Ani słowa prawdy

Wyrknuh miał skołtunioną siwą brodę i twarz jak pień zeschłego drzewa. Był bardzo stary nawet jak na krasnoluda, a poza tym chytry, skąpy i podejrzliwy.

– Chcesz to dla nas zrobić czy nie? – warknął, macając dłonią stylisko topora.

Arivald nie przejął się tą niezawoalowaną pogróżką. Dobrze wiedział, że takie są obyczaje wśród krasnoludów, dobrze też wiedział, że użycie siły poniżyłoby Wyrknuha w oczach jego współplemieńców. Krasnoludy bowiem ceniły chytrość i przebiegłość, a nie ślepą siłę. No, nie były od tego, by kogoś czasem pomacać młotem czy toporem, ale handel, twierdziły, powinien opierać się na kupieckich zdolnościach, a nie sile mięśni. Dlatego też używanie przemocy było odbierane jako nieumiejętność targowania się. A czy porządny krasnoludzki kupiec lub przedsiębiorca mógłby nie umieć się targować?

– Cena – czarodziej rozłożył dłonie. – Wszystko jest kwestią ceny.

– Jasne, jasne. – Wyrknuh zręcznie złapał wesz bobrującą mu w brodzie i rozgniótł ją zębami. Spode łba przyglądał się, jakie wrażenie wywrze to na Arivaldzie. Nie wywarło żadnego.

– Wy, czarodzieje – burknął z pogardą. – Chciwa swołocz, ot co powiem.

– Pewnie, gdzie nam do hojności i rozrzutności krasnoludów – przytaknął z powagą Arivald.

Wyrknuh zerknął na niego podejrzliwie, nie wiedząc, czy wziąć te słowa za dobrą monetę. Do licznych wad krasnoludów należał też zupełny brak poczucia humoru, a najwięksi kawalarze spośród nich sądzili, że szczytem dobrej zabawy jest głośne pierdnięcie w towarzystwie.


– Nie starcza ci, że zyskasz sławę? Że będą pieśni o tobie śpiewać?

– Sławą jakoś nikt się jeszcze do syta nie najadł – odparł czarodziej – a co do pieśni, to starczy mi tych, co już o mnie śpiewają.

– Tak, tak – mruknął Wyrknuh – sam kilka słyszałem. Wszystko to bzdury. O smoku, o Dagolarze, o trollu i takie tam jeszcze. No to ile chcesz?

Arivald podrapał się po brodzie. Okazywało się, że krasnolud sporo wie o jego niedawnych osiągnięciach. Cenę więc można było spokojnie podbić. Arivaldowi nie zależało wprawdzie na pieniądzach, ale na informacjach, mapach i samej możliwości wejścia do kopalni Starego Ghorlargu. No, ale gdyby o tym powiedział, krasnoludy kazałyby mu jeszcze dopłacić.

– W złocie czy dukatach? – zapytał.

– W czymkolwiek.

– Trzysta dukatów. Tylko targenckich, a nie wolgrodzkich ani dunheimskich, bo te nie trzymają wagi. I żeby nie były rżnięte po brzegach.

– Trzysta dukatów. – Wyrknuh obnażył w złym uśmiechu żółte łopaty zębów. – A co powiesz na trzysta kopów w zadek?

Arivald chuchnął w dłonie, bo pod wieczór robiło się coraz chłodniej.

– Zawsze możecie poszukać sobie kogoś innego – powiedział obojętnym tonem – a jak wiem, to już szukaliście.

Wyrknuh charknął pod drzewo i poszturchał ognisko kijem. Płomień leniwie polizał szczapy.

– Dużo wiesz, co?

– Może nie wszystko. Ale gadaliście z Balardem i roześmiał się wam w twarz. Ba, próbowaliście dotrzeć do Panienki, do Galladrina, znaczy, aleście go nie znaleźli. A co powiedział Fornagert?

– Fornagert powiedział, że to robota dla czarodzieja – rzekł krasnolud – a Balard, że dla wojownika, a Smykda, że dla kapłana. Wszyscy tylko że nie dla nich. A ja mam straty! – wrzasnął nagle. – Górnicy mi, cholera, strajkują! Jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie iść na żebry!

– Nie przesadzaj – wzruszył ramionami Arivald – co to dla ciebie ta jedna kopalnia? A dziwisz się, że strajkują? Jak wysłałeś łamistrajków, to wróciła połowa. Masz następnych chętnych?

Wyrknuh przełamał kij na połowę, a potem połówki znowu na połowę i tak dalej, póki nie zostały mu króciutkie złomki, które wrzucił w ogień. Kij był grubości dwóch palców, ale krasnolud zrobił to bez wysiłku. Czarodziej musiał przyznać, że Wyrknuh nie należy do słabeuszy. Zresztą jak wszystkie krasnoludy.

– Co tam się uległo? – zachodził w głowę Wyrknuh, drapiąc się po brodzie.

– Mówiliśmy od lat: nie ruszajcie Starego Ghorlargu. To nie. Musiałeś wleźć ze swoimi górnikami – zeźlił się Arivald – a potem jak trwoga, to do czarodziei.

Wyrknuh złapał następną wesz i tym razem rozgniótł ją pomiędzy paznokciami.

– No więc, co powiesz, mądry czarodzieju? – spytał szyderczym tonem. – Masz chociaż blade pojęcie, co tam jest?

– Albo kto tam jest. Różnie może być. Skąd mam wiedzieć, skoro nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał i nawet trupów nie znaleźliście.

– Demony by ci nie powiedziały? – zerknął chytrze Wyrknuh. Arivald roześmiał się szczerze.

– Tego by jeszcze brakowało, żebym wzywał demony w Starym Ghorlargu. Czy ja wyglądam na samobójcę?

– Czarodzieje! – westchnął krasnolud. – Nawet gadają to samo.

– Więc będzie trzysta czy nie? – powrócił do konkretów Arivald.

– Góra sto, w trzech ratach. Pierwszą wypłacimy… Arivald nie chciał się dowiedzieć, kiedy krasnoludy wypłacą pierwszą ratę. Wstał więc.

– Tak nie można – obruszył się Wyrknuh – targowanie się jest istotą handlu.

– Trzysta – powtórzył twardo Arivald.

– Nie mogłeś od razu powiedzieć, że pięćset? – zapytał ponuro krasnolud. – Potargowalibyśmy się i zeszłoby do trzystu.

– Możesz im powiedzieć, że chciałem pięćset – czarodziej pokazał na siedzące kilkanaście metrów dalej krasnoludy.


– Potwierdzisz? – nieufnie upewnił się Wyrknuh. Arivald skinął głową.

– Potwierdzę – przyrzekł i wyciągnął dłoń. – Stoi trzysta?

– Stoi – burknął krasnolud – tylko nawet nie myśl o zaliczce – dodał i chwycił dłoń czarodzieja w swe sękate paluchy.

Pomyślał, że troszkę przyciśnie. Nie żeby zrobić krzywdę, ale żeby zabolało.

– Puść, cholera – jęknął po chwili i spojrzał na Arivalda z nowym szacunkiem. – Czar jakiś, czyś naprawdę taki mocny?

– Daj mi tu ludzi, którzy najlepiej znają kopalnie. I mapy, oczywiście. Zaczynamy pracę – zbył go Arivald.

Wyrknuh pokiwał siwą głową.

– To lubię – powiedział. – Tempo. E! – zawołał w stronę krasnoludów.

Jeden z siedzących przy ognisku podniósł się i zbliżył wolnym krokiem. Czarodzieja nieco zdziwiło, skąd krasnoludy wiedziały, którego z nich przywołuje ten okrzyk „e!”, ale może Wyrknuh ustalił z nimi przedtem, kto w wypadku pomyślnych negocjacji ma wspomóc czarodzieja.

– To jest Hremarg Ostrogłów, syn Grymarga, wnuk Kordana Siwej Burzy – przedstawił Wyrknuh przybysza.

Arivald wstał, jak wymagała tego uprzejmość, i uścisnął dłoń krasnoluda. Hremarg wyglądał dość młodo, najwyżej na jakieś pięćdziesiąt lat i był nadspodziewanie wytwornie ubrany. Na kolczugę miał narzucony podbijany kunim futrem czysty i nie połatany płaszcz, a na nogach botforty ze świetnie wyprawionej jeleniej skóry. Wyglądał również całkiem okazale z brodą zaplecioną w dwa równe warkocze, z włosami mocno ściągniętymi do tyłu, namaszczonymi tłuszczem i pokrytymi orzechową farbą. Na środkowym palcu prawej dłoni miał pierścień z ogromnym szmaragdem, a przynajmniej czymś, co według Arivalda (który nie znał się dobrze na szlachetnych kamieniach) na szmaragd wyglądało. No, ale skoro był wnukiem samego Kordana Siwej Burzy, jednego z wielkich krasnoludzkich wodzów…

– Oto mapy – rzekł Hremarg, od razu przechodząc do rzeczy. Wyciągnął zza pazuchy skórzany futerał, a z niego plik pergaminów. – Obejrzyj je uważnie, czarodzieju, a jutro pogadamy, jeśli będziesz miał jakieś pytania.

Arivald przyjął mapy z rąk Hremarga. Na pierwszy rzut oka widać było porządną krasnoludzką robotę. Linie były wyraźne i pieczołowicie wykreślone, każdą kartę zaopatrzono w wyczerpującą i starannie wykaligrafowaną legendę. Ludzcy kartografowie mogliby się uczyć od krasnoludów, westchnął w myślach Arivald, wspominając, jak nie tak dawno temu baronet Welias pokazywał mu plany Tarhenionu. Bardziej przypominały surrealistyczny rysunek stworzony przez pijanego malarza niż cokolwiek innego. Czarodziej poświęcił trzy noce, nim rozgryzł w końcu, o co w nich tak naprawdę chodzi. Inna sprawa, że były w opłakanym stanie i mogło się wydawać, że ktoś dawał na nich jeść psom. Tu podobne problemy były nie do wyobrażenia. Krasnoludy przegnałyby osobnika, który ośmieliłby się wykazać brak szacunku dla map. Dobrze wiedziały, iż od jakości mapy często zależy życie. Tak mogło być i tym razem.

– No to pracuj, pracuj – zezwolił pobłażliwym tonem Wyrknuh i obaj z Hremargiem odeszli do swoich.

Uwagi Arivalda nie umknęło, że rozstawione przez starego krasnoluda straże nienatrętnie, ale uważnie zerkają czasem w jego stronę. Ostrożności nigdy dość, zaśmiał się w myślach Arivald, choć jednocześnie zdumiał się naiwnością krasnoludów. Gdyby chciał uciec z mapami, starczyło wypowiedzieć któreś z teleportujących zaklęć Gaussa. Inna sprawa, że świat stałby się bardzo malutki dla kogoś, kto próbował tak bezczelnie nabrać krasnoludy. Zresztą Arivald wcale nie miał ochoty nigdzie uciekać. Wręcz przeciwnie. Spenetrowanie kopalni Starego Ghorlargu zapowiadało się jako wielka przygoda. Dość niebezpieczna przygoda, szczerze mówiąc. No ale życie w ogóle ma to do siebie, że jest niebezpieczne.

Opis do map był przygotowany w hergish, czyli języku starokrasnoludzkim nie używanym już od z górą ośmiuset lat. Z punktu widzenia krasnoludów osiemset lat to czas przeminięcia zaledwie czterech pokoleń, więc dla nich odejście od hergish było sprawą stosunkowo świeżej daty. Arivald znał starokrasnoludzki na tyle dobrze, aby odcyfrować napisy na mapach, choć nie na tyle, by czytać starożytne eposy. Tu mu jednak to nie groziło. Gorzej, że mapy mogły być zaklęte. Krasnoludy miały niemiły zwyczaj magicznego szyfrowania, a korzystały zwykle z usług jeśli nie czarodziei, to przynajmniej biegłych magików. Mówiono nawet, że dawno temu służyli im wiedźmiarze, choć krasnoludy stanowczo się takich kontaktów wypierały. W każdym razie mogły zostać wprowadzone przeróżne szykany. A to kawałek mapy ukazywał się jedynie określonego dnia, a to trzeba było potraktować pergaminy odpowiednimi miksturami, a to sama mapa mogła być jedynie szyfrem, który po odcyfrowaniu dawał inną mapę, a to mogła być szyfrem do szyfru, a to mogła być zabezpieczona wielopoziomowymi zaklęciami skrzynkowymi.

Oczywiście na wszystko były sposoby. I Arivald zamierzał spędzić przy mapach tyle czasu, ile będzie trzeba, by nie okazało się później, że czegoś zaniedbał. Gdyż w tym wypadku zaniedbanie mogło zakończyć się tragicznie. Do dzisiejszego dnia czarodzieje opowiadali sobie jako anegdotę (choć raczej smutną anegdotę) historię Penvisha Rudobrodego, słynnego maga i znawcy szyfrów, który zginął marnie, nie zauważywszy, że znaczenie jednego z wyrazów zinterpretował mylnie, biorąc ślad po muszej kupie za literę. Stąd też coś, co było starożytnym krasnoludzkim ostrzeżeniem, wziął za starożytne krasnoludzkie pozdrowienie. Dzięki temu stracił nie tylko brodę, z której był tak dumny, ale również głowę.

Kiedy zbliżał się świt, Arivald miał już niemal pewność, że trafnie odcyfrował przynajmniej jedną szóstą mapy. Był to całkiem nieoczekiwany sukces, gdyż czarodziej wiedział (co prawda nie z własnego doświadczenia), iż zdarzały się plany wymagające wielotygodniowych studiów. Ta mapa w dodatku nie była zabezpieczona zaklęciami, a przynajmniej sprawiała takie wrażenie na pierwszy rzut oka. Może jednak to właśnie była pułapka: sprawiać wrażenie, że pułapki nie ma.

– Zjesz coś?

Wyrknuh zbliżył się nadspodziewanie cicho. Arivald przetarł oczy i skinął głową. Krasnolud podał mu nabity na patyk kawałek sarniego mięsa oraz skórzany bukłak. Czarodziej odkręcił korek i poniuchał.

– Tego mi było trzeba. – Z wdzięcznością przechylił bukłak. Potem odetchnął głęboko i zatopił zęby w mięsie.

Wyrknuh wyjął mu z dłoni bukłak, potrząsnął nim, a potem starał się nawet zajrzeć do środka.

– Jesteś pewien, że nie masz w sobie krasnoludzkiej krwi? – zapytał z nagłym szacunkiem w głosie.

– Niestety! – Arivald roześmiał się. – Ale kiedyś, bardzo dawno temu, miałem przyjaciela krasnoluda…

– A kogóż to? Czarodziej nagle sposępniał.

– Nieważne – powiedział – umarł dawno temu. Wyrknuh raz jeszcze potrząsnął bukłakiem.

– Czarodzieje czasem jednak mogą człowieka czymś zadziwić. Zwykle ludzie po krasnoludzkim spirytusie zachowują się, jakby bardzo im się śpieszyło do najbliższego jeziora. Albo najbliższego wychodka. A jak tam mapa? Wiesz już coś?

– I tak, i nie. – Arivald wzruszył ramionami. – Nie sądzę, żebym uporał się z tym przed końcem tygodnia. A kto wie, może to potrwa jeszcze dłużej.

– Wiesz, ile ja tracę dziennie? – syknął krasnolud. – A górnikom muszę płacić tak czy siak, bo mi polezą gdzie indziej. Gurbish otworzył nową kopalnię na północy i wszyscy chcieli tam pójść. Ledwo ich zatrzymałem.

– Potrwa tyle, ile będzie trzeba – rzekł ostro Arivald – i nie poganiaj mnie. Nie zamierzam stracić życia przez musze gówno albo inne głupstwa.

– Co za musze… aaa… – przypomniał sobie Wyrknuh i zaśmiał się. – To dość ucieszna historyjka, ale wolałbym rzeczywiście nie opowiadać podobnej o tobie. Rudobrody… jakże mu było?

– Penvish Rudobrody – odparł niechętnie Arivald. – Słyszałem, że krasnoludy zapłaciły za niego okup stu kilogramów złota.

Wyrknuh aż się zatrząsł.

– Ja słyszałem o dwudziestu funtach – powiedział przyciszając głos – ale słuchaj no…

– Spokojnie. – Arivald uniósł dłoń. – Nikt w Bractwie nie wie, gdzie jestem. Jak ty i twoi będziecie siedzieć cicho, nikt się nie dowie.

Czarodziej wiedział, że po śmierci Penvisha Tajemne Bractwo zagroziło krasnoludom zakazem jakiejkolwiek pomocy na zawsze i przerażone krasnoludy (dla których wsparcie czarodziei było w wielu wypadkach nieodzowne) zgodziły się na ten nieprawdopodobny okup. Choć Penvish sam był sobie winien. Teraz Wyrknuh słusznie mógł się obawiać, że w wypadku śmierci Arivalda Bractwo wpadnie w szał. A to mogło krasnoludy drogo kosztować, bo czarodzieje mieli surowo przykazane, aby każde zlecenie w krasnoludzkich kopalniach uzgadniać na samej górze, czyli z Wielkim Mistrzem. Krasnoludy całe lata temu podpisały nawet dokument, w którym solennie zobowiązywały się nie zatrudniać magów nie posiadających glejtu od Wielkiego Mistrza. Arivald glejtu takiego nie posiadał i nawet nie mógł marzyć o dostaniu go, gdyż w Bractwie wysoko sobie ceniono jego umiejętności i mistrz Harbularer prędzej kazałby Arivalda zamknąć w silmaniońskim więzieniu, niż zezwolił na badanie Starego Ghorlargu. Z kolei żaden z wielkich krasnoludzkich wodzów (a z pewnością szef klanu, do którego należał Wyrknuh) nie pozwoliłby Wyrknuhowi na wynajęcie czarodzieja nie posiadającego glejtu. Gdyż w razie niepowodzenia mogło to sporo kosztować wszystkie krasnoludy. Oczywiście nie znaczyło to, że szefowie klanów nie wiedzieli o całej sprawie. Ale jeśli nawet, to nigdy się do tego nie przyznają. Z całą pewnością nie wydali też Wyrknuhowi jasnego rozkazu, aby w razie czego móc, zgodnie z prawdą, powiedzieć, że nie mają z tym nic wspólnego.

– Mam nadzieję, że nikt się nie dowie – mruknął Wyrknuh bez specjalnej wiary w głosie – a przynajmniej niezbyt szybko. Zrozum – pochylił się nad Arivaldem i przyciszył głos – jeżeli nie zejdziesz tam czym prędzej, niedługo wszystkie ptaszki w okolicy zaczną ćwierkać dwa słowa: czarodziej i Ghorlarg.

– Nawet jeśli, to nikt nie zdąży nam przeszkodzić. – Arivald wzruszył ramionami, potem przetarł oczy. – Muszę się teraz przespać i niech nikt mnie nie budzi.

Spał nadspodziewanie smacznie, ale była to jedna z umiejętności czarodziei. Dobrze spać w każdych okolicznościach, bo przecież nie wiadomo kiedy będzie okazja do następnego bezpiecznego snu. Większość czarodziei co prawda wysypiała się na puchowych piernatach w swych silmaniońskich domach, lecz Arivald podróżował tak wiele, że radzenie sobie z niewygodami weszło mu w krew i stało się drugą naturą.

Kiedy wstał, czekało już na niego śniadanie, a nawet miednica z wodą, mydło i prawie czysty lniany ręcznik. Wszystko to oznaczało, że krasnoludom naprawdę zależało na wsparciu Arivalda. Umył się starannie, zjadł i z lekkim poczuciem znużenia (które towarzyszyło mu zawsze, kiedy musiał zabrać się do jakiejś trudnej pracy) usiadł nad mapami. Po chwili przysiadł obok niego Hremarg Ostrogłów.

– Te mapy – rzekł – nazywano dawniej mapami księżycowego dnia. Może ci się to przyda.

– Boże, i teraz mi o tym mówisz?! – Arivald odłożył pergaminy na bok. – Aż do następnego zaćmienia słońca są to bezwartościowe śmiecie. Te mapy uaktywnią się tylko w chwili zaćmienia.

– Chyba zawołam szefa – powiedział niepewnie Hremarg. Wyrknuh przybiegł szybko i miał wyjątkowo nieprzyjemny wyraz twarzy.

– Co za bzdury? – warknął.

Arivald pokrótce wyjaśnił mu sprawę.

– Chcesz więcej złota? – Krasnolud strzelił pięścią w pięść. – To się nie godzi!

– Przestań myśleć o złocie – rozeźlił się Arivald – i posłuchaj uważnie: mapy księżycowego dnia to fałszywki. Służą do tego, aby zmylić niewtajemniczonych. Najczęściej prowadzą ku zagładzie. Tylko w czasie zaćmienia słońca daje się odczytać właściwą treść. A czasem nie daje się w ogóle jej odczytać. Rozumiesz? Niektóre mapy robiono tylko po to, aby wprowadzać w błąd. A tak naprawdę właściwych map nigdy nie było.

– Czy nie zdarzyło się – spytał krasnolud po chwili namysłu – by jakieś mapy nazywano księżycowymi, aby utrudnić korzystanie z nich, a tymczasem były to zwykłe mapy?

– Pułapka w pułapce pośrodku pułapki – stwierdził Arivald. – Wszystko jest możliwe. Ale to bardzo trudno stwierdzić.

– Da się?

– Może tak, może nie. – Czarodziej był lekko zniechęcony. – Nie jestem specjalistą od krasnoludzkich map. Rektor Lineal z Silmaniony jest prawdziwym mistrzem magii kartograficznej, Bolgast Szczwacz liznął co nieco, Galladrin interesował się tym tematem. Ja mógłbym się uczyć od wszystkich trzech.

– Przynajmniej szczerze – westchnął Wyrknuh. – Żaden nie mógłby nam pomóc?

– Galladrin tak, ale kto wie, gdzie go szukać? Lineal i Bolgast od razu donieśliby Wielkiemu Mistrzowi. Wtedy pewnie Bractwo zajęłoby się sprawą, a to mogłoby trwać miesiącami.

Wyrknuh paskudnie zaklął po krasnoludzku.

– Nie mam dodatkowych miesięcy na stracenie… ale zaraz, słyszałem o kimś, kto zna się na mapach.

– No?

– To już nie czarodziej, choć wyznaje się na tym i owym…

– Kto? – nieufnie spytał Arivald.

– Krasnoludy nazywają go Vergharem, ludzie chyba Parharisem…

– Parharas Razelmont – rzekł Arivald i zabrzmiało to jak warknięcie. – Wyrzutek i zdrajca. Fałszerz i oszust.

– Specjalista – dodał Wyrknuh, patrząc w niebo.

– Trzeba było się od razu do niego zgłosić.

– Pewnie! Ciebie mi jeszcze darują. Najwyżej zapłacimy okup. Ale za wynajęcie Parharasa… tak, Parharasa, dobrze mówię?… ukamienowaliby mnie wszyscy. Poczynając od moich szefów, a na twoich kończąc.

– Przynajmniej szczerze. Więc czego chcesz? Żebym to ja zgłosił się do Razelmonta, a ty niby o niczym nie wiesz? Zdajesz sobie sprawę, co mi zrobi Wielki Mistrz i Bractwo, jeżeli się dowiedzą, że korzystam z pomocy kogoś, kto został oficjalnym wyrokiem sądu usunięty z Bractwa?

– To jest Ghorlarg – oświadczył uroczyście krasnolud – największa tajemnica świata prócz moczarów Bardagalaru i Zgniłego Lasu. Kto wejdzie do Ghorlargu i wyjdzie stamtąd, zyska sławę i wiedzę.

– Tyle że wyjście jest raczej mało prawdopodobne – mruknął Arivald.

Ghorlarg powstał wiele wieków przed narodzeniem najstarszego z krasnoludów. Mówiło się, że ten system podziemnych jaskiń i korytarzy wyżłobiły pokolenia niewolników służących koboldom. Było to jeszcze w czasach, kiedy koboldy były równorzędnym przeciwnikiem dla ludzi i krasnoludów, wtedy gdy pomiędzy tymi rasami trwały zaciekłe i niezwykle krwawe walki. Ludzie przeważnie sprzymierzali się z krasnoludami przeciw koboldom, gdyż to starożytne plemię przerażało wszystkich swą odmiennością. Potem krasnoludy zwyciężyły w bitwie pod Kirirathem i zaanektowały Ghorlarg. Ale mimo bogactwa kruszców spenetrowały jedynie niewielką część ogromnych kopalni. A później, na zlecenie jednego z krasnoludzkich wodzów, wejścia do Ghorlargu zamknięto. Było po prostu za dużo ofiar. I dopiero Wyrknuh – z pewnością nie sam, musiał mieć możniejszego od siebie protektora – zdecydował się na ponowne otworzenie kopalń. I skończyło się to, jak na razie, tragicznie. Co zabijało w Ghorlagu? Może stara koboldzia magia, której nikt nie znał, nawet żyjące dziś koboldy? A może mściły się duchy niewolników, którzy tysiącami ginęli w Ghorlargu, pod batami nadzorców, pod kamiennymi zawałami, z głodu i pragnienia, z tęsknoty za utraconym domem i światłem dnia?

Niektórzy twierdzili, że koboldy jedynie przejęły Ghorlarg, a zbudował go ktoś inny. Jakaś starożytna rasa, po której nie zostało nawet wspomnienie w legendach i pieśniach. Arivaldowi wydawało się to mało prawdopodobne. Ale nie niemożliwe. Mnóstwo jeszcze tajemnic kryje świat. Kto wie, co naprawdę (czy kto) żyje w Zgniłym Lesie i na moczarach Bardagalaru, kto wie, co kryje się w morskich głębinach lub na dalekim południu, hen za Ker-Paraveh? A niedawno odkryty Nowy Świat, do którego trzeba płynąć kilka tygodni po falach bezkresnego oceanu? Kto wie, jaki jest naprawdę i co znajduje się na jego drugim krańcu?

A mapy Ghorlargu wyrysowane przez krasnoludy były jedynie kopiami oryginałów. Oryginałów, które dawno zaginęły. Czy były rzetelnymi kopiami, tego nikt wiedzieć nie mógł, bo choć krasnoludy były znakomitymi kartografami, to przecież wiele detali, ukrytych za pomocą magii, mogło ujść ich uwagi.

Arivald zastanawiał się przez cały dzień i w końcu zdecydował: spotka się z Parharasem Razelmontem. Jeżeli rzecz się wyda, będzie skandal i nieludzka afera, ale tajemnice Ghorlargu były warte ryzyka. Krasnoludy wiedziały, gdzie mieszkał Razelmont, gdyż jego dom znajdował się zaledwie trzy dni drogi od jednego z wejść do kopalni.

Czarodziej odstępca żył samotnie na skraju osady zwanej Rzezimieszki (bardzo to trafny był wybór, zważywszy na charakter Parharasa) i rzadko wyściubiał nos z domu otoczonego magicznymi kręgami ochronnymi. A raczej pseudomagicznymi, bo Razelmont, od kiedy złamano mu różdżkę, nie mógł już korzystać z prawdziwej mocy. Arivald nie wiedział, za co ukarano Parharasa tak surowo, bo wszelkie materiały sądowe były utajnione, a nikt z tych, co sprawę znali, nie chciał o niej mówić. Rzecz była wyjątkowo wstydliwa, bo w krótkim czasie zdarzyło się trzech odstępców: Vargaler, który zniknął gdzieś po sporze z danskarskimi piratami, Dagolar, któremu po procesie sądowym odebrano moc, oraz właśnie Parharas, którego sprawy Arivald nie znał, gdyż w czasie trwania procesu przebywał w gościnie u Borrondrina. O Razelmoncie głośno było i poprzednio z racji jego awantur, wybryków, oszustw, krętactw i notorycznego pijaństwa. Cóż, wszędzie trafiają się czarne owce. Ale złamania różdżki nie spowodowałyby nawet największe oszustwa i krętactwa. Parharas musiał zabawiać się rzeczami, od których każdy przyzwoity czarodziej trzyma się z daleka. Może była to nekromancja, może skumał się z którymś z wiedźmiarzy, może próbował otwierać zabronione przejścia albo starał się dotrzeć do zamkniętych sejfów Aury… W każdym razie przewina była z pewnością dużej rangi (bo Bractwo bardzo niechętnie karało któregokolwiek ze swoich), a wyrok sprawiedliwy.

– W porządku – rzekł Arivald do Wyrknuha – spotkam się z nim, ale niech Bóg cię chroni, jeżeli wiadomość o tym spotkaniu pójdzie w świat.

– A co, głupi jestem? – warknął stary krasnolud. – Mnie by za to popieścili?


Parharas Razelmont wyglądał tak samo wrednie, jak wredną miał opinię. Był niechlujnym starcem o brodzie pożółkłej od tytoniu (jedno z dobrodziejstw Nowego Świata) i małych złośliwych oczkach. Nosił wytarty kubrak z zaskorupiałymi plamami po sosach i winie oraz kapelusz z obwisłym, postrzępionym rondem.

– Sam słynny Arivald! – zaskrzeczał na powitanie. – Cóż sprowadza tak dostojnego czarodzieja do mego skromnego domku?

Domu Parharasa nie można było nazwać skromnym (przynajmniej jeżeli chodzi o wielkość). Była to ogromna parterowa szopa podzielona na kilkanaście mniejszych i większych pokoi. Wszędzie (a przynajmniej wszędzie tam, gdzie sięgnął wzrok Arivalda) panował nieludzki bałagan i brud. Poza tym śmierdziało. Zjełczałym olejem, skwaśniałym winem i przepoconymi onucami. Na stole stał talerz pełen czegoś starego, zaschniętego i zielonkawego, co – sądząc po zapachu – musiało umrzeć dawno temu.

– Siadajcie, siadajcie – zaprosił Parharas i niedbale strzepnął na podłogę to, co leżało na krzesłach.

Arivald usiadł ostrożnie, krasnoludy po chwili wahania (bo krzesła nie wyglądały na zbyt solidne) również skorzystały z propozycji.

– Ghorlarg – rzekł krótko Wyrknuh. – Jesteś zainteresowany? Oczy Razelmonta błysnęły i zaraz przygasły.

– Ja? – spytał obłudnie skromnym tonem. – A cóż ja mógłbym pomóc tak znamienitym osobom? Jestem tylko wyrzutkiem i odstępcą. Zajmuję się leczeniem bydła, czasem ludzi, sporządzam mikstury miłosne i odczyniam uroki…

– A także je rzucam – dokończył za niego Wyrknuh.

– O, to nieudowodnione insynuacje – strzepnął niedbale dłonią Razelmont.

– Nie oszukujmy się – rzekł Arivald. – Jesteś jednym z największych specjalistów od rozszyfrowywania map i potrzebujemy twojej pomocy.

– A Lineal? A Bolgast? A Galladrin? – niewinnie zapytał Parharas. – Dlaczego nie zgłosicie się do nich?

– Dobrze wiesz dlaczego. – Wyrknuh robił się już zły. – Zacznij więc gadać po ludzku. Tak czy nie?

Parharas potarł kciuk palcem wskazującym, w geście znanym od początku świata.

– A co ja z tego będę miał?

– Za co cię skazali? – spytał Arivald, choć nie było to najuprzejmiejsze pytanie.

Razelmont skurczył się w sobie, ale zaraz uśmiechnął się na powrót.

– Zostałem oszukany – powiedział spokojnie. – Mój proces był prowokacją, został sfingowany od początku do końca.

– Przez kogo?

– Tego nie wiem. – Parharas sięgnął po dzbanek z winem i nie proponując poczęstunku gościom, nalał sobie do kubka.

– Czy nie chciałbyś więc, abym pomógł ci w wyjaśnieniu tej sprawy? Jeżeli jesteś niewinny, pomogę ci, niezależnie od tego jaką miałeś i masz opinię.

– Arivald z Wybrzeża. Surowy, ale sprawiedliwy – zadrwił Razelmont. – Za kogo ty się masz, czarodzieju? Za Pana Boga, za rękę losu, za wybawcę uciśnionych? Ja chcę pieniędzy. Dużo pieniędzy.

– Ile? – zapytał krótko Wyrknuh.

– Tysiąc dukatów – odparł po chwili Razelmont i zmrużył oczy.

Krasnoludy roześmiały się jak na komendę.

– Zostań więc ze swymi rojeniami. – Wyrknuh wstał. – Marnujemy tylko czas.

– Czy to nie krasnoludy twierdzą, że targowanie się jest podstawą handlu? – spytał przymilnym tonem Parharas.

– Możesz dostać trzydzieści za rozszyfrowanie map, drugie trzydzieści, jeżeli wyprawa się powiedzie, i trzecie, jeżeli weźmiesz w niej udział. To jest moje ostatnie słowo.

– O tym nie było mowy – zaprotestował Arivald, któremu nie uśmiechała się podróż z Razelmontem przez labirynty Ghorlargu.

– No to jest teraz – odparł niegrzecznie Wyrknuh. – I jak? Parharas Razelmont podrapał się po żółtawej brodzie.

– A on ile dostaje? – spytał wskazując Arivalda.

– To niech cię nie obchodzi – rzekł czarodziej – a poza tym nic, bo ja wycofuję się z tego interesu. Radźcie sobie sami.

Był naprawdę wściekły. Nie dość, że musiał rozmawiać z człowiekiem, którego zachowanie budziło w nim obrzydzenie, to jeszcze mógł z powodu tej rozmowy mieć kłopoty. A poza tym kto wie? Może to znak od losu, aby w porę dać sobie spokój? W labiryntach Ghorlargu naprawdę było niebezpiecznie.

– Ejże! – warknął Wyrknuh. – Przecież on sobie nie poradzi bez ciebie! Tu potrzebna jest magia!

– Co fakt, to fakt – mruknął Razelmont i Arivald spojrzał na niego zdziwiony, bo oczekiwał raczej stwierdzenia, że odszczepieniec sam da sobie doskonale radę. – Dobra, krasnoludzie, zgadzam się. Ale zawdzięczasz to tylko temu, że wyjątkowo potrzebna jest mi gotówka. Pokażcie te mapy.

– Nie tutaj – rzekł stanowczo Wyrknuh, a Hremarg w milczeniu przytaknął. – Przejdziemy się do naszego obozu.

Parharas wzruszył ramionami.

– Jak sobie chcecie – powiedział, sięgając po płaszcz. – Mnie to obojętne.

Parharas Razelmont może i był odstępcą, może miał paskudny charakter, ale za to na mapach rzeczywiście się znał. Ponieważ jednak pozbawiono go mocy i możliwości czerpania z Aury, często musiał korzystać ze wsparcia Arivalda. Ale nie ulegało wątpliwości, kto tutaj naprawdę wie, o co chodzi.

– Bajki tam, a nie księżycowa – rzekł w końcu, kiedy spędzili już nad mapami dwa dni – i wcale nie zaszyfrowana, wcale nie zaklęta. To najzwyklejsza mapa – spojrzał w zadumie na Arivalda. – Czy to nie dziwne?

– Bardzo dziwne – przytaknął czarodziej, który co prawda nie zdołał Parharasa polubić, ale zaczął szanować jego wiedzę.

– I niebezpieczne – dodał Razelmont. – Tak… – popatrzył w niebo – co za historia…

Sięgnął po kubek z wodą, bo poza wszystkimi wadami miał też tę jedną, że od czasu przybycia do obozu krasnoludów nie tykał alkoholu (na co Arivald patrzył z głębokim politowaniem). Siorbnął i otarł wargi.

– Weźmiesz mnie ze sobą? – zapytał dziwnie pokornym tonem.

Arivald był przygotowany na to pytanie, lecz nadal nie był pewien, jak odpowiedzieć. Gdybyż wiedział, za co skazano Parharasa w Silmanionie! Ale tajemnicy ściśle przestrzegano i czarodziej mógł jedynie gubić się w domysłach. Razelmont miał tak złą opinię, że spodziewać można się było po nim najgorszego. Po pierwsze, mógł kłamać, aby poprzez niepowodzenie, czy nawet śmierć Arivalda wywrzeć zemstę na Bractwie. Po drugie, mógł wiedzieć więcej, niż mówił, i chcieć zbadać Ghorlarg w sobie tylko znanych celach. Po trzecie, mógł doprowadzić do śmierci Arivalda i knuć jakiś plan, mający na celu szantażowanie krasnoludów tym, iż opowie, kto czarodzieja wynajął i w jakim celu. Nie byłby to najmądrzejszy pomysł, bo ci, co starali się szantażować krasnoludy, zwykle kończyli z głową wbitą na ładnie zastrugany palik (jako przestroga dla innych szukających łatwego zarobku). Ale można było też przyjąć inną wersję: Parharas chciał się zrehabilitować i starać o cofnięcie wyroku. Nie ma bowiem dla czarodzieja gorszej rzeczy niż odebranie mu mocy i możliwości korzystania z Aury. Nawet nie można porównywać tego z oślepieniem, prędzej z pozbawieniem narkotyku czy utratą jedynej prawdziwej miłości. Ale nawet to nie w pełni oddaje tragedię, jaka spotyka ukaranego maga. Toteż Bractwo tego typu represjami nie szafowało lekką ręką. Ostatnio spotkało to co prawda słynnego i znamienitego Dagolara, ale inna sprawa, że w pełni sobie na karę zasłużył.

– Zgoda – zdecydował Arivald.

Razelmont siedział jakiś taki przygarbiony i zgnębiony, a spod oberwanego kapelusza sterczały mu tylko wiechcie brody.

On musi być bardzo stary, pomyślał nagle Arivald i nie wiadomo czemu zrobiło mu się żal zdegradowanego czarodzieja. Ale jednocześnie jakiś głos wewnętrzny cały czas go ostrzegał: pamiętaj, ten człowiek ma wiele na sumieniu. Postaraj się nie zostać ofiarą jego szachrajstw i knowań.

Hremarg Ostrogłów zbliżył się do nich niepostrzeżenie.

– Mam wieści.

Arivalda zawsze dziwiło, w jaki sposób krępe, zwaliste krasnoludy, o wydawałoby się niezgrabnych ruchach, potrafią zachowywać się cicho jak morribrondzkie elfy.

– Co za wieści?

Hremarg w milczeniu wskazał Parharasa podbródkiem. Wyklęty mag podniósł się z wyrozumiałym uśmieszkiem.

– Przejdę się – rzekł.

– Co się stało? – zapytał Arivald, kiedy Razelmont oddalił się już na wystarczającą odległość, by ich nie słyszeć.

– Otrzymaliśmy wiadomość z Silmaniony – powiedział krasnolud grobowym tonem.

– Jak? – zdziwił się Arivald, a potem szybko zorientował się, że to było głupie pytanie.

Krasnoludy żyjące w miastach i zajmujące się handlem lub rzemiosłem znane były z hodowli wyjątkowo pojętnych gołębi pocztowych. Korespondowały też często ze swoimi krewniakami z gór, dzieląc się z nimi informacjami tyczącymi cen na rynku, zapotrzebowania na określone towary, ale także wieściami politycznymi czy zwykłymi plotkami.

Hremarg zignorował pytanie.

– To niedobre wiadomości – rzekł. – Bractwo cię szuka. Narażamy się na gniew magów. Nasi kuzyni z Silmaniony radzą nam, abyśmy natychmiast zakończyli całą sprawę.

– Szukają mnie? – Arivald był pełen wątpliwości. – Jesteś pewien?

Nie wyobrażał sobie, dlaczego Bractwo ma go szukać. Znany był z częstych podróży i niedotrzymywania terminów powrotu. No chyba że do Silmaniony doszły jakieś wieści dotyczące tego zlecenia. Ale nie, wtedy Bractwo po prostu rozkazałoby krasnoludom zrezygnować z kontraktu. I rozkazu takiego krasnoludy z pewnością by posłuchały. Nie mówiąc już o tym, iż posłuchać by go musiał sam Arivald. Słowa krasnoluda niosły ze sobą też dodatkową wiadomość: krasnoludy z Silmaniony wiedziały o zamierzonej wyprawie do Ghorlargu. Zresztą od początku było jasne, że Wyrknuh jest osobą zbyt mało znaczącą, by podjąć tak ważną decyzję. Czarodziej podrapał się z namysłem po nosie.

– Wiem, że tego rodzaju informacji nie udzielacie zbyt chętnie, ale kto przesłał te wiadomości?

Hremarg wahał się przez chwilę.

– Dundin Krzywousty – powiedział w końcu.

– Znam go, oczywiście. – Arivald zaniepokoił się, bo Dundin był osobą szanowaną i zawsze dobrze poinformowaną. Jeżeli twierdził, że Arivalda poszukiwano, można było mieć pewność, że tak jest w rzeczywistości. Dundin był właścicielem kilku sklepów jubilerskich, zajmował się też na dużą skalę przemytem, ale patrzono na to przez palce, bo często okazywał się pomocny i użyteczny. Arivald znał go od dawna i szanował. – Dostaliście rozkaz czy tylko ostrzeżenie?

– Dundin nie ma władzy, by nam rozkazywać – mruknął Ostrogłów.

Czarodziej potarł niepewnie brodę. Cóż mogło się stać, że Bractwo tak pilnie go poszukuje? Arivald, chociaż uważany był za bardzo niezależnego i nieco szalonego, zawsze informował Harbularera o swych podróżach, zawsze też oznaczał termin powrotu. Co prawda często się spóźniał, ale nie w tym przypadku! Teraz miał jeszcze prawie dwa miesiące, aby powrócić do Silmaniony w umówionym terminie. Inna sprawa, że nie zawsze zwierzał się z tego, w jakim celu podróżuje. A w wypadku tego akurat kontraktu takie zwierzenie spowodowałoby niechybnie areszt domowy.

– A co na to Wyrknuh? – spytał.

– Ty decyduj, powiedział.

– Łatwo powiedzieć: decyduj – żachnął się Arivald i naprawdę był w kropce.

Wielki Mistrz wzywał, a więc wypadałoby rzucić wszystko i jechać. Ale czy kiedyś, później, zdarzy się podobna okazja wejścia do Ghorlargu? Sprawa musiała być jednak poważna, skoro nawet zainteresowane materialnie krasnoludy nie namawiały go do pozostania. List od Dundina napędził im stracha. Arivald wierzył wprawdzie, iż jubiler z Silmaniony nie ma prawa wydawać rozkazów Wyrknuhowi, ale hierarchia wśród krasnoludów była tak dalece skomplikowana (i wysoce utajniona), że czasem one same z trudem orientowały się, kto ma prawo podejmowania decyzji. Dlatego były bardzo ostrożne zarówno w rozkazywaniu, jak i w słuchaniu rozkazów. A teraz wszystko spadło na barki Arivalda. To on miał podjąć decyzję. I w razie czego ponieść konsekwencje.

– Muszę pomyśleć – powiedział w końcu niechętnie i sięgnął po fajkę.

Palił rzadko, ale kiedy był zdenerwowany, nic tak nie uspokajało jak ziele przywiezione z Nowego Świata (i sprzedawane na wagę złota), palone w dobrej wrzoścowej fajce. Arivald był niechętny nowinkom i modom, lecz tytoń naprawdę miał swój urok. A poza tym mówiono, że oczyszcza oddech i przeciwdziała przeziębieniom, co zresztą było wierutną bzdurą. Ale na pewno uspokajał i pomagał skupić myśli.

Hremarg skinął głową i przykucnął obok Arivalda. Wyjął z zanadrza własną fajkę i powoli, statecznie ją nabił. Palili w milczeniu, a Arivald posyłał nad głowę kółka dymu, raz mniejsze, raz większe. Pomyślał, że życie w ciągłych rozterkach i ciągłym niepokoju jest jednak męczące. Ale z drugiej strony nie wyobrażał sobie, jak mógłby nie uczestniczyć w ważnych wydarzeniach. Tyle ciekawych rzeczy działo się przecież na świecie! Jak można dobrowolnie zrezygnować z współuczestnictwa w kształtowaniu tegoż świata (jakkolwiek pompatycznie miałoby to brzmieć)? Zamknąć się w pilnie strzeżonym domu i czas spędzać na czytaniu ksiąg i dysputach z innymi czarodziejami? O nie! To z pewnością nie było życie dla Arivalda. Ale z drugiej strony czarodziej nie był krasnoludzkim berserkerem i nie zamierzał ryzykować głowy, do której zdążył się już bardzo przywiązać. To, że był znany w połowie świata (głównie z ballad, pieśni i poematów), mile łechtało jego próżność, lecz wcale nie chciał, aby szybko powstał poemat o jego bohaterskiej śmierci. W Ghorlargu czyhało jakieś namacalne niebezpieczeństwo. Coś obudziło się w tych starożytnych kopalniach i zaczęło zbierać haracz z krasnoludzkiej krwi. Oczywiście inna rzecz, że do kopalń weszli nie uzbrojeni po zęby, doświadczeni krasnoludzcy wojownicy, tylko grupka górników, nie przygotowanych na atak. Gdyby byli tu jego starzy przyjaciele z armii Wszobrodego, Arivald nie wahałby się nawet przez chwilę. Ale teraz mógł liczyć tylko na Parharasa Razelmonta, wyrzutka, odstępcę i człowieka niegodnego zaufania.

– Pójdę – rzekł w końcu ciężko, bolejąc nad własną głupotą.

– No to pójdziemy razem – mruknął Hremarg bez emocji w głosie, puszczając z ust jeszcze jedno kółeczko dymu.

– Nie musisz tego robić – powiedział zdziwiony Arivald.

– Jestem wnukiem Kordana Siwej Burzy, czarodzieju – rzekł dumnie Hremarg. – Nie wiesz, że mój dziad zginął w walce z koboldami?

– Nie sądzę, abyśmy natknęli się tu na jakiegoś – mag lekko wzruszył ramionami – ale twoja pomoc będzie dla mnie łaską losu – dodał uprzejmie i rzeczywiście był zadowolony.

Towarzystwo młodego, ale doświadczonego już krasnoludzkiego wojownika mogło okazać się pomocne. Mogło też się takie nie okazać, jeżeli Hremarg koniecznie chciał zostać bohaterem.

Krasnolud odwrócił się i dał znać Parharasowi, że może już podejść. Razelmont zbliżył się niespiesznym krokiem i bez słowa usiadł.

– Kiedy będziemy gotowi? – zapytał Arivald.

– Nie sądzę, abyśmy byli kiedykolwiek bardziej gotowi, niż jesteśmy w tej chwili. Nic więcej nie odczytam z tych map. Wszystko wyjaśni się na miejscu.

– Każę przygotować zapasy na drogę. – Ostrogłów podniósł się z miejsca. – Jutro o świcie ruszymy.

Arivald skinął głową na znak zgody i nagle poczuł wielki strach. Pakował głowę w paszczę lwa, ale teraz nie mógł się już wycofać bez utraty poważania u krasnoludów. Inna sprawa, że później wycofanie się nie będzie hańbą, jeżeli odkryją, iż mapy nie odpowiadają rzeczywistości. A tak też mogło się zdarzyć.

To, że mapy nie odpowiadają rzeczywistości, okazało się już po wejściu na dolny poziom kopalń. Krasnoludy zwiozły Arivalda i jego dwóch towarzyszy windą, a potem wskazały drogę do następnego zejścia. Tam trzeba już było użyć lin. Na szczęście wystarczyło przymocować je do starego kołowrotu i całe zejście poszło gładko. Ale mapa, niestety, nie oddawała rzeczywistego stanu rzeczy.

– Cholera, tu powinna być ściana – zaklął Arivald, przyświecając sobie górniczą lampką.

Na razie wolał nie używać zaklęć, bo ich stosowanie w miejscach tak przesyconych magią jak Ghorlarg było ryzykowne.

– Mogły być jakieś wstrząsy tektoniczne – mruknął Parharas – i zawaliło ją…

– A tę zbudowało – rzekł opryskliwie Hremarg wskazując ścianę, której według mapy być nie powinno.

Parharas zamilkł i przygryzł wargi. W świetle lampy jego twarz miała szary odcień, a migające cienie nadawały jej nieco przerażający wyraz.

– Więc? – poddał Arivald.

– Wracamy – zdecydował krasnolud.

Czarodziej odetchnął z ulgą. Skoro Hremarg sam stwierdził, że kontynuowanie wyprawy mija się z celem, to wszyscy powinni być zadowoleni. Oczywiście oprócz Wyrknuha, który będzie musiał się pogodzić z zaprzestaniem eksploatacji kopalni.

– Nie! – rzekł nagle Parharas. – Ja idę.

I zaraz ruszył przed siebie. Arivald nie zdołał nawet zareagować, a Razelmont już zniknął w mroku. Nie miał ani lampy, ani mapy. Nie mógł również korzystać z Aury, nawet po to, by najprostszym zaklęciem rozświetlić mrok. Po prostu rozpłynął się w ciemności korytarzy. Przez chwilę tylko słyszeli szuranie jego butów, a potem i ten odgłos umilkł. Krasnolud popatrzył na Arivalda ze zdumieniem.

– Oszalał – powiedział kręcąc głową – a wydawał się przywiązany do własnej skóry.

Czarodziej już chciał przytaknąć krasnoludowi, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że Razelmont mógł ich oszukać. Celowo wprowadził w błąd co do odczytania mapy, a sam poznał właściwe jej znaczenie. No tak, ale mapa była w rękach Hremarga. Czy Parharas był w stanie zapamiętać wszystkie szczegóły? Wydawało się to absolutnie niemożliwe, zważywszy w dodatku na fakt, że nie mógł użyć żadnego zaklęcia, które w tym by mu pomogło. Parharas Razelmont był co prawda wybitnym specjalistą od map, ale czy potrafił je zapamiętywać z zegarmistrzowską precyzją?

– Albo i nie oszalał – rzekł Arivald i przymknął oczy.

Stał przed trudnym wyborem. Kontynuowanie podróży oznaczało wielkie ryzyko, ba, może nawet samobójstwo. Ale z drugiej strony chciał wiedzieć, jakie tajemnice aż tak ciągnęły Parharasa do Ghorlargu.

– Możemy iść jego śladem – powiedział. – Sprawa byłaby o wiele prostsza, gdyby korzystał z Aury, wtedy poszlibyśmy za nim jak po sznurku. Ale i tak mogę śledzić jego kroki. Do pewnego momentu – dodał – więc musimy szybko podjąć decyzję.

Ostrogłów strzelił palcami.

– Lubię ludzi z ikrą – rzekł. – Idziemy.

Znając krasnoludy, Arivald wiedział, że na decyzję Hremarga znaczący wpływ miało jego pochodzenie. W końcu, jeżeli należy się do rodu Kordana Siwej Burzy, nie można wycofać się w chwili, kiedy inny uczestnik wyprawy (i to człowiek!) sądzi, iż można iść dalej. Co powiedziałyby krasnoludy, gdyby Ostrogłów wrócił samotnie? Wyśmiewano by go do samej śmierci, zresztą prawdopodobnie dość szybkiej, bo na szyderstwa musiałby odpowiadać ostrzem topora i wcześniej czy później ktoś by go zabił. Niestety Arivald nie brał pod uwagę tych implikacji. Pytanie zadał, jakby miał do czynienia z normalnym towarzyszem wędrówki, człowiekiem, a nie z uwikłanym w setki ambicjonalnych zależności krasnoludem.

– To idźmy – odparł wzdychając i wypowiedział Gończego Psa Irlina.

Było to jedno z najprostszych zaklęć poszukiwawczych (im prostsza magia, tym lepiej używać jej w Ghorlargu, jeżeli już w ogóle się jakiejś używa), a Irlin znany był jako twórca czarów nieskomplikowanych, lecz skutecznych. Należał do grona tych czarodziei, którzy nad zawiłe dyskusje naukowe i dysertacje poświęcone teoretycznym bzdurom przedkładają praktykę. Magiem nie był wybitnym, ale prócz stworzenia Gończego Psa zasłynął jeszcze kilkoma mniej znanymi zaklęciami. Takimi choćby jak Zapach Irlina, zaklęcie do tej pory stosowane w czarodziejskich pracowniach. Powodowało ono, że te zwykle zatęchłe, duszne lub zadymione pomieszczenia napełniały się świeżym powietrzem, pachnącym, wedle uznania, sosnowym lasem, morskimi falami lub nawet różnymi mieszankami kwiatowymi. Po drobnych przeróbkach można było dzięki temu czarowi płatać przeróżne figle, tak jak uczynił to Kafias Białoręki, zaklinając pałac księcia Lothara Wymirskiego, tak by we wszystkich pomieszczeniach śmierdziało gnijącym mięsem. Zabawy Kafiasa (spowodowane pewnymi sporami na temat wysokości zapłaty za czarodziejskie usługi) stały się jedną z przyczyn rewolucji w Wymirze i powstania tam tak zwanej Trzydniowej Republiki. Trzy dni drogi dzieliły bowiem włości Lothara od księstwa jego wuja, który nie był zadowolony ze zdetronizowania bratanka. Republikę utopiono we krwi, a dowcipnego Kafiasa ukrzyżowano. Zresztą zdołał się wyzwolić z kaźni i uciekł do Silmaniony, gdzie trafił do więzienia, co przyjął, nawiasem mówiąc, z wielką ulgą.

Natomiast Gończy Pies powodował, że poszukiwana osoba pozostawiała za sobą ślad. Mógł to być w zależności od woli czarodzieja efekt świetlny, zapach lub dźwięk. Zaklęcie działało na małą odległość i tylko w chwilę po rozstaniu z poszukiwaną osobą, ale akurat oba te warunki były spełnione. Arivald zażyczył sobie, aby za Parharasem ciągnęła się świetlna nić, i rychło w korytarzu zmaterializowała się lśniąca srebrem smużka. Obaj poszli jej śladem. Jednak Arivald nie poprzestał tylko na świetlnej nici. Aby dokładnie znać każdy krok Razelmonta, potrzebne było silniejsze zaklęcie. Też jedna z mutacji Gończego Psa, ale nieco bardziej skomplikowana. Przez to zresztą dużo bardziej niebezpieczna, zważywszy, że było się w Ghorlargu. Czarodziej zażyczył sobie, by na ziemi odbijał się ślad stóp Parharasa, i teraz widzieli blade odbicia podeszew jego butów na kamieniach. Dzięki temu mogli iść dokładnie tak jak ich zbiegły towarzysz, co było o tyle ważne, że skoro on potrafił ominąć pułapki, to Arivald i Hremarg powinni ominąć je również. Powinni, ale stuprocentowej pewności nie mieli. Arivald posępnie pomyślał, że byłby pierwszym członkiem Tajemnego Bractwa od wielu lat, który dałby głowę w Ghorlargu. Paskudne zakończenie miłego życia.

W kopalniach, jak to w kopalniach, było ciemno i nikły blask górniczej lampki oraz zaklęcia Irlina tylko trochę rozpraszały mrok. W powietrzu unosił się niepokojący zapach Arivald nie potrafił go zidentyfikować. Miał nadzieję, że nie jest to żaden gaz, który w połączeniu z ogniem górniczej lampki mógłby zmienić ich obu w element kolorowych i głośnych fajerwerków.

– Złoto – rzekł nagle Hremarg.

Głos mu się zmienił, kiedy wymawiał to słowo. Rzeczywiście, przez jedną z kamiennych ścian biegła smuga lśniącego metalu. Samorodki złota.

Arivald rzucił tylko okiem, mając nadzieję, że krasnoludowi nie przyjdzie do głowy pójście śladem żyły. Zwłaszcza iż Parharas nagle zmienił kierunek marszu i wszedł w niziuteńki, wąski korytarz. Widzieli nie tylko ślady jego stóp na ziemi, ale i srebrny, magiczny nalot na sklepieniu, tam gdzie dotknęła głowa Razelmonta.

– Tego korytarza też nie ma na mapie – powiedział Ostrogłów. – Czy będziemy potrafili wrócić?

Arivald sam od dłuższej chwili zastanawiał się nad tym problemem. Na razie nie był to specjalny kłopot. Szli zaledwie jakieś pół godziny i czarodziej potrafiłby poprowadzić ich prosto do wyjścia bez najmniejszego trudu. Ale kopalnie Ghorlargu były tak ogromne, że można tu było błądzić całymi tygodniami. I bardzo niebezpiecznie było używać teleportujących czarów Gaussa. Nie chodziło tylko o fakt, iż jest to Ghorlarg – złe miejsce, aby używać magii. Po prostu czary Gaussa potrafiły szaleć, jeżeli stosowało się je w jaskiniach czy podziemiach. Mistrz Harbularer tłumaczył to ekranowaniem Aury. Oczywiście istniały zaklęcia pozwalające biegłym czarodziejom na podróż przez skały lub kamienie. Najsłynniejszy był Tunel Pantarasa, czarodzieja żyjącego przed kilkuset laty, który pierwszy magicznie zdefiniował strukturę skał i udowodnił możliwość poruszania się poprzez nie. Ale było to zaklęcie zaliczane do najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych. Sam Pantaras (a raczej jego zwłoki) do dzisiaj tkwił uwięziony gdzieś w bazaltowej skale, której gęstość źle obliczył. Miał pecha. Arivald nawet nie chciał myśleć, iż mógłby użyć Tunelu w kopalniach Ghorlargu.

– Jakoś sobie poradzimy – odpowiedział na pytanie Hremarga. – Na razie w każdej chwili możemy się cofnąć – dodał.

Robiło się coraz duszniej, korytarz zaczął dość ostro schodzić w dół. Arivald i Hremarg musieli uważać, aby nie osunąć się po wilgotnych kamieniach. Zarówno srebrna nić, jak i ślady stóp Razelmonta były coraz bledsze, tak jakby czarodziej odstępca szedł dużo szybciej od nich i wciąż powiększał dystans. Nagle Arivald poślizgnął się na wystającym kamieniu, machinalnie złapał krasnoluda za nogawkę spodni i obaj przewrócili się, po czym zaczęli zjeżdżać w dół. Czarodziej próbował jeszcze wyhamować ich upadek, ale ponieważ korytarz bardzo się tu obniżał, nic to nie dało. Pomknęli w dół jak wyrzuceni z armaty i Arivald dostrzegł tylko po lewej stronie mały korytarzyk, gdzie prowadziła srebrna nić. Minęli go z dużą szybkością, po czym nagle ich korytarz raptownie się urwał i polecieli w przepaść jak kamienie.

To już koniec, pomyślał tylko Arivald.

Zdołał jednak złapać krasnoluda za kubrak i wypowiedzieć Łabędzi Puch Passhovera. Zaklęcie spłynęło z jego ust automatycznie. Był to odruch, efekt działania instynktu samozachowawczego, a nie przemyślane działanie. I w tym momencie zaklęcie podziałało. Jak sama nazwa wskazywała, powodowało, iż obiekty mu poddane robiły się tak lekkie, że mogły się swobodnie unosić w powietrzu niczym puch. Dość długo trwało, zanim wylądowali na ziemi. Oczywiście w absolutnej ciemności, bo górnicze lampki szlag trafił jeszcze w czasie nieszczęśliwego upadku.

– Zjechaliśmy – stwierdził Hremarg i pomacał się, aby sprawdzić, czy naprawdę jeszcze żyje.

Arivald puścił poły jego kubraka i wypowiedział Boską Jasność, zaklęcie, które otaczało czarodzieja poświatą błękitnego światła. Stosowanie go w celu rozświetlania ciemności było pewnym nadużyciem, gdyż zostało stworzone specjalnie dla misjonarzy podróżujących do niebezpiecznych krain. Arivald zaczął przyzwyczajać się do stosowania magii w Ghorlargu i powoli robiło to na nim coraz mniejsze wrażenie. Wiedział jednak, że w końcu jedna kropelka może przelać tę czarę i któreś z następnych zaklęć spowoduje niespodziewane skutki uboczne. A mogło to być dosłownie wszystko: począwszy od nieszkodliwych efektów dźwiękowych czy wizualnych, aż po przemianę najbliższej okolicy w jezioro wrzącej lawy czy pojawienie się jakiegoś wyjątkowo nieprzyjemnego demona.

Hremarg rozejrzał się wokół.

– Co teraz? – zapytał.

– A co proponujesz? – odpowiedział pytaniem Arivald.

– Rozumiem, że nie możemy wrócić?

Czarodziej spojrzał w górę. Musieli spaść z wysokości co najmniej kilkudziesięciu metrów. Może zdołaliby się wdrapać na taką wysokość, gdyby mieli długie liny i haki. Albo gdyby Arivald mógł nieskrępowanie korzystać z magii.

– Raczej nie – odparł.

– Trudno. W każdym razie dziękuję za uratowanie życia. Jestem twoim dłużnikiem.

– Mam nadzieję, że będzie okazja, abyś ten dług spłacił – powiedział czarodziej uśmiechając się (mimo iż wcale nie było mu do śmiechu) – ale tam. Na powierzchni.

Hremarg pokiwał głową.

– I ja mam taką nadzieję.

– Korytarze idą na północ i na zachód. Który wybieramy? – zapytał Arivald.

Ostrogłów rozejrzał się bacznie. Czarodziej wiedział, że krasnolud lepiej od niego widzi w ciemnościach, a poza tym ma instynktowną umiejętność „czucia” kopalni.

– Chodźmy na północ – rzekł – ten korytarz chyba został wykuty kiedyś przez krasnoludy.

Arivald nie pytał nawet, jak Hremarg mógł to stwierdzić. Dla niego obie odnogi wyglądały identycznie. Ale skoro sam krasnolud nie był pewien, czy rzeczywiście była to robota jego pobratymców, widać korytarz został wykuty bardzo dawno temu.

Szli wolno, ostrożnie stawiając stopy. Kopalnie Ghorlargu mogły być pełne zarówno magicznych, jak i zwykłych pułapek. Oczywiście nikt, nawet najbardziej zawzięty kobold nie był na tyle szalony, aby budować pułapki na chybił trafił. Zwykle broniły one dostępu do komnat lub korytarzy o szczególnym znaczeniu. Pech tylko chciał, że ani Arivald, ani Hremarg nie byli w stanie stwierdzić, czy właśnie do takiego miejsca nie zmierzają. Faktem też było, że coś – czy ktoś – zatrzymało górników w kopalniach (i prawdopodobnie dawno już nie żyli). Istniało więc prawdopodobieństwo, że mogą się na to coś – czy na tego kogoś – tu natknąć.

Arivald bardzo wątpił, aby to były jakieś potwory (bo niby czym miałyby się żywić w opustoszałym i martwym Ghorlargu?), prędzej podejrzewał, że któryś z górników nieświadomie uaktywnił magiczne pułapki. Chociaż, rzecz jasna, nie należało lekceważyć faktu, iż na świecie naprawdę pojawiały się demoniczne istoty, żyjące gdzieś pomiędzy wymiarami, pół na pół w świecie ludzkim i swoim własnym. Czasem, a raczej najczęściej, były to istoty złe, przywołane przed wiekami czarną magią. A wiele mówiono o nadnaturalnych umiejętnościach starodawnych koboldzich czarowników. Zresztą o Ghorlargu można było powiedzieć dosłownie wszystko i nic. Arivald żartem zaproponował kiedyś wydanie książki pod tytułem „Wszystko, co wiemy o Ghorlargu”, a która składałaby się wyłącznie z pustych stron. Miał jednak wrażenie, że ktoś w podobnej sytuacji taki pomysł kiedyś już zrealizował.

Tak czy inaczej Arivald zdawał sobie sprawę, że obaj z Hremargiem mają nielichy kłopot. Przebywali w nieznanym miejscu, mieli mapę, z której spokojnie można zrobić podpałkę na ognisko (gdyby w Ghorlargu można było w ogóle ognisko rozpalić), mieli zapasy jedzenia i wody najwyżej na cztery, pięć dni oraz kiepskie szansę na znalezienie jakiegokolwiek rozsądnego wyjścia z tej sytuacji.

– Wszystko będzie dobrze – szepnął Arivald – nie z takich opresji wychodziłem już cało.

Po spędzeniu pierwszej nocy w Ghorlargu nadal łudzili się, że istnieje szansa znalezienia powrotnej drogi. Druga noc nieco te nadzieje osłabiła, zwłaszcza że znaleźli się w tym samym miejscu co dzień wcześniej (przy nieprawdopodobnej orientacji w podziemiach, jaką miał Hremarg, było to naprawdę zastanawiające). Po trzeciej nocy nastroju krasnoluda i czarodzieja nie można było nazwać inaczej jak posępnym, po czwartej i piątej byli nie tylko posępni, ale również głodni. Na szczęście znaleźli miejsce, gdzie woda spływała ze ściany, tworząc spore jeziorko, i napełnili tam bukłaki. Zostawiała w ustach wyraźny posmak żelaza, ale w końcu darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.

– Hremargu – rzekł Arivald – myślę, że czas podjąć decyzję. Moje wnioski są proste: bez magii nie wydostaniemy się stąd. A używanie skomplikowanej magii w Ghorlargu jest proszeniem się o śmierć.

– Więc?

– Znam czary teleportujące, przenoszące z miejsca na miejsce – dodał widząc, że krasnolud nie zrozumiał – ale działają na małą odległość i wypada znać dokładne współrzędne wejścia i wyjścia. Znam czar pozwalający na podróż poprzez skały, ale istnieje prawdopodobieństwo, że zostalibyśmy uwięzieni wewnątrz ścian. Możemy wrócić do punktu, w którym spadliśmy… Możemy?

Hremarg ponuro skinął głową.

– Ale czar, który pozwoliłby nam wznieść się na te kilkadziesiąt metrów, jest czarem niezwykle trudnym i wymagającym ogromnego czerpania z Aury. W Ghorlargu skończyłoby się to prawdopodobnie nieszczęściem. Możemy zaryzykować i ryzyko to może nam się opłacić. Ale możemy też zakończyć życie, zanim nawet zdążymy się zorientować, że coś poszło nie po naszej myśli.

– Czy mamy inne wyjście?

– W zasadzie tak – czarodziej westchnął. – Każde miejsce, lasy, morza, góry, ma swoje demony. Tak je nazywamy my, czarodzieje, choć z reguły są to istoty nieszkodliwe. Problem tkwi w tym, że w miejscach nasyconych starożytną magią, takich jak Zgniły Las, moczary Bardagalaru czy właśnie Ghorlarg, może się zjawić nie to, co przywoływałeś.

– I co wtedy?

– Wtedy masz szczęście, jeżeli umrzesz od razu. Hremarg podrapał się po ciemieniu.

– A jeżeli zjawiłby się taki demon, jak chciałeś?

– Być może, potrafiłbym go zmusić do wskazania nam drogi powrotnej.

– Być może? To niewiele – zauważył krasnolud.

– Szkoda, że w ogóle wleźliśmy tutaj – rzekł gorzko Arivald. – Co też mi strzeliło do głowy?

– Wczorajszego dnia nie wskrzesisz, po nocy poślubnej nie znajdziesz w łożu dziewicy – wzruszył ramionami Hremarg, cytując przysłowie, które chyba nie do końca było krasnoludzkie. Ale za to bardzo prawdziwe. – Zrób to, co uważasz za najbardziej skuteczne i jednocześnie najbardziej bezpieczne.

– Przyszykuję się więc do wywołania demona – sapnął Arivald. – Jeżeli zachowam się bardzo rozważnie, może wyjdziemy z tego wszystkiego w jednym kawałku.

Wywołanie demona nigdy nie jest sprawą banalnie prostą (choć znudzone małe demony pierwszych kręgów przybywają dość chętnie na wezwanie czarodziei), a w miejscach przesiąkniętych magią, w miejscach, w których Aura szaleje, należy zachować szczególną ostrożność. O ile w ogóle jest się na tyle głupim, by wywoływać tam demony. Arivald od dawna podszkolił już tak swoje zdolności magiczne, że nie musiał przy przyzywaniu demona korzystać z Księgi Czarów czy kryształowej kuli. Nawet różdżka nie była konieczna, choć mile widziana. Różdżkę zresztą czarodziej zawsze nosił w zdobionej pochewce u pasa i dbał on nią pilnie od czasu spotkania z czarodziejkami Chaosu, gdzie brak różdżki spowodował pewne, nazwijmy to łagodnie, komplikacje.

Czarodziej próbujący wywoływać demony zwykle pragnie dostępu do określonej informacji. Im demon potężniejszy, tym większa szansa, że informacja będzie przydatna. Jednocześnie tym większa szansa, że demon zamiast patrzyć na wzywającego go maga z bojaźnią i respektem, zechce skonsumować go na śniadanie. A przynajmniej podrażnić się z nim i podroczyć, co w wypadku demonów często oznaczało duże kłopoty, a czasem po prostu śmierć. Ostatni wypadek zabicia czarodzieja przez demona zdarzył się co prawda w zamierzchłej przeszłości, ale wynikało to z faktu, iż w magicznym szkoleniu adeptów w Silmanionie przykładano bardzo dużą wagę do umiejętności samoobrony. Arivald do tej pory tylko kilka razy przyzywał demony. I były to zawsze nieszkodliwe stworzenia o wybujałych ambicjach i dużo skromniejszych niż ambicje możliwościach. Teraz jednak mogło być inaczej.

Czarodziej nakreślił magiczny krąg ochronny, którym otoczył siebie i krasnoluda. Ponieważ w Ghorlargu wszystko mogło się przydarzyć, na nakreślenie odpowiedniego kręgu poświęcił kilka godzin wytężonej pracy. Jeśli pojawiłby się zwykły, słaby demon, to takie przygotowania najpewniej wziąłby za objaw szaleństwa czarodzieja (poza tym niesłychanie wbiłoby to go w dumę). Ale przecież mogło się pojawić coś innego, dużo groźniejszego. Chociaż Arivald miał nadzieję, że nie dojdzie do takiej ostateczności.

– Pamiętaj – rzekł do Hremarga – cokolwiek by się działo, nic nie gadaj i niech Bóg cię broni przed przekroczeniem kręgu. Jeżeli to zrobisz, nie będę mógł ci w niczym pomóc.

Krasnolud pokiwał ponuro głową. Przekroczenie kręgu mogło skłonić demona do rzucenia na przykład uroku powodującego wysypkę, ale równie dobrze mogło go skłonić do działań o wiele bardziej radykalnych. Nigdy nie wiadomo, co demonowi strzeli do łba i co w danej chwili uzna za rozkoszny żarcik. Nie mówiąc już o tym, że łażenie w te i we w te po magicznym kręgu po prostu osłabiało jego moc.

Po nakreśleniu kręgu należało przejść do samej procedury przywołania demona. W jaskiniach Ghorlargu Arivald mógł przyzwać demony skał, ale także demony powietrza lub wody. Te ostatnie dwa gatunki jednak były tu zapewne bardzo nieszczęśliwe (jeżeli w ogóle były), zdezorientowane i kto wie, czy nie złe z powodu warunków, w jakich wypadło im żyć. Czarodziej postanowił więc skorzystać z pomocy jakiegoś podrzędnego demona skał. Ot, małej istotki lubującej się w podróżach poprzez granity czy bazalty, której największą ambicją może być łudzenie górników mirażami fałszywych żył złota. A jak już uda jej się zwabić kogoś w przepaść, ma o czym opowiadać przez następne sto lat.

– No to zaczynamy – czarodziej odetchnął głęboko. – Aliis karhari penstavanga – zaintonował i poczuł, jak Aura gęstnieje.

Nie był to dobry znak, ale wycofać się w pół drogi również nie byłoby bezpiecznie.

– Baellan haz kori mandurag isidd – kontynuował, czując już wyraźnie, że nie wszystko poszło, jak powinno – esslun hozzwit – dokończył, wykonując określony i ściśle zaplanowany ruch lewą dłonią, w której trzymał różdżkę.

Wywoływanie małych demonów nie było specjalnie skomplikowane. Coś wyraźnie już pojawiało się poza wytyczonym przez Arivalda kręgiem. Powietrze gęstniało i przebiegały przez nie iskierki, jak ogniki świętego Elma. Czuć też było zapach, jak po wiosennej burzy z piorunami. Arivald był pewien, iż nie pojawi się wcale mały, nieszkodliwy skalny demon. I tak też się stało. Poza kręgiem zmaterializowała się wielka paszcza składająca się prawie wyłącznie z ostrych zębów przypominających igły pumeksowych skał. Wyglądało to co najmniej na demona szóstego lub siódmego poziomu. O tego typu demonach Arivald tylko słyszał i czytał. Nigdy nawet do głowy mu nie przyszło, aby próbować wzywać jednego z nich. O wiele pewniej by się czuł, gdyby obok niego zamiast Hremarga stał teraz uczony Velvelvanel, błyskotliwy Galladrin, czy nawet zrzędliwy Borrondrin.

– Czarodziej i krasnolud! – odezwała się Paszcza głosem, w którym słychać było wyraźne łakomstwo. – Co za uroczy i apetyczny widok.

– Witaj – powiedział Arivald, bo co innego mógł w końcu powiedzieć. – Nie chciałem kłopotać cię moimi problemami. Szczerze mówiąc, sądziłem, iż pojawi się ktoś nie dorównujący ci rangą, ale skoro już tu jesteś…

– Zjadłem go – przerwała mu Paszcza, oblizując się czarnym jęzorem – kiedy szykował się, aby przyjść do ciebie. Nie był smaczny. Zbyt chudy, łykowaty i za bardzo wrzeszczał.

– Przykro mi to słyszeć – odparł uprzejmie Arivald, który wiedział, że uratować ich może tylko zimna krew.

– Nie lubię, kiedy mój posiłek krzyczy – powiedziała z zadumą Paszcza – ale wszystkiemu można jakoś zaradzić. – Demon przysunął się w ich stronę. – Bądźcie tak mili i nie wrzeszczcie, to zginiecie szybko i bezboleśnie. Krąg! – syknął z niezadowoleniem i skrzywił się z bólu, bo otarcie o magiczny krąg musiało być bardzo nieprzyjemne, nawet dla demona tak wysokiego poziomu.

– A co ty sobie myślisz? – wzruszył ramionami Arivald.

– Zróbmy mały interes – zaproponowała Paszcza. – Dasz mi krasnoluda, a ja odeślę cię na powierzchnię, bo przecież tego chcesz. Krasnolud wygląda co prawda na niezbyt pulchnego, ale co mi tam… Dobry układ?

– Niezły – rzekł Arivald i z satysfakcją zauważył, że Hremarg nawet nie drgnął, słysząc te słowa – ale najpierw kilka informacji.

Z Paszczy zaczęły skapywać kropelki śliny i spadając na ziemię, wyparowywały z sykiem.

– Co byś chciał wiedzieć?

– Chciałbym wiedzieć, co tu się dzieje. Dlaczego zniknęli górnicy?

– Zjadłem wszystkich! – ryknęła Paszcza, aż Arivaldowi zaświdrowało w uszach.

– A poważnie?

Wokół Paszczy uformowała się reszta głowy. Złe, złotoczerwone oczy spojrzały na Arivalda ze wściekłością.

– Pożarłem wszystkich! Wyprułem z nich flaki i piłem ich krew…

– Dość tego! – przerwał stanowczo Arivald. – Mów prawdę albo nici z układu.

– Prawdę – powtórzyła już spokojnie Paszcza, jakby przypominając sobie, co to słowo oznacza. – Czarodziej chciałby znać prawdę. Hm. Jak masz na imię, czarodzieju?

– Jestem mistrz Arivald z Silmaniony – odpowiedział Arivald – a czy mogę wiedzieć, z kim mam przyjemność toczyć tę zajmującą konwersację?

– Czemu nie? Jestem Inghrilgir Pożeracz Skał. Słyszałeś kiedyś o mnie, człowieczku?

– Oczywiście – odparł Arivald nieco zdziwiony. Czytał kiedyś o tym demonie. – Myślałem jednak, że mieszkasz na dalekiej Północy. Wydawało mi się, że jesteś demonem Lodowych Skał.

– Byłem – warknęła Paszcza. – Myślisz, że to zabawne mieszkać w ponurych jaskiniach, gdzie od setek lat nie widziałem nawet płatka śniegu? A kim jesteś ty, krasnoludku?

Hremarg nie spojrzał nawet w stronę demona. Widać wziął sobie poważnie do serca słowa Arivalda. I bardzo dobrze.

– To Hremarg Ostrogłów, mój przewodnik – odparł czarodziej.

– Jutro będzie się nazywał moim wczorajszym śniadaniem – powiedział wesoło Inghrilgir.

– Wróćmy do pytania – poddał Arivald. – Co stało się z górnikami?

– Znaleźli to, czego szukali – odparła po chwili Paszcza.

– A dokładniej?

– Znaleźli to, czego szukali – powtórzył demon ostrym tonem. – Chcę tego krasnoluda!

– Jakie mam gwarancje, że dotrzymasz obietnicy i przeniesiesz mnie na powierzchnię?

– Moje słowo! Arivald tylko chrząknął.

– Cóż… – demon zmarszczył czoło. – Znaleźliśmy się więc w sytuacji patowej. Jakieś propozycje?

– Dlaczego opuściłeś Północ? – zapytał Arivald.

– Opuściłem?! – wrzasnęła Paszcza tak, iż jej poprzedni ryk mógł się wydać miłym szeptem. – To wina twoich przeklętych kamratów. Trzysta czy siedemset lat temu, nie pamiętam już dokładnie, zamknęli mnie tutaj. Wyrwali z mojego domu wśród bezkresnych pustyń lodowych – demonowi najwyraźniej zebrało się na poezję – i wrzucili do tych ohydnych jaskiń.

– Wiesz co? Uwolnię cię i pomogę wrócić na Północ.

– A jakie mam gwarancje? Milczeli przez chwilę.

– Jestem cierpliwy – rzekła Paszcza – mogę stać tu dzień, dwa, trzy, nawet miesiąc czy rok.

– Też jestem cierpliwy – odpowiedział Arivald – a zza tego kręgu będę mógł wypróbować mnóstwo zaklęć przeciw demonom. To może być zabawne, prawda? Choć dla niektórych trochę bolesne.

Czarodziej sam nie wiedział, czy odważyłby się szturchnąć demona kilkoma zaklęciami. Po pierwsze, byli w Ghorlargu, a po drugie, kto wie, czy rozeźlony i doprowadzony do ostateczności demon nie potrafiłby jednak przerwać kręgu. A to nie byłoby miłe. Zawsze Arivald mógł wtedy starać się uciec za pomocą któregoś z czarów Gaussa, ale nie… demon musiał wrócić tam, skąd przyszedł, a nie pałętać się po realnym świecie, i to w dodatku w miejscu, do którego nie przynależał. Arivald zakonotował sobie w pamięci, że ma sprawdzić, który z czarodziei był na tyle nieroztropny, aby wysłać Inghrilgira właśnie do Ghorłargu. Jeśli oczywiście pożyje na tyle długo, by cokolwiek sprawdzać.

– A co byś powiedział na zagadki? – zaproponował nagle demon.

Arivald myślał już o tym wyjściu od pewnego czasu. Zagadki były uświęconą formą pojedynku. I ustalone zasady zobowiązywały przegranego do ścisłego dotrzymania warunków umowy, niezależnie od tego czy był człowiekiem, krasnoludem, koboldem czy demonem. Nikt nie wiedział, co by się stało z kimś, kto złamałby zasady, ale nikt też nie chciał tego wypróbować na własnej skórze.

– Czemu nie – odparł wolno Arivald. – Jeżeli wygram, przeniesiesz nas całych i zdrowych do miejsca, w którym zniknęły krasnoludy – czarodziej miał tylko nadzieję, że nie jest to czyjś żołądek – a potem, kiedy zbadamy tę sprawę, również całych i zdrowych przeniesiesz nas dwóch do wyjścia na powierzchnię.

– Przeniosę ciebie, a krasnoluda dostanę na śniadanie!

– Nie – odparł twardo Arivald.

– Od początku nie chciałeś mi dać tego krasnoluda – westchnęła Paszcza – ale niech i tak będzie. Jeżeli ja wygram, zniszczysz krąg i nie będziesz próbował się bronić. Ani ty, ani krasnolud.

– Zgoda.

– Gramy do pierwszej nie rozwiązanej zagadki, a każdy ma tyle czasu na jej rozwiązanie – demon mruknął coś, kłapnął zębami i na ziemi pojawiła się duża klepsydra z czerwonym piaskiem – dopóki nie przesypie się piasek.

– Zgoda.

– Ja zaczynam.

– Niech i tak będzie – powiedział czarodziej.

Turnieje zagadkowe były jedną z popularniejszych niegdyś zabaw, ale i drogą do rozwiązywania sporów. Wiele historii, opowieści i legend mówiło, jak to przemyślny człowiek pokonał demony, smoki czy trolle, wymyślając wyjątkowo sprytną zagadkę. O tym, iż opowieści nie musiały być prawdziwe, świadczył choćby fakt mieszania do nich trolli czy smoków. Powszechnie wiadomo było, że trolle rzadko potrafiły zapamiętać własne imię czy drogę do rodzinnej jaskini, nie mówiąc już o rzeczach tak skomplikowanych jak zagadki. A smoki nigdy nie istniały. Pamięć o nich przetrwała w legendach, ale nie odkryto choćby najmniejszego śladu, że kiedyś zamieszkiwały jakikolwiek ląd. Wprawdzie znany z zamiłowania do grzebania się w ziemi Stychert Bokobrody wykopał ogromne szczątki jakichś dziwnych zwierząt, ale udowodnił bez wątpienia, że były to tylko przerośnięte jaszczury. Natomiast demony istniały i co do tego nie można było mieć wątpliwości. Zwłaszcza patrząc na te zęby, których właściciel nie miałby problemów z przegryzieniem na pół krowy za pomocą jednego kłapnięcia.

Paszcza oblizywała się przez chwilę, po czym zaczęła:

Dotknięciem rzeki wstrzymuje, ludzi zabija i kłuje. Dzikie morza potrafi wygładzić, fale w zębate skały ustawić. Co to jest?

– Mróz – bez chwili wahania odparł Arivald, który spodziewał się czegoś podobnego. – Teraz moja kolej.

Zastanawiał się, którą z zagadek powiedzieć. Najlepsza by była związana z czymś, czego demon dawno już nie widział, no i za czym nie tęsknił. Ze słońcem? Z trawą? Z drzewami? Arivald kiedyś zabawiał się z przyjaciółmi wymyślaniem przeróżnych rymowanych zagadek, ale jak na złość nie przychodziła mu teraz do głowy żadna związana ze słońcem czy roślinami. Pałętało mu się po głowie coś ze słońcem i stokrotką, lecz nie mógł przypomnieć sobie dokładnie słów. Trudno, trzeba było spróbować czegoś innego.

Dla mnie może pędzić, dla ciebie toczyć się ospale. Niektórzy go szanują, inni trwonią wytrwale. Co to jest?

– To czas, czarodzieju – odparł demon rozwiązując zagadkę tak szybko, jak Arivald rozwiązał swoją. – Mam go tu pod dostatkiem. Niestety. No dobrze, teraz staniecie się moją przekąską. Co powiesz na to:

Jestem długi lub krótki. Pojawiam się w nocy lub w dzień. Mogę być zły lub dobry, a imię moje brzmi…

– Sen – dokończył Arivald. – To było zbyt proste, choć zapewne ktoś mniej rozumny i zbyt popędliwy mógłby powiedzieć: cień. Spróbujmy czegoś ambitniejszego…

Gdy bawisz się mną w nocy, rankiem muszą cię cucić. Zawsze cię bólem obdarzam, a ty zawsze chcesz do mnie wrócić. Kim ja jestem?

Demon zmrużył złotoczerwone ślepia.

– Nie znam się na waszych człowieczych zabawach – mruknął. – Bólem obdarzam, a ty chcesz wrócić – powtórzył sobie – w nocy się ze mną bawisz. Co to jest?

Hremarg spojrzał w stronę Arivalda i czarodziej wiedział, że krasnolud zna rozwiązanie zagadki. Nie była specjalnie trudna, ale dla człowieka lub krasnoluda. Czy demon będzie potrafił znaleźć właściwą odpowiedź? Zwłaszcza iż pytanie dotyczyło tego, czego nigdy nie robił. Piasek powolutku przesypywał się z górnej części klepsydry do dolnej. Jak na gust Arivalda przesypywał się zdecydowanie zbyt wolno. Czarodziej wstrzymał oddech. Jeszcze kilka chwil i zwyciężą. Kilkadziesiąt ziarenek piasku i demon będzie zmuszony spełnić ich życzenia. A więc?

– Jak brzmi odpowiedź? – spytał czarodziej najspokojniejszym tonem, na jaki mógł się zdobyć.

– Mam jeszcze czas. Nie staraj się mnie zdenerwować, czarodzieju. Mam jeszcze czas! Czyżby to była jakaś kobieta? – myślał na głos. – A może koszmar nocny? Nie, ale dlaczego chcesz do mnie wrócić? Bez sensu.

Ostatnie ziarenka piasku powolutku i opieszale prześlizgiwały się na dół. Arivald przygryzał wargi. Czyżby?

– Wiem! – wrzasnął demon w tym samym momencie, kiedy ostatnie ziarenko wpadło do dolnej połówki klepsydry. – To jest… ten, no – obok jego głowy zmaterializowała się wielka pazurzasta łapa i pstryknęła tak mocno, że po jaskiniach poszedł głuchy pogłos. – To jest spirytus!

– Wino, piwo, gorzałka, spirytus – zgodził się Arivald – czy też w ogóle alkohol. Każda z tych odpowiedzi jest dobra. Szkoda, że się spóźniłeś.

– Nie spóźniłem się! – ryknął demon. – Odgadłem zagadkę w chwili, kiedy przesypywało się ostatnie ziarno piasku!

– Być może, ale liczy się, kiedy powiedziałeś to na głos. A powiedziałeś dawno po czasie.

– Nie! – pazurzasta łapa przejechała po skale, zostawiając w kamieniu bruzdy szerokości męskiego ramienia.

– Ależ tak. Nie chcesz chyba złamać umowy? Złotoczerwone oczy łypnęły na Arivalda z wściekłością i nienawiścią.

– Co byś powiedział na dodatkową serię pytań?

– Powiedziałbym: nie.

– Poradzę sobie z tym twoim nędznym kręgiem, a wtedy będziesz całymi latami błagał o szybką śmierć – spiczaste zęby demona zgrzytnęły straszliwie.

– Kto z przysiąg przed turniejem danych jak tchórz ucieka, niech nie zazna chwili spokoju. Wolałbyś nie wiedzieć, co go czeka – wyrecytował Arivald starą rymowankę. Jednocześnie zastanawiał się, czy demon jest rzeczywiście na tyle wściekły i na tyle zdesperowany, by nie dotrzymać umowy. Spojrzał na jego zęby i wzdrygnął się. Zauważył, że Hremarg delikatnie uchwycił stylisko toporka. Topór byłby z pewnością doskonałą obroną przed demonem, pomyślał czarodziej zgryźliwie. Mniej więcej tak dobrą jak scyzoryk przeciwko słoniowi.

Demon milczał długą chwilę i w jaskiniach było słychać tylko jego przeciągłe sapanie.

– Dobrze – rzekł w końcu – dotrzymam słowa. Zniszcz krąg. Teraz nadeszła najgorsza chwila. Arivald dobrowolnie musiał pozbyć się jedynej ochrony. Jeśli demon zaatakuje, będą mieli szansę nie większe niż mrówka przeciw mrówkojadowi. Pozostanie ucieczka. Arivald nachylił się nad kręgiem, a jednocześnie przygotował się do rzucenia jednego z teleportacyjnych czarów Gaussa, który mógłby przenieść jego i Hremarga w bezpieczniejsze miejsce. Wypowiedział inkantację likwidującą krąg i przeciągnął nad nim dłonią. Krąg zniknął.

– Czas na nas – rzekł czarodziej spokojnie.

Demon przez chwilę wpatrywał się w niego swoimi niesamowitymi i przerażającymi ślepiami.

– Czas – powtórzył w końcu i czarodziej poczuł zawrót głowy, a oczy przesłoniła mu sina, gęsta mgła.

Kiedy odzyskał wzrok, zauważył, że stoi pośrodku sporej, wykutej w skale komnaty. Na ciemnoszarej ścianie lśnił fosforyzujący, różowawy łuk. Arivald spojrzał na ten łuk, ale nie miał pojęcia, cóż to takiego mogło być. Zdumiał się widząc, że krasnolud wpatruje się w łuk oszołomionym i pełnym zachwytu spojrzeniem. Nigdy nie widział we wzroku jakiegokolwiek krasnoluda czegoś podobnego. Może to spojrzenie dałoby się porównać do spojrzenia, jakim śmiertelnie zakochany mężczyzna patrzy na wybraną kobietę, może do spojrzenia matki na dziecko, za które oddałaby życie. Ale w oczach Hremarga było jeszcze coś więcej. Jakieś nieludzkie pożądanie i zawrotna, przytłaczająca tęsknota. Kiedy Arivald zobaczył jego oczy, zrozumiał, że krasnolud nigdy nie opuści już Ghorlargu. Gdyż jeśliby to zrobił, musiałby umrzeć. Najgorsze było to, iż czarodziej nic nie widział. Nic poza różowym łukiem na ciemnoszarej ścianie.

Hremarg jak w transie zaczął wolnym krokiem iść w stronę łuku.

– Hremargu! – krzyknął Arivald.

Krasnolud odwrócił się wolno i jakby niechętnie. Spojrzał na Arivalda, tak jakby widział go po raz pierwszy w życiu. Dopiero po chwili zorientował się, kto do niego mówi.

– Żegnaj, czarodzieju – rzekł z niesamowitym uśmiechem, który uczynił jego z gruba ciosaną twarz prawie piękną. – Tu rozchodzą się nasze drogi.

– Co tam widzisz? – prawie krzyknął Arivald.

– To, czego zawsze szukałem – powiedział cicho Hremarg, a z kącików jego oczu spłynęły łzy szczęścia. – Bądź zdrów i dziękuję ci za wszystko.

Arivald bezradnie patrzył, jak krasnolud zbliża się do łuku, dotyka go dłońmi, po czym jakby zapada się w ścianę, zlewa z nią i znika. Po chwili nie było go już widać. Czarodziej odetchnął głęboko.

– Wzruszające, nieprawdaż? – usłyszał jakiś głos i obrócił się gwałtownie.

Kilka kroków dalej stał Parharas Razelmont i uśmiechał się wrednie. Z całą pewnością zobaczył demona, gdyż trudno było nie dostrzec tej ogromnej głowy i łap niczym pnie drzewa. Najwyraźniej jednak ten widok nie zrobił na nim wrażenia.

– Co tam jest? – zapytał Arivald.

– Miejsce wiecznego szczęścia – odparł Parharas. – Po prostu wejście do raju.

– Widzisz to?

– Tylko krasnoludy widzą. A ja zawsze chciałem tu trafić. I wreszcie jestem. – Razelmont zatarł dłonie. Oczy mu błyszczały, jakby miał silną gorączkę.

– Jak tu się dostałeś?

– Zabraliście mi magię, ale nie mogliście zabrać moich umiejętności. Zawsze potrafiłem zapamiętać każdą mapę, każdy tekst i odtworzyć je bezbłędnie nawet po latach. Odgadłem prawdziwe znaczenie mapy i zapamiętałem ją. Ale gratuluję, wyprzedziliście mnie mimo wszystko.

– Robię się bardzo, ale to bardzo głodny – rzekł demon. – Czas na drugą część naszej umowy.

– Umowy z demonami! – parsknął Razelmont. – Nieźle jak na członka Bractwa.

Arivald nie zamierzał się przed nim tłumaczyć, więc tylko wzruszył ramionami.

– Czas kończyć – stwierdził demon i Arivald znowu poczuł tę dziwną słabość.

Odzyskał wzrok tuż przy szybie prowadzącym na pierwszy poziom kopalni. Z szybu zwisała jeszcze lina, której użyli z Hremargiem do zejścia w dół.

– Zgodnie z umową – rzekła Paszcza.

– Co zrobiłeś, ty przeklęta góro miecha?! – wrzasnął Parharas Razelmont rozdzierająco. – Zabieraj mnie natychmiast z powrotem!


– Miało być dwóch, jest dwóch. A jakich dwóch, to już mnie nie obchodzi – burknął demon.

Arivald doskonale wiedział, że nie o to chodziło. Paszcza nie musiała trzymać się tak ściśle umowy. W końcu nie z jej winy Hremarg zrezygnował z powrotu.

– Domyślny czarodzieju, czy wiesz, co cię czeka? – spytał demon, przypatrując się Arivaldowi uważnie.

– Mamy umowę.

– Już nie. – Inghrilgir uśmiechnął się i wyglądało to jeszcze bardziej przerażająco. – Nasza umowa właśnie się skończyła. Jesteś przy wyjściu. Teraz czas na śniadanie.

Demon nachylił się nad Arivaldem, sycąc oczy jego nagłym zdumieniem i strachem. Czarodziej wiedział, że nie zdąży wypowiedzieć nawet najprostszego zaklęcia. Zęby demona będą na pewno szybsze.

– Zeżryj go, głupcze, i zabierz mnie z powrotem! – warknął Parharas.

– Na śniadanie planuję dwa dania – wyjaśnił demon, nie spuszczając oczu z Arivalda. – Ty, krzykaczu, będziesz miał zaszczyt być drugim.

Wtedy Parharas Razelmont wydał z siebie dziwny, przeciągły odgłos, od którego Arivaldowi wszystkie włosy na głowie i brodzie stanęły sztorcem, a bolesny prąd przebiegł całe ciało. Czarodziej zwinął się na ziemi jak uderzony potężnym ciosem i zobaczył tylko, że Paszcza rozwiewa się w powietrzu z rykiem pełnym zdumienia i grozy. Arivald machinalnie, nie zastanawiając się wcale, iż nadal przecież jest w Ghorlargu, gdzie nie powinno się szastać zaklęciami, otoczył się czarem ochronnym. Teraz Parharas nie mógł mu nic zrobić.

Razelmont z szyderczym uśmiechem spojrzał na Arivalda i skrzywił się, czując siłę ochronnego czaru.

– Wyszło na to, że uratowałem twój tyłek – powiedział.

– Uratowałeś swój tyłek – odrzekł Arivald. – Więc za to odebrano ci moc? – dodał po chwili.

– Odebrano moc? – Parharas roześmiał się śmiechem, który brzmiał jak zgrzyt metalu po szkle. – Czyżbyś nie widział mojej mocy?

– Słyszałem wiedźmie zaklęcie – rzekł z pogardą Arivald – i to nie ma nic wspólnego z prawdziwą mocą. Jesteś nikim, choć twoje czary potrafią odesłać demona. I już na zawsze pozostaniesz nie lepszy od brudnej, zawszonej wiedźmy rzucającej uroki na bydło sąsiadów.

Razelmont syknął gniewnie, ale nie odważył się zaatakować czarodzieja. Wiedział, że próba przedarcia się przez zasłonę prawdziwej mocy mogła go kosztować nawet życie.

– Przez tego idiotę demona straciłem następnych parę dni. – Zgrzytnął zębami. – Pomyśl sobie, że kiedy wy, tam w Silmanionie, będziecie ślęczeć nad nudnymi księgami, ja wtedy będę w raju. Rozumiesz, Arivaldzie? W raju! Na wieczność w raju!

– Czeka cię długa droga i może umrzesz, zanim tam dojdziesz. Życzę ci tego z całego serca.

– Bez obaw, znam drogę na pamięć. – Odstępca skinął dłonią. – Myśl o mnie, myśl o Parharasie, który choć sprzeciwił się Bractwu i choć odebrano mu moc, zazna tego, czego wy nigdy nie zaznacie. Zegnaj i nie powiem: bądź zdrów, bo życzę wam wszystkiego najgorszego.

Odwrócił się i poszedł w głąb korytarza. Arivald przez moment miał ochotę go zawołać, ale wtedy przypomniał sobie słowa Parharasa: „zeżryj go i zabierz mnie z powrotem”.

Nawet litość i miłosierdzie mają swoje granice, pomyślał i milczał, póki Parharas nie zniknął w ciemnościach.

Wiedział, że nie będzie w stanie zapomnieć o Razelmoncie i nieraz będzie robił sobie wyrzuty, że go nie uratował. Ale wiedział też, iż zawsze zgodzi się z własnym tłumaczeniem. Z tym, że Parharas nie był człowiekiem, którego warto ratować. Nieszczęsny Razelmont nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie zmierza. Słowo „raj” i zachwyt krasnoludów pomieszały mu w głowie i zakłóciły myśli. Zmierzał do raju. I owszem. Do raju krasnoludów. Do dni spędzanych w ciemnych sztolniach, do codziennego znoju i ciężkiej harówki. Do radości z odkrycia nowych żył złota, bajecznych opali, ametystów błękitnych jak jeziora, błyszczących szmaragdów. Zmierzał do nocy, w czasie których przesypuje się w dłoniach nagromadzone bogactwa, szuka i wykuwa następne komnaty by je pomieścić. Zmierzał do życia, gdzie nigdy nie korzysta się z zebranych skarbów, tylko je zdobywa. Z kilofem i oskardem w dłoni, wśród ciemności rozświetlanej górniczymi lampkami. I tak przez całą wieczność.

Arivald chwycił zwisającą z szybu linę. Westchnął ciężko. Musiał wymyślić dla reszty krasnoludów historię swej niebezpiecznej podróży. I musiała to być historia przekonująca, wzruszająca oraz piękna. Taka, o której powstaną pieśni. Tylko nie mogło w niej być nawet słowa prawdy.

Загрузка...