Nie znalazł się jeszcze uczony,
który obliczyć by zdołał
rozmach skrzydeł myśli człowieczej.
Uważano, że zginęliśmy. Przed rokiem, gdy działała jeszcze nasza stacja odbiorcza, słyszałem o tym na własne uszy. Ziemia komunikowała, że planetolot „Strzała” napotkał w drodze silny potok meteorytów i według wszelkiego prawdopodobieństwa uległ katastrofie.
Powiedziano o nas dużo pochlebnych słów, na które w takim stopniu nie zasługiwaliśmy, zwłaszcza że, jak słusznie zauważył inżynier Szatow, wiadomości o naszej śmierci były cokolwiek przesadzone.
Zresztą to właśnie Szatow dokładał wszystkich starań, aby te wiadomości nie okazały się przesadzone. I nie z jego winy „Strzała” okaleczona, pozbawiona łączności i prawie zupełnie nie słuchająca sterów — mimo wszystko ocalała.
Rozprawa naukowa Szatowa na pierwszy rzut oka nosiła zupełnie niewinny, niemal akademicki tytuł: „O wyborze właściwych czynników przy budowie planetolotów”. W praktyce zaś oznaczało to rzecz następującą: „Strzała” wyruszyła w dwuletnią podróż, aby na własnej skórze sprawdzić granice wytrzymałości planetolotów. Był to oczywiście próbny lot.
Ale jaki! Szatow szukał niebezpieczeństwa i trzeba stwierdzić, że pod tym względem osiągnął wyjątkowo pomyślne wyniki.
Wkrótce po rozpoczęciu podróży trafiliśmy pod deszcz mikrometeorytów. W ciągu dwudziestu minut „Strzała” utraciła stery gazowe, cieplarnię, anteną radarową i obie anteny radiostacji nadawczej. Łatanie dziur zajęło nam tydzień czasu. Ale Szatow był zadowolony. Z tryumfem oznajmił, że współczynnik wytrzymałości kadłuba zewnętrznego można z powodzeniem zmniejszyć o dwadzieścia pięć procent.
W półtora miesiąca później „Strzała”, zbliżając się do orbity Merkurego, przecięła niezwykle silny potok promieni gamma. Na Słońcu odbywał się straszliwy wybuch, intensywność promieni gamma dziesiątki razy przekraczała dopuszczalną dla człowieka dawkę. Przez dwie doby, osłabli wskutek ciasnoty i przyśpieszenia, siedzieliśmy zamknięci w głównej kabinie sterowania zabezpieczonej ołowianymi ekranami. Notując w dzienniku wskazania dozymetru promieniowania Szatow oznajmił, że współczynnik bezpieczeństwa przy projektowaniu ekranów jest w sposób niedopuszczalny zawyżony i trzeba go zmniejszyć średnio o trzy procent, Następnie (mijaliśmy właśnie pas asteroidów) na „Strzałę” runął prawdziwy grad meteorytów. Na szczęście szybkość ich nie była zbyt wielka. Ale około pół tuzina tych przyjemniutkich ciał niebieskich (wielkości kamienia brukowego) zmasakrowało dysze silników manewrowych, strzaskało całkowicie jedną z komór z paliwem i zniszczyło pojemnik z zapasem produktów. Po obejrzeniu uszkodzeń Szatow orzekł, że współczynnik zapasowej wytrzymałości kadłuba wewnętrznego można zmniejszyć przynajmniej o piętnaście procent.
W dwa dni później „Strzała” natknęła się na obłok pyłu kosmicznego pędzący z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na sekundę. Zewnętrzny kadłub ochronny planetolotu przekształcił się w delikatne sito, a powierzchnia wewnętrznego była tak stopiona, że nie ryzykowaliśmy już otwierania klap — wątpliwe, czy udałoby się je później zamknąć. Instalacja chłodnicza pracowała pełną parą, mimo to jednak temperatura wewnątrz planetolotu podniosła się do sześćdziesięciu stopni. Oblany potem, dusząc się z gorąca Szatow zdecydował, że współczynnik zapasowej wytrzymałości kadłuba wewnętrznego można obniżyć chyba nie o piętnaście, ale o dwadzieścia pięć procent.
Trzeba przyznać, że natura stwarzając samego Szatowa nie poskąpiła zapasu wszelakich współczynników. Zasób jego energii życiowej był dosłownie nie wyczerpany. Inżynier był wysoki, bardzo tęgi, zapełniał swą osobą prawie całą niewielką messę planetolotu. Głos miał tak grzmiący, jakby wszystkie meteory wszechświata zwaliły się na „Strzałę”. Zmetalizowany kombinezon, którego zadaniem było stwarzać w polu magnetycznym sztuczną siłę ciążenia, nie był obliczony na gwałtowne ruchy Szatowa. Dlatego prócz zasadniczych obowiązków nawigatora miałem jeszcze niezłą praktykę lekarską: Szatow był zawsze potłuczony i posiniaczony.
Zaprzyjaźniliśmy się w ciągu tego półtora roku. Nie mieliśmy wyboru: we dwóch stanowiliśmy całą załogę maleńkiego, zagubionego w Kosmosie planetolotu. Mogę stwierdzić obiektywnie, że Szatow miał tylko jedną wadę — lubił czytać Omara Chajjama. Nie mam, oczywiście, nic przeciw poezji. Ale przez półtora roku słyszeć tylko wiersze Omara Chajjama — każdy chyba przyzna, że to niełatwo. Tym bardziej, że Szatow cytował tadżyckiego poetę niezupełnie a propos. Pamiętam, że gdy „Strzała” trafiła pod deszcz mikrometeorytów, Szatow grzmiącym głosem, zagłuszającym trzask wibrującego pod uderzeniami meteorów kadłuba, deklamował:
Nie będzie nas. — Świat dalej będzie trwać.
Zaginie ślad. — Świat dalej będzie trwać.
Znikniemy my. — Świat dalej będzie trwać.
Niezbyt krzepiące wiersze. Co prawda, Szatow nie miał słuchu muzycznego, dlatego melancholijne strofy Chajjama śpiewał na nutę marsza sportowego… W ogóle zdawało się, że nie ma takiej siły, która zdołałaby popsuć Szatowowi humor. Dopiero gdy uległ zniszczeniu zasobnik z produktami, Szatow przez parę dni chodził osowiały. Od owej chwili żywiliśmy się chlorellą. Te błyskawicznie rosnące wodorosty dostarczały nam tlenu, a nadmiar ich szedł do spożycia. Cztery razy dziennie jedliśmy tę przeklętą chlorellę: smażoną, gotowaną, pieczoną, marynowaną, cukrzoną, soloną…
Chlorellą stała się prawdziwym koszmarem. Ale Szatow się szybko do niej przyzwyczaił. I zapijając kotlety (smażona chlorellą z sałatką z marynowanej chlorelli) witaminizowaną nalewką (trzyprocentowy spirytus na chlorelli) z zapałem recytował Omara Chajjama:
Korzystaj z radości, używaj dnia
I kielich szczęścia opróżniaj do dna,
Bo niebo smutków twoich nie oceni,
Więc lejcie wino, niech muzyka gra.
Osiemnaście miesięcy sam na sam. Była to moja pierwsza długa podróż. I szybko zrozumiałem, czemu za najważniejszą zaletę astronauty uważa się zrównoważony charakter.
Wystarczy, abym zamknął na chwilę oczy, i jak na jawie widzę wnętrze kabiny „Strzały” ze wszystkimi najdrobniejszymi szczegółami. Owalny stolik z masy plastycznej pokryty dziwnymi, żółtymi plamami, które wystąpiły pod wpływem działania promieni gamma; reprodukcje pejzaży Lewitana i Polenowa na sklepionych, wyściełanych ścianach; umieszczona w ścianie biblioteczka zawierająca trzydzieści dwie książki; ekran telewizora zasłonięty liliową firanką: dwa składane fotele siatkowe (każdy miał na oparciu po dwadzieścia cztery kwadraty); trzy matowe lampy podsufitki, z których Szatow stłukł przypadkiem środkową…
Rzadko otwieraliśmy iluminator. Widok bezgranicznego czarnego nieba z niewiarygodną ilością gwiazd ‘przez pierwszy miesiąc budzi zachwyt, przez drugi — zadumę i niepojęty smutek, a później wywołuje przygnębiający, ponury nastrój.
Pewnego razu (było to w szóstym miesiącu podróży) Szatow patrząc w bezdenną przepaść iluminatora zacytował najbardziej chyba ponury czterowiersz Chajjama:
Gwieździstą nocą dreszcz cię nagły chwyta,
Przejmuje grozą otchłań nieprzebyta
I roje gwiazd, co krążą dookoła
Tak, jak odwieczna każe im orbita.
Od tego czasu otwieraliśmy iluminator tylko w razie koniecznej potrzeby.
Te półtora roku diabelnie nas zmęczyły. Nie mówię o fizycznym zmęczeniu. Awarie, gorączkowa praca przy reperacji uszkodzeń stanowiły przecież tylko epizody na tle spędzanych w ustawicznym napięciu dni powszednich. Ciasnota, gwałtowne zmiany temperatury, dwunastogodzinne dyżury, chlorella — to wszystko nie sprzyjało dobremu samopoczuciu. Najstraszniejsze jednak — najstraszniejsze w dosłownym brzmieniu tego wyrazu — było stałe poczucie grożącego niebezpieczeństwa. Wszyscy astronauci znają to uczucie. Lecz my doznawaliśmy go szczególnie mocno, prawdopodobnie dlatego, że promienie gamma bezpowrotnie zniszczyły nam radiostację i telewizor. Prawie rok nie mieliśmy łączności z Ziemią. Być może nie bez wpływu również był fakt, że na Ziemi uważano nas za straconych. Tak czy inaczej, ale bezustannie oczekiwaliśmy na coś nieznanego, nieodwracalnego. Pracowaliśmy, rozmawialiśmy, graliśmy w szachy, ale gdy tylko któryś z nas został sam, natychmiast opanowywało go uczucie nadciągającego niebezpieczeństwa. Przeważnie było to coś mglistego, nieokreślonego, czasami jednak wybuchało z taką siłą, że człowiek nabierał pewności: właśnie teraz — w tej chwili — zdarzy się coś najstraszniejszego.
Znam hipotezy astromedyczne, tłumaczące te objawy. Ale w praktyce mało pomagają rozważania teoretyczne. Dziecko, które wchodzi do ciemnego pokoju, wie, że nie ma się czego bać, ale się boi. Gdy człowiek steruje samotnie planetolotem i przez wąskie szczeliny obserwacyjne widzi nad czarną otchłanią zawieszone nieruchomo, blade, nie — migocące i dlatego jakby martwe gwiazdy — wie dobrze, że nie ma się czego lękać, a jednak doznaje uczucia — nie strachu, ale właśnie bliskiego, nieznanego niebezpieczeństwa.
Równym światłem płonie zielony ekran namiernika meteorowego, milczą przyrządy układu silników, cicho brzęczy napęd busoli żyroskopowej, miarowo cyka chronometr… Dokoła zalega cisza, tak jak zwykle. Ale przygniatające uczucie grożącego niebezpieczeństwa zmusza człowieka do ustawicznego sprawdzania przyrządów i wpatrywania się aż do bólu w oczach w czarne otwory szczelin obserwacyjnych.
A potem kończy się wachta i gdzieś za plecami rozlega się pokasływanie i wesoły głos Szatowa:
— No, jak tam, kolego, nie nastąpił jeszcze koniec świata?
W ciągu dwóch ostatnich miesięcy prześladował nas pech. Przypadkowy meteor rozbił akumulator słoneczny i od tego czasu żyliśmy w półmroku. Rozpaczliwie kaprysiły przyrządy nawigacyjne. Parę razy dziennie alarmująco zaczynała wyć syrena barografu, uprzedzając, że gdzieś ucieka powietrze. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. „Strzała” zniosła o wiele więcej, niż przewidywali jej konstruktorzy.
Mimo to wytrzymalibyśmy jeszcze te parę miesięcy, gdyby nie stało się coś nie do naprawienia. W trzech komorach z paliwem zaczęła wzrastać temperatura. Rozrzedzony wodór aktywny szybko się rozgrzewał. Znaczyło to, że atomy wodoru łączą się w cząsteczki, wytwarzając energię cieplną. Reakcja przyśpieszała się, przekształcając w łańcuchową. Szatow deklamował, spoglądając na skalę termometru paliwa:
W niebiosach siódmych byłem,
tam gdzie górna z kryształu
brama sklepia się Saturna,
Niejedną rozwikłałem tajemnicę…
I dodawał ponuro:
— Między innymi i tę. Nosi bardzo prozaiczną nazwę: egzotermiczna rekombinacja wodoru aktywnego.
Wypróbowaliśmy wszelkie środki: intensywne chłodzenie, dodawanie utrwalaczy, naświetlanie ultradźwiękowe. Ale temperatura paliwa wzrastała. Groził wybuch. Wówczas Szatow podjął jedyną możliwą decyzję. Włączyliśmy pompy paliwowe i opróżniliśmy trzy komory z pięciu pozostałych. Był już czas najwyższy, aby to zrobić. Za „Strzałą” zapłonął olbrzymi welon gazu, niesamowicie połyskujący szmaragdowo-pomarańczowymi smugami.
O powrocie na Ziemię nie można już było marzyć. Po wielogodzinnej dyskusji, zamęczywszy maszynę do liczenia, wyszukaliśmy wreszcie dogodny tor, wiodący w stronę Marsa, najbliżej położonej planety.
— Mars — to ludzie, to prawdziwa siła ciążenia, to muzyka, to prawdziwe ziemskie kotlety i prawdziwe ziemskie piwo — mówił Szatow podnosząc manierkę z nalewką chlorellową. — „Na cześć Marsa ten puchar, nasz tulipan purpurowy”… Tak albo prawie tak powiedział stary Omar…
Pewnego razu Szatow zbudził mnie nocą (dla zachowania tradycji prowadziliśmy rachubę według czasu obowiązującego w Moskwie).
— Wkładaj szybko kombinezon, nawigatorze. Pokażę ci coś ciekawego.
Mówił cicho, niemal szeptem. Natychmiast ogarnęło mię poczucie grożącego niebezpieczeństwa.
Udaliśmy się do głównej kabiny sterowania. Szatow włączył rozrusznik automatyczny i metalowe zasłony dolnego iluminatora zaczęły się powoli rozsuwać.
Tego iluminatora nie odsłanialiśmy prawie od początku podróży. Widok otchłani gwiezdnej pod nogami nie należy do przyjemności. Nie można się do tego przyzwyczaić.
Zasłony rozsunęły się powoli. W otworze iluminatora ukazało się czarne niebo i wielki sierp Marsa. Ale na tym sierpie nie było nic: ani znanej sieci kanałów, ani granatowych „mórz” — nizin zarośniętych marsjańskimi zaroślami — aresitą, ani żółtoczerwonych pustyń. Olbrzymi, zajmujący czwartą część nieba, Mars był zasnuty gęstą, błękitną mgłą.
— No i co powiesz, nawigatorze? — zapytał półgłosem Szatow. — Czy nie wydaje ci się, że odkryliśmy nową planetę?
Próbowałem znaleźć jakieś realne wytłumaczenie. Wady w układzie optycznym iluminatora?
Ale gwiazdy widać było bardzo wyraźnie. Burze piaskowe na Marsie? Ale nie ogarniają one nigdy całej planety od bieguna do bieguna. Jakieś elektryczne zjawisko w atmosferze Marsa, na przykład zorze polarne? Ale nie mogłyby być tak intensywne.
Żadne z moich przypuszczeń nie wytrzymywało krytyki. Szatow ironicznie deklamował Omara Chajjama:
W tajemnicę jest wszechświat przed nami spowity,
Słów tej wiecznej zagadki nie znamy ja ni ty
Szepty jakieś za zasiloną o tobie i o mnie,
Ale gdy zasłona spadnie, gdzieżeśmy — ja i ty?
Nieraz później przypominałem sobie ten czterowiersz. Okazał się proroczy. Ale kto mógł wiedzieć, że czekała nas najcięższa próba?
Pochyleni nad iluminatorem, długo wpatrywaliśmy się w zagadkowy, błękitny sierp.
„Strzała” zbliżała się do Marsa od strony nieoświetlonej. Przez następne trzy doby nie można było przeprowadzać obserwacji. Ale od chwili gdy zobaczyliśmy wąski, błękitnawy sierp, nie opuszczało nas już dotkliwe przeczucie bliskiego i nieodwracalnego niebezpieczeństwa. Mogła to być reakcja wskutek stałego napięcia nerwów podczas osiemnastomiesięcznej podróży.
Zrobiliśmy się małomówni, rozdrażnieni. W czasie dyżurów w głównej kabinie sterowania zamykałem na głucho szczeliny obserwacyjne: widok czarnego nieba z niemigocącymi, jakby namalowanymi gwiazdami przyprawiał mnie o ataki melancholii.
W ciągu ostatniej doby przed lądowaniem prawie nie spaliśmy. Rozdrażnienie przekształciło się nagle w nadmierną uprzejmość. Gawędziliśmy z ożywieniem, pomagaliśmy sobie wzajemnie pakować drobiazgi osobiste, razem przyrządzaliśmy pożegnalną kolację (duszona chlorella z sałatą ze świeżej chlorelli).
Na dwie godziny przed lądowaniem Szatow zakomenderował:,Do pulpitu sterowania!” — i przeszliśmy do kabiny sterowania. Z łoskotem zatrzasnęła się ciężka pokrywa. Kadłub „Strzały” zadygotał od wściekłej pulsacji silników hamulcowych.
Który z astronautów nie zna szaleńczego ryku dysz hamulcowych! Bardzo bliski, wciąż wzrastający, przenika cały planetolot, przedziera się przez ciężkie ekrany głównej kabiny sterowania, wprawia w drżenie wskazówki przyrządów, wywołuje wibrację koła sterowego.
Lecz ten dziki ryk jest milszy od najpiękniejszej muzyki. Wydaje się, że planetolot ożył i entuzjastycznie wita ziemię. „Koniec podróży! Koniec podróży! — ochryple wyją dysze. — Koniec podróży!”
Szatow mistrzowsko prowadził „Strzałę”. Widziałem, że mu jest trudno. Stery gazowe źle funkcjonowały; dysze okaleczone przez meteory powodowały, że chwilami planetolot zaczynał się obracać dokoła własnej osi podłużnej, radar przeglądowy nie pracował. I mimo to Szatow pewną ręką zmuszał statek do szybowania.
Spędziłem z Szatowem półtora roku, poznałem go (jak mi się zdawało) do głębi. Ale muszę przyznać, że tego dnia odkryłem po raz pierwszy nowe oblicze mego przyjaciela.
Przyśpieszeniomierz wykazywał podwójne obciążenie, siła ciążenia wcisnęła mię głęboko w fotel, a Szatow siedział w swobodnej, niewymuszonej pozie. Twarz rozjaśniał mu uśmiech pełen napięcia, oczy błyszczały. Ruchy rąk — skąpe i dokładne, były równocześnie niemal uskrzydlone. Tak, właśnie uskrzydlone — to było właściwe słowo. Szatow, jakimś szóstym zmysłem, nie patrząc nawet na przyrządy, odgadywał, co należy zrobić.
„Strzałą” rzucało. Nie mogłem zrozumieć czemu. Można by sądzić, że planetolot napotkał silny strumień wstępującego powietrza.
Nagle zabrzmiał sygnał dawkomierza promieniowania. Spojrzałem — wskazówka dawkomierza przekroczyła czerwoną linię. Na zewnątrz, za ołowianymi ekranami kabiny sterowania promieniowanie dosięgło granic niebezpiecznych dla człowieka. Ale skąd się wzięło to promieniowanie?
— Nawigatorze! — głos Szatowa zagórował nad piorunowym hukiem silników hamulcowych. — Nawigatorze, proszę włączyć radar lądowania.
Zabłysnął żółtawy kwadrat wypukłego ekranu. W samym środku ekranu świecił jaskrawy, czerwony owal.
Szatow spojrzał na mnie. Zobaczyłem w jego oczach zdumienie. Na powierzchni Marsa, sześćset kilometrów pod nami szalało olbrzymie jezioro ogniste. Wybuch? Pożar?
Prawie machinalnie włączyłem namiernik jonizacji. Przez ekran przeleciała czarna nić.
Przeleciała i znieruchomiała, przecinając na dwoje czerwony owal. Jezioro ogniste miało kolosalne promieniowanie!
„Strzała” zadygotała. Czerwona plama jęła szybko przesuwać się na kraniec ekranu. Szatow uprowadzał planetolot na wschód.
Napisałem na kartce papieru: „Wybuch jądrowy? Katastrofa atomowa?” i podałem Szatowowi. Spojrzał na mnie i wzruszył ramionami. Potem wskazał mi wzrokiem skalę termografu zewnętrznego. Temperatura na zewnątrz podniosła się do siedemdziesięciu stopni!
Wiedziałem, że Mars jest dokładnie zbadany przez ludzi. Wiedziałem, że niezliczone wyprawy w ciągu trzydziestu ubiegłych lat spenetrowały każdy zakątek tej planety. I mimo to pierwsze przypuszczenie, które mi się nasunęło, było zgoła fantastyczne. Pomyślałem (śmiechu warte, ale tak było), że w dole toczy się wojna między ludźmi i Marsjanami.
Powtarzam raz jeszcze — wiedziałem, że nie istnieją żadni Marsjanie. Ale pierwsza myśl opanowała mię na chwilę.
A „Strzała” zniżała się. Szatow dokonał cudu: okaleczony planetolot, przezwyciężając nie wiadomo skąd powstałe wiry powietrzne, nie odchylał się niemal od wyznaczonego kursu.
Przez ekran radaru lądowania przelatywały ciemne plamy. „Gdzie jesteśmy?” — oczyma zapytał Szatow. „Nad Morzem Czasu” — wrzasnąłem. Szatow z zadowoleniem kiwnął głową.
Trudno było wybrać lepsze miejsce do wylądowania. Morze Czasu stanowi rozległą, kępkowatą nizinę, porośniętą krzaczkami aresity i znajduje się w pobliżu rakietodromu.
Czarne plamy na ekranie radaru przelatywały z błyskawiczną szybkością. „Strzała” unosiła się nad samą powierzchnią Marsa. Wyłączyłem radar.
Nie pamiętam, ile czasu upłynęło. Prawdopodobnie niewiele, z pięć minut. Ryk silników stał się nie do zniesienia. Szatow włączył rakiety lądowania. „Strzała” miękko osiadła na gazowej poduszce. Wstrząs był ledwo wyczuwalny. I od razu nastąpiła cisza. Ogłuszająca cisza, od której dzwoni w uszach i każdy szmer robi wrażenie łoskotu.
A potem poczułem ciężar. Nie sztuczny ciężar, stwarzany przez metaliczne ubranie w polu magnetycznym, nie przeciążenie skutkiem przyśpieszenia, ale prawdziwy ciężar, jak powiedziałby Szatow, prawdziwy ciężar ziemski.
— Nieźle się udało, co? — zapytał Szatow.
— Wyższa klasa! — odparłem.
Roześmieliśmy się. Szatow przekręcił dźwignię przewodu pneumatycznego. Rozległ się syk, otwarły się drzwi do messy. Ale syk nie ustawał. Zmienił się co prawda, stał się jakiś porywisty, pogwizdujący.
— To na zewnątrz — powiedział Szatow zdziwiony. — Wygląda na to, że Mars spotyka nas wietrzną pogódką.
Przeszliśmy do messy. Tutaj wyraźnie już słychać było świst wiatru. Co więcej, zauważyłem, że planetolot od czasu do czasu zaczyna drżeć i kołysać się.
— No, kapitanie — zapytałem — co na ten temat powiedziałby staruszek Omar?
Szatow odrzekł bez uśmiechu:
— Staruszek Omar powiedział w analogicznej sytuacji: „Nie ma stałości ani w kobietach, ani w życiu”. Co dotyczy kobiet…
Słowa jego przerwał gwałtowny trzask.
— Burza piaskowa?
Szatow zaprzeczył kategorycznym ruchem głowy.
— Nie, nawigatorze. To najprawdziwszy grad. Wydało mi się żartuje.
— Oczywiście importowany z Ziemi?
— A teraz leje deszcz — spokojnie skonstatował Szatow.
Deszcz bębnił w metalową powłokę „Strzały”, pomyłka była wykluczona.
— Nawigatorze, przedstawię cię do raportu karnego — mówił niemal poważnie Szatow. — Przyprowadziłeś „Strzałę” na jakąś inną planetę. Sądząc po sile ciężkości, to Mars.
Przypuśćmy. Ale wiatr, grad, deszcz…
Deszcz ustał prawie nagle. Za to wiatr zawył teraz z nową siłą — przejmująco, przygnębiająco.
— Co możesz powiedzieć na swoje usprawiedliwienie?
Nie mogłem nic powiedzieć. Nic nie rozumiałem.
— Przypuśćmy, że gdzieś w pobliżu wybucha wulkan — rozważał Szatow przysłuchując się wyciu wiatru. — Ale skąd grad? I skąd taka prężność wiatru? Acha, znowu leje deszcz, słyszysz, nawigatorze? Przypuśćmy, „„że to zwykły huragan. Ale deszcz, deszcz! Skąd na Marsie taka ulewa?… Smutne, ale prawdziwe, będziemy jednak musieli włożyć skafandry i wyjść. Radiostacje w skafandrach są czynne, spróbujemy nawiązać łączność i…
Gwałtowny wstrząs omal nas nie przewrócił.
— Tam, do diabła! — Szatow trzymając się ścian przeszedł do kabiny sterowania. Stamtąd rozległ się jego przygłuszony głos: — Barometr rtęciowy wskazuje ciśnienie czterysta milimetrów. Ta przyjemna planeta ma solidną atmosferę. Tak… Jeszcze jedna zagadka. Zasięg naturalnego promieniowania cztery razy mniejszy od marsjańskiego… Nawigatorze, przyprowadziłeś „Strzałę” na jakieś płaskowzgórze Ziemi. Albo też odkryłeś nową planetę. To nieprzyzwoitość.
Szatow żartował według swego zwyczaju. Ale obaj nie byliśmy w wesołym nastroju.
Wkładając skafander Szatow zaczął cytować Chajjama i urwał w pół słowa.
— Ech, żeby już wreszcie wiedzieć, co to jest? — powiedział z prostotą.
Po raz pierwszy w ciągu tego półtora roku w głosie jego zabrzmiało znużenie.
Przekręcił aż do oporu dźwignię przewodu pneumatycznego. Ciśnienie powietrza dosłownie zerwało stopioną pokrywę. Do kabiny przepustowej wdarł się wiatr.
Włączyliśmy reflektory. Dwa wąskie snopy światła przecięły mrok. Na zewnątrz działo się coś fantastycznego. Gwałtowny, porywisty wiatr pędził nad samą powierzchnią kosmate strzępy chmur. Zaczynał i momentalnie przestawał padać deszcz. Gdzieś daleko w ciemności migotały błyskawice.
— Nawigatorze, wiesz, co powiedział w analogicznych okolicznościach staruszek Omar? — Usłyszałem w słuchawkach niezwykle cichy głos Szatowa, — „Uwaga, wędrowcze. Niepewna jest dal, z chmur spływa ognista stal”.
Potężna postać Szatowa wcisnęła się w szczelinę wejściową. Wysunąłem się za kapitanem. I natychmiast pęd wiatru rzucił mną o ziemię. Padając, zdążyłem chwycić się gałęzi aresity. A jednak byliśmy na Marsie!
— Trzymaj się mocno, kolego! — krzyknął Szatow. — Pełznij do mnie.
Szatow leżał za niewielkim, porośniętym aresitą pagórkiem. Zacząłem się czołgać, zmagając się z oporem szalejącego wichru.
— Włącz radiostację — powiedział Szatow. Przekręciłem się na wznak, zacząłem stroić odbiornik.
Pod hełm natychmiast wdarły się trzaski atmosferyczne. I nagle skądś, z daleka doleciał słaby głos: „Strzała, Strzała, Strzała… Strzała, Strzała…”
— Słyszysz, nawigatorze? — krzyknął Szatow — Róbże namiar!
Ku memu zdumieniu pelengator wskazywał w górę, w niebo. W przerwach między chmurami migała nad nami niewielka, dwa razy mniejsza od księżycowej żółta tarcza.
— Fobos! — Szatow wskazał ręką w górę. — Fobos, satelita Marsa. Mówią stamtąd.
Nie mogliśmy odpowiadać. Słabe nadajniki skafandrów miały zasięg w promieniu trzystu kilometrów, a od Fobosa dzieliło nas dziewięć tysięcy… „Strzała, Strzała!…” — wywoływano z Fobosa.
— Uwzięli się! — powiedział Szatow. — Potem nastąpi koncert muzyki tanecznej i koniec audycji. „Dobranoc, drodzy radiosłuchacze!”
Wstał, czepiając się gałęzi aresity. Widziałem, jak jego potężna postać chwieje się pod uderzeniami wiatru.
— Patrz, nawigatorze!
W głosie Szatowa zabrzmiało coś niepokojącego, spróbowałem się podnieść.
— Patrz!
Wskazywał w ciemność. Nie mogłem nic dojrzeć. Promień reflektora rozpływał się w bezdennym mroku.
Potem przed nami, nisko nad powierzchnią błysnął błękitny zygzak błyskawicy. I zobaczyłem, jak na znieruchomiałym ekranie szła ku nam ściana wody. Zimny, liliowy blask oświetlił ją na mgnienie oka. Olbrzymia fala wyglądała jak nieruchoma — pochylona, spieniona, straszna.
— Wróć! — krzyknął Szatow ochrypłym głosem. Pobiegł w stronę „Strzały” podskakując, oglądając się.
Poryw wiatru odrzucił mię w bok. Upadłem na kolana. Promień światła przede mną zamarł, zamiotał się, błysnął prosto w oczy. Szatow pomógł mi wstać. Przez słuchawki wyraźnie docierał do mnie jego chrapliwy oddech.
— Prędzej, nawigatorze, prędzej…
Wepchnął mnie do planetolotu. Pokrywa zatrzasnęła się ze zgrzytem.
Wówczas usłyszałem szum zbliżającej si% fali. Równy, niezwykle miarowy, zbliżał się nieuchronnie, pochłaniając wszystkie pozostałe dźwięki — szum krzaków, bębnienie kropel deszczu, świst wiatru. Narastał, przekształcając się we wściekłe, wibrujące wycie.
— Trzymaj się! — krzyknął Szatow i głos jego utonął w huku walącej się fali.
Wyciągnąłem przed siebie ręce i chwyciłem pustkę. Podłoga uciekła mi spod nóg. Upadłem na Szatowa. I zaraz potem zapadła cisza.
— Ostrożnie, kolego — powiedział Szatow podnosząc się. — Więc tak. Domyśliłem się, co się stało z Marsem. Został przekształcony w rezerwat dla miłośników silnych wrażeń. Sądzę, że za chwilę rozpocznie się skromne, dobrze zorganizowane trzęsienie ziemi…
Z zewnątrz jak przedtem dolatywał świst wiatru. Ponury, jednostajny, budził uczucie przygnębienia. Musiałem powiedzieć coś na ten temat, gdyż w słuchawkach rozległ się głos Szatowa:
— Nie ma rady… Będziemy jednak musieli wyjść. Za pół godziny Fobos skryje się za horyzontem i wtedy już nic nie usłyszymy.
Pokrywa wejściowa otwarła się powoli. Szatow pochylił się i dał nurka w ciemność.
Poszedłem za jego przykładem i poczułem od razu, do jakiego stopnia wzmógł się wiatr. Nie był już porywisty, lecz dławił zwartą, niemal dotykalną ścianą. Odczuwałem to ciśnienie przez grubą powłokę skafandra.
Szatow przyciskając się do porytej, kępkowatej ziemi czołgał się w zarośla aresity. Woda spłynęła, pozostawiając połamane krzaki. Puściłem się poręczy.
I wówczas wiatr — jakby tylko na to czekał — runął z dziesięciokrotną siłą. Nie, nie z dziesięciokrotną. Z niewiarygodną, nieprawdopodobną siłą. Nie bardzo zdaję sobie sprawę, co się stało. Wszystko działo się z nadprzyrodzoną szybkością. Upadek w pustkę, straszliwy cios (uratował mię skafander), jaskrawy błysk światła — promień reflektora oświetlił brunatną, spękaną, bardzo bliską ziemię — i ciemność. Reflektor był strzaskany, antena radiostacji złamana. Głos Szatowa (nie pamiętam, co takiego krzyczał) urwał się w pół słowa.
Wiatr spychał mię w pustkę, w czarną nicość. Próbowałem chwytać się gałęzi aresity — krzaki były wyrwane z korzeniami, wczepiałem się w ziemię — wyślizgiwała mi się spod palców. A wiatr — nie, nie wiatr — huragan, oszalały huragan ze wściekłą furią unosił mnie od planetolotu. Dwa razy w świetle błyskawicy zobaczyłem „Strzałę”. I natychmiast zasłaniały ją strzępy nadpełzających chmur. Chmury sunęły po samej ziemi na kształt olbrzymich pagórków, oświetlane co chwila ogniem wyładować elektrycznych. Huragan był do niemożliwości nasycony elektrycznością; gdy się przewracałem, ze skafandra leciały snopy błękitnych iskier.
Wytężając wszystkie siły starałem się zatrzymać, uczepić czegoś — i nie mogłem. Huragan podrzucał mię w górę, walił mną o ziemię, przewracał i gnał, gnał, gnał…
Trwało to długo, niewymownie długo i skończyło się tak samo nagle, jak się zaczęło.
Poczułem uderzenia sprężystych gałęzi aresity, zwaliłem w jakiś dół — i wszystko ucichło.
Nie od razu uświadomiłem sobie, co się stało. Bolało mię potłuczone ramię, brakowało tchu, w oczach latały czerwone koła… Skądś, z głębin świadomości wypłynęła myśl. Początkowo zarysowała się jakoś mgliście. Później, wypierając chaotyczne strzępy innych myśli, skrystalizowała się jasno: „Stało się to, na co od dawna czekałeś. To właśnie. Nieodwracalne”.
Nad Morzem Czasu szalał huragan. Gdzieś tam (nie wiedziałem nawet, w jakim kierunku) znajdował się planetolot. Gdzieś bardzo daleko. Odległość pomiędzy nim a mną była zupełnie niewymierna. Była równa nieskończoności. A wskazówka indykatora tlenowego doszła do połowy tarczy. Tlenu miałem jeszcze na godzinę — może na półtorej.
Zezując, długo, aż do bólu w skroniach, patrzyłem na mały, fosforyzujący wskaźnik wmontowany w hełm skafandra. Wskazówka posuwała się! Zdawało mi się, że widzę wyraźnie, jak zbliża się do krótkiej, czerwonej linii, za którą jest śmierć. Lodowate przerażenie przytłumiło rozsądek. Podnosiło się jak woda, skądś z dołu, paraliżując stopniowo całe ciało.
A zdradziecka myśl zabrzmiała znów ze wściekłym uporem: „Stało się to, na co od dawna czekałeś. To właśnie. Nieodwracalne”.
Czepiając się sękatych korzeni aresity dźwignąłem się, rozchyliłem gałęzie. Wiatr wył wciąż z taką samą siłą. Ale niebo było już bez chmur. I nad samym widnokręgiem zobaczyłem podwójną, zielonkawą, bardzo jaskrawą gwiazdę. Tak, to była Ziemia. Ziemia i Księżyc. W tym obcym świecie, gdzie wszystko stanowiło wrogą siłę — i smagający wiatr, i twarda kamienista gleba, i nieprzejrzany mrok — nagle zjawiło się coś swojego, bliskiego. Ziemia!
Ziemia ojczysta! Powtarzałem to słowo bezustannie, raz po raz.
W spokojnym, przyjaznym blasku tej podwójnej gwiazdy było coś nienormalnego. Nie mogłem zrozumieć, co mianowicie. Wpatrywałem się i nie rozumiałem. Lecz im dłużej się wpatrywałem, tym goręcej pragnąłem zrozumieć. Zapomniałem o huraganie, nie słyszałem świstu wiatru, nie widziałem tarczy wskaźnika tlenowego…
Coś niezwykłego było w blasku tej podwójnej, zielonkawej gwiazdy, zawisłej nad czarnym sklepieniem horyzontu. I nagle zrozumiałem. Gwiazda migotała! Ledwo dostrzegalnie, słabiutko, ale migotała. A w rozrzedzonej atmosferze Marsa światło nie mogło migotać.
Ziemia, daleka Ziemia rodzinna pomogła mi zrozumieć, że Mars chyba teraz posiada gęstą atmosferę. Nie wiedziałem, skąd się ta atmosfera mogła wziąć. Nawet się nad tym nie zastanawiałem. Poprzez otchłań Kosmosu Ojczyzna wskazała mi drogę ratunku. I przyjąłem tę drogę od razu, bez namysłu i wątpliwości.
Odkręciłem wentyl hełmu. W twarz uderzył mię ciepły wiatr. Głęboko, pełną piersią wdychałem powietrze Marsa. Było ono bardzo ciepłe, wilgotne, nasycone piżmową wonią aresity. Zakręciło mi się w głowie od tej woni, od tego powietrza, ze szczęścia… Nie pamiętam, ile czasu minęło. Ziemia podnosiła się nad horyzontem, i tam gdzie się podnosiła, niebo się rozjaśniało. Dla Marsa nasza Ziemia była gwiazdą poranną. Jej wschód zwiastował ranek, jutrzenkę.
Wydawało się, że ten ranek będzie pochmurny. Szare cienie snuły się po kępkowatej równinie, nad horyzontem kłębiły się czarne zwoje chmur. Ale wiatr się uspokajał. Czułem to wyraźnie.
I wówczas ogarnął mnie radosny gniew. Chwyciłem się pędów niskich, ścielących się zarośli, wydobyłem z dołu i poszedłem. Szedłem i ciskałem pod adresem wiatru jakieś obraźliwe słowa. Wiatr parskał, nadlatywał, odpychał mię — ale nie mógł mi już nic zrobić.
Szedłem.
Nie wiedziałem, w którą stronę powinienem iść. Dlatego szedłem na oślep, tam gdzie świeciła podwójna gwiazda poranna. Nie mogłem odwrócić się do niej tyłem.
Przeszedłem tak ze sto czy sto pięćdziesiąt metrów. Spoza wzgórza (przede mną i nieco na prawo) sypiąc czerwonymi iskrami wystrzeliła w niebo rakieta. Potem jeszcze jedna. I jeszcze, i jeszcze…
Wówczas pobiegłem. Wiatr rozstąpił się, zniknął. Biegłem, przeskakując przez krzaki aresity — na Marsie nie odczuwa się prawie ciężaru skafandra.
Ze szczytu wzgórza zobaczyłem „Strzałę”. Była całkiem blisko, w odległości najwyżej pięćdziesięciu metrów. Jej podłużna, ciemna sylwetka wyraźnie rysowała się na tle rozjaśniającego się nieba. Wydała mi się niezwykle piękna ta nasza „Strzała” — opływowe, szlachetne i surowe w zarysie kształty, dumnie wzniesione krótkie skrzydła, pochylony do przodu kadłub.
Szatow wypuszczał jedną rakietę za drugą. Był bez skafandra, w rozpiętym kombinezonie.
Obok „Strzały” stał zmontowany helikopter — mały, krępy. Tylko Szatow — sam jeden, w ciemności, podczas burzy — mógł zmontować helikopter.
Zobaczył mię, rzucił rakietnicę, zerwał z głowy skórzany hełm i podnosząc go wysoko w górę, coś zawołał. Pędziłem ku niemu rozpinając po drodze skafander.
— No, no, uspokój się, nawigatorze — powiedział głucho Szatow. — Zdaje się, że staruszek Omar… Nie, nie wiem…
I odwrócił się.
Dopiero teraz zauważyłem dziesiątki łusek rakietowych poniewierających się po ziemi. To mi przypomniało, że jesteśmy na Marsie.
— Mars? — wciąż jeszcze zmatowiałym głosem powiedział Szatow i zakasłał. — Mars?
Wszystko w porządku, nawigatorze. Wiele się w ciągu tego roku zmieniło. Ludzie stwarzają atmosferę na Marsie. Czerwona plama, którą widzieliśmy na ekranie radarowym, to krater termojądrowy. Są takie dwa na Marsie. Czwarty miesiąc zachodzi w nich kierowana reakcja łańcuchowa. Ciężkie atomy rozbijają się na lekkie cząstki — tlen, azot, hel, wodór. A przede wszystkim w tych kraterach wskutek olbrzymiej temperatury rozkładają się minerały zawierające wodę, dwutlenek węgla… Ludzie na ten czas opuścili Mars, tylko na Fobosie został punkt sterowania. Mieliśmy jeszcze szczęście, nawigatorze, tu były burze potężniejsze od wczorajszej. I promieniowanie radioaktywne było większe, dziś już nie jest groźne. Przy tym atmosfera zatamowała dostęp promieniom kosmicznym. Mieliśmy szczęście… I dosyć o tym, nawigatorze! Więcej nie wiem nic. Z Fobosa uraczyli mię całym wykładem — liczby, formuły, nawet cytaty — ale byłem zajęty montowaniem tego ptaszka… Przepraszam!
— Ale czy ta atmosfera się utrzyma? — zapytałem. Szatow roześmiał się.
— Acha! Spodobał ci się ten wietrzyk… Nie bój się, Mars stracił swą atmosferę, gdy był rozżarzony — miał zbyt słabe przyciąganie. A teraz potrafi ją utrzymać w praktyce wiecznie.
Mogę jeszcze dodać, że taki sam los czeka Księżyc. Nasz staruszek otrzyma elegancką atmosferę. I nie dopytuj się więcej. Dosyć! Jeżeli chcesz koniecznie, możesz wziąć mój skafander, nastroić odbiornik i słuchać. A ja… Nawigatorze! Nawigatorze! Słońce! Patrz!
Słońce!
Nad Marsem wschodziło Słońce. Czarnopurpurowe niebo zaróżowiło się i na widnokręgu, rozdzielając wyraźnie ziemię i niebo, błysnął złocisty otok. Barwy drżały, przelewały się, rozjaśniały. Smuga słoneczna rozsiewała światło. Światło pogłębiało kolory, napełniało je siłą.
Półtora roku w Kosmosie, huragan, koszmar nocy — to wszystko zniknęło, to wszystko było bez znaczenia w porównaniu z pierwszym wschodem słońca na Marsie. Gotów Tyłem ponieść dziesięciokrotnie większe trudy aby zobaczyć ten pierwszy świt nad prastarą planetą. Świt, stworzony przez ludzi.
Słońce ciskało w niebo sprężyste, lśniące promienie, które rozpędzały mrok. Gwiazdy gasły, zdmuchnięte przez te promienie. I tylko jedna gwiazda — podwójna, jarząca — tryumfalnie świeciła w przejrzystym niebie porannym. Teraz była błękitna.
— Ziemia — powiedział cicho Szatow za mymi plecami. — Błękitna planeta.
Odwróciłem się. Na nie ogolonym policzku Szatowa połyskiwała wilgotna, błękitna iskierka.