* *

Starzec się obudził. To brzęczyk telefonu komórkowego wyrwał go z głębokiego snu. Minęły ledwie dwie godziny, odkąd się położył. Książę był w doskonałym humorze i nie wypuszczał ich aż do północy. Kolacja była wykwintna, rozmowa zabawna, jak przystało na dżentelmenów w ich wieku i ich pokroju, kiedy spotykali się w zamkniętym gronie.

Nie odebrał telefonu, kiedy na wyświetlaczu odczytał numer z Nowego Jorku. Wiedział, co ma robić. Wstał z łóżka, otulił się szlafrokiem z kaszmiru i skierował do gabinetu. Kiedy się tam znalazł, zamknął drzwi na klucz i usiadłszy za stołem, nacisnął ukryty guzik. Parę minut później rozmawiał przez telefon, korzystając ze specjalnego systemu komunikacyjnego, niedostępnego dla najnowocześniejszych urządzeń podsłuchowych.

Informacje, jakie odebrał, były niepokojące: ludzie z wydziału prowadzącego dochodzenie w sprawie pożaru w katedrze zbliżają się do wspólnoty i Addaia, chociaż jeszcze nie wiedzą o istnieniu pasterza.

Plan Addaia, by zabić Mendibha, nie powiódł się.

Ale nie to było najgorsze. Zespół operacyjny Valoniego puścił wodze fantazji i doktor Galloni konstruowała tezy, które ocierały się o prawdę, choć nie zdawała sobie z tego sprawy.

Z drugiej strony do akcji wkroczyła ta hiszpańska dziennikarka.

Świtało, kiedy opuścił gabinet. Poszedł do sypialni i przystąpił do przygotowań. Czekał go długi dzień. Za cztery godziny ma ważne spotkanie w Paryżu. Obecność obowiązkowa, choć niepokoiła go ta improwizacja – łatwo mogą zwrócić na siebie uwagę.

Popołudnie przeszło w zmierzch, a potem w nieprzeniknioną noc. Jakub de Molay, wielki mistrz zakonu templariuszy, czytał przy świetle świec list od Pierre’a Berarda z Vienne, który informował go o szczegółach soboru.

Zmarszczki żłobiły szlachetne oblicze wielkiego mistrza.

Długie nocne czuwanie zostawiło ślad w jego spojrzeniu, miał zaczerwienione, zmęczone oczy.

Złe czasy nastały dla templariuszy.

Naprzeciwko Villeneuve du Temple, imponującej ufortyfikowanej budowli, wznosił się majestatyczny pałac królewski, w którego komnatach Filip szykował zagładę zakonowi.

W skrzyniach królewskiego skarbca widać było dno, Filip był jednym z największych dłużników zakonu. Pożyczyli mu tyle złota, że aby pospłacać wszystkie długi, król musiałby żyć dziesięć razy dłużej niż zwykły śmiertelnik.

Filip IV nie zamierzał jednak spłacać długów. Miał lepszy pomysł: stanie się dziedzicem zakonu, nawet gdyby musiał podzielić się częścią fortuny z Kościołem.

Kusił rycerzy szpitala jerozolimskiego obietnicami nadań, jeśli wesprą go w jego kampanii wytoczonej przeciwko templariuszom. Wokół papieża Klemensa skupiało się grono wpływowych duchownych, którym płacił za to, by intrygowali przeciwko zakonowi.

Odkąd udało mu się kupić fałszywe zeznania od Esquieu de Flotyana, Filip otaczał templariuszy coraz ciaśniejszym kręgiem i z dnia na dzień zbliżał się do chwili, w której wymierzy im śmiertelny cios.

Król podziwiał w duchu Jakuba de Molay za odwagę i szlachetność, cnoty, których jemu brakowało. Drżał na samą myśl, że ma stanąć przed przejrzystym lustrem uczciwych oczu wielkiego mistrza. Nie spocznie, dopóki nie zobaczy go płonącego na stosie.

Tego popołudnia, jak podczas wielu poprzednich, Jakub de Molay modlił się w kaplicy za rycerzy zamordowanych z rozkazu Filipa.

Odkąd Filip spotkał się z Klemensem w Poitiers, sprawował pieczę nad majątkiem templariuszy. Teraz wielki mistrz z niecierpliwością oczekiwał rozwiązania soboru vienneńskiego.

Filip udał się tam osobiście, by naciskać na Klemensa i kościelny trybunał. Nie wystarczało mu, że zarządza czymś, co do niego nie należy, chciał mieć to na własność, a sobór vienneński stwarzał świetną okazję, by wymierzyć zakonowi śmiertelny cios.

Skończywszy czytać, Jakub de Molay potarł zaczerwienione oczy i poszukał pergaminu. Przez dłuższą chwilę wodził piórem po papierze, stawiając kanciaste litery. Kiedy list był gotowy, wielki mistrz wezwał do siebie zaufanych rycerzy: Beltrana de Santillanę i Gotfryda de Charney.

Beltran de Santillana, wysoki i mocno zbudowany mężczyzna, który przyszedł na świat w wielopokoleniowym domu zagubionym w Górach Kantabryjskich, lubił ciszę i medytację.

Wstąpił do zakonu jako osiemnastolatek, a zanim stał się bratem i nauczycielem innych braci, walczył w Ziemi Świętej.

Tam poznał i tam ocalił życie Jakuba de Molaya, zasłaniając go własnym ciałem. Pamiątką po tym była długa blizna, biegnąca zaledwie parę cali od serca.

Gotfryd de Charney z kolei, wizytariusz zakonu w Normandii, był ascetycznym, oschłym człowiekiem, którego ród wydał na świat niejednego templariusza, jak chociażby jego wuja, Francois de Charneya (niech Bóg ma go w swej opiece, bo zgasł z melancholii lata temu, po powrocie do ojczyzny).

Jakub de Molay ufał Gotfrydowi jak sobie samemu. Razem walczyli w Egipcie i miał okazję przekonać się o jego odwadze i pobożności. Zdecydował, że to on, wraz z Beltranem de Santillaną, przeprowadzą tę delikatną misję.

Templariusz Pierre Berard poinformował go w liście, że papież Klemens jest o krok od ustąpienia Filipowi. Dni zakonu są policzone, w Vienne zostanie ogłoszone rozwiązanie zakonu.

To kwestia dni, dlatego trzeba szybko rozporządzić uszczuplonym majątkiem, by ocalić to, co jeszcze pozostało.

Gotfryd de Charney i Beltran de Santillaną weszli do komnaty wielkiego mistrza. Ciszę nocy zakłócała wrzawa dobiegająca z ulic Paryża.

Jakub de Molay, opanowany i pewny siebie, poprosił ich, by usiedli. To będzie długa rozmowa, bo mają do omówienia wiele kwestii.

– Beltranie, musisz natychmiast wyjechać do Portugalii.

Nasz brat, Pierre Berard, donosi, że za kilka dni papież rozwiąże nasz zakon. Nie wiemy, jaki los spotka naszych braci w innych krajach, lecz we Francji przyszłość templariuszy jest przesądzona. Zastanawiałem się, czy nie wysłać cię do Szkocji, gdyż na królu Robercie Brusie ciąży ekskomunika i nic sobie nie robi z papieskich zarządzeń. Ufam jednak dobremu królowi Dionizemu z Portugalii, od którego otrzymałem gwarancję, że będzie osłaniał zakon. Król Filip odebrał nam większą część dóbr. Nie brak złota jednak mnie martwi i nie utracone ziemie, tylko nasz wielki skarb, prawdziwy skarb zakonu, całun Chrystusowy. Od lat chrześcijańscy królowie podejrzewają, że jest źródłem naszej potęgi, i ostrzą sobie na niego zęby, bo wydaje im się, że relikwia ma niezwykłą moc i czyni niezniszczalnym tego, kto ją posiada. Wydaje mi się, że gdy święty król Ludwik błagał nas, byśmy pozwolili mu modlić się przed wizerunkiem Chrystusa, nie czynił tego szczerze. Chciał się jedynie dowiedzieć, czy mamy całun.

Zawsze udawało nam się dochować sekretu i tak powinno pozostać. Filip cieszy się na myśl, że wtargnie do naszej twierdzy i przeszuka ją od piwnic po dach. Wierzy swoim doradcom, którzy wmawiają mu, że jeśli znajdzie całun, będzie mógł zawładnąć całym chrześcijańskim światem. Zaślepia go ambicja.

Musimy ocalić nasz skarb tak, jak kiedyś zrobił to wasz dobry wuj de Charney. Ty, Beltranie, udasz się do naszej posiadłości w Castro Marim, przekroczysz Gwadianę i oddasz całun przeorowi, naszemu bratu Jose de Sa Beiro. Zaniesiecie mu list z dyspozycjami, jak ma postępować, by dobrze chronić nasz skarb.

Tylko wy, Sa Beiro, de Charney i ja wiemy, gdzie znajduje się święty całun i tylko Sa Beiro w godzinie śmierci przekaże sekret swemu następcy. Zostaniecie w Portugalii, przechowując tam relikwię. Jeśli będzie to potrzebne, wyślę nowe instrukcje.

Podczas podróży do Hiszpanii wstąpicie do wielu domów i posiadłości templariuszy, zawieziecie do wszystkich przeorów dokument z moimi instrukcjami co do dalszego postępowania, na wypadek gdyby na zakon spadło nieszczęście.

– Kiedy mam wyruszyć?

– Jak tylko będziesz gotowy.

Gotfryd de Charney nie potrafił ukryć rozczarowania, gdy spytawszy:

– Powiedz, wielki mistrzu, na czym polega moja misja? – usłyszał: – Udasz się do Lirey i zostawisz tam płótno, w które twój wuj, wiele lat temu, owinął święty całun. Powinno ono pozostać na ziemiach Francji, lecz ukryte w bezpiecznym miejscu. Od lat zadaję sobie pytanie o cud, jaki nastąpił, gdy wasz wuj odwijał płótno, by wręczyć całun wielkiemu mistrzowi w Marsylii. Obie tkaniny są święte, choć tylko w jedną owinięte było ciało Pana. Liczę na szlachetność rodu de Charney i wiem, że twój brat i wasz stary ojciec będą przechowywali tę tkaninę, dopóki zakon nie zażąda jej zwrotu.

Francois de Charney dwa razy przemierzył pustynię, by zawieźć święty całun do templariuszy. Teraz zakon znów obdarza zaufaniem tę mężną chrześcijańską rodzinę.

Zapadła cisza, mężczyźni starali się opanować wzruszenie.

Jeszcze tej samej nocy, choć różnymi drogami, dwaj templariusze wyruszyli z cennymi relikwiami. Jakub de Molay miał rację – Bóg sprawił cud na płótnie złożonym przez Francois de Charneya. Była to delikatna tkanina, o takiej samej fakturze i w tym samym odcieniu co całun, którym na polecenie Józefa z Arymatei owinięto ciało Jezusa.

Od wielu dni byli w drodze, niemal nie zsiadali z koni.

Wreszcie ich oczom ukazało się miasto Bidasoa. Beltran de Santillana, w towarzystwie czterech rycerzy i ich giermków, nie szczędzili koniom ostróg. Chcieli jak najszybciej znaleźć się w Hiszpanii, jak najdalej od zakusów króla Filipa. Wiedzieli, że mogą ich ścigać królewscy posłańcy. Filip miał wszędzie swoich szpiegów i ktoś na pewno zauważył, że niewielki konny oddział wyjechał z twierdzy Villeneuve du Temple.

Jakub de Molay prosił ich, by nie zakładali szat ani zbroi templariuszy. Lepiej nie wzbudzać niczyjego zainteresowania.

Beltran de Santillana z radością rozpoznawał krajobrazy tak dawno niewidzianej ojczyzny i z lubością rozmawiał w języku kastylijskim z wieśniakami i z braćmi, którzy przyjmowali go w szkołach i siedzibach templariuszy.

Po trzydziestu dniach w siodle dotarli w pobliże wioski estremadurskiej Jerez, zwanej też osadą rycerską, gdyż mieściła I się tu wielka posiadłość rycerzy świątyni. Beltran de Santillana oznajmił swym towarzyszom, że zatrzymają się na kilkudniowy odpoczynek.

Teraz, w Kastylii, zatęsknił za przeszłością, za czasami, gdy nie wiedział, co przyniesie mu los i marzył tylko o tym, by zostać rycerzem, który wyzwoli Grób Pański i zwróci go chrześcijanom.

To ojciec zachęcił go, by wstąpił do zakonu i stał się wojownikiem Pana. Początki były trudne. Lubił ćwiczenia z mieczem i łukiem, lecz zachowanie czystości nie było łatwe dla kogoś z takim temperamentem. Nastały twarde lata pokuty i poświęcenia, zanim nauczył się panować nad swym ciałem, podporządkował je duszy i stał się godnym, by szerzyć słowo Pana.

Skończył już pięćdziesiąt lat, widział u siebie pierwsze oznaki starości, lecz w czasie tej podróży po rozległej Kastylii znów poczuł się młody.

Na horyzoncie wznosił się zamek. Żyzna dolina dostarczała dość żywności, by wykarmić mieszkańców warowni, a obfite w wody strumienie nie dały im zaznać pragnienia.

Wieśniacy pracujący w polu z daleka dostrzegli jeźdźców i pomachali im przyjaźnie na powitanie. Templariusze cieszyli się opinią zacnych rycerzy. Na ich spotkanie wyszedł młody giermek, zajął się ich rumakami i wskazał ścieżkę wiodącą do zamkowej bramy.

Beltran de Santillana opowiedział przeorowi o tym, co dzieje się we Francji, i wręczył mu dokument zapieczętowany przez Jakuba de Molaya.

Przez wszystkie te dni de Santillana z przyjemnością rozmawiał z templariuszem urodzonym tak jak on w górzystej Kantabrii. Wspominali imiona wspólnych przyjaciół, żartowali ze służących w pałacu, w którym się urodzili, pamiętali nawet, jak wołali na krowy, które pasły się na łąkach, dumne i obojętne na pokrzykiwania dzieci.

Rozstawali się z radością w duszy. Beltran de Santillana nie wspomniał o misji, jaką mu powierzono. Nikt go zresztą nie pytał, ani przeor, ani tym bardziej bracia templariusze, bo i oni o niczym nie wiedzieli.


***

Przez Gwadianę przeprawili się w małej osadzie z chatami o białych, rozgrzanych słońcem ścianach. Przewoźnik, właściciel tratwy, którą dzień w dzień przewoził z brzegu na brzeg ludzi i ich dobytek, powiedział im, jak dotrzeć do Castro Marim.

Jose Sa Beiro, mistrz Castro Marim, był uczonym mężem, który studiował medycynę, astronomię, matematykę, i dzięki znajomości arabskiego czytał klasyków, gdyż to Arabowie odkryli, przetłumaczyli i przechowali dla potomności pisma Arystotelesa, Talesa z Miletu, Archimedesa i wielu innych starożytnych mędrców.

Walczył w Ziemi Świętej, poznał szorstkość jej jałowego krajobrazu, a jednak z tęsknotą wspominał noce oświetlone tysiącem gwiazd, które w Oriencie zdawały się wisieć tak nisko, że chciało się zbierać je z nieba pełnymi garściami.

Z baszty w murze okalającym zamek widać było dalekie migotanie morskich fal.

Warownia, przyczajona w zakolu Gwadiany, była trudna do zdobycia.

Przeor przyjął ich serdecznie, kazał odpocząć i zmyć kurz drogi. Nie chciał z nimi rozmawiać, dopóki nie najedzą się, nie napiją i nie rozgoszczą w skromnych izbach, jakie im przydzielił.

Po krótkim odpoczynku Beltran de Santillana udał się na rozmowę z przeorem. Do gabinetu przez wielkie otwarte okno wpadał powiew znad rzeki.

Kiedy rycerz skończył swą opowieść, przeor poprosił, by pokazał mu relikwię. Kastylijczyk rozłożył płótno i obydwaj poczuli głębokie wzruszenie. Nie do uwierzenia, jak starannie odbił się każdy szczegół sylwetki Chrystusa. Były tam ślady męki i niewysłowionego cierpienia.

Jose Sa Beiro delikatnie gładził tkaninę, zdawał sobie bowiem sprawę, jaki przywilej go spotkał. Oto prawdziwe oblicze Pana, tak dobrze znane templariuszom, odkąd wielki mistrz de Vichiers posłał do wszystkich domów zakonnych obrazy sporządzone według wizerunku odbitego na płótnie.

Mistrz przeczytał list od Jakuba de Molay i zwracając się do Beltrana de Santillany, powiedział:

– Rycerzu, będziemy chronili tę relikwię. Wielki mistrz zaleca mi, by nie mówić nikomu, że znalazła się ona w naszym zamku. Musimy zaczekać na wieści z Francji i postanowienia soboru – nie pozostaną one bez wpływu na losy zgromadzenia.

Jakub de Molay zaleca, bym natychmiast posłał naszego człowieka do Paryża. Musi jechać w przebraniu, nie wolno mu się zbliżać do żadnej z naszych siedzib ani starać o spotkanie z żadnym z braci, ma mieć oczy i uszy szeroko otwarte, a kiedy dowie się, jaki los czeka templariuszy, ma natychmiast zawrócić do domu. Wtedy przyjdzie czas, by zdecydować, czy całun pozostanie w Castro Marim, czy też lepiej przenieść go gdzie indziej, w bezpieczniejsze miejsce. Poszukam rycerza, który najlepiej wywiąże się z zadania.

Загрузка...