Aury, jak i świadomość, że dziewczyny w każdej chwili mogą przerwać mu proces tworzenia zaklęcia (a czasem miało to nieodwołalne skutki). Wreszcie jednak, spocony i zmęczony, Arivald wypowiedział ostatnią sekwencję, naznaczył w powietrzu ostatnie kręgi i poczuł, jak Magiczna Ściana powstaje wokół pokoju, tworząc wibracje i zawirowania Aury. Jeżeli dziewczyny miały takie kłopoty z dezaktywacją Klatki Gazboego, pomyślał czarodziej, to Magiczna Ściana powinna dać mi już sporo czasu. Zwłaszcza że jej powstanie nie naruszało przecież samej Klatki. Był więc teraz podwójnie chroniony i mógł spokojnie zastanowić się, co robić dalej. Niestety ani Klatka, ani Magiczna Ściana Hillarego nie należały do czarów, które można chwilowo dezaktywować. Chwilowa dezaktywacja polegała, w uproszczeniu, na odwołaniu zaklęcia, które następnie można było przywołać z powrotem w bardzo prosty (i wcześniej zakodowany w Aurze) sposób. W tym wypadku jednak Arivald potrafiłby tylko zlikwidować zaklęcia, co automatycznie otworzyłoby drogę do jego pokoju. Był więc pozbawiony możliwości ruchu. Nikt nie mógł dostać się do niego, ale za to stworzył sobie całkiem przemyślnie skonstruowane więzienie.

Mógł spróbować teraz nałożyć jakieś dodatkowe zaklęcie podlegające chwilowej dezaktywacji, po czym zdjąć Klatkę i Ścianę, ale niestety nie przypominał sobie żadnego, które nie wymagałoby użycia różdżki. Wiedział, że kilka takich ma zapisanych w swojej Księdze (wydawało mu się, iż nawet pamiętał, na których stronach), ale co z tego, skoro Księga była nieosiągalna? Pogrążył się na moment w apatii, czując, że rozpoczął przegraną kampanię. Bo w końcu jak długo uda mu się przeżyć na wyczarowywanym jedzeniu (nigdy nie było tak dobre jak prawdziwe, a przy tym nie miało tych samych wartości odżywczych), jak długo można się nie kąpać i w ogóle jak długo można spędzać czas w jednym małym pokoju? Arivaldowi tylko raz zdarzyło się trafić do więzienia i w ciasnej celi przesiedział dwa lata (w wyniku pewnego nieporozumienia dotyczącego ciągłego wypadania dwunastki po rzucie dwoma kościami). Było to wyjątkowo nieprzyjemne zdarzenie, a cela wyjątkowo mało wygodna. Teraz przynajmniej mógł cierpieć wśród luksusu. Myśl o tym jednak nie poprawiła mu radykalnie humoru.

Musiał zastanowić się nad dwoma sprawami: wydostaniem się z tego świata oraz, ewentualnie, pokonaniem Lorda Chaosu. W zasadzie zdawał sobie sprawę, iż przygotowanie zaklęcia, które z powrotem przeniosłoby go do Silmaniony, jest niewykonalne. Niewykonalne bez różdżki i Księgi, no i z umiejętnościami Arivalda, który choć ostatnimi czasy bardzo się podkształcił, to jednak nie na tyle, by dokonać samodzielnie tego, nad czym biedzili się bez powodzenia inni magowie. Pozostawał tajemniczy Lord Chaosu, może się okazać przydatny. Pozostawało także czekać na pomoc z Silmaniony. Która może nadejdzie, a może nie.

Arivald nie wyczuwał żadnej magicznej aktywności na zewnątrz pokoju, więc przypuszczał, że śliczne czarodziejki albo zastanawiają się nad jakimś silnym zaklęciem przełamującym, albo uznały, że Arivald wcześniej czy później zmięknie sam. Zresztą wstyd się przyznać, ale zaczynało mu już brakować ich słodkiego szczebiotu i pieszczot.

Nagle powietrze wokół Arivalda zgęstniało i z pustki wyłonił się Lo, czyli Lohanni lai Simenei.

– O cholera! – zaklął Arivald. Nie spodziewał się, że jego zapory zostaną tak szybko złamane.

Lo skłonił się uprzejmie.

– Dostojny czarodzieju, czy nie potrzebujesz czegoś?

– Jak tu się dostałeś? – spytał mag.

– Ach, te zapory! – Lo machnął lekceważąco dłonią. – Nie działają na istoty takie jak ja. Ilyenna myśli, że mnie stworzyła – zachichotał – a tak naprawdę obudziła mnie ze snu. Strasznie już się nudziłem. Nawet śniłem o tym, że jest mi nudno. Przerażające, prawda?

Arivald miał większe kłopoty niż zastanawianie się nad snami Lo, ale uprzejmie przytaknął.

– Dały ci w kość, co? – zagadnął po chwili Lo tonem towarzyskiej pogawędki. – Bajka się powtarza.

– Jaka bajka? – czarodziej zmarszczył brwi.

– Lord Chaosu zjawił się tu również na ich zaproszenie i wytrzymał pół roku, po czym uciekł do katakumb, tworząc magiczne bariery, których do tej pory nie są w stanie przełamać. Dlatego sprowadziły ciebie. Ty wytrzymałeś niespełna dwa dni – zaśmiał się.

– Jestem już stary i schorowany. – Arivald podrapał się po brodzie w zamyśleniu. Czasem lubił robić z siebie ofiarę losu, na co zresztą nie dawali się nabierać ci, co go znali. – Nie zamierzam zostać tu na zawsze. Czy nie ma jakiegoś zaklęcia, które odesłałoby mnie z powrotem?

– Nie wiem. – Lo uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Zaklęcia nigdy nie były moją mocną stroną. A w każdym razie nie tak poważne zaklęcia. Może spotkasz się z Lordem?

– Obawiam się, że nie byłoby mi łatwo przełamać jego zasłony.

– Och, przecież ja mu stale dostarczam różne rzeczy. Książki, jedzenie, wino. Jak chcesz, dostojny czarodzieju, powiem mu o twojej obecności. Tylko nie wydaj mnie przed królowymi – zastrzegł. – Gdyby wiedziały, że odwiedzam Lorda, zamordowałyby mnie. No, to żart – dodał po chwili – bo jestem nieśmiertelny, ale urządziłyby mi niezłe piekło. A poza tym, mówiąc szczerze, lubię je. Nie chciałbym, aby się na mnie obraziły.

– Obiecuję. – Arivald przyłożył dłoń do serca. – Czy mógłbyś zanieść mu wiadomość już teraz?

– Czemu nie. – Lo powoli rozwiał się w powietrzu. – Zaraz wrócę z odpowiedzią – dodał znikając.

Arivald nie zdążył się jeszcze zastanowić nad tym, jaki sprawa przybrała zdumiewający obrót, kiedy Lo zmaterializował się tuż przed nim.

– Lord zaprasza! – wykrzyknął z zapałem.

– Jak to? – zdumiał się Arivald. – Minęła zaledwie chwila!

– Nie chciałem, abyś za długo czekał, i lekko zakrzywiłem czas. Tak naprawdę to pogadaliśmy sobie niezłą godzinkę.

– Zakrzywiłeś czas?! – Czarodziej wiedział, że coś takiego jest teoretycznie możliwe, bo fakt ten udowodnił Varely Virus w swym nieśmiertelnym dziele „O obrotach wskazówek”, ale od teorii do praktyki droga była daleka. – I ty mówisz, że nie masz pojęcia o czarach?

– To nie czary – odparł Lo po chwili zastanowienia. – Ja zawsze umiałem to robić. Lecimy?

– Jak?

– Po prostu weź mnie za rękę.

Arivald bez wahania uścisnął dłoń Lo i znowu poczuł ten delikatny, jakby widmowy dotyk, po czym charakterystyczne zawirowanie, jak przy czarach Gaussa. Kiedy otworzył oczy, był już w surowej komnacie o kamiennych ścianach. Na nich szczerzyły się pyski wypchanych monstrów, których czarodziej nigdy przedtem nie widział, a o których mógł tylko powiedzieć, iż całe szczęście, że były wypchane. Na podłodze, również zbudowanej z kamienia, leżała skóra przypominająca niedźwiedzią, tyle że niedźwiedź ten musiał mieć ze cztery i pół metra wysokości. Obok pysków potworów wisiała broń przeróżnego rodzaju. Zwłaszcza budziła respekt niezwykle masywna gizarma o ostrzach, które zdawały się przecinać powietrze.

– Piękne, nieprawdaż? – Arivald usłyszał głos od progu komnaty i obrócił w tamtą stronę wzrok.

Zobaczył wysokiego mężczyznę o długich włosach splecionych w dwa warkocze i szarej brodzie. Gospodarz miał na sobie surowy ciemny płaszcz, a u jego boku kołysał się krótki miecz o szerokiej klindze.

– Jestem Varrad Bar-dur, nazywany tu Lordem Chaosu – rzekł.

– Arivald z Silmaniony, nazywany czasem Arivaldem z Wybrzeża – czarodziej skłonił głowę. – Miło, że zechciałeś mnie przyjąć.

Varrad skinął krótko głową, jakby spodziewał się tych podziękowań.

– Dawno już nie widziałem człowieka – rzekł z westchnieniem. – Siadaj – wskazał krzesło stojące nieopodal kamiennego parapetu.

Parapet był o tyle zabawny, iż za nim nie było żadnego okna, tylko tak jak wszędzie lity kamień.

– Jesteś czarodziejem, prawda? – spytał Varrad Bar-dur, a Arivald przytaknął. – Czy wiesz, jak nas stąd wydostać?

– Nie mam tu swej Księgi Czarów, nie mam różdżki, a magiczna Aura jest nieco inna niż w moim świecie. Krótko mówiąc, wydostanie się stąd graniczyłoby z cudem. Nie – zastanowił się na moment – ono byłoby cudem.

– Właśnie! – Varrad stuknął pięścią w otwartą dłoń. – Tak jak ze mną. Zostawiłem mój Skyrfang w domu, a bez niego jestem bezradny jak dziecko.

Arivald pomyślał, że Lord Chaosu w żadnym wypadku nie wyglądałby bezradnie jak dziecko. Choćby zgubił o wiele więcej niż ten cały Skyrfang.

– Co to jest Skyrfang?

– W moim świecie są czarodzieje tacy jak ty. Różdżki, Księgi Czarów, kryształowe kule, setki długich zaklęć i skleroza. Są też ludzie tacy jak ja, nazywani mistrzami żywiołów. Czerpiemy moc z wiatru, z gór i lasów. Żyjemy poznając Naturę. Nie znamy zaklęć ani magicznych inkantacji. Wyrażając to zrozumiałym dla ciebie językiem, tworzymy zaklęcia na poczekaniu, w zależności od tego, co chcemy osiągnąć, w zależności od mocy żywiołu i wielu innych detali. Nieważne zresztą. Ważne jest to, że do tego wszystkiego potrzebny jest Skyrfang. Bez niego mogę tworzyć zaledwie namiastki prawdziwych zaklęć.

– To niezwykle interesujące. – Arivald nawet nie zwrócił uwagi, a raczej postarał się celowo zignorować nieco obraźliwą formę wypowiedzi Varrada. – W moim świecie nie istnieje ten rodzaj magii. Nawet wiedźmy, wiedźmiarze, iluzjoniści czy znachorzy posługują się zaklęciami. Hm… – zastanowił się przez chwilę – jakże chciałbym odwiedzić twój świat.

– Wyobraź sobie, że ja również nie miałbym nic przeciw temu – rzekł szorstko Varrad, ale spojrzał na Arivalda z lekkim zdziwieniem i nawet pewną sympatią.

To spojrzenie, rzecz jasna, nie umknęło uwagi czarodzieja.

– A czy wiesz, kim są one? – Arivald pokazał palcem w górę, choć i bez tego gestu obaj dobrze by wiedzieli, o kogo chodzi.

– Znam bajeczkę – wzruszył ramionami Varrad – zły stryj i tak dalej. Powiedz mi lepiej, jak tu trafiłeś.

Arivald krótko opowiedział historię tajemniczej księgi i wypisanego w niej zaklęcia.

– To samo. – Mistrz żywiołów pokiwał głową. – Chciałem wykorzystać siłę pewnego zdumiewającego wiatru. No i tak to się skończyło. Ale… zaraz, z twoich słów wynika… Czy istnieje szansa, że twoi przyjaciele domyśla się, co się stało, i wyślą pomoc? Od razu mówię, że w moim wypadku taka możliwość niestety nie istnieje.

– Zbierze się konsylium i będą radzić – westchnął Arivald – ale nikomu nie będzie spieszno narażać własnej skóry. Dlaczego jednak twierdzisz, że w twoim przypadku pomoc jest niemożliwa?

– Mamy pewne zwyczaje – odparł z ledwo zauważalnym wahaniem w głosie Varrad – zwyczaje, które nie pozwalają nam na ingerowanie w życie innych mistrzów żywiołów. Krótko mówiąc, zasada jest taka: wszystko czynisz na własną odpowiedzialność.

– To dziwne. – Arivald pokręcił głową. – W moim świecie nie spotkałem się jeszcze z grupą, która parałaby się magią, a której członkowie nie byliby skłonni pomagać sobie w trudnych sytuacjach. A przynajmniej – dodał – pomoc taką deklarować.

– Co kraj, to obyczaj – odparł dość szorstkim tonem mistrz żywiołów, któremu temat rozmowy najwyraźniej średnio odpowiadał.

– Czy sądzisz, że one potrafiłyby coś poradzić? Rzecz jasna, gdyby zechciały?

– Bo ja wiem? – Varrad wzruszył ramionami. – Ich możliwości są bardzo ograniczone. Już pół roku powstrzymuję je bez Skyrfangu, czyli nie mogąc korzystać z prawdziwej magii i na razie się to udaje. Swoją drogą, gdyby ktoś mi powiedział jeszcze niedawno, że będę się chował przed trzema pięknymi, uroczymi i pragnącymi mego towarzystwa kobietami, to powiedziałbym mu, iż jest niespełna rozumu.

– I tak wytrzymałeś dłużej niż ja – parsknął Arivald – ale rzeczywiście: dowiedzieliśmy się, jak to jest, kiedy chce się uciec z raju.


***

– Zamierzam wypowiedzieć to zaklęcie – powiedział Galladrin lekkim tonem, jakby zapowiadał, iż wybierze się na przechadzkę przed pałac.

– To wymaga zastanowienia – rzekł Wielki Mistrz.

– Z całym szacunkiem – skłonił głowę Panienka – ale powołuję się na Szóstą Poprawkę.

Szósta Poprawka mówiła, iż w niektórych sytuacjach czarodziej jest zwolniony od obowiązku posłuszeństwa wobec Rady i Wielkiego Mistrza. Przy pewnej dozie dobrej woli można było uznać, że sytuacja taka właśnie zaistniała. Aczkolwiek z całą pewnością można było sobie wyobrazić niezwykle interesujący spór dotyczący tego tematu, który to spór mógłby ciągnąć się miesiącami, zanim uznano by, iż nie istnieje rozwiązanie.

– Bzdury – syknął Lineal – ja na pewno nigdzie się nie wybieram.

– I nikt ci nie każe. – Galladrin wzruszył pogardliwie ramionami. – Myślę, że dostojny Velvelvanel i ja doskonale sobie poradzimy.

– Ja? – zdumiał się Velvelvanel i nieopatrznie jego wzrok zetknął się z lodowatym spojrzeniem Galladrina. – No tak. Oczywiście… służę pomocą. W miarę skromnych możliwości – dodał.

– Obecnym przypomnę tylko, że gdyby nie dostojny Arivald, do tej pory gryźliby mury w więzieniu króla Silmeverda. Widać wdzięczność nie jest dobrą lokatą kapitału. – Galladrin jak zwykle był bezwzględnie szczery.

– To zniewaga – po chwili wydusił z siebie rektor Lineal.

– Tak? – zdziwił się uprzejmie Galladrin. – I cóż z tym zrobisz?

– Dość! – Harbularer klasnął w ręce. – Nie trzeba nam przypominać zasług dostojnego Arivalda i nie trzeba nam przypominać, że mamy wobec niego dług do spłacenia. Że wspomnę tylko o niezwykłej wiedzy z ksiąg biblioteki w Passadenie, którą odzyskujemy dzięki jego pomocy. Ale to nie znaczy, iż mamy skakać na głowę do wody, kiedy nie znamy dna…

– …ani nie widzimy, czy w wodzie są rekiny – dodał Lineal, kontynuując metaforę Wielkiego Mistrza.

Harbularer podziękował mu skinieniem głowy.

– Z was wszystkich najmniej zawdzięczam Arivaldowi – powiedział Panienka. – Owszem, poznał mnie z moją żoną, czego czasem zresztą nie uważam za tak wielką przysługę, jak mogliby sądzić ludzie pochopni. Ale na pewno nie uratował mi życia, nie wydostał z lochów ani nie pomógł zwalczyć niechęci innych czarodziei – przy ostatnich słowach spojrzał na Velvelvanela – i widzę, że tylko ja jestem skłonny zaryzykować życie, by ruszyć mu na pomoc. Cóż, skoro tak właśnie ma być…

– Wydostało się pisklę z jaja i pieje jak kogut na śmietniku – warknął Tulbercjusz.

– Ciekawe jest twoje zdanie o Silmanionie. – Galladrin ostentacyjnie ziewnął. – Pójdę już. Czas się przespać przed podróżą.

– Pozwól sobie towarzyszyć – rzekł po chwili wahania Velvelvanel.

– Na razie nie dostaniecie ode mnie księgi – powiedział Wielki Mistrz.

– Pozwoliłem sobie zrobić własny odpis w Aurze – odparł uprzejmie Galladrin.

– Dobrze. – Harbularer skinął głową. – Róbcie, co chcecie. Ale pamiętajcie, że Bractwo może wam zapamiętać nieposłuszeństwo. Kto wie, czy nie zaszkodzicie zarówno sobie, jak i Arivaldowi.

– Ja natomiast zapamiętam, jak chętnie Bractwo staje w obronie swych członków. Żegnam was, dostojni panowie.

Galladrin skłonił się z wyszukaną grzecznością i skierował w stronę drzwi. Za nim podreptał bardzo nieszczęśliwy Velvelvanel.

Harbularer spojrzał zasępionym wzrokiem na Tulbercjusza i Lineala.

– Proponuję zwołać zebranie Rady i ukarać Galladrina – powiedział drżącym z gniewu głosem rektor Lineal.

– Nie chcemy, aby jeden z najbardziej popularnych wśród młodych czarodziei członek Bractwa stał się symbolem i wzorem postępowania dla innych, prawda? – zapytał łagodnie Wielki Mistrz. – A proces przeciwko niemu taki skutek by spowodował. Nie mówiąc już, że karanie kogoś za chęć niesienia pomocy przyjacielowi mogłoby być źle odczytane.

– Czy zamierzasz im więc pozwolić na ten popis niesubordynacji? – zapytał Tulbercjusz.

– Czemu nie? Skoro jako jedyni zdobyli się na podjęcie takiej decyzji? Podobnego zachowania spodziewałbym się po Borrondrinie, ale od tak dawna nie ma go w Silmanionie…

– Przecież on nie znosi Arivalda od czasu ich wspólnej podróży – zdumiał się Lineal.

– Jak ty mało znasz ludzi – pokręcił głową Wielki Mistrz. – No dobrze. Pozwolę działać Galladrinowi i Velvelvanelowi. Zobaczymy, co z tego wszystkiego wyniknie.


– Czasem bardzo mi ich brakuje – przyznał Mistrz Żywiołów – ale zawsze bałem się zlikwidowania zapory. Kto może wiedzieć, jakich sposobów by użyły, abym nie mógł ponownie odejść?

– Wydają się nieszkodliwe – rzekł Arivald.

– I owszem. W tym samym stopniu nieszkodliwe co rozwścieczona kobra.

– Nie przesadzasz?

– Znam kobiety. I wiem, jak się zachowują, kiedy zawiodłeś ich nadzieje. Nie mówiąc już o tym, jak się zachowują, kiedy śmiesz je porzucić.

– Prawda. To bywa męczące – westchnął Arivald – ale nie możemy siedzieć tu w nieskończoność. Mam nadzieję, iż wreszcie któryś z moich przyjaciół odważy się skorzystać z tej samej drogi co ja.

– Twój czas oczekiwania na nich będzie odwrotnie proporcjonalny do siły ich przyjaźni – rzekł Varrad. – Wolałbym, aby nie okazało się, że jesteś mniej popularny, niż sądzisz.

– Też bym wolał – powiedział Arivald, zastanawiając się, na kogo może liczyć.

Mistrz Harbularer z całą pewnością nie zaangażuje się osobiście, zresztą było to oczywiste i wynikało ze stanowiska, jakie piastował. Galladrina i Borrondrina nie było w Silmanionie, Velvelvanel miał za mało siły przebicia, a chyba również odwagi, by samotnie próbować pomóc Arivaldowi. A reszta czarodziei? Młodzi, najbardziej mu oddani, dawno siedzieli na Wybrzeżu, tworząc tam filię Bractwa.

– A gdyby spowodować, że one same zechciałyby się nas pozbyć? Czy myślisz, że to jest możliwe? – Arivaldowi ten pomysł przyszedł niespodziewanie do głowy.

– Czyli żeby miały nas już dosyć i wysłały do domu? – sceptycznie zapytał Varrad. – To wiązałoby się ze sprawianiem im przykrości, a tego nie chciałbym robić.

– Fakt – westchnął czarodziej – są tak miłe, że nie zniósłbym ich płaczu czy żalu.

– Mamy za dobre serca – skwitował mistrz żywiołów.

– A gdybyśmy nie byli w stanie… hm… sprostać ich oczekiwaniom?

Varrad roześmiał się rubasznie.

– Niechbym tylko teraz zobaczył którąś z nich, a sprostawałbym jej oczekiwaniom przez najbliższych kilka dni bez przerwy – rzekł nieco niezgodnie z zasadami gramatyki, ale zgodnie z prawdą.

– To da się załatwić.

– Niby jak?

– Znam odpowiednie zaklęcia.

– Nie wiem, czy chciałbym zostać, nawet tylko czasowo, impotentem. To strasznie upokarzające. – Mistrz żywiołów spojrzał na Arivalda. – Nie podoba mi się ten pomysł. Poza tym czy one nie mogłyby zastosować magii odwrotnej w działaniu?

Arivald westchnął ciężko. Wiedział, iż podobne zabiegi mogłyby spowodować zagrożenie ich zdrowia. Bardzo bowiem niebezpieczne było poddawanie organizmu nawzajem znoszącym się czarom.

– Gdyby nie Lohanni, oszalałbym tu z nudów – rzekł Varrad – i prędzej czy później wróciłbym pod ich słodkie skrzydełka. Tak przynajmniej mam dobre jedzenie, wino i książki do czytania.

– Nie tęsknisz za domem?

– Każdego dnia – smętnie odparł mistrz żywiołów.


Galladrin i Velvelvanel siedzieli pochyleni nad tajemniczą księgą, która co prawda była tylko odpisem z Aury, ale dzięki zaklęciom Galladrina sprawiała wrażenie normalnej, grubej książki ze skórzaną twardą okładką i pozłacanymi tłoczonymi literami.

– Co o tym sądzisz?

– Zaklęcie jest, ale nie czuję w nim żadnej mocy. Pewne jednak, że to jakiś dziwny rodzaj czaru teleportacyjnego – odparł Velvelvanel.

– Właśnie – pokiwał głową Panienka – wygląda, jakby ktoś przestał utrzymywać jego moc albo je zdezaktywował. Czy w takim razie będziemy potrafili się nim posłużyć?

– Przedtem powinniśmy chyba się przygotować. Arivald nie zdążył zabrać nawet swej Księgi Czarów i różdżki. Bóg raczy wiedzieć, w jaki sposób mógłby powrócić o własnych siłach.

– Ja mam wszystko przy sobie.

– A więc – starszy czarodziej odetchnął głęboko – do dzieła!

Galladrin w skupieniu wypowiedział słowa zaklęcia, ale jeszcze w połowie zdania wiedział, iż nic z tego nie będzie. Owszem, wypowiadał prawidłowe formuły, lecz były pozbawione mocy i znaczenia. To tak jakby wyznawać miłość osobie, która marzy tylko o tym, abyśmy sobie wreszcie poszli.

– Nic z tego. – Velvelvanel westchnął i nie udało mu się ukryć ulgi, bo jednak niespecjalnie kusiła go podróż w nieznane.

– Trzeba próbować do skutku – zadecydował Galladrin ku rozpaczy Velvelvanela, który już był zadowolony, iż tak małym kosztem spełnił obowiązek wobec przyjaciela.

– Może jest jakiś inny sposób – powiedział Velvelvanel. – Spróbujmy się skontaktować z dostojnym Arivaldem poprzez Wiązania Aury.

Prace nad wykorzystaniem Wiązań Aury dopiero co zostały wszczęte przez Tajemne Bractwo, gdyż sądzono, że właśnie one mogą być motorem przyszłego postępu. Na razie sformułowano kilka ciekawie brzmiących tez, ale przede wszystkim nie ulegało wątpliwości, iż Wiązania mogą stać się sposobem błyskawicznej komunikacji pomiędzy osobami potrafiącymi z Aury korzystać. Poprzez stosowanie Wiązań można byłoby zarówno wysyłać, jak i przyjmować informacje o teoretycznie nieograniczonej objętości. Nie trzeba było nadmiernie lotnego umysłu, by stwierdzić, jak wielkie możliwości rozwoju oraz wpływu na świat dałyby takie rozwiązania Bractwu. Na razie jednak wykorzystanie Wiązań pozostawało piękną teorią. Prowadzono prace nad komunikowaniem się na odległość, ale wyniki nie napawały optymizmem. Kończyło się zwykle na tym, że osoba, z którą próbowano się porozumieć, miała niejasne przeczucie, iż ktoś jej w jakiejś sprawie poszukuje. Daleko jeszcze było stąd do przesyłania konkretnej wiadomości.

– Czy wiesz – spytał Galladrin – że niektórzy sądzą, iż poprzez Wiązania będzie kiedyś można przesyłać przedmioty materialne?

– A kto o tym nie słyszał? – Velvelvanel parsknął śmiechem. – Tylko że w Silmanionie lepiej nie wygłaszać takich bzdur.

– Bo ja wiem – zastanowił się Galladrin – teoretycznie nie ma różnicy pomiędzy materią a informacją, gdyż każda informacja zawiera kod…

– Arivald – stary czarodziej sprowadził na ziemię swego młodszego kolegę.

– Tak, wybacz mi. – Galladrin potarł czoło. – Możemy spróbować porozumienia z Arivaldem. Nawet jeśli nie odczyta konkretnej informacji ani nie będzie mógł jej przesłać, to może chociaż odczuje, że próbujemy go ratować.

– Tonący brzytwy się chwyta – westchnął Velvelvanel zadowolony, iż Galladrin zaakceptował ten bezpieczny w realizacji pomysł.


Arivald i Varrad siedzieli nad kolejnym dzbanem wina doniesionym przez Lo. Niezawodnego, acz mocno zdumionego ich tempem picia. Czarodziej znalazł sobie wreszcie godnego kompana, bo mistrz żywiołów po opróżnieniu czwartego dzbanka zaczynał odczuwać dopiero lekki, miły szumek w głowie. Obu znacząco poprawił się nastrój.

– Musisz mnie odwiedzić – rzekł Varrad, patrząc gdzieś ponad głowę Arivalda. – Nie uwierzysz, jak piękny może być świat, póki nie zobaczysz mojego. Góry wznoszą się pod samo niebo, tak wysoko, iż na ich szczytach nie ma już powietrza, którym można by oddychać. Kiedy staniesz na wierzchołku, widzisz chmury płynące gdzieś w dole, skotłowane na samym dnie bezkresnych przepaści. – Mistrz żywiołów przymknął oczy. – Ach, to jest świat, w którym chce się żyć.

Arivald wzdrygnął się nieco. Cierpiał na bardzo łagodną odmianę lęku wysokości i świat, w którym podróżuje się powyżej chmur, nie wydawał mu się specjalnie pociągający.

– Konstruujemy latające machiny napędzane magią, które nazwaliśmy chmurolotami – ciągnął mistrz żywiołów. – Potrafimy unosić się w powietrzu całymi godzinami i sterować ich ruchem.

To Arivalda zainteresowało. W jego świecie zarówno morskie głębie, jak i powietrzne przestworza pozostawały obce i niezdobyte przez człowieka. Próbowano wiele razy stworzyć podstawy magii, jak ją nawet nazwano, awiacyjnej, ale nic z tego nie wyszło. Poza kilkoma pogrzebami.

Nagle Varrad przerwał swoją opowieść i zerwał się od stołu. Czujny i skupiony.

– Ktoś przełamuje moje bariery – rzekł.

– Lo! – zawołał Arivald. Duszek zjawił się natychmiast.

– Co się dzieje? – spytali obaj magowie.

– Są bardzo niezadowolone i bardzo zdecydowane – wyjaśnił pogodnie Lo. – Chyba zabrały się serio do pracy nad waszymi zasłonami.

Varrad uśmiechnął się złośliwie.

– Nie mam mojego Skyrfanga, ale i tak zajmie im to trochę czasu. Możemy spokojnie wypić następny dzbanek.

– Na pewno?

– Nie ufasz mej biegłości? – Mistrz żywiołów zmarszczył brwi.

– Och, to tylko wrodzona ostrożność – odparł Arivald. Stuknęli się pucharami.

– Na zdrowie. I za bezpieczny powrót do domu – dodał Varrad.

– A co z podmorskimi głębinami? – zapytał czarodziej. – Czy też potraficie je penetrować?

Mistrz żywiołów roześmiał się.

– Znam pojęcie morza i oceanu, wiem, co to głębiny, ale nigdy nie widziałem tego na własne oczy. W moim świecie zobaczysz tylko górskie strumienie i kilka setek mniejszych lub większych, lecz płytkich jezior. Słyszałem, że w innych światach można stanąć na brzegu wody i nie zobaczyć brzegu przeciwległego. Jakże silna musi tam być magia! Ach, zobaczyć choć raz w życiu kilkumetrową falę wody pędzącą z oszałamiającą szybkością!

– Zaręczam ci, iż widok ten nie jest taki przyjemny, kiedy znajdujesz się właśnie na statku, na który pędzi taka fala.

Varrad pokiwał głową nie przekonany. Nagle Arivald poczuł coś dziwnego. Jakby był nadal w tym kamiennym pomieszczeniu z mistrzem żywiołów, ale jednocześnie też przebywał gdzie indziej. Gdzie, tego nie wiedział, gdyż miejsce to było przesłonięte jakby silną mgłą. Nie dobiegały go też żadne odgłosy. Opadł na oparcie fotela i próbował się skoncentrować. Jak zza ściany dobiegał go zaniepokojony głos Varrada.

– aldzie, aldzie, aldzie… – słyszał nawoływanie z tej drugiej strony mgły, ale nie wiedział, co ono mogło oznaczać.

– wamy ocą, aldzie – echo zniekształcało słowa wypowiadane nie wiadomo skąd i nie wiadomo przez kogo. – Ysz as? Ysz as?

Czarodziej czuł, iż ten dziwny kontakt powoli zaczyna zanikać. Mgła stawała się coraz gęstsza, coraz bardziej nieprzenikniona, uczucie przebywania i tu, i tam znikało. Arivald wyprostował się w fotelu i dopiero teraz dostrzegł, że mistrz żywiołów silnie potrząsa jego ramieniem.

– Co się dzieje? To jakieś ich nowe sztuczki?

– Nie, nie. – Arivald uwolnił się z uścisku. – Mam wrażenie, że ktoś próbował się ze mną skontaktować. Czyżby moi przyjaciele?

– Jak mogliby to zrobić? Arivald próbował zebrać myśli.

– Jest coś, co nazywamy Wiązaniami Aury. Teoria mówi, iż kiedyś będziemy mogli porozumiewać się za ich pomocą niezależnie od odległości. Skoro Aura, choć nieco inna, jest i w tym świecie, to dlaczego nie mieliby do mnie dotrzeć? Mam nadzieję, że to prawda.

– I ja mam taką nadzieję. Myślę też, iż skoro próbują kontaktu, to niedługo przejdą do czynów bardziej zdecydowanych.

– Sądzę, że już próbowali – odparł czarodziej po chwili namysłu – i to im się nie udało. Teraz więc próbują sposobu, którego działania nikt nie jest pewien.

– A więc jesteśmy w tym samym miejscu co przedtem?

– Albo i gorzej. Mam podejrzenia, że skoro tu jesteśmy, sprowadzenie kogokolwiek innego nie jest naszym gospodyniom potrzebne. Zapewne więc zamknęły drogę do swego zamku i zaklęcie, które ja wypowiedziałem, w tej chwili nie działa.

– Hm, może tak być. Z drugiej strony można sobie wyobrazić gorsze więzienie… – Varrad przechylił puchar do dna. – Chyba pójdę spać, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

– Ależ proszę – odrzekł Arivald, chociaż sam zaczynał się dopiero rozkręcać. Te parę pucharków wina nawet nie zdążyło zakręcić mu w głowie.

Mistrz żywiołów wstał ciężko i poszedł do sąsiedniego pokoju. Wtedy Arivald wpadł na pewien pomysł. Pomysł był, łagodnie mówiąc, nieetyczny, ale mógł być skuteczny.

– Lo! – zawołał czarodziej i duszek zjawił się po ledwie zauważalnej chwili zwłoki.

– Tak?

– Czy byłbyś uprzejmy przenieść mnie do mojej komnaty?

– Oczywiście. – Lo podał dłoń Arivaldowi i zaraz potem zniknął. Czarodziej szybko i sprawnie usunął bariery tłumiące dźwięk ze swej pułapki. Potem chwilę myślał nad odpowiednim czarem i wreszcie wypowiedział Echo Saurentego, czar powodujący, że nawet łagodny kobiecy głosik rozbrzmiewał niczym grom w promieniu kilkuset metrów. Podobno ten jeden czar wystarczył Saurentemu do pokonania barbarzyńców ze Wschodu, ale było to jeszcze w czasach, kiedy spotkanie czarodzieja na polu bitwy nie było niczym dziwnym.

– Moje drogie, chciałbym z wami porozmawiać – rzekł Arivald spokojnie i wyraźnie oddzielając słowa. – Czekam w swojej komnacie.

Tak jak czarodziej się spodziewał, nie minęło wiele czasu, jak usłyszał na korytarzu pośpieszny stukot trzech par obcasów. A zaraz potem trzy okrzyki rozczarowania, kiedy okazało się, że drzwi nadal chronione są czarami.

– Arivaldku – czarodziej poznał głos Solyenny – dlaczego się nad nami znęcasz? Nie kochasz nas już?

– Całą duszą, moja droga – grzecznie odparł czarodziej – lecz tęsknię za swoim domem i chciałbym do niego wrócić.

– Ależ oczywiście! – wykrzyknęła następna z sióstr. Arivald nie był pewien, czy to Kylyenna, czy Ilyenna. – Tylko dlaczego tak szybko? Zabaw z nami miesiąc…

– Albo dwa – wtrąciła szybko Solyenna.

– …i wtedy wracaj do siebie.

– Nie będę miał czasu na podjęcie stosownych badań – wyjaśnił Arivald. – Nie wiem, jak wrócić, więc muszę pracować nad tym problemem.

Usłyszał ściszone szepty na zewnątrz.

– A gdybyśmy ci pomogły? – zapytała słodko Solyenna.

– To znaczy?

– Powiedzmy, że umiałybyśmy przenieść cię z powrotem do twojego świata – rzekła ostrożnie – w zamian za pewną obietnicę.

– Jaką?

– Będziesz spędzał z nami pół roku, a pół roku u siebie.

Arivald poważnie zastanowił się nad tą propozycją. Życie w luksusie i otoczeniu trzech przepięknych i spragnionych miłości kobiet mogło być niezwykle interesujące. Ale pół roku? Jak wtedy wybrać się w jakąkolwiek dłuższą podróż? Jak odwiedzić ekscytujący Nowy Świat, który od dawna go kusił? A zresztą czy wytrzymałby pół roku pełne łóżkowych zmagań z trzema nienasyconymi pięknościami?

– Mam inny pomysł – odparł czarodziej. – W zamian za pomoc w powrocie do mojego świata usunę bariery chroniące Varrada.

Na korytarzu nastała chwila ciszy.

– Widziałeś się z nim? – spytała w końcu Solyenna.

– Owszem, usłyszałem również jego historię, bo wasza była, jak by to powiedzieć, niezupełnie zgodna z prawdą.

– Ja wolę Arivalda – rzuciła rozkapryszonym tonem rudowłosa Ilyenna i Arivald bardzo się z tego ucieszył, gdyż podobała mu się najbardziej ze wszystkich trzech sióstr.

– Ale Varrad był taki męski – rozmarzyła się Kylyenna. – Mogłam bez końca patrzyć, jak węzły mięśni grały mu pod skórą. A jakie miał silne i delikatne dłonie.

– Varrad był ponury i nie umiał tak słodko mówić jak Arivald. – Czarodziejowi coraz bardziej podobał się punkt widzenia Ilyenny. – Arivaldku, proszę, wróć do nas. Solyenno, powiedz coś!

Najstarsza z sióstr zastanawiała się przez chwilę.

– Czy jesteś pewna, że wolisz Arivalda? – spytała Ilyennę.

– Całą duszą!

– A ty, Kylyenno?

– Tęsknię za Varradem. Wybacz, Arivaldzie.

– Ja kocham ich obu i nie potrafię wybrać żadnego – powiedziała Solyenna – jednak lepszy wróbel w garści niż dudek na dachu. Jeżeli Arivald obiecuje nam zdjąć bariery zagradzające drogę do Varrada, zgadzam się.

– Och, nie – jęknęła Ilyenna.

– Ale mam jeden warunek.

– Jaki? – zaniepokoił się Arivald.

– Jeszcze przez godzinę po zdjęciu barier z pokoju Varrada będziemy mogły próbować złamać twoje bariery. Jeżeli nam się uda, będziesz mieszkał z nami przez jesień i zimę każdego roku, a jeżeli nam się nie uda, odsyłamy cię do domu i odwiedzisz nas, kiedy zechcesz.

Czarodziej zamyślił się głęboko. Nie było najmniejszych szans, by w ciągu godziny dziewczęta poradziły sobie z jego przemyślnie skonstruowanymi, choć prostymi zasłonami.

– Zgoda – rzekł. – Przysięgacie?

– Przysięgamy – odparły wdzięcznym chórkiem.

Arivald przywrócił bariery czyniące jego pokój nieprzeniknionym dla dźwięków i przywołał Lo.

– Wybacz, że cię fatyguję, ale czy mógłbyś mnie przenieść z powrotem do Varrada?

– To żadna fatyga, panie Arivaldzie. Cała przyjemność po mojej stronie.

Czarodziej po uściśnięciu dłoni Lo poczuł jak zwykle to dziwne zawirowanie i znalazł się w komnacie mistrza żywiołów. Sypialnia Varrada była pusta.

– A gdzież on się podział? – zapytał czarodziej.

– Poprosił, by go przenieść do biblioteki. To bardzo niebezpieczne, ale tym razem chciał sam poszukać książek.

Arivald zaśmiał się w myślach, kiedy wyobraził sobie minę Varrada w chwili, gdy czarodziejki jakby nigdy nic wejdą do jego komnaty. Było mu trochę żal mistrza żywiołów, ale jednocześnie obiecywał sobie, że wróci do pałacu uzbrojony już w różdżkę i wcześniej przygotowane zaklęcia, i wymusi na królowych uwolnienie Varrada, chociaż na pewien czas, z tej słodkiej niewoli.

Na razie jednak trzeba było wziąć się do pracy. Rozmontowanie magicznych zasłon od wewnątrz było oczywiście o niebo prostsze niż rozmontowanie ich od zewnątrz, lecz Arivald i tak musiał chwilę się pogłowić, bo Varrad nie używał przecież Aury przy budowie barier. Trzeba było się też śpieszyć, gdyż mistrz żywiołów mógł w każdej chwili wrócić, a z pewnością nie można będzie nazwać zachwytem uczucia, jakiego zazna, kiedy zorientuje się, iż Arivald grzebie przy jego magii. Tutaj nad wyraz pomocny okazał się Lo. Widząc zdenerwowanie Arivalda, rzekł:

– Nie musisz się śpieszyć. Zakrzywiłem czas i możesz spokojnie pracować co najmniej przez cztery godziny.

Cztery godziny to było aż nadto, by zlikwidować zasłony postawione przez Varrada. Arivald jednak nie ograniczył się tylko do tego, by usunąć magię mistrza żywiołów. Spędził trochę czasu nad zmajstrowaniem czaru powodującego wrażenie, iż magia ta nadal działa. Oczywiście Varrad zorientowałby się po paru minutach, że coś nie gra. Ale wtedy już będzie już za późno.

Arivald, bardzo zadowolony z siebie, przywołał Lo, by przenieść się z powrotem do swej komnaty. Uroczyście nalał sobie pucharek wina i wzniósł go wysoko.

– Za zwycięstwo – rzekł.

– Za zwycięstwo, Arivaldzie – dobiegły go trzy rozbawione głosy i ujrzał stojące w progu królowe ubrane w olśniewające suknie.

Ilyenna miała szmaragdowozieloną, Solyennna czarną jak noc, a Kylyenna jadowicie żółtą.

Czarodziej odstawił kielich, w którym nie zdołał nawet umoczyć ust. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z faktu, że jego barier już nie ma. Pozostało tylko wrażenie, że istnieją nadal. Wtedy też wszystko zrozumiał.

– Zdrajco! – rzekł ponuro Varrad.

– A tyś lepszy? – odwarknął Arivald.

Solyenna zaśmiała się perliście. Stała na środku pokoju, obserwując Arivalda z uwieszoną u jego ramienia rudowłosą Ilyenną i czarnowłosą Kylyennę przytulającą się do Varrada.

– Nie ma się o co kłócić – powiedziała. – Wy, mężczyźni, zawsze myślicie, że jesteście tacy mądrzy i zjedliście wszystkie rozumy. Wpadliście w pułapki, które zastawiliście na samych siebie, a nasz udział był tylko taki, że zgodziłyśmy się na wasze warunki. Cóż – rozłożyła dłonie – przed nami pół roku zabaw i radości!

Jedyną pociechą dla Arivalda był fakt, iż przez te pół roku królowymi zajmować się będzie także mistrz żywiołów. Wysiłek zostanie więc podzielony na dwóch. Inna rzecz, że przy apetytach Solyenny, Ilyenny i Kylyenny nawet sześciu byłoby zbyt mało.

– Jest jednak problem. – Solyenna spojrzała na siostry. – Wy wybrałyście już sobie wymarzonych mężczyzn, a ja wciąż waham się i nie wiem, który z nich bardziej mi się podoba. Czy mam kochać Arivalda, czy Varrada? A może ich obu równie silnie?

Czarodziej i mistrz żywiołów spojrzeli na siebie ze zgrozą. Perspektywa królowej pragnącej udowodnić, iż każdego z nich kocha tak mocno jak drugiego, napawała przerażeniem.

– Jednak – westchnęła – postanowiłam rozwiązać sprawę w inny sposób. Pomyślałam, że miło będzie w zamku mieć trzech mężczyzn. Wspaniałych, urodziwych i silnych – słysząc te słowa, Varrad i Arivald nie mogli powstrzymać się od dumnego uśmiechu – dlatego otworzyłam z powrotem wrota naszego zaklęcia. Co nie znaczy, iż nie mamy dokonywać od czasu do czasu jakichś rozkosznych zmian, które tak przecież uatrakcyjniają życie – uśmiechnęła się najpierw do Varrada, a potem do Arivalda.

– Mamy rozumieć więc, że pojawi się ktoś następny? – zapytał, a raczej stwierdził Arivald.

– Właśnie tak. A magię nakierowałam w stronę, z której ty przybyłeś. Wierzę bowiem, że któryś z twoich przyjaciół zechce prędzej czy później sprawdzić, co się z tobą stało. Wtedy też nas odwiedzi. I powitam go bardzo gorąco.

– Wierzę – mruknął Arivald, zastanawiając się, kto trafi do zamku pięknych czarodziejek.

Efekt mógł być bardzo zabawny. Jednak cała sytuacja najwyraźniej wymknęła się spod kontroli. Królowe mogły do woli ich szantażować i wymóc wszelkie obietnice w zamian za chwilowe uwolnienie. A Arivald naprawdę nie chciał tu spędzać dwóch kwartałów w roku. Jednak nie wiadomo dlaczego czarodziejki z jednego nie zdawały sobie sprawy. Mag, który tu przybędzie, stawi się gotowy na wszelkie niebezpieczeństwa. Z różdżką oraz przygotowanymi wcześniej zaklęciami. Nie pójdzie im tak łatwo jak z Arivaldem czy Varradem, którzy zostali ściągnięci zupełnie niespodziewanie. Zaskoczeni, mieli niewielkie szansę znalezienia drogi powrotnej.

– Wyprawimy wieczorem ucztę – klasnęła w dłonie Solyenna.

– Ale najpierw kąpiel – zdecydowała Ilyenna.

– Wspólna? – bez cienia wstydu w głosie zapytała Kylyenna.

– Nie – tym razem Arivald i Varrad byli nadspodziewanie zgodni i odezwali się chórem.

Jeszcze nim zdołało w komnacie przebrzmieć ich zaprzeczenie, z podłogi uniósł się siwy dym. W pokoju zrobiło się ciemno, księżniczki pisnęły ze strachu, a Arivald i Varrad skoczyli w stronę tego dymu. W jego kłębach zmaterializował się najpierw Galladrin, z różdżką w prawej dłoni i z wyraźnie widoczną pod płaszczem kolczugą, a zaraz za nim opadł na czworakach Velvelvanel, mimo niewygodnej pozycji również mocno ściskający w dłoni swą różdżkę. Za pas miał zatkniętą różdżkę Arivalda.

Galladrin, niewiele myśląc, uderzył w Varrada potężnym czarem oszałamiającym i mistrz żywiołów potoczył się pod ścianę. Potem Velvelvanel szybko utworzył ochronną barierą. Cios w Varrada był oczywiście pomyłką, ale Galladrin, widząc groźnie wyglądającą brodatą postać, wolał nie zastanawiać się, czy jest to wróg, czy przyjaciel. Mistrz żywiołów gramolił się teraz z ziemi, kołysząc głową jak ogłuszony bokser.

– Arivaldzie! – Panienka pochwycił przyjaciela w ramiona. – Żyjesz! – Spojrzał na bogaty strój przyjaciela i zapał w jego głosie nieco ostygł. – Widzę, że nie musieliśmy się o ciebie aż tak zamartwiać.

– Gdybyś wiedział… – czarodziej pokiwał głową i uścisnął dłoń Velvelvanela, który tylko sapał ze zmęczenia.


Dym zasłaniający komnatę rozwiewał się szybko. Najwyraźniej któraś z sióstr rzuciła odpowiednie zaklęcie.

– A cóż to za urocze istoty? – Galladrinowi oczy się zaświeciły na widok trzech królowych.

– Nasze gospodynie – odparł Arivald z lekką ironią w głosie. Solyenna podeszła do nich i skrzywiła się nieco, napotykając ochronną barierę.

– Witam was – powiedziała – spodziewałam się co prawda przybycia tylko jednego gościa, ale tym radośniej witam dwóch.

Galladrin pochylił się w głębokim ukłonie.

– Zdejmijżeż to – warknął do Velvelvanela, myśląc o jego barierze.

Stary czarodziej tylko pokręcił głową. Wiedział dobrze, że tutaj o wszystkim musi decydować Arivald. W końcu to właśnie on najlepiej znał sytuację. Arivald tymczasem zastanawiał się, co robić. Z Velvelvanelem i Galladrinem u boku mógł się niczego nie obawiać. Po pierwsze, byli znamienitymi magami, po drugie, mieli ze sobą różdżki, a więc byli przygotowani do rzucenia najsilniejszych zaklęć. Jeżeli sami nawet nie poradziliby sobie z powrotem, to z całą pewnością mogli skłonić do pomocy dziewczęta. Ale coś jednak należało zrobić właśnie z pięknymi czarodziejkami. No i jakoś pomóc Varradowi, który przecież wydawał się całkiem sympatycznym człowiekiem (mimo zdrady, której Arivald nie miał zamiaru mu wybaczyć).

– Musimy chyba zastanowić się nad tym galimatiasem – rzekł na głos.

– Ja wiem jedno. Ty, blondasku, nigdy nie będziesz już taki ładniutki, jak dorwę cię w swoje ręce. – Varrad był naprawdę zły. – A tak nawiasem mówiąc, to jest mężczyzna, kobieta, czy jakieś ni to, ni sio? – zapytał Arivalda. – Bo nie wiem, czy jest go z czego kastrować.

Galladrin poczerwieniał. Nienawidził przytyków do swoich bujnych złotych włosów i delikatnych rysów twarzy. Nawet kiedy przyjaciele nazywali go Panienką, potrafił wyjść z równowagi. Uniósł różdżkę, lecz Arivald zatrzymał mu dłoń w pół ruchu. Nie zamierzał komplikować i tak skomplikowanej sytuacji.

– Dość! – rzekł ostro. – Uspokójcie się. Jesteśmy tu, by doprowadzić wszystko do szczęśliwego zakończenia, a nie skakać sobie nawzajem do gardeł. Zdejmij czar – rozkazał Velvelvanelowi. – Moje drogie – podprowadził przyjaciół w stronę księżniczek – oto Galladrin i Velvelvanel, moi przyjaciele oraz mistrzowie magii. A to Solyenna, Ilyenna oraz Kylyenna, urocze panie tego zamku. Pozwólcie też przedstawić sobie dostojnego Varrada Bar-dura, mistrza żywiołów z nieznanego nam świata.

– Jestem zaszczycony. – Galladrin o mało co nie zamiótł włosami podłogi, kłaniając się czarodziejkom. – Panie – dodał chłodno, przyglądając się Varradowi.

– Miło mi – mruknął Velvelvanel.

– Tak czy inaczej czas na ucztę – rzekła Solyenna i klasnęła w dłonie. – Lo, odprowadź naszych nowych gości do ich komnaty i dopilnuj, aby niczego im nie brakowało. Za godzinę zaczynamy.

Ilyenna podeszła do Arivalda i ku wyraźnej zazdrości Galladrina przytuliła się do niego mocno.

– Obiecałeś – szepnęła. – Nie opuścisz mnie przecież, prawda? Czarodziej czuł, że mięknie pod wpływem jej słodkiego głosu i odurzającego zapachu perfum. Postanowił jednak wziąć się w garść.

– Porozmawiamy o tym później – powiedział – nie odchodzimy przecież w tej chwili. Na razie wybacz mi, ale muszę porozmawiać z przyjaciółmi.

– Rozumiem. – Ilyenna miała bardzo smutną minę. – Nie znajdziesz już dla mnie czasu przed kolacją – bardziej stwierdziła niż spytała.

– Przyjdę po ciebie – obiecał Arivald – no i przecież możemy się chwilę spóźnić – dodał łamiąc postanowienie, bo jednak dziewczyna była urocza.

Ilyenna uśmiechnęła się.

– Będę czekała – powiedziała i pocałowała czarodzieja prosto w usta.

Arivaldowi najbardziej podobało się wrażenie, jakie zrobiło to na Galladrinie.


Panienka siedział w wannie pełnej piany, a Velvelvanel z odrazą przeglądał w pokoju obok zawartość pełnej ubrań szafy. Lo wyraźnie zasugerował, iż jego strój nie jest odpowiedni, aby przybyć w nim na kolację, i stary czarodziej musiał znaleźć sobie inne ubranie. Przeklinał też strasznie (ale jednak pod nosem), bo wydawało mu się, iż cokolwiek włoży, będzie wyglądał jak sędziwy błazen. Arivald siedział przy stoliku i popijając wino, tłumaczył przyjaciołom sytuację. Oczekiwał też, iż pomogą mu w rozwiązaniu problemu ku zadowoleniu wszystkich.

– Mówisz więc, że blondynka jest wolna? – zapytał Galladrin. Arivald westchnął ciężko.

– Wolałbym, abyś skoncentrował się na innych aspektach tej kwestii – powiedział – i starał się myśleć za pomocą głowy, a nie innych części ciała. Zresztą masz żonę – dodał.

– Jak kot trzymał się jednej dziury, to zdechł – wulgarnie, choć nie bez cienia racji skwitował Galladrin. – Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – dodał.

– Dużo znasz jeszcze takich ludowych mądrości? – zapytał Arivald. – Bo jeśli nie, to może zastanowimy się, jak z tego wybrnąć.

– Pakujmy się, zjemy kolację w domu – rzekł Velvelvanel.

Arivald westchnął ponownie. Okazało się, że pomoc przyjaciół było mu niełatwo uzyskać. Galladrinowi najwyraźniej uderzyła do głowy uroda gospodyń zamku, a stary czarodziej myślał tylko o powrocie i o tym, aby nie musieć dziś wieczorem paradować w tych zabawnych strojach, które mógł wybrać sobie z szafy.

– No co ty! – Galladrin obruszył się na Velvelvanela. – Ja nie mam nic przeciwko temu, by zostać tu tydzień czy dwa.

– Tydzień czy dwa?! – wrzasnął Velvelvanel. – Czy masz dobrze w głowie? Wiesz, co by nas czekało po powrocie?

– A co mnie to obchodzi? – Galladrin wzruszył ramionami. – I tak później wracam do siebie, a te stare pierdoły z Silmaniony nic mi nie zrobią. Poza tym rok, dwa i Arivald zostanie Wielkim Mistrzem.

– Nie zostanie – odezwał się chłodnym tonem Arivald – bo nie ma na to najmniejszej ochoty. I nie podoba mi się nazywanie czarodziei z Silmaniony starymi pierdołami.

– Szkoda, że nie słyszałeś, z jaką ochotą debatowali nad przyjściem ci na ratunek – mruknął złośliwie Galladrin. – Zresztą powiedzmy sobie szczerze: Silmaniona się kończy. Przyszłość jest na Wybrzeżu i w założonej przez ciebie filii Akademii. Za paręnaście lat w Silmanionie będzie tylko paru starców zajętych odkurzaniem książek i własnymi sporami.

– Oby tak nigdy się nie stało – rzekł poważnie Velvelvanel, przerywając poszukiwania.

Stary czarodziej co prawda nie przepadał za zwyczajami panującymi w Silmanionie, ale wiedział, czym może grozić cywilizowanemu światu jej upadek.

– A to niby dlaczego? – Galladrin zdmuchnął pianę, która osiadała mu na brodzie. – Sądzę, iż…

– Zamknij się! – Arivald postanowił być stanowczy. – Wysil swój intelekt, jeżeli w ogóle posiadasz coś takiego, aby nam pomóc. A jak nie umiesz pomóc, to siedź cicho i nie przeszkadzaj.

– Najlepiej wracajmy – powtórzy! Velvelvanel.

– Ty też się zamknij! – krzyknął Arivald z rozpaczą w głosie i postanowił odwiedzić Ilyennę. Była zdecydowanie milsza od jego przyjaciół. A poza tym świetnie się z nią porozumiewał. Nawet bez słów.

– Zacząłbym od tego – rzekł protekcjonalnym tonem Velvelvanel – by „wywiedzieć się, kim one są i skąd przybyły.

– Jasne! – Arivald strzelił się w czoło otwartą dłonią. – Że też mi to zupełnie wypadło z głowy. Masz zupełną rację.

– Gdzie idziesz? – zapytał Galladrin widząc, że Arivald kieruje się w stronę drzwi.

– Znaleźć odpowiedzi na kilka pytań – odparł czarodziej. – Spotkamy się na kolacji.


Ilyenna była bardzo stęskniona i bardzo uradowana, a Arivaldowi zajęło jakieś małe pół godzinki udowadnianie, iż nadal jest dla niego niezwykle ważna i w jego uczuciach nic się nie zmieniło. W końcu jednak mógł zacząć zadawać pytania.

– Moja droga – rzekł – darujmy sobie bajeczki o złym stryju i wygnaniu. Kim wy naprawdę jesteście i skądżeście się tu wzięły?

– Ależ Arivaldzie – obruszyła się Ilyenna – czyżbyś nam nie wierzył?

– Niestety, moja mała, nie wierzę wam za grosz. I muszę – podkreślił ostatnie słowo – znać prawdę.

Ilyenna ciężko westchnęła, a jej piersi uroczo zafalowały.

– Doprawdy, twoja nieufność zdumiewa mnie i budzi żal. Jak możesz myśleć, iż mogłybyśmy cię oszukiwać?

– Nie sądzę, abyście oszukiwały – odparł grzecznie Arivald. – Myślę, że puściłyście trochę wodze fantazji. Takie niewinne zmyślenia, prawda?

– Może to, co od nas słyszałeś, rzeczywiście było leciutko ubarwione – powiedziała po chwili namysłu – ale czy czasem fantazje nie są przyjemniejsze od rzeczywistości?

– Kiedyś trzeba jednak do niej wrócić.

– Och, zapewne masz rację, lecz rzeczywistość jest tak nudna i tak mało podniecająca! – Ilyenna znowu westchnęła i przytuliła się do Arivalda. – A może zanim zaczniemy poważne rozmowy, to…

– Nie, nie. – Arivald odsunął ją delikatnie, ale stanowczo. – Naprawdę nadszedł już czas na poważną rozmowę.

– Być może, przestaniesz mnie kochać, kiedy powiem ci prawdę – westchnęła Ilyenna i było to dosyć prawdziwie brzmiące westchnienie.

Czarodziej tym razem nie odpowiedział.

– A więc – zaczęła Ilyenna – jesteśmy naprawdę czarodziejkami…

To już Arivald wiedział, lecz cierpliwie czekał, kiedy dowie się czegoś nowego.

– …i zawsze wiedziałyśmy, iż naszym przeznaczeniem jest stać się władczyniami jakiegoś pięknego królestwa…

Na razie więc była mowa o pragnieniach i pobożnych życzeniach, ale przynajmniej Ilyenna zaczęła w ogóle mówić. To też był jakiś sukces.

– …niestety wychowywałyśmy się w bardzo nieprzyjemnym miejscu. Od dziecka byłyśmy uczone magicznych sztuk, ale nie miałyśmy serca do tych poważnych i nudnych ćwiczeń…

No cóż, to było widać po sposobie, w jaki próbowały rozbić zapory Arivalda i mistrza żywiołów.

– …znajdowałyśmy jednak liczne sposoby, by wyrwać się na wolność i zakosztować nieco bardziej ekscytującego życia…

Arivald już sobie wyobrażał, jak to mogło wyglądać.

– …ale zostałyśmy kilkakrotnie przyłapane na opuszczaniu naszej akademii, aż wreszcie – tu Ilyenna znowu głęboko westchnęła – wybuchnął dość poważny skandal…

Jeżeli Ilyenna nazywała coś poważnym skandalem, to rzeczywiście sprawa nie była błaha. Arivald wolał się nawet nie dopytywać, o co chodziło.

– …żeby tylko skończyło się na wyrzuceniu z akademii. Ale nie, naszej przełożonej to by nie wystarczyło. Uznała, iż zhańbiłyśmy szkołę i jej nauki, przysporzyłyśmy kłopotów i musimy zostać ukarane.

– A na czym miała polegać kara?

– Zostałyśmy odesłane właśnie tutaj, na nieokreślony czas. I przełożona powiedziała, że skoro przedkładałyśmy mężczyzn nad naukę, od tej pory będziemy zawsze pragnąć mężczyzn, a ci nigdy nie będą chcieli z nami zostać.

– A więc to klątwa! – krzyknął czarodziej.

– Chyba tak. – Ilyenna ukryła twarz w dłoniach. – Jesteś pierwszym, który naprawdę zainteresował się nami i starał nam pomóc.

– Biedna moja! – Arivald pogłaskał Ilyennę po płomienistych włosach. – Nic się nie martw, poradzimy sobie z tym szybko. W końcu przybyło nam do pomocy dwóch potężnych magów.

Ilyenna podniosła oczy z nadzieją.

– Mamy czas i siły. – Arivald był pewien swego. – Tylko co potem? Czy chcecie wrócić do domu?

– O nie! – Ilyenna wzdrygnęła się. – Na pewno nie chcemy tam wrócić. Może zabierzesz nas ze sobą?

Arivald szybko rozważył wszystkie za i przeciw. Cóż, w końcu dlaczego nie? W Silmanionie piękne czarodziejki zrobiłyby furorę. Nie mówiąc już o tym, że ich umiejętności magiczne byłyby wdzięcznym obiektem badań dla silmaniońskich magów. Może zresztą młodsi czarodzieje mieliby ochotę zapoznać się nie tylko z ich biegłością w magii. A to swoją drogą mogłoby nie spodobać się na przykład Wielkiemu Mistrzowi, który zawsze uważał, iż czarodzieje powinni prowadzić życie, jak to nazywał, „porządne”. Cokolwiek miałby ten termin znaczyć.


Uczta została przygotowana nad wyraz pieczołowicie. Na stole pyszniły się bażanty nadziewane truflami, pieczone w miodzie gołąbki, płaty cieniutkiego jak bibuła jesiotra, kilkanaście rodzajów serów oraz pasztety. Honorowe miejsce zajmował dobrze wypieczony prosiaczek z jabłkiem w pysku, a obok stały kryształowe karafki z kilkoma rodzajami win.

– Zdrowie naszych gości – uśmiechnęła się Solyenna, unosząc kielich.

– Nie – zaprotestował z galanterią Galladrin – twoje zdrowie, o piękna, i twoich ślicznych sióstr.

Varrad wzniósł puchar w stronę Kylyenny, Arivald w stronę Ilyenny, tylko Velvelvanel ponuro siorbnął ze swego kielicha. Bardzo źle się czuł w aksamitnych zielonozłotych spodniach i kubraku tego samego koloru. Poza tym bufiaste rękawy koszuli ciągle wpadały mu do talerza.

Arivald upił łyk wina i znowu poznał, że jest leciutko zaklęte. Velvelvanel też to poznał, ostentacyjnie nalał sobie do kubka wody, a kieliszek z winem odstawił na bok.

– Co mamy z nimi zrobić? – zapytał tonem, który tylko przy nadmiarze dobrej woli można byłoby nazwać uprzejmym.

– Tak potężni magowie na pewno wymyślą coś, co zadowoli nas wszystkich. – Kylyenna poznała widać, że z Velvelvanelem nie należy żartować.

Arivald wspomagany przez Ilyennę opowiedział wszystko, czego dowiedział się od czarodziejki. Solyenna i Kylyenna od czasu do czasu wpadały mu w słowo i uzupełniały historię.

– No dobrze – rzekł Velvelvanel – ale co w takim razie robiła ta czarodziejska księga w Silmanionie? Skąd wzięły się w niej dwa arcyinteresujące zaklęcia? Może mi powiecie, że napisałyście je same?

– Och, nie! – Ilyenna się uśmiechnęła. – Oczywiście, że nie. My tylko…

– Może truflę, moja pani? – Galladrin nachylił się nad Solyenną, bardziej niż truflami interesując się jej biustem.

– Galladrinie! – Velvelvanel surowo spojrzał w stronę Panienki. Doskonale wcielił się w rolę starego czarodzieja czuwającego, aby młodzieniaszkowie nie narobili jakichś głupstw i koncentrowali uwagę na ważnych sprawach. Choć Arivalda trudno raczej było nazwać młodzieniaszkiem.

– Dobrze, dobrze – odparł Galladrin – już słuchamy.

– …my tylko wysłałyśmy ją do świata Varrada, a potem do waszego świata. Ale to nie jest księga w dosłownym znaczeniu…

– Ja czułem wiatr – przerwał jej mistrz żywiołów.

– No właśnie. To po prostu coś w rodzaju magicznego kondensatora, przybierającego różne postacie, w zależności od świata, w którym się znajdzie.

– Ale skąd, u licha, to się wzięło?! – wykrzyknął Velvelvanel. – Skąd wziął się ten pałac, skąd bierze się tu jedzenie, wszystkie przedmioty?

– Słuszna uwaga. – Arivald nie był zadowolony, że sam na to nie wpadł.

– Nie wiem. – Solyenna spojrzała pytająco w stronę sióstr, nim wypowiedziała te słowa. – Chyba myślałyśmy zawsze, że stworzyła to dla nas przełożona szkoły.

– Myślałyście, iż postanowiła ukarać was życiem w pałacu? – zgryźliwie zapytał Velvelvanel.

– Ty chciałeś się wydostać stąd od razu, kiedy tylko tu trafiłeś – odcięła się Ilyenna. – Myślisz, że życie w samotności jest takie przyjemne? W jednym miejscu? Kiedy zna się na pamięć wszystkie meble i pokoje? Może się zamienimy?

– Punkt dla ciebie, słoneczko – rzekł Arivald, nie zwracając uwagi na minę starego czarodzieja – ale faktycznie musimy sobie wyjaśnić, skąd się wzięło to wszystko. Lo!

Loharni lai Simenei pojawił się jak zwykle niespodziewanie, jakby wyłonił się z powietrza.

– Tak, panie Arivaldzie?

– Mamy problem, Lo, i chcielibyśmy, żebyś nam pomógł go rozwiązać, zgoda?

– Do usług.

– Jak dawno tu jesteś?

– Któż by policzył czas, który spędziłem w tym pałacu? – westchnął Lo. – Jestem tu od bardzo, baaardzo dawna.

– Jak długo przed ich przybyciem pojawiłeś się tutaj? – Arivald podbródkiem wskazał czarodziejki.

Lo chwilę się zastanawiał, a jego twarz złotowłosego cherubinka przybrała poważny wyraz.

– Bardzo, baaardzo długo – odpowiedział w końcu.

– Nigdzie tak nie zajdziemy – warknął Varrad. – Co nas to w końcu obchodzi, skąd wziął się cały ten pałac? Decydujmy, co robić z dziewczynami, i wracamy. – Przytulił mocno Kylyennę. – Pokażę ci, moja śliczna, świat, o jakim nawet nie marzyłaś.

Velvelvanel mocno stuknął pięścią w stół.

– Dość tego! Następny się znalazł, który nie może myśleć rozsądnie, kiedy baba zaświeci mu cyckami w oczy.

Varrad poderwał się z miejsca, zacisnął pięści, ale Velvelvanel był na to przygotowany. Szybko wypowiedział kilka słów i machnął w powietrzu dłonią. Varrad zakrztusił się, wytrzeszczył oczy i padł z powrotem na krzesło, głośno kaszląc. Arivald uśmiechnął się. Poznał Trzecią Karę Jezynazego. Pierwsza Kara powodowała przymus bekania, Druga Kara objawiała się czkawką, a dopiero Trzecia przybierała poważniejszą formę. Pełna nazwa tego zaklęcia brzmiała: Trzecia Kara dla Żarłoków, Łakomczuchów i Obżartuchów Autorstwa Jezynazego, ale wszyscy mówili po prostu Trzecia Kara. Jezynazy miał sześć lat, kiedy stworzył te zaklęcia, rozsierdzony faktem, że starsze rodzeństwo bezczelnie pożera zarówno swoje, jak i jego posiłki. Miał szczęście, bo dokonania malca zauważył pewien mieszkający niedaleko czarodziej i natychmiast zabrał go do szkoły w Silmanionie. Rzadko zdarzały się tak ogromne samorodne talenty, a Jezynazy stworzył swe zaklęcia, nie mając zielonego pojęcia o teorii magii i czerpaniu z Aury, po prostu intuicyjnie. Po osiemdziesięciu latach został Wielkim Mistrzem i do końca życia nie znosił obżartuchów.

– Bądźmy poważni – powiedział Arivald. – Nie chcemy przecież zmienić tego pięknego pałacu w pole magicznej bitwy – spojrzał w stronę Velvelvanela, który westchnął i zdjął zaklęcie z Varrada.

Mistrz żywiołów spojrzał na starego czarodzieja strasznym wzrokiem, ale nic nie powiedział. Arivald miał nadzieję, że nie będzie chciał się zemścić na Velvelvanelu, chociaż zdążył na tyle poznać mistrza żywiołów, aby wiedzieć, iż jest nieco, hm… żywiołowy.

– Lo, wytłumacz nam – znowu zwrócił się w stronę cherubinka – skąd się wzięło to wszystko – powiódł dłonią wokół.

– Jest – po chwili wahania odparł Lo. – Po prostu jest. Skąd wzięły się gwiazdy albo słońce? Kto zawiesił je na niebieskim firmamencie?

– Słońce jest rozgrzaną gazową kulą i zaręczam ci, że nikt go nie zawieszał – rzekł Velvelvanel – a pałace nie powstają ot tak sobie, nie wyrastają jak grzyby po deszczu czy pomidory na grządkach. Gdyby tak było, wszyscy mieszkalibyśmy w pałacach.

– Tu jest inaczej. – Lo zamyślił się znowu. – Tu spełniają się życzenia. Życzenia o mieszkaniu w pałacu, o dobrym jedzeniu i pięknych strojach. O pięknych kobietach, którymi można się opiekować.

– Zaraz, zaraz – przerwał mu Arivald – czy to oznacza, że ty stworzyłeś to wszystko?

– Nie! – Lo roześmiał się dźwięcznie. – Ja nie mam takiej mocy. Moje zdolności nigdy nie pozwoliłyby mi na stworzenie czegoś tak… – szukał odpowiedniego słowa – skończonego. Ja tylko pragnąłem mieszkać w spokojnym świecie i nie być w nim nikim ważnym.

– Kim ty jesteś, u licha? – zapytał Galladrin. – Demonem? Jakiś błysk przebiegł po twarzy Lohanniego i zaraz zgasł.

– Może – odparł – może kiedyś i tak było. Dawno, dawno temu. Dawniej niż narodziły się góry w świecie Varrada, dawniej niż wykopano fundamenty pod pierwsze domy w waszej Silmanionie. Ja prawie nic nie pamiętam. Tylko strach, ciągły strach…

– Biedny Lo! – szepnęła Solyenna.

Arivald upił łyk wina. Poczuł, że chętnie zapaliłby fajkę napełnioną tytoniem, tym fantastycznym zielem pochodzącym z Nowego Świata, które tak oczyszczało umysł i uspokajało.

– Dajmy temu spokój – powiedział. – Powinniśmy po prostu wracać do domu. Miałeś rację – zwrócił się do Velvelvanela – nie rozwikłamy problemów tego świata. A ty chodź z nami – rzekł do Varrada. – Chciałbym pokazać ci Silmanionę, potem zabierzesz mnie do swego świata.

– Jeżeli jesteście obarczone klątwą – rzekł Velvelvanel do sióstr – to taka podróż może być dla was niebezpieczna. Czy wasza przełożona nie wspominała nic o tym, abyście nie starały się opuścić tego miejsca?

– Oczywiście, że wspominała – rzekła niecierpliwie Solyenna – ale obiecywała też, że kiedy kara minie, zostaniemy zabrane z powrotem.

– Być może, kara jeszcze nie minęła – zauważył Velvelvanel.

– Albo ta kobieta o nich zapomniała – dorzucił Galladrin. – A może po prostu umarła?

Galladrin podrapał się po brodzie.

– I tak źle, i tak niedobrze – powiedział. – Wszystko to jest bardzo skomplikowane i szczerze mówiąc, na razie nie wiem, jak zakończy się ta historia ani co my możemy zrobić.

– Cały urok tkwi w nieprzewidywalności świata – rzekł sentencjonalnie Arivald.

– Cały urok tkwi w tym, aby wszystko przewidywać – nie zgodził się z nim Velvelvanel.

– Wasze rozważania są cokolwiek bezprzedmiotowe – wtrącił Galladrin. – Zresztą przecież Tandrim Szelestliwy napisał tak o przewidywaniu… – tu Galladrin zapewne zacząłby cytować Tandrima, jak zwykle niedokładnie i naginając twierdzenia do z góry ustalonej tezy, gdyby mistrz żywiołów nie huknął pięścią w stół.

– Dosyć tego! – warknął. – Skoro wy nie wiecie, co robić, to ja wam powiem. Gdzie należy szukać rzeki? U jej źródeł, głupcy! Gdzie więc należy szukać rozwiązania naszych problemów? Tam gdzie powstały, a więc w świecie naszych dziewcząt!

Czarodzieje patrzyli na Yarrada dość nieprzytomnie.

– Na Boga, to prawda! – krzyknął Galladrin, nie zwracając nawet uwagi na to, że został nazwany głupcem, z czego w innym przypadku nie omieszkałby wyciągnąć konsekwencji.

– Równie genialne, jak proste – skwitował Arivald – ciekawe tylko, jak się tam dostaniemy?

– Dajcie mi jakiś przedmiot, który stamtąd pochodzi – rozkazał Varrad.

– Kazano nam wszystko zostawić – westchnęła Solyenna – ubrania, ozdoby, każdy drobiazg.

– Stara suka pomyślała o wszystkim – powiedział z domieszką podziwu w głosie Galladrin.

Arivald pomyślał, że przełożona szkoły mogłaby się wcale nie ucieszyć z miana starej suki, ale sprytna była niewątpliwie.

– Udało mi się jednak coś przemycić. – Ilyenna sięgnęła do swych bujnych rudych włosów i wyjęła z nich srebrną szpilkę.

Arivald ucałował ją w palce.

– Jakaś ty mądra – powiedział czule. – Pytanie tylko, czy uda nam się coś z tym fantem zrobić.

– Spróbujemy – rzekł Varrad pełen optymizmu – ale nie tutaj. I sami. Panowie, za mną.

Zamknęli się w jednej z komnat, choć Galladrin bardzo oponował przeciwko pozostawianiu czarodziejek, a zwłaszcza jasnowłosej Solyenny. Potem próbował zaproponować, że będzie im dotrzymywać towarzystwa, póki wszystko się nie skończy, ale został szybko przywołany do porządku.

Problem, który stał przed czarodziejami, nie był wcale prosty. Wręcz przeciwnie: wyzwanie było iście diabelskie i cała sprawa nie musiała zakończyć się sukcesem. Teoria mówiła wprawdzie, że każdy przedmiot pozostawia bardzo wyraźny ślad w Aurze, prowadzący do miejsca, w którym powstał, ale czy prawo to obowiązywało również pomiędzy różnymi światami? A jeśli nawet uda im się zlokalizować miejsce pochodzenia szpilki, to czy będą potrafili się tam przenieść? Pójście za śladem tak zwanego ektoplazmatycznego ogona często zawodziło w normalnych warunkach. Miały wpływ na to i zawirowania Aury, i obecność złośliwych mieszkańców pomiędzyświata, którzy często bawili się, mogąc szkodzić lub przeszkadzać czarodziejom. Czy te złe wpływy nie nasilą się, jeśli sprawa będzie się rozgrywać w tak ekstremalnych warunkach?

Zaklęcia lokalizacyjne wymagały ogromnej siły magicznej (zwłaszcza w tak skomplikowanym wypadku), złożonych zaklęć i nieodzownej pomocy różdżki. Wszyscy żałowali, że nie ma z nimi bibliotekarza Baalbosa, który specjalizował się w teorii lokalizacji. Opanował ją do takiego stopnia, że potrafił nie tylko określić (najczęściej trafnie) pochodzenie przedmiotu, ale również poprzez Aurę przekazać obraz miejsca, w którym przedmiot ten powstał. Galladrin poniewczasie żałował, że nie uważał na wykładach Baalbosa, zwłaszcza kiedy uznał, iż tego typu umiejętności nie będą miały szans przydać się w praktyce. Okazało się jednak, że w praktyce przydać się może wszystko. Galladrin w ogóle rzadko kiedy uważał na jakichkolwiek zajęciach i zdumiewające było to, że mimo wszystko był znakomitym czarodziejem. Arivald zawsze zastanawiał się, jak potężnym magiem mógłby być Panienka, gdyby nie wrodzone mu lenistwo, zamiłowanie do przygód i niechęć do ślęczenia nad księgami. Ale historia znała już takie przypadki. Jeden z najpotężniejszych czarodziei w Silmanionie, zmarły dawno temu Albertus, zwany Wychylto (od ulubionego powiedzenia), był powodem trosk oraz debat wielu poważnych magów, dopóki nie stworzył teorii względności magii, która dała początek nowemu pojmowaniu praw rządzących światem. Co prawda niektórzy do tej pory uważali, że cała ta teoria jest jedną wielką bujdą i najlepszym kawałem, który Albertus zrobił swym zarozumiałym kolegom.

Arivald, Varrad, Velvelvanel i Galladrin biedzili się nad tą nieszczęsną szpilką do włosów prawie tydzień, nim zaczęli osiągać jakiekolwiek wyniki. Spod ręki Velvelvanela wychodziły dziesiątki wzorów zaklęć, ale wszystko to cały czas nie spełniało oczekiwań. Arivald był zmęczony, Varrad wściekły, Galladrin myślał o Solyennie, jedynie Velvelvanel obrał sobie za punkt honoru rozwiązać tę cholerną zagadkę. I wreszcie po tygodniu mieli to, co próbowali osiągnąć. Na karcie pergaminu pysznił się długi i pomazany wzór przedstawiający prawdopodobne miejsce powstania szpilki. Teraz pozostawała sprawa równie trudna, a wszystkim bardziej niebezpieczna. Należało zastosować w praktyce ten wzór i posiłkując się zaklęciem, które przeniosło czarodziej z Silmaniony do pałacu, spróbować osiągnąć rodzinny świat wygnanych dziewcząt.

– Znajdziemy się w jakiejś jubilerskiej pracowni i zostaniemy uznani za sprytnych złodziejaszków – powiedział Galladrin.

– Zabawne byłoby, gdyby ta szpilka została zrobiona w drugim końcu świata – zauważył Velvelvanel.

– Widać mamy inne pojęcie o słowie „zabawne” – rzucił zgryźliwie Varrad – ale trzeba taką możliwość również dopuścić. Jak również i to, że zostaniemy uznani za intruzów, najeźdźców czy innego rodzaju osoby niepożądane.

– To prawda. – Arivald zauważył, że Velvelvane wyraźnie się stropił. – Może jednak postępowaliśmy zbyt pochopnie? Rozwiązanie tego problemu było dla mnie prawdziwą przyjemnością, ale zawsze uważałem się tylko za wybitnego teoretyka, praktykę, podróże i eskapady pozostawiając innym.

– Świat, który wygania tak piękne i miłe istoty, nie może być światem przyjaznym – stwierdził Galladrin – ale możemy tam się pojawić i zrobić porządek.

– Nie-in-ge-ren-cja! – prawie krzyknął Velvelvanel, unosząc palec. – Oto co jest naszym zadaniem.

– Idę spać – rzekł nagle Varrad – a wy się zastanówcie, co chcecie robić. Jestem już tak upiornie śpiący, że zaraz dostanę szału. A jak pomyślę, ile pracy czeka mnie jutro, to zaczynam być jeszcze bardziej zły.

– Racja – poparł go Arivald – jutro, z nowymi siłami, zastanowimy się, jak poradzić sobie z całym tym galimatiasem.

Galladrin wzruszył ramionami.

– Mam nadzieję, że śliczna Solyenna jeszcze nie śpi.

Jak się okazało, nie spała nie tylko ona, ale również obie jej siostry. Czekały wszystkie na czarodziei, siedząc w komnacie przy słodyczach i winie.

– Arivaldku! – krzyknęła Ilyenna. – Jak ja się za tobą stęskniłam!


– Varrad! – Kylyenna podbiegła i przytuliła się do mistrza żywiołów.

Tylko Solyenna stała z boku, nieco osamotniona, póki nie podszedł do niej Galladrin, będący uosobieniem czaru i galanterii.

Arivald zauważył, że Varrad tłumaczy coś bardzo niezadowolonej Kylyennie, i sam wiedział, że również rozczaruje jej piękną siostrę.

– Za pół godzinki, moja droga – rzekł i zobaczył, jak czarodziejka smutnieje.

– Wcale za mną nie tęsknisz – powiedziała z wyrzutem.

– Tylko godzina – zapewnił Arivald i pośpiesznie uciekł do swej komnaty.

Tam szybko przebrał się w swoje ubranie z Silmaniony i zatknął za pas różdżkę, którą przyniósł z Silmaniony przewidujący Velvelvanel. Potem cicho przeszedł pałacowymi korytarzami pod drzwi pokoju Varrada.

– Ha, spodziewałem się ciebie – rzekł mistrz żywiołów. – Wiedziałem, że tylko ty i ja jesteśmy mężczyznami w tym towarzystwie.

– To, co chciałeś zrobić, jest bardzo niebezpieczne – powiedział Arivald. – Pamiętaj, że nie dysponujesz całą swą mocą.

– A więc tym lepiej, że jesteś – stwierdził Varrad. – Bierzmy się do roboty.

Aby dostać się do świata, z którego wygnano trzy siostry, musieli dysponować trzema elementami: lokalizacją świata, zaklęciem przenoszącym oraz zaklęciem uaktywniającym przenoszenie. To pierwsze uzyskali dzięki szpilce do włosów, to drugie zostało rozpracowane zarówno przez Arivalda, jak i dwóch pozostałych czarodziei. Problemem mógł być trzeci element, ale i Arivald, i Varrad słusznie przewidywali, że uaktywnienie nie będzie potrzebne w tym świecie. On sam bowiem był katalizatorem tego właśnie procesu magicznego.

– Mam nadzieję, że będziemy w stanie tu wrócić – powiedział Arivald.

– Twoi przyjaciele chyba będą na tyle rozsądni, by w razie czego pomóc nas ściągnąć. Zaczynajmy!

Samo wypowiedzenie zaklęcia zajęło im w sumie prawie godzinę. Najpierw Arivald pomylił się w określaniu lokalizacji, co mogło skończyć się tym, że wylądowaliby zupełnie gdzieś indziej. Potem Varradowi zaschło w gardle, kiedy przyszła pora na właściwe zaklęcie, potem wreszcie kłócili się przez kilka minut o to, kto jest większym nieudacznikiem i kto powinien wrócić do szkoły, by się jeszcze uczyć. Jednak nim minęła godzina, udało im się wypowiedzieć poprawnie zaklęcie, a przynajmniej myśleli, że wypowiedzieli je poprawnie. Arivald poczuł nagłą słabość, wkrótce pojawiło się koszmarne uczucie, jakby ktoś z całej siły ciągnął go za włosy na brodzie i głowie. Dodatkowo wydawało mu się, iż jest to dwóch ktosiów, a każdy ciągnie w odwrotnym kierunku. Czarodziej zacisnął zęby i miał nadzieję, że są to najgorsze efekty, jakich można się spodziewać. Okazało się, że może być jeszcze gorzej. W pewnym momencie poczuł, jakby ktoś wsadził ogromne łapsko do jego brzucha i wiercił nim tam w poszukiwaniu ukrytego skarbu. Na domiar złego Varrad, który przeżywać musiał podobne katusze, zwymiotował prosto na kolana Arivalda. Nagle wszystko się urwało. Niemiłe uczucia przeszły jak ręką odjął i obaj z hukiem wylądowali na podłodze jakiegoś domu. Arivald roztarł obolałą kość ogonową. Wolał nie wypowiadać żadnych zaklęć, póki nie wyczuje tożsamości tutejszej Aury.

– No to jesteśmy. – Varrad potrząsnął głową. Potem spojrzał na spodnie Arivalda.

– Och, wybacz mi – powiedział.

– Zdarza się – czarodziej przez chwilę analizował jeszcze Aurę, po czym doszedł do wniosku, że choć jest trochę inna od tej w Silmanionie, to jednak nie tak bardzo inna, by nie można popróbować jakiś drobnych zaklęć.

Postanowił więc użyć Oczyszczacza Propertusa, modnego czaru, zwłaszcza chętnie stosowanego przez bardzo młodych czarodziei, a to z uwagi na ciekawe efekty uboczne. Oczyszczacz Propertusa powodował bowiem pojawienie się kilkunastu małych istotek z ogromnie długimi jęzorami, których przysmakiem były wszelkie możliwe brudy, nieczystości i resztki. Propertus, skromny czarodziej, żyjący przez lata daleko poza Silmanioną, był w ogóle człowiekiem obdarzonym niezwykłym poczuciem humoru. Do historii przeszedł nie tylko jego słynny Oczyszczacz, ale również kilka innych czarów, spośród których najbardziej znane było zaklęcie o niezmiernie uczonej nazwie, które jednak wszyscy nazywali Podglądaczem Propertusa. Powodowało ono, że wybrane osoby zyskiwały zdolność widzenia bliźnich, jak ich Bóg stworzył, omijając wszelkie zbędne ubiory i zasłony. Podglądacz był szalenie modnym czarem na wielu koedukacyjnych przyjęciach, mimo że Bractwo zakazało jego używania z uwagi na wartości moralno-etyczne. Ale też przyłapanych na jego stosowaniu nie karano zbyt surowo i kończyło się zwykle na dwóch czy trzech miesiącach oddelegowania do nudnych obowiązków. Większość czarodziei, która skorzystała z dobrodziejstw Podglądacza, twierdziła, iż gra jest warta świeczki.

Tymczasem jednak Arivald wypowiedział Oczyszczacz i jak zwykle znikąd wyłoniły się dziwne istotki, które z dzikim i namiętnym piskiem rzuciły się w stronę czarodzieja, po czym z zapałem godnym lepszej sprawy zabrały się do zlizywania zanieczyszczeń z jego spodni. Varrad patrzył na to wzrokiem pełnym obrzydzenia.

– Zaraz znowu rzygnę – powiedział. Oczyszczacze poradziły sobie bardzo szybko.

– Dziękujemy i polecamy się na przyszłość – pisnął największy z nich, po czym natychmiast rozpłynęły się z powrotem w powietrzu.

Teraz Arivald rozejrzał się spokojnie wokół. Znajdowali się w dużym, pustym pokoju o drewnianych ścianach. Na podłodze poniewierały się jakieś rupiecie. Kawałek zdartego gobelinu, krzesło z ułamanym oparciem i nogą, książka, z której wydarto prawie cały środek. Klepki w podłodze wypaczyły się, a okna były zabite deskami na głucho.

– Nawet jeśli tu kiedyś była pracownia jubilera, właścicielowi chyba nie szło najlepiej – zauważył Arivald.

– Ano – przytaknął Varrad.

Kiedy szykowali się już do wyjścia z tego domu, nagle tuż przed nimi zmaterializowała się twarz starej kobiety.

– Nielegalne przerwanie Zasłony – obwieścił bardzo nieprzyjemny głos w tym samym języku, którego używały piękne czarodziejki z pałacu. – Przestępcy są wezwani do pozostania na miejscu zbrodni i natychmiastowego poddania się patrolowi, który bezzwłocznie przybędzie. Przypominam, że niezastosowanie się do niniejszego rozkazu będzie traktowane jako najwyższa zbrodnia przeciw majestatowi Jej Magiczności.

– No to wpadliśmy – powiedział Arivald. – Jak myślisz, lepiej zostać?

– Czy ja wiem? – Varrad splunął w kąt. – Tak czy owak poradzimy sobie, ale skoro złamaliśmy już jedno prawo, może lepiej nie łamać następnego.

Siedzieli w ponurym milczeniu, czekając na patrol. Obaj szybko zastanawiali się nad przygotowaniem jakichś zaklęć obronnych, tak by potem można je przyzwać tylko krótką sekwencją. Nie musieli jednak długo czekać na gości, trzech potężnych mężczyzn o posturze gladiatorów. Mężczyzn odzianych w kolczugi i hełmy, a każdy z nich trzymał w dłoni pałę okutą żelazem. Za mężczyznami szła kobieta w bladoróżowym płaszczu, o włosach koloru starego złota, spiętych w kok. Mimo że dawno przekroczyła wiek młodzieńczy, była bardzo piękna.

– Zabijcie ich – rozkazała chłodno.

Ale Varrad nie byłby mistrzem żywiołów, magiem, który żył w niebezpiecznym świecie ogromnych gór i porywistych huraganów, gdyby dał się zabić przez trzech byle osiłków. Nim którykolwiek zdołał postąpić choć krok, z rąk Varrada wyprysnęły smugi dymu i oślepiły trzech wojowników. W tym samym czasie Arivald otoczył się zaklęciem ochronnym i wpadł pomiędzy napastników, dwóch uderzając łokciami. Usłyszał dwa głuche stęknięcia i zobaczył walące się na podłogę ciała. Jednak celem czarodzieja nie byli mężczyźni, lecz kobieta, która teraz, zdumiona i zdezorientowana, wyraźnie szykowała się do rzucenia czaru. Zanim zdołała to uczynić, Arivald trzasnął ją wierzchem dłoni w twarz, rozbijając nos i wargi. Potem wykręcił jej rękę, tak że aż chrupnęły kości. Kobieta zawyła i opadła na kolana. Varrad kopnął w krocze trzeciego z oślepionych wojowników i nachylił się nad kobietą.

– Coś ty za jedna, wredna suko? – zapytał i był naprawdę wściekły.

– Jesteście już martwi. – Arivald ze zdumieniem zauważył, że kobieta była bardziej zdumiona i zła niż przestraszona. – Nigdy stąd nie uciekniecie.

Varrad brutalnie chwycił ją za podbródek i pociągnął do góry. Znowu wrzasnęła.

– Spróbuj jakichś sztuczek, a twój uśmiech będzie najszerszy w tym świecie. – Wyciągnął zza cholewy szeroki i ostry jak brzytwa nóż. – Cieszę się na samą myśl o tym.

Teraz dopiero Arivald wyraźnie poczuł, że kobieta się przestraszyła.

– A teraz spytam grzecznie jeszcze raz – powiedział Varrad. – Kim jesteś, wredna suko?

– Jestem Harrana, służebnica Jej Magiczności. Jestem Protektorem Zasłony, mężczyzno, jeśli wiesz, co to znaczy!

– Nie wiem – odparł szczerze Varrad – ale szybciutko się dowiem, prawda?

– Pilnuję, aby nikt niepowołany nie przerywał Zasłony – powiedziała szybko. – Przecież dobrze o tym wiecie. Jeśli nie zabijecie mnie ani nie oszpecicie, wstawię się za wami do Jej Magiczności, by pozwoliła wam na lekką śmierć.

– Zbytek łaski – mruknął Arivald i puścił jej rękę. Kobieta przez chwilę rozmasowywała ją z zaciśniętymi zębami, lecz zaraz Varrad chwycił ją za włosy i cisnął w kąt pokoju. Usiadł obok, przyciskając ostrze noża do jej brzucha.

– Jeden ruch albo jedno słowo, a trafię prosto w twoje śmierdzące serce, rozumiesz? – zapytał.

Arivald tymczasem zastanawiał się, co zrobić z trzema osiłkami, którzy byli otumanieni dymem mistrza żywiołów i dodatkowo potężnie ogłuszeni ciosami. W końcu po kolei brał ich za karki i wyciągał poza wyłamane drzwi. Kiedy skończył, otrzepał dłonie i wrócił do pokoju.

– Co robimy dalej? – zapytał.

Varrad niedbale kolnął Harranę ostrzem w bok. Syknęła z bólu.

– Dlaczego kazałaś nas zabić? – zapytał, tym razem nie dodając „suko”, co można było nawet uznać za pewnego rodzaju uprzejmość.

– Przerwaliście Zasłonę – odpowiedziała natychmiast. – Każdy wie, jaka grozi za to kara. Nie uczyli was tego w rezerwacie?

– W rezerwacie? – Arivald przykucnął obok nich. – W jakim, do diabła, rezerwacie?

Harrana przyjrzała im się uważnie.

– Nie wiecie, co to jest rezerwat? Kim wy właściwie jesteście?

– Może trzeba było o to spytać, zanim kazałaś nas zabić? – poddał Arivald. – Jesteśmy magami z innych światów. Ja nazywam się Arivald i jestem członkiem Tajemnego Bractwa z Silmaniony, a to Varrad, mistrz żywiołów. Przybyliśmy tutaj w prywatnej sprawie i zamierzamy wrócić do siebie tak szybko, jak to będzie możliwe. I nie chcemy nikomu sprawiać kłopotów.

– Już sprawiliście kłopoty – odparła kobieta po chwili milczenia – tym większe, jeżeli to, co mówicie, jest prawdą. Żaden mężczyzna nie może korzystać z Zasłony, a próby takie są karane śmiercią. Jeżeli istnieją światy, o których mówicie, muszą to być miejsca straszne i zdegenerowane.

– Ten świat jest za to istnym rajem – rzekł zgryźliwie Arivald. – Nigdy nie przyszłoby mi do głowy kazać zabić kogoś za to tylko, że jest mężczyzną lub kobietą.

– Złamaliście prawo i nie wywiniecie się od odpowiedzialności. Nagle w pokoju znowu zmaterializowała się twarz tej samej starej kobiety.

– Harrana, idiotko, co ty wyprawiasz?

– Jej Magiczność – szepnęła Harrana.

– Puśćcie ją – kobieta zwróciła się do Arivalda i jego towarzysza. – To naprawdę nie jest konieczne.

– Skoro tak mówisz… – Varrad schował nóż i wstał. Podał nawet rękę Harranie, aby jej też pomóc wstać, ale ona tylko prychnęła ze zniecierpliwieniem i sama się podniosła.

– Wszystko widziałam i wszystko słyszałam – powiedziała stara kobieta – a wasza wizyta, choć nie zapowiedziana, jest bardzo interesująca. Harrano, zabierz ich do mnie.

– Ależ Wasza Magiczność…

– Czy wyrażam się jasno, czy od tej pory będę musiała kilkakrotnie powtarzać rozkazy?

– Oczywiście – odparła ponuro Harrana – weźcie mnie za ręce. A więc znowu będziemy mieli coś w rodzaju teleportacyjnych czarów Gaussa, pomyślał Arivald i nie pomylił się.

Harrana wypowiedziała kilka słów, trzymając mocno ich dłonie, po czym Arivald poczuł znajomy zawrót głowy i zrobiło mu się ciemno przed oczami. Kiedy na nowo odzyskał wzrok, stali wraz z czarodziejką i Varradem w niewielkim, skromnie urządzonym gabinecie, gdzie przy drewnianym biurku siedziała stara kobieta.

– Witajcie – powiedziała, nie wstając jednak z miejsca – jestem Jennaya, Pierwsza Protektorka Zasłony, nazywana tutaj Jej Magicznością. Nie mam wiele czasu, więc chcę znać szybką odpowiedź: co was tu sprowadza?

Arivald krótko opowiedział całą historię, starając się nie wpadać w nadmierne dygresje.

– Ach, te trzy małe rozpustnice – syknęła Harrana. – Ostrzegałam, że narobią nam kłopotów.

– Zawsze miałaś im za złe, bo cieszyły się większym powodzeniem niż ty. – Jennaya uśmiechnęła się lekko. – Ile to już lat minęło od nałożenia mojej kary? Hm, faktycznie trochę o nich zapomniałam w nawale obowiązków. Chyba czas sprowadzić je z powrotem, prawda?

– Obawiam się, że kłopoty z nimi wcale nie znikną, wręcz przeciwnie, mogą się nasilić – powiedział Arivald.

– Rzeczywiście tak to wygląda – przyznała Jej Magiczność – ale przecież nie mogę pozwolić, by spędziły całą wieczność na wygnaniu. Nie mogę też pozwolić – spojrzała uważnie na Arivalda i Varrada – by trafiły do waszych światów. Po pierwsze, obarczone moją klątwą mogłyby narobić wiele zamieszania, a po drugie, są moimi poddanymi i ja muszę decydować o ich losie.

– Co to w ogóle za świat, gdzie kobiety są magami? – Varrad pokręcił głową. – Przecież to nienaturalne i wynaturzone.

– Ty jesteś wynaturzony – prychnęła Harrana, którą bolały jeszcze i ręka, i pokłuty bok.

– Mężczyźni mogliby być magami, gdybyśmy na to pozwalały. Ale wszystkich, którzy mają zdolność korzystania z Zasłony, zamykamy w rezerwatach. Bardzo dobrze pilnowanych rezerwatach. A tych, którzy chcą jednak wykorzystywać swoją moc, karzemy śmiercią.

– To surowa kara – zauważył Arivald.

– Surowa, i owszem. Ale w naszym wypadku zrozumiała. Przed niespełna dwoma tysiącami lat wojna pomiędzy piętnastoma klanami magów omal nie doprowadziła do zagłady naszego świata. Zastosowano jakieś dziwne zaklęcia, po których ludzie umierali jeszcze przez dziesiątki lat, i nie tylko ci, których poddano tym czarom, lecz nawet ich dzieci i wnuki. Jedyną korzyścią z wojny było to, że magowie wybili się nawzajem prawie do nogi. Wtedy mogłyśmy zacząć odbudowywanie naszego świata. I bardzo dbamy o to, by nie zaistniał nawet cień możliwości, że ktokolwiek go znowu spróbuje zniszczyć.

– Prędzej czy później poniesiecie klęskę – powiedział Arivald. – Każdy system represji jest w końcu przyczyną rewolucji. Ale to naprawdę nie nasza sprawa i nie zamierzamy ingerować w to, jak rządzicie swoim światem.

– Słusznie – stwierdziła Jej Magiczność – bo zaręczam wam, że taka ingerencja nie skończyłaby się dla was dobrze. Nie życzę też sobie, podkreślam to bardzo wyraźnie, absolutnie nie życzę sobie, byście kiedykolwiek jeszcze nas odwiedzili.

– Posłuchamy twej uprzejmej prośby. – Arivald skłonił głowę. – Interesuje nas tylko rozwiązanie problemu przyjaciółek, które zdołały sobie zaskarbić naszą sympatię i którym życzymy jak najlepiej.

– Oczywiście – powiedziała Jennaya. – Czas im wracać do domu.

Nachyliła się nad stojącym obok biurka kuferkiem, otworzyła go i wyjęła ze środka maleńką buteleczkę z opalizującym niebiesko płynem.

– Wlejcie to dziewczętom do wina lub wody – powiedziała.

– Co to jest? – zapytał podejrzliwie Varrad.

– Eliksir zapomnienia, tak można to nazwać. Zapomną o wszystkich swoich przygodach, kaprysach, o złamaniu naszych praw, o niesubordynacji. Wrócą, pamiętając jedynie, że są pilnymi uczennicami szkoły dla Protektorek Zasłony. Nie będą również pamiętać tego, co łączyło je z wami.

– Smutne – rzekł po chwili milczenia Arivald – lecz wydaje mi się, że to jednak odpowiednie i mądre rozwiązanie. Ale dlaczego nie podałaś im wcześniej tego eliksiru?

– Aby dać przykład innym – odparła Jennaya. – Ich kilkudziesięcioletnia nieobecność sprowokuje wśród innych uczennic pytania. Gdzie były? Co robiły? A ja nie zamierzam opowiadać, że nie było to aż tak straszne miejsce.

– I co dalej?

– Potem przywołam je tutaj. Pałac jest jednym z kilkuset miejsc, które łączą bardzo silne więzy z naszym światem, dlatego też nie będzie problemów z ich powrotem i nie musicie stosować swojej magii, aby im pomóc. – Spojrzała jeszcze raz na Arivalda i Varrada. – A teraz cóż, żegnam was, panowie, i dziękuję, że moje poddane zyskały w was tak gorliwych obrońców – ostatnie słowa wypowiedziała bez cienia złośliwości. – Pomogę wam trafić z powrotem do pałacu, bo mogłoby to być trochę kłopotliwe przy użyciu waszych czarów.

– Czy przed odejściem mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć? – zapytał uprzejmie Arivald.

Jennaya spojrzała na niego i wzruszyła ramionami.

– Proszę – powiedziała.

– Zastanawialiśmy się, skąd wziął się ten pałac, skąd bierze się w nim jedzenie i trunki. No i kim jest Lohanni, który tam żyje?

– Tak wiele pytań – westchnęła Jej Magiczność – ale załóżmy, że należy się wam odpowiedź. Pałac jest jednym z setek miejsc, połączonych magicznie z naszym światem. Nie my go zbudowałyśmy i nie wiemy, jak powstał. Lohanni jest jego gospodarzem, siłą życiową tego miejsca. Kiedy on umrze, pałac po prostu zniknie.

– Kim on jest?

– Był… – Jennaya przez chwilę szukała słowa – demonem. Jedną z tych nieszczęsnych istot, które żyją w wiecznej samotności, gdzieś pomiędzy światami, i marzą o normalnym życiu. Miał szczęście i trafił do tego pałacu, może nawet w jakiś sposób go stworzył, choć on sam temu na pewno zaprzeczy.

– Zaprzeczył – rzekł Arivald. – Chciałbym jeszcze zapytać o zaklęcie przyzywające ludzi, takich jak ja czy Varrad. Ja badałem księgę, on – wskazał podbródkiem mistrza żywiołów – czuł wiatr. Co to jest naprawdę? Dlaczego nas ściągnęło?

– To część mojej klątwy – uśmiechnęła się Jej Magiczność. – Nie byliście pierwszymi goszczącymi w tym pałacu, choć jako pierwsi zechcieliście pomóc moim dziewczętom.

– A inni? Wrócili do siebie?

Harrana roześmiała się i spojrzała na swą przełożoną.

– Jakżeż głupi są mężczyźni! – wykrzyknęła. Jej Magiczność nie uśmiechnęła się nawet.

– Umarli – powiedziała – pewnego dnia po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Istnienie w innych światach niż ten, w którym zostało się stworzonym, nie jest bezpieczne. Was pewnie też czekałby taki los.

– Dziękujemy ci, pani, i mam nadzieję, że kiedyś w twoim świecie mężczyźni również będą mogli korzystać z dobrodziejstw magii – rzekł Arivald, który dość już usłyszał.

– Nigdy nie mów nigdy – odparła Jennaya. – Może kiedyś tak się stanie, ale mam nadzieję, że nie za mojego życia.

Potem wstała i zaintonowała coś w rodzaju przejmującej pieśni. Ani Arivald, ani Varrad nie byli w stanie rozpoznać, czy Jej Magiczność nuci jakieś słowa, czy też jest to sama melodia. Robiło im się coraz cieplej, ciała stawały się coraz cięższe, a powieki opadły na oczy. Zanim zdołali się zorientować, już spali.

Arivald przekręcił się na bok i przytulił do Ilyenny. Przylgnął policzkiem do jej ślicznego, brodatego policzka… Brodatego?!! Podskoczył na łóżku jak oparzony.

Obok Arivalda pochrapywał Varrad szczelnie otulony kołdrą.

– Co robisz w moim łóżku?! – krzyknął czarodziej.

– O nie! – rozbudzony mistrz żywiołów uśmiechnął się złośliwie. – Co ty robisz w moim łóżku?

Faktycznie, obaj byli w komnacie Varrada i prawdopodobnie przespali ze sobą całą noc.

– Co za dziwny sposób teleportacji – pokręcił głową Arivald.

– Ale, ale – zatarł dłonie – chodźmy na śniadanie.

– Masz miksturę?

– Mam. – Arivald pomacał się po kieszeni. – Kończmy to jak najszybciej.

– Czy zdajesz sobie sprawę, że już nigdy nie będziemy z nimi? – zapytał Varrad. – Nie żałujesz tego? Przecież jesteś mężczyzną!

– Takie jest życie – skwitował Arivald. – One należą do tamtego świata, a my byliśmy tylko epizodem na ich drodze.

– Filozofia! – prychnął Varrad. – Wsadź sobie gdzieś taką filozofię. Nigdy już nie przytulę Kylyenny, a ty nigdy jej siostry, wyobrażasz sobie? Wyobrażasz sobie naszą tęsknotę i naszą samotność?

– Dramatyzujesz – rzekł Arivald. – Nie ma się nad czym zastanawiać. Idziemy.

W komnacie, w której zwykle jedli posiłki, siedział już Galladrin w szlafroku niedbale rozchełstanym na piersiach i z zadowoloną miną.

– Dziewczęta są wściekłe – powiedział. – Szukały was przez pół nocy. A mnie Solyenna znalazła – obwieścił z dumnym uśmiechem. – Ale rozumiem, że wy, ludzie starsi, wolicie smacznie spać, a nie, no… – pstryknął palcami – wiecie.

Varrad nieoczekiwanie się roześmiał.

– Tak, tak. Jesteśmy starzy i zmęczeni.

Wziął od Arivalda miksturę, potem ze stołu podniósł butelkę wina, odpięczetował ją i nalał złocisty płyn do trzech kielichów. Każdy z nich równo obdzielił opalizującą miksturą z buteleczki. Galladrin nawet tego nie zauważył, gdyż zajmował się poprawianiem włosów i wdzięczeniem do lustra.

– Lo! – krzyknął mistrz żywiołów i złotowłosy chłopiec pojawił się błyskawicznie, jak zwykle. – Zanieś to wino, proszę, słodkim gospodyniom. Niech wypiją za nasze zdrowie i na zgodę.

Lo zniknął z tacą w dłoniach, a Varrad uśmiechnął się smutno.

– Coś się kończy, coś się zaczyna. Zachowaliśmy się chyba jak przyzwoici ludzie.

– Z całą pewnością – rzekł Arivald, chociaż też było mu bardzo smutno. – Z całą pewnością, przyjacielu.

W milczeniu czekali na przybycie czarodziejek, lecz pierwszy pojawił się Velvelvanel, jak zwykle marudzący i zgryźliwy. Twierdził, że czas się zabrać do pracy, bo dość już tego leniuchowania i dość wysługiwania się biednym, starym Velvelvanelem, i czas już, by inni też coś wreszcie zrobili.

Po jakiejś półgodzinie do komnaty weszły czarodziejki. Były pięknie ubrane, ale nie w suknie głęboko wydekoltowane, lecz skromnie zapięte pod samą szyją.

– Mamy gości – klasnęła w dłonie Solyenna – jak miło!

– Ach, śliczna moja! – Galladrin ruszył w jej stronę. – Stęskniłem się za tobą. Czy możemy przed śniadankiem udać się na drobną konsumpcję do twojego pokoju?

Solyenna poczerwieniała, co w połączeniu z jej złotymi włosami stanowiło niezapomniany widok.

– Nie wiem, kim jesteś, ale zapominasz się chyba, mój panie. Nie jesteś już tu mile widzianym gościem – oznajmiła lodowatym tonem.

– Nie żartuj sobie, koteczku! – Galladrin uśmiechnął się niepewnie. – Jesteś przecież moim małym kociątkiem, które uwielbia drapanie po futerku. Sama…

Galladrin nie zdążył dokończyć, kiedy otrzymał tak potężny magiczny cios w żołądek, że tylko nabrał głęboko powietrza, nim zataczając się odszedł w kąt pokoju. Oczywiście mag, doświadczony jak Galladrin, poradziłby sobie bez trudu z tak prostym czarem. Ale trzeba było się go spodziewać, a to była ostatnia rzecz, jakiej oczekiwał ze strony pięknej Solyenny.

– Wybacz mu, pani. – Arivald skłonił się głęboko. – Wasza uroda uderzyła mu do głowy niczym mocne, wyborne wino. Zaręczam, że to się już nie powtórzy.

Solyenna, nie do końca przekonana, skinęła głową. Arivald zauważył, że Ilyenna bacznie mu się przygląda, i serce zamarło w nim trochę z niepokoju, a trochę powodowane nadzieją. Czyżby pamiętała? – przemknęło mu przez myśl. Tymczasem Ilyenna zbliżyła się nieśmiało.

– Wybacz mi, ale nie mogę się powstrzymać, kiedy patrzę na ciebie. Przypominasz mi kogoś. Bardzo przypominasz – zacisnęła w piąstki drobne dłonie, a Arivald pomyślał, że zaciskała je w ten sam sposób, tylko w innych sytuacjach.

– Mam nadzieję, że kogoś sympatycznego?

– Och, tak – westchnęła – kogoś, z kim byłam bardzo blisko. Kogoś, kogo chyba – zawahała się – kochałam.

Arivald poczuł, jak rozpływa się pod jej uważnym i czułym spojrzeniem. Wiem! – zdecydował w myśli. Powiem jej wszystko i zabiorę ze sobą. Niech się dzieje, co chce! Do diabła z Jej Magicznością, prawami tego dziwnego świata i klątwami. Czarodzieje z Silmaniony znajdą na pewno sposób, by pomóc jej przeżyć, by nie zniknęła i nie rozpłynęła się pewnego dnia w powietrzu. Przecież nigdy nie było mi z nikim tak dobrze. Dlaczego ludzie muszą rezygnować z przyjaźni lub miłości, dlaczego muszą się unieszczęśliwiać nawzajem lub pozwalać, by unieszczęśliwiał ich świat?

– Ilyenno – zaczął – chciałbym…

– Już wiem! – przerwała mu, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie. – Jesteś podobny do mojego ojca! Umarł, kiedy miałam dwa i pół roczku, ale bardzo za nim tęsknię.

Arivald głęboko wciągnął powietrze.

– Do ojca? – spytał głucho.

Przytuliła się do niego. Poczuł na swej piersi dotyk wspaniałego biustu i omal się nie rozpłakał. Objął Ilyennę i poklepał czule po plecach.

– No dobrze, dziecko – rzekł – już dobrze.

Varrad, mistrz żywiołów, przyglądał mu się ze współczuciem.

– Będziesz chyba potrzebował wakacji. Zobaczysz, że tych, które spędzimy w moim świecie, nie zapomnisz nigdy.

Z kąta pokoju podchodził do nich nie do końca jeszcze przytomny Galladrin.

– Co jest? – zapytał żałosnym tonem. – Przecież taka piękna przygoda nie może się w ten sposób skończyć! Solyenno!!!

I wtedy trzy czarodziejki po prostu zniknęły. Jak zdmuchnięty płomień świecy, choć sformułowanie to nie należy do najbardziej oryginalnych metafor. Jeszcze przed chwilą stały obok siebie, na tle złotego kobierca z haftowanymi lwami, a teraz już tylko same lwy patrzyły smutnymi ślepiami zrobionymi z brązowych nici.

– Co, u licha? – dziwił się Velvelvanel. – Gdzie one się podziały?

– A o kim mówisz? – zapytał ponurym głosem Varrad.

– Jak to o kim? – Stary czarodziej spojrzał na niego, jakby rozmawiał z chorym umysłowo. – O tych trzech dziewczętach z innego świata.

– Arivaldzie, widziałeś tu jakieś kobiety? Z innego świata?

– Oczywiście, że nie – wzruszył ramionami czarodziej. – Widzę tu tylko jedną mało przytomną Panienkę – dodał patrząc na Galladrina. – Cóż, chłopcy – rzekł po krótkiej chwili – posiedzieliśmy sobie w tym pięknym pałacu, napiliśmy się wina, poplotkowaliśmy, ale czas już do domu. Varradzie, mogę liczyć na twoją wizytę?

– Ależ oczywiście – powiedział mistrz żywiołów – a ja na twoją, prawda?

Galladrin popatrzył na nich i pokiwał głową.

– A więc to tak. Ta historia nie skończy się dobrze, prawda?

– Oczywiście, że skończy się dobrze, bo tam, gdzie jestem ja, tam musi mieć szczęśliwe zakończenie – powiedział Arivald. – Ty wrócisz do swojej pięknej i zakochanej żony, Velvelvanel znowu zagłębi się w księgach, a kiedy już ja i Varrad zwiedzimy swoje światy, udam się w wielką podróż do Nowego Świata, gdzie wybieram się od lat. Czy to nie jest szczęśliwe zakończenie?

– Tak… – Galladrin spojrzał w stronę haftowanych lwów, jakby myślał, że coś lub ktoś pojawi się między nim a kobiercem.

Загрузка...