W doku naprawczym na krawędzi Karuzeli Nowa Kopenhaga, w zewnętrznej alei habitatów wokół yellowstońskiego Pasa Rdzy, Xavier Liu miał trudności z małymi małpami. Brygadzista warsztatu, który nie był małą małpą, ale ulepszonym orangutanem, niemal bez uprzedzenia wycofał z warsztatu wszystkie sajmiri. Xavier nie ponosił winy — jego stosunki z pracownikami zawsze były dobre — ale orangutan kazał robotnikom przerwać pracę na znak poparcia dla strajkujących po przeciwnej stronie stacji kolobusów. O ile Xavier się orientował, w dyspucie chodziło o lemury, które pracowały za stawki niższe od określonych przez związek i w ten sposób odbierały pracę wyższym naczelnym.

Sprawę uważałby za dość interesującą, nawet zabawną, gdyby nie wpływała na jego ostatnie zadanie. To się wiąże z lokalizacją, pomyślał Xavier. Gdyby nie lubił pracować z małpami, małpiatkami, a od czasu do czasu nawet z leniwcami pigmejami, nie powinien był zakładać interesu na Karuzeli Nowa Kopenhaga.

Zewnętrzna aleja habitatowa była najeżonym szarym torusem, obracającym się wewnątrz Pasa Złomu, ciągiem zdewastowanych habitatów i wypatroszonych pozostałości habitatów, które nadal okrążały Yellowstone. Habitaty przybierały wszelkie możliwe rozmiary i kształty jeszcze zanim dosięgła je starość, akty sabotażu i zderzenia. Niektóre z nich zaprojektowano jako olbrzymie, wypełnione powietrzem walce lub kule ozdobione lustrami i delikatnymi złotymi osłonami przeciwsłonecznymi.

Inne zostały skonstruowane na małych asteroidach i fragmentach komet, wprowadzonych na orbitę wokół Yellowstone przez armię Porywaczy. Czasami takie habitaty wwiercały się głęboko w swoje skaliste jądra, przekształcając je w system oszałamiających centrów i wypełnionych powietrzem miejsc publicznych. Inne zbudowano głównie na powierzchni, dla ułatwienia dostępu z lokalnego kosmosu. Te umieszczone pod kopułami wspólnoty w niewielkim ciążeniu skupiały się razem jak żabi skrzek, mieniący się zielenią i błękitem miniaturowych biomów. Zazwyczaj kopuły nosiły ślady pośpiesznych napraw: blizny i pajęczyny awaryjnych uszczelniaczy epoksydowych lub piany diamentowej. Niektórych nie uszczelniono powtórnie i wszystko, co leżało w ich wnętrzu, było mroczne i bez życia, jak popiół.

Inne habitaty zaprojektowano mniej pragmatycznie. Helisy i spirale niczym dmuchane szkło lub muszle łodzika; ogromne zlepki sfer i rur, przypominające molekuły organiczne. Istniały habitaty, które stale zmieniały swój kształt — powolne, symfoniczne poruszenia czystej architektury. Były też takie, które uparcie tkwiły przy niemodnych projektach przez wieki, opierając się wszelkim upiększeniom i innowacjom. Kilka innych okryło się mgłą sproszkowanej materii, skrywając swój prawdziwy kształt.

Ponadto były tam wraki. Niektóre ewakuowano podczas zarazy i nie przechodziły później dużych katastrof, ale większość zderzała się potem z fragmentami innych habitatów, pokruszonych i powypalanych. Kilka storpedowano, rozerwano ładunkami nuklearnymi — zostało z nich niewiele. Kilkoma władali nadal agresywni dzicy lokatorzy, choć Konwencja Ferrisvillska starała się ich stamtąd wyrzucić.

Karuzela Nowa Kopenhaga przetrwała lata zarazy z większym sukcesem niż inne habitaty, jednak nie wyszła z nich zupełnie bez szwanku. W obecnych czasach stanowiła pojedynczy, gruby, powoli obracający się pierścień. Jej brzeg miał średnicę kilometra. Z daleka wyglądała jak strupowata plama zawiłych konstrukcji, jakby pasmo przemysłowego miejskiego pejzażu nawinięto na koło. Z bliska pejzaż rozpadał się na mnóstwo wież, dźwigów, doków i patykowatych kratownic, odwijających się w próżnię. Wszystko to było upstrzone milionami rozbłysków palników spawalniczych, haseł reklamowych i mrugających znaczników lądowisk. Przybywające i odlatujące statki nawet w czasie wojny tworzyły mgiełkę owadziego ruchu wokół krawędzi habitatu. Sterowanie ruchem wokół Kopenhagi przyprawiało o ból głowy.

Kiedyś koło obracało się z dwukrotnie większą szybkością — wystarczało to do wytworzenia na brzegu odśrodkowego ciążenia jednego g. Statki lądowały w nie wirującym rdzeniu, nadal w nieważkości. Potem, w czasach największego rozkwitu zarazy, kiedy poprzednia Migotliwa Wstęga została zdegradowana do Pasa Złomu, zabłąkany kawał innego habitatu zniszczył cały rdzeń. Brzeg zostawiono — obracał się sam, bez szprych.

Katastrofa przyniosła śmierć setkom osób. Statki ratunkowe parkowały w rdzeniu — przyjmowały ewakuujących się do Chasm City. Precyzja uderzenia wydawała się podejrzana, ale późniejsze śledztwo wykazało, że karuzela miała po prostu wyjątkowego pecha.

A jednak Kopenhaga ocalała. Była stara i nie polegała specjalnie na mikrotechnice, którą niszczyła zaraza. Dla milionów, które na niej mieszkały, życie toczyło się niemal tak jak przedtem. Z powodu braku łatwo dostępnych miejsc dokowania dla nowych okrętów, ewakuacja była, oględnie mówiąc, uciążliwa. Kiedy minęły najgorsze miesiące zarazy, większość Kopenhagi była nadal zamieszkana. Inne karuzele pozostawiono zawodnej opiece maszyn — tę w ruchu utrzymywali sami obywatele. Sterowali nią tak, by unikała następnych zderzeń, i bezlitośnie tępili wybuchy zarazy we własnych habitatach. Jeśli nie liczyć odosobnionych późniejszych wypadków — podobnych do tego, w którym Lyle Merrick walnął napędzanym chemicznie frachtowcem w krawędź, wybijając krater, nad którym nadal ślinili się turyści-gule — karuzela przetrwała poważną katastrofę w stanie w zasadzie nienaruszonym.

W latach rekonstrukcji karuzela od czasu do czasu usiłowała zgromadzić fundusze na odbudowanie centralnego rdzenia. Nigdy się to nie udało. Kupcy i właściciele statków skarżyli się, że tracą zamówienia, bo bardzo trudno było lądować na poruszającej się krawędzi. Obywatele jednak nie zgodzili się na obniżenie obrotów koła, ponieważ przywykli do ciążenia. W końcu wszyscy przystali na kompromis, który nie podobał się żadnej ze stron. Szybkość obrotowa została zmniejszona o pięćdziesiąt procent, co obniżało o połowę ciążenie na krawędzi. Wprowadzenie statku do doku nadal było trudne, choć łatwiejsze niż przedtem. Prócz tego, twierdzili obywatele, statkom wylatującym karuzela dostarczała bezpłatnego napędu, kiedy odlatywały po stycznej — nie powinni więc się skarżyć. Na pilotach nie robiło to wrażenia. Argumentowali, że paliwo zaoszczędzone na tym bezpłatnym wypchnięciu już zużyli podczas manewru podchodzenia.

Okazało się jednak, że to niespotykane rozwiązanie przynosi dziwne korzyści. Podczas późniejszych, zdarzających się od czasu do czasu lat bezprawia, karuzela okazała się odporna na większość aktów piractwa. Dzicy lokatorzy poszli sobie gdzie indziej. A niektórzy piloci rozmyślnie dokowali swe statki na krawędzi Kopenhagi, ponieważ woleli dokonywać pewnych napraw w warunkach ciążenia niż w zwykłych bezciążeniowych dokach innych habitatów. Przed wybuchem wojny gospodarka karuzeli zaczęła się nawet rozwijać. Próbne rusztowania wystawały z brzegu koła do środka, tworząc zaczątek nowych osi, które zostaną odtworzone później. Po rekonstrukcji osi zamierzano natychmiast odbudować rdzeń.

Na krawędzi znajdowało się tysiące suchych doków rozmaitej wielkości i kształtu. Mogły przyjmować główne typy statków wewnątrzukładowych. W większości stanowiły wgłębienia w krawędzi, z dolną stroną otwartą w kosmos. Statki musiały być spuszczane do doku, zazwyczaj z pomocą zrobotyzowanego holownika, a następnie bezpiecznie zamocowane wzmacnianymi zaczepami. Obiekty nie umocowane spadały na powrót w kosmos, zazwyczaj już na zawsze. Praca na zadokowanych okrętach była dzięki temu interesująca, choć wymagała wykonawców pozbawionych lęku wysokości. Zawsze jednak znajdowali się chętni.

Xavier Liu nie obsługiwał uprzednio statku, na którym obecnie pracował — pracował sam, gdyż jego małpy zastrajkowały. Miał jednak wcześniej do czynienia z wieloma statkami tego samego typu. To był tramp Pasa Złomu — mały na wpół zautomatyzowany ciągnik kargo, kursujący między habitatami. Jego kadłub stanowiła szkieletowa rama, do której można było przymocować gondole towarowe niczym ozdoby na choince. Ciągnik leciał między walcem Swifta-Augustine’a, a karuzelą zarządzaną przez Dom Poprawek — ukrytą w cieniu firmą wyspecjalizowaną w dyskretnym odwracaniu skutków procedur kosmetycznych.

Na pokładzie ciągnika lecieli pasażerowie, umieszczeni w pojedynczych, dostosowanych indywidualnie gondolach ładunkowych. Gdy statek wykrył wadę techniczną w swym systemie nawigacyjnym, zlokalizował najbliższą karuzelę oferującą błyskawiczne naprawy i wystosował ofertę. Firma Xaviera odpowiedziała konkurencyjnym zgłoszeniem i ciągnik skierował się ku Kopenhadze. Xavier upewnił się, że są dostępne zrobotyzowane holowniki, które pomogły ciągnikowi osiąść w doku, a teraz gramolił się po szkielecie statku, z przylepnymi łatami na podeszwach i dłoniach, mocującymi go do szczypiącego zimnego metalu. Rozmaite narzędzia zwisały mu z pasa skafandra, a ostatni model kompnotesu obejmował rękaw. Od czasu do czasu Xavier wysnuwał kabel i włączał go w port danych w szkielecie ciągnika; przygryzał język, gdy analizował otrzymane liczby.

Wiedział, że każdą wadę w systemie nawigacyjnym jest stosunkowo łatwo naprawić. Kiedy się ją znalazło, naprawa sprowadzała się po prostu do zamówienia części zamiennej z magazynu. Zazwyczaj małpa przyniosłaby ją w ciągu kilku minut. Kłopot polegał na tym, że od trzech kwadransów wspinał się po tym ciągniku, a dokładne źródło awarii nadal mu umykało.

To był problem, ponieważ jego oferta gwarantowała, że ciągnik za sześć godzin będzie kontynuował swą podróż. Większość pierwszej godziny już wykorzystał, włączając w to czas zużyty na zaparkowanie statku. Pięć godzin to normalnie mnóstwo czasu, ale zaczynał nieprzyjemnie podejrzewać, że to jedna z tych prac, za które w końcu firma wypłaca karę umowną.

Xavier gramolił się obok jednej z gondoli ładunkowych.

— Podpowiedz mi coś, sukinsynu…

W słuchawce rozległ się przenikliwy głos podosoby ciągnika:

— Znalazłeś we mnie usterkę? Bardzo mi zależy na kontynuowaniu misji.

— Nie. Zamknij się. Muszę pomyśleć.

— Powtarzam, bardzo mi zależy…

— Stul pieprzoną jadaczkę.

Z przodu gondoli znajdowała się przejrzysta łata. Dotychczas unikał oglądania pasażerów, ale tym razem zobaczył więcej niż chciał. W środku znajdowało się stworzenie podobne do skrzydlatego konia. Tylko że konie, nawet skrzydlate, nie mają kobiecych twarzy. Xavier odwrócił wzrok, kiedy oczy z tej twarzy spojrzały w jego własne oczy.

Wyciągnął kabel do następnego gniazdka, mając nadzieję, że tym razem złapie usterkę. Może system nawigacyjny był w istocie dobry, po prostu wada sieci diagnostycznej… Czyż nie zdarzyło się tak już raz, z tym ciągnikiem, który przyleciał z transportem sorbetowych szczeniaków z Hotelu Amnezja? Spojrzał na displej czasowy w dolnym prawym rogu szyby hełmu. Zostało pięć godzin i dziesięć minut, włączywszy w to czas potrzebny na testy i na wypchnięcie ciągnika z powrotem w pusty kosmos. Nie wyglądało to dobrze.

— Czy znalazłeś we mnie usterkę? Bardzo mi zależy…

Przynajmniej odwracało to jego myśli od innej sprawy — tak mu się wydawało. Ponaglany, z zawikłanym problemem technicznym do rozwiązania, nie myślał obsesyjnie o Antoinette. Z trudem znosił jej nieobecność. Nie aprobował sprawy, którą załatwiała, ale wiedział, że jego namowy do rezygnacji z tego planu to ostatnia rzecz, jakiej Antoinette potrzebuje. Jej własne wątpliwości musiały być dostatecznie silne.

Zrobił więc, co mógł. W ramach wymiany usług z innym warsztatem, który miał trochę wolnego miejsca, wciągnął „Burzyka” do ich doku naprawczego, drugiego co do wielkości w Kopenhadze. Antoinette patrzyła nerwowo, przekonana, że zaciski dokujące nie utrzymają czterystu tysięcy ton dośrodkowego ciężaru frachtowca. Ale statek ani drgnął, a małpy Xaviera dokonały gruntownego serwisu.

Po skończonej pracy Xavier i Antoinette kochali się ostatni raz przed jej odlotem. Potem Antoinette weszła za ściankę śluzy i kilka minut później, prawie przez łzy, Xavier obserwował odlot „Burzyka” spadającego w dal, aż wydał się niesamowicie mały i kruchy.

Wkrótce w warsztacie pojawił się ciekawski proksy z Konwencji Ferrisvillskiej: przerażające urządzenie z ostrzami, które przez kilka godzin pełzało w pobliżu — chyba tylko po to, by zastraszyć Xaviera. Nic nie znalazło i straciło zainteresowanie.

Nic więcej się nie wydarzyło.

Antoinette oznajmiła mu, że w strefie działań wojennych będzie zachowywać ciszę radiową, więc z początku brak wiadomości go nie dziwił. Potem sieci ogólne przyniosły mętne meldunki o jakiejś aktywności militarnej w pobliżu Mandarynkowego Snu, gazowego giganta, gdzie Antoinette planowała pochować ojca. Nie powinno się to zdarzyć. Antoinette tak zaplanowała swą podróż, by zbiegła się z przerwą w działaniach wojennych w tej części układu. Sprawozdania nie wspominały o statku cywilnym, wplątanym w walki, ale to nic nie znaczyło. Może dostała się w ogień krzyżowy i o jej śmierci dowie się tylko Xavier? Albo może władze wiedziały, że zginęła, ale nie chciały ogłaszać faktu, że statek cywilny zawędrował tak daleko w Rejon Sporny?

Kiedy dni zmieniały się w tygodnie i nadal nie otrzymywał od niej żadnych wiadomości, Xavier pogodził się z faktem, że jest martwa. Zginęła szlachetnie, robiąc coś zuchwałego, choć bezcelowego, w centrum działań wojennych. Nie poddała się cynicznej rezygnacji. Xavier był dumny, że ją znał, i cierpiał udręczony, że już jej nigdy nie zobaczy.

— Muszę zapytać znowu. Czy znalazłeś usterkę w?…

Xavier wstukał polecenia do swego rękawa, odłączając własne systemy łączności od podosoby. Niech się sukinsyn trochę pokisi we własnym sosie, pomyślał.

Zerknął na zegar. Cztery godziny pięćdziesiąt pięć minut, a wcale się nie zbliżył do diagnozy. Parę linii do prześledzenia, które kilka minut wcześniej wydawały się obiecujące, okazało się zdecydowanie ślepymi uliczkami.

— Pieprzyć ten cholerny kawał…

Na jego rękawie zapulsowała zieleń. Xavier obserwował to przez mgiełkę irytacji i łagodnego przerażenia. Jaka to byłaby ironia losu, gdyby warsztat i tak wypadł z interesu, czy wykona tę pracę, czy nie…

Rękaw komunikował mu, że odbiera pilny sygnał spoza Karuzeli Nowa Kopenhaga. Nadchodził właśnie w tej chwili, kierowany do warsztatu przez sieć komunikacji ogólnej. Wiadomość była jedynie głosowa i nie miała opcji odpowiedzi w czasie rzeczywistym, gdyż nadający — ktokolwiek to był — znajdował się za daleko. A to oznaczało, że ten, kto nadaje, znajduje się gdzieś daleko poza Pasem Złomu. Xavier kazał rękawowi przewinąć wiadomość do początku i przekazać ją do hełmu.

— Xavier… mam nadzieję, że to dostaniesz. Mam nadzieję, że warsztat nadal działa i że ostatnio nie kazałeś spłacić zbyt wielu długów wdzięczności. Ponieważ mam zamiar cię poprosić, byś zażądał ogromnej spłaty.

— Antoinette — powiedział głośno mimowolnie, szczerząc zęby w idiotycznym uśmiechu.

— Musisz wiedzieć tylko to, co za chwilę ci powiem. Resztę omówimy później, bezpośrednio. Teraz wracam, ale mam o wiele za dużą szybkość względną, by osiągnąć Pas Złomu. Muszę dostać holownik ratowniczy, lecący z moją prędkością,i to cholernie szybko. Mają chyba parę Taurusów IV w doku Laszla? Jeden z nich łatwo poradzi sobie z „Burzykiem”. Jestem pewna, że są nam coś winni za tę pracę przy Dax Autrichiem zeszłego roku.

Dała mu namiary i kazała uważać na aktywność banshee w sektorze, który wymieniła. Antoinette miała rację — poruszała się rzeczywiście szybko. Xavier był ciekaw, co się stało. Wkrótce się dowie. Antoinette zwlekała z przekazaniem wiadomości do ostatniej chwili, więc miał bardzo mało czasu na dogadanie się co do Taurusów IV. Nie więcej niż pół dnia, inaczej holowniki nie zdołają jej złapać. Wtedy problem będzie dziesięciokrotnie trudniejszy do rozwiązania i Xavier zostanie zmuszony do zaciągnięcia długu wdzięczności znacznie przekraczającego możliwości spłaty.

Antoinette lubi niebezpieczne życie, pomyślał.

Znowu skupił uwagę na ciągniku. Nie przybliżył się do rozwiązania problemu awarii systemu nawigacyjnego, ale czemuś nie przygniatało to jego umysłu tym samym poczuciem skrajnej pilności.

Xavier znowu szturchnął swój rękaw, powtórnie łącząc się z podosobą. Natychmiast zabrzęczała mu w uchu. Brzmiało to tak, jakby mówiła do niego cały czas, nawet wtedy, gdy nie słuchał:

— …mnie usterkę? Wymagam najusilniej, żebyś usunął ten błąd w obiecanym terminie. W razie niedotrzymania warunków kontraktu może zostać nałożona na ciebie kara nie większa niż sześćdziesiąt tysięcy jednostek Ferrissa lub też nie więcej niż sto dwadzieścia tysięcy, jeśli niedotrzymanie jest…

Znowu odłączył swój rękaw. Zapanowała upragniona cisza.

Xavier sprawnie zszedł ze szkieletu ciągnika. Przeskoczył niewielki odstęp do jednej z półek naprawczych hangaru i wylądował pośród narzędzi i szpul kabli. Odłączył uchwyt na dłoni i ustabilizował swą pozycję, spoglądając po raz ostatni na ciągnik, by się upewnić, czy nie zostawił na nim cennych narzędzi. Nie zostawił.

Odemknął panel na zasmarowanej olejem ścianie hangaru. Za ścianą znajdowało się mnóstwo kontrolek, ogromne, jak u zabawek, przyciski i dźwignie. Niektóre sterowały energią elektryczną i oświetleniem, inne hermetyzacją i temperaturą. Zignorował je wszystkie, jego dłoń spoczęła na wydatnej szkarłatnej kontrolce, zwalniającej zaczepy mocujące.

Spojrzał znów na ciągnik. Miał zamiar zrobić coś naprawdę głupiego. Jeśli popracuje jeszcze jakąś godzinę, będzie miał duże szanse na wyśledzenie usterki. Potem ciągnik mógłby ruszyć w swoją drogę, nie byłoby kar umownych i ześlizg warsztatu w rejony niewypłacalności zostałby zatrzymany, choć może tylko na parę tygodni.

Z drugiej strony istniała jednak obawa, że będzie pracował jeszcze przez pięć godzin i w dalszym ciągu nie odkryje uszkodzenia. Wtedy nastąpią kary umowne, nie większe niż sto dwadzieścia tysięcy Ferrisów, o czym usłużnie poinformował go ciągnik, jak gdyby znajomość górnego ograniczenia w jakiś sposób zmniejszała dolegliwość. I spóźniłby się pięć godzin z ratowaniem Antoinette.

Naprawdę nie było się nad czym zastanawiać.

Xavier opuścił szkarłatną dźwignię. Poczuł, jak ustala się w swym nowym położeniu z satysfakcjonująco staromodnym szczęknięciem. Natychmiast w całym hangarze zaczęły migać pomarańczowe światła ostrzegawcze. W hełmie zadźwięczał mu sygnał alarmowy, nakazujący trzymać się z daleka od sunącego metalu.

Zaciski wycofały się gwałtownie, niczym przekaźniki telegraficzne. Przez chwilę ciągnik unosił się magicznie zawieszony. Potem dośrodkowa grawitacja wzięła górę i szkieletowy statek kosmiczny niemal majestatycznie zszedł z hangaru naprawczego równie gładko i elegancko jak spadający żyrandol. Xavierowi nie dane było podziwiać ciągnika malejącego w dali — rotacja karuzeli wyrwała pojazd natychmiast z linii wzroku. Mógł poczekać do następnego pojawienia się ciągnika, ale miał zadanie do wykonania.

Ciągnikowi nic się nie stanie, wiedział o tym. Kiedy oddali się od Kopenhagi, następny specjalista od napraw bez wątpienia się nim zajmie. Za kilka godzin będzie prawdopodobnie znowu na trasie do Domu Poprawek ze swym ładunkiem niemodnie zmutowanych pasażerów.

Oczywiście nadal trzeba będzie spełnić żądania zapłaty, napływające z wielu miejsc: od samych pasażerów, jeśli się zorientują; od Swift-Augustine’a, habitatu, który ich wysłał; od kartelu właściciela ciągnika; może nawet od samego Domu Poprawek, za narażenie jego klientów na niebezpieczeństwo.

— A niech się wszyscy pieprzą.

Dostał wiadomość od Antoinette i tylko to się liczyło.

Загрузка...