– Od którego miejsca zaczynamy, pani doktor?
– Wydaje mi się, Giuseppe, że najlepiej porozmawiać jeszcze raz z robotnikami. Przekonamy się, czy to, co powiedzą, będzie odbiegało od wersji, jaką usłyszał Pietro. Powinniśmy też zebrać o tych ludziach trochę informacji, gdzie i z kim mieszkają, jaką opinią cieszą się wśród sąsiadów, czy w ich życiu nie zaszły jakieś nieoczekiwane zmiany…
– Wywiad środowiskowy zajmie zbyt dużo czasu – przerwał jej Antonino.
– Owszem, dlatego Marco poprosił szefa karabinierów o paru ludzi do pomocy. W końcu nikt tak dobrze jak oni nie zna miasta i szybko się połapią, jeśli w zeznaniach pojawią się nieścisłości. Może się tym zająć Giuseppe, a my wrócimy do katedry, jeszcze raz popytamy robotników, porozmawiamy ze stróżem, z tym księdzem Yvesem, ze starymi pannami w kancelarii…
– Zgoda, ale jeśli ktoś rzeczywiście ma coś do ukrycia, takim wypytywaniem tylko wzbudzimy podejrzenia i sprawa nie ruszy z miejsca. Możesz mi wierzyć, przerabiałem to z niejednym bandziorem – zapewnił Giuseppe.
– Jeśli któryś za bardzo się zdenerwuje, sam się zdradzi – uznała Sofia. – Uważam, że powinniśmy dotrzeć do D’Alaquy i też z nim porozmawiać.
– To gruba ryba. Zbyt gruba. Jeśli popełnimy jakąś gafę i go rozzłościmy, w Rzymie mogą nam podciąć skrzydełka.
– Zdaję sobie z tego sprawę, Antonino, ale trzeba spróbować. Jestem bardzo ciekawa tego człowieka.
– Ostrożnie, pani doktor, żebyśmy się przez tę twoją ciekawość nie musieli rumienić!
– Nie bądź głupi, Giuseppe. Powinniśmy porozmawiać z tym człowiekiem. Przecież ludzie z jego firmy zawsze byli obecni, gdy w katedrze coś się działo. Jak na mój gust, to podejrzane. Dziwię się, że twój policyjny węch jeszcze cię nie ostrzegł.
Postanowili podzielić się pracą. Antonino porozmawia z pracownikami katedry, Giuseppe weźmie na siebie robotników, Sofia natomiast spróbuje umówić się na spotkanie z D’Alaquą.
Postarają się uwinąć w ciągu tygodnia, a potem postanowią, co dalej. Może trafią na jakiś ślad.
Sofia przekonała Valoniego, by pociągnął za odpowiednie sznurki i postarał się o spotkanie z Umbertem D’Alaquą.
Komisarz był trochę niezadowolony, ale musiał się z nią zgodzić, że to spotkanie może wiele wnieść do śledztwa. Wysłał więc pismo do ministra kultury, by ten ułatwił mu kontakt.
Minister orzekł w pierwszej chwili, że chyba poszaleli, jeśli myślą, że ktoś pozwoli im infiltrować takiego giganta jak COCSA, a zwłaszcza kręcić się wokół kogoś formatu D’Alaquy. Ostatecznie jednak Valoni przekonał go, że bez tego nie ruszą z miejsca i że pani doktor Galloni to dobrze wychowana dama, która nie pozwoli sobie na najmniejsze uchybienie w etykiecie, więc na pewno nie zrobi niczego, co mogłoby wywołać niesmak tego potężnego człowieka.
Minister umówił ich na następny dzień, na dziesiątą rano.
Kiedy Valoni powiedział o tym Sofii, uśmiechnęła się z satysfakcją.
– Szefie, jesteś nieoceniony. Wyobrażam sobie, ile cię to musiało kosztować.
– Żebyś wiedziała. I lepiej miej się na baczności. Jeśli popełnisz choćby najmniejszą gafę, minister pośle nas oboje do ścierania kurzu w archiwum. Zaklinam cię, Sofio, bądź ostrożna. D’Alaqua ma wpływy nie tylko we Włoszech. Z tego, co słyszałem od ministra, ma coś do powiedzenia w wielu krajach. Prowadzi interesy w Ameryce, na Bliskim Wschodzie, w Azji… Do takiego człowieka trzeba celować z broni odpowiedniego kalibru.
– Mam dobre przeczucia.
– Postaraj się, by twoje przeczucia nie ściągnęły na nas nieprzyjemności.
– Zaufaj mi.
– Gdybym ci nie ufał, nie rozmawialibyśmy o tym.
Stojąc przed lustrem ze spiralką od tuszu w ręku, Sofia czuła narastające zdenerwowanie. Długo zastanawiała się, co włożyć, w końcu wybrała beżową garsonkę od Armaniego.
Zjadła śniadanie w pokoju, ale zanim wyszła, pożegnała się z Antoninem i Giuseppem.
– Powodzenia, pani doktor, wyglądasz prześlicznie. Zupełnie jakbyś szła na randkę.
– Zebrało ci się na żarty, Giuseppe. Jestem zdenerwowana. Jeśli coś sknocę, wpakuję szefa w kłopoty.
– Zgadzam się z Giuseppem, prezentujesz się cudownie, nie wiem, czy nie za dobrze jak na tego dziwaka. Ponoć jest odporny na kobiece wdzięki. Ale twoim atutem zawsze była główka i to na nią stawiam.
– Dzięki, Antonino, dziękuję wam obu. Trzymajcie za mnie kciuki.
Gdy zobaczyła sekretarza firmy, z trudem ukryła zaskoczenie. Po pierwsze, spodziewała się ujrzeć za biurkiem długonogą pannę, nie zaś mężczyznę, po drugie ten dżentelmen w średnim wieku, ubrany z dyskretną elegancją, bardziej wyglądał na menedżera niż na sekretarza, nawet jeśli jego szef zajmował bardzo wysokie stanowisko. Przedstawił się jako Bruno Moretti i zaproponował jej kawę, prosząc, by zaczekała, aż pan D’Alaqua skończy rozmawiać z innym gościem.
Sofia podziękowała za kawę, nie chciała naruszyć starannego makijażu. Pomyślała, że Bruno Moretti dostał zadanie, by ją wysondować. Kiedy jednak zostawił ją samą w tym zadziwiającym salonie, którego ściany udzieliły gościny płótnom Canaletta, Modiglianiego, Braque’a i Picassa, musiała przyznać, że się pomyliła.
Zadumała się nad dziełem Modiglianiego i nie zauważyła, kiedy otworzyły się drzwi i stanął w nich wysoki, przystojny i elegancki pięćdziesięciolatek, który przyglądał jej się surowym, choć zaciekawionym wzrokiem.
– Dzień dobry, doktor Galloni.
Sofia odwróciła się i poczuła, że jej policzki oblewa rumieniec, zupełnie jakby robiła coś niewłaściwego.
D’Alaqua imponował nie tylko wytworną sylwetką i stylem, lecz również niewzruszoną pewnością siebie. Bezpieczeństwo i opoka, skonstatowała Sofia w duchu.
– Dzień dobry. Przepraszam, zapatrzyłam się na ten obraz Modiglianiego, jest autentyczny…
– Naturalnie.
– Jest tyle fałszerstw… Ten jednak to z całą pewnością oryginał. Za późno ugryzła się w język. Czego spodziewała się po obrazie wiszącym w pokoju przyjęć tak potężnego człowieka?
D’Alaqua pewnie uzna ją za głupią gęś, i będzie miał rację. On tymczasem zauważył jej napięcie i nie mógł zrozumieć, co ją tak zdenerwowało. Przecież zdążyli zamienić zaledwie parę banalnych zdań.
– Zapraszam panią do gabinetu, tam będzie nam wygodniej – powiedział.
Gabinet urządzony był zaskakująco – nowoczesne wygodne meble od modnego projektanta, na ścianach dzieła wielkich mistrzów: szkice Leonarda, Madonna z okresu Quatrocenta, Chrystus El Greca, Arlekin Picassa, Miro… Na niewielkim stoliku stał ujmujący prostotą krucyfiks z drewna oliwnego.
Umberto D’Alaqua dał jej znak, by usiadła na kanapie, on zaś zajął fotel obok.
– Czym mogę służyć, pani doktor?
– Panie prezesie, podejrzewamy, że ktoś zaprószył ogień w katedrze. Sądzimy, iż żadne z wydarzeń, które spowodowało szkody w świątyni, nie było dziełem przypadku.
Na twarzy mężczyzny nie drgnął żaden mięsień, żadnym gestem nie zdradził niepokoju ani zaskoczenia. Patrzył na nią spokojnie, oczekując dalszego ciągu, jak gdyby to, co usłyszał nie miało z nim nic wspólnego.
– Czy robotnicy pracujący przy remoncie kościoła to zaufani ludzie?
– Pani doktor, COCSA jest jedną z wielu spółek, którym prezesuję. To chyba oczywiste, że nie znam całego personelu.
Mamy od tego, jak w każdej firmie, dział kadr. Jestem pewny, że moi pracownicy udostępnią państwu wszystkie niezbędne dane na temat robotników pracujących w kościele. Jeśli potrzebuje pani dodatkowych informacji, z przyjemnością poproszę dyrektora działu kadr, by oddał się do pani dyspozycji i udzielił wszelkiej pomocy.
D’Alaqua sięgnął po telefon i poprosił, by połączono go z dyrektorem.
– Panie Lazotti, chciałbym pana prosić, by znalazł pan teraz czas dla doktor Galloni z policji, z wydziału do spraw sztuki. Potrzebuje dodatkowych informacji o pracownikach remontujących katedrę. Za chwilę mój sekretarz przyprowadzi ją do pana. Dziękuję.
Sofia była rozczarowana. Sądziła, że zaskoczy D’Alaquę, mówiąc mu wprost, że podejrzewają, iż „wypadki” były starannie przygotowane, tymczasem on po prostu odsyła ją do działu kadr.
– Czy to, co powiedziałam, wydaje się panu niedorzeczne?
– Pani doktor, jesteście profesjonalistami, przypuszczam, że dobrze wykonujecie swoją pracę. Nie mam zdania na temat pani podejrzeń czy też kierunku śledztwa.
Widać było, że D’Alaqua uważa rozmowę za zakończoną.
Sofia poczuła się nieswojo. Nie chciała jeszcze wychodzić, miała wrażenie, że nie wykorzystała swojej szansy.
– Czy mogę służyć czymś jeszcze, pani doktor?
– Nie, właściwie nie… Po prostu zależało nam, by dowiedział się pan, że podejrzewamy, iż pożar nie był nieszczęśliwym wypadkiem, w związku z czym przesłuchamy ponownie pańskich ludzi.
– Pan Lazotti udzieli policji wszelkiego wsparcia. Będzie pani mogła zapoznać się ze wszystkimi dokumentami dotyczącymi pracowników przedsiębiorstwa.
Poddała się. D’Alaqua nie powie ani słowa więcej. Wstała i wyciągnęła do niego rękę.
– Bardzo dziękuję, że okazał pan wyrozumiałość.
– Miło mi było panią poznać, pani doktor.
Sofia gotowała się ze złości na samą siebie. Speszyła się już na samym początku. Skąd mogła wiedzieć, że Umberto D’Alaqua będzie najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego widziała w życiu? W jednej chwili postanowiła, że zerwie niedorzeczny związek z Pietrem. Nie mogła znieść nawet myśli, że spotyka się z kolegą z pracy.
Bruno Moretti, sekretarz D’Alaquy, zaprowadził ją do gabinetu Maria Lazottiego. Ten przyjął ją bardzo życzliwie.
– Proszę powiedzieć, czego pani potrzebuje?
– Chciałabym zajrzeć do teczek robotników remontujących katedrę. Zależy mi na poznaniu wszystkich informacji, jakimi pan dysponuje. Nawet tych dotyczących ich życia prywatnego.
– Przekazałem już wszystkie informacje pani kolegom z wydziału oraz miejscowym karabinierom, ale z ogromną przyjemnością przygotuję nowe dossier. Co się zaś tyczy informacji o życiu prywatnym, obawiam się, że niewiele możemy zrobić w tej sprawie. To duża firma, trudno znać osobiście wszystkich pracowników, ale może majster z budowy będzie mógł coś powiedzieć.
Do gabinetu weszła sekretarka i wręczyła Lazottiemu teczkę.
Podziękował i podał ją Sofii.
– Panie Lazotti, czy pamięta pan inne wypadki, podobne do tego w katedrze turyńskiej?
– Do czego pani zmierza?
– COCSA wykonuje wiele robót dla Kościoła. Konserwacje, remonty… właściwie pracowali państwo we wszystkich katedrach Włoch. Włoch i sporej części Europy. A wypadki na budowach zdarzają się nawet wtedy, gdy rygorystycznie stosujemy się do przepisów bezpieczeństwa. Niestety.
– Czy mogłabym dostać od pana listę wszystkich wypadków, do jakich doszło podczas remontów obiektów sakralnych?
– Dołożę wszelkich starań, by pani pomóc, nie będzie to jednak łatwe, bo na każdym placu budowy dochodzi do wypadków, nie wiem nawet, czy je gdzieś odnotowujemy. Zwykle kierownik budowy pisze sprawozdanie. Jaki okres panią interesuje?
– Dajmy na to… ostatnie pięćdziesiąt lat.
Lazotti popatrzył na nią z niedowierzaniem, nie zakwestionował jednak jej prośby.
– Zrobię wszystko co w mojej mocy. Dokąd mam wysłać materiały?
– Zostawię panu wizytówkę i numer telefonu komórkowego. Proszę zadzwonić. Jeśli nadal będę w Turynie, przyjdę po te materiały. W przeciwnym razie proszę je przesłać do biura w Rzymie.
– Przepraszam, pani doktor, ale… czego pani właściwie szuka?
Sofia popatrzyła na niego uważnie i zdecydowała, że powie prawdę.
– Szukam ludzi, którzy wzniecili pożary w katedrze turyńskiej.
– Słucham?! – wykrzyknął zaskoczony Lazotti.
– Tak, poszukujemy sprawców pożarów, ponieważ podejrzewamy, że zostały wzniecone celowo.
– Podejrzewacie naszych pracowników? Ależ… Na Boga! Komu mogłoby zależeć na zniszczeniu katedry?
– Właśnie to staramy się ustalić.
– Jesteście pewni? To bardzo poważne oskarżenie…
– To jeszcze nie oskarżenie, to tylko podejrzenia, dlatego prowadzimy śledztwo.
– Oczywiście, pani doktor, pomożemy wam, jak tylko będziemy mogli.
– Nie mam co do tego wątpliwości, panie Lazotti.
Sofia wyszła z budynku ze stali i szkła zastanawiając się, czy dobrze zrobiła, dzieląc się swoimi podejrzeniami z D’Alaquą oraz szefem działu kadr. Być może D’Alaqua już zapomniał o jej wizycie. Lub wprost przeciwnie – dzwoni właśnie ze skargą do ministra.
Postanowiła natychmiast zatelefonować do Valoniego, by opowiedzieć mu ze szczegółami przebieg wizyty w COCSIE.
Jeśli D’Alaqua zechce poskarżyć się w ministerstwie, Valoni musi być przygotowany do obrony.
– Ja, Maanu, książę Edessy, syn Abgara, zanoszę modlitwy do ciebie, Sinie, księżycowy bogu bogów, byś pomógł mi zniszczyć tych, którzy mieszają w głowach naszemu ludowi i zachęcają go do porzucania twego kultu i zdrady bogów naszych przodków.
Na skalistym wzniesieniu nieopodal Edessy mieściło się sanktuarium boga Sina. Jaskinię słabo oświetlały pochodnie, które Sultanept, z pomocą Maanu i Marwuza, umieścił na jej ścianach.
Płaskorzeźba z wyobrażeniem boga Sina, wykuta w skale, wydawała się mieć ludzką twarz, tak wiernie odtworzył ją artysta.
Maanu palił kadzidło i aromatyczne zioła, które oszałamiały go i pomagały porozumieć się z bogiem. Był to księżycowy bóg, Sin, wszechmocny, którego nigdy nie przestał wielbić ani on, ani inni wierni tradycji ludzie Edessy, jak jego oddany sługa Marwuz, dowódca królewskiej gwardii, mający po śmierci Abgara stać się głównym doradcą młodego króla.
Sin wysłuchał chyba modlitw Maanu, bo przedarł się przez chmury, zalewając księżycową poświatą swoje sanktuarium.
Sultanept, wielki kapłan Sina, zapewniał Maanu, że to znak od boga, że ich nie opuścił.
Sultanept mieszkał wraz z pięcioma kapłanami w Sumurtarze.
Ich schronieniem stał się labirynt tuneli i podziemnych izb, gdzie służyli bogom, Słońcu, Księżycowi i planetom, początkowi i końcowi wszechświata.
Maanu obiecał Sultaneptowi, że przywróci mu jego potęgę i bogactwo, które wytrącił z jego rąk Abgar, przekreślając wiarę przodków.
– Książę mój, powinniśmy już wracać. Król może cię wzywać. Odkąd wyszliśmy z pałacu, upłynęło wiele godzin.
– Nie wezwie mnie, Marwuzie, jest pewny, że siedzę z przyjaciółmi w gospodzie albo cudzołożę z jakąś tancerką. Mój ojciec nie dba o to, co robię, nie interesuję go nic a nic, zawiódł się na mnie, bo nie chciałem adorować Jezusa. To wszystko wina królowej. To ona namówiła go do zdrady naszych bogów, za jedynego Boga przyjmując tego Nazarejczyka. Zapewniam cię jednak, Marwuzie, że lud skieruje jeszcze oczy na księżycowego boga i zburzy świątynie, które królowa kazała wznieść na chwałę tego Żyda.
Kiedy Abgar umrze, zabijemy królową, Josara i Tadeusza.
Marwuz zadrżał. Nie szanował królowej, tej twardej kobiety, która, odkąd Abgar zachorował, rządziła krajem. Nieraz czuł, jak władczyni przewierca go lodowatym spojrzeniem, zdając sobie sprawę, że trzyma on stronę Maanu. Lecz czy odważyłby się podnieść na nią rękę? Zamordować ją? Był pewien, że Maanu go o to poprosi.
Co do Josara i Tadeusza… Nie zawaha się. Przebije ich mieczem. Ma dość ich kazań, ich wyrzutów, gdy oddaje się uciechom z jakąś kobietą, która przypadła mu do gustu, lub gdy ku czci boga upija się do nieprzytomności przy pełni księżyca.
Bo on, Marwuz, zachował wiarę w bogów swych ojców, w bogów swego miasta, nie chciał adorować tego cnotliwego nędzarza, o którym nie przestają pleść Josar i Tadeusz.
Izaz spisywał wszystko, co opowiadał mu Tadeusz. Jego wuj, Josar, nauczył go sztuki pisania, i chłopak marzył, by pewnego dnia zostać nadwornym skrybą.
Był z siebie dumny, bo Abgar i królowa pochwalili pergaminy, na które tak starannie przenosił opowieści Tadeusza o Jezusie. Apostoł często go przywoływał, by podyktować parę wersów, bo akurat przypomniał sobie jakiś epizod, który łatwo mógłby ulecieć z pamięci. Chłopak znał doskonale wszystkie przygody Tadeusza.
Tadeusz często mrużył oczy, zdawało się, że za chwilę zaśnie, tymczasem z jego ust zaczynały płynąć wspomnienia. Opowiadał, jaki był Jezus, jak przemawiał i jakich czynów dokonał.
Josar spisał już swoje wspomnienia, posłał je do kopistów, jedną kopię zaś złożył w królewskim archiwum. To samo zrobi z opowieściami Tadeusza. Tak rozkazał Abgar, który marzył o tym, by Edessa pozostawiła swoim potomnym całą prawdę o Jezusie.
Josara i Tadeusza łączyła szczególna więź, obaj bowiem znali Jezusa. Izaz cieszył się, że wuj ma takiego towarzysza. Josar szanował Tadeusza za to, że był uczniem Jezusa i u niego szukał odpowiedzi na pytania zadawane mu przez mieszkańców Edessy, przychodzących do niego po poradę i modlitwę.
Każdego dnia Tadeusz wraz z Josarem udawali się do pierwszej świątyni, jaką królowa kazała wznieść na cześć Pana.
Tam modlili się i rozmawiali z kobietami i mężczyznami, którzy przybywali szukać pocieszenia, czekając, aż ich modlitwy dotrą do Boga, który uzdrowił Abgara. Służyli też wiernym zbierającym się w nowej świątyni, wzniesionej przez wielkiego architekta królewskiego, Marcjusza.
Tadeusz poprosił Marcjusza, by ta nowa świątynia była równie prosta jak pierwsza, by wyglądała niczym skromne domostwo, tyle tylko, że z dużym dziedzińcem, na którym można będzie głosić Słowo Boże. Uprzedził Marcjusza, że Jezus przegnał kupców ze świątyni w Jerozolimie, jego duch zaś może gościć tylko tam, gdzie panuje prostota i pokój.
Słońce wschodziło nad Bosforem, kiedy „Gwiazda Morska” sunęła po wodach u wybrzeży Stambułu. Na pokładzie marynarze uwijali się jak w ukropie, przygotowując się do cumowania.
Kapitan obserwował śniadego młodzieńca, który w milczeniu mył pokład. W Genui jeden z ludzi zachorował i musiał zostać na lądzie, więc pierwszy oficer zatrudnił tego niemowę, upewniwszy się przedtem, że jest dobrym marynarzem. W tamtej chwili kapitan zgodziłby się na wszystko, byle tylko jak najszybciej wypłynąć, nie zwrócił więc uwagi na to, że na rękach rzekomego żeglarza nie było ani jednego odcisku – miał delikatne białe dłonie, ręce człowieka, który nigdy nie musiał zarabiać nimi na życie. Niemowa jednak dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków, a po jego oczach trudno było poznać, co czuje i myśli. Oficer twierdził, że marynarza polecił mu znajomy z tawerny portowej Zielony Sokół. Kapitan nie bardzo w to wierzył, ale nie zamierzał drążyć tematu.
Kiedy oficer oznajmił mu, że niemowa schodzi na ląd w Stambule, kapitan wzruszył tylko ramionami i nie dociekał, skąd tamten to wie.
Kapitan był genueńczykiem, pływał od czterdziestu lat, zawinął do tysiąca portów, miał do czynienia z przeróżnymi ludźmi, ale w tym chłopaku było coś szczególnego. Na twarzy wymalowaną miał porażkę, w jego ruchach widać było rezygnację, jakby wiedział, że osiągnął kres. Lecz czego miał być to kres i skąd to zwątpienie, kapitan nie wiedział.
Stambuł był piękniejszy niż zwykle. Niemy marynarz westchnął cicho, obserwując uważnie port. Wiedział, że ktoś po niego wyjdzie, możliwe, że ten sam człowiek, który ukrywał go, kiedy przybył tu z Urfy. Chciał wrócić do domu, uściskać ojca, spotkać się z żoną i posłuchać radosnego śmiechu córki.
Bał się spotkania z Addaiem, jego rozczarowania. Jednak w takich chwilach o to nie dbał. Znów czuł, że żyje, cieszył się, że wraca do rodzinnego miasta. To i tak więcej, niż udało się jego bratu przed dwoma laty. Człowiek z katedry opowiadał mu, że Mendibh wciąż siedzi w więzieniu, do którego trafił owego fatalnego popołudnia, kiedy policja aresztowała go jak pospolitego złodzieja. Gazety donosiły, że tajemniczy włamywacz został skazany na trzy lata więzienia. Za rok powinien więc wyjść na wolność.
Zszedł ze statku, z nikim się nie żegnając. Ubiegłej nocy kapitan wypłacił mu pensję i zapytał, czy nie chce zostać do końca rejsu. Niemowa na migi dał mu do zrozumienia, że nie.
Wyszedł z portu i ruszył przed siebie, nie wiedząc, dokąd się udać. Jeśli jego człowiek w Stambule nie przyjdzie w umówione miejsce, znajdzie jakiś sposób, by dostać się do Urfy. Ma przecież pieniądze zarobione na statku.
Nagle usłyszał za plecami czyjeś kroki. Odwrócił się i stanął twarzą w twarz z mężczyzną, który parę miesięcy temu przenocował go w swoim domu.
– Idę za tobą już od jakiegoś czasu – powiedział mężczyzna. – Musiałem się upewnić, że nikt cię nie śledzi. Dziś w nocy będziesz spał u mnie. Przyjdą po ciebie o świcie. Lepiej, żebyś do tego czasu nie kręcił się po mieście.
Niemowa niechętnie skinął głową. Miał ochotę pospacerować po Stambule, zagubić się w uliczkach bazaru, poszukać perfum dla żony i zabawek dla córki. Nie zrobi jednak tego.
Jeśli coś mu się stanie, Addai będzie wściekły, on zaś cieszył się jak dziecko, że wraca do domu, i nie chciał, by jakiś wypadek zakłócił tę radość.
– Udało mi się!
Głos Valoniego brzmiał wesoło, wręcz triumfująco. Sofia uśmiechnęła się, dając znaki Antoninowi, by zbliżył ucho do słuchawki.
– Niełatwo było przekonać ministra, ale w końcu dał mi carte blanche. Wypuszczą niemowę, kiedy będzie nam to pasowało, pozwolili nam również go śledzić.
– Brawo, szefie! – wyrwało się Antoninowi.
– Antonino, jesteś tam?
– Jesteśmy oboje – odpowiedziała Sofia. – Nie mogliśmy się spodziewać lepszych wiadomości.
– Tak, muszę przyznać, że jestem z siebie zadowolony, a nie było łatwo. Teraz musimy tylko zdecydować, kiedy i pod jakim pozorem skrócić wyrok naszemu więźniowi. A wam jak poszło?
– Opowiadałam ci już, że widziałam się z D’Alaquą…
– Jeśli o to chodzi, w ministerstwie nic nie mówili…
– Przesłuchujemy robotników i pracowników katedry, ale za parę dni wracamy.
– Dobrze. Wtedy zastanowimy się, co robić dalej. Mam pewien plan.
– Jaki?
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, pani doktor, wszystko w swoim czasie. Ciao!
– Niech ci będzie… Ciao!
Nad Edessą jeszcze nie świtało, kiedy Josar usłyszał energiczne pukanie do drzwi. W progu stał gwardzista, który przyniósł rozkazy od samej królowej – Josar ma jeszcze przed zachodem słońca wraz z Tadeuszem przybyć do pałacu.
Josar pomyślał, że królowa, której bezsenność kazała czuwać przy Abgarze, nie zdaje sobie sprawy, jak jest wcześnie, lecz chmurne spojrzenie strażnika mówiło, że stało się coś złego.
Zaraz powiadomi Tadeusza i po południu udadzą się na pałacowe wzgórze.
Na kolanach, z zamkniętymi oczami, modlił się, starając się uśmierzyć niepokój, który zagościł w jego duszy.
Kilka godzin później przybiegł Izaz, przynosząc plotki z pałacu. Abgar gaśnie w oczach. Medycy mówią, że słaba jest nadzieja, by wyszedł zwycięsko z pojedynku ze śmiercią.
Przeczuwając bliski koniec, król poprosił małżonkę, by przyprowadziła do niego kilku przyjaciół. Ku swemu zdumieniu, zaproszony został również młody Izaz.
Kiedy przybyli do pałacu, straże natychmiast zaprowadziły ich do komnat Abgara. Król leżał blady w łożu, królowa chłodziła jego czoło okładami z wody różanej. Na ich widok odetchnęła z ulgą.
W komnacie byli też dwaj inni ludzie: Marcjusz, architekt królewski, oraz Senin, najbogatszy kupiec Edessy, spokrewniony z królem, którego był oddanym przyjacielem. Królowa dała znak przybyszom, by podeszli do Abgara, i odprawiła wszystkich służących. Nakazała strażom, by nikogo nie wpuszczano.
– Przyjaciele, chcę się z wami pożegnać i przekazać wam moją ostatnią wolę – powiedział król cichym, łamiącym się głosem.
Umierał i wszyscy o tym wiedzieli, a szacunek i przywiązanie, jakie do niego żywili, nie pozwoliły im składać fałszywych zapewnień, że nie wszystko stracone, że jeszcze jest nadzieja.
Dlatego też stali w ciszy, słuchając, co ma im do powiedzenia.
– Moi szpiedzy ostrzegali mnie, że kiedy umrę, mój syn, Maanu, zacznie okrutnie prześladować chrześcijan i zechce zabić niektórych z was. Tadeusz, Josar i Izaz muszą wyjechać z Edessy, zanim wydam ostatnie tchnienie. Maanu nie odważy się podnieść ręki na Marcjusza ani Senina, choć to również chrześcijanie, albowiem pochodzą oni ze szlachetnych rodów, jeśli więc włos spadnie im z głowy, wie, że ich krewni zemszczą się okrutnie.
Maanu spali świątynie Jezusa, podobnie jak domy niektórych moich poddanych, najbardziej zasłużonych dla głoszenia wiary.
Wielu mężczyzn, kobiet i dzieci straci życie. Mój syn będzie chciał posiać strach wśród chrześcijan i zmusić ich, by powrócili do czczenia dawnych bóstw. Drżę o całun Jezusa, boję się, że moi wrogowie zniszczą tę świętą tkaninę. Maanu poprzysiągł, że spali ją na rynku na oczach wszystkich mieszkańców Edessy i zrobi to w dniu mojej śmierci. Wy, przyjaciele, musicie ją ocalić.
Cała piątka wysłuchała w skupieniu słów króla. Josar patrzył na królową, po raz pierwszy uświadamiając sobie, że z jej dawnej urody pozostał ledwie ślad, a pasma włosów, które wymknęły się spod chusty, są srebrne. Postarzała się, chociaż w jej oczach nie zgasł żar, a ruchy nie utraciły wdzięku. Co się z nią teraz stanie? Wszyscy wiedzieli, że Maanu, rodzony syn, jej nienawidzi.
Abgar wyczuł troskę Josara. Wiedział, że jego przyjaciel skrycie kocha królową.
– Josarze, poprosiłem królową, by opuściła tę ziemię, póki jeszcze jest czas, lecz ona nie chce mnie słuchać.
– Pani – odezwał się Josar – twoje życie narażone jest na jeszcze większe niebezpieczeństwo niż nasze.
– Josarze, jestem królową Edessy, a królowe nie uciekają jak szczury z tonącego okrętu. Skoro muszę umrzeć, niech to się stanie tu, wśród ludzi tak jak ja kochających Jezusa. Nie opuszczę tych, którzy w nas wierzyli, przyjaciół, z którymi się modliłam. Nie porzucę Abgara. Nie zniosłabym myśli, że zostaje sam, zdany na łaskę losu. Jak długo żyje król, Maanu nie odważy się podnieść na mnie ręki. Teraz wysłuchajcie wszyscy królewskiego planu.
Abgar usiadł, ściskając rękę małżonki. Przez ostatnie dni wschód słońca zastawał ich na rozmowach, obmyślali plan, który teraz czas wyłożyć przyjaciołom.
– Mój ostatni rozkaz brzmi: strzeżcie całunu Jezusa. Ocalił mi życie, dzięki niemu mogłem dożyć starości. To święte płótno nie jest moją własnością, należy do wszystkich chrześcijan, to dla nich musicie go chronić. O jedno was tylko proszę, nie wynoście go poza mury Edessy, niech zostanie w tym mieście na wieki. Jezus chciał tu przybyć i tu pozostanie. Tadeuszu, i ty, Josarze, musicie dać całun architektowi. Ty zaś, Marcjuszu, sam wiesz najlepiej, gdzie go ukryć tak, by nie dosięgł go gniew Maanu. A po tobie, Seninie, spodziewam się, że przygotujesz ucieczkę Tadeusza i Josara, oraz młodego Izaza. Mój syn nie odważy się napaść na twoją karawanę. Oddaję ich pod twą opiekę.
– Abgarze, gdzie mam ukryć świętą tkaninę? – zapytał Marcjusz.
– Sam o tym zadecydujesz, dobry przyjacielu. Ani ja, ani królowa nie możemy znać tego miejsca. Musisz wybrać kogoś, komu powierzysz tajemnicę i udzielisz bezpiecznego schronienia, w czym pomoże ci Senin. Żałuję, że mój żywot dogasa. Nie wiem, ile dni mi zostało, mam nadzieję, że wystarczająco dużo, byście zdążyli zrobić wszystko, o co was proszę.
Kiedy Marcjusz dotarł do muru otaczającego miasto, świtało.
Robotnicy czekali na jego dyspozycje. Jako królewski architekt nie tylko wznosił budowle przynoszące chwałę Edessie, nadzorował również wszystkie roboty miejskie, tak jak teraz, przy zachodniej stronie muru, gdzie budowniczowie wznosili nową bramę.
Zdziwił się na widok Marwuza rozmawiającego z majstrem Jereminem.
– Bądź pozdrowiony, Marcjuszu – powitał go Marwuz.
– Czego szuka w tym miejscu dowódca gwardii królewskiej? Czyżby wzywał mnie Abgar?
– Przysłał mnie Maanu, który wkrótce zostanie królem.
– Jeśli taki będzie wyrok boski.
Marwuz wybuchnął śmiechem, który zabrzmiał donośnie w ciszy poranka.
– Będzie nim, Marcjuszu, z całą pewnością zostanie królem, sam o tym wiesz, przecież wczoraj byłeś u Abgara i mogłeś się przekonać, że osaczyła go śmierć.
– Czego chcesz? Mów prędko, robota czeka.
– Maanu chce wiedzieć, jaka była ostatnia wola Abgara. Wie, że nie tylko ty, ale również Senin, Tadeusz, Josar, a nawet młody skryba Izaz staliście przy łożu króla aż do zmroku. Książę przekazuje ci, że jeśli pozostaniesz lojalny, nic ci nie grozi, a jeśli nie, nie wiadomo, co może cię spotkać.
– Więc przychodzisz z pogróżkami od Maanu? Czyżby książę miał aż tak mało szacunku do samego siebie? Za stary jestem, by się czegokolwiek obawiać. Maanu może mi najwyżej odebrać życie, które i tak dobiega końca. A teraz odejdź i pozwól mi pracować.
– Powiesz mi, co przekazał wam Abgar?
Marcjusz odwrócił się bez słowa i zaczął sprawdzać zaprawę z gliny, którą mieszał jeden z robotników.
– Pożałujesz tego, Marcjuszu! Słono za to zapłacisz! – wykrzyknął Marwuz, spinając konia i ruszając galopem do pałacu.
Płynęły godziny, architekt wydawał się bez reszty zatopiony w pracy. Majster przyglądał mu się spod oka. Marwuz przekupił go, by szpiegował nadwornego architekta. Żal mu było staruszka, który zawsze odnosił się do niego życzliwie, ale dni mistrza minęły, a Marwuz obiecał, że Maanu odwdzięczy się sowicie za przysługę.
Słońce stało w zenicie, kiedy Marcjusz dał znak majstrowi, że czas na odpoczynek. Pot spływał po plecach murarzy, sam majster odczuwał zmęczenie i marzył tylko o tym, by usiąść i odpocząć.
Wkrótce nadeszli dwaj młodzi służący z domu Marcjusza, każdy uginając się pod ciężkim koszem wypełnionym świeżymi owocami i wodą, które architekt zaczął rozdzielać między robotników.
Przez godzinę wszyscy odpoczywali, chociaż, jak to się często zdarzało, Marcjusz nie przestawał myśleć o swoich projektach, wchodził na rusztowania, badając wytrzymałość wzmacnianych murów oraz obrysy wielkiej bramy, którą w jego zamysłach miał zwieńczyć kunsztowny relief.
Wyczerpany, zamknął oczy, robotnicy również byli zbyt zmęczeni, by rozmawiać.
Dopóki słońce nie zaczęło żegnać się z dniem, ześlizgując się ku zachodowi, Marcjusz ociągał się z ogłoszeniem, że na dziś koniec. Dzień podobny był do dnia, upływ czasu mierzyli postępami w pracy. Majster niecierpliwił się. Niewiele miał do powiedzenia o poczynaniach Marcjusza, jednak musiał pójść do gospody na spotkanie z Marwuzem.
W końcu architekt pożegnał się z robotnikami i ruszył wraz z dwoma służącymi do domu.
Marcjusz od lat był wdowcem, dzieci nie miał, więc troszczył się o swoich służących jak o własnych synów.
Podobnie jak on byli chrześcijanami i wiedział, że go nie zdradzą.
Ubiegłej nocy, zanim wyszli z pałacu Abgara, uzgodnili z Tadeuszem i Josarem, że gdy tylko architekt obmyśli, gdzie bezpiecznie ukryć całun, natychmiast ich o tym powiadomi.
Opracowali plan, w jaki sposób Josar przekaże mu płótno, nie budząc podejrzeń Maanu, gdyż, jak ostrzegł Abgar, niewykluczone, że jego syn ma ich na oku. Postanowili, że oprócz Marcjusza jedynie Izaz będzie znał tajemnicę skrytki, dlatego też, gdy tylko otrzyma wskazówki od nadwornego architekta, powinien, korzystając z pomocy Senina, uciec z miasta. Tadeusz rozkazał, by jechał do Sydonu, gdzie powstała niewielka, lecz prężna wspólnota chrześcijańska. Jej duchowy przywódca, Tymeusz, został posłany przez Piotra, by głosić Słowo Boże.
Izaz znajdzie wsparcie w Tymeuszu, ten zaś będzie wiedział, co zrobić z całunem Chrystusa.
Mimo próśb Abgara, by ratowali swoje życie, Tadeusz i Josar postanowili pozostać w Edessie, dzieląc los wszystkich chrześcijan. Żaden nie chciał opuszczać całunu, nawet jeśli nie dane im będzie wiedzieć, gdzie ukryje go Marcjusz.
Tadeusz i Josar przyszli do świątyni wraz z innymi chrześcijanami z miasta. Wspólnie modlono się o zdrowie Abgara, zanosząc błagania do Boga, by znów okazał królowi miłosierdzie.
Tego ranka Josar starannie złożył płótno, wkładając je do kosza, tak jak nakazywał plan Marcjusza. Zanim słońce zaczęło przygrzewać, udał się na targ z koszem na ramieniu, przystając tu i tam i zagadując przekupniów. O umówionej porze ujrzał jednego ze sług Marcjusza, jak kupuje owoce. Podszedł do straganu i wylewnie przywitał się z młodzieńcem, który niósł taki sam koszyk. Nikt nie powinien zauważyć, jak kosze zmieniają właścicieli. Szpiedzy Maanu nie widzieli niczego podejrzanego w tym, że Josar wita się z innym chrześcijaninem, który jest sługą jego przyjaciela Marcjusza.
Majster również nie nabrał żadnych podejrzeń, kiedy mistrz wspiął się na rusztowanie z koszykiem na owoce, wyjął z niego jabłko i zatopiony w myślach, pogryzał owoc, przechadzając się wzdłuż budowli, sprawdzając jej wytrzymałość, szukając słabszych miejsc i szczelin, które należało załatać. Marcjusz zawsze lubił sam kłaść cegły, cieszyła go praca fizyczna. Że też nie może na chwilę usiąść, nawet o tej porze, kiedy popołudniowy skwar usypia zmysły, pomyślał majster.
Marcjusz odświeżył się zimną wodą, którą przyniósł mu sługa. Odpocząwszy po upalnym dniu, architekt zmienił przepoconą tunikę na świeżą. Czuł, że jego dni są policzone.
Kiedy tylko Abgar umrze, Maanu zażąda, by zdradził mu, gdzie ukryto całun Jezusa, albowiem nie spocznie, dopóki go nie zniszczy. Będzie torturował wszystkich, którzy w jego mniemaniu mogą mieć coś wspólnego z cennym płótnem, a on jest jednym z przyjaciół Abgara, których Maanu będzie podejrzewał w pierwszej kolejności. To dlatego postanowił, że jeszcze tej samej nocy uda się do Tadeusza i Josara, i że wprowadzi w życie swój plan, gdy tylko upewni się, że Izaz jest już daleko.
Dwaj młodzi słudzy towarzyszyli mu w drodze do świątyni, w której spodziewał się znaleźć przyjaciół zatopionych w modlitwie. Kiedy tam dotarł, usiadł w ustronnym miejscu, z dala od ciekawskich spojrzeń. Abgar ostrzegał ich, że wszędzie roi się od szpiegów.
Izaz dostrzegł Marcjusza ukrytego w cieniu. Chwilę później, gdy wraz z Tadeuszem i Josarem rozdzielał chleb i wino wśród wiernych, niepostrzeżenie zbliżył się do architekta. Ten wcisnął mu do ręki starannie złożony skrawek pergaminu, chłopak ukrył go w fałdach tuniki. Potem poszukał wzrokiem rosłej sylwetki mężczyzny, który sprawiał wrażenie, że czeka na jego sygnał. Izaz wymknął się dyskretnie ze świątyni, a za nim podążył olbrzym. Ruszyli w stronę karawanseraju.
Karawana Senina była gotowa do drogi. Harran, człowiek, którego najął Senin jako przewodnika, niecierpliwił się, chciał już ruszać w drogę.
Wskazał Izazowi i olbrzymowi o imieniu Obodas ich miejsce i dał znak do wymarszu.
Do samego świtu Izaz nie rozwinął pergaminu wręczonego mu przez Marcjusza. Gdy w końcu odczytał dwie linijki, w których architekt dokładnie opisał miejsce ukrycia świętego płótna, porwał pergamin na drobne skrawki i rozrzucił na pustyni.
Obodas przypatrywał mu się z uwagą i czujnie rozglądał się na boki. Odebrał rozkazy od Senina, by ochraniać młozieńca.
Dopiero gdy upłynęły trzy noce, Harran i Obodas uznali, że są na tyle daleko od Edessy, że mogą odpocząć i pchnąć gońca do domu Senina. Podróż zajmie mu trzy dni, a do tej pory Izaz będzie bezpieczny.
Abgar był w agonii. Królowa posłała po Tadeusza i Josara, by ostrzec ich, że śmierć króla jest bliska.
Upłynęło dziesięć dni, odkąd Abgar wezwał przyjaciół.
Teraz król nie rozpoznawał nikogo, prawie nie otwierał oczu, a tylko nikła mgiełka osiadająca na lusterku, które żona przystawiała do jego ust, uspokajała ją, że zostało w nim jeszcze trochę życia.
Maanu nie opuszczał pałacu, niecierpliwie wyczekując śmierci ojca. Królowa nie pozwalała mu przestąpić progu królewskiej sypialni, lecz nie dbał o to, bo i tak wiedział, co dzieje się za drzwiami. Wsunął w dłoń młodej niewolnicy parę monet i obiecał jej, że stanie się wolną mieszkanką Edessy, jeśli będzie opowiadała mu o stanie konającego króla, ta zaś pracowała gorliwie, by odzyskać wolność.
Królowa wiedziała, że szpiedzy uważnie ich obserwują, więc gdy przybyli Josar i Tadeusz, kazała wyjść wszystkim służącym i rozmawiała z przyjaciółmi szeptem. Odetchnęła z ulgą, dowiedziawszy się, że święte płótno jest bezpieczne.
Obiecała, że gdy Abgar odda ducha Bogu, będą pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą. Zawiadomi ich przez pewnego skrybę, Tycjusza, który również jest chrześcijaninem i ich sprzymierzeńcem. Pożegnanie było rozdzierająco smutne, ponieważ wiedzieli, że już nigdy się nie spotkają. Królowa poprosiła Tadeusza i Josara o błogosławieństwo i modlitwę, by znalazła siły, kiedy wybije godzina śmierci, na którą skazał ją syn, Maanu.
Josar płakał rzewnymi łzami, bo nie mógł pogodzić się z myślą o rozstaniu. Królowa nie była już tak piękna jak niegdyś, jednak jej oczy błyszczały energią, a jej ruchy nadal były pełne wdzięku i królewskiej godności. Świadoma, jak bardzo kocha ją były nadworny skryba, uścisnęła mu dłoń i objęła go. Tym gestem pragnęła wyrazić, że wie o jego uczuciu i że ona również kocha tego najbardziej oddanego z przyjaciół.
Agonia Abgara trwała trzy dni. Gdy nastała noc, tylko królowa czuwała przy małżonku. W pewnej chwili otworzył oczy, uśmiechnął się do niej z miłością i wydał ostatnie tchnienie, pojednany z Bogiem i z samym sobą. Królowa ścisnęła jego rękę, a potem zamknęła mu delikatnie powieki i pocałowała w usta. Modliła się do Boga, by przyjął Abgara do swego królestwa.
Zachowując najwyższą ostrożność, przemknęła ciemnymi korytarzami do pokoju, w którym od wielu dni oczekiwał Tycjusz, skryba.
Spał, lecz obudził się, gdy królowa położyła rękę na jego ramieniu. Nie musieli nic mówić. Ona wróciła do królewskiej komnaty, a Tycjusz ostrożnie wymknął się z pałacu i pobiegł do domu Josara.
Josar, wysłuchawszy relacji o śmierci Abgara, poczuł się straszliwie osamotniony. Musi przekazać wieść Marcjuszowi, sam architekt go o to prosił, bo tylko w ten sposób może zrealizować swój plan. Musi też natychmiast powiadomić Tadeusza, gdyż los ich obu jest przesądzony.
– No, Marco, mów, co cię gnębi.
Tak bezpośrednie pytanie z ust Santiaga zaskoczyło Valoniego.
– To aż tak widać?
– Nie oszukasz starego gliniarza – odpowiedział z uśmiechem Santiago.
Paola też się uśmiechnęła. Na prośbę Marca, by zaprosiła na kolację Johna, attache kulturalnego ambasady amerykańskiej oraz Santiaga Jimeneza, przedstawiciela Europolu w Rzymie.
John przyszedł z żoną Lisą. Santiago był kawalerem, dlatego zwykle robił im niespodzianki, przyprowadzając za każdym razem inną panią. Tym razem zabrał swoją siostrę Anę, młodą, tryskającą energią dziennikarkę, która przyjechała do Rzymu na szczyt szefów rządów państw unijnych.
– Zapewne dotarło już do was, że w katedrze turyńskiej doszło do kolejnego wypadku – zaczął Valoni.
– Sądzisz, że to coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek? – zapytał John.
– Niestety, tego się właśnie obawiam. Przez ostatnie stulecia w katedrze miało miejsce wiele podobnych zdarzeń – pożary, usiłowania kradzieży, zalania. Historia całunu turyńskiego była równie dramatyczna. Jeśli przepracowało się w naszym fachu parę lat, człowiek przestaje wierzyć w fatalne zbiegi okoliczności.
– Ciekawa jest historia całunu – wtrąciła Lisa. – To ginął bez wieści, to znów odnajdywał się w najmniej oczekiwanym miejscu, te wszystkie niebezpieczeństwa, na jakie był narażony…
Czy twierdzisz, że ktoś chce go zniszczyć albo ukraść?
– Ukraść? Nie, nigdy nie rozważaliśmy takiej możliwości. Już prędzej zniszczyć, bo te wszystkie wypadki, z których cudem ocalał, mogły się przecież skończyć o wiele groźniej. Całun mógł po prostu przestać istnieć.
– Całun Chrystusa znajduje się w katedrze turyńskiej – zaczęła opowiadać Lisa – odkąd dynastia sabaudzka postanowiła go tu przechowywać, po tym, jak kardynał Mediolanu, Karol Boromeusz, złożył przysięgę, że uda się pieszo ze swojego miasta aż do Chambery, gdzie znajdował się wówczas całun. Tą pielgrzymką chciał przebłagać Boga, by powstrzymał dżumę dziesiątkującą ludność miasta. Członkowie domu sabaudzkiego, poruszeni troską i pobożnością kardynała, postanowili umieścić relikwię w połowie drogi, w Turynie, by oszczędzić kardynałowi tak długiej i wyczerpującej wędrówki. I tu pozostała. Od tamtej pory w katedrze doszło do tylu wypadków, że faktycznie trudno uwierzyć w zbiegi okoliczności. Ale jeszcze trudniej uwierzyć, by jedna i ta sama osoba wywołała pożar przed piętnastoma dniami i w ubiegłym stuleciu, wobec tego…
– Liso, oszczędź sobie złośliwości – zganił ją John. – Marco ma rację, za tymi wypadkami może kryć się coś ważniejszego.
– Owszem, dlatego pytam: o co chodzi? Kto to robi i do czego zmierza? Niestety, żadne rozsądne wytłumaczenie nie przychodzi mi do głowy. Możliwe, że jakiś szaleniec chce zniszczyć całun.
– Możliwe, ale ten rzekomy szaleniec mógł maczać palce w wypadkach w ciągu ostatnich dziesięciu, piętnastu, dwudziestu lat. A co z wcześniejszymi? – zapytała Ana. – To dopiero historia! Chciałabym o tym napisać…
– Ano, nie jesteś w pracy – mruknął Santiago.
– Daj jej spokój, Santiago – machnął ręką Valoni. – Jestem pewny, że mogę liczyć na dyskrecję twojej siostry, chociaż to rasowa dziennikarka. Proszę was tylko, pomóżcie mi znaleźć rozwiązanie, wybrnąć z tego ślepego zaułka. Sam już nie wiem… Być może moi ludzie, a ja wraz z nimi, za mocno zaangażowaliśmy się w tę sprawę i brakuje nam dystansu. Upieramy się jednak, a głównie ja, że wszystkie te incydenty nie były przypadkowe. Santiago, Johnie, chciałbym was o coś poprosić – rzućcie okiem na to małe dossier, które przygotowałem. Opisuje zdarzenia związane z katedrą i całunem z ostatnich stu lat. Wiem, że nadużywam waszej życzliwości, bo jesteście bardzo zajęci, chciałbym jednak, byście to przeczytali, a gdy już wyciągniecie wnioski, spotkamy się ponownie.
– Możesz na mnie liczyć. Zresztą sam wiesz, jeśli zechcesz poszperać w archiwum Europolu, masz to załatwione – zapewnił Santiago.
– Dziękuję.
– Przyjacielu, przeczytam ten raport i powiem ci szczerze, co o tym sądzę. Wiesz, że chętnie ci pomogę, czegokolwiek potrzebujesz, oficjalnie i nieoficjalnie – powiedział John.
– Ja również chciałabym przeczytać ten raport… – odezwała się nieśmiało siostra Santiaga.
– Ano, ty nie pracujesz w policji – upomniał ją brat. – Nie masz z tym nic wspólnego. Marco nie może pokazać ci oficjalnego sprawozdania, to poufny dokument.
– Przykro mi, Ano – dodał Valoni.
– Cóż, tym gorzej dla was, bo intuicja podszeptuje mi, że jeśli coś się za tym kryje, cokolwiek to jest, musicie do tego podejść z perspektywy historycznej, a nie politycznej. Ale skoro tacy jesteście…
Umówili się na kolację za tydzień. Tym razem gości podjąć miała Lisa.
– Wiesz, braciszku, zastanawiam się, czy nie zostać jeszcze u ciebie przez parę dni.
– Ano, bądźmy szczerzy. Wiem, że historia, którą opowiedział nam Marco to materiał na dobry artykuł, ale tak się składa, że to mój przyjaciel i nie mogę zawieść jego zaufania. Poza tym wpędziłabyś mnie w kłopoty. Gdyby się wydało, że moja siostra zajmuje się upublicznianiem spraw będących przedmiotem śledztwa… Przecież to oczywiste, że mogłaś się o tym dowiedzieć tylko ode mnie. Spieprzyłabyś mi karierę, jeśli wolno mi użyć tak dobitnego sformułowania.
– Nie bądź melodramatyczny. Nie napiszę ani linijki, przysięgam.
– Dochowasz tajemnicy?
– Możesz spać spokojnie, przecież jestem twoją siostrą. Poza tym, ja szanuję tajemnice, takie są reguły mojego zawodu.
– Że też przyszło ci do głowy, żeby iść na dziennikarstwo!
– A co, wolałbyś, żebym pracowała w policji?
– Dobrze już, lepiej chodźmy na drinka. Znam jedno fajne miejsce, na pewno ci się spodoba. To bardzo modny lokal, po powrocie do Barcelony będziesz się miała czym pochwalić.
– Cudownie, ale tak czy siak, mógłbyś bardziej mi ufać. Przydam wam się! Obiecuję, że nic nikomu nie powiem i nie napiszę ani słowa. Uwielbiam takie historie!
– Ano, nie mogę pozwolić, żebyś wplątała mnie w śledztwo, z którym nie mam nic wspólnego. Zajmują się tym kompetentni ludzie z odpowiedniego wydziału. Ściągnęłabyś mi na głowę kłopoty, już ci mówiłem.
– Ale nikt się nie dowie. Przysięgam! Proszę, zaufaj mi. Mam już dość pisania o polityce i tropienia skandali wśród posłów. Wprawdzie nie narzekam, w pracy od początku idzie mi jak z płatka, ale dotychczas nie natrafiłam na żadną naprawdę interesującą historię, a to może być strzał w dziesiątkę.
– Zapomniałaś już, że przed chwilą deklarowałaś, że można mieć do ciebie zaufanie, a przede wszystkim, że o tym nie napiszesz?
– I nie napiszę!
– Więc co miała znaczyć ta ostatnia kwestia?
– Proponuję układ. Pozwolisz mi badać tę sprawę na własną rękę, nikomu o tym nie wspominając. Powiem ci, co udało mi się ustalić, o ile cokolwiek znajdę. Jeśli jednak natrafię na jakiś ślad, który pomoże wam rozwikłać tajemnicę wypadków w kościele, a śledztwo zakończy się sukcesem, poproszę, byście pozwolili mi opisać wszystko, a przynajmniej część tej sprawy. Ale do końca śledztwa nie puszczę pary z ust.
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
– Bo to nie moja sprawa. Nie mogę i nie powinienem iść na żadne układy ani z tobą, ani z nikim innym. Co mi przyszło do głowy, żeby zabrać cię na tę kolację do Valoniego!
– Nie złość się, Santiago. Przecież dobrze ci życzę i za nic w świecie nie chciałabym ci zaszkodzić. Owszem, jestem dziennikarką, uwielbiam tę pracę, ale przede wszystkim liczysz się ty, a ja nigdy nie przedkładam sukcesów zawodowych nad zaufanie ludzi, nigdy. A zwłaszcza zaufanie własnego brata.
– Chciałbym móc ci zaufać, Ano. Chcę ci ufać. Nie mam innego wyjścia. Ale jutro wracasz do Hiszpanii. Nie powinnaś się tu kręcić.
Niemy mężczyzna wpatrywał się obojętnie w drogę, po której sunął sznur samochodów. Kierowca ciężarówki podwożący go do Urfy wydawał się niemy jak on. Odkąd wyruszyli ze Stambułu, milczał jak zaklęty. Odezwał się tylko raz, kiedy przyszedł do domu, w którym niemowa na niego czekał.
– Jestem z Urfy, przyjechałem po Zafarina.
Jego opiekun wiedział, o co chodzi, pokiwał głową i wywołał Zafarina z pokoju. Zafarin rozpoznał człowieka mającego eskortować go do domu. Pochodził z jego miasta, jeszcze jeden zaufany sługa Addaia.
Gospodarz wręczył mu na drogę torbę daktyli, pomarańcze i dwie butelki wody i odprowadził do zaparkowanego samochodu.
– Zafarinie – odezwał się – ten człowiek dowiezie cię do samego Addaia, można mu ufać. Jakie instrukcje dostałeś? – zwrócił się do kierowcy.
– Ma jak najszybciej znaleźć się w mieście. Jego powrót nie może zwrócić niczyjej uwagi.
– Musi tam dotrzeć cały i zdrowy.
– Dojedzie bezpiecznie, zapewniam cię.
Zafarin rozsiadł się wygodnie obok kierowcy. Miał nadzieję, że ten przywiózł mu wieści od Addaia, od rodziny, jakieś plotki z miasta, on jednak skupił się wyłącznie na drodze, prowadząc w zupełnej ciszy. Od czasu do czasu pytał, czy pasażer nie jest głodny albo czy nie chce iść do toalety, i to wszystko.
Na twarzy kierowcy widać było zmęczenie wieloma godzinami jazdy. Zafarin zaproponował mu na migi, że zmieni go za kierownicą, lecz ten odmówił.
– Już niedaleko, a ja wolę uniknąć problemów. Addai nie wybaczyłby mi, gdybym zrobił jakieś głupstwo, a ty, jak słyszałem, ostatnio się nie popisałeś.
Zafarin zacisnął zęby. Ryzykował życie, a ten gbur wyrzuca mu, że się nie popisał! Co on może wiedzieć o niebezpieczeństwie, na jakie narażał się on i jego towarzysze?
Ruch na drodze wzmagał się z godziny na godzinę. E-24 to jedna z najbardziej uczęszczanych tras w Turcji, prowadzi do Iraku, na pola naftowe. Roi się tu od samochodów cywilnych i pojazdów wojskowych, które patrolują granicę turecko-syryjską. Szukających kurdyjskich partyzantów działających w tym regionie.
Już za godzinę będzie w domu. W tej chwili tylko to się liczy.
– Zafarin, Zafarin!
Łamiący się ze wzruszenia głos matki brzmiał w jego uszach jak niebiańska muzyka. Stała przed nim, drobna i wysuszona, w chuście na głowie. To ona rządziła w domu. Nikt nie odważył się jej sprzeciwić.
Jego żona, Ajat, miała łzy w oczach. Błagała go, by nie jechał, by nie podejmował się tego zadania. Jak jednak sprzeciwić się rozkazom Addaia? Ojciec i matka wstydziliby się przed całą wspólnotą.
Wysiadł z ciężarówki i w jednej chwili Ajat zarzuciła mu ramiona na szyję, podczas gdy matka obejmowała go z drugiej strony, zazdrosna o uściski synowej. Objęli się całą trójką, a kiedy Zafarin poczuł jeszcze siłę chłopskich rąk swojego ojca, dał się ponieść wzruszeniu i zapłakał. Przypomniały mu się dawne lata, gdy był małym chłopcem i wracał do domu z podrapaną twarzą i sińcami po bójce na ulicy lub w szkole.
Ojciec go wtedy pocieszał. Zawsze dawał mu poczucie bezpieczeństwa, pewność, że Zafarin może na niego liczyć; niech się dzieje co chce, ojciec jest po to, by go bronić. Teraz zaś Zafarin zdał sobie sprawę, że będzie potrzebował jego wsparcia, kiedy nadejdzie chwila, by stanąć przed Addaiem. Tak, Addai wzbudzał w nim strach.
Ogród otaczający neoklasycystyczny dom oświetlony był jaśniej niż zwykle. Policjanci z całego okręgu i agenci tajnych służb rywalizowali w trosce o bezpieczeństwo gości przybyłych na to ekskluzywne przyjęcie. Na liście osób, do których trafiły zaproszenia, figurował prezydent Stanów Zjednoczonych z małżonką, podobnie zresztą jak minister skarbu, minister obrony narodowej, wielu senatorów i wpływowych kongresmanów, republikanów i demokratów, nie licząc prezesów wiodących korporacji i koncernów amerykańskich i europejskich, oraz tuzina bankierów, grupy prawników z najważniejszych kancelarii, lekarzy i licznych osobistości świata nauki.
Mary Stuart obchodziła pięćdziesiąte urodziny, a jej mąż, James, chciał ją uhonorować przyjęciem, które zgromadzi wszystkich przyjaciół.
W gruncie rzeczy, myślała Mary, ci wszyscy goście to raczej dobrzy znajomi, a nie przyjaciele. Oczywiście nie podzieliła się tym spostrzeżeniem z Jamesem, bo nie chciała robić mu przykrości, ona jednak wolałaby inną niespodziankę, na przykład podróż do Włoch, bez pośpiechu i towarzyskich zobowiązań. Ach, gdyby tak mogli zgubić się w Toskanii, gdzie trzydzieści lat temu spędzili miesiąc miodowy. Taki pomysł jednak nigdy nie przyszedłby Jamesowi do głowy.
– Umberto!
– Mary, moja droga, wszystkiego najlepszego!
– Nie wyobrażasz sobie, jaka to dla nas radość, znów cię widzieć!
– Największą radość sprawił mi James, wyróżniając mnie zaproszeniem na to przyjęcie. Proszę, mam nadzieję, że ci się spodoba.
Mężczyzna wręczył jej pudełeczko owinięte w biały błyszczący papier.
– Niepotrzebnie zawracałeś sobie głowę…
Mary szybko otworzyła pudełko i oniemiała na widok figurki, którą odwinęła z bibułki.
– Ta figurka pochodzi z drugiego wieku przed Chrystusem. Przedstawia damę czarującą i piękną jak ty.
– Cudowna. Wielkie dzięki. Czy to nie za wiele? Jestem wzruszona. James! James!
James Stuart podszedł do żony i Umberta D’Alaquy. Panowie uścisnęli sobie serdecznie dłonie.
– Niech no zobaczę, czym też tym razem zaskoczyłeś Mary? Ależ to piękne! No cóż, przy takim prezencie mój to kopciuszek.
– James, proszę, nie mów tak, wiesz, że jestem zachwycona. Mąż podarował mi te kolczyki i pierścionek. To najpiękniejsze perły, jakie widziałam w życiu.
– To najpiękniejsze perły, jakie w ogóle istnieją, zapewniam cię. Może zaopiekujesz się tą piękną damą, tymczasem ja zaproszę Umberta na drinka?
Dziesięć minut później James Stuart zostawił Umberta z prezydentem i kilkoma innymi panami, sam tymczasem zaczął przechadzać się od grupki do grupki gości. Mimo sześćdziesięciu dwóch lat James czuł się w sile wieku. Miał wszystko, czego mógł pragnąć od życia: kochającą rodzinę, zdrowie, powodzenie w interesach. Huty stali, laboratoria farmaceutyczne, zakłady utylizacji odpadów i udziały w niezliczonych firmach czyniły z niego jednego z najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie.
Odziedziczył skromne imperium przemysłowe po swoim ojcu, potrafił jednak pomnożyć to dziedzictwo. Szkoda, że ich dzieci nie wykazują talentu do biznesu. Gina, najmłodsza, studiuje archeologię i wydaje majątek na finansowanie i udział w wyprawach do najdziwniejszych miejsc globu. Wdała się w jego szwagierkę, Lisę, chociaż miał nadzieję, że córka będzie trochę rozsądniejsza. Tom studiuje medycynę i nie ma pojęcia o czymś takim jak rudy żelaza i stopy stali. Ten jednak przynajmniej się ożenił i został ojcem. James uwielbiał wnuki i liczył na to, że nie zabraknie im zdolności i chęci, by przejąć imperium dziadka.
Przyjęcie rozkręciło się na dobre, co chwila rozlegały się salwy śmiechu, bo u Stuartów spotkało się wielu znajomych, którzy nie widzieli się od lat. Niczyjej uwagi nie zwróciło siedmiu mężczyzn, od jakiegoś czasu rozmawiających we własnym gronie, uważnie obserwujących wszystko, co się dzieje. Gdy ktoś ich mijał, zmieniali temat rozmowy, udając, że są zmartwieni kryzysem irackim, ostatnim szczytem w Davos czy innymi poważnymi sprawami, które powinny ich niepokoić, zważywszy na to, kim są i czym się zajmują.
Najstarszy z nich, wysoki i smukły, zdawał się przewodzić rozmowie.
– Przyznaję, że to był doskonały pomysł, żeby się tutaj spotkać – powiedział z uśmiechem.
– Owszem – odpowiedział inny z wyraźnym francuskim akcentem. – Tu nie zwracamy niczyjej uwagi.
– Marco Valoni poprosił ministra sprawiedliwości o wypuszczenie na wolność niemowy, tego, który siedzi w więzieniu w Turynie – powiadomił kolejny dżentelmen tak doskonałą angielszczyzną, że nie sposób się było domyślić, iż jego ojczystym językiem jest włoski. – To właściwie pomysł jednej ze współpracownic Valoniego, niejakiej doktor Galloni. Ta inteligentna osóbka doszła do wniosku, że więzień może ich naprowadzić na jakiś ślad. Zresztą to ona przekonała Valoniego, by przenicował na wylot COCSĘ.
– Czy można tę doktor Galloni odsunąć jakoś od śledztwa?
– Owszem, zawsze można naciskać, twierdząc, że jest niekompetentna, że to czyjaś protegowana albo agentka obcych służb. COCSA mogłaby zaprotestować przeciwko tym przesłuchaniom, pociągnąć za odpowiednie sznurki w Watykanie, by wpłynąć na włoski rząd. Można też zadziałać przez Ministerstwo Gospodarki, które z całą pewnością wolałoby, by nikt nie naraził na szwank opinii jednego z największych przedsiębiorstw w kraju z powodu jakiegoś niegroźnego pożaru. Jeśli wolno mi jednak wyrazić zdanie, powinniśmy zaczekać z jakimikolwiek ruchami wobec pani Sofii Galloni.
Jeden z mężczyzn wbił wzrok w tego, który skończył swój wywód. Coś w tonie głosu kolegi zwróciło jego uwagę. Postanowił zaskoczyć go, by przekonać się, jak zareaguje.
– Moglibyśmy również przyczynić się do jej zaginięcia… – podsunął. – Nie możemy pozwolić, by jakaś pani doktor wtrącała się w nasze sprawy. Zgadzacie się ze mną?
Pierwszy wyraził opinię dżentelmen z francuskim akcentem:
– Jeśli o mnie chodzi, uważam, że to zbędne. To byłby fatalny błąd. Na razie czekajmy.
– Zgadzam się, pośpiech nie jest wskazany – poparł go Włoch. – Byłoby błędem odsuwanie pani Galloni lub też doprowadzanie do jej zniknięcia. To tylko rozdrażni Valoniego, który utwierdzi się w przekonaniu, że za tymi wszystkimi wypadkami coś się kryje i sprawi, że on i cały jego zespół nie przerwą śledztwa, nawet jeśli ktoś wyda im taki rozkaz. Doktor Galloni oznacza dla nas ryzyko, bo to inteligentna osoba, ale możemy pozwolić sobie na to ryzyko. Mamy pewną przewagę – znamy każdą myśl i każdy ruch tego policjanta i jego ludzi.
– Nikt nie podejrzewa, kim jest nasz informator?
– To jedna z najbardziej zaufanych osób Valoniego.
– Rozumiem. Czy są jeszcze jakieś nowiny? – zapytał najstarszy z mężczyzn.
Ten o wyglądzie angielskiego arystokraty wyrecytował, jakby czytał z kartki:
– Zafarin przed dwoma dniami dotarł do Urfy. Jeszcze nie wiemy, jak zareagował Addai. Towarzysz Zafarina, Rasit, przybył do Stambułu, a trzeci, Dermisat, dotrze tam dzisiaj.
– Dobrze, to znaczy, że są bezpieczni. Teraz to problem Addaia, nie nasz. Musimy zająć się tym niemową w turyńskim więzieniu.
– Nie od rzeczy byłoby, by jakieś zdarzenie zatrzymało go tam na dłużej. W przeciwnym razie będą mu deptali po piętach aż do samego Addaia – zasugerował Anglik.
– To bardzo rozsądna uwaga – poparł go mężczyzna z francuskim akcentem.
– Możemy to zrobić? – zapytał inny.
– Owszem, mamy swoich ludzi w tym zakładzie. Trzeba poruszać się z najwyższą ostrożnością, bo jeśli coś stanie się niemowie, Valoni nie zadowoli się oficjalnym raportem.
– Cóż, wścieknie się, ale będzie musiał się z tym pogodzić. Bez niemowy sprawa się dla niego kończy, przynajmniej na jakiś czas.
– A całun?
– Ukryty w banku. Kiedy roboty w katedrze dobiegną końca, wróci do kaplicy. Kardynał chce odprawić uroczystą mszę dziękczynną za to, że Bóg raz jeszcze ocalił święte płótno.
– Panowie… ubijacie jakiś interes? – zapytał prezydent, podchodząc do grupki mężczyzn.
– Mary, widzisz tamtego mężczyznę? Kto to jest? – spytała Lisa.
– Jeden z naszych najbliższych przyjaciół, Umberto D’Alaqua. Nie pamiętasz go?
– A, tak, teraz sobie przypominam. Trzeba przyznać, że robi świetne wrażenie. To wyjątkowo przystojny mężczyzna.
– Zatwardziały kawaler. Szkoda, bo nie dość, że przystojny, to jeszcze przemiły człowiek.
– Niedawno coś o nim słyszałam… Tylko gdzie… Zaraz, zaraz, niech sobie przypomnę…
Lisa pamiętała, gdzie ostatnio natknęła się na nazwisko D’Alaqua. W raporcie, który Valoni przysłał Johnowi. Po pożarze katedry turyńskiej padała nazwa firmy i nazwisko właściciela, D’Alaqua. Nie mogła jednak ani słowem zdradzić się z tym przed siostrą. John nigdy by jej tego nie wybaczył.
– Jeśli chcesz go poznać, mogę cię przedstawić. Podarował mi figurkę z drugiego wieku przed naszą erą. Prześliczna. Potem ci ją pokażę, postawiłam ją w moim gabinecie.
Siostry podeszły do D’Alaquy.
– Umberto, pamiętasz Lisę?
– Naturalnie, Mary, jak mógłbym zapomnieć twoją siostrę.
– Minęło tyle lat…
– Właśnie. Skoro ty, Mary, nie podróżujesz do Włoch tak często, jak powinnaś… Liso, o ile pamiętam, pani mieszka w Rzymie, prawda?
– Owszem, nadal mieszkamy w Rzymie. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym żyć w jakimkolwiek innym miejscu.
– Z Lisą mieszka w Rzymie moja córka, robi tam doktorat – wyjaśniła Mary. – Poza tym Lisie udało się zaangażować ją do zespołu prowadzącego wykopaliska w Herkulanum.
– Ach, teraz sobie przypominam, przecież jest pani archeologiem.
– Tak, Gina odziedziczyła po cioci namiętność do grzebania w ziemi.
– Nie wyobrażam sobie cudowniejszej pracy niż badanie przeszłości – westchnęła Lisa. – Ale, ale, jeśli dobrze pamiętam, to i pan, Umberto, bywał na wykopaliskach.
– Owszem, nadal od czasu do czasu uciekam z miasta, by popracować trochę na świeżym powietrzu.
– Fundacja Umberta finansuje wiele prac archeologicznych – zauważyła Mary.
James Stuart podszedł do D’Alaquy, by przedstawić go innym gościom. Lisa była niepocieszona, z przyjemnością porozmawiałaby dłużej z mężczyzną odnotowanym w aktach Valoniego. Kiedy opowie Johnowi o tym spotkaniu, na pewno jej nie uwierzy. A Marco? Ależ będzie zaskoczony! Roześmiała się w duchu, gratulując sobie intuicji, kiedy przyjmowała zaproszenie Jamesa na niespodziankę urodzinową dla żony.
Zaświtał jej pewien pomysł. Kiedy Mary przyjedzie do Rzymu, wydadzą kolację, na którą zaproszą również D’Alaquę i Valoniego. Oczywiście może się zdarzyć, że D’Alaqua poczuje się niezręcznie, a Mary się na nią pogniewa. Musi o tym jeszcze porozmawiać z siostrzenicą. Razem ułożą listę gości.
Młody służący płakał ze strachu. Twarz Marcjusza zalana była krwią. Drugi sługa puścił się biegiem na poszukiwanie Josara, by powiadomić go o tym, co uczynił architekt.
Josar i Tadeusz nie byli zaskoczeni straszną nowiną.
– …wtedy rozległ się przeraźliwy krzyk – opowiadał służący, drżąc. – A kiedy wbiegliśmy do izby Marcjusza, ten leżał w kałuży krwi, a obok niego odcięty język. Wciąż trzymał w ręku ostry sztylet, którym go sobie obciął. Stracił przytomność, nie wiemy co robić. Ostrzegał nas, że tej nocy coś się wydarzy i uspokajał, byśmy się nie lękali, cokolwiek ujrzymy. Ale, na Boga, żeby tak się okaleczać! Dlaczego? Po co?!
Josar i Tadeusz starali się uspokoić chłopaka, odchodzącego ze strachu od zmysłów. Natychmiast ruszyli do domu Marcjusza. Znaleźli przyjaciela nieprzytomnego, leżącego na łóżku w zakrwawionej pościeli. Obok siedział inny służący, zawodząc i rozdzierając szaty.
– Uspokójcie się! – rozkazał Josar. – Wkrótce przybędzie medyk i opatrzy Marcjusza. Musicie być silni. Nie może was pokonać strach ani żal, w przeciwnym razie życie waszego pana zawiśnie na włosku.
Kiedy nadszedł medyk, kazał wszystkim wyjść z izby i został sam z pomocnikiem.
– Już po wszystkim – oznajmił, kiedy wreszcie wyszedł. – Marcjusz odpoczywa. Chciałbym, by przez kilka dni pozostał w półśnie, trzeba mu podawać te krople rozpuszczone w wodzie. Uśmierzą ból i będzie spał spokojnie, dopóki rana się nie zabliźni.
– Musimy poprosić cię o przysługę – odezwał się Tadeusz. – My również chcemy pozbyć się języków.
Medyk, który podobnie jak oni był chrześcijaninem, popatrzył na nich zdumiony.
– Nasz Pan, Jezus Chrystus, nie godziłby się na to… zaczął.
– Musimy poświęcić języki, bo to jedyny sposób, by Maanu nie zmusił nas do mówienia – wyjaśnił Josar. – Będzie nas torturował, by dowiedzieć się, gdzie ukryty jest całun Jezusa. My tego nie wiemy, ale moglibyśmy zdradzić coś, co narazi na niebezpieczeństwo człowieka, który wie wszystko. Nie chcemy uciekać, pragniemy zostać z naszymi braćmi, bo musisz wiedzieć, że ofiarą gniewu Maanu padną wszyscy chrześcijanie.
– Pomóż nam, proszę – nalegał Tadeusz. – Nie mamy tyle odwagi, co Marcjusz…
– Wasze prośby sprzeciwiają się prawom boskim. Moim obowiązkiem jest przywracanie zdrowia chorym, nie wolno mi okaleczyć żadnej ludzkiej istoty.
– Więc zrobimy to sami – oświadczył Josar.
Jego zdecydowanie przekonało medyka.
Najpierw udali się do domu Tadeusza, gdzie lekarz zmieszał z wodą zawartość małej buteleczki. Kiedy Tadeusz zasnął, lekarz poprosił Josara, by wyszedł z komnaty i udał się do swego domu. On wkrótce do niego przyjdzie.
Josar niecierpliwie oczekiwał na przybycie medyka. Ten wszedł do domu przygarbiony i smutny.
– Połóż się na łóżku i wypij to – polecił Josarowi. – Zaraz zaśniesz. Kiedy się obudzisz, nie będziesz mógł mówić.
Niech Bóg mi wybaczy.
– Już ci wybaczył – szepnął Josar.
Wiadomość o śmierci Abgara dotarła już do każdego zakątka pałacu. Królowa spodziewała się, że wkrótce w drzwiach królewskiej komnaty stanie jej syn.
Służący wraz z medykami przygotowali ciało Abgara do wystawienia na widok publiczny. Król poprosił ich, by zmówili modlitwę za jego duszę, zanim pochowają jego szczątki w królewskim grobowcu.
Nie wiedziała, czy Maanu pozwoli na chrześcijański pochówek, lecz była gotowa o to walczyć.
Przez wszystkie godziny, które spędziła w samotności, czuwając przy ciele męża, zastanawiała się, czym sobie zasłużyła na nienawiść syna. Znalazła odpowiedź. Tak naprawdę znała ją od dawna, chociaż nigdy, aż do dzisiejszej nocy, nie miała odwagi przyznać tego sama przed sobą.
Nie była dobrą matką. Nie, nie była nią. To Abgar dostał całą jej miłość, nie pozwoliła, by ktoś czy coś, nawet jej dzieci, odsunął ją choćby na chwilę od królewskiego boku.
Oprócz Maanu wydała na świat jeszcze czterech synów i trzy córki. Jeden z chłopców zmarł wkrótce po urodzeniu.
O córki nie musiała się martwić. Były spokojne, grzeczne, szybko wydali je za mąż, by wzmocnić sojusze z innymi królestwami. Nie tęskniła za nimi, najważniejsza była jej miłość do męża.
Dlatego cierpiała w milczeniu, choć rozdzierał ją ból, gdy król zakochał się w Ani, tancerce, która zaraziła go śmiertelną chorobą. Nie pozwoliła, by z jej ust wyrwało się choć słowo wyrzutu, by cokolwiek zepsuło jej związek z królem.
Nie miała czasu dla Maanu, tak pochłaniało ją uczucie do męża.
Teraz czekała ją śmierć, była pewna, że Maanu nie daruje jej życia. Była taka samolubna! Czy Bóg jej wybaczy?
Na korytarzu rozległy się energiczne kroki i gniewny głos Maanu:
– Chcę zobaczyć mojego ojca!
– Król umarł – odpowiedział strażnik.
– Więc zostałem władcą Edessy – stwierdził zimno. – Marwuz! Wyprowadź królową.
– Nie synu, jeszcze nie. Moje życie jest w twoich rękach, najpierw jednak pogrzebiemy Abgara jak króla. Pozwól mi wypełnić jego ostatnią wolę.
Do następcy tronu na uginających się nogach podszedł Tycjusz, wyciągając w jego stronę zwój pergaminu.
– Mój król, Abgar, podyktował mi swe ostatnie życzenia – powiedział cicho skryba.
Marwuz szepnął coś do ucha Maanu, ten omiótł wzrokiem komnatę i zobaczył, że służący, skrybowie, medyk, straże i dworzanie przyglądają się tej scenie w pełnym napięcia oczekiwaniu. Nie może pozwolić, by poniosła go nienawiść, nie może zrazić do siebie przyszłych poddanych, bo zaczną szemrać i knuć przeciwko niemu. W tej chwili dotarło do niego, że matka znów nad nim góruje. Zapragnął ją zabić, tu, na miejscu, własnymi rękami, musiał jednak zaczekać i pochować swojego ojca, jak przystało na króla.
– Czytaj więc, Tycjuszu – rozkazał.
Skryba drżącym z przejęcia głosem powoli odczytał ostatnią wolę Abgara. Maanu przełykał ślinę, czerwony z gniewu i bezsilności.
Abgar rozkazał, by urządzono mu chrześcijański pochówek i by cały dwór modlił się za jego duszę. Na nabożeństwo powinien stawić się Maanu, towarzysząc matce.
Przez trzy dni i trzy noce jego ciało ma spoczywać w pierwszej świątyni. Następnie orszak, prowadzony przez Maanu i królową, uda się do królewskiego grobowca.
Tycjusz czuł, że głos więźnie mu w gardle. Popatrzył na królową, potem na Maanu. Z fałd szaty wyjął kolejny pergamin.
– Jeśli pozwolisz, panie, przeczytam również, jakie dyspozycje zostawił Abgar swemu następcy.
Przez pełną ludzi komnatę przebiegł szmer zaskoczenia.
Maanu zazgrzytał zębami, myśląc, że ojciec nawet po śmierci nie daje mu spokoju.
Ja, Abgar, król Edessy, rozkazuję memu synowi, Maanu, następcy tronu, by szanował chrześcijan, zezwalając im na trwanie przy ich praktykach religijnych. Czynię go również odpowiedzialnym za bezpieczeństwo jego matki, królowej, której życie jest mi tak drogie. Królowa może wybrać miejsce, w którym zechce zamieszkać, będzie traktowana z szacunkiem, niczego jej nie zabraknie.
Ty, mój synu, będziesz gwarantem mej woli. Jeśli nie spełnisz mych ostatnich rozkazów, Bóg cię ukarze i nie zaznasz pokoju ani za życia, ani po śmierci.
Wszystkie spojrzenia powędrowały ku nowemu władcy.
Maanu trząsł się z wściekłości. Zamiast niego przemówił Marwuz:
– Pożegnamy Abgara zgodnie z jego wolą – oświadczył spokojnie. – Teraz zaś niech każdy wróci do swych obowiązków.
Dworzanie zaczęli się rozchodzić. Królowa, blada i opanowana, czekała, aż syn zadecyduje o jej losie.
Gdy komnata opustoszała, Maanu wycedził:
– Nie wyjdziesz stąd, matko, dopóki cię nie wezwę. Nie będziesz z nikim rozmawiała. Ani z dworzanami, ani z posłami. Zostaną przy tobie dwie służące. A ty, Marwuzie, będziesz odpowiedzialny za wypełnienie moich rozkazów.
Maanu szybko wyszedł z komnaty. Dowódca gwardii zbliżył się do królowej.
– Pani, lepiej będzie, jeśli posłuchasz rozkazów króla.
– Nie sprzeciwiam im się, Marwuzie.
Królowa wpatrywała się w niego tak intensywnie, że zawstydzony mężczyzna spuścił wzrok i czym prędzej opuścił komnatę.
Maanu wydał bardzo dokładne polecenia: Abgar zostanie pochowany tak, jak sam zadysponował, w chwilę po zamurowaniu jego grobu zaś straż zatrzyma najważniejszych chrześcijańskich przywódców i prowodyrów, znienawidzonych Josara i Tadeusza. Zostaną też zburzone wszystkie świątynie, w których gromadzą się chrześcijanie na modlitwy. Ponadto – i tym miał zająć się Marwuz – święta tkanina trafi do pałacu.
Królowej nie pozwolono wyjść z komnaty aż do trzeciego dnia po śmierci Abgara. Zwłoki jej męża spoczywały przez ten czas na katafalku, ustawionym pośrodku pierwszej świątyni, którą Abgar kazał zbudować ku chwale nowego Boga.
Straże czuwały przy królu, lud Edessy zaś złożył mu ostatni hołd, przybywając wspominać człowieka, który przez dziesięciolecia zapewniał im pokój i dostatek.
– Jesteś gotowa, pani?
Marwuz przybył, by zaprowadzić królową do świątyni.
Stamtąd, wraz z Maanu, miała iść w orszaku do grobowca, w którym spocznie Abgar.
Królowa założyła najpiękniejszą tunikę i najcenniejsze klejnoty. Włosy przykryła bogato haftowaną chustą. Wyglądała wspaniale, choć cierpienie naznaczyło jej piękną twarz.
Niewielka chrześcijańska świątynia nie mogła pomieścić wszystkich wiernych. Przybył cały dwór i dygnitarze Edessy.
Królowa poszukała wzrokiem Josara i Tadeusza, nie mogła ich jednak wypatrzyć w tłumie. Poczuła niepokój. Gdzie podziewają się przyjaciele?
Maanu założył koronę Abgara. Zażądał, by na uroczystości obecni byli Tadeusz i Josar, lecz gwardziści nie mogli ich znaleźć.
Modlitwę rozpoczął młody uczeń Tadeusza, prowadzący ceremonię pogrzebową. Kiedy królewska świta miała rozpocząć marsz do grobowca, Marwuz podszedł do króla i szepnął:
– Panie, przeszukaliśmy domy najgorliwszych chrześcijan, lecz nigdzie nie natrafiliśmy na ślad płótna. Nigdzie nie ma też Tadeusza i Josara…
Zamilkł nagle, bo dostrzegł ich, jak śmiertelnie bladzi torują sobie drogę przez tłum. Królowa wyprostowała się i starając się za wszelką cenę powstrzymać łzy, wyciągnęła do nich rękę.
Josar popatrzył na nią z czułością, lecz nie odezwał się ani słowem. Milczał również Tadeusz.
Maanu wydał rozkaz, by kondukt ruszył.
Tłum szedł w ciszy do samego grobowca. Po zakończeniu ceremonii królowa modliła się przez kilka chwil. Kiedy zamurowano wejście do grobowca, Maanu pokazał coś na migi Marwuzowi, ten zaś dał znak strażnikom, którzy na oczach wszystkich rzucili się na Tadeusza i Josara i ich związali.
Poddani w jednej chwili zrozumieli, że Maanu nie uszanuje woli Abgara i będzie prześladował chrześcijan.
Wybuchła panika. Ludzie rzucili się do ucieczki, biegli szukać schronienia w swoich domach. Wielu wiedziało, że jeszcze tej nocy muszą uciekać z Edessy, byle dalej od Maanu.
Nie wszystkim jednak dane było uciec. Żołnierze palili i plądrowali domy najgorliwszych wyznawców Jezusa. Wielu pojmano i stracono bez sądu przed królewskim grobowcem.
Śmiertelny strach malował się na twarzy królowej, którą Marwuz wlókł do pałacu. Widziała, jak prowadzono do lochów Tadeusza i Josara. Żaden z nich nie stawiał oporu, nie wypowiedzieli nawet słowa sprzeciwu.
Swąd spalenizny docierał aż na wzgórze, na którym stał pałac królewski. Krzyki niosły się nad miastem niczym skowyt zranionych zwierząt. Edessa zamarła w panicznym strachu, tymczasem Maanu w sali tronowej pił wino i napawał się widokiem przerażonych twarzy dworzan.
Królowa stała nieruchomo, patrząc na Josara i Tadeusza, którzy milczeli, z rękami związanymi za plecami, w tunikach podartych od uderzeń bata.
– Bij mocniej, chcę słyszeć, jak błagają o litość! – wykrzykiwał król.
Gwardziści pastwili się nad starcami, ci jednak nie wydali jęku, wzbudzając podziw dworzan i jeszcze bardziej podsycając wściekłość króla.
Kiedy Tadeusz upadł, królowa krzyknęła. Na twarzy Josara łzy mieszały się z krwią, a plecy poznaczone były krwawymi pręgami.
– Dość już! Przestańcie! – błagała królowa.
– Jak śmiesz rozkazywać! – wrzasnął Maanu.
– Tchórzu, dręczenie niedołężnych starców uwłacza królewskiej godności!
Maanu wymierzył matce policzek. Ta zachwiała się i upadła. Przez salę przebiegł szmer zgrozy.
– Umrą tu, na oczach wszystkich, jeśli nie wyjawią mi, gdzie ukryli płótno. Umrą też ich pobratymcy, wszyscy, kimkolwiek są!
Gwardziści wprowadzili Marcjusza, za nim zaś dwóch przerażonych służących.
– Powiedział wam, gdzie ukryli płótno? – zwrócił się król do gwardzistów.
– Nie, królu.
– Chłostać go, dopóki nie zacznie mówić.
– Możemy go chłostać, ale nie piśnie słowa. Jego słudzy powiedzieli, że przed kilkoma dniami obciął sobie język.
Królowa popatrzyła na Marcjusza, po czym przeniosła wzrok na leżących na posadzce Tadeusza i Josara. Zrozumiała, że mężczyźni woleli się okaleczyć, niż pozwolić, by tortury skłoniły ich do wyjawienia tajemnicy świętego płótna.
Padła na kolana i wybuchnęła płaczem, bolejąc nad losem swych przyjaciół, wiedziała bowiem, że przyjdzie im drogo zapłacić za tę zuchwałość.
Maanu był purpurowy z gniewu. Podszedł do niego przestraszony Marwuz.
– Królu mój, znajdziemy kogoś, kto wie, gdzie ukryli to płótno, przeczeszemy całą Edessę, znajdziemy go, choćby zapadł się pod ziemię…
Król nie zważał na jego słowa. Zbliżył się do matki, jednym szarpnięciem poderwał ją z ziemi i potrząsając nią, wykrzyczał:
– Więc ty mi powiedz, gdzie jest! Powiedz mi, bo i tobie wyrwę język!
Królowa szlochała spazmatycznie. Niektórzy co szlachetniejsi dworzanie płakali, kiedy padały na nią ciosy wymierzone ręką jej syna. Gdyby żył Abgar, kazałby go zabić!
– Przestań, wasza królewska mość! – odważył się krzyknąć jeden z dworzan.
– Królu mój, uspokój się, nie bij swej matki! – błagał inny.
– Jesteś królem, musisz okazać łaskę! – przekonywał następny.
Marwuz złapał króla za ramię, kiedy ten szykował się do zadania kolejnego ciosu.
– Panie!
Maanu opuścił rękę i wsparł się na Marwuzie, zmęczony wybuchem. Czuł się upokorzony przez matkę i tych dwóch starców.
Marcjusz patrzył na tę scenę i błagał Boga, by okazał miłosierdzie, by się nad nimi zlitował. Pomyślał o cierpieniu Jezusa na krzyżu, o torturach, jakim poddali go Rzymianie i o tym, jak on im wybaczył. Poszukał w głębi serca wybaczenia dla Maanu, lecz jedynym uczuciem, na jakie mógł się zdobyć, była nienawiść.
Dowódca gwardii wydał rozkaz, by odprowadzono królową do jej komnat. Poprosił króla, by usiadł i podał mu puchar wina, które ten wypił łapczywie.
– Muszą umrzeć – wysyczał Maanu, ocierając usta.
– Tak, umrą wszyscy – zapewnił go Marwuz.
Dał znak żołnierzom, ci zaś wywlekli nieprzytomnych Tadeusza i Josara. Marcjusz płakał bezgłośnie. Teraz wezmą się za niego. Król podniósł wzrok znad kielicha i spojrzał groźnie na architekta.
– Wszyscy umrzecie, chrześcijanie. Wasze domy, wasze pola, cały wasz dobytek rozdam moim wiernym poddanym. Ty, Marcjuszu, zdradziłeś mnie podwójnie. Jesteś jednym z największych arystokratów Edessy, a oddałeś serce chrześcijanom, którzy rzucili na ciebie urok, tak cię otumanili, że obciąłeś sobie język. Znajdę tę waszą tkaninę i zniszczę ją. Zetrę w proch. Przysięgam ci to.
Na znak Marwuza żołnierz wyprowadził Marcjusza.
– Król chce odpocząć. To był długi dzień – rzekł Marwuz do dworzan.
Kiedy zostali sami, Maanu wybuchnął płaczem. Matka odebrała mu rozkosz zemsty.
– Chcę, by królowa umarła – szlochał.
– Umrze, panie, musisz jednak trochę poczekać. Wpierw odnajdziemy całun i skończymy z wszystkimi chrześcijanami, potem przyjdzie kolej na królową.
Tej nocy krzyki strachu i trzask płonących domów docierały do każdego zakątka pałacu. Maanu nie wypełnił ostatniej woli ojca.
Sofia zatelefonowała do ojca Yvesa. Ten ksiądz ją intrygował.
Nie wiedziała dlaczego, odnosiła jednak wrażenie, że za jego otwartością i chęcią współpracy coś się kryje.
Pomyślała, że zaskoczy ojca Yvesa, jeśli zaprosi go na obiad, ten jednak nie wydawał się zdziwiony i odparł, że jeśli kardynał nie będzie go potrzebował w kancelarii, chętnie się z nią spotka.
I oto siedzieli w niedużej przytulnej trattorii nieopodal katedry.
– Cieszę się, że kardynał pozwolił księdzu przyjąć zaproszenie. Bo widzi ojciec, chciałabym porozmawiać o katedrze, o tym, co się tam niedawno wydarzyło.
Kapłan słuchał z uwagą, choć wynikało to raczej z grzeczności niż z prawdziwego zainteresowania.
– Ojcze, chciałabym usłyszeć prawdę. Czy wierzy ksiądz, że ten pożar był nieszczęśliwym wypadkiem?
– Kto jak kto, ale ja nie mogę kłamać… – powiedział z uśmiechem ojciec Yves. – Naturalnie, uważam, że był to wypadek, chyba że wie pani o czymś, o czym ja nie mam pojęcia.
Patrzył jej w oczy. Miał czyste, życzliwe spojrzenie, chociaż Sofia była pewna, że nie jest z nią szczery.
– Przypuszczam, że to skrzywienie zawodowe, ale nie wierzę w zbiegi okoliczności. W katedrze turyńskiej było ich zbyt wiele.
– Podejrzewa pani, że ktoś wzniecił pożar? Po co? I kto by się odważył podnieść rękę na Dom Boży?
– Staramy się to ustalić. Proszę nie zapomnieć, że mamy trupa, zwłoki młodego mężczyzny. Kim był? Co tam robił?
Sekcja zwłok ujawniła, że nie miał języka. W więzieniu siedzi jeszcze jeden niemowa. Pamięta ksiądz tę próbę kradzieży sprzed kilku lat? Nie trzeba być geniuszem, by dostrzec związek między tymi dwiema sprawami.
– Przepraszam, trochę się pogubiłem… Mnie nie przyszłoby to do głowy. W końcu na świecie zdarzają się wypadki, zwłaszcza w budowlach tak starych jak katedra turyńska. A co do zwłok pozbawionych języka i niemego więźnia, cóż, nie wiem, co na to odpowiedzieć, nie wiem, jaki może istnieć między nimi związek.
– Szczerze powiedziawszy, nie wygląda ojciec na typowego księdza.
– Słucham?
– No cóż, kiedy tak rozmawiamy, odnoszę wrażenie, że nie mam do czynienia z pierwszym lepszym wikarym…
– Nadal nie rozumiem…
– Chciałam powiedzieć, że doceniam fakt, iż nie siedzi przede mną zwykły ksiądz, lecz ktoś wykształcony i inteligentny. Dlatego zależało mi na tym spotkaniu. Liczę na szczerość i otwartość.
Sofia nie potrafiła ukryć, że zabawa w kotka i myszkę, jakiej próbował ojciec Yves, bardzo ją irytuje.
– Przykro mi, ale muszę wyprowadzić panią z błędu. Jestem tylko kapłanem i należymy do dwóch różnych światów. Rzeczywiście, miałem szczęście odebrać dobre wykształcenie, ale moja wiedza nie ma nic wspólnego z tym, o czym pani mówi. Nie jestem policjantem i nie potrzebuję się martwić oto, czy coś jest mniej, czy bardziej podejrzane.
Ton głosu księdza stał się szorstki. On też nie starał się zatuszować narastającej irytacji.
– Przykro mi, może jestem zbyt obcesowa, ale nie umiem prosić o pomoc.
– O pomoc? Mnie? W jaki sposób mógłbym pani pomóc?
– Czasem wystarczy drobiazg, coś, co naprowadzi nas na właściwy trop, pomoże znaleźć nitkę, która doprowadzi nas do rozwiązania zagadki. Będę z księdzem szczera: nie wierzymy, że pożar wybuchł przypadkiem. Ktoś zaprószył ogień, nie wiemy tylko, dlaczego to zrobił.
– A w czym ja mógłbym pomóc? Proszę mówić konkretnie…
Sofia uświadomiła sobie, że popełniła błąd, oznajmiając mu wprost, że nie ma do niego zaufania.
– Chciałabym wiedzieć, co ksiądz sądzi o robotnikach pracujących w katedrze. Pracują dla kościoła od wielu miesięcy, czy żaden z nich nie zwrócił ojca uwagi? Może padły jakieś słowa, może zastanowił księdza jakiś gest? Dobrze by było, gdyby powiedział mi ksiądz coś o personelu kurii. Sama nie wiem… o sekretarce, stróżu, nawet o kardynale…
– Proszę pani, ja i wszyscy członkowie episkopatu pomagamy jak możemy karabinierom i pani współpracownikom.Byłoby poważnym nadużyciem z mojej strony, gdybym dzielił się z panią podejrzeniami, jakie mam wobec robotników czy urzędników kurii. Nie mam do powiedzenia niczego, co nie zostało powiedziane, i jeśli uważa pani, że nie był to wypadek, należy przeprowadzić śledztwo. Nie muszę dodawać, że może pani liczyć na naszą pomoc. Szczerze powiedziawszy, nie rozumiem, jaką grę pani prowadzi. Chyba się pani domyśla, że powiem kardynałowi o tej rozmowie.
Powietrze między nimi iskrzyło od napięcia. Wyglądało na to, że ojciec Yves jest naprawdę zły. Sofia czuła się niezręcznie.
– Nie proszę, by mówił ksiądz źle o robotnikach lub współpracownikach… – wyjąkała.
– Naprawdę? Więc jedno z dwojga: albo uważa pani, że wiem o czymś, ale nie chcę powiedzieć, bo mam coś do ukrycia, albo domaga się pani nie wiem jakich szczegółowych informacji na temat budowlańców i moich współpracowników z kurii, i to natychmiast, tu i teraz, nie wiadomo w jakim celu.
– Nie zamierzałam wyciągać od pana plotek. Zmieńmy temat: dlaczego przyjął ksiądz zaproszenie na lunch?
– Dobre pytanie!
– Więc proszę na nie odpowiedzieć!
Kapłan wbił wzrok w Sofię. Jego spojrzenie było tak intensywne, że poczuła się nieswojo i zaczerwieniła.
– Wyglądała pani na poważną i kompetentną osobę.
– To nie jest odpowiedź.
– Owszem.
Żadne z nich nie tknęło jedzenia. Ojciec Yves poprosił o rachunek.
– To ja zapraszałam.
– Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, zaprasza arcybiskupstwo.
– Cóż, myślę, że nie do końca się zrozumieliśmy. Jeśli to moja wina, proszę mi wybaczyć.
Ojciec Yves znów uważnie na nią popatrzył. Tym razem jednak w jego spojrzeniu nie było emocji.
– Zostawmy to więc – rzucił po chwili.
– Nie lubię niedomówień, wolałabym…
Przerwał jej niecierpliwym gestem ręki.
– Nieważne, nie wracajmy do tego.
Wyszli na ulicę. Świeciło blade słońce. Szli w milczeniu w stronę katedry. W pewnej chwili ksiądz Yves przystanął i znów spojrzał jej w oczy. Zaskoczona Sofia stwierdziła, że bezwiednie się uśmiechnęła.
– Zapraszam panią na kawę – powiedział.
– Na kawę? – Wydawało jej się, że się przesłyszała.
– Na co tylko ma pani ochotę. Na zgodę. Obawiam się, że byłem trochę szorstki. Są ludzie, którzy zawsze znajdą powód, by się posprzeczać, i mam wrażenie, że my właśnie tacy jesteśmy.
Sofia się roześmiała. Nie wiedziała, dlaczego ksiądz zmienił zdanie, ale była z tego zadowolona.
– Zgoda, wstąpmy gdzieś.
Gdy przechodzili przez jezdnię, wziął ją delikatnie pod ramię. Minęli katedrę, i nie odzywając się do siebie, doszli do starej kawiarni z drewnianymi stołami, gdzie po sali kręcili się szpakowaci kelnerzy.
– Jestem trochę głodny – wyznał ojciec Yves.
– Nic dziwnego, tak się ksiądz rozgniewał, że nic nie zjedliśmy.
– Zamówimy coś słodkiego?
– Nie jadam słodyczy.
– W takim razie co?
– Tylko kawa.
Dali znak kelnerowi i usiedli, lekko zakłopotani, wpatrując się w siebie.
– Kogo pani podejrzewa, pani doktor?
Zaskoczył ją tym pytaniem. Przecież to ona zamierzała go zaskakiwać.
– Na pewno chce ksiądz znowu o tym rozmawiać?
– Jeszcze jak!
– Zgoda. Nie podejrzewamy nikogo, nie mamy żadnych śladów, wiemy tylko, że części tej układanki do siebie nie pasują.
Valoni, mój szef, jest przekonany, że wypadki łączą się z relikwią.
– Z całunem turyńskim? Dlaczego?
– Bo w katedrze turyńskiej zdarzają się częściej niż we wszystkich kościołach Europy razem wziętych; bo całun znajduje się w katedrze turyńskiej; bo tak podpowiada Valoniemu intuicja.
– Ale, dzięki Bogu, całun nie ucierpiał. Jeśli mam być szczery, nie rozumiem, jaki jest związek między wypadkami, a tym płótnem.
– Intuicja i przeczucia… cóż, trudno dyskutować z takimi argumentami. Valoni jednak je ma i zaraził nimi wszystkich członków naszego zespołu.
– Czy sądzi pani, że ktoś chciałby po prostu zniszczyć całun, podobnie jak Pietę Michała Anioła? Jakiś nieszczęsny szaleniec, który chce zapisać się na kartach historii?
– Tak brzmiałaby najprostsza odpowiedź. A co ksiądz sądzi o tych nieszczęśnikach z wyrwanym językiem?
– Jest ich tylko dwóch, a przypadki, pani doktor, nawet jeśli trudno w to uwierzyć, się zdarzają.
– My uważamy, że niemowa w więzieniu… – Sofia w porę ugryzła się w język, bo mało brakowało, a wypaplałaby temu przystojnemu, ujmującemu księdzu szczegóły śledztwa.
– Proszę nie przerywać.
– Otóż uważamy, że niemy więzień coś wie.
– Domyślam się, że próbowano go przesłuchiwać.
– Nie może mówić i sprawia wrażenie, że nie rozumie, co się do niego mówi.
– Pewnie został przesłuchany pisemnie…
– Z marnym skutkiem.
– Pani doktor, a gdyby tak wszystkiego nie komplikować?
A jeśli założymy, że doszło do serii niebezpiecznych wypadków, za którymi nie kryje się nic tajemniczego?
Rozmawiali przez godzinę, ale Sofia nie dowiedziała się niczego ciekawego. Spędzili miło czas, to wszystko.
– Jak długo zostanie pani w Turynie?
– Jutro wyjeżdżam.
– Proszę śmiało do mnie dzwonić, jeśli będę mógł się na coś przydać…
– Przedtem zastanowię się dwa razy. Nie mogę dopuścić, by ksiądz znów się na mnie pogniewał.
Rozstali się w przyjaźni. Ojciec Yves obiecał, że zadzwoni do niej, kiedy następnym razem będzie w Rzymie. Sofia zapewniła, że odezwie się, kiedy przyjedzie do Turynu. Ot, zwykła wymiana grzeczności -
Valoni zwołał zebranie na wczesne popołudnie. Chciał wyłożyć im plan mający doprowadzić do uwolnienia niemego więźnia.
Sofia przyszła ostatnia. Valoni odniósł wrażenie, że jest jakaś odmieniona. Atrakcyjna jak zawsze, lecz dziwnie promienna.
– Plan jest prosty – zaczął. – Wiecie już, że co miesiąc we wszystkich więzieniach zbiera się komisja, w której skład wchodzi sędzia i kurator, psychologowie, pracownicy opieki społecznej oraz naczelnik więzienia. Odwiedzają więźniów, szczególnie tych, których wyrok dobiega końca, którzy dobrzesię sprawują i zasłużyli sobie na małe nagrody, jak na przykład przepustka. Jutro jadę do więzienia, by spotkać się z nimi. Chcę ich poprosić, by odegrali dla nas małe przedstawienie.
Zespół słuchał z uwagą.
– Zależy mi – ciągnął Valoni – by w najbliższym miesiącu członkowie komisji penitencjarnej zaszli do celi niemowy i przeprowadzili rozmowę w jego obecności, jakby byli święcie przekonani, że nie rozumie ani jednego ich słowa. Poproszę kuratorkę i psychologa, by dyskusja prowadziła do ostatecznej zgodnej konkluzji, że nie ma sensu nadal trzymać niemego skazańca, skoro dobrze się sprawuje, nie stanowi zagrożenia dla społeczeństwa i zgodnie z prawem może skorzystać ze zwolnienia warunkowego. Lepiej go wypuścić niż obciążać kosztami utrzymania skarb państwa. Naczelnik uda, że ma pewne opory. Chcę, by scenę tę powtarzano podczas trzech czy czterech kolejnych wizyt, aż w końcu, naturalnym biegiem rzeczy, wypuszczą go na wolność.
– Czy mamy pewność, że wszyscy zgodzą się na współpracę? – zapytał Pietro.
– Minister rozmawiał już ze swoimi ludźmi. Nie wydaje mi się, by stawiali przeszkody, w końcu nie chodzi o zbrodniarza czy terrorystę, tylko pospolitego złodziejaszka.
– Dobry plan – pochwaliła Minerva.
– Rzeczywiście – przyznał Giuseppe.
– To jeszcze nie wszystko. Mam niespodziankę dla Sofii. Dzwoniła do mnie Lisa, żona Johna Barry’ego. Lisa jest siostrą Mary Stuart, żony, wyjaśniam niewtajemniczonym, Jamesa Stuarta, który, gdyby ktoś jeszcze o tym nie słyszał, jest jednym z najbogatszych ludzi na świecie. To przyjaciel prezydenta Stanów i połowy świata, oczywiście tej bogatszej. Na liście jego znajomych znajdują się najzamożniejsi biznesmeni i bankierzy. Sama śmietanka. Najmłodsza córka państwa Stuart, Gina, podobnie jak Lisa jest archeologiem i akurat przebywa w Rzymie, w domu ciotki. Poza tym sponsoruje wykopaliska w Herkulanum. Otóż Mary i James Stuartowie zamierzają za dwa tygodnie przyjechać do Rzymu. Lisa wyda kolację, na którą zaprosi wielu przyjaciół Stuartów mieszkających we Włoszech, wśród nich Umberta D’Alaquę. Tak się składa, że ja również jestem zaproszony i kto wie, może John i Lisa będą tak mili i zgodzą się, abyś przyszła i ty, Sofio.
Sofia się rozpromieniła. Nie ukrywała, jak bardzo jest zadowolona z perspektywy ponownego spotkania z D’Alaquą.
– Wydaje mi się, że już bliżej do tego człowieka podejść nie można – zakończył Valoni.
Po zebraniu Sofia zaczekała na szefa.
– To zastanawiające, że siostra Lisy jest żoną rekina finansjery – zaczęła.
– Nie, w gruncie rzeczy to dość proste. Ojciec Mary i Lisy jest profesorem historii średniowiecznej w Oksfordzie. Zresztą obie studiowały historię, tyle że Lisa poświęciła się archeologii, a Mary zainteresowała się średniowieczem, a więc poszła w ślady ojca. Lisa dostała stypendium doktoranckie we Włoszech, siostra często ją odwiedzała. Mary zaczęła pracować w domu aukcyjnym Sotheby’s jako ekspert od sztuki średniowiecznej. Tym sposobem poznała paru ważniaków, wśród nich przyszłego męża. Pokochali się i pobrali. Lisa zaś spotkała Johna i za niego wyszła. Obie panie są chyba zadowolone z wyboru. Mary obraca się w najlepszym towarzystwie, Lisa cieszy się uznaniem w świecie naukowym. Siostra wspiera ją, podobnie jak swoją córkę, Ginę, dofinansowując wykopaliska.
Nie ma tu żadnej tajemnicy.
– Całe szczęście, że przyjaźnicie się z Johnem.
– Tak, to bardzo porządni ludzie. John to jedyny znany mi Amerykanin, którego nie interesuje wyścig szczurów i opiera się, kiedy oferują mu coraz bardziej atrakcyjne posady w innych krajach. Oczywiście korzysta z wpływów Stuartów, by przez tyle lat utrzymać swój angaż dyplomatyczny we Włoszech.
– Sądzisz, że zgodzą się, żebyś przyprowadził mnie na przyjęcie?
– Spróbuję ich przekonać. D’Alaqua wywarł na tobie duże wrażenie, prawda?
– Ogromne. Właśnie w takich facetach chcą się zakochiwać kobiety.
– Zakładam, że ty się jednak nie zakochasz.
– Uff, lepiej niczego nie zakładaj – roześmiała się Sofia.
– Ostrożnie, pani doktor, igrasz z ogniem!
– Nie martw się, Marco, mocno stoję na ziemi i nie zamierzam się od niej odrywać. Zresztą D’Alaqua jest poza moim zasięgiem, możesz spać spokojnie.
– Zadam ci osobiste pytanie. Jeśli uznasz, że wtrącam się w nie swoje sprawy, możesz mnie posłać do diabła. Co się dzieje z Pietrem?
– Nie zamierzam posyłać cię do diabła, tylko powiem prawdę: to koniec. Więcej z tego związku nie wyciśniemy.
– Powiedziałaś mu o tym?
– Umówiliśmy się na kolację właśnie po to, żeby o tym spokojnie porozmawiać. On nie jest głupi i wie, co się święci.
– Cieszę się.
– Cieszysz się? Z czego?
– Bo to nie jest facet dla ciebie. To dobry, porządny człowiek, ma fantastyczną żonę, która oszaleje ze szczęścia, odzyskując męża. Ty, Sofio, pewnego dnia powinnaś odejść od nas i zacząć karierę w innym środowisku, z lepszymi perspektywami. W gruncie rzeczy nasz wydział jest dla ciebie za ciasny.
– Nie mów tak! Wiesz, jaka jestem zadowolona z tej pracy.Nie chcę ani odchodzić, ani niczego zmieniać.
– Nie kłóć się ze mną. Wiesz, że mam rację. Ja umieram ze strachu na samą myśl o wyrwaniu się z tego ciepełka.
Wszedł Pietro, przerywając ich rozmowę. Valoni pożegnał się, ponieważ rano odlatywał do Turynu.
– Idziemy do ciebie? – zapytał Pietro.
– Nie, lepiej znajdźmy jakąś miłą restaurację.
Pietro zaprowadził ją do niewielkiej tawerny przy Trastavere.
Sofia uświadomiła sobie, że w tym samym miejscu jedli razem po raz pierwszy, kiedy ich związek dopiero kiełkował. Zamówili kolację i rozmawiali o błahostkach, odwlekając chwilę, gdy trzeba będzie uderzyć w poważniejszy ton.
– Pietro…
– Spokojnie, wiem, co masz mi do powiedzenia, i zgadzam się z tobą.
– Wiesz?
– Każdy by się domyślił. W pewnych sprawach jesteś czytelna jak książka, nie umiesz udawać.
– Pietro, lubię cię, ale, bądźmy szczerzy, nie jestem w tobie zakochana, więc nie chcę mieć teraz żadnych zobowiązań. Pozostańmy przyjaciółmi.
– Ja cię kocham. Musiałbym być ślepy, żeby się w tobie nie zakochać, wiem jednak, że nie dorastam…
Sofia przerwała mu, zakłopotana.
– Nie mów tak, nie gadaj głupstw, proszę.
– Jestem gliniarzem i wyglądam na gliniarza. Ty jesteś wykształconą kobietą i masz klasę. W dżinsach czy w kreacji od Armaniego, zawsze jesteś damą. Miałem wielkie szczęście, że podarowałaś mi trochę swojego czasu, ale wiedziałem, że pewnego dnia zamkniesz mi drzwi przed nosem i niestety ten dzień nadszedł. To D’Alaqua?
– Nawet na mnie nie spojrzał! Nie, Pietro, nie chodzi o żadnego mężczyznę. Po prostu nasz związek niczego nam już nie przyniesie. Kochasz żonę, ja to rozumiem. To dobra kobieta, zresztą bardzo ładna. Nigdy się z nią nie rozwiedziesz, nie zniesiesz myśli o rozstaniu z dziećmi.
– Sofio, gdybyś postawiła mi ultimatum, odszedłbym od niej.
Zapadła cisza. Sofii zbierało się na płacz, opanowała się jednak. Była zdecydowana zerwać z Pietrem, nie poddawać się wzruszeniu, które kazałoby jej cofnąć decyzję, jaką powinna była podjąć dawno temu.
– Myślę, że rozstanie będzie lepsze dla nas obojga. Zostaniemy przyjaciółmi?
– Nie wiem.
– Dlaczego?
– Bo nie wiem. Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien, jak to zniosę. Nadal będziemy widywali się w pracy, a jednak nie wolno mi będzie o tobie myśleć, a pewnego dnia przyjdziesz i zwierzysz mi się, że w twoim życiu jest inny mężczyzna. Łatwo powiedzieć: „zostańmy przyjaciółmi”… Nie oszukujmy się, nie wiem, czy potrafię. A jeśli okaże się, że nie potrafię, postaram się znaleźć daleko od ciebie, zanim cię znienawidzę.
Te słowa zmartwiły Sofię. Musiała przyznać rację Valoniemu. Nie mylił się ani trochę, kiedy powtarzał, że to błąd, kiedy miesza się uczucia z pracą. Kości zostały rzucone, nie ma odwrotu.
– Raczej to ja odejdę. Zostanę w tej pracy do końca śledztwa, żeby się przekonać, na jakie tropy naprowadzi nas ten niemowa. Potem złożę wymówienie i znajdę sobie inne zajęcie.
– Nie, to by było niesprawiedliwie. Wiem, że ty jesteś w stanie traktować mnie po koleżeńsku jak każdego z nas. To ja będę miał problem, znam siebie. Poproszę, żeby mnie przenieśli.
– Nie, nie, lubisz pracę w tym wydziale, to był duży skok w twojej karierze, nie pozwolę, żebyś zmarnował to przeze mnie. Marco jest zdania, że powinnam szukać innej drogi. Zresztą mnie samą kusi, by wziąć się do czegoś nowego. Wykładać na uczelni… Wybrać się na wyprawę archeologiczną… Kto wie, może się odważę i otworzę galerię sztuki? Czuję, że zamykam jakiś etap w życiu. Valoni zdaje sobie z tego sprawę, sam mnie zachęca, żebym poszukała czegoś nowego, i ma rację. Chcę cię tylko poprosić o przysługę: zrób, co możesz, żebym pociągnęła to jeszcze parę miesięcy, dopóki nie zakończymy śledztwa w sprawie pożaru. Bardzo cię proszę, pomóżmy sobie nawzajem jak najlepiej wykorzystać ten czas.
– Postaram się.
Pietro miał łzy w oczach. Sofia była zmieszana, nie sądziła, że aż tak ją kocha.
A może to tylko zraniona męska duma?
Izaz i Obodas łapczywie pożerali ser i figi, które przyniósł im Tymeusz. Byli zmęczeni długą wędrówką i nieustannym lękiem, że dopadną ich żołnierze Maanu i zawiozą do Edessy.
Tymczasem zatrzymali się w domu Tymeusza w Sydonie.
Harran, przewodnik karawany, zapewnił ich, że pchnie gońca do Seninu z wiadomościami, że szczęśliwie zakończyli podróż.
Tymeusz ugościł ich serdecznie i kazał odpocząć, zanim opowiedzą mu o tym, co spotkało ich w podróży. Nie był zaskoczony ich przybyciem. Czekał na nich od miesięcy, odkąd otrzymał list od Tadeusza, w którym ten zwierzał mu się ze swych obaw: Abgar podupadł na zdrowiu i jeśli umrze, nienawiść jego syna zwróci się przeciwko chrześcijanom. Nawet królowa nie zdoła im pomóc.
Starzec patrzył na nich ze współczuciem, wiedział, jak udręczone są ich dusze. Zaproponował, by Izaz i olbrzym Obodas zatrzymali się u niego w domu, dzieląc małą izbę, jedyną, jaką miał prócz własnej, gdyż żył skromnie, bez zbytków, jak przystało prawdziwemu naśladowcy Jezusa.
Opowiedział im, że w Sydonie powstała niewielka wspólnota chrześcijańska. Wierni zbierają się popołudniami na modlitwy, potem zostają jeszcze jakiś czas, by posłuchać nowin ze świata – zawsze znajdzie się wędrowiec przynoszący wieści z Jerozolimy, lub krewniak z nowinami z Rzymu.
Izaz z uwagą słuchał starca, a kiedy obaj z Obodasem się posilili, poprosił Tymeusza o rozmowę w cztery oczy.
Obodas się obruszył. Dostał od Senina wyraźny rozkaz: nie spuszczać z oka młodego Izaza i go bronić.
Starzec Tymeusz, widząc wahanie w oczach olbrzyma, uspokoił go:
– Nie lękaj się, Obodasie. Mamy wywiadowców, którzy uprzedzą nas, jeśli ludzie Maanu trafią do Sydonu. Odpoczywaj w spokoju, ja tymczasem porozmawiam z Izazem. Będziesz nas widział z okna izby.
Obodas nie odważył się sprzeciwić starcowi. Poszedł do izby i usadowił się przy oknie, by dobrze widzieć Izaza.
Rozmawiali szeptem. Lekka poranna bryza niosła ich słowa w stronę morza. Obodas widział, jak zmienia się twarz starca słuchającego relacji chłopaka. Niedowierzanie, ból, strach… takie uczucia malowały się na pooranej zmarszczkami twarzy Tymeusza.
Kiedy Izaz skończył, Tymeusz mocno uścisnął mu dłoń i pobłogosławił znakiem krzyża. Potem weszli do domu.
Tymeusz poszedł do izby, w której czuwał Obodas, i obaj młodzieńcy posłusznie, tak jak polecił im starzec, ułożyli się do snu: mieli odpoczywać aż do popołudnia, a wtedy spotkają się z małą grupką chrześcijan z Sydonu, ich nowej ojczyzny.
Wiedzieli już, że nigdy nie wrócą na ziemię swoich przodków.
Jeśli to zrobią, Maanu każe ich zabić, zanim przekroczą bramy miasta.
Tymeusz wszedł do świątyni przylegającej do domu. Tam, padłszy na kolana, modlił się do Boga, prosząc o natchnienie, co zrobić z tajemnicą, jaką powierzył mu Izaz i za jaką Josar, Tadeusz, Marcjusz i inni chrześcijanie oddali życie.
Teraz tylko on i Izaz wiedzą, gdzie ukryty został całun Pana.
Tymeusz martwił się, że pewnego dnia będzie musiał przekazać sekret innej osobie, bo jest już stary i wkrótce umrze. Izaz jest jeszcze młody, co się jednak stanie, kiedy osiągnie podeszły wiek? Może się zdarzyć, że Maanu umrze przed nimi, a wtedy chrześcijanie będą mogli wrócić do Edessy. A jeśli nie? Komu zaufać, komu powiedzieć o miejscu, w którym Marcjusz ukrył całun? Nie mogą zabrać tej tajemnicy do grobu.
Mijały godziny. Tymeusz nie zdawał sobie sprawy z upływu czasu. W końcu, kiedy nadeszło popołudnie, znaleźli go Izaz z Obodasem. Starzec podjął już decyzję.
Podniósł się powoli. Bolały go nogi, zdrętwiały kolana.
Uśmiechnął się do swoich gości, prosząc ich, by poszli za nim do domu wnuka, od którego odgradzał ich tylko niewielki sad.
– Janie! Janie! – zawołał Tymeusz.
Z pobielonego wapnem domu, obrośniętego dzikim winem, wyszła młoda kobieta z dzieckiem na rękach.
– Jeszcze nie wrócił, dziadku. Niebawem zawita, sam wiesz, że zawsze stawia się na czas modlitwy.
– To Alaida, żona mojego wnuka, a to ich mała córeczka, Miriam.
– Wejdźcie do środka, napijecie się wody z miodem – zaprosiła ich Alaida.
– Nie córuś, nie teraz. Nasi bracia wkrótce zaczną schodzić się na modlitwę. Chciałbym tylko, byście z Janem poznali tych dwóch młodzieńców, którzy u mnie zamieszkają.
Skierowali kroki do świątyni, gdzie kilka rodzin gawędziło przyjacielsko. Byli wśród nich wieśniacy i drobni rzemieślnicy, którzy przyjęli wiarę w Jezusa. Tymeusz przedstawiał im Izaza i Obodasa, prosząc obu młodzieńców, by opowiedzieli o swojej ucieczce z Edessy.
Izaz, nieco onieśmielony, zaczął mówić o ostatnich wydarzeniach w Edessie, i odpowiadać na pytania zadawane przez członków wspólnoty. Kiedy skończył, Tymeusz zwrócił się do wszystkich o modlitwę, by Jezus pomógł wiernym w osieroconym przez Abgara mieście. Zebrani pomodlili się, zaśpiewali dodające otuchy pieśni i podzielili chleb i wino przyniesione przez Alaidę.
Jan był dobrze zbudowanym mężczyzną średniego wzrostu, czarnowłosym, z gęstym czarnym zarostem. Spóźnił się na zebranie wspólnoty i przyszedł prosto do domu Tymeusza w towarzystwie Harrana i kilku innych mężczyzn z karawany, dźwigających tobołki.
– Senin, mój pan – zaczął Harran – chciał, bym wręczył wam te dary. Dzięki nim bez trudu wystarczy wam na wikt dla Izaza oraz jego opiekuna, Obodasa. Przysyła ci również sakiewkę złota, przyda wam się w trudnych chwilach.
Izaz z niedowierzaniem oglądał dary. Senin okazał się niezmiernie hojny. Przed wyjazdem jemu również dał woreczek złota, tyle, by nie musieli martwić się o byt do końca swoich dni.
– Dzięki, Harranie, przyjacielu. Modlę się, byś odnalazł Senina w równie dobrym zdrowiu, w jakim go zostawiłeś, i by nie padł ofiarą gniewu Maanu. Powiedz swojemu panu, że te dary, podobnie jak te, które przywiozłeś mi od królowej przed kilkoma miesiącami, przeznaczymy na pomoc biednym, tak jak nauczał nas Jezus, i na zapewnienie spokojnego bytu naszej skromnej wspólnocie. Mniemam, że zabawisz kilka dni w Sydonie, zanim wrócisz do Edessy, więc wystarczy mi czasu, by napisać list do Senina.
Izaza dręczyły koszmary. Widział twarze trawione płomieniem i ziemię grząską od krwi. Kiedy się obudził, był zlany potem.
Wyszedł do sadu, by odświeżyć się wodą ze studni. Mimo wczesnej pory znalazł tam Tymeusza przycinającego cytrynowe drzewko.
Starzec zaproponował mu spacer po plaży, by przywitać rześki poranek.
– Czy Obodas nie przestraszy się, kiedy się obudzi?
– Z pewnością. Ale poproszę Jana, by powiedział mu, dokąd poszliśmy. i w Wydawszy polecenia wnukowi, który mimo wczesnej pory wstał już i również zabrał się do pracy w sadzie, ruszyli na plażę.
Tego ranka Marę Nostrum, jak nazywali Rzymianie Morze Śródziemne, było wzburzone. Fale zaciekle uderzały o brzeg i wyrywały połacie piasku.
Izaz wpatrywał się w morze jak zaczarowany. Po raz pierwszy widział taki bezmiar wód i wydało mu się, że jest świadkiem cudu.
– Izazie, Bóg chciał uczynić z nas depozytariuszy całunu swego syna. Całun musi pozostać tam, gdzie ukrył go Marcjusz, nieważne na jak długo. Z całą pewnością do czasu, aż Edessa stanie się na powrót miastem chrześcijan i będziemy pewni, że płótnu nic nie grozi. Być może ani ty, ani ja nie dożyjemy tego szczęśliwego dnia, więc po mojej śmierci musisz wybrać godnego człowieka, któremu można będzie powierzyć tę tajemnicę. Kiedy nadejdzie czas, przekaże on ją swemu następcy.
Jeśli Senin przeżyje, będzie nam przysyłał wiadomości o wszystkim, co dzieje się w królestwie. W każdym razie muszę wywiązać się z obietnicy, jaką złożyłem Tadeuszowi, twojemu wujowi Josarowi i królowej, kiedy przed kilkoma miesiącami wysłali do mnie list, by uprzedzić mnie, co może się wydarzyć po śmierci Abgara. Poprosili mnie wówczas, bym, cokolwiek będzie się działo, starał się, by ziarno Chrystusa nie zostało wywiane z Edessy, a jeśli przydarzy się najgorsze, miałem po odczekaniu odpowiedniego czasu znów posłać chrześcijan do miasta.
– Ale to oznaczałoby skazanie ich na śmierć.
– Ci, którzy się tam udadzą, nie będą obnosili się z naszą wiarą. Zadomowią się w królestwie, najmą do uczciwej pracy i spróbują odszukać chrześcijan, którzy ocaleli, by potajemnie odbudować wspólnotę. Nie chcemy wywoływać gniewu Maanu, ani rozpętywać prześladowań, tylko sprawić, by z zasianego ziarna rozrosło się drzewo wiary. Jezus tak chciał, sprawiając, że Josar zabrał jego całun do króla Abgara. On uświęcił tę ziemię swoją obecnością i cudami, których dokonał, my zaś musimy spełnić jego życzenia. Zaczekajmy na powrót Harrana z karawaną, wtedy postanowimy, co i kiedy należy zrobić. Musisz jednak wiedzieć, że całun nigdy nie powinien opuszczać Edessy i trzeba się starać, by wiara w Jezusa nigdy w tym mieście nie zgasła.
Z oddali zmierzała ku nim zwalista postać, Obodas. Olbrzym był zaniepokojony i nieco rozgoryczony.
– Izazie i Tymeuszu, kpicie sobie ze mnie, ja zaś przysiągłem strzec Izaza. Jeśli stanie mu się coś złego, nigdy sobie tego nie wybaczę.
– Obodasie, musieliśmy porozmawiać – powiedział Izaz.
– Nie będę ci przeszkadzał Izazie, kiedy zechcesz porozmawiać bez świadków z Tymeuszem lub kimkolwiek innym. Będę w pobliżu, żeby mieć cię na oku, ale dość daleko, by cię nie słyszeć. Nie wychodź jednak bez słowa, bo utrudniasz mi wypełnianie obowiązków.
Izaz dał słowo, że odtąd będzie tak postępował. Z czasem miał zaufać Obodasowi bardziej niż komukolwiek na świecie.
Addai siedział za wielkim drewnianym stołem. Jego rosła sylwetka budziła respekt.
Był łysy, ale po zmarszczkach wokół oczu i kącików ust można było odgadnąć, że nie jest już młody. Miał sękate ręce, a pod pergaminową skórą rysowała się siatka niebieskich żyłek.
W pokoju były dwa okna, lecz ciężkie kotary nie przepuszczały ani promyka słońca. Wnętrze tonęło w półmroku.
Po obu stronach wielkiego stołu stały po cztery krzesła z wysokimi oparciami, na których zasiadało ośmiu na czarno ubranych mężczyzn. Siedzieli sztywno, utkwiwszy wzrok w gładkim blacie.
Przed nimi stał Zafarin. Drżał. Tylko obecność ojca powstrzymywała go przed rzuceniem się do ucieczki.
Odźwierny wpuścił do sali kobiety – matkę Zafarina i jego żonę, Ajat.
– Zaczekajcie tu – wskazał im miejsce obok drzwi.
– Poniosłeś klęskę – zwrócił się Addai do niemowy.
Jego donośny głos odbił się echem od drewnianych ścian, pod którymi stały regały wypełnione książkami. Zafarin pochylił głowę, a na jego twarzy malował się ból. Jego ojciec zrobił krok do przodu i bez lęku spojrzał Addaiowi w oczy.
– Oddałem ci dwóch synów – rzekł. – Obaj byli odważni, złożyli ofiarę z własnego ciała, godząc się na okaleczenie, pozbyli się języków dla dobra wspólnoty. Będą niemi do końca życia, dopóki Bóg, Nasz Pan, nie wezwie ich w dniu Sądu Ostatecznego. Nasza rodzina nie zasłużyła na takie traktowanie. Od wieków najlepsi spośród nas poświęcają życie Jezusowi Zbawcy. Jesteśmy ludźmi, Addaiu, tylko ludźmi, dlatego czasem ponosimy porażki. Mój syn twierdzi, że w naszych szeregach jest zdrajca, który wie, kiedy nasze misje wyruszają do Turynu i dokładnie zna twoje plany. Zafarin to bystry chłopak. Sam upierałeś się, by podobnie jak Mendibh, kształcił się na uniwersytecie. Porażka ma początek tu, w naszym łonie. Addaiu, musisz wytropić zdrajcę, który uwił wśród nas gniazdo. Zdrada gości w naszej wspólnocie od lat, tylko tak można wyjaśnić fakt, że dotychczas nie powiodła się żadna próba odzyskania tego, co do nas należy.
Addai słuchał w milczeniu, i choć na jego twarzy nie drgnął żaden mięsień, w spojrzeniu płonął gniew, powstrzymywany największym wysiłkiem. Ojciec Zafarina podszedł do stołu i podał Addaiowi plik kartek zapisanych po obu stronach.
– Proszę, oto zapis wydarzeń. Mój syn dzieli się z tobą również swoimi podejrzeniami.
Addai nawet nie spojrzał na kartki. Wstał i zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, zasępiony i milczący. W końcu zdecydowanym krokiem podszedł do Zafarina i stanął naprzeciwko niego z zaciśniętymi pięściami. Wydawało się, że za chwilę uderzy młodego człowieka w twarz, opanował się jednak i opuścił ręce.
– Wiesz, co oznacza to niepowodzenie? Miesiące! Całe miesiące, a może nawet lata czekania, zanim podejmiemy kolejną próbę. Policja prowadzi drobiazgowe śledztwo, niektórzy z naszych ludzi mogą zostać zatrzymani, a jeśli zaczną mówić, co wtedy?
– Przecież oni nie znają prawdy, nie wiedzą, w czym brali udział – stanął w obronie Zafarina ojciec.
– Milcz! Co ty o tym wiesz? Nasi ludzie we Włoszech, w Niemczech, w innych krajach wiedzą dokładnie tyle, ile trzeba, i jeśli wpadną w ręce policji, ta wydusi z nich zeznania, i w końcu dotrze aż do nas. Co wtedy zrobimy? Obetniemy sobie języki, żeby nie zdradzić Naszego Pana?
– Stanie się tak, jak zechce Bóg – podsumował ojciec Zafarina.
– Nieprawda. To nie wola Boża, to rezultat nieporadności i głupoty tych, którzy nie potrafią wypełnić jego rozkazów. Zresztą, może to moja wina, że nie potrafię wybrać najlepszych ludzi do misji powierzonej nam przez Chrystusa.
Otworzyły się drzwi i ten sam niepozorny człowiek wprowadził kolejnych młodych mężczyzn. Im również towarzyszyli ojcowie.
Rasit, drugi niemowa, i Dermisat, trzeci, padli sobie z Zafarinem w objęcia, co jeszcze bardziej rozeźliło Addaia.
Zafarin nie wiedział, że jego koledzy dotarli już do Urfy.
Addai nakazał milczenie krewnym i przyjaciołom, by cała trójka nie spotkała się, zanim nie staną przed nim.
Przemówili ojcowie Rasita i Dermisata, błagając w imieniu swoich synów o wyrozumiałość i łaskę. Wyglądało na to, że Addai ich nie słucha, wydawał się nieobecny, w milczeniu rozpamiętywał porażkę.
– Odpokutujecie za grzechy, jakie waszym nieudacznictwem popełniliście wobec Pana – powiedział w końcu.
– Nie wystarczy ci, że dali sobie obciąć języki? Jak jeszcze chcesz ich ukarać? – odważył się zapytać ojciec Rasita.
– Jak śmiesz ze mną dyskutować! – wykrzyknął Addai.
– Nie, niech Bóg broni! Wiesz, że jesteśmy wierni Panu i posłuszni tobie. Proszę cię tylko o miłosierdzie i współczucie – pospiesznie zapewnił ojciec Rasita.
– Jesteś naszym pasterzem – wtrącił ojciec Dermisata. – Twoje słowo jest prawem, niech się stanie twoja wola, bo przemawiasz w imieniu Pana.
– Padli na kolana, modląc się z pochylonymi głowami. Cóż jeszcze mogli zrobić? Pozostało im czekać na wyrok.
Żaden z ośmiu mężczyzn siedzących za stołem nie odezwał się słowem. Na znak pasterza wyszli z pokoju, pozwalając mu zamknąć milczący pochód. Przeszli obradować do innego pomieszczenia.
– Co wy na to? – zapytał Addai. – Uważacie, że naprawdę jest wśród nas zdrajca?
Złowieszcze milczenie całej ósemki tylko podsyciło irytację pasterza.
– Nie macie nic do powiedzenia? Nic, po tym wszystkim, co się stało?
– Addaiu, jesteś naszym pasterzem, wybrańcem Pana, to ty nas musisz oświecić – odezwał się jeden z nich.
– Tylko wy znaliście cały plan. Tylko wy znacie naszych ludzi. Który z nich jest zdrajcą?
Wśród mężczyzn dało się zauważyć pewne poruszenie, czuli się nieswojo, nie wiedząc, czy słowa pasterza są tylko prowokacją, czy oskarżeniem. To oni, obok Addaia, byli filarami wspólnoty, to ich rodowody sięgały wieki wstecz, ich przodkowie zawsze pozostawali wierni Jezusowi, swojemu miastu i posłannictwu.
– Jeśli jest między nimi zdrajca, zginie.
Mężczyźni byli zaniepokojeni oświadczeniem Addaia, wiedzieli, że stać go na wymierzenie takiej kary. Pasterz był zacnym człowiekiem, żył skromnie, rok w rok pościł przez czterdzieści dni na pamiątkę postu Jezusa na pustyni. Pomagał wszystkim, którzy zwrócili się do niego o pomoc, dając pracę, pożyczając pieniądze czy łagodząc rodzinne niesnaski. Cieszył się w mieście dużym szacunkiem, sądzono, że jest prawnikiem, w każdym razie tak o sobie mówił.
Podobnie jak ośmiu towarzyszących mu mężczyzn Addai od dzieciństwa żył w ukryciu. Modlił się w samotności, z dala od oczu sąsiadów i przyjaciół, gdyż był depozytariuszem tajemnicy, która decydowała o ich życiu, tak jak rządziła życiem ich rodziców i dziadków.
Wolałby nie sprawować tej trudnej i odpowiedzialnej funkcji, ale gdy wybór padł na niego, przyjął ją z godnością, składając te same śluby, jakie od wieków składali jego poprzednicy: wypełni wolę Chrystusa.
Jeden z mężczyzn w czerni odchrząknął. Addai pozwolił mu zabrać głos.
– Mów, Talacie.
– Nie pozwólmy, by podejrzenia roznieciły ogień, który strawi zaufanie, jakie do siebie mamy. Nie wierzę, że w naszych szeregach jest zdrajca. Stawiamy czoło potężnym i inteligentnym siłom, dlatego niełatwo nam odzyskać to, co do nas należy. Musimy zabrać się do pracy i obmyślić nowy plan, a jeśli i tym razem się nie powiedzie, spróbujemy znowu. To Pan zdecyduje kiedy.
Talat zamilkł. Siwizna wyglądała na jego włosach jak śnieg, zmarszczki przydawały dostojeństwa.
– Okaż łaskę tym trzem wybranym – poprosił żarliwie inny mężczyzna, kiedy Addai dopuścił go do głosu, wzywając po imieniu: Bakkalbasi.
– Łaskę? Więc ty, Bakkalbasi, wierzysz, że bycie litościwymi nas ocali? – Addai skrzyżował ręce na piersi i westchnął ciężko. – Czasem myślę, że popełniliście błąd, wybierając mnie na przywódcę wspólnoty, że nie jestem pasterzem, jakiego potrzebuje Chrystus w takich czasach i okolicznościach. Poszczę, odprawiam pokutę i gorąco proszę Boga, by mnie oświecił i wskazał drogę, ale Jezus nie odpowiada, nie daje mi żadnego znaku… – Głos Addaia zdradzał desperację. – Jak długo będę pasterzem, będę postępował i działał zgodnie z nakazami sumienia, w jednym tylko celu: chcę przywrócić naszej wspólnocie to, co dał jej Chrystus, dbając o dostatek, ale przede wszystkim o bezpieczeństwo nas wszystkich. Bóg nie chce widzieć nas martwymi, jak długo możemy służyć mu życiem. Nie potrzebuje więcej męczenników.
– Co chcesz z nimi zrobić? – zapytał Talat.
– Przez jakiś czas pozostaną w odosobnieniu, modląc się i poszcząc. Będę się im przyglądał, a kiedy uznam, że już pora, wrócą do swoich rodzin. Muszą jednak odpokutować za tę klęskę. Ty, Bakkalbasi, wielki matematyku, zajmiesz się rachunkami.
– Jakie rachunki mam zrobić, Addaiu?
– Chcę, byś się zastanowił, czy jest wśród nas zdrajca.
– Więc wierzysz w to, co mówi ojciec Zafarina?
– Tak, i nie ma co przeczyć faktom. Znajdziemy zdrajcę i go zabijemy.
Mężczyźni w czerni poczuli dreszcz strachu. Wiedzieli, że Addai nie rzuca słów na wiatr.
Kiedy wrócili do sali, w której czekali niemi, znaleźli całą szóstkę, ojców i synów, klęczących ze spuszczonymi głowami, zatopionych w modlitwie. Addai i mężczyźni w czerni usiedli na krzesłach.
– Wstańcie – rozkazał Addai klęczącym.
Dermisat szlochał cicho. Twarz Rasita przesłaniał cień gniewu, Zafarin zaś, jako jedyny, był spokojny.
– Odpokutujecie porażkę czterdziestodniowym odosobnieniem, poszcząc i modląc się o miłosierdzie. Zostaniecie tu ze mną. Będziecie pracowali w sadzie, dopóki starczy wam sił. Gdy przyjdzie czas, powiem wam, co robić dalej.
Zafarin posłał ojcu zatroskane spojrzenie. Ten przemówił w jego imieniu:
– Pozwolisz im pożegnać się z rodzinami?
– Nie. Pokuta już się rozpoczęła.
Addai potrząsnął dzwonkiem. Po chwili wszedł człowiek, który otwierał im drzwi.
– Gunerze, odprowadź ich do kwater z oknami wychodzącymi na sad. Daj im ubrania robocze i przynieś wodę i soki. To wszystko, co będą spożywali. Wytłumacz im, jaki jest rozkład dnia i zwyczaje. Żegnajcie.
Mężczyźni uściskali swoich ojców. Pożegnanie nie trwało długo, by nie wystawiać na próbę cierpliwości pasterza. Kiedy wyszli z Gunerem, Addai rozkazał:
– Wróćcie do swoich domów i rodzin. Za czterdzieści dni usłyszycie wieści od swoich synów.
Mężczyźni pokłonili się, pocałowali go w rękę i z szacunkiem skinęli głowami ośmiu pasterzom, którzy trwali za stołem bez ruchu, niczym przemienieni w kamienie.
Kiedy wyszli oskarżeni i ich rodziny, oni również opuścili pokój. Addai poprowadził ich korytarzem tonącym w półmroku do niskich drzwi. Prowadziły do kaplicy, z której nie wyszli nawet po zapadnięciu ciemności.
Mimo zmęczenia Addai nie mógł zasnąć. Choć skórę na kolanach miał otartą do krwi od wielu godzin klęczenia, czuł potrzebę, by nadal się umartwiać. Trawił go gniew. Gniew, którego nigdy nie zdołał wytrzebić ze swojej duszy. Szatan tarzał się z radości, popychając go ku grzechowi śmiertelnemu.
Bóg wie, jak bardzo Addai go kocha. Ale czy Bóg wybaczy mu gniew?
Kiedy Guner wślizgnął się bezszelestnie do pokoju, świt już ustąpił porankowi. Wierny sługa przyniósł filiżankę kawy i dzbanek zimnej wody. Pomógł Addaiowi podnieść się z klęczek i usiąść na jedynym krześle w tym ascetycznie urządzonym wnętrzu.
– Dziękuję, Gunerze, ta kawa pomoże mi zmierzyć się z nowym dniem. Co robią pokutnicy?
– Od jakiegoś czasu pracują w sadzie. Są smutni, zupełnie jakby mieli popękane dusze. Ich powieki spuchły od płaczu.
– Nie zgadzasz się ze mną, że to słuszna kara, prawda?
– Jestem twoim pokornym sługą.
– Nie, nie mów tak! Jesteś moim jedynym przyjacielem, bardzo mi pomagasz, dobrze o tym wiesz…
– Służę ci, Addaiu, wiernie ci służę. Matka oddała mnie na służbę, kiedy skończyłem dziesięć lat. Uważała, że to dla niej zaszczyt, by jej syn ci służył. Na łożu śmierci prosiła mnie, bym zawsze się o ciebie troszczył.
– Twoja matka była świętą.
– Była prostą kobietą, która przyjęła nauki swoich ojców, o nic nie pytając i w nic nie wątpiąc.
– Czyżbyś ty wątpił w naszą wiarę?
– Nie, Addaiu, wierzę w Boga i Pana Naszego Jezusa Chrystusa, powątpiewam jednak w sens tego szaleństwa, któremu oddajecie się od wieków, wy, pasterze naszej wspólnoty. Boga czci się sercem.
– Więc masz czelność kwestionować to, co stanowi podwaliny naszej wspólnoty? Ośmielasz się twierdzić, że święci pasterze, moi poprzednicy, błądzili? Uważasz, że łatwo jest wypełnić nakazy naszych przodków?
Guner spuścił głowę. Wiedział, że Addai go potrzebuje i że kocha go jak brata. Guner był jedyną osobą tak dobrze znającą pasterza. Po tylu latach służby wiedział, że tylko w jego obecności Addai bywa taki, jaki jest naprawdę – popędliwy starzec przytłoczony ciężarem odpowiedzialności, który nikomu nie ufa i nadużywa władzy. Wobec wszystkich, ale nie wobec Gunera, który prał jego bieliznę, czyścił ubrania, dbał o porządek w sypialni. Gunera, który jako jedyny widywał go z zaropiałymi oczami, spoconego po ataku gorączki. Który znał jego słabości i widział wysiłki, jakie Addai czynił, by ukryć słabości pod pancerzem majestatu, kiedy stawał przed szczerymi, niewinnymi duszami, przychodzącymi do niego po pociechę.
Guner nigdy nie odszedłby od Addaia. Złożył śluby czystości i posłuszeństwa, a jego rodzina, to znaczy rodzice, jak długo żyli, a potem bracia i bratankowie, cieszyli się bezpieczeństwem materialnym, jakim wynagradzał ich Addai, i z oddaniem służyli wspólnocie.
Już od czterdziestu lat stał przy pasterzu, poznał go więc jak samego siebie. Ten mężczyzna budził w nim lęk, mimo nici zaufania, jaka połączyła ich z biegiem lat.
– Sądzisz, że jest wśród nas zdrajca?
– Niewykluczone.
– Masz jakieś podejrzenia?
– Nie.
– A jeśli będziesz je miał, i tak nic mi nie powiesz, prawda?
– Nie powiem nic, jeśli nie będę miał pewności. Nie chcę skazywać nikogo na podstawie podejrzeń.
Addai spojrzał mu w skupieniu w oczy. Zazdrościł Gunerowi jego dobroci, powściągliwości, myśląc, że w gruncie rzeczy lepiej niż on sam nadawałby się na pasterza, że ci, którzy go wybrali, popełnili wielki błąd, zwiedzeni jego rodowodem, tym absurdalnym, odwiecznym zwyczajem wynagradzania potomków wielkich ludzi i dawania im, częstokroć niezasłużonych, synekur.
Guner wywodził się ze skromnej chłopskiej rodziny. Jego przodkowie, podobnie jak przodkowie Addaia, niewzruszenie trwali przy tajemnicy wyznania.
A gdyby tak zrezygnował z zaszczytów i honorów? Gdyby zwołał radę i mianował Gunera swoim następcą? Nie, nie pozwolą mu na to, pomyślą, że postradał rozum. W gruncie rzeczy nie mijaliby się z prawdą, zaczynał odchodzić od zmysłów, walcząc ze swoją ludzką naturą, starając się ujarzmić gniew, pokazując się wiernym tylko z jednej strony. Uchodził za człowieka, z którego emanuje pewność siebie. Jego misją była troska o tajemnicę wspólnoty, oni zaś tego właśnie po nim oczekiwali.
Z bólem wspominał dzień, w którym jego ojciec, wzruszony do łez, odprowadził go do domu jego poprzednika, staruszka Addaia.
Ojciec, miejscowy prominent, zakonspirowany wojownik w obronie prawdziwej wiary, powtarzał mu, że jeśli będzie się dobrze sprawował, pewnego dnia zastąpi pasterza. On odpowiadał z dziecięcą butą, że wcale tego nie chce, że woli biegać po sadach i ogrodach i podkradać chłopom owoce, kąpać się w rzece i posyłać zalotne spojrzenia koleżankom, które razem z nim budziły się do życia.
Wpadła mu w oko córka sąsiadów, słodka Rania, dziewczyna o migdałowych oczach i ciemnych włosach, o której marzył w mroku swojej sypialni.
Matka szykowała jednak dla niego inną przyszłość, więc ledwie trochę wydoroślał, zabrali go do domu starca Addaia, gdzie zamieszkał i złożył śluby przygotowujące go do misji, do której, jak go przekonywali, był namaszczony przez samego Boga. To nie on zdecydował, że zostanie Addaiem.
Jego jedynym przyjacielem przez cały ten bolesny okres był Guner, który milczał, gdy jego przyszły pan wymykał się spod rodzicielskiej kontroli i zakradał pod dom Ranii, by ją podglądać.
Guner, podobnie jak on, był więźniem woli swoich rodziców, których szanował i którym był posłuszny. Ubodzy wieśniacy znaleźli dla swojego syna, a tym samym dla całej rodziny, los lepszy niż praca w polu od świtu do nocy. Rodzice Addaia zaś zapewnili synowi zaszczyty, na jakie zasłużył ktoś z tak zacnego rodu.
Obydwaj mężczyźni nie sprzeciwili się woli rodziców, na zawsze rezygnując z samych siebie.
Jan znalazł Obodasa w sadzie, przekopującego grządkę.
– Gdzie Tymeusz?
– Rozmawia z Izazem. Uczy go, by pewnego dnia stał się dobrym przewodnikiem wspólnoty.
Obodas otarł pot z czoła i poszedł za Janem do domu.
– Przybył Harran z karawaną – oznajmił Jan.
– Harran! Jakże się cieszę! Wyjdźmy mu naprzeciw – wykrzyknął Izaz, zrywając się na równe nogi.
– Jeszcze nie, Izazie. To nie jest karawana Senina, choć podróżuje z nią Harran.
– Co to oznacza? Na Boga, Janie, mam złe przeczucia…
– Tak, lepiej żebyś się wszystkiego dowiedział. Harran został oślepiony. Kiedy wrócił do Edessy, Maanu kazał mu wyłupić oczy. Jego pana, Senina, zamordowali, a ciało rzucili na pożarcie pustynnym lwom. Harran przysięgał, że nic o tobie nie wie, że zostawił cię w porcie Tyr, że do tej pory musiałeś już dobić do Grecji, ale to tylko podsyciło furię Maanu.
Izaz zalał się łzami. Czuł się winny nieszczęsnego losu Harrana. Tymeusz serdecznie uścisnął jego ramię.
– Poszukamy go w karawanseraju i sprowadzimy tu. Zostanie z nami, jeśli tego zapragnie.
– Długo prosiłem, by przyszedł ze mną wprost do ciebie, ale odmówił. Chciał, byś wpierw dowiedział się o jego nieszczęściu. Nie chce, byś czuł się w obowiązku mu pomagać.
Izaz, a wraz z nim Obodas i Jan, udali się do karawanseraju.
Kręciło się tam kilku przewodników karawan, jeden z nich wytłumaczył im, gdzie znajdą Harrana.
– Tę karawanę prowadzi krewny Harrana, tylko dlatego udało mu się bezpiecznie dotrzeć do celu. Harran nie ma już w Edessie nikogo. Jego żona i dzieci zostały zamordowane, jego pan zaś, Senin, zmarł od tortur na placu, na oczach mieszczan, którzy zebrali się, by patrzeć na jego mękę. Maanu okrutnie ukarał wszystkich przyjaciół Abgara.
– Ale Harran nie był przyjacielem Abgara…
– Ale był nim jego pan, Senin, a ten nie chciał wyjawić królowi, gdzie ukryty jest całun Jezusa. Maanu zburzył dom Senina, spalił jego dobytek, a nawet złożył na wielkim stosie ofiary ze zwierząt gospodarskich i kazał wychłostać niewolników. Potem niektórym ucięto ręce, innym nogi, Harrana zaś pozbawiono oczu. Wiadomo, że przewodnikowi karawany potrzebny jest dobry wzrok, by bezpiecznie prowadził wielbłądy przez pustynię. Harran powinien się cieszyć, że uszedł z życiem z tej jatki.
Kiedy znaleźli Harrana, siedział na ziemi. Izaz rzucił się, by go uściskać.
– Harran, przyjacielu!
– To ty, Izazie?
– Tak, to ja, Harranie, przyszedłem po ciebie. Zabierzemy cię do domu, zaopiekujemy się tobą, niczego ci nie zabraknie.
Tymeusz serdecznie powitał Harrana. Kazał Janowi gościć go w swoim domu, dopóki nie zbudują oddzielnej izby, którą zajmą we trzech, z Izazem i Obodasem.
Harran uspokoił się, gdy usłyszał, że przygarną go przyjaciele i nie będzie musiał wędrować po świecie, żebrząc. Łamiącym się głosem opowiedział im, jak Maanu kazał spalić domy chrześcijan, nie uszanował nawet najmożniejszych rodów, jeśli ich członkowie wyznawali wiarę w Chrystusa. Nie okazał miłosierdzia ani starcom, ani kobietom, ani dzieciom. Krew niewiniątek splamiła białe marmury miasta, z którego wiatr nie wywiał jeszcze odoru śmierci.
Obodas zadrżał. Z trudem panując nad głosem, zapytał o swoją rodzinę, ojca i matkę, służących Senina i chrześcijan takich jak on.
– Nie żyją. Przykro mi, Obodasie.
Łzy popłynęły po policzkach olbrzyma. Nie udało się go uspokoić nawet Tymeuszowi i Izazowi.
Izaz długo ociągał się z zadaniem pytania, co się stało z wujem Josarem i Tadeuszem.
– Josar podzielił los Senina, został zabity na placu – odpowiedział Harran. – Maanu chciał, by śmierć możnych była ostrzeżeniem dla całego miasta, żeby wiedziano, iż nie ulituje się nad chrześcijanami, kimkolwiek są… Josar nie ugiął się mimo cierpienia, nawet jęk nie wydostał się z jego ust.
Maanu udał się na miejsce kaźni i zmusił królową, by asystowała przy tym okrutnym widowisku.
Na nic zdały się prośby królewskiej matki. Padła na kolana, błagając o życie Josara, gdy tymczasem król upajał się widokiem jej upokorzenia. Tak mi cię żal, Izazie… Boleję nad tym, że przynoszę tak straszne wieści.
Młodzieniec z trudem powstrzymywał łzy. Wszyscy mieli powód do rozpaczy. Wszyscy zostali skrzywdzeni i stracili swoich najbliższych. Izaz poczuł bolesny skurcz w żołądku, tym dotkliwszy, im większa budziła się w nim chęć zemsty.
Starzec Tymeusz przyglądał mu się, świadomy wewnętrznej walki, jaką toczy chłopak.
– Zemsta nie jest rozwiązaniem – powiedział spokojnie. – Wiem, że obaj odetchnęlibyście z ulgą, gdyby Maanu spotkała zasłużona kara, gdybyście mogli ujrzeć, jak cierpi. Zapewniam was, że poniesie karę, albowiem będzie musiał rozliczyć się ze swych czynów przed Bogiem.
– Czy nie mówiłeś, Tymeuszu, że Bóg jest nieskończonym miłosierdziem? – zapytał Obodas przez łzy.
– Jest również nieskończoną sprawiedliwością.
– A królowa? Czy przeżyła? – Izaz bał się, jaką odpowiedź usłyszy.
– Od śmierci twego wuja nikt jej nie widział. Służący z pałacu zapewniają, że umarła ze smutku, a Maanu kazał ją porzucić na pustyni, by jej ciałem nasyciły się zwierzęta. Inni zaś utrzymują, że król kazał ją zamordować. Nikt jej jednak nie widział.
– Pomódlmy się, prosząc Boga, by wykorzenił gniew z naszych serc, by pomógł nam znosić cierpienie z powodu utraty drogich nam ludzi – powiedział Tymeusz.
Noc przesycona była zapachem kwiatów. Przestronny taras poddasza w górującym nad miastem apartamentowcu wypełniali goście. Rzym rozpościerał się u ich stóp, migocząc tysiącem świateł.
Lisa była zdenerwowana. John rozzłościł się, kiedy po przyjeździe ze Stanów oświadczyła mu, że postanowiła wydać przyjęcie na cześć Mary i Jamesa i że zaprosiła również Valoniego i Paolę.
Mąż zarzucił jej, że jest nielojalna w stosunku do własnej siostry.
– Powiesz Mary, dlaczego zaprosiłaś Valoniego? Naturalnie, że nie powiesz, bo nie możesz i nie powinnaś tego robić. Marco to nasz przyjaciel i jestem gotów mu pomóc, ale to nie znaczy, że trzeba w to mieszać rodzinę, a już na pewno ty nie powinnaś się wtrącać. Liso, jesteś moją żoną, nie mam przed tobą żadnych tajemnic, błagam cię tylko, żebyś nie wtrącała się do mojej pracy, podobnie jak ja trzymam się z daleka od twojej. Nie wyobrażałem sobie, że zechcesz posłużyć się własną siostrą. W dodatku w jakim celu? Co cię obchodzi pożar w katedrze?
To była ich pierwsza poważna kłótnia od lat. John wzbudził w niej poczucie winy. Zdała sobie sprawę, że zachowała się lekkomyślnie, by sprawić przyjemność przyjaciołom.
Mary nie miała zastrzeżeń co do listy gości, która nadeszła pocztą elektroniczną. Jej siostrzenica Gina również nie zdziwiła się, przeczytawszy: Marco Valoni z żoną Paolą. Wiedziała, że to dobrzy znajomi wujostwa. Spotkała się z nimi przy jakiejś okazji i oboje sprawiali wrażenie miłych i sympatycznych ludzi. Zapytała tylko, kim jest ta pani doktor Galloni, która ma towarzyszyć Valonim. Ciotka wyjaśniła jej, że to naukowiec, pracuje w policji, a inspektor Valoni bardzo ją ceni. Gina nie zadawała więcej pytań.
Czterej kelnerzy roznosili tace z napojami. Kiedy Valoni w towarzystwie dwóch pań, Paoli i Sofii, przekroczył próg domu, nie potrafił ukryć zaskoczenia: dwóch ministrów, kardynał, kilku dyplomatów, wśród nich ambasador Stanów Zjednoczonych, znani biznesmeni i pół tuzina naukowców, przyjaciół Lisy, nie licząc kilku archeologów, znajomych Giny.
– Nie powiem, żebym czuł się tu jak ryba w wodzie – mruknął.
– Ja również – odparła Paola. – Ale już za późno, żeby się wycofać.
Sofia szukała wzrokiem Umberta D’Alaquy. Stał, zajęty rozmową z piękną, ubraną ze smakiem blondynką, bardzo podobną do Lisy. Śmiali się, widać było, że dobrze się czują w swoim towarzystwie.
– Witajcie! Paolo, wyglądasz olśniewająco. A to pewnie pani doktor Galloni. Bardzo mi miło – przywitał ich John.
Marco wyczuł, że przyjaciel czuje się niezręcznie. Był jakiś nieswój, odkąd Lisa wysłała do nich zaproszenie na to przyjęcie. Nie zachęcał ich do przyjścia, a nawet starał się dać im do zrozumienia, że ta impreza raczej nie będzie wydarzeniem towarzyskim sezonu. Valoni zastanawiał się, skąd się bierze ta rezerwa.
W ich stronę zmierzała rozpromieniona Lisa. Kiedy podeszła, okazało się, że jest spięta nie mniej niż John. Może to tylko moja obsesja? Wszędzie węszę spiski, pomyślał Valoni. Jednak uśmiech Lisy był sztuczny, oczy Johna zaś zdradzały niepokój.
Na ich spotkanie wyszła również Gina, a wtedy ciotka poleciła jej, by przedstawiła ich reszcie gości.
John zauważył, jakie wrażenie robi Sofia na mężczyznach.
Wszyscy wodzili za nią wzrokiem, nawet kardynał. Szybko przyłączyła się do grupki utworzonej przez dwóch ambasadorów, ministra, kilku biznesmenów i bankiera.
W długim białym żakiecie od Armaniego, z rozpuszczonymi jasnymi włosami, za jedyną biżuterię mając kolczyki z maleńkimi brylancikami i zegarek od Cartiera, była bez wątpienia najpiękniejszą kobietą na przyjęciu.
Rozmowa toczyła się wokół wojny w Iraku i minister zapytał ją o zdanie.
– Obawiam się, że się panu narażę, ale jestem zdecydowanie przeciwna. Moim zdaniem Saddam Husajn nie stanowi zagrożenia dla nikogo, z wyjątkiem własnego narodu.
Był to jedyny głos sprzeciwu, co przyczyniło się do ożywienia dyskusji. Sofia wysuwała kolejne argumenty przeciwko atakowi na Irak i udzieliła wszystkim szybkiej lekcji historii.
Wszyscy słuchali jej z uwagą.
Tymczasem Marco i Paola rozmawiali z archeologami, przyjaciółmi Giny, którzy również odnosili wrażenie, że znaleźli się nie w swoim świecie. Sofia nie spuszczała z oka blondynki swobodnie dyskutującej z D’Alaquą. Skorzystała z okazji, że John podchodzi do ich grupki, by przeprosić rozmówców i podejść do Valoniego, Paoli i Lisy.
W tym momencie blondynka odwróciła się i pomachała do nich z uśmiechem.
– To moja szwagierka, Mary Stuart – wyjaśniła Lisa.
– Bardzo do ciebie podobna – przyznał Valoni. – Przedstawisz nas?
Sofia opuściła głowę. Wiedziała, że szef prowadzi jakąś grę.
Mary Stuart rozmawiała z D’Alaquą, nadarzała się więc wspaniała okazja, by zbliżyć się do tego człowieka.
Lisa podprowadziła całą grupkę do miejsca, gdzie stała Mary Stuart z D’Alaquą i jeszcze trzy inne pary. Sofia wbiła wzrok w D’Alaquę, któremu nawet nie drgnęła powieka.
Czyżby jej nie rozpoznał?
– Mary, pozwól, że ci przedstawię dwójkę naszych najlepszych przyjaciół, to Marco i Paola Valoni, oraz pani doktor Galloni, która zechciała im towarzyszyć.
Blondynka posłała im szeroki uśmiech, po czym uprzejmie zaprosiła do rozmowy i jeszcze raz się przedstawiła. D’Alaqua skinął głową, uśmiechając się obojętnie kącikiem ust.
– Bardzo mi miło. Czy państwo, podobnie jak moja siostra, są archeologami? – zapytała uprzejmie Mary Stuart.
– Nie, Mary. Marco jest szefem najbardziej artystycznego wydziału w policji, Paola wykłada na uniwersytecie, Sofia zaś pracuje z Markiem.
– Artystyczny wydział w policji? A cóż to takiego?
– To specjalna jednostka. Prowadzimy dochodzenia w sprawach przestępstw związanych z dziełami sztuki. Kradzieże cennych obrazów, fałszerstwa, przemyt…
– Ależ to fascynujące! – wykrzyknęła bez większego zainteresowania Mary Stuart. – Właśnie rozmawialiśmy o Chrystusie El Greca, który został wystawiony na aukcji w Nowym Jorku. Staram się wydusić z Umberta, czy go kupił…
– Niestety nie – odpowiedział D’Alaqua. – A jak toczy się pani śledztwo? – zwrócił się do Sofii.
Mary i pozostali goście popatrzyli na nich zaskoczeni.
– Znacie się? – zdziwiła się Mary.
– Tak. Przed kilkoma tygodniami pani doktor gościła u mnie w Turynie. Pewnie słyszeliście o pożarze w katedrze. Policja badała wówczas, w jakich okolicznościach do niego doszło.
– A co ty masz z tym wspólnego? – zainteresowała się Mary.
– Moja firma prowadzi renowację katedry. Pani doktor próbuje ustalić, czy przyczyną pożaru była czyjaś nieostrożność, czy też było to podpalenie.
Valoni przygryzł wargę. Musiał przyznać, że D’Alaqua doskonale nad sobą panuje. Zupełnie jakby starał się zademonstrować, że jest niewinny.
– Proszę powiedzieć, pani doktor, czy to mogło być podpalenie? – zapytała jedna z kobiet, księżna, która nieraz gościła na stronach plotkarskich magazynów.
Sofia spojrzała na D’Alaquę z wyrzutem. Niepotrzebnie dał wszystkim do zrozumienia, że ona jest tu trochę nie na miejscu, jak gdyby wprosiła się na to przyjęcie. Wyglądało na to, że Paola i Valoni również czują się skrępowani.
– Kiedy w jakimś miejscu dochodzi do wypadku, tak jak w katedrze, w której zgromadzone są niezliczone dzieła sztuki, mamy obowiązek zbadać wszystkie okoliczności.
– Czy są już pierwsze ustalenia? – nie dawała za wygraną księżna.
Sofia popatrzyła błagalnie na Valoniego.
– Widzi pani – zaczął komisarz – nasze działania są dość rutynowe. Włochy to kraj obdarzony ogromnym dziedzictwem kulturowym, naszym zadaniem jest je ochraniać.
– Tak, ale…
Lisa nie pozwoliła księżnej drążyć tematu, wzywając kelnera z tacą zastawioną kieliszkami. John, korzystając z zamieszania, delikatnie wziął Valoniego pod ramię i poprowadził do innej grupki gości. Paola podążyła za mężem. Sofia jednak stała, jakby wrosła w ziemię, wciąż patrząc na D’Alaquę.
– Sofio – odezwała się Lisa – chcę ci przedstawić profesora Rosso. Nadzoruje wykopaliska w Herkulanum.
– W czym się pani specjalizuje, pani doktor? – zapytała Mary.
– Zrobiłam doktorat z historii sztuki, a wcześniej dyplom z filologii klasycznej i włoskiej. Mówię biegle po angielsku, francusku, hiszpańsku, grecku i dosyć dobrze po arabsku.
Powiedziała to z dumą i natychmiast tego pożałowała. Zbyt późno zrozumiała, że się ośmiesza. Chciała zrobić wrażenie na bogaczach, których tak naprawdę nic a nic nie obchodziło, kim ona jest i ile wie. Była wściekła, że jest obserwowana jak rzadki okaz owada przez wszystkie te piękne, zadbane kobiety i ustosunkowanych mężczyzn.
Lisa znów podjęła próbę odciągnięcia Sofii do innej grupki gości.
– Liso, pozwól nam nacieszyć się rozmową z panią doktor.
Słowa D’Alaquy zaskoczyły Sofię. Lisa poddała się i odeszła.
Sofia i D’Alaqua zostali sami.
– Zauważyłem, że jest pani odrobinę spięta. Dlaczego?
– Dobry z pana obserwator. Nie wiem dlaczego…
– Niepotrzebnie. Nie powinna też czuć się pani urażona, kiedy Mary zapytała o pani zajęcie. To nadzwyczajna kobieta, inteligentna i wrażliwa, w jej pytaniu nie było podtekstów, może mi pani wierzyć.
– Jestem pewna, że ma pan rację.
– Przyszli państwo tylko po to, by spotkać się ze mną. Chyba się nie mylę?
Zuchwałe stwierdzenie D’Alaquy wywołało rumieńce na twarzy Sofii. Znów czuła się, jakby przyłapano ją na podkradaniu herbatników ze słoika.
– Niezupełnie. Mój przełożony jest przyjacielem Johna Barry’ego, ja zaś…
– Pani zaś wyszła z mojego gabinetu, wiedząc dokładnie tyle, ile wiedziała pani przedtem. Zaaranżowaliście więc wraz z przełożonym to „przypadkowe” spotkanie. Niestety, to intryga szyta zbyt grubymi nićmi.
Sofia płonęła ze wstydu. Nie była przygotowana ani na ten pojedynek, ani na bezceremonialność rozmówcy, który uświadamiał jej niezręczność sytuacji, wyraźnie rozbawiony jej zakłopotaniem.
– Niełatwo się z panem spotkać.
– Ma pani rację. Proszę więc korzystać z okazji i pytać, o co tylko pani chce.
– Jak już powiedziałam, podejrzewamy, że wypadek w kościele został przygotowany i mógł to zrobić jedynie ktoś z pańskiej firmy. Po co?
– Wie pani doskonale, że nie znam odpowiedzi na to pytanie. Pani natomiast ma jakieś podejrzenia. Najprościej będzie, jeśli się pani nimi ze mną podzieli, a wtedy zobaczymy, czy mogę być pomocny.
Stojący w drugim końcu tarasu Valoni i Lisa ze zdumieniem obserwowali rozmawiających. Lisa, starając się ukryć zdenerwowanie i niesmak, jakim napawała ją ta sytuacja, postanowiła uwolnić D’Alaquę od towarzystwa Sofii.
– Wybacz, Sofio, ale inni przyjaciele Umberta nie mogą się doczekać, by z nim porozmawiać. Mój szwagier James dopytuje się o ciebie, Umberto…
Sofia poczuła się upokorzona. Lisa obraziła ją, nawet jeśli nie miała tego zamiaru.
– Liso, to ja nie pozwalam pani doktor odejść i jeśli pozwolisz, zatrzymam ją jeszcze przez chwilę. Od dawna nie prowadziłem tak zajmującej konwersacji.
– Naturalnie, przepraszam, ja tylko… Gdybyście czegoś potrzebowali…
– Noc jest taka piękna, wy z Johnem cudownie zajmujecie się gośćmi… Jestem wam wdzięczny, że mnie zaprosiliście, dziękuję, Liso.
Lisa patrzyła to na jedno, to na drugie, niewiele rozumiejąc z całej tej sytuacji, i w końcu dała im spokój. Podeszła do Johna i szepnęła mu coś na ucho.
– Dziękuję – powiedziała Sofia.
– Ależ pani doktor, niech pani nie umniejsza swojej wartości.
– Nie sądzę, by mi się to kiedykolwiek zdarzało.
– Tego wieczoru, owszem.
– Nasza obecność na tym przyjęciu to pudło – westchnęła Sofia.
– Wyszło zbyt ewidentnie – przyznał D’Alaqua. – Zdenerwowanie naszych gospodarzy zdradza, że wyreżyserowali to przedstawienie. Dziwne, że Mary i James o tym wiedzieli…
– O niczym nie wiedzieli. Zachodzą w głowę, po co ich siostra nas tu zaprosiła. Przykro mi, popełniliśmy błąd.
– Nie odpowiedziała pani na moje pytanie.
– Pytanie? Jakie pytanie?
– Jakie ma pani podejrzenia?
– Że ktoś chce ukraść relikwię. Nie wiemy jeszcze, czy tylko ukraść, czy zniszczyć, nie ulega jednak wątpliwości, że to z powodu całunu wybuchł pożar, zresztą w przeszłości, przy okazji licznych pożarów w katedrze…
– To interesująca teoria – przerwał jej D’Alaqua. – Teraz proszę zdradzić, kogo państwo podejrzewają, kto byłby zdolny ukraść lub zniszczyć całun, a przede wszystkim, po co?
– Tego właśnie dotyczy nasze śledztwo.
– Nie mają państwo dowodów, które potwierdzałyby te domysły, prawda?
– Nie – przyznała Sofia.
– Pani doktor, czy uważa pani, że ja mógłbym chcieć zniszczyć całun turyński?
W słowach D’Alaquy pobrzmiewała kpina, która coraz bardziej peszyła Sofię.
– Tego nie powiedziałam. Nie jest pan o nic podejrzany, lecz niewykluczone, że któryś z pana pracowników może być zamieszany w ten wypadek.
– O ile mi wiadomo, pan Lazotti, szef kadr COCSY, nie odmówił państwu współpracy?
– Nie mamy żadnych zastrzeżeń. Był bardzo życzliwy i skuteczny, przysłał nam obszerny raport i wszystkie dane, o jakie go prosiłam.
– Pozwolę sobie zadać jeszcze jedno pytanie: czego państwo oczekiwali, pani przełożony i pani, po dzisiejszym spotkaniu?
Sofia opuściła wzrok i by ukryć zmieszanie, upiła łyk szampana. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Człowiekowi tak poważnemu jak D’Alaqua nie mogła przecież wyznać, że kieruje się intuicją. Czuła, że została przeegzaminowana i że oblała ten egzamin, bo jej odpowiedzi na pytania D’Alaquy nie były zadowalające.
– Miałam nadzieję, że uda mi się z panem porozmawiać, i że wiele będzie zależało od tego, co pan powie…
– Czy nie pora na kolację? – zapytał nagle.
Spojrzała na niego zaskoczona. D’Alaqua wziął ją pod ramię, kierując się w stronę bufetu. Podszedł do nich James Stuart w towarzystwie ministra finansów.
– Umberto, właśnie zastanawiamy się z Horacjem, jaki wpływ może mieć ptasia grypa w Azji na notowania na europejskich giełdach…
Przez dobrą chwilę D’Alaqua rozprawiał na temat kryzysu w azjatyckiej gospodarce, ku zaskoczeniu Sofii, włączając ją do rozmowy. Sama nie wiedząc kiedy, dała się wciągnąć w ciekawą dyskusję z ministrem finansów, obalając niektóre argumenty Stuarta. D’Alaqua słuchał jej wywodów z wyraźnym uznaniem.
Tymczasem Marco Valoni nie mógł wyjść z podziwu, że jego podwładna bryluje wśród tak ważnych osobistości, zauważył też, z jakim skupieniem słucha jej Umberto D’Alaqua.
– Państwa znajoma to zachwycająca osoba! – radosny głos Mary Stuart przywrócił Valoniego do rzeczywistości.
A może sprawił to kuksaniec, ukradkiem wymierzony przez żonę?
– O tak, zgadzam się – poparła ją Paola. – To bardzo inteligentna dziewczyna.
– W dodatku piękna – dodała Mary. – Nigdy nie widziałam, by jakaś kobieta tak bardzo przykuła uwagę Umberta.
Musi być rzeczywiście niezwykła, skoro poświęca jej tyle czasu. Widać, że dobrze się czuje w jej towarzystwie, jest wyraźnie zrelaksowany.
– To kawaler, prawda? – zapytała Paola.
– Tak. Nigdy nie potrafiliśmy zrozumieć, dlaczego się nie ożenił. Przecież niczego mu nie brakuje: przystojny, wykształcony, majętny… Nie wiem, dlaczego wy, Liso i Johnie, nie mielibyście się z nim zaprzyjaźnić.
– Mary, świat Umberta to nie jest nasz świat. Podobnie jak ty nie należysz do naszego świata, chociaż jesteś moją siostrą.
– Ależ Liso, nie mów głupstw.
– To nie są głupstwa. W moim codziennym życiu, w mojej pracy, nie ma ministrów, finansistów ani nawet biznesmenów. Podobnie ma się rzecz z Johnem.
– Nie oceniaj ludzi według tego, jakie stanowisko zajmują.
– Wcale tego nie robię. Mówię tylko, że jestem archeologiem, więc w kręgu moich znajomych nie ma wiodących polityków.
– Więc powinnaś zbliżyć się z Umbertem, pasjonuje go archeologia, sfinansował kilka wykopalisk i jestem przekonana, że łączy was niejedno – nalegała Mary.
Sofia i Umberto D’Alaqua usiedli do stołu wraz z resztą gości. D’Alaqua nadskakiwał Sofii, której zdawało się to sprawiać przyjemność. Valoni chciał zamienić z nią parę słów, zapytać, o czym rozmawiała, czy dowiedziała się czegoś istotnego. Nie zamierzał jednak do nich podchodzić, intuicja mówiła mu, że powinien zachowywać się dyskretnie.
Dochodziła pierwsza w nocy, kiedy Paola przypomniała mu, że następnego dnia będzie musiała bardzo wcześnie wstać.
O ósmej ma pierwszy wykład, nie chciała być zmęczona.
Valoni poprosił, by to ona podeszła do Sofii, by się z nią pożegnać.
– Sofio, już wychodzimy, czy chcesz, żebyśmy odwieźli cię do domu?
– Dziękuję, Paolo, tak, tak, wracam z wami.
Sofia oczekiwała, że D’Alaqua zatrzyma ją i zaproponuje odwiezienie, ale nic takiego nie nastąpiło. Podniósł się i pocałował ją w rękę. W podobny sposób pożegnał się z Paolą.
Kiedy byli już przy drzwiach, zerknęła na taras. Umberto D’Alaqua zajęty był rozmową. Poczuła ukłucie rozczarowania.
Ledwie zdążyli wsiąść do samochodu, Valoni pofolgował swojej ciekawości.
– No więc, pani doktor, co takiego wyjawił ci ten wielki człowiek?
– Nic.
– Jak to?
– Nic mi nie powiedział, poza tym, że każdy by się domyślił, że przyszliśmy na to przyjęcie tylko po to, by go spotkać i przyprzeć do muru. Poczułam się, jakby ktoś przyłapał mnie in flagranti. A na dodatek zapytał mnie bezczelnie, czy podejrzewamy go o złe zamiary wobec turyńskiej relikwii.
– Tylko tyle?
– Przez resztę wieczoru rozmawialiśmy o ptasiej grypie, cenach ropy naftowej, sztuce i książkach.
– Sprawialiście wrażenie bardzo zadowolonych ze swojego towarzystwa – zauważyła Paola.
– Było bardzo miło, ale to wszystko.
– On wydawał się wręcz uszczęśliwiony – nie dawała za wygraną Paola.
– Zamierzacie spotkać się ponownie? – zapytał Valoni.
– Nie, nie sądzę. Było przyjemnie, ale nic poza tym.
– Touchee?
– Gdybym podchodziła do tego bardziej emocjonalnie, powiedziałabym, że tak, ale jestem dorosła, więc mam nadzieję, że rozum weźmie jednak górę.
– Wszystko jasne, touchee] – skonstatował Marco, nie starając się ukryć uśmiechu.
– Pasujecie do siebie – orzekła Paola.
– Jesteście kochani, ale nie będę robiła sobie nadziei.
Mężczyzna taki jak Umberto D’Alaqua nie interesuje się kobietami takimi jak ja. Nie mamy ze sobą wiele wspólnego.
– Wprost przeciwnie, macie wiele wspólnego. Mary opowiadała, że to miłośnik sztuki, bierze nawet udział w wyprawach archeologicznych, które sam finansuje. A ty, gdybyś miała jakieś wątpliwości, nie tylko jesteś bystra i wykształcona, ale również bardzo atrakcyjna, prawda, Paolo?
– Rzeczywiście, nawet Mary Stuart stwierdziła, że nigdy nie widziała, by D’Alaqua tak nadskakiwał jakiejś kobiecie.
– Dobrze, dobrze, zmieńmy temat. W każdym razie dał mi jasno do zrozumienia, że wprosiliśmy się na to przyjęcie. Mam nadzieję, że nie poskarży się jakiemuś ministrowi na naszą natarczywość.
Deszcz lał strumieniami. Sześciu mężczyzn, wygodnie rozpartych na skórzanych kanapach w bibliotece, rozmawiało z ożywieniem.
Na kominku trzaskał ogień, obrazy holenderskich mistrzów zdobiące ściany wskazywały na wyrobiony gust właściciela.
Otworzyły się drzwi i stanął w nich starszy człowiek, wysoki i chudy. Sześciu mężczyzn podniosło się i jeden po drugim uściskali przybysza.
– Wybaczcie spóźnienie. O tej porze w Londynie panuje duży ruch. Nie mogłem się wymówić od brydża u księcia i jego przyjaciół, naszych braci.
Delikatne pukanie do drzwi zaanonsowało nadejście służącego, który zabrał serwis do kawy i zaproponował całej siódemce coś do picia. Kiedy zostali sami, starzec powiedział:
– Podsumujmy więc to, co wiemy.
– Addai ukarał Zafarina, Rasita i Dermisata za niepowodzenie akcji – odezwał się ciemnowłosy mężczyzna. Był w średnim wieku, z sumiastym wąsem, dobrze ubrany, mówił nienaganną angielszczyzną, postawą i zachowaniem przypominał żołnierza. – Zamknął ich na farmie na przedmieściach Urfy. Kara potrwa czterdzieści dni, jednak mój człowiek zapewnia, że Addaiowi to nie wystarczy, że szykuje coś jeszcze. Co do wysłania nowych ludzi, nie podjął decyzji, niemniej wcześniej czy później to zrobi. Niepokoi go Mendibh, ten, który siedzi w więzieniu. Addai miał sen, że z winy Mendibha nieszczęście dotknie całą naszą wspólnotę. Mój człowiek martwi się, twierdzi, że od tamtego snu Addai prawie nic nie je i źle wygląda, jest rozkojarzony. W takim stanie może podjąć jakąś nieprzemyślaną decyzję.
Mężczyzna zamilkł. Starzec dał znak innemu z obecnych, że nadeszła jego kolej.
– Policja, a zwłaszcza spece z tego wydziału sztuki, wiedzą bardzo dużo, nie potrafią jednak posłużyć się tą wiedzą, bo nie wierzą, że są tak blisko odpowiedzi.
Popatrzyli na niego przejęci i zaintrygowani. Starzec skinął głową, by mówił dalej.
– Podejrzewają, że nic, co stało się w turyńskiej katedrze, nie jest dziełem przypadku, i utrzymują, że ktoś chce ukraść bądź zniszczyć całun. Nie znaleźli jednak żadnego motywu ani punktu zaczepienia. Nadal przesłuchują pracowników COCSY, przekonani, że naprowadzi ich to na jakiś ślad.
– Nadeszła chwila, by działać – stwierdził przystojny mężczyzna w podeszłym wieku, którego akcent zdradzał, że angielski nie jest jego rodzimym językiem. – Mendibh musi zniknąć, a co się tyczy policjantów, czas wpłynąć na naszych przyjaciół, by powstrzymali tego Valoniego.
– Możliwe, że Addai również uważa, że Mendibh musi zniknąć dla dobra wspólnoty – oświadczył wąsacz przypominający wojskowego. – Być może należałoby zaczekać, co postanowi Addai, zanim sami wykonamy jakiś ruch. Chociaż brzmi to obłudnie, wolałbym nie mieć na sumieniu śmierci tego niemowy.
– Mendibh nie musi umierać, wystarczy, że pomożecie mu dotrzeć do Urfy – powiedział inny mężczyzna.
– To bardzo ryzykowne – wtrącił następny. – Kiedy znajdzie się na wolności, policjanci będą deptali mu po piętach. Nie są głupi, to doświadczony zespół. Uruchomią taką machinę, że może się okazać, iżby ocalić jego życie, trzeba będzie poświęcić życie wielu innych, co nie tylko obciąży nasze sumienie, ale przede wszystkim będzie niebezpieczne.
– Ach, sumienie! – wykrzyknął starzec. – Nieraz musieliśmy o nim zapomnieć, uznając, że nie mamy innego wyjścia. Naszej historii nieobca jest śmierć. Podobnie jak poświęcenie, wiara i miłosierdzie. Jesteśmy ludźmi, niczym więcej, postępujemy zgodnie z tym, co uważamy za słuszne. Mylimy się, grzeszymy, czasem mamy rację… Niech Bóg się nad nami zmiłuje.
Zamilkł. Pozostali mężczyźni opuścili wzrok, zatopieni w myślach.
Przez parę minut nikt się nie odzywał. Na twarzach wszystkich widać było udrękę. W końcu starzec podniósł wzrok i wyprostowawszy się, powiedział:
– Teraz powiem wam, co moim zdaniem powinniśmy zrobić, i wysłucham waszych opinii.
Kiedy zamykał posiedzenie, była już noc. Deszcz wciąż padał.
Ana Jimenez nie mogła przestać myśleć o pożarze w katedrze. Co tydzień dzwoniła do brata, pytając go, jak rozwija się śledztwo. Santiago złościł się, zarzucając jej wścibstwo i nie chciał wyjawić żadnych szczegółów.
– Masz obsesję na tym punkcie, ale nigdzie cię to nie zaprowadzi. Bardzo proszę, Ano, zapomnij o pożarze w katedrze i o całunie.
– Jestem przekonana, że mogłabym wam pomóc.
– To nie twoja sprawa. Zajmują się tym ludzie z odpowiedniego wydziału policji. Valoni to mój dobry przyjaciel, który wierzy, że dwie pary oczu widzą więcej niż jedna, dlatego prosił, byśmy w wolnej chwili zerknęli na te papiery, ale tylko po to, by wyrazić swoje zdanie na ten temat. Zrobił to John, zrobiłem to ja, i myślę, że nie potrzeba mu więcej konsultantów.
– Santiago, pozwól mi rzucić okiem na to dossier. Jestem dziennikarką, czasem dostrzegam rzeczy, które umykają policjantom.
– – Nie wątpię, że dziennikarze są bardzo bystrzy i mogą wykonać taką pracę sto razy lepiej niż my.
– Nie wygłupiaj się. Nie ma się o co obrażać.
– Nie wygłupiam się ani się nie obrażam, ale nie pozwolę ci się wtrącać do policyjnego śledztwa.
– Powiedz przynajmniej, co o tym sądzisz.
– Zwykle wszystko jest prostsze, niż się wydaje.
– To nie jest odpowiedź.
– Więcej ode mnie nie usłyszysz.
– Mam ochotę wybrać się do Rzymu, zastanawiam się, czy nie wziąć paru dni urlopu… Nie będzie ci przeszkadzało, jeśli się u ciebie zatrzymam?
– Owszem, będzie, bo nie wybierasz się do Rzymu na wakacje, tylko żeby wtykać nos w nie swoje sprawy.
– Jesteś nieznośny.
– Sama zaczęłaś.
Ana popatrzyła na stertę kserokopii na stole. Od wielu dni nie czytała niczego innego: traktaty ezoteryczne, książki religijne, opracowania historyczne… Była pewna, że klucz do sprawy leży na jakimś etapie szlaku świętego całunu. Przecież Marco Valoni tak właśnie powiedział: wypadki zdarzają się jeden po drugim, odkąd całun znalazł się w katedrze turyńskiej. Podjęła decyzję. Gdy już dowie się wystarczająco dużo o perypetiach całunu, poprosi o kilka dni urlopu i pojedzie do Turynu. Nie przepadała za tym miastem, nie wybrałaby go na miesiąc miodowy, ale coś jej mówiło, że Valoni ma rację, że za tymi zdarzeniami kryje się ciekawa historia, historia, którą ona chce opisać.
– Eulaliuszu, jakiś młody człowiek chce się z tobą zobaczyć. Przybywa z Aleksandrii.
Biskup dźwignął się z wysiłkiem z klęczek, wspierając się na ramieniu mężczyzny, który przerwał jego modlitwę.
– Powiedz, Efremie, cóż to za ważna osoba, że przeszkadzasz mi w modlitwie?
Efrem, dojrzały mężczyzna o szlachetnej twarzy i opanowanych ruchach, dobrze wiedział, że nie wolno przeszkadzać biskupowi, chyba że wydarzy się coś nadzwyczajnego.
– To nieco dziwny chłopak. Przysłał go mój brat.
– Przybył od Abiba? Jakie wieści przynosi?
– Nie wiem, chce rozmawiać tylko z tobą. Jest zmęczony, wiele tygodni był w drodze.
Eulaliusz wraz z Efremem wyszli z małego kościoła i skierowali się do przylegającego do niego domu.
– Kim jesteś? – zapytał Eulaliusz smagłego młodzieńca, którego spierzchnięte wargi i nieobecne spojrzenie wskazywały na wyczerpanie.
– Szukam biskupa Edessy.
– Stoi przed tobą. A kim ty jesteś?
– Pochwalony niech będzie Pan! Eulaliuszu, mam ci do przekazania ważne wieści. Czy możemy pomówić w cztery oczy?
Efrem popatrzył na Eulaliusza, ten zaś skinął głową. Efrem wyszedł.
– Jeszcze nie powiedziałeś mi, jak się nazywasz – zwrócił uwagę biskup.
– Jan, na imię mi Jan.
– Usiądź i opowiadaj, jakież to wieści przynosisz.
– Trudno w nie uwierzyć, ale ufam, że Pan Bóg pozwoli mi cię przekonać.
– Zaczynaj więc.
– To długa historia. Jak już powiedziałem, nazywam się Jan. Tak samo nazywał się mój ojciec, ojciec mojego ojca, jego dziad i pradziad. Historia mego rodu sięga pięćdziesiątego siódmego roku, kiedy to w Sydonie żył Tymeusz, przywódca pierwszej wspólnoty chrześcijańskiej. Tymeusz był przyjacielem Tadeusza i Josara, uczniów naszego Pana, Jezusa, którzy mieszkali tu, w Edessie. Wnuk Tymeusza nazywał się Jan.
Uroczysty wstęp i powaga na twarzy młodego Jana zaintrygowały Eulaliusza, choć wciąż nie rozumiał do czego przybysz zmierza.
– Wiesz zapewne, że dawniej w tym mieście istniała wspólnota chrześcijańska, której poparcia udzielał król Abgar. Po śmierci króla jego syn, Maanu, zaczął prześladować chrześcijan, odebrał im dobytek, wielu zmarło śmiercią męczeńską za to, że nie chcieli wyprzeć się wiary w Chrystusa.
– Znam historię miasta – przerwał zniecierpliwiony Eulaliusz.
– Więc wiesz pewno, że Abgar, chory na trąd, został uzdrowiony przez Jezusa. Josar przywiózł do Edessy całun, w który owinięte było po śmierci ciało Pana. Kiedy święte płótno dotknęło chorej skóry Abgara, stał się cud i król wyzdrowiał. Na całunie widnieje nadzwyczajny obraz: odbicie sylwetki Chrystusa wraz ze znakami jego męki. Jak długo żył Abgar, tkanina ta była otoczona czcią niczym najcenniejsza relikwia, bo odbiło się na niej oblicze Chrystusa.
– Powiedz, młodzieńcze, dlaczego Abib cię do mnie przysłał?
– Wybacz, Eulaliuszu, wiem, że wystawiam na próbę twą cierpliwość, ale wysłuchaj mnie do końca. Kiedy Abgar przeczuł nadchodzącą śmierć, kazał swoim przyjaciołom, Tadeuszowi, Josarowi i Marcjuszowi, królewskiemu architektowi, ukryć całun w bezpiecznym miejscu. O miejscu tym wiedział tylko Marcjusz i nawet dwaj uczniowie Jezusa, Tadeusz i Josar, go nie znali. Marcjusz obciął sobie język, gdyż wiedział, że czekają go tortury i obawiał się, że może wyjawić, gdzie schował relikwię. Cierpiał męczarnie, podobnie jak wielu innych chrześcijan z Edessy. Oprócz niego tylko jedna osoba wiedziała, gdzie architekt ukrył cenne płótno.
Eulaliusz patrzył na chłopaka z niedowierzaniem. Czuł mrowienie na plecach. Jan nie wyglądał na szaleńca, a jednak historia, którą opowiadał, wydawała się nieprawdopodobna.
– Marcjusz powiedział Izazowi, siostrzeńcowi Josara, gdzie ukrył płótno. Izaz zbiegł z miasta, zanim dosięgnął go miecz Maanu, i dotarł aż do Sydonu, gdzie mieszkali Tymeusz i jego wnuk Jan, moi przodkowie.
– Zabrał ze sobą płótno?
– Nie. Wiedział jedynie, gdzie zostało schowane. Tymeusz i Izaz przysięgli, że spełnią wolę Abgara i uczniów Jezusa: całun nigdy nie wyjedzie z Edessy, należy do miasta, trzeba go pilnie strzec, dopóki nie będzie pewności, że nie zagraża mu żadne niebezpieczeństwo. Uzgodnili, że kiedy poczują zbliżającą się śmierć, a chrześcijaństwo wciąż będzie w Edessie prześladowane, powierzą sekret komuś innemu, ten zaś nie może zdradzić go nikomu, jeśli nie będzie pewny, że nic już nie grozi relikwii. Tak miało być, dopóki chrześcijanie nie odzyskają spokoju i bezpieczeństwa. Tymeusz i Izaz zdradzili miejsce ukrycia Janowi, wnukowi Tymeusza, więc co pokolenie jeden mężczyzna z mojego rodu staje się powiernikiem tajemnicy tego płótna.
– Boże święty! Co ty mówisz? Czy to nie opowiastka wyssana z palca? Jeśli zmyślasz, zasłużyłeś na karę. Nie wypowiada się imienia pana Boga na daremno. Powiedz, gdzie jest relikwia? Przywiozłeś ją ze sobą?
Jan zdawał się nie słyszeć słów Eulaliusza.
– Przed kilkunastoma dniami zmarł mój ojciec – ciągnął. – Na łożu śmierci powierzył mi tajemnicę świętego całunu. To od niego dowiedziałem się o Tadeuszu i Josarze oraz o Izazie, który przed śmiercią naszkicował plan Edessy, by mój przodek, Jan, lub któryś z jego następców, wiedział, gdzie szukać tkaniny. Mam ten plan. Jest na nim zaznaczone miejsce, w którym Marcjusz schował całun.
Młodzieniec zamilkł. Rozgorączkowane oczy zdradzały, w jak ogromnym żyje napięciu, odkąd poznał sekret.
– Powiedz, dlaczego twoja rodzina dotychczas nie wyjawiła tej tajemnicy światu?
– Ojciec powiedział mi, że lepiej zachować ostrożność, gdyż płótno może wpaść w niepowołane ręce.
Oczy Jana zaszły mgłą. Nie dość, że jego duszę rozdzierał ból po śmierci ojca, to musiał unieść ciężar świadomości, iż jest powiernikiem tajemnicy, która może wstrząsnąć całym chrześcijańskim światem.
– Przyniosłeś te plany? – zapytał Eulaliusz.
– Tak…
– Pokaż…
– Nie mogę. Muszę zaprowadzić cię do miejsca ukrycia i nie wolno nam nikomu zdradzić tajemnicy.
– Synu, czego się obawiasz?
– Całun ma cudowne właściwości, lecz wielu chrześcijan straciło przez niego życie. Musimy być pewni, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Obawiam się, że przybyłem do Edessy w niewłaściwej chwili; moja karawana spotkała się z ludźmi, którzy powiedzieli nam, że szykuje się kolejne oblężenie miasta. Przez całe pokolenia mężczyźni z mojej rodziny byli niemymi strażnikami Chrystusowej szaty, nie mogę jednym nieopatrznym słowem narazić płótna na niebezpieczeństwo.
Biskup przyznał mu rację. Chłopak potrzebował odpoczynku, on zaś chwili zadumy i modlitwy. Poprosi Boga, by go oświecił, by powiedział mu, co czynić.
– Jeśli mówisz prawdę i w jakimś miejscu tego miasta spoczywa całun, nie chcę być tym, który sprowadzi na relikwię niebezpieczeństwo. Odpoczniesz w moim domu, a kiedy nabierzesz sił po trudach podróży, porozmawiamy i zdecydujemy, co będzie dla ciebie najlepsze.
– Nikomu nie powiesz o naszej rozmowie?
– Nie, możesz spać spokojnie.
Stanowczość w głosie Eulaliusza przekonała Jana. Błagał Boga, by jego ufność nie została wystawiona na próbę.
Kiedy ojciec na łożu śmierci opowiedział mu o całunie, ostrzegł go, że los płótna z odbiciem wizerunku Pana spoczywa w jego rękach i kazał przysiąc, że nie zdradzi tajemnicy, jeśli nie będzie pewny, że chrześcijanom nic już nie zagraża.
Jednakże on, Jan, czuł nieodpartą potrzebę, by wyruszyć w drogę do Edessy. W Aleksandrii opowiadano o biskupie Eulaliuszu i jego dobroci, uznał więc, że oto nadeszła chwila, by zwrócić chrześcijanom to, czego jego rodzina strzeże od pokoleń.
Może zbytnio się śpieszę?, zastanawiał się. Może nie należy wydobywać płótna w chwili, gdy nad Edessą wisi groźba wojny? Czuł się zagubiony, bał się popełnić błąd.
Jan był medykiem, podobnie jak jego ojciec. Do jego domu przychodzili po poradę najwięksi dostojnicy Aleksandrii. Studiował u najlepszych mistrzów, a ojciec przekazał mu całą swą wiedzę.
Jego życie płynęło szczęśliwie aż do śmierci ojca, którego bardzo kochał i szanował. Czasem myślał, że kocha go bardziej niż swoją żonę Miriam, smukłą, słodką kobietę o pięknej twarzy i głębokich czarnych oczach.
Eulaliusz zaprowadził młodzieńca do niewielkiego pomieszczenia, w którym stało łóżko i masywny drewniany stół.
– Każę ci przynieść wody, byś mógł się odświeżyć i podam coś do jedzenia. Odpoczywaj, jak długo zechcesz.
Starzec, zatopiony w myślach, wrócił do kościoła, padł na kolana przed krzyżem i ukrył twarz w dłoniach, prosząc Boga, by pouczył go, co zrobić, jeśli opowiadanie młodzieńca okaże się prawdą.
Stojąc w cieniu bocznej nawy, Efrem przyglądał się biskupowi z niepokojem. Nigdy nie widział Eulaliusza tak strapionego. Postanowił pójść do karawanseraju, i wywiedzieć się, czy jakaś karawana nie wyrusza w kierunku Aleksandrii. Chciał wysłać list do swojego brata Abiba, by ten dowiedział się czegoś o tym przedziwnym młodzieńcu, który tak zmartwił Eulaliusza.
Biskup był zmęczony. Miał nadzieję usłyszeć głos Boga, tymczasem otaczała go cisza. Ani rozum, ani serce nie udzieliły mu żadnych wskazówek.
Efrem czekał na niego na progu domu.
– Powinieneś spać, już późno – zauważył biskup.
– Martwiłem się o ciebie, panie. Czy będę ci potrzebny?
– Chciałbym, byś posłał kogoś do Aleksandrii. Niech Abib wypyta kogo może o tego Jana.
– Już napisałem list do brata, jednak trudno go będzie dostarczyć. W karawanseraju powiedzieli mi, że spóźniłem się o dwa dni. Karawana do Egiptu już wyruszyła i nie wiadomo, kiedy następna zbierze się do drogi.
– Kupcy się niepokoją, szerzą się pogłoski, że wojna z Persami jest nieunikniona, dlatego karawany jedna po drugiej w pośpiechu opuściły miasto. Eulaliuszu, pozwól, że zapytam, jakież to wieści przyniósł ten młody człowiek, iż znajduję cię tak zatroskanym.
– Na razie nie mogę niczego wyjawić. Gdybym mógł, od razu poczułbym ulgę. Wspólnie niesiony ciężar wydaje się lżejszy, lecz dałem Janowi słowo, że dochowam tajemnicy.
Kapłan spuścił wzrok, zabolała go ta odpowiedź. Eulaliusz zawsze darzył go zaufaniem. Biskup, świadomy stanu ducha Efrema, odczuwał pokusę, by odkryć przed nim, co opowiedział mu Jan, potrafił jednak dotrzymać słowa. Mężczyźni pożegnali się, Efrem strapiony, Eulaliusz zaś przygnieciony ciężarem odpowiedzialności.
– Dlaczego jesteście tak wrogo nastawieni do Persów?
– Mylisz się, to oni w swojej zachłanności umyślili sobie zawładnąć naszym miastem.
Jan rozmawiał z chłopakiem, który służył u Eulaliusza.
Kalman był jego rówieśnikiem, wnukiem starego przyjaciela biskupa, i przygotowywał się do służby kapłańskiej. Był dla Jana najlepszym źródłem informacji. Wyjaśniał mu zawiłości edeskiej polityki, opowiadał o historii miasta oraz wtajemniczał w pałacowe intrygi. Ojciec Kalmana był marszałkiem dworu, dziadek zaś nadwornym kronikarzem. Chłopak pragnął pójść w ślady dziadka, ale znajomość z Eulaliuszem sprawiła, że zamarzył, by zostać kapłanem, a kto wie, czy nie biskupem.
Efrem wszedł cicho do izby. Młodzieńcy nie zauważyli jego obecności. Przez parę sekund słuchał ich ożywionej rozmowy, po czym chrząknął znacząco.
– Ach, to ty, Efremie! Szukałeś mnie? Właśnie rozmawiam z Janem…
– Nie, nie szukałem cię, chociaż skoro sam wchodzisz mi w drogę, pozwól sobie przypomnieć, że powinniśmy właśnie w tej chwili razem czytać święte pisma.
– Masz rację, wybacz moje lenistwo.
Efrem uśmiechnął się ze zrozumieniem, zwracając się do Jana:
– Eulaliusz chce z tobą mówić. Pracuje w swojej komnacie, idź tam bez zwłoki.
Jan pożegnał się i wyszedł, by odszukać biskupa. Efrem był poczciwcem, pobożnym kapłanem, lecz Jan zauważył w jego spojrzeniu cień zazdrości. Nie czuł się przy nim swobodnie.
Delikatnie zapukał do drzwi komnaty.
– Wchodź, synu, śmiało. Mam wieści. Niestety, nie są dobre. – Głos biskupa zdradzał niepokój. – Obawiam się, że wkrótce zaatakują nas Persowie – mówił. – Jeśli dojdzie do oblężenia, nie będziesz mógł opuścić miasta i twoje życie będzie zagrożone, podobnie jak życie nas wszystkich. Już od miesiąca przebywasz w Edessie, wiem, że uważasz, iż jeszcze za wcześnie, by wyjawić mi, gdzie ukryto całun. Drżę jednak o twoje życie, Janie, i o płótno, które nosi odbicie prawdziwej twarzy Jezusa Chrystusa. Jeśli to, co mi opowiedziałeś, jest prawdą, musisz ratować całun i czym prędzej opuścić Edessę. Nie możemy narażać się na ryzyko, że miasto zostanie zburzone, a prawdziwy wizerunek Chrystusa zaginie lub przestanie istnieć.
Na twarzy Jana malowała się niepewność. Biskup widział, że chłopak jest przerażony. Odkąd przybył do miasta, on, Eulaliusz także nie zaznał spokoju i bał się o świętą tkaninę.
Czasem wątpił w jej istnienie, innym znów razem czyste spojrzenie młodzieńca kazało mu wierzyć każdemu jego słowu.
– Nie, nie mogę wyjechać! Nie mogę zabrać ze sobą płótna!
– Uspokój się, Janie, musimy podjąć rozsądną decyzję, żyjemy w ciężkich czasach. W Aleksandrii masz żonę, nie możesz tu dłużej przebywać, nie wiadomo, jaki los czeka królestwo. Powierzono ci wielką tajemnicę, musisz jej chronić. Nie proszę cię, byś mi zdradził, gdzie jest płótno, powiedz tylko, jak mogę ci pomóc, byś mógł je odzyskać i zawieźć w bezpieczne miejsce.
– Eulaliuszu, muszę zostać, wiem, że muszę tu zostać, nie mogę teraz odejść i narażać całunu na zagrożenia, jakie niesie podróż. Ojciec kazał mi przysiąc, że wypełnię wolę Abgara, apostoła Tadeusza i Josara. Nie mogę wywieźć całunu z Edessy. Złożyłem przysięgę.
– Janie, musisz być mi posłuszny – przypomniał Eulaliusz.
– Zostanę i poddam się woli bożej – upierał się Jan.
– A jaka niby jest ta wola boża?
Młodzieniec popatrzył smutno na biskupa i dopiero wtedy zrozumiał, jakie rozterki przeżywać musi ten starzec od chwili jego przybycia, odkąd poznał niezwykłą historię całunu.
Eulaliusz był cierpliwy i miał dobre serce, teraz jednak zdobył się na stanowczość i usilnie nakłaniał Jana do wyjazdu.
To kazało Janowi zastanowić się głęboko nad tym, jak powinien postąpić.
A jeśli okaże się, że i ojciec przez całe życie tkwił w błędzie?
A jeśli na przestrzeni wieków, jakie upłynęły od śmierci Chrystusa, ktoś zawłaszczył sobie świętą tkaninę? Jeśli to wszystko to tylko legenda?
Stary biskup widział, co dzieje się z Janem, i serdecznie mu współczuł.
– Edessa wytrzymała oblężenia, wojny, głód, pożary, powodzie… – odrzekł spokojnie. – Poradzi sobie i z Persami, ty jednak, synu, musisz posłuchać nakazu rozsądku, dla swego własnego dobra i dla dobra tajemnicy, której twoja rodzina strzeże przez tyle dziesięcioleci. Musisz ocalić życie. Szykuj się do drogi, Janie, za trzy dni opuścisz miasto. Grupa kupców zorganizowała karawanę; to ostatnia okazja, by się ratować.
– A jeśli zdradzę ci, gdzie jest ukryta święta tkanina?
– Pomogę ci przenieść ją w bezpieczne miejsce.
Jan opuścił komnatę. Był wzburzony. Nie wiedział, co czynić. Zbierało mu się na płacz. Wyszedł na ulicę. Świeżości poranka jeszcze nie wyparł żar czerwcowego południa. Włócząc się bez celu, po raz pierwszy uświadomił sobie, że mieszkańcy Edessy przygotowują się do obrony przed atakiem, nieuchronnie zagrażającym miastu.
Robotnicy pracowali niestrudzenie przy umacnianiu murów, wszędzie krzątali się żołnierze. Sklepikarze wyprzedali prawie wszystkie towary, a w spojrzeniu każdego mijanego przechodnia widać było strach.
Jan pomyślał, że jest egoistą, bo już od jakiegoś czasu przebywa w mieście, lecz nie zwraca uwagi na nic, co się tu dzieje. Po raz pierwszy od przyjazdu zatęsknił za Miriam, której nie posłał nawet wiadomości, że bezpiecznie dotarł do celu. Eulaliusz miał słuszność: albo natychmiast opuści Edessę, albo podzieli los jej mieszkańców. Poczuł na plecach dreszcz, bo zrozumiał, że to drugie może oznaczać śmierć.
Nie wiedział, ile godzin włóczył się po ulicach, ale dopiero gdy wrócił do domu Eulaliusza, poczuł pragnienie i głód.
Eulaliusz, Efrem i Kalman rozmawiali z żołnierzami przysłanymi z pałacu.
– Wejdź, Janie. Hannan i Maruta przynoszą smutne wieści – powiedział biskup. – Wkrótce rozpocznie się oblężenie, lecz Edessa nie podda się Persom. Dzisiaj pod bramy miasta podjechały dwa wozy. Za jedyny ładunek miały głowy żołnierzy z oddziału, który udał się na zwiady, by wybadać siły Chosroesa. To oznacza tylko jedno: wojnę.
Hannan i Maruta przyglądali się aleksandryjczykowi bez większego zainteresowania i nie przerywali swojej opowieści.
Jan słuchał ich coraz bardziej przygnębiony. Zdał sobie sprawę, że sytuacja stała się na tyle groźna, że trudno mu będzie opuścić miasto. Byli w gorszych opałach, niż sądził Eulaliusz: żadna karawana nie odważy się wyruszyć z Edessy. Nikt nie będzie narażał się na pewną śmierć na samym początku wyprawy.
Kolejne dni upływały Janowi jak zły sen. Z miejskich murów widział perskich żołnierzy skupionych wokół ognisk. Ataki powtarzały się jeden za drugim, czasem nie ustawały przez cały dzień.
Ludzie nie wychodzili z domów, a żołnierze przez całe dnie nie opuszczali murów, walcząc dzielnie. Na razie nie brakowało żywności ani wody, ponieważ król zarekwirował pszenicę i trzodę na prowiant dla wojska.
– Śpisz, Janie?
– Nie, Kalmanie, od wielu nocy źle sypiam. Wciąż słyszę świst strzał i krzyki żołnierzy. Nie mogę zasnąć.
– Miasto wkrótce musi się poddać. Nie uda nam się dłużej odpierać ataków wroga.
– Wiem, Kalmanie, wiem o tym. Nie nadążam z opatrywaniem rannych i leczeniem kobiet i dzieci, które umierają mi w ramionach, padając ofiarą dżumy. Na rękach mam odciski od łopaty, tyle grobów już wykopałem. Żołnierze Chosroesa nikomu nie darują życia. Jak czuje się Eulaliusz? Nie mogłem się nim zająć, boleję nad tym.
– On chce, byś pomagał bardziej potrzebującym. Osłabił go długi post, ból szarpie kości. Ma wzdęty brzuch, ale się nie skarży.
Jan westchnął. Nie spał od wielu nocy, biegając z jednego końca murów na drugi. Pomagał opatrywać śmiertelne rany żołnierzy, nie mógł jednak ulżyć ich cierpieniu, bo wyczerpał mu się zapas ziół i leczniczych naparów.
Zdesperowane kobiety stawały u drzwi jego domu, błagając go, by ocalił ich synów, on zaś nie potrafił powstrzymać łez bezsilności, bo nie mógł pomagać ludziom tak, jak by chciał.
Jego życie się zmieniło, odkąd dwa lata temu (to już dwa lata!) wyruszył z Aleksandrii. Kiedy ogarniała go senność, wydawało mu się, że czuje zapach morza, że dotykają go delikatne ręce Miriam, że je ciepłe potrawy przygotowane przez starą piastunkę i widzi pomarańczowy sad otaczający dom. Przez pierwsze miesiące oblężenia przeklinał swój los, wyrzucając sobie, że wybrał się do Edessy, goniąc za snem, teraz jednak nie czynił już sobie wymówek. Nie miał na to sił.
– Zajrzę do Eulaliusza – powiedział, wstając…
– Pójdę z tobą – odrzekł Kalman. – Skierowali się do komnaty, w której, leżąc krzyżem, modlił się biskup.
– Eulaliuszu… – szepnął medyk.
– Szczęść Boże, Janie – powitał go biskup, wstając z trudem i siadając przy stole. – Usiądź tu, obok mnie.
Eulaliusz skurczył się, przez cienką siną skórę przeświecały kości. Jan był wstrząśnięty. Pomyślał, że przybył do Edessy, by pokazać chrześcijanom twarz Jezusa, lecz nie odważył się wypełnić powierzonego mu zadania. Przez długie miesiące oblężenia nawet nie pomyślał o zwoju świętego płótna. Teraz zaś, przeczuwając śmierć unoszącą się nad Eulaliuszem, zrozumiał, że wkrótce zacznie krążyć również nad nim.
– Kalmanie, zostaw nas na chwilę – poprosił.
Biskup dał młodemu kapłanowi znak, by posłuchał polecenia Jana.
Jan popatrzył w skupieniu na biskupa, wziął go za rękę i usiadł obok niego.
– Wybacz, Eulaliuszu, od samego początku robię wszystko nie tak, jak należy, a największym grzechem, jakiego się dopuściłem, był brak zaufania. Zgrzeszyłem pychą, nie zdradzając ci miejsca ukrycia całunu. Wyjawię ci je jednak, a ty zdecydujesz, co powinniśmy uczynić. Niech Bóg mi wybaczy, jeśli w tym, co powiem, zabrzmi zwątpienie, ale jeśli na płótnie rzeczywiście odbity jest wizerunek Syna Bożego, to On nas wybawi, tak jak ocalił życie Abgarowi.
Eulaliusz słuchał w milczeniu. Przez ponad czterysta lat całun Chrystusa spoczywał w otworze wykutym w murze, nad zachodnią bramą miasta, w jedynym miejscu, jakie dotychczas wytrzymało zaciekłe ataki perskich wojsk.
Starzec dźwignął się z wysiłkiem i nie wstydząc się łez, uściskał aleksandryjczyka.
– Chwała niech będzie Panu! Moje serce wypełnia radość. Wejdziesz na mur i wydostaniesz płótno. Każę Efremowi i Kalmanowi pójść z tobą. Czuję, że Jezus jeszcze może zlitować się nad nami i sprawić cud.
– Nie, nie mogę powiedzieć żołnierzom, którzy narażają życie, że zamierzam poszukać skrytki w murze! Pomyślą, że postradałem rozum, albo że ukryłem tam jakiś skarb… Nie, nie mogę tam pójść.
– Pójdziesz, Janie.
Głos Eulaliusza odzyskał stanowczość. Jan opuścił głowę, wiedząc, że musi być mu posłuszny.
– Pozwól, Eulaliuszu, bym powiedział, że przychodzę z twojego rozkazu.
– Bo tak jest. Zanim przyszliście, usłyszałem głos Matki Jezusowej, która powiedziała, że Edessa się obroni. Stanie się tak, jeśli Bóg tego zechce.
Do komnaty dobiegały okrzyki żołnierzy, pomieszane z żałosnym płaczem dzieci i krzykiem kobiet. Eulaliusz wezwał Kalmana i Efrema.
– Miałem sen. Pójdziecie z Janem do zachodniej bramy.
– Ależ Eulaliuszu! – wykrzyknął Efrem – Żołnierze nas nie przepuszczą…
– Pójdziecie i zrobicie to, co każe Jan. Edessa ocaleje.
Oburzony kapitan kazał kapłanom wracać, skąd przyszli.
– Bramy mogą w każdej chwili runąć pod naporem wroga, a ci każą mi szukać jakiejś dziury w murze! Rozum wam odebrało! Nie obchodzi mnie, kto was tu przysłał, choćby i sam biskup! Idźcie precz!
Jan oświadczył kapitanowi, że czy to z jego pomocą, czy bez niej, dostaną się nad zachodnią bramę.
Pod gradem strzał trzej mężczyźni kuli bez wytchnienia na oczach osłupiałych żołnierzy, resztkami sił broniących tej części miejskich murów.
– Coś tu jest! – wykrzyknął nagle Kalman.
Parę minut później Jan trzymał w ręku poczerniały koszyk.
Otworzył go i pogładził starannie złożoną tkaninę, po czym, nie czekając na towarzyszy, puścił się pędem do domu Eulaliusza.
Ojciec mówił prawdę: jego rodzina przechowywała płótno, w które Józef z Arymatei owinął ciało Jezusa.
– Biskup zadrżał ze wzruszenia, ujrzawszy poruszonego Jana.
Ten wyjął tkaninę i rozłożył ją przed zdumionym starcem, który ledwo wstawszy z łoża, padł na kolana, wpatrując się w odbitą na płótnie twarz mężczyzny.
– Cóż to za pasjonująca lektura? Nawet nie zauważyłaś, kiedy wszedłem.
– Przepraszam, Marco – odparła Sofia. – Rzeczywiście, nie zdawałam sobie sprawy, że tu jesteś. Poruszasz się tak bezszelestnie, jakbyś przeniknął przez ścianę.
– Co czytasz?
– Historię całunu turyńskiego.
– Przecież znasz ją na pamięć. Prawie wszyscy Włosi ją znają.
– Mam nadzieję, że natchnie mnie jakimś pomysłem.
– W związku z naszym śledztwem?
– Nie chcę niczego przeoczyć.
Valoni patrzył na nią zdezorientowany. Albo się zestarzał i widzi tylko tyle, ile chce zobaczyć, albo Sofia ma rację i może warto zbadać jakieś okoliczności z przeszłości.
– Znalazłaś coś?
– Nie, na razie tylko czytam. Mam nadzieję, że w końcu zapali mi się jakieś światełko – uśmiechnęła się Sofia, pokazując swoje czoło.
– Jak daleko zaszłaś?
– Właściwie dopiero zaczęłam. Jestem w czwartym wieku, kiedy to biskupowi Edessy, Eulaliuszowi, przyśniło się, że pewna kobieta wyjawiła mu, gdzie leży całun. Wiesz pewnie, że przez długi czas nikt nie wiedział, gdzie jest całun, a nawet, że istnieje, ale Ewagriusz…
– Cóż to za Ewagriusz? – zainteresowała się Minerva, która właśnie weszła.
– Otóż Ewagriusz Scholastyk w swojej Historii Kościoła pisze, że w pięćset czterdziestym czwartym roku Edessa pokonała wojska Chosroesa Pierwszego, które oblegały miasto, a wszystko to dzięki mandylionowi. Obniesiono go w procesji po blankach murów i…
– W dalszym ciągu nie wiem, kim był Ewagriusz ani co to takiego mandylion – przerwała Sofii Minerva.
– Jeśli cierpliwie posłuchasz do końca, wszystkiego się dowiesz.
– Przepraszam, masz rację. Rozmawiacie, a ja się wtrącam. – Minerva wyglądała na nadąsaną.
Valoni przyglądał jej się z rozbawieniem. Nigdy nie potrafiła zapanować nad zniecierpliwieniem i złym humorem.
– Sofia zgłębia historię całunu – wyjaśnił Valoni. – Kiedy weszłaś, rozmawialiśmy właśnie o jego pojawieniu się w Edessie w pięćset czterdziestym czwartym roku, podczas perskiego oblężenia. Edeseńczycy byli tak zdesperowani nieustępliwością wroga i bezskutecznością swojej obrony, że w każdej chwili mogli poddać miasto. Deszcz płonących strzał spadał na machiny oblężnicze Persów, nie udawało się ich jednak skutecznie podpalić.
– I co zrobili? – zainteresowała się Minerva.
– Jeśli wierzyć Ewagriuszowi Scholastykowi – podjęła wątek Sofia – Eulaliusz, biskup Edessy, miał sen, w którym jakaś kobieta powiedziała mu, gdzie ukryty jest całun. Odnaleźli go nad zachodnią bramą, w niszy wykutej w murze. Odkrycie to przywróciło im wiarę w zwycięstwo, ponieśli więc tkaninę wzdłuż blanek muru, skąd nadal posyłali płonące strzały w stronę perskich machin, które teraz zaczęły zajmować się ogniem, Persowie zaś rzucili się do ucieczki.
– Piękna historia, tylko czy prawdziwa? – westchnęła Minerva.
– My, historycy, uznajemy za fakty wiele legend, a jak niewinne bajki traktujemy wydarzenia historyczne. Nie trzeba daleko szukać przykładów: Troja, Mykeny, Knossos… to wszystko miasta, które przez całe wieki spychano do sfery mitów, tymczasem Schliemann, Evans i inni archeolodzy uparli się, że dowiodą ich istnienia i udało im się – odpowiedziała Sofia.
– Biskup chyba wiedział, że całun tam był, bo nawet najbardziej łatwowierne osoby nie wierzą w sny, prawda?
– Tak też to zrozumieliśmy – odparł Valoni. – Prawdopodobnie masz rację. Eulaliusz zapewne wiedział, gdzie jest całun, może nawet sam kazał go tam umieścić, by w odpowiedniej chwili się „odnalazł” i mógł zostać uznany za cud. Tylko niech mi ktoś znajdzie mądrego, który będzie wiedział na pewno, co wydarzyło się przed piętnastoma wiekami. Co do twojego pytania o mandylion, to greckie słowo, oznacza święte oblicze. Mandylion to też całun, tyle że złożony tak, że widać tylko twarz.
Do pokoju weszli Pietro, Giuseppe i Antonino, prowadząc zażartą dyskusję o piłce nożnej. Valoni wezwał cały zespół, by oznajmić im, że za dwa miesiące niemowa opuści więzienie, dlatego czas przygotować się do śledzenia jego dalszych poczynań.
Pietro spojrzał kątem oka na Sofię. Od pewnego czasu unikali się, i choć rozmawiali ze sobą, jeśli musieli, nie ulegało wątpliwości, że nie czują się swobodnie w swoim towarzystwie.
Valoni starał się tak rozdzielać pracę, by nie zostawiać ich sam na sam i nie wiązać wspólnym zadaniem. Było oczywiste, że Pietro nadal jest zakochany w Sofii.
– Los nam sprzyja – oznajmił Valoni. – Za parę dni komisja penitencjarna przeprowadzi wizytację zakładu. Kiedy dojdą do celi niemowy, zapytają naczelnika, kuratorkę i więziennego psychologa, co sądzą o naszym skazanym. Cała trójka stwierdzi zgodnie, że to nieszkodliwy złodziejaszek i nie stanowi zagrożenia dla społeczeństwa.
– Czy to nie za proste? – spytał Pietro.
– Nie, nie pójdzie tak łatwo. Kuratorka zaproponuje, by zabrać go do specjalnego ośrodka, gdzie spróbują zdiagnozować, czy jest zdolny do życia w społeczeństwie bez nadzoru kuratora. Zobaczymy, czy się zdenerwuje, kiedy usłyszy, że ma w perspektywie szpital psychiatryczny. Potem wokół sprawy zapadnie cisza. Strażnicy nie będą rozmawiali o ewentualnym wypuszczeniu niemowy na wolność w jego obecności, przynajmniej przez pierwsze dni, tylko będą go obserwowali. Po miesiącu komisja znów przeprowadzi kontrolę, a po dwóch tygodniach niemowa będzie na wolności. Sofio, chcę, żebyś pojechała z Giuseppem do Turynu, by zacząć organizować akcję.
Na koniec Valoni przypomniał wszystkim, że tego wieczoru są zaproszeni do niego na urodziny.
– Więc jednak zwolnicie niemowę. Narażacie się na spore ryzyko.
– Tak, ale oprócz niego nie mamy żadnych dowodów, same poszlaki. Albo niemowa doprowadzi nas po nitce do kłębka, albo do końca życia nie zamkniemy tej sprawy.
Valoni rozmawiał z Santiagiem Jimenezem. Sączyli campari, które podała im żona jubilata.
Paola starannie przygotowała przyjęcie urodzinowe męża i zaprosiła najbliższych przyjaciół. Nie miała wystarczająco dużego stołu, by pomieścić wszystkich, ustawiła więc bufet i do pomocy przy roznoszeniu drinków i dań dla dwudziestki gości zaangażowała córki.
– Sofia i Giuseppe zmontują całą operację w Turynie. Jadą tam w przyszłym tygodniu.
– To ciekawe, moja siostra, Ana, również wybiera się do Turynu. Dostała bzika na punkcie tej relikwii. Wyobraź sobie, przysłała mi list na ten temat. Uważa, że klucz do sukcesu w sprawie całunu tkwi w przeszłości. Wspominam ci o tym, bo chociaż od waszego spotkania przy kolacji nie odważyła się opublikować ani linijki na ten temat, postanowiła przeprowadzić własne śledztwo, a kiedy nie pozwoliłem jej pojechać do Rzymu, uznała, że uda się wprost na miejsce zdarzenia. To kochana dziewczyna, bystra, zdecydowana i wścibska jak każdy dziennikarz. Trzeba przyznać, że ma intuicję. Podejrzewam, że jej poszukiwania nie pokrzyżują ci planów, ale gdyby dotarło do ciebie, że jakaś dziennikarka wtyka nos tam, gdzie nie powinna, i masz przez nią kłopoty, daj mi znać. Przykro mi, to są skutki uboczne bliskich kontaktów z mediami, nawet jeśli media to twoi krewni.
– Pokażesz mi ten list? Może to przypadek, ale parę dni temu Sofia zaczęła czytać o historii całunu i doszła do wniosku, że może nas ona naprowadzić na właściwy ślad.
– Coś podobnego! Możesz na mnie liczyć, wyślę ci ten list, ale pamiętaj, że to tylko spekulacje, nie sądzę, by ci się do czegoś przydał.
– Natychmiast przekażę go Sofii. Chociaż masz rację, strach mieszać dziennikarzy do śledztwa. W końcu wpakują cię w tarapaty, bo dla jednego reportażu są w stanie…
– Nie musisz mi tego mówić, Marco. Ale powiem ci coś jeszcze. Ana to uczciwa dziewczyna, jesteśmy bardzo zżyci, nigdy nie chciałaby mi zaszkodzić. Doskonale zdaje sobie sprawę, że jako wysłannik Hiszpanii do Europolu nie mogę sobie pozwolić na zatarg z miejscowymi władzami, dlatego że moja krewna dowiedziała się o faktach, do których osoby postronne nie powinny mieć dostępu. Nie zrobi więc niczego, co mogłoby mi zaszkodzić.
– Sam przyznałeś, że jest wścibska i że wybiera się do Turynu, by przeprowadzić własne śledztwo.
– Owszem, ale nie sprzeda do prasy nawet słowa z tej historii, a jeśli dowie się czegoś interesującego, podzieli się tym ze mną. Ma świadomość, czym ryzykuję, jeśli wyda się, że były przecieki z tajnego śledztwa.
– Jesteś pewny, że jeśli coś znajdzie, powie ci o tym?
– Tak, nawet chciała zaproponować ci układ: ona przekaże ci wszystkie ustalenia, co do których będzie miała sto procent pewności, a ty opowiesz jej o waszych odkryciach. Ma się rozumieć, od razu jej powiedziałem, żeby nawet nie marzyła o żadnym układzie ani z tobą, ani z żadną inną osobą z twojego zespołu, ale znam ją i wiem, że gdy tylko na coś natrafi, będzie chciała to zweryfikować, wtedy zadzwoni do mnie i poprosi, bym ci o tym opowiedział.
– Doczekaliśmy się wolontariuszki… Nie martw się, uprzedzę Giuseppego i Sofię, żeby uważali w Turynie.
– Na co mamy uważać? – zapytał kobiecy głos.
– O wilku mowa! Santiago opowiadał mi o swojej siostrze Anie. Nie wiem, Sofio, czy się poznałyście…
– Chyba tak, parę lat temu, nie była z tobą na przyjęciu, kiedy Turcio odchodził na emeryturę?
– Faktycznie. Ana akurat była w Rzymie i zabrałem ją ze sobą. Często do mnie przyjeżdża, jestem jej starszym, zresztą jedynym bratem. Nasz ojciec umarł, kiedy jeszcze była mała. To nas bardzo zbliżyło.
– Już ją sobie przypominam. Sympatyczna dziewczyna, nawet rozmawiałyśmy chwilę o kontaktach policji z mediami, ona dowodziła, że czasem dochodzi do małżeństwa z rozsądku, każda strona ma w tym interes, ale wcześniej czy później następuje separacja.
– Cieszę się, że przypadłyście sobie do gustu, bo bardzo możliwe, że spotkasz ją w Turynie. Ma zamiar prowadzić własne śledztwo w sprawie całunu – wyjaśnił Valoni.
Sofia nie kryła zdumienia. Santiago wytłumaczył jej, w jakich okolicznościach Ana zainteresowała się całunem turyńskim i jak szybko zainteresowanie to przerodziło się w idee fixe.
– Wiesz, co opowiedział mi Santiago? Że zdaniem Any kluczem do wydarzeń związanych z całunem jest przeszłość tej tkaniny.
– Mnie też przyszło to do głowy, nawet ci wspomniałam…
– Już wszystko opowiedziałem Santiagowi. Prześle nam list napisany przez Anę. Warto rzucić na niego okiem, ta dziennikarka może zapędzić nas w kozi róg.
– Dlaczego z nią nie porozmawiać?
– Na razie zostawmy to tak jak jest, nie zmieniajmy toku spraw – odpowiedział zamyślony Valoni.
– Nie pierwszy raz, i dobrze o tym wiesz, policja dogaduje się z mediami przy prowadzeniu jakiegoś śledztwa – zauważył Santiago.
– To prawda, chciałbym jednak, by ta historia jak najdłużej nie wychodziła poza ściany naszego wydziału. Jeśli Ana dowie się czegoś ciekawego, spotkamy się z nią.
Paola wprowadziła do salonu Lisę i Johna.
– Cieszę się, że przyszliście – powiedział serdecznie Valoni.
– Ledwo zdążyłem. Wracam prosto z Waszyngtonu. Sam wiesz, jacy są szefowie, a ci z Departamentu Stanu nie różnią się pod tym względem od reszty. Cały tydzień spędziłem na absurdalnych spotkaniach, które służą tylko temu, by uzasadnić podwyżkę czyjejś i tak wygórowanej pensji.
– Słyszeliście, że zaproponowali mu przeniesienie do Londynu? – zapytała Lisa.
– Skusicie się na zmianę? – zainteresowała się Paola.
– Nie, odpowiedziałem, że nie. Wolę zostać w Rzymie. Ci na górze uważają, że Londyn to awans, i chyba mają rację, ja jednak wolę Rzym. Wiem, wiem, dla was jestem tylko jankesem, ale ja sam czuję się rzymianinem pełną gębą.
Guner wyczyścił czarny garnitur Addaia i powiesił go w garderobie. Zanim poszedł do swojej sypialni, uporządkował jeszcze papiery Piętrzące się na biurku pasterza i odłożył na półkę książki.
Addai pracował do późna. Słodkawy aromat tureckiego tytoniu wsiąkł w ściany skromnie umeblowanego pokoju, Guner otworzył więc okna na oścież i przez kilka minut patrzył na ogród. Nie usłyszał cichych kroków Addaia, nie wiedział, że ten przypatruje mu się z troską.
– O czym rozmyślasz, Gunerze?
Służący odwrócił się, starając się ukryć zaskoczenie.
– Nad niczym szczególnym. Taka ładna dziś pogoda, że nogi same rwą się do wędrówki.
– Możesz to zrobić, gdy tylko wyjadę. Powiem ci więcej, możesz nawet spędzić parę dni z rodziną.
– Nie wiedziałem, że planujesz podróż.
– Tak, jadę do Włoch i Niemiec, by spotkać się z naszymi ludźmi. Ta sprawa nie daje mi spokoju, muszę ustalić, gdzie popełniamy błąd i gdzie zakradła się i uwiła sobie gniazdo zdrada.
– Narażasz się na niebezpieczeństwo, nie powinieneś jechać.
– Nie mogę ściągnąć ich tutaj, to dopiero byłoby niebezpieczne.
– Umów się z nimi w Stambule. Przez okrągły rok do miasta przyjeżdżają turyści, nikt nie zwróci na was uwagi.
– Wszystkim nie uda się przyjechać. Łatwiej się przemieszczać jednej osobie niż kilku. Zresztą, już postanowione: jutro wyjeżdżam.
– Co powiesz ludziom?
– Powiem im, że jestem zmęczony i muszę zrobić sobie krótkie wakacje. Wyjeżdżam odwiedzić przyjaciół w Niemczech i we Włoszech.
– Jak długo cię nie będzie?
– Tydzień, dziesięć dni, niewiele więcej. Korzystaj więc z wolnego czasu i odpoczywaj. Dobrze ci zrobi, jeśli na jakiś czas zniknę ci z oczu. Od kilku tygodni jesteś spięty, jakbyś się na mnie gniewał. Dlaczego?
– Powiem ci prawdę: żal mi tych chłopców, od których wymagasz takiego poświęcenia. Świat się zmienił, a ty się upierasz, że wszystko ma zostać po staremu. Nie możesz nadal posyłać młodych ludzi na pewną śmierć i obcinać im języków, żeby w razie czego, gdyby jednak udało im się przeżyć, nie puścili pary z ust…
– Jeśli zaczną mówić, zniszczą nas. Przetrwaliśmy przez dwadzieścia wieków dzięki ofiarom i milczeniu naszych przodków. Owszem, wymagam wielkich poświęceń, ja również poświęciłem swoje życie, bo nigdy nie należało ono do mnie, tak jak i twoje nie należy do ciebie. Śmierć za naszą sprawę to honor, utrata języka również. Zresztą ja nie wyrywam im języków, sami się na to godzą, bo wiedzą, że to nieuniknione. W ten sposób chronią nas i siebie.
– Dlaczego nie chcemy się ujawnić?
– Postradałeś rozum? Naprawdę wierzysz, że przetrwamy, jeśli wyjawimy im, kim jesteśmy? Co się z tobą dzieje, czy szatan zawładnął twoim umysłem?
– Czasem myślę, że to w tobie zamieszkał szatan. Stałeś się twardy i okrutny. Nie masz dla nikogo litości. Doszedłem do wniosku, że ta surowość to zemsta za to, że stałeś się kimś, kim nie chciałeś być.
Zapadła cisza. Mężczyźni patrzyli na siebie, żaden nie spuścił wzroku. Guner pomyślał, że powiedział więcej, niż zamierzał, Addai zaś był zaskoczony, że po raz kolejny przyjmuje bez sprzeciwu wymówki Gunera. Ich żywoty były splecione, lecz żadnemu nie przyniosło to szczęścia. Czy Guner mógłby go zdradzić? Odrzucił tę myśl. Nie, to niemożliwe. Nie zrobiłby tego. Addai ufał mu jak własnej matce, powierzył mu swoje życie.
– Spakuj moją walizkę, rano muszę być na lotnisku.
Guner nie odpowiedział. Odwrócił się, zaciskając zęby i udając, że pochłania go zamykanie okien. Odetchnął głębiej dopiero, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi zamykających się za Addaiem.
Na podłodze, tuż przy łóżku pasterza, zauważył złożoną kartkę. Przykucnął, by ją podnieść. Był to list napisany po turecku. Guner nie mógł się powstrzymać i go przeczytał.
Addai niejednokrotnie pokazywał mu swoją korespondencję i dokumenty, i pytał o zdanie. Guner wiedział, że nie powinien czytać cudzych listów, ale coś mu mówiło, że treść tego powinien poznać.
List nie był podpisany. Nadawca donosił, że komisja penitencjarna turyńskiego zakładu karnego rozpatruje wcześniejsze zwolnienie Mendibha i prosił Addaia o instrukcje, co robić, gdy ten wyjdzie na wolność.
Dlaczego Addai nie schował tak ważnego listu? Zupełnie jakby zależało mu, żeby Guner go znalazł. Czyżby myślał, że to on jest zdrajcą?
Z listem w ręku Guner skierował się do gabinetu Addaia.
Zapukał cicho i zaczekał, aż pasterz zaprosi go do środka.
– Addaiu, ten list leżał na podłodze przy twoim łóżku. – Pasterz popatrzył na niego spokojnie i wyciągnął rękę, by odebrać kartkę. – Przeczytałem go. Domyślam się, że zostawiłeś go specjalnie, żeby mnie sprawdzić. Zacząłeś podejrzewać, że to ja jestem zdrajcą. Nie, nie jestem. Tysiąc razy powtarzałem sobie, że powinienem od ciebie odejść, tysiąc razy byłem bliski ogłoszenia całemu światu, kim jesteśmy i co robimy. Nie zrobiłem tego jednak, i nie zrobię ze względu na pamięć mojego ojca, żeby moja rodzina mogła żyć dostatnio, żeby dzieci moich braci miały lepszy los niż ja. Nie robię tego ze względu na nich i dlatego że nie wiem, jaki los mógłby mnie spotkać. Jestem człowiekiem, nędznym człowiekiem, zbyt starym, by zaczynać wszystko od nowa. Jestem takim samym tchórzem jak ty, obaj nimi byliśmy, godząc się na nasz los.
Addai patrzył na niego bez słowa, usiłując dojrzeć na twarzy Gunera ślad emocji, coś, co można by potraktować jako dowód jego przywiązania.
– Już wiem, dlaczego postanowiłeś rano wyjechać. Martwisz się, że Mendibh sprowadzi na nas nieszczęście. Powiedziałeś o tym jego ojcu?
– Skoro już wszystko wiesz, przyznam ci się, że martwi mnie, że chcą wypuścić Mendibha. Nasz łącznik w więzieniu widział, jak ten policjant go odwiedził. Zdaje się, że i naczelnik więzienia coś szykuje. Nie możemy ryzykować.
– Co zamierzasz zrobić?
– Wszystko co będzie konieczne, by nasza wspólnota mogła przetrwać.
– Posuniesz się nawet do zabicia Mendibha?
– To ty czy ja to powiedziałem?
– Znam cię dobrze i wiem, do czego jesteś zdolny.
– Jesteś moim jedynym przyjacielem, nigdy niczego przed tobą nie ukrywałem i znasz wszystkie tajemnice naszej wspólnoty, zdaję sobie jednak sprawę, że nie masz dla mnie ani krzty serdeczności, nigdy nie darzyłeś mnie sympatią.
– Mylisz się, Addaiu, bardzo się mylisz. Zawsze byłeś dla mnie dobry, od pierwszego dnia, kiedy przybyłem do twojego domu. Miałem wtedy dziesięć lat. Wiedziałeś, z jakim żalem rozstaję się z rodzicami, i starałeś się, bym mógł ich jak najczęściej odwiedzać. Nigdy nie zapomnę, jak odprowadzałeś mnie do domu, zostawiałeś na całe popołudnie, a sam spacerowałeś dla zabicia czasu po wsi, żeby nie krępować nas swoją obecnością. Nie mogę ci niczego zarzucić, byłeś dla mnie bardzo dobry. Jeśli chcesz wiedzieć, czy stałeś mi się bliski, moja odpowiedź brzmi… tak, ale wyznaję, że czasem nienawidzę cię za to, że jestem z tobą połączony więzami, których nie można zerwać. Nie zdradzę cię jednak, jeśli tego się boisz.
– Wiem, że w naszych szeregach czai się zdrajca, moim obowiązkiem zaś jest przewidzieć każde niebezpieczeństwo.
– Pomysł z listem był zbyt oczywisty.
– Może chciałem, byś uznał ten list za ostrzeżenie, gdybyś rzeczywiście był zdrajcą. Jesteś moim jedynym przyjacielem, jedyną osobą, której nie chciałbym stracić.
– Twój wyjazd do Włoch to duże ryzyko.
– To ryzyko zamieni się w poważne zagrożenie dla nas wszystkich, jeśli będę siedział z założonymi rękami.
– W Turynie mamy ludzi, którzy tylko czekają na twoje dyspozycje, zrobią wszystko, co im każesz. Jeśli policja rzeczywiście coś szykuje, nie powinieneś wchodzić im w drogę.
– Dlaczego uważasz, że policja coś szykuje?
– Tak wynika z listu. Chyba nie zastawiasz na mnie kolejnej pułapki…
– Najpierw pojadę do Berlina, potem do Mediolanu i Turynu. Bardzo szanuję rodzinę Mendibha, wiesz o tym, ale nie pozwolę, by chłopak ściągnął na nas kłopoty.
– Możesz zabrać go z Turynu, gdy tylko wypuszczą go na wolność.
– A jeśli to podstęp? Jeśli zwalniają go, by go śledzić? Sam bym tak zrobił na ich miejscu. Nie mogę pozwolić, by narażał wspólnotę na niebezpieczeństwo, dobrze o tym wiesz. Jestem odpowiedzialny za wiele rodzin, twoją również. Chcesz, by nas zmiażdżyli, odebrali wszystko, co mamy? Czyżbyśmy mieli zdradzić pamięć, jaką przodkowie zapisali nam w testamencie? Jesteśmy tym, czym musimy być, nie czym chcielibyśmy być.
– Wyjazd do Turynu to niepotrzebna brawura.
– Nie jestem lekkomyślny, wiesz o tym najlepiej, ale w liście ostrzegają nas, że może się szykować zasadzka. Muszę coś zrobić, żebyśmy w nią nie wpadli.
– Dni Mendibha są policzone.
– Kiedy człowiek się rodzi, jego dni już są policzone.
Zostaw mnie teraz, muszę popracować. Zawiadom mnie, kiedy przyjdzie Talat.
Guner wyszedł z gabinetu i udał się wprost do kaplicy. Tam, padłszy na kolana, rozpłakał się jak dziecko i wpatrując się w krzyż na ołtarzu, szukał lekarstwa na swoje cierpienie.
– Czasami podejrzewam, że masz jakąś nerwicę – powiedział Giuseppe, patrząc, jak Valoni spaceruje z kąta w kąt.
– Posłuchaj, Giuseppe, jestem pewny, że ci złodzieje wchodzą i wychodzą jakimś tajemnym przejściem. Podziemia Turynu są podziurawione jak ser gruyere, same tunele, dobrze o tym wiesz.
Sofia w milczeniu słuchała kolegów, przyznając rację Valoniemu. Niemi złoczyńcy wyrastali jak spod ziemi i znikali, jakby się pod ziemię zapadli. Policjanci byli już pewni, że operacje wymierzone w całun – zakładając, że rzeczywiście chodzi o kradzież całunu z katedry, jak utrzymywał Valoni, są dziełem jakiejś organizacji. To ona zlecała niemowom włamania.
W ostatniej chwili szef zdecydował się zabrać z nimi do Turynu. Minister kultury załatwił mu pozwolenie u ministra obrony na zbadanie tuneli, zwykle zamkniętych dla osób postronnych. Na planach podziemnych tuneli, którymi dysponowało wojsko, nie było takiego, który prowadziłby do katedry. Instynkt jednak podszeptywał Valoniemu, że się mylą, więc korzystając z pomocy komendanta wojsk inżynieryjnych i czterech saperów z tego samego oddziału imienia Pietra Mikki, mieli sprawdzić zamknięte tunele. Podpisał dokument, w którym oświadczał, że wie o ryzyku z tym związanym, minister zaś zaznaczył, że nie wolno mu narażać na niebezpieczeństwo życia komendanta i oddelegowanych do tego zadania żołnierzy.
– Przestudiowaliśmy wszystkie plany i nie ma tunelu, który prowadzi do katedry – nie dawał za wygraną Giuseppe.
– Nie wiemy wszystkiego o podziemiach miasta – wtrąciła się Sofia. – Gdyby tak zacząć kopać, Bóg jeden wie, co byśmy odkryli. Niezbadane galerie, korytarze, które nagle się urywają. Nie wiadomo, czy któryś nie prowadzi do samej katedry. To byłoby logiczne. Nie zapominaj, że miasto wielokrotnie było oblężone, a w katedrze przechowywane są bezcenne eksponaty, które turyńczycy z pewnością chcieli ochronić przed najeźdźcami. Nie zdziwiłabym się, gdyby któryś z korytarzy pozornie wiodących donikąd, kończył się w samym kościele.
Giuseppe zamilkł. Szanował Valoniego i Sofię za ich wiedzę.
Byli historykami i widzieli rzeczy, jakie umykały zwyczajnym śmiertelnikom. W dodatku ta sprawa była oczkiem w głowie komisarza. Wiedział, że albo rozwikła tajemnicę, albo zakończy karierę, ponieważ od miesięcy nie zajmuje się niczym innym niż pożar w katedrze.
Zatrzymali się w hotelu Alexandra w pobliżu turyńskiej starówki. Następnego dnia mieli ostro wziąć się do pracy.
Valoni spenetruje podziemia, Sofię czeka audiencja u kardynała, Giuseppe zaś spotka się z karabinierami, by ustalić, ilu ludzi będą potrzebowali do śledzenia niemowy.
Wieczorem Valoni zaprosił wszystkich na kolację do restauracji rybnej Al Ghibellin Fuggiasco. Ożywioną rozmowę nad zastawionym stołem przerwało nieoczekiwane wejście ojca Yvesa.
Podszedł do nich z uśmiechem, wymieniając z każdym serdeczny uścisk dłoni, jakby ich widok szczerze go ucieszył.
– Nie wiedziałem, że i pan wybiera się do Turynu, panie Valoni. Kardynał powiedział mi tylko, że pani doktor złoży nam wizytę, zdaje się jutro?
– Tak, jutro – potwierdziła Sofia.
– Jak się toczy śledztwo? Roboty w katedrze już się zakończyły, wierni znów mogą adorować całun. Wzmocniliśmy środki bezpieczeństwa, COCSA zainstalowała supernowoczesny system przeciwpożarowy. Nie sądzę, by powtórzyły się kłopoty.
– Oby miał ksiądz rację – westchnął Valoni.
– Nie będę przeszkadzał, udanej kolacji.
Odprowadzili go wzrokiem do stolika, przy którym siedziała młoda brunetka. Valoni się roześmiał.
– Wiecie, z kim je kolację nasz ojczulek?
– Z pewną całkiem ładną czarnulką. Ach, ci nasi księża… – mruknął zniesmaczony Giuseppe.
– To Ana Jimenez, siostra Santiaga.
– Rzeczywiście. Nie poznałem jej.
– Teraz to ja podejdę do ich stolika, żeby się przywitać – oznajmił Valoni.
– Może się przysiądą? Zaprosimy ich na drinka? – podsunęła Sofia.
– To by znaczyło, że wzbudzili nasze zainteresowanie, a chyba nie o to nam chodzi?
Komisarz przemaszerował przez całą salę i stanął przy stoliku księdza. Ana Jimenez posłała mu szeroki uśmiech, zapraszając serdecznie, by do nich dołączył. Przyjechała do Turynu cztery dni temu, chętnie z nim porozmawia.
Valoni odpowiedział, że z przyjemnością zaprosi ją na kawę, jeśli będzie miał wolną chwilę, i że nie zamierza długo zabawić w mieście. Kiedy zapytał, pod jakim numerem telefonu można ją zastać, Ana poprosiła, by dzwonił do hotelu Alexandra.
– To miły zbieg okoliczności, my również zatrzymaliśmy się w tym hotelu.
– Brat polecił mi to miejsce. Zdaje się, że to dobry hotel na parodniowy pobyt.
– W takim razie na pewno nadarzy się okazja, by porozmawiać.
Valoni pożegnał się i wrócił do swojego stolika.
– Ta młoda dama zatrzymała się w tym samym hotelu co my.
– Cóż za przypadek! – mruknął Giuseppe.
– Nie, to żaden przypadek. Santiago polecił jej ten hotel.
Można się było tego spodziewać. Będzie zbyt blisko, starajmy się więc jej unikać.
– Cóż, nie wiem, czy chcę unikać takiego cukiereczka! – wykrzyknął ze śmiechem Giuseppe.
– Oświadczam ci, że jednak będziesz jej unikał, i to z dwóch powodów: po pierwsze, Ana jest dziennikarką i uparła się, że ustali, co kryje się za wypadkami w katedrze, po drugie, jest siostrą Santiaga, a ja nie życzę sobie żadnych skandali i złamanych serc, zgoda?
– Zgoda, tylko żartowałem.
– Ana Jimenez to nieustępliwa i inteligentna kobieta – odezwała się Sofia. – Lepiej z nią nie zadzierać. W liście, który przysłała bratu, zawarła wiele interesujących wątków, choć to tylko sprytne spekulacje. Nie broniłabym się, gdyby nadarzyła się okazja zamienić z nią słowo.
– Sofio, nie powiedziałem kategorycznie „nie”, ale musimy być bardzo ostrożni.
– A jak mam rozumieć jej zażyłość z księdzem Yvesem? – myślała na głos Sofia.
– To sprytna dziewczyna, udało jej się skłonić go, by zaprosił ją na kolację – orzekł Valoni.
– Intryguje mnie ten ksiądz.
– Dlaczego, Sofio?
– Trudno to sprecyzować, ale wydaje się zbyt poprawny, zbyt przystojny, zbyt sympatyczny, choć ani na moment nie można zapomnieć, że jest księdzem. Nie kokietuje. Przyglądam mu się przez cały czas. Wprawdzie rozmawia z kobietą, jest bardzo uprzejmy, ale nawet nie próbuje flirtować, chociaż, jak zauważył Giuseppe, fajna dziewczyna z tej Any.
– Gdyby chciał ją poderwać, nie zabierałby jej w tak uczęszczane miejsce – zauważył Valoni. – Żaden z nas by tego nie zrobił.