* **

Starzec odłożył słuchawkę i zapatrzył się w krajobraz za oknem. Angielska wieś tonęła w zieleniach i szmaragdach rozświetlonych wschodzącym słońcem.

Siedmiu mężczyzn czekało w napięciu, aż starzec zabierze głos.

– Wyjdzie za miesiąc. Komisja penitencjarna rozważy w przyszłym tygodniu propozycję zwolnienia – powiedział wreszcie.

– To w tym celu Addai poleciał do Niemiec, a jak twierdzi nasz łącznik, przekroczy również granicę Włoch. Mendibh stał się jego głównym problemem, zagrożeniem dla wspólnoty – stwierdził jeden z mężczyzn, zapewne Włoch.

– Chce go zlikwidować? -_ zagadnął dżentelmen z francuskim akcentem.

– Nie można pozwolić, by gliniarze deptali mu po piętach. Addai wie, że to podstęp – odparł mężczyzna o wyglądzie wojskowego.

– Gdzie zostanie zlikwidowany? – nalegał Francuz.

– Najprawdopodobniej w więzieniu – odpowiedział Włoch. – Tak będzie najbezpieczniej. Co najwyżej zrobi się mała afera. Mendibh na wolności łatwo mógłby wsypać ludzi Addaia, choćby przypadkiem.

– Macie jakieś propozycje? – dopytywał się starzec.

– Niech to Addai rozwiąże problem. Tak będzie najlepiej dla nas wszystkich – Czy mamy jakąś ochronka Mendibha, gdyby wyszedł żywy z więzienia? – zapytał starzec.

– Tak – odparł Włoch. – nasi bracia postarają się zmylić policję.

– Nie wystarczy, że się postarają. Nie może im się nie udać – stwierdził stary człowiek stanowczo.

– Uda im się – zapewnił Włoch. – Mam nadzieję, że w najbliższym czasie poznam wszystkie szczegóły planu karabinierów co do operacji pod kryptonimem „Koń trojański”.

– Doskonale. Rozwiązanie może być tylko jedno: wyrwanie Mendibha z rąk karabinierów, w przeciwnym razie…

Starzec nie dokończył. Wszyscy wiedzieli, że trzeba coś zrobić, by Mendibh nie stał się bezwiednie koniem trojańskim.

Ciche pukanie do drzwi, poprzedzające wejście służącego w liberii, było znakiem do zakończenia nocnej sesji.

– Proszę pana, goście zaczynają się budzić na polowanie – oznajmił służący.

Mężczyźni w eleganckich strojach do konnej jazdy jeden za drugim wychodzili z gabinetu, kierując się do przytulnej jadalni, w której czekało na nich śniadanie. Parę minut później do jadalni weszła starsza arystokratka w towarzystwie męża.

– Proszę, proszę, myślałam, że tylko z nas takie ranne ptaszki! – wykrzyknęła.

– Pewnie korzystając ze spotkania, omawiają panowie interesy – dodał jej mąż.

Francuski dżentelmen zapewnił ich, że nie mogą się doczekać polowania. Do jadalni wchodzili kolejni goście. Zebrało się trzydzieści osób. Rozmawiali z ożywieniem, niektórzy głośno oburzali się na Izbę Gmin za to, że zamierza zabronić polowań na lisy.

Starzec patrzył na nich zrezygnowany. Polowanie napawało go wstrętem. To uczucie podzielało siedmiu jego towarzyszy.

Nie mogli jednak wymówić się od tej, jakże angielskiej, rozrywki. Członkowie rodziny królewskiej uwielbiali spędzać w ten sposób czas, poprosili go więc, by jeszcze raz zorganizował polowanie w swojej rozległej, obfitującej w zwierzynę posiadłości.


***

Większą część poranka Sofia spędziła w towarzystwie kardynała. Nie widziała ojca Yvesa. Tym razem do gabinetu Eminencji zaprowadził ją inny ksiądz.

Kardynał był zadowolony, bo roboty w katedrze wreszcie dobiegły końca. Nie mógł się nachwalić Umberta D’Alaquy, który osobiście zadbał o przyśpieszenie prac, delegując do kościoła więcej robotników, i to bez podnoszenia ceny.

Pod okiem profesora Bolarda całun wrócił do swojej gabloty w kaplicy Guarini. Kardynał dał wyraz rozczarowaniu, że ani Valoni, ani pani doktor nie zadzwonili do niego, by powiedzieć mu o wynikach śledztwa. Sofia przeprosiła, tłumacząc się zaabsorbowaniem pracą, i by wkupić się nieco w łaski duchownego, streściła mu w kilku słowach to, co wolno jej było zdradzić.

– Więc twierdzi pani, że istnieje jakaś organizacja lub człowiek, który chce ukraść całun? Wywołuje pożar w kościele, by korzystając z zamieszania, wynieść relikwię? Uff, strasznie to zagmatwane. A po co komu całun?

– Tego jeszcze nie wiemy. Może to jakiś kolekcjoner, ekscentryk, albo nawet mafia, która zażąda niebotycznego okupu za zwrot tkaniny.

– Mój Boże!

– Jeśli możemy być czegoś pewni, Wasza Eminencjo, to tego, że wszystkie te nieszczęśliwe wypadki w katedrze mają związek z całunem.

– Więc mówi pani, że wasz zwierzchnik poszukuje podziemnego korytarza prowadzącego do katedry? Ależ to absurd. Przecież prosili państwo ojca Yvesa, żeby dokładnie przejrzał archiwa, i zdaje się, że wysłał wam bardzo szczegółowe informacje na temat historii katedry, a dokumenty nawet nie napomykają o takim przejściu.

– Co niestety nie oznacza, że takowe nie istnieje.

– Ani że istnieje. Byłbym raczej sceptyczny jeśli chodzi o te niestworzone historie, jakie wypisują o starych kościołach.

– Eminencjo, jestem historykiem…

– Tak, tak, wiem o tym. Z szacunkiem i podziwem odnoszę się do państwa osiągnięć i pracy waszego wydziału, nie chciałem pani obrazić, proszę mi wybaczyć.

– Wcale nie poczułam się obrażona. Proszę mi jednak wierzyć, że cała historia nie została jeszcze napisana, nie wiemy o wszystkich zdarzeniach z przeszłości, a zwłaszcza o tym, czego chcieli nasi przodkowie.

W hotelowym holu Sofia o włos uniknęła zderzenia z Aną Jimenez. Szybko zorientowała się, że ta na nią czekała.

– Pani doktor…

– Witam, co u pani słychać?

– Dziękuję, wszystko dobrze. Poznaje mnie pani?

– Tak, siostra Santiaga Jimeneza, naszego dobrego znajomego.

– Wie pani, co robię w Turynie?

– Bada pani okoliczności pożaru w katedrze.

– Wiem, że pani szef nie jest tym zachwycony.

– To chyba oczywiste. Pani też nie byłaby zadowolona, gdyby policja wtrącała się do pani pracy.

– Pewnie! Starałabym się ich zgubić. Wiem, że zabrzmi to naiwnie, ale sądzę, że mogę państwu pomóc. Można mieć do mnie zaufanie. Jestem bardzo blisko związana z bratem, nie zrobiłabym niczego, co mogłoby narazić go na przykrości. Owszem, chciałabym napisać reportaż, ale nie zrobię tego. Obiecuję, że nie napiszę nawet linijki, dopóki nie zamkną państwo śledztwa i wszystko się nie wyjaśni.

– Sama pani rozumie, że policja nie może włączyć pani do zespołu prowadzącego śledztwo…

– Możemy jednak pracować równolegle. Ja będę informowała państwa o tym, co ustaliłam, a państwo odwdzięczą mi się tym samym.

– Ano, to oficjalne tajne śledztwo.

– Wiem o tym.

Sofia zastanawiała się, dlaczego dziewczyna tak przejmuje się tą sprawą.

– Dlaczego to dla pani takie ważne?

– Trudno to wyjaśnić. Nigdy nie interesowałam się całunem turyńskim, ani nie zwracałam uwagi na to, co dzieje się w katedrze. Dopiero niedawno, na kolacji u pani przełożonego, Valoniego… To tam po raz pierwszy usłyszałam o tej sprawie i połknęłam bakcyla. Brat zabrał mnie na tę kolację, bo sądził, że to tylko towarzyskie spotkanie, tymczasem wypłynęła ta sprawa, pan Valoni zapytał Santiaga i jeszcze jednego kolegę, Johna Barry’ego, co sądzą o pożarze. Rozprawiali o tym całą noc… Spekulacje, poszlaki, przypuszczenia… No i zaintrygowała mnie ta historia – Co udało się pani ustalić?, – Ma pani ochotę na kawę? – zapytała Ana.

– Chętnie – odparła Sofia. – I proszę mi mówić po imieniu.

Ana Jimenez odetchnęła z ulgą, tymczasem Sofia beształa się w duchu, że tak łatwo dała się namówić na rozmowę z tą dziennikarką. Owszem, dziewczyna wzbudzała sympatię, zdawało się, że można jej ufać, Valoni jednak miał rację – po co mieliby ją w cokolwiek wtajemniczać?

– Dobrze, opowiadaj – ponagliła ją Sofia, gdy usiadły.

– Przeczytałam kilka wersji historii całunu, jest pasjonująca.

– Owszem, to ciekawe.

– Moim zdaniem ktoś chce dostać całun. Pożary to tylko sztuczka, żeby odwrócić uwagę policji. Celem jest sama relikwia.

Sofia była zaskoczona, że jej rozmówczyni doszła do tego samego wniosku co oni, nadstawiła więc uszu.

– Powinniśmy poszukać w przeszłości. Ktoś chce nie tyle ukraść to płótno, co je odzyskać – orzekła stanowczo Ana.

– Ktoś z przeszłości?

– Ktoś związany z historią relikwii.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Nie wiem, ale ufam swojej intuicji. Mam tysiąc teorii, jedna bardziej szalona od drugiej…

– Wiem, czytałam twój list.

– I co o tym myślisz?

– Że na pewno masz bujną wyobraźnię, bez wątpienia talent pisarski, a możliwe, że również rację.

– Wydaje mi się, że ojciec Yves wie o całunie więcej, niż przyznaje.

– Skąd ten pomysł?

– Bo jest tak uczynny, poprawny, niewinny i tak przejrzysty, że zaczynam podejrzewać, że coś ukrywa. Poza tym, jest bardzo pociągający, zauważyłaś?

– Owszem, to przystojny mężczyzna. Gdzie go poznałaś? – chciała wiedzieć Sofia.

– Zadzwoniłam do kurii, powiedziałam, że jestem dziennikarką i że chcę napisać artykuł o całunie turyńskim. W kancelarii pracuje pewna pani, dojrzała matrona, która zajmuje się kontaktami z prasą. Przez dwie godziny opowiadała mi to, co sama mogę przeczytać w broszurach dla turystów, w dodatku udzieliła mi lekcji historii dynastii sabaudzkiej. Koniec końców wyszłam stamtąd znudzona jak mops. Ta dobra kobieta nie była wymarzonym informatorem. Zadzwoniłam jeszcze raz, prosząc o rozmowę z samym kardynałem. Zapytali mnie oczywiście, kim jestem i czego chcę. Wyjaśniłam, że jestem dziennikarką, która interesuje się pożarami i innymi wypadkami w katedrze. Znów przełączyli mnie do tej zacnej damy, która tym razem nie była już tak życzliwa. Nalegałam, by umówiła mnie na spotkanie z kardynałem. W końcu postawiłam wszystko na jedną kartę i powiedziałam jej, iż wiem, że coś ukrywają i że opublikuję moje podejrzenia. Przedwczoraj zadzwonił do mnie ojciec Yves. Przedstawił się jako sekretarz kardynała. Jego zwierzchnik nie może się ze mną spotkać, ale on jest do mojej dyspozycji. Umówiliśmy się, pogadaliśmy. Wydawał się szczery, kiedy relacjonował ten ostatni pożar. Potem oprowadził mnie po katedrze, po czym wypiliśmy kawę. Uzgodniliśmy, że będziemy w kontakcie i wrócimy do tematu. Kiedy zadzwoniłam wczoraj, by umówić się na spotkanie, powiedział, że przez cały dzień będzie zajęty i zapytał, czy zgodzę się zjeść z nim kolację. To wszystko.

– To dość szczególny ksiądz – wyrwało się Sofii, jak gdyby myślała na głos.

– Łatwo sobie wyobrazić, że kiedy odprawia mszę, katedra pęka w szwach – zauważyła Ana.

– Podoba ci się?

– Gdyby nie był księdzem, starałabym się go poderwać.

Sofia była trochę skonsternowana rezolutnością swojej rozmówczyni. Ona sama nigdy nie zdobyłaby się na takie wyznanie. Te młode dziewczęta… Ana miała najwyżej dwadzieścia pięć lat, należała do pokolenia, które śmiało sięga po to, na co ma ochotę, bez hipokryzji i rozglądania się na boki, chociaż w tym przypadku kapłaństwo ojca Yvesa zdawało się ją powstrzymywać. Przynajmniej na razie.

– Mnie również intryguje ten ksiądz, ale prześwietliliśmy go i nie trafiliśmy na nic podejrzanego. Zdarzają się tacy ludzie, przejrzyści jak łza. Nieważne! Jaki masz plan?

– Gdybym dostała od ciebie jakąś wskazówkę… mogłybyśmy wymieniać się informacjami…

– Nie, nie mogę i nie powinnam tego robić.

– Nikt się nie dowie.

– Ano, nie chcę, byś odniosła złe wrażenie, ale ja nie robię niczego za plecami innych, a zwłaszcza za plecami tych, którym ufam i z którymi pracuję. Wydajesz mi się bardzo sympatyczna, ale ja mam swoją pracę, a ty swoją. Jeśli Valoni w pewnej chwili stwierdzi, że czas włączyć cię do naszych działań, będę zachwycona, jeśli nie, nie będę rozpaczała.

– Jeśli ktoś chce ukraść bądź zniszczyć całun turyński, opinia publiczna ma prawo o tym wiedzieć.

– Nie wątpię. Ale to ty utrzymujesz, że ktoś ma taki zamiar. My prowadzimy śledztwo w sprawie pożaru. Kiedy dobiegnie ono końca, powiadomimy naszych zwierzchników, ci zaś opinię publiczną, jeśli będzie to konieczne.

– Nie prosiłam, żebyś robiła coś za plecami szefa.

– Ano, zrozumiałam, o co mnie prosisz. Odpowiedź brzmi: nie. Przykro mi.

Ana jak niepyszna wstała od stołu, przygryzając dolną wargę.

Zostawiła niedopite cappuccino.

– Cóż, jak nie, to nie. W każdym razie, jeśli na coś natrafię, wolno mi będzie do ciebie zadzwonić?

– Naturalnie.

Dziewczyna uśmiechnęła się grzecznie na pożegnanie i szybko wyszła z kawiarni. Sofia zastanawiała się, dokąd to idzie tak pewnym krokiem. Zadzwoniła jej komórka. Kiedy usłyszała głos ojca Yvesa, miała ochotę się roześmiać.

– O wilku mowa! Zaledwie parę minut temu rozmawiałam o księdzu.

– Coś podobnego! Z kim?

– Z Aną Jimenez.

– Ach, z tą dziennikarką. To urocza dziewczyna, bardzo błyskotliwa. Zbiera materiały o pożarze w katedrze. Słyszałem, że pani przełożony, Valoni, jest przyjacielem jej brata, który z kolei pracuje dla Europolu.

– Rzeczywiście. Santiago Jimenez przyjaźni się z Alonim i z nami wszystkimi. To dobry kolega i bardzo kompetentny policjant.

– Tak, wygląda na przyzwoitego człowieka. Ale, ale, dzwonię do pani w imieniu kardynała. Chce zaprosić panią i pani zwierzchnika na bankiet.

– Bankiet?

– Kardynał podejmuje grono katolickich naukowców, którzy dość regularnie przyjeżdżają do Turynu, by prowadzić badania całunu. Przy okazji zajmują się jego konserwacją. Powstał nawet specjalny komitet, przewodniczy mu profesor Molard. Za każdym ich przyjazdem kardynał organizuje małe przyjęcie. Nie zaprasza zbyt wielu gości, najwyżej trzydzieści, czterdzieści osób, i chciałby państwa widzieć w tym gronie. Swego czasu inspektor Valoni żywo interesował się tymi naukowcami i akurat nadarza się okazja, by ich poznać.

– Więc i ja jestem zaproszona?

– Oczywiście, pani doktor, sam Eminencja sobie tego życzy.

– Dobrze, proszę więc powiedzieć gdzie i kiedy.

– Pojutrze, w rezydencji kardynała o siódmej wieczorem.

Spodziewamy się też kilku przedsiębiorców, którzy z nami współpracują, poza tym może przyjść burmistrz, jacyś samorządowcy, a może nawet monsignore Aubry, pomocnik zastępcy sekretarza stanu, oraz Jego Eminencja kardynał Visiers.

– Bardzo dziękuję za zaproszenie.

– Czekamy na państwa.


***

Valoni był w złym humorze. Większą część dnia spędził w turyńskich podziemiach. Niektóre odcinki korytarzy pamiętały XVI wiek, inne XVIII, nawet Mussolini dostrzegł potencjał tych galerii, niektóre nawet kazał przedłużyć. Obchód podziemi był trudnym zadaniem. Pod ziemią mieścił się inny Turyn, a raczej wiele różnych Turynów, stare terytorium turyńczyków skolonizowanych przez Rzym, oblężonych przez Hannibala, zaatakowanych przez Longobardów, aż zapanowała nad nim dynastia sabaudzka. Było to miasto, w którym historia na każdym kroku krzyżowała się z mitem, pozostawiając temu drugiemu duże pole do popisu.

Badania archeologiczne wykazały, że niektóre z podziemnych przejść pochodzą sprzed XVI wieku, sięgając nawet pierwszych stuleci naszej ery.

Komendant Colombaria okazał się równie cierpliwy i życzliwy, co nieprzejednany, kiedy Valoni starał się go nakłonić, by zapuścił się w któryś z niezbadanych czy gorzej utrzymanych korytarzy lub proponował wykuć otwór w ścianie, by przekonać się, czy nie kryje się za nią zakamuflowany łącznik.

– Dostałem rozkaz, by oprowadzić pana po galeriach i nie zamierzam niepotrzebnie narażać życia, zapuszczając się w miejsca, gdzie strop nie jest podparty stemplami i grozi zawaleniem. Nikt nie dał nam upoważnienia do wiercenia otworów w ścianach. Żałuję, ale nie.

Żałował też Valoni, który pod koniec wyprawy odnosił wrażenie, że zmarnował pół dnia, włócząc się po tym podziemnym labiryncie.

– Nie złość się, komendant Colombaria ma rację, on tylko wypełnia obowiązki. Całe szczęście, że nie zabraliście się do kucia ścian. To czyste szaleństwo. – Giuseppe usiłował uspokoić szefa, ale jego starania nie przynosiły efektów.

Sofii nie poszło lepiej.

– Marco, gdybyś chciał zrealizować twoje szalone zamysły, musiałbyś mieć zgodę ministra kultury i turyńskiej komisji do spraw sztuki. No i jeszcze przydzieloną grupę archeologów i techników do prowadzenia prac w tunelach. Ale na piękne oczy nie pozwolą ci kopać tam, gdzie ci się spodoba.

– Jeśli nie spróbujemy przejść zamkniętymi tunelami, nigdy się nie przekonamy, czy tajemne przejście istnieje.

– Więc pogadaj z ministrem i…

– Minister w końcu pośle mnie do diabła. Już dał mi do zrozumienia, że ma po dziurki w nosie przypadku „całun turyński”.

Sofia i Giuseppe popatrzyli na siebie zaniepokojeni, nie odezwali się jednak słowem.

– Dajmy temu spokój. Kardynał zaprasza nas na bankiet – powiedziała w końcu Sofia.

– Nas? Na bankiet?

– A tak. Dzwonił do mnie ksiądz Yves. Do Turynu przyjeżdżają naukowcy zajmujący się konserwacją płótna, kardynał stara się im zawsze przypodobać, więc pojutrze urządza na ich cześć małe przyjęcie, na które zaprasza miejscowe szyszki.

Zdaje się, że chciałeś poznać tych naukowców, i dlatego kardynał umieścił nas na liście gości.

– Nie mam ochoty na imprezy. Wolałbym porozmawiać z nimi w innych okolicznościach… sam nie wiem… w katedrze, kiedy będą oglądali całun… No, ale musimy tam pójść. Oddam smoking do odprasowania. A ty, Giuseppe, masz jakieś wieści?

– W policji turyńskiej nie ma ludzi, których można by oddelegować do naszego zadania. Musimy zwrócić się o posiłki do Rzymu. Rozmawiałem z Europolem. Mogą nam przydzielić trzy osoby do pracy w terenie. Ty musisz pogadać z tymi w Rzymie.

– Nie chcę tu ludzi z Rzymu. Wolę kogoś z naszego zespołu. Kto może przyjechać?

– W wydziale mają masę roboty. Nikt tam nie siedzi bezczynnie – zauważył Giuseppe. – Chyba że oderwiesz jedną osobę od normalnych zajęć i przeniesiesz ją tutaj.

– To dobre wyjście. Wystarczą nasi ludzie i wsparcie tylu miejscowych, ilu uda się załatwić. Chociaż to oznacza, że wszyscy będziemy musieli robić za gliniarzy.

– Myślałem, że jesteśmy gliniarzami – parsknął Giuseppe.

– Owszem, ty i ja. Ale Sofia nie ani Antonino i Minerva.

– Chyba nie przyszło ci do głowy kazać im śledzić niemowę?

– Wszyscy będą mieli zajęcie, jasne?

– Jasne jak słońce, szefie. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, umówiłem się z kolegą karabinierem. To porządny gość, gotów nam pomóc. Zaprosiłem go na kolację. Przyjdzie za pół godziny. Chciałbym, żebyście wypili z nami po kieliszku, zanim wyjdziecie.

– Ja z przyjemnością – oświadczyła Sofia.

– Dobrze – zgodził się Valoni. – Wykąpię się i już wychodzę. A pani doktor jakie ma plany na wieczór?

– Właściwie żadnych, jeśli chcesz, możemy zjeść coś razem w hotelu.

– Ja zapraszam, może minie mi zły humor.

– Nie, to ja zapraszam.

– Jak sobie życzysz.


***

Sofia kupiła jedwabną garsonkę. Nie przywiozła ze sobą odpowiedniego stroju na większe wyjście, wybrała się więc w okolice ulicy Roma, by odwiedzić ulubiony sklep Armaniego.

Przy okazji kupiła krawat dla Valoniego.

Lubiła stroje Armaniego za prostotę i nieformalny akcent, jaki miały nawet eleganckie kostiumy.

– Zostaniesz królową imprezy – zapewnił ją Giuseppe.

– Nie mam co do tego wątpliwości – dodał Valoni.

– Zapiszę was do mojego fanklubu – roześmiała się Sofia.

Ojciec Yves czekał na nich w drzwiach. Nie był ubrany w sutannę, nawet nie założył koloratki, tylko garnitur – granatowy, wpadający w czerń, i krawat od Armaniego, identyczny jak ten, który Sofia podarowała szefowi.

– Pani doktor… Panie Valoni… zapraszam, kardynał bardzo się ucieszy.

Valoni popatrzył spod oka na krawat księdza.

– Ma pan dobry gust, świetnie dobrany krawat, panie Valoni – powiedział z uśmiechem ksiądz.

– Właściwie to pani doktor ma dobry gust, zrobiła mi mały prezent.

– Mogłem się domyślić! – wykrzyknął ojciec Yves.

Podeszli do kardynała, który przedstawił im monsignora Aubry’ego, wysokiego, chudego Francuza. Nosił się z wyszukaną elegancją, ale miał dobrotliwy wygląd. Mógł mieć koło pięćdziesiątki i widać było, że to doświadczony dyplomata. Natychmiast zainteresował się przebiegiem śledztwa w sprawie całunu.

Rozmawiali z nim już dłuższą chwilę, kiedy dostrzegli, że wszystkie spojrzenia kierują się ku drzwiom. Oznaczało to nadejście osobistości: kardynała Visiera i Umberta D’Alaquy.

Turyński kardynał i monsignor Aubry przeprosili Sofię i Valoniego i pośpieszyli ich przywitać. Sofia poczuła szybkie bicie serca. Nie przypuszczała, że będzie miała jeszcze okazję spotkać się z D’Alaquą, a kardynalskie pokoje były ostatnim miejscem, gdzie mogła się go spodziewać. Ciekawe, czy znów potraktuje ją z chłodną uprzejmością.

– Pani doktor, skąd ten rumieniec? – mruknął Valoni.

– Zarumieniłam się? No tak, ładne rzeczy…

– Było bardzo prawdopodobne, że zaprosi D’Alaquę.

– Nie przyszło mi to do głowy.

– To jeden z dobrodziei Kościoła, zaufany człowiek. Część finansów Watykanu dyskretnie przepływa przez jego ręce. Pozwól sobie przypomnieć, co Minerva pisze w swoim sprawozdaniu: to on finansuje komitet naukowy.

– Masz rację, po prostu nie przewidziałam, że tu będzie.

– Spokojnie, wyglądasz fantastycznie. Jeśli D’Alaqua jest wrażliwy na kobiece wdzięki, skapituluje.

– Sam wiesz, że nikt nie słyszał, żeby miał jakieś kobiety. To dziwne.

– Bo czekał na ciebie.

Przerwali te przekomarzania, gdy stanął przy nich ksiądz Yves w towarzystwie burmistrza i dwóch starszych dżentelmenów.

– Chcę panom przedstawić doktor Galloni i komisarza Valoniego, szefa wydziału sztuki rzymskiej policji. Pan burmistrz, profesor Bolard i doktor Castiglia…

Wywiązała się ożywiona rozmowa na temat całunu. Sofia odsunęła się nieco, prawie nie uczestnicząc w dyskusji.

Podskoczyła, kiedy wyrósł przed nią Umberto D’Alaqua, a za nim kardynał Visier. Po kurtuazyjnym powitaniu D’Alaqua wziął ją pod ramię i ku osłupieniu niektórych gości, odprowadził na bok.

– Jak tam śledztwo?

– Nie powiem, żebyśmy zrobili duże postępy. Potrzeba na to czasu.

– Nie wiedziałem, że panią spotkam…

– Kardynał nas zaprosił. Wiedział, że chcemy poznać członków komitetu naukowego i mam nadzieję, że uda nam się spotkać z tym zacnym gronem, zanim wszyscy się rozjadą.

– Więc przybyli państwo do Turynu specjalnie na to przyjęcie?

– Niezupełnie.

– W każdym razie cieszę się, że panią widzę. Jak długo pani zostanie?

– Cztery, pięć dni, może trochę dłużej.

– Sofio!

Sam na sam z D’Alaquą zakłócił skrzekliwy głos starszego mężczyzny. Sofia uśmiechnęła się szeroko na widok swojego wykładowcy sztuki średniowiecznej, wybitnego naukowca, autora niezliczonych artykułów i książek, gwiazdy na firmamencie europejskiego świata akademickiego.

– Moja najlepsza studentka! Co za miłe spotkanie! Gdzie się pani podziewała?

– Profesor Bonomi! Tak się cieszę!

– Umberto, nie wiedziałem, że znasz Sofię. Zresztą powinienem się domyślić, bo to jedna z najlepszych specjalistek od historii sztuki we Włoszech. Szkoda, że nie chciała się poświęcić pracy naukowej. Proponowałem, by została moją asystentką, ale moje błagania na nic się nie zdały.

– Ależ panie profesorze!

– Tak, tak, nie miałem zdolniejszych uczniów niż pani, sofio.

– Nie wątpię – wtrącił się D’Alaqua. – Wiem, że pani doktor jest niezwykle kompetentna.

– Kompetentna i błyskotliwa, Umberto, a na dodatek bardzo dociekliwa. Proszę wybaczyć niedyskrecję, ale co pani tutaj robi?

Sofia poczuła się zakłopotana. Nie miała ochoty tłumaczyć się przed swoim dawnym wykładowcą, wiedziała jednak, że nie uniknie odpowiedzi na to pytanie.

– Pracuję w policji, w wydziale do spraw sztuki, jestem tu służbowo.

– W policji! Nie sądziłem, że zostanie pani detektywem.

– Właściwie to praca naukowa, nie zajmuję się tradycyjnie rozumianym śledztwem.

– Proszę ze mną, Sofio, przedstawię panią moim kolegom po fachu, to cenne kontakty.

D’Alaqua wziął ją pod ramię, nie pozwalając, by profesor go wyprzedził.

– Wybacz, Guido, ale chciałem przedstawić panią Jego Eminencji…

– Skoro tak… Umberto, mam nadzieję, że zobaczę cię jutro na koncercie Pavarottiego, a potem przyjdziesz na kolację którą wydaję na cześć kardynała Visiera?

– Naturalnie.

– Może przyprowadzisz Sofię? Chciałbym tam widzieć moją ukochaną dziewczynkę, jeśli nie ma żadnych zobowiązań na jutrzejszy wieczór.

– Cóż, ja…

– Byłbym zachwycony, gdyby zechciała mi pani towarzyszyć – zapewnił pośpiesznie D’Alaqua. – Oczywiście, jeśli ma pani wolny wieczór. Teraz, pozwoli pan, kardynał na nas czeka… Do zobaczenia wkrótce.

D’Alaqua zaprowadził Sofię do grupki otaczającej kardynała Visiera. Ten przyjrzał jej się z zaciekawieniem, jakby próbował wywnioskować, czego można się po niej spodziewać. Był uprzejmy, ale chłodny jak sopel lodu. Odnosiło się wrażenie, że z D’Alaquą łączy go pewna zażyłość.

Dłuższą chwilę rozmawiali o sztuce, po czym przeszli do polityki, by w nieunikniony sposób skończyć na całunie turyńskim.

Valoni przyglądał się, jak doskonale Sofia wtopiła się w to doborowe towarzystwo. Nawet nadęty kardynał nagradzał uśmiechem jej błyskotliwe komentarze. Pomyślał, że jest nie tylko wyjątkowo inteligentna, ale również bardzo atrakcyjna.

Nikt nie przejdzie obojętnie obok tak pięknej kobiety, nawet ten napuszony kardynał.

Pierwsi goście pożegnali się po dziewiątej. D’Alaqua wychodził w towarzystwie Aubry’ego i obydwu kardynałów, towarzyszył im też profesor Bolard i dwaj inni naukowcy.

Zanim wyszedł, odszukał Sofię, która rozmawiała z Valonim i z Guido Bonomim.

– Dobranoc państwu, Sofio, Guido, panie Valoni…

– Gdzie jesz dzisiaj kolację, Umberto? – zapytał profesor Bonomi.

– W willi Jego Eminencji.

– A więc spotkamy się jutro, mam nadzieję, że w towarzystwie pani doktor…

Sofia poczuła, że się czerwieni. Nie uszło to uwagi D’Alaquy.

– Oczywiście. Skontaktuję się z panią. Do jutra.

Sofia i Valoni pożegnali się z kardynałem i ojcem Yvesem.

– Dobrze się państwo bawili? – zapytał kardynał.

– Tak, dziękuję, Wasza Eminencjo – odparł Valoni.

– Umówili się już państwo z naszym komitetem naukowym? – dopytywał się ksiądz Yves.

– Tak, jutro przyjmie nas doktor Bolard – odpowiedział Valoni.

– Yves, może zabierzesz państwa na kolację?

– Z przyjemnością. Jeśli państwo chwilę zaczekają, zarezerwuję stolik w Vecchia Lanterna. Odpowiada?

– Proszę nie robić sobie kłopotu…

– To żaden kłopot, panie Valoni, chyba że nie chce pan jeść ze mną kolacji z powodu tego krawata…


***

Po północy ksiądz pożegnał ich w drzwiach hotelu. Spędzili przyjemny wieczór. Śmiali się beztrosko, rozmawiając o głupstwach, jedząc wyśmienitą kolację w jednej z najelegantszych i najdroższych restauracji w Turynie.

– Wyczerpuje mnie to życie towarzyskie! – westchnął Valoni, kiedy kierowali się do baru, by wymienić się wrażeniami.

– Było bardzo miło – przyznała Sofia.

– Jesteś urodzoną księżniczką, więc czułaś się wśród tych ludzi jak ryba w wodzie. Ja zaś jestem prostym gliniarzem i byłem tam służbowo – zaznaczył Valoni.

– Marco, nie jesteś żadnym prostym gliniarzem, masz dyplom z historii, a o sztuce nauczyłeś mnie więcej niż uniwersytet.

– Nie przesadzaj. Stary Bonomi cię uwielbia.

– To genialny wykładowca, poza tym, że primadonna wśród krytyków sztuki. Zawsze był dla mnie bardzo życzliwy.

– Wydaje mi się, że się w tobie podkochiwał.

– Co ty wygadujesz! Byłam po prostu dobrą studentką, zaliczałam na celujący wszystkie przedmioty. Przyznaję, byłam kujonem.

– Dobrze, dobrze. A co powiesz o panu D’Alaquie?

– Sama nie wiem… Trochę przypomina księdza Yvesa. Obaj są inteligentni, dobrze wychowani, uprzejmi, przystojni i… nieosiągalni.

– Nie wygląda na to, by D’ Alaqua był dla ciebie nieosiągalny, zwłaszcza że nie jest księdzem.

– Nie, nie jest, ale ma w sobie coś… wygląda, jakby był z innego świata, jak gdyby szykował dla wszystkich jakiś wielki plan… Budzi we mnie dziwne odczucia, jak by to ująć…

– Zauważyłem, że przypadłaś mu do gustu.

– Nie bardziej niż inni. Chciałabym móc powiedzieć, że ten mężczyzna się mną interesuje, ale to nieprawda. Marco, nie będę się oszukiwała, jestem dorosła i wiem, kiedy się komuś podobam.

– Co ci powiedział?

– Przez tę krótką chwilę, kiedy zostaliśmy sami, wypytywał mnie o śledztwo. Starałam się nie zdradzać, że przeprowadzamy tu operację. Powiedziałam, że chciałeś poznać ludzi, którzy opiekują się całunem.

– Co sądzisz o Bolardzie?

– To ciekawe, ale to ten sam typ człowieka co D’Alaqua i ksiądz Yves. Teraz już wiemy, że to dobrzy znajomi, co zresztą było do przewidzenia.

– Wiesz, mnie też się wydaje, że to dość specyficzni ludzie. Nie wiem jeszcze, co mi się w nich nie spodobało, ale mam złe przeczucia. Emanują potęgą, pozwalając innym odczuć swoją wielkość. Może to ich wygląd, elegancja, pewność siebie… Są przyzwyczajeni do wydawania rozkazów i posłuchu. Nasz gaduła, profesor Bonomi, zdradził mi, że ten Bolard żyje tylko nauką i dlatego jest zatwardziałym starym kawalerem.

– Dziwi mnie jego oddanie całunowi, przecież wie, że badanie izotopu I4C datuje tkaninę na okres średniowiecza.

– Tak, zastanawiałem się nad tym. Zobaczymy, co uda nam się jutro z niego wycisnąć. Chcę, żebyś była na tym spotkaniu. A co to za historia z kolacją u Bonomiego?

– Naciskał na D’Alaquę, żeby zabrał mnie do opery, a potem przyprowadził do niego do domu, bo wydaje kolację, by uhonorować kardynała Visiera. D’Alaqua nie mógł się wymigać, musiał zgodzić się na moje towarzystwo. Nie wiem, czy powinnam iść…

– Owszem, powinnaś pójść i nadstawiać ucha. To polecenie służbowe. Wszyscy ci poważani i wpływowi ludzie trzymają trupy w szafie. Zastanawiam się, czy któryś nie wie czegoś o naszej katedrze.

– Marco, proszę! To absurd! Nie możesz myśleć, że wszyscy mają coś wspólnego z pożarami i niemowami…

– Wiem co mówię. Rozmawiasz z policjantem. Nie ufam grubym rybom. Żeby dojść tam, dokąd doszli, musieli wdepnąć w niejedno gówno i ściąć wiele głów. Pozwól sobie przypomnieć, że za każdym razem, kiedy rozbijamy szajkę złodziei dzieł sztuki, okazuje się, że kradzież zlecił jakiś ekscentryczny milioner, który śni o tym, by w swojej prywatnej kolekcji zgromadzić całe dziedzictwo kulturowe ludzkości. Ty jesteś urodzoną księżniczką z bajki, ale masz do czynienia z rekinami, które pożerają wszystko, co napotykają na swojej drodze. Nie zapomnij o tym jutro, ani w operze, ani na kolacji u Bonomiego. Ich dobre maniery, elokwencja, cały ten zbytek, to tylko fasada. Mam do nich mniej zaufania niż do kieszonkowców z Trastevere.

– Znowu muszę sobie kupić jakiś ciuch…

– Kiedy wrócimy, poproszę, by przyznano ci zwrot kosztów związanych ze śledztwem. Tymczasem, księżniczko, postaraj się omijać Armaniego szerokim łukiem, w przeciwnym razie zostawisz u nich całą miesięczną pensję.

– Postaram się, ale nie obiecuję.


***

Zarumieniona panna młoda przyjmowała życzenia, nie widząc końca kolejki gości, którzy przyszli na jej wesele. Sala była pełna. Addai pomyślał, że ślub bratanicy Bakkalbasiego to doskonała okazja, by spotkać się w Berlinie z większością braci.

Podróżował z Bakkalbasim, jednym z ośmiu biskupów wspólnoty, oficjalnie zamożnym kupcem z Urfy.

Zebrawszy siedmiu zwierzchników wspólnoty z Niemiec i drugie tyle z Włoch, skierował się do spokojnego kąta sali, gdzie panowie sięgnęli po długie cygara. Jeden z siostrzeńców Bakkalbasiego stał nieopodal, pilnując, by nikt im nie przeszkadzał.

Addai wysłuchał raportów swoich ludzi, którzy szczegółowo zdali mu relację z życia wspólnoty na tych barbarzyńskich ziemiach.

– W przyszłym miesiącu Mendibh wyjdzie na wolność.

Naczelnik więzienia wiele razy rozmawiał przez telefon z szefem policjantów, którzy prowadzą tę sprawę. Niedawno kuratorka skarżyła się naczelnikowi więzienia, że nie wypada odgrywać takiego przedstawienia przed więźniem. Przypomniała, że już od dawna radzi, by wysłać Mendibha do specjalnego ośrodka, że jest święcie przekonana, że on nie rozumie, co się do niego mówi, i że urządzanie cyrku, w którym ona ma się rzekomo opowiedzieć za wypuszczeniem go na wolność tylko po to, by sprawdzić, czy rozumie, co mówią, uważa za oburzające i niegodziwe. Dała mu do zrozumienia, że nigdy więcej nie weźmie udziału w podobnym przedstawieniu.

– Kto jest twoim łącznikiem w więzieniu? – zapytał Addai.

– Moja bratowa, sprzątaczka. Od lat sprząta biura i niektóre części samego więzienia. Tak się przyzwyczaili do jej obecności, że traktują jąjak powietrze. Kiedy rano przychodzi naczelnik, a ona jest zajęta pracą, daje jej znak, by sobie nie przeszkadzała, gdy on tymczasem załatwia jakiś telefon lub rozmawia z pracownikami. Ufają jej. To starsza kobieta, kto by mógł podejrzewać o złe zamiary siwą panią z wiadrem i ścierką.

– Czy można się dowiedzieć z wyprzedzeniem, kiedy zostanie zwolniony?

– Tak, to możliwe – odparł mężczyzna.

– W jaki sposób? – chciał wiedzieć Addai.

– Podania o skrócenie wyroku przychodzą do naczelnika więzienia faksem, odbiera je rano. Moja bratowa dociera do pracy wcześniej, i już została poinstruowana, żeby przeglądać nadesłane dokumenty, a jeśli znajdzie się wśród nich nakaz zwolnienia Mendibha, ma do mnie natychmiast zadzwonić. Kupiłem jej telefon komórkowy tylko dla tej jednej rozmowy.

– Czy mamy więcej ludzi w więzieniu?

– Dwóch braci skazanych za zabójstwo. Jeden był kierowcą pewnego dygnitarza w Turynie, drugi prowadził zieleniak. Którejś nocy doszło do awantury w dyskotece, postawili się gościom, którzy zaczepiali ich dziewczyny. Nasi byli szybsi i jeden z awanturników dostał cios nożem i zmarł. Ale to dobrzy chłopcy i bardzo oddani sprawie.

– Niech Bóg im wybaczy czyn popełniony w afekcie. Należą do naszej wspólnoty?

– Bezpośrednio nie, ale jeden z ich krewnych jest naszym oddanym wyznawcą. Rozmawiał z nimi. Zapytaliśmy, czy mogliby… czy mogliby…

Mężczyzna był speszony, lecz Addai, nie spuszczał wzroku z jego twarzy.

– Co odpowiedzieli?

– Zależy za jakie pieniądze. Jeśli ich rodziny dostaną milion euro, podejmą się tego.

– Skąd będą wiedzieli, czy pieniądze rzeczywiście nadeszły?

– Przyjdzie do nich krewny, który potwierdzi, czy dostali pieniądze i kiedy mają… zresztą, sam kazałeś.

– Pieniądze będą. Ale musimy się przygotować także na to, że Mendibh jednak wyjdzie z więzienia żywy.

Do rozmowy włączył się elegancki młody człowiek z gęstym zarostem.

– Pasterzu, gdyby do tego doszło, będzie się z nami kontaktował tradycyjnymi kanałami.

– To znaczy?

– O dziewiątej rano pójdzie do parku Carrara. Będzie się przechadzał jak znudzony turyńczyk nieopodal pomnika Appiusza Klaudiusza. O tej porze codziennie przechodzi tamtędy mój kuzyn Arslan, który odprowadza córeczki do szkoły. Już od lat, kiedy nasi bracia wpadają w tarapaty, idą tam, upewniając się, czy nikt ich nie śledzi. Kiedy z przeciwka nadchodzi Arslan, rzucają na ziemię kartkę, na której wskazane jest miejsce, gdzie mogą się spotkać za kilka godzin. Kiedy do Turynu przyjeżdża któryś z twoich wysłanników, dostaje dokładnie takie same instrukcje. Arslan kontaktuje się ze mną, zawiadamia mnie o miejscu spotkania, my zaś szykujemy siatkę ludzi, by upewnić się, czy nikt nie śledzi wysłannika. Jeśli okaże się, że trwa cichy pościg, nie podchodzimy do niego, ale staramy się za nim iść i kontaktujemy się, kiedy niebezpieczeństwo wydaje się zażegnane. Jeśli nie dochodzi do spotkania, nasz brat wie, że dzieje się coś złego i próbuje jeszcze raz. Tym razem idzie do straganu z owocami na via della Accademia Albertina i kupuje jabłka. Płacąc, podaje ukradkiem kartkę z adresem kolejnego miejsca. Straganiarz należy do wspólnoty i natychmiast nas powiadamia. Trzecia możliwość…

– Lepiej, żeby nie trzeba było uciekać się do trzeciej próby. Jeśli wyjdzie żywy z więzienia, nie powinien przeżyć pierwszego spotkania. Czy to jasne? Grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. Za Mendibhem pójdą karabinierzy, doświadczeni policjanci. Trzeba znaleźć odpowiednich ludzi, którzy zrobią co należy i znikną, zanim zjawi się policja. Nie pójdzie łatwo, ale nie wolno dać mu szansy na kontakt z kimkolwiek z nas, zrozumiane?

Mężczyźni przytaknęli, zasępieni.

– Jestem wujem ojca Mendibha – odezwał się najstarszy.

– Przykro mi.

– Wiem, że robisz to, by nas ocalić, ale czy naprawdę nie ma innej możliwości, by wywieźć go z Turynu?

– Niby jak? – Addai wzruszył ramionami. – Urządzą pościg, będą mu deptali po piętach, obfotografują i sfilmują każdego, kto odważy się do niego podejść. Odczuwam taki sam ból jak i ty, nie mogę jednak pozwolić, by do nas dotarli. Przetrwaliśmy dwa tysiące lat, kosztowało to życie niejednego z naszych przodków, nie wspominając o wyrwanych językach, utraconym dobytku i rodzinach. Nie możemy zdradzić ani ich, ani samych siebie. Powtarzam, boleję nad tym, ale nie widzę innego wyjścia.

– Rozumiem. Pozwolisz zrobić to mnie, jeśli wyjdzie z więzienia?

– Ty chcesz to zrobić? Przecież należysz do starszyzny naszej wspólnoty. Zresztą, jak mógłbyś to zrobić, będąc jego wujem?

– Zostałem sam. Moja żona i córki zginęły przed trzema laty w wypadku samochodowym. Nie mam tu nikogo. Zamierzałem wrócić do Urfy, by dożyć swoich dni w domu moich krewnych. Wkrótce skończę osiemdziesiąt lat, przeżyłem już tyle, że Bóg przebaczy mi, jeśli to ja odbiorę życie Mendibhowi i sobie samemu. Tak będzie najrozsądniej.

– Chcesz odebrać sobie życie?

– Tak, pasterzu. Kiedy już będzie po wszystkim. Kiedy Mendibh skieruje swoje kroki do parku Carrara, będę już na niego czekał. Wyjdę mu naprzeciw, nie będzie niczego podejrzewał, przecież jestem jego krewnym. Obejmę go, zadając śmiertelny cios. Potem wbiję sobie nóż w serce.

Wszyscy zamilkli, poruszeni wyznaniem starca.

– Nie jestem przekonany, że to dobry pomysł – odparł Addai. – Zrobią ci sekcję zwłok, ustalą, kim jesteś.

– Nie, nie uda im się. Wcześniej wyrwiecie mi zęby i wypalicie opuszki palców. Dla policji będę człowiekiem bez tożsamości. Zmęczyłem się już życiem. Pozwól, niech to będzie moja ostatnia, najbardziej bolesna posługa ku chwale wspólnoty. Czy Bóg mi wybaczy?

– Bóg wie, po co to wszystko robimy.

– Więc kiedy Mendibh wyjdzie z więzienia, poślij po mnie i przygotuj mnie na śmierć.

– Tak się stanie. Jeśli jednak nas zdradzisz, ucierpi cała twoja rodzina w Urfie.

– Nie obrażaj mnie takimi pogróżkami. Nie zapominaj, kim jestem, kim byli moi przodkowie.

Addai opuścił głowę na znak zgody, po czym zapytał o Turguta.

Odpowiedział mu inny mężczyzna, niski, krzepki, o wyglądzie portowego tragarza, choć w rzeczywistości był strażnikiem w Muzeum Egipskim.

– Francesco Turgut jest przerażony. Ci z policji już wielokrotnie go przesłuchiwali, wydaje mu się też, że niejaki ksiądz Yves, sekretarz kardynała, przygląda mu się podejrzliwie.

– Co wiemy o tym księdzu?

– To Francuz, ma pewne wpływy w Watykanie, niedługo zostanie biskupem pomocniczym Turynu.

– Możliwe, że jest jednym z nich?

– Niewykluczone. Wskazują na to pewne przesłanki. To nie jakiś przeciętny wikary. Pochodzi z arystokratycznej rodziny, zna wiele języków, odebrał gruntowne wykształcenie, uprawia sport… i przestrzega celibatu. Zresztą, sam wiesz, oni nigdy nie naruszają tej zasady. To protegowany kardynała Visiera i monsignora Aubry’ego.

– Co do których mamy pewność, że do nich należą.

– Bez wątpienia. Sprytnie dostali się do Watykanu i umiejętnie ulokowali na najwyższych stanowiskach w kurii. Nie zdziwiłbym się, gdyby któregoś dnia jeden z nich został papieżem. To byłaby kpina…

– Turgut ma siostrzeńca w Urfie, Ismeta, to porządny chłopak, poproszę go, by przeniósł się do swojego wuja.

– Kardynał jest łaskawy, podejrzewam, że zgodzi się, by Francesco przyjął siostrzeńca pod swoje skrzydła.

– Ismet to bystry chłopak, jego ojciec prosił mnie, bym się nim zajął. Każę mu, by zamieszkał z Turgutem. Musi się ożenić z jakąś Włoszką, w swoim czasie zastąpi wuja. Poza tym będzie miał na oku księdza Yvesa i wybada, czy jest jednym z nich.

– Co do tego nie mam wątpliwości.

– Dzięki Ismetowi zyskamy pewność. Rozumiem, że nasz tunel nadal jest dostępny?

– Tak. Dwa dni temu szef tych historyków z policji zszedł do podziemi z kilkoma żołnierzami. Kiedy wyszedł, wystarczyło zobaczyć jego sfrustrowaną minę, mówiła sama za siebie. Nie, nie natrafili na ślad tunelu.

Mężczyźni nie przerywali rozmowy, sącząc wino do późnej nocy, kiedy to młoda para pożegnała rodzinę. Addai, abstynent, nie pił. W towarzystwie Bakkalbasiego i trzech mężczyzn opuścił lokal i skierował się do domu jednego z braci ze wspólnoty.

Następnego dnia zamierzał wybrać się do Turynu, tak im przynajmniej powiedział. Zastanawiał się jednak, czy nie wrócić do Urfy. Wszyscy wiedzieli, co mają robić, udzielił im dokładnych wskazówek. Mendibh powinien umrzeć, by ocalić wspólnotę.

Noc upłynęła Addaiowi na modlitwie. Szukał Boga w powtarzanych wciąż pacierzach, wiedział jednak, że Bóg go nie słucha. Tak naprawdę nigdy nie czuł jego bliskości, nie dostał od niego żadnego znaku, choć poświęcił dla niego swoje życie i życie tylu bliźnich. A jeśli Boga nie ma? A jeśli to jedno wielkie kłamstwo? Czasem ulegał podszeptom diabła i myślał, że ich wspólnota opiera się na wierze w mit, w legendę, że nic z tego, co opowiadano im w dzieciństwie, nie jest prawdą.

Nie było jednak odwrotu. Jego życie zostało dokładnie zaplanowane, a jego jedynym celem było odebranie im całunu Chrystusa. Wiedział, że będą mu w tym przeszkadzali, jak robią to od wieków, odkąd skradli święte płótno. Kiedyś jednak wspólnota je odzyska, a dokona tego on, Addai.


***

Kiedy weszła do loży D’Alaquy, nie potrafiła ukryć zaskoczenia. Siedzieli w niej kardynał Visier, profesor Bolard i trzej inni panowie, których natychmiast rozpoznała – członek rodziny Agnelli z żoną, dwaj bankierzy i burmistrz Torriani wraz z małżonką. Przedtem D’Alaqua przysłał do hotelu samochód, który zawiózł ją do opery, a przy wejściu czekał na nią asystent dyrektora teatru, by odprowadzić ją do loży.

D’Alaqua powitał ją serdecznie, dłużej przytrzymując jej rękę.

Kardynał Visier jedynie lekko się uśmiechnął.

D’Alaqua posadził Sofię między burmistrzem i jego żoną a profesorem Bolardem. Sam zajął miejsce obok kardynała.

Sofia czuła na sobie zainteresowane spojrzenia mężczyzn.

Wiedziała, że wygląda szczególnie pociągająco, ponieważ bardzo starannie przygotowywała się do wyjścia. Po południu poszła do fryzjera, potem jednak wróciła do salonu Armaniego, tym razem po elegancki komplet – czerwoną marynarkę ze spodniami, choć czerwony nie był sztandarowym kolorem tego stylisty. Wyglądała zjawiskowo, przynajmniej tak twierdzili Valoni i Giuseppe.

Marynarka miała głęboki dekolt i burmistrz z trudem odrywał wzrok od miejsca, gdzie kończyło się wycięcie.

Valoni był zaskoczony, że D’Alaqua nie przyjechał po Sofię osobiście, tylko wysłał po nią samochód. Sofia zrozumiała podtekst: nie jest nią zainteresowany, traktuje ją jak jeszcze jednego gościa.

Było jasne, że D’Alaqua trzyma ją na dystans i mimo całej subtelności, z jaką to robił, nie miała wątpliwości, co chce dać jej do zrozumienia.

Podczas przerwy została zaproszona do prywatnego saloniku D’Alaquy, gdzie czekał na nich szampan i przekąski, których nawet nie tknęła, by nie zlizać karminowej szminki.

– Podoba się pani opera, pani doktor?

Kardynał Visier mierzył ją uważnym spojrzeniem.

– O tak. Pavarotti jest dziś w świetnej formie.

– W rzeczy samej, chociaż rola w Cyganerii nie jest jego największym osiągnięciem.

Guido Bonomi wylewnie witał gości D’Alaquy.

– Sofio, wygląda pani olśniewająco! – wykrzyknął. – Zawsze zaskakuje mnie pani uroda, chociaż widzieliśmy się zaledwie wczoraj. Zachwycała mnie już pani jako studentka, a teraz pani urok wcale nie zmalał. Mam tu całą kolejkę kolegów, którzy niecierpliwią się, by panią poznać, i grono zazdrosnych żon, ponieważ ich mężowie częściej kierowali lornetkę na panią niż na tenora. Należy pani do tych kobiet, które przyćmiewają wszystkie inne.

Sofia uśmiechnęła się kwaśno. Pochlebstwa Bonomiego wydały jej się nie na miejscu. Traktował ją zbyt poufale, co było krępujące. Posłała mu niezadowolone spojrzenie, krzywiąc się lekko. Bonomi zrozumiał przesłanie zielonych oczu i nie zaryzykował dalszych komplementów.

– Doskonale, oczekuję państwa na kolacji. Eminencjo, pani doktor, burmistrzu… – wybąkał.

D’Alaqua zauważył skrępowanie Sofii i podszedł do niej.

– Guido już taki jest – starał się ją uspokoić. – To fantastyczny człowiek, znakomitość w świecie mediewistyki, być może tylko zbyt obcesowy. Proszę się na niego nie gniewać.

– Nie gniewam się na niego, lecz na siebie. Zastanawiam się, co ja tutaj robię? Nie należę do towarzystwa. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, po przedstawieniu wrócę do hotelu.

– Nie, proszę nie odchodzić. Myślę, że powinna pani zostać i wybaczyć staremu profesorowi, który nie potrafi w inny sposób wyrazić swojego podziwu.

– Bardzo mi przykro, ale wolę wyjść. Właściwie nie powinnam iść na kolację do profesora, byłam tylko jego studentką, zaprosił mnie przez uprzejmość. Niepotrzebnie przyjęłam zaproszenie do pańskiej loży. Wśród pana gości, pana przyjaciół, czuję się niezręcznie, jakbym się narzucała. Zupełnie tu nie pasuję, przepraszam, że naraziłam pana na taki dyskomfort.

– Ależ nie czuję żadnego dyskomfortu, zapewniam panią.

Dzwonek obwieścił początek drugiego aktu, więc oboje skierowali się do loży.

Sofia zauważyła, że D’Alaqua rzuca jej ukradkowe spojrzenia. Miała ochotę wybiec z teatru, nie mogła jednak sobie na to pozwolić, nie chciała się ośmieszać, zachowując się jak pensjonarka. Wytrzyma do samego końca, pożegna się grzecznie i nigdy więcej ich ścieżki się nie przetną. Ten człowiek nie ma nic wspólnego z całunem i choć Sofia nieufnie podchodziła do ludzi zamożnych i wpływowych, nie podejrzewała, że Umberto ma jakiś związek z pożarami czy kradzieżami dzieł sztuki. Podejrzenia Valoniego wydały jej się śmieszne.

Po zakończonym przedstawieniu biła brawo na stojąco, po czym pożegnała się z burmistrzem, jego żoną, z małżeństwem Agnelli i bankierami. Na końcu podeszła do kardynała Visiera.

– Dobranoc, Wasza Eminencjo.

– Już pani wychodzi?

– Tak.

Zaskoczony Visier poszukał wzrokiem D’Alaquy. Ten rozmawiał z Bolardem na temat sopranu i doskonałej arii Pavarottiego.

– Pani doktor, chciałbym, by zjadła pani z nami kolację – zapewnił Sofię kardynał.

– Eminencjo, rozumie pan lepiej niż ktokolwiek moje zakłopotanie. Wolę wyjść. Lepiej unikać niezręcznych sytuacji.

– Szkoda, ale skoro nie mogę pani przekonać… Mam jednak nadzieję, że wkrótce się spotkamy. Pani krótka rozprawa o współczesnych metodach badawczych wydała mi się bardzo nowatorska. Ja sam studiowałem archeologię, zanim całkowicie oddałem się służbie Kościołowi.

– Samochody już na nas czekają… – przerwał im D’Alaqua.

– Pani doktor nie pojedzie z nami – powiadomił go Visier.

– Żałuję, próbowałem ją przekonać, ale skoro woli wyjść wcześniej, nie będę dłużej nalegał. Sofio, ten sam samochód, który panią przywiózł, odwiezie panią do hotelu.

– Dziękuję, mam ochotę na spacer. Hotel jest niedaleko.

– Przepraszam, pani doktor – wtrącił się kardynał – wydaje mi się, że to zbyt lekkomyślne. Turyn to nie jest bezpieczne miasto. Będę spokojniejszy, jeśli zgodzi się pani na podwiezienie.

Sofia ustąpiła, by nie wyjść na uparciucha czy obrażalską.

– Zgoda, bardzo dziękuję.

– Proszę nie dziękować, jest pani poważną osobą i ma pani zasady. To widać. Podejrzewam, że uroda jest dla pani raczej utrudnieniem niż atutem, bo nigdy nie posłuży się nią pani dla korzyści.

Słowa kardynała przywróciły jej pewność siebie. D’Alaqua odprowadził ją do samochodu.

– Pani doktor, cieszę się, że pani przyszła.

– Dziękuję.

– Zabawi pani jeszcze parę dni w Turynie?

– Tak, możliwe, że zostanę na następne dwa tygodnie.

– Zadzwonię. Chciałbym zaprosić panią na obiad. Oczywiście jeśli znajdzie pani czas…

Sofia, niezmiernie zakłopotana, wyszeptała tylko „dziękuję”, gdy D’Alaqua zatrzaskiwał drzwiczki samochodu, udzielając szoferowi instrukcji, jak dojechać do hotelu.

Nie wiedziała, że Guido Bonomi dostanie od kardynała Visiera ostrą reprymendę.

– Profesorze, potraktował pan niegrzecznie doktor Galloni, a tym samym tych, którzy z nią rozmawiali. Pana wkład w sprawy Kościoła jest bezsprzeczny, wszyscy jesteśmy wdzięczni za pańskie dokonania jako głównego eksperta w dziedzinie sztuki sakralnej średniowiecza, to jednak nie powód, by zachowywać się… grubiańsko.

D’Alaqua słuchał tego w milczeniu.

– Paul, nie sądziłem, że pani doktor zrobi na tobie takie wrażenie.

– Zachowanie Bonomiego było niegodne, jakbym miał do czynienia z prostakiem. Obraził tę panią bez żadnego powodu. Czasem się zastanawiam, jak to się dzieje, że jego talent nie obejmuje innych obszarów życia. Galloni sprawia wrażenie osoby bardzo prawej, zdolna, wykształcona… Gdybym nie był duchownym, natychmiast bym się w niej zakochał… Oczywiście, gdybym nie był… gdybym nie był… tym, kim jesteśmy.

– Szczerość wręcz brawurowa – mruknął D’Alaqua.

– Umberto, wiesz równie dobrze jak ja, że celibat to trudny wybór, równie ciężki, co niezbędny. Ja dotrzymałem przyrzeczenia. Bóg wie, że przestrzegałem zasady, co nie znaczy, że kiedy widzę inteligentną, a przy tym piękną kobietę, nie potrafię tego docenić. Byłbym hipokrytą, gdybym temu przeczył. Od tego mamy oczy, by widzieć, i tak jak zachwycamy się posągiem dłuta Berniniego, poruszają nas marmury Fidiasza czy kamienna powaga etruskich sarkofagów, tak potrafimy docenić wartość niektórych osób. Nie obrażajmy naszej inteligencji, udając, że nie dostrzegamy urody i innych zalet pani doktor Galloni. Przypuszczam, że zrobisz coś, by wynagrodzić jej dzisiejszą zniewagę.

– Naturalnie, zaproszę ją na obiad. Niewiele więcej mogę zrobić.

– Wiem o tym, nie możemy ofiarować jej niczego więcej…

– Sofio…

Ana Jimenez natknęła się na Sofię, kiedy ta wysiadała z samochodu przed hotelem.

– A niech to, ależ się wystroiłaś! Wracasz z jakiejś imprezy?

– Wracam z koszmaru. Co słychać? – mruknęła Sofia.

– Nic ciekawego. To wszystko okazuje się trudniejsze, niż myślałam, lecz się nie poddaję.

– Słusznie.

– Jadłaś kolację?

– Nie, ale najpierw zadzwonię po szefa, jeśli jeszcze nie jadł, zaproszę go na dół, do restauracji.

– Czy mogę się do was dosiąść?

– Ja nie widzę przeszkód, nie wiem natomiast, co powie szef. Zaczekaj, zaraz się dowiemy.

Sofia wróciła z recepcji z kartką w ręku. Valoni zostawił dla niej wiadomość.

– Wyszli z Giuseppem na kolację do komendanta turyńskich karabinierów.

– Zjedzmy razem, ja zapraszam.

– O nie, ja zapraszam.

Zamówiły kolację i butelkę barolo i przyglądały się sobie uważnie.

– Sofio, w historii całunu jest jeden niejasny epizod.

– Tylko jeden? Ja bym powiedziała, że cała ta historia jest bardzo tajemnicza i pogmatwana. Najpierw pojawia się w Edessie, potem przepada w Konstantynopolu…

– Przeczytałam gdzieś, że w Edessie działała bardzo prężna i wpływowa wspólnota chrześcijańska, przez której upór emir Edessy musiał stawić czoło wojskom Bizancjum, bo chrześcijanie nie chcieli oddać całunu.

– Tak, to prawda. W roku dziewięćset czterdziestym czwartym Bizantyjczycy zabrali całun, pokonawszy muzułmanów, którzy panowali wówczas w Edessie. Cesarz Bizancjum, Roman Pierwszy Lekapenos, pragnął mieć mandylion, jak nazywali go Grecy, bo uważał, że zapewni mu on opiekę boską, uczyni go niezwyciężonym i uchroni przed niebezpieczeństwem. Posłał wojska pod dowództwem swojego najlepszego generała i zaproponował układ emirowi Edessy. jeśli dostanie całun, wycofa wojsko, nie wyrządziwszy żadnych szkód, szczodrze zapłaci za mandylion i zwróci wolność dwustu muzułmańskim jeńcom. Tymczasem chrześcijanie w Edessie odmówili oddania mandylionu, emir zaś, choć sam był muzułmaninem, wierzył, że płótno może mieć magiczną moc. Postanowił więc stanąć do walki. Wygrali Bizantyjczycy i mandylion pojechał do Bizancjum. Nawet pamiętam datę, szesnasty sierpnia dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Ten dzień został upamiętniony w bizantyjskiej liturgii. W watykańskich archiwach znajduje się tekst homilii arcydiakona Gregoria na przyjęcie relikwii. Cesarz kazał schować całun w kościele Świętej Marii Blacherneńskiej, gdzie w każdy piątek wierni go adorowali. Tam relikwia zaginęła, by pojawić się znów we Francji w czternastym wieku.

– Czy ukradli go templariusze? Niektórzy autorzy utrzymują, że tak właśnie było.

– Trudno powiedzieć. Templariuszom przypisywano niejedno. Uważani są za nadludzi zdolnych do wszystkiego. Może ukradli mandylion, może nie. Krzyżowcy siali spustoszenie, śmierć i chaos, gdziekolwiek się znaleźli. Być może Baldwin de Courtenay, który został cesarzem Konstantynopola, oddał go w zastaw, i w tym miejscu ślad się urywa.

– Czy to możliwe, by oddał w zastaw tak cenną relikwię?

– To jedna z teorii. Nie starczało mu pieniędzy na utrzymanie imperium, żebrał u monarchów i możnych Europy, w końcu zaczął sprzedawać relikwie przywiezione przez krzyżowców z Ziemi Świętej, między innymi swojemu wujowi, Ludwikowi Świętemu, królowi Francji. Być może templariusze, którzy byli kimś w rodzaju bankierów i zbierali relikwie, zapłacili Baldwinowi za całun. Nie ma jednak żadnego dokumentu, który by to potwierdzał.

– Mnie się wydaje, że przywłaszczyli go sobie templariusze.

– Dlaczego?

– Nie wiem. Sama pani wskazała na taką możliwość. Wywieźli go do Francji i tam pojawił się ponownie.

To była długa i interesująca rozmowa. Ana snuła fantazje na temat templariuszy, a Sofia przytaczała fakty historyczne.

Z Valonim i Giuseppem spotkały się w drodze do windy.

– A co ty tu robisz? – zdziwił się Giuseppe.

– Zjadłyśmy z Aną kolację i przy okazji ucięłyśmy sobie miłą pogawędkę.

Valoni powstrzymał się od komentarza, uprzejmie przywitał się z Aną i poprosił Sofię i Giuseppego, by dotrzymali mu towarzystwa przy ostatnim kieliszku w hotelowym barze.

– Co się stało? – zapytał szeptem Sofię.

– Bonomi się zagalopował. Tak się zachwycał moim wyglądem, że prawie mnie obraził. Poczułam się bardzo niezręcznie, więc jak tylko skończyło się przedstawienie, wyszłam. Sam rozumiesz, Marco, że nie chcę się pchać tam, gdzie nie powinnam. Nic nie znaczę w tym towarzystwie, to było bardzo upokarzające.

– A D’Alaqua?

– Trzeba przyznać, że zachował się jak prawdziwy dżentelmen. Zresztą, ku mojemu zdziwieniu, kardynał Visier również potrafił się znaleźć. Ale nie mówmy o tym…


***

Ana usiadła na brzegu łóżka, które zasłane było papierami, notatkami i książkami. Wróciła myślami do rozmowy z Sofią.

Więc jaki był ten Roman Lekapenos, cesarz, który wykradł święty całun Edeseńczykom? Wyobrażała go sobie jako okrutnika, przesądnego i chorego z żądzy władzy.

Historia całunu była dramatyczna: wojny, pożary, grabieże…

Wszystko po to, by go zdobyć, dlatego że tak wielu ludzi przypisywało mu cudowne właściwości.

Ana nie była wierząca, a przynajmniej nie praktykująca.

Owszem, rodzice ją ochrzcili, podobnie jak prawie wszyscy rodzice w Hiszpanii, ale nie przypomina sobie, by od czasu pierwszej komunii była w kościele.

Odsunęła papiery, bo poczuła, że morzy ją sen, więc jak zwykle przed zaśnięciem sięgnęła po poezje Kawafisa i przerzucając kartki, znalazła swój ulubiony wiersz:

Szlachetne głosy i ukochane Tych, co umarli lub tych, Co przepadli, jakby już umarli.

Czasem przemawiają w naszych snach Czasem słyszymy je w umyśle.

I z ich brzmieniem na chwilę powracają Dźwięki poezji najpierwszej naszego życia – Niby muzyka nocą, daleko, co gaśnie*.

Zasnęła, rozmyślając o bitwie, jaką bizantyjskie wojsko stoczyło z wojskami emira Edessy. Słyszała głosy wojowników, trzask płonącego drewna, płacz dzieci. Widziała starców, jak na kolanach błagają o cud.

Jeden z nich podszedł do urny, wyjął z niej starannie złożoną tkaninę i wręczył muzułmańskiemu żołnierzowi, który z trudem opanowywał wzruszenie. Był dumny, że udało mu się pozbawić tych ludzi tak cennej relikwii. Jego wojska zaciekle walczyły o mandylion chrześcijan, bo Jezus był wielkim prorokiem, niech Allah otoczy go chwałą.

Dym osmalił ściany domów, bizantyjscy żołnierze zabrali * przekład Nikos Chadzinikolau wszystko, co wpadło im w ręce, ładując na wozy zaprzężone w muły.

Stary biskup Edessy czuł, że Bóg go opuścił. Nieco później, w kamiennym kościele, który ocalał z pożogi, stojąc u stóp krzyża, otoczony kapłanami i najwierniejszymi z chrześcijan, przysiągł, że odzyska mandylion, choćby miał poświęcić temu całe życie.

Oni, potomkowie Tycjusza skryby, kolosa Obodasa, Izaza, bratanka Josara, Jana Aleksandryjczyka, i wszystkich chrześcijan, którzy oddali życie, by chronić mandylion, odzyskają go, a jeśli nie, ich potomkowie nie spoczną, dopóki tego nie dokonają. Przysięgli przed Bogiem, stojąc przed wielkim drewnianym krzyżem, który górował ponad ołtarzem, przed wizerunkiem matki Chrystusa, przed świętymi pismami.

Anę obudził jej własny krzyk. Sen był tak realny…

Wyjęła z lodówki butelkę z wodą mineralną i otworzyła okno, by wpuścić do pokoju świeże poranne powietrze.

Poczuła, że to, co widziała i słyszała we śnie, zdarzyło się naprawdę. Była tego pewna.

Prysznic przywrócił jej równowagę ducha. Nie była głodna, została więc w pokoju, kartkując kupione ostatnio książki i szukając informacji o Baldwinie de Courtenayu, królu żebraków. Niewiele znalazła. Zajrzała więc do Internetu, choć nie miała zaufania do informacji w sieci. Wpisywała w różnych językach hasło „templariusze” i ku swojemu zaskoczeniu znalazła stronę, która najwyraźniej była oficjalną stroną samego zakonu. Przecież templariusze nie istnieją! Zadzwoniła do szefa informatyków w swojej redakcji. Wyjaśniła mu, czego szuka.

Informatyk oddzwonił pół godziny później. Strona internetowa templariuszy jest umieszczona na pewnym londyńskim serwerze. Prawidłowo zarejestrowana, zdecydowanie legalna.

Addai ostrożnie otworzył drzwi, starając się nie narobić hałasu. Był zmęczony po podróży. Żałował, że nie przyjechał prosto do Urfy, bez nocowania w Stambule.

Guner będzie zaskoczony, kiedy rano odkryje jego nieobecność. Addai nie uprzedził, kiedy wraca. Nikt ze wspólnoty nie znał jego planów.

Bakkalbasi został w Berlinie, stamtąd pojedzie do Zurychu, by dopilnować wypłaty pieniędzy dla dwóch więźniów gotowych zabić Mendibha.

Był przekonany, że Mendibh musi umrzeć. Dobry był z niego chłopak, sympatyczny, bystry, ale policja pójdzie jego śladem i w końcu, po nitce do kłębka, dotrze do wspólnoty.

Udało im się przeżyć Persów, krzyżowców, Bizantyjczyków i Turków. Całe wieki są w konspiracji, spełniając powierzoną im misję. Bóg powinien ich wspierać za to, że są prawdziwymi chrześcijanami, nie robi tego jednak, wystawia ich na straszliwe próby, a teraz skazuje na śmierć Mendibha.

– Powoli wspiął się po schodach i wszedł do prywatnej części domu. Łóżko było pościelone. Guner nigdy nie zaniedbywał swoich obowiązków, nawet gdy, tak jak tym razem, korzystał z krótkiego urlopu. Addai miał w nim wiernego przyjaciela i sługę, który umilał mu życie, spełniając jego zachcianki, zanim ten zdążył wypowiedzieć je na głos.

Tylko on potrafił być bezwzględnie szczery, tylko on miał odwagę go krytykować, czasem nawet Addai wyczuwał w jego głosie nutę wyzwania. A jednak nie, Guner go nie zdradzi. Cóż za niedorzeczne podejrzenie. Jeśli nie będzie mu ufał, nie uniesie tego ciężaru. Przecież jest tylko człowiekiem.

Usłyszał delikatne pukanie do drzwi i szybko je otworzył.

W progu stał Guner.

– Obudziłem cię? – zdziwił się Addai.

– I tak nie mogłem zasnąć. Czy Mendibh umrze?

– Wstałeś z łóżka tylko po to, by mnie o to zapytać?

– Czy coś liczy się bardziej niż ludzkie życie, pasterzu?

– Postawiłeś sobie za cel dręczenie mnie?

– Nie, niech Bóg broni, ja tylko przemawiam do twojego sumienia. Skończ z tym szaleństwem raz na zawsze.

– Idź już, Gunerze, muszę odpocząć.

Guner odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju. Addaj zaciskając pięści, starał się zdusić rozpierającą go wściekłość.


***

Nie spała pani dobrze? – zapytał Giuseppe. Ana w roztargnieniu pogryzała francuski rogalik.

– Ach, to pan! Dzień dobry. Tak, rzeczywiście miałam koszmarną noc. A gdzie Sofia?

– Powinna wkrótce zejść na śniadanie. Nie widziała pani mojego szefa?

– Nie. Dopiero przyszłam.

Wszystkie stoliki w hotelowej restauracji były zajęte. Giuseppe, nie zastanawiając się, usiadł przy stoliku Any.

– Pozwoli pani, że zamówię kawę?

– Naturalnie. Jak rozwija się śledztwo?

– To mozolna praca. A co słychać u pani?

– Zagrzebałam się po uszy w historii. Przeczytałam mnóstwo książek, szukam w Internecie, ale szczerze powiedziawszy, więcej dowiedziałam się wczoraj od Sofii niż ze wszystkich lektur razem wziętych.

– Nic dziwnego, Sofia umie bardzo obrazowo przekazać wiedzę. Ja również wiele się od niej nauczyłem. Proszę powiedzieć, ma pani jakąś teorię?

– Nic konkretnego. Zresztą dzisiaj mam mętlik w głowie. Śniły mi się same koszmary.

– Tak się dzieje, kiedy człowiek ma nieczyste sumienie.

– Słucham?;

– Żartuję. Tak mawiała moja mama, kiedy w dzieciństwie budziłem się z krzykiem. Pytała mnie groźnie: „Giuseppe, co dzisiaj zbroiłeś?”. Była przekonana, że koszmary senne to głos sumienia.

– Nie pamiętam, żebym zrobiła wczoraj cokolwiek, co mogłoby zaciążyć na moim sumieniu. Jest pan policjantem czy również historykiem?

– Tylko policjantem i to mi wystarczy. Miałem szczęście, że trafiłem do tego wydziału, wiele się nauczyłem przez lata pracy z Valonim.

– Widzę, że wszyscy odnosicie się do szefa z wielkim szacunkiem.

– To prawda. Brat pewnie pani o nim opowiadał?

– Santiago też bardzo go szanuje. Zabrał mnie raz do niego na kolację, spotkałam go też w innych okolicznościach.

Do restauracji weszła Sofia i od razu ich zauważyła.

– Co ci się stało, Ano? Nie wyglądasz najlepiej.

– Chyba powinnam zacząć się martwić. Z daleka widać, 1 że jestem niewyspana?

– Wyglądasz, jakbyś stoczyła walkę z poduszką.

– Trafiłaś w sedno, byłam w samym sercu bitwy, widziałam poćwiartowane dzieci, zgwałcone kobiety, czułam nawet swąd pożaru. Nie powiem, żebym się wyspała.

– Współczuję.

– Sofio, wiem, że masz mnie dość, ale jeśli znajdziesz wolną chwilę, chciałabym wrócić do naszej rozmowy.

– Cóż, jeszcze nie wiem kiedy, ale postaram się znaleźć dla ciebie czas.

Do stołu podszedł Valoni, wertując plik notatek.

– Dzień dobry wszystkim. Sofio, ksiądz Charny zostawił dla mnie wiadomość. Bolard oczekuje nas za dziesięć minut w katedrze.

– Ksiądz Charny? Któż to taki? – zainteresowała się Ana.

– Ksiądz Yves de Charny – odparła Sofia.

– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła – upomniał ją Valoni.

– Muszę być ciekawska – odparła niezrażona Ana. – Inaczej niczego się nie dowiem.

– W porządku. Jeśli jesteście po śniadaniu, bierzmy się do pracy. Giuseppe, ty…

– Tak, idę tam. Później do ciebie zadzwonię.

– Sofio, jeśli się pośpieszymy, nie spóźnimy się do Bolarda. Ano, życzę pani udanego dnia.

– Na pewno będzie udany.

W drodze do katedry Valoni spytał Sofię:

– Jak dużo wie ta Jimenez?

– Nie wiem. Wypytuje mnie o wszystko, sama niczego nie zdradza. Sprawia wrażenie bezradnej, wydaje mi się jednak, że ma więcej atutów, niż daje po sobie poznać. To sprytna dziewczyna. Niby nic, a jednak umiejętnie wyciąga z nas informacje i sama sporo wie.

– Jest bardzo młoda.

– I niegłupia.

– Tym lepiej dla niej. Rozmawiałem z Europolem, pomogą nam. Uszczelnią granice, lotnisko, stacje kolejowe… Kiedy skończymy z Bolardem, podjedziemy do centrali karabinierów. Chcę, żebyś oceniła, jaką akcję zorganizował Giuseppe. Nie możemy liczyć na zbyt wiele posiłków, ale to, co mamy, powinno nam wystarczyć. Siedzenie niemowy też nie powinno być trudne.

– Jak sądzisz, kiedy już znajdzie się na wolności, uda mu się porozumieć ze swoimi?

– Tego nie wiem, ale jeśli należy do jakiejś organizacji, na pewno ma adres kontaktowy. Przecież nie będzie spał na ulicy, musi dokądś pójść. Poprowadzi nas, jestem o to spokojny. Ty zostaniesz w centrali karabinierów, będziesz koordynowała operację.

– Jak to? Nie chcę, wolę iść z wami.

– Nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. Nie jesteś policjantką, nie wyobrażam sobie, jak ganiasz za jakimś niemową po Turynie.

– Nie zna mnie, nigdy mnie nie widział, mogę się przydać.

– Ktoś musi zostać w centrali, a ty jesteś najodpowiedniejszą osobą. Będziemy ci meldowali przez radiotelefony, jak przebiega akcja. Będziesz na bieżąco. John Barry namówił kolegów z CIA, by udzielili nam nieoficjalnego wsparcia. Pożyczą nam miniaturowe nadajniki, żebyśmy mogli śledzić każdy krok niemowy. W centrali będziesz odbierała sygnały tak wyraźne, jak gdybyś była na ulicy. Giuseppe już rozmawiał z naczelnikiem więzienia, pozwoli nam rzucić okiem na obuwie naszego podopiecznego.

– Chcecie włożyć mu mikrofon do buta?

– Taki jest plan. Niestety, on nie ma porządnych butów, tylko adidasy, więc będzie to trudniejsze, ale chłopcy z CIA nam pomogą. W Stanach przywykli do pracy z obuwiem sportowym, to tylko w Europie nosi się prawdziwe buty.

– Ciekawe spostrzeżenie… Mamy już zezwolenie od prokuratora na przeprowadzenie operacji?

– Nadejdzie najpóźniej jutro.

Ojciec Yves czekał na progu katedry, by zabrać ich do miejsca, gdzie komitet naukowy pod okiem Bolarda pracował nad całunem. Gdy się tam znaleźli, przeprosił ich i zostawił samych, wymawiając się nawałem obowiązków.


***

– Panie, przybył posłaniec od waszego wuja.

Baldwin poderwał się z łoża i przecierając oczy, rozkazał dworzaninowi wprowadzić posłańca.

– Musicie się ubrać, mój panie, jesteście cesarzem, a posłaniec to szlachcic z dworu króla Francji.

– Gdybyś mi o tym ciągle nie przypominał, Pascalu, zapomniałbym, że jestem cesarzem. Pomóż mi. Czy został mi jeszcze jakiś płaszcz z gronostajów, czy już wszystkie sprzedane lub poszły w zastaw?

Pascal de Molesmes, francuski arystokrata i wasal króla Francji, którego ten umieścił u boku swojego nieszczęsnego bratanka, by wspierał go w trudnych chwilach, nie odpowiedział na pytanie cesarza.

Kłopoty materialne cesarstwa stawały się coraz dotkliwsze.

Niedawno władca kazał zdjąć ołów z pałacowych dachówek, by zastawić go u weneckich kupców, którzy robili złote interesy na tarapatach finansowych Baldwina.

Kiedy cesarz zasiadł w sali tronowej, wśród zebranych dostojników przebiegł nerwowy szmer. Wszyscy w napięciu czekali na wieści od króla Francji.

Robert, hrabia Dijon, dotknął kolanem posadzki i pochylił głowę przed cesarzem. Ten dał mu znak, by się podniósł.

– Jakie wieści przynosisz od mojego wuja?

– Jego królewska mość walczy niestrudzenie w Ziemi Świętej, by wyzwolić grób Naszego Pana. Mam dobre wieści o podboju Damietty. Król posuwa się coraz dalej, zdobywa ziemie nad Nilem po drodze do Jerozolimy. Nie może wam teraz pomóc, jak by sobie tego życzył, gdyż wydatki na wyprawy przekraczają znacznie roczne przychody Korony Zaleca wam cierpliwość i wiarę w Pana. Niedługo wezwie Was jako swego ukochanego siostrzeńca i wam pomoże.

Baldwin zmarszczył czoło. Wydawało się, że zaraz się rozpłacze, jednakże twarde spojrzenie Pascala de Molesmesa przypomniało mu, kim jest.

– Przywiozłem wam również list od jego królewskie mości.

Rycerz wręczył cesarzowi zapieczętowany lakiem dokument.

Ten sięgnął po niego i nawet nie spojrzawszy, podał Pascalowi de Molesmes’owi. Potem wyciągnął rękę do Roberta, a szlachcic złożył symboliczny pocałunek na cesarskim pierścieniu.

– Czy dostanę odpowiedź na list króla?

– Wracasz do Ziemi Świętej?

– Wpierw muszę udać się na dwór królowej matki, Blanki Kastylijskiej, by doręczyć jej list od syna, mojego dobrodzieja króla Ludwika. Jeden z rycerzy towarzyszących mi w drodze pragnie już wrócić i wesprzeć króla w walce, to on zaniesie wiadomość od Waszej Wysokości.

Baldwin skinął głową i wstał. Wyszedł z sali tronowej nawet się nie obejrzawszy, przygnębiony wiadomością, że jego wuj, król Francji nie może mu pomóc.

– Co ja teraz zrobię, Pascalu?

– To, co robiliście już tyle razy, panie.

– Mam znów włóczyć się od dworu do dworu i błagać o litość krewnych, choć w swych ciasnych umysłach nie są w stanie pojąć, jak ważne jest, by świat chrześcijański zachował Konstantynopol? To nie mnie pomagają, lecz światu! Konstantynopol to ostatni bastion w walce z islamem, ziemia chrześcijan, ale Wenecjanie to sknery, w dodatku układają się za moimi plecami z Turkami Ottomańskimi, Genueńczycy dbają tylko o dochody z handlu, moi krewni zaś we Flandrii narzekają, że sami mają za mało pieniędzy, by mnie wesprzeć. To wierutne kłamstwo! Czy znów mam korzyć się przed książętami, błagając ich, by pomogli mi utrzymać imperium? Czy sądzisz, że Bóg mi wybaczy, iż zastawiłem koronę cierniową Jego ukrzyżowanego Syna? Nie stać mnie na żołd dla żołnierzy i zapłatę dla służby, że nie wspomnę o mojej szlachcie. Nie mam nic! W wieku dwudziestu jeden lat włożyłem koronę na głowę, marzyłem, że przywrócę imperium splendor, że odzyskam utracone ziemie, a tymczasem, czego dokonałem? Niczego! Odkąd krzyżowcy podzielili imperium i złupili Konstantynopol, z trudem udaje mi się utrzymać królestwo, nawet dobry papież Innocenty jest głuchy na moje błagania.

– Uspokójcie się, panie, wasz wuj was nie opuści.

– Przecież czytałeś jego list.

– Tak, pisze, że wezwie was, kiedy pokona Saracenów.

Cesarz przebierał palcami po brodzie. Siedział na fotelu, z którego już dawno kazał zerwać złote okucia, by przetopić je na monety. Drżenie lewej stopy zdradzało zdenerwowanie.

– Panie, powinieneś przeczytać list od króla Francji.

Pascal de Molesmes wyciągnął w jego stronę zalakowane pismo, o którym Baldwin już zdążył zapomnieć.

– Ach, skoro pisze do mnie wuj, to pewno chce mnie polecić opiece boskiej, zalecając, bym był dobrym chrześcijaninem i nie tracił wiary w Boga.

Złamawszy lakową pieczęć, cesarz szybko przebiegł wzrokiem pismo. Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.

– Na Boga! Wuj chyba sam nie wie, co pisze. Jego prośba…

– Czyżby król domagał się czegoś od waszej wysokości?

– Ludwik zapewnia mnie, że pomimo trudności, z jakimi się boryka, gotów jest wysłać mi pewną ilość złota, jeśli ofiaruję mu mandylion. Marzy o tym, by pokazać go swej matce, pobożnej pani Blance. Ludwik prosi, bym odsprzedał mu relikwię lub wydzierżawił ją na kilka lat. Twierdzi, że spotkał człowieka, który zapewnia go, iż ma ona cudowne właściwości, że wyleczyła króla Edessy z trądu i że kto ją posiądzie, nie zazna cierpienia. Jeśli przystanę na jego prośbę, upoważnia hrabiego Dijon do prowadzenia pertraktacji.

– Jak postąpisz, panie?

– Ty mnie o to pytasz? Sam wiesz, że mandylion nie jest moją własnością, że choćbym nawet chciał, nie mogę przekazać go memu wujowi.

– Możesz spróbować przekonać biskupa, by podarował ci cudowne płótno.

– To niemożliwe! Choćbym go przekonywał miesiącami, nie odniesie to skutku. Nie mogę czekać. Powiedz mi, co jeszcze mogę oddać w zastaw, czy została nam jakaś licząca się relikwia, która zadowoli mego krewnego?

– Owszem.

– Tak? Któraż to?

– Jeśli przekonasz biskupa, by przekazał ci mandylion…

– Nigdy tego nie uczyni.

– Czyżbyś już próbował go prosić?

– Strzeże go zazdrośnie. Relikwia cudem ocalała, gdy napadli na nas krzyżowcy. Gdy biskup otrzymał ją od swego poprzednika, musiał przysiąc, że będzie jej bronił, choćby miał własnym życiem zapłacić.

– Panie, jesteś cesarzem.

– On zaś biskupem.

– I twoim poddanym. Jeśli nie będzie posłuszny, możesz zagrozić mu obcięciem uszu i nosa.

– Cóż za potworność!

– Stracisz imperium. To święta tkanina, kto ją ma, nie musi się obawiać niczego. Spróbuj, panie.

– Dobrze, porozmawiaj z biskupem. Powiedz mu, że ja cię przysyłam.

– Tak uczynię, ale nie zadowoli się rozmową ze mną. Sam, panie, musisz się do niego udać.

Cesarz nerwowo wyłamywał palce. Bał się stawić czoło biskupowi. Jakich argumentów ma użyć, by go przekonać do oddania mandylionu?

Upił łyk wina. Miało kolor granatu. Dał Pascalowi de Molesmes’owi znak, że chce zostać sam. Musi się zastanowić.


***

Rycerz spacerował po plaży. Fale z hukiem rozbijały się o skały. Koń czekał na niego cierpliwie, skubiąc zeschłe źdźbła trawy. Nawet nie trzeba było pętać mu kopyt, był jak oddany przyjaciel, dowiódł tego w tylu bitwach.

Na Bosfor spłynęło światło zmierzchu. Bartolome dos Capelos poczuł w tej pięknej chwili oddech Boga.

Koń zastrzygł uszami, rycerz odwrócił się i wypatrzył w tumanie kurzu sylwetkę jeźdźca.

Położył rękę na mieczu i wytężał wzrok, chcąc zobaczyć, czy jeździec jest tym, na kogo czeka.

Przybyły zeskoczył z konia i skierował kroki w stronę brzegu morza, gdzie stał nieporuszony Portugalczyk.

– Spóźniłeś się – przywitał go Bartolome.

– Miałem służbę aż do kolacji. Dopiero teraz udało mi się wymknąć niepostrzeżenie z pałacu.

– Co masz mi do powiedzenia? Dlaczego kazałeś mi tu przybyć?

Krępy mężczyzna o oliwkowej cerze i szczurzych oczach patrzył przenikliwie na templariusza. Wiedział, że musi być ostrożny.

– Panie, wiem, że cesarz wystąpi do biskupa, by ten oddał mu mandylion.

Bartolomemu nie drgnęła nawet powieka, jak gdyby to, co usłyszał, nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

– Skąd o tym wiesz? – spytał krótko.

– Słyszałem, jak cesarz rozmawiał z panem de Molesmes’em.

– Co zamierza cesarz?

– Mandylion to ostatnia cenna relikwia, jaka mu pozostała. Sam wiesz, że królestwo stoi u progu bankructwa. Sprzeda ją swemu wujowi, królowi Francji.

– To dla ciebie, wracaj już.

Templariusz wręczył mężczyźnie kilka monet, ten zaś spiął konia i pogalopował z powrotem, gratulując sobie w duchu szczęścia. Rycerz dobrze mu zapłacił.

Od lat szpiegował w pałacu na rzecz templariuszy. Wiedział, że rycerze czerwonego krzyża mają więcej wywiadowców, nie wiedział jednak, kto jeszcze spośród dworzan trudni się szpiegowskim fachem.

Tylko templariusze w tym zubożałym cesarstwie posiadali wartościowe, brzęczące monety, wielu więc dworzan, a nawet możnowładców, oferowało im swoje usługi. Portugalczyk nawet nie drgnął, kiedy usłyszał, że cesarz zamierza sprzedać mandylion. Niewykluczone, pomyślał jeździec, że dowiedział się już o tym z innego źródła. Niech im będzie, to nie moje zmartwienie, dostałem sowitą zapłatę.

Bartolome dos Capelos pogalopował do siedziby templariuszy w Konstantynopolu. Budowla otoczona murami, stojąca nad samym morzem, zapewniała schronienie pięćdziesięciu rycerzom oraz ich służbie.

Udał się wprost do kapitularza, gdzie o tej porze modlili się jego bracia. Andre de Saint-Remy, jego zwierzchnik, dał mu znak, by przyłączył się do modlitwy. Upłynęła przynajmniej godzina, zanim przeor wezwał go do komnaty, w której pracował.

– Usiądź, bracie. Opowiadaj, jakie wieści przynosisz od podczaszego cesarza.

– Potwierdza informacje od dowódcy gwardii królewskiej: cesarz chce oddać mandylion w zastaw.

– Całun Chrystusa…

– Już zastawił koronę cierniową.

– Jest tyle fałszywych relikwii… Ale mandylion to co innego. To płótno przesiąknięte jest krwią Chrystusa i nosi odbicie jego prawdziwego oblicza. Oczekuję zezwolenia naszego wielkiego mistrza, Guillaume’a de Sonnaca, na zakup.

Minął tydzień, odkąd wysłałem do niego list. Napisałem mu, że mandylion to ostatnia prawdziwa relikwia w Konstantynopolu, najcenniejsza ze wszystkich. Musimy ją przejąć i mieć ją pod opieką.

– A jeśli nie dostaniemy na czas odpowiedzi od de Sonnaca?

– Sam podejmę decyzję, mając nadzieję, że wielki mistrz ją uszanuje.

– Co z biskupem?

– Nie chce oddać całunu cesarzowi. Wiemy, że Pascal de Molesmes był u niego. Na razie usłyszał odmowę. Cesarz musi osobiście wybrać się do biskupa.

– Kiedy?

– Za siedem dni. Poprosimy o audiencję u biskupa, ja zaś udam się na spotkanie z cesarzem. Jutro wydam ci rozkazy, teraz idź, odpocznij.

Nie świtało jeszcze, gdy rycerze kończyli poranne modły.

Andre de Saint-Remy w skupieniu pisał list z prośbą o audiencję u cesarza.

Cesarstwo wschodniorzymskie dogorywało. Baldwin był już tylko cesarzem Konstantynopola i ziem przygranicznych, templariusze z trudem utrzymywali dobre stosunki z kimś, kto tak często ubiegał się u nich o pożyczkę.

De Saint-Remy zaczął pieczętować list, gdy do komnaty wbiegł brat Guy de Beaujeau.

– Panie, jakiś niewierny chce z tobą rozmawiać. Przybył w towarzystwie trzech innych mężów…

Przeor nie oderwał się od swojego zajęcia.

– Znamy go? – zapytał tylko.

– Nie wiem, ma zasłoniętą twarz. Rycerzom strzegącym bramy wręczył drewnianą strzałę, twierdzi, że rozpoznasz ją po nacięciach.

Guy de Beaujeau podał strzałę i zobaczył, jak ciemna chmura wpływa na czoło przeora.

– Niech wejdzie.

Po chwili próg komnaty przekroczył wysoki, silny mężczyzna, ubrany w szaty proste, ale świadczące o szlacheckim pochodzeniu.

Andre de Saint-Remy dał znak dwóm templariuszom, którzy weszli wraz z Saracenem, by zostawili ich samych. W milczeniu opuścili komnatę.

Kiedy zostali sami, popatrzyli sobie w oczy i wybuchnęli głośnym śmiechem.

– Ależ, Robercie, po cóż to dziwne przebranie!

– Rozpoznałbyś mnie, gdybym nie posłał ci strzały?

– Oczywiście! Uważasz, że nie potrafiłbym rozpoznać własnego brata?

– To oznacza, niestety, że to kiepskie przebranie i nie wyglądam jak prawdziwy Saracen.

– Nasi bracia cię nie rozpoznali…

– Na to wygląda. W każdym razie od tygodni nie schodzę z końskiego grzbietu. Jechałem przez ziemie wroga, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Pamiętasz, kiedy byliśmy mali, robiliśmy strzały z gałązek. Ja zawsze znaczyłem je pięcioma nacięciami, ty zaś trzema.

– Czy natrafiłeś na jakieś przeszkody?

– Wszystkie udało mi się pokonać z pomocą tego młodego brata, Francois de Charneya.

– Ilu mężów z wami podróżuje?

– Tylko dwóch giermków. To niewierni. Im mniej ludzi, tym łatwiej przemknąć, nie wzbudzając podejrzeń.

– Powiedz wreszcie, jakie wiadomości przynosisz od wielkiego mistrza?

– Guillaume de Sonnac nie żyje.

– Jak to? Co się stało?

– Templariusze walczyli u boku króla Francji, udzieliliśmy mu cennego wsparcia, Damietta została podbita. Król jednak płonął z pragnienia, by uderzyć na Al-Mansurę, choć Guillaume de Sonnac przemawiał mu do rozsądku, by nie dał się ponieść słodyczy triumfu. Król jest jednak uparty, złożył przysięgę, że odbije Ziemię Świętą i marzył o tym, by wkroczyć do Jerozolimy. Zamierzał otoczyć Saracenów i uderzyć od tyłu. Tymczasem Robert d’Artois, brat Ludwika, popełnił błąd. W bitewnym zamęcie rozpędził na siedem wiatrów niewielki obóz, jaki napotkali po drodze. Niewielkie to zwycięstwo i nie przyniosło mu ono szczególnej chwały, lecz zaalarmowało Ajjubidów. Bitwa była krwawa.

Robert de Saint-Remy ocierał oczy wierzchem dłoni. Powróciły obrazy ziemi przesiąkniętej krwią niewiernych i krzyżowców, walczących zaciekle, niedopuszczających nawet myśli o rozejmie. Miecze stały się przedłużeniem ich ramion i zabijały bez litości.

Do dziś te wspomnienia napawały go przerażeniem.

– Wielu naszych braci straciło życie. Wielki mistrz został ranny, ale udało się go uratować.

Andre de Saint-Remy milczał, nie odrywając wzroku od twarzy młodszego brata.

– Wraz z rycerzem Yvesem de Payens i Beltranem Aragońskim znieśliśmy wielkiego mistrza z pola bitwy. Jednak nasz wysiłek poszedł na marne, mistrz zmarł od gorączki w drodze do obozu.

– Co z królem?

– Wygraliśmy bitwę. Straty były ogromne, tysiące zabitych i rannych mężów. Ludwik jednak twierdził, że Bóg jest po jego stronie i zapewni mu zwycięstwo. Dodawał ducha żołnierzom i okazało się, że miał słuszność, zwyciężyliśmy, choć było to zwycięstwo kruche. Oddziały chrześcijańskie ruszyły w stronę Damietty, lecz wtedy król zachorował na dyzenterię, a żołnierze byli głodni i wyczerpani. Nie wiem, jak do tego doszło, ale wojska poddały się, Ludwik zaś dostał się do niewoli.

W komnacie zapadła cisza. Bracia, zatopieni w myślach, siedzieli naprzeciwko siebie.

Z dziedzińca fortecy, na którym rycerze ćwiczyli się w rzemiośle wojennym, dobiegał szczęk mieczy.

Ciszę przerwał Andre de Saint-Remy.

– Powiedz, kogo wybrano na wielkiego mistrza?

– Został nim Renaud de Vichiers, preceptor i marszałek zakonu we Francji. Znasz go.

– Tak, znam. To rozważny i pobożny mąż.

– Kazał rozmawiać z Saracenami, by skłonić ich do uwolnienia Ludwika. Możnowładcy z otoczenia dworu posłali ambasadorów, by skłonili wroga do ustalenia ceny za wolność króla. Kiedy wyjeżdżałem, nie było postępu w rozmowach, jednakże wielki mistrz ufa, że uda mu się skłonić ich do ustępstw.

– Jaka będzie cena?

– Ludwik cierpi ogromnie, choć jest dobrze traktowany i troszczą się o niego saraceńscy medycy. Saracenowie domagają się, by oddziały krzyżowców zwróciły Damiettę.

– Czy dowódcy Ludwika rozważają to?

– Uczynią to, co każe im król, tylko on może zmusić ich do kapitulacji. Renaud de Vichiers posłał do króla list z prośbą, by ten przystał na żądania wroga. Nasi szpiedzy twierdzą, że Saracenów tylko taka cena zadowoli.

– Jakie rozkazy przynosisz od wielkiego mistrza?

– Przynoszę zapieczętowane pismo i przesłanie ustne.

– Mów.

– Musimy zdobyć mandylion. Wielki mistrz zapewnia, że to jedyna autentyczna relikwia. Kiedy go już dostaniesz, mamy przewieźć go do naszej twierdzy w Akce. Nikt nie może się dowiedzieć, że dostał się w nasze ręce. Musisz go kupić, zrobić wszystko, by go zdobyć, nikt jednak nie może się dowiedzieć, że to dla zakonu rycerzy świątyni. Królowie chrześcijańscy są gotowi zabijać za mandylion. Sam papież rości sobie do niego prawa. Podarowaliśmy mu wiele relikwii, które na przestrzeni lat kupowałeś od Baldwina, wiele innych ma Ludwik, król Francji, gdyż podarował mu je lub sprzedał jego bratanek. Wiemy, że Ludwik chce mieć mandylion. Po zwycięstwie pod Damiettą wysłał posłów do cesarza, by negocjowali cenę, kazał też zawieźć dokumenty ze swoimi rozkazami do Francji.

– Tak, słyszałem o tym. Przed paroma dniami był tu Robert, hrabia Dijon i wręczył list cesarzowi.

– Ludwik prosi swojego bratanka o relikwię, w zamian obiecuje wesprzeć go złotem.

Robert de Saint-Remy dał bratu zapieczętowane dokumenty.

– Powiedz, Andre, masz jakieś wieści o naszych rodzicach?

Andre de Saint-Remy opuścił wzrok i zaczął opowiadać zduszonym głosem:

– Matka zmarła. Podobnie jak nasza siostra, Casilda. Wydawała na świat swoje piąte dziecię, gdy dosięgła ją śmierć.

Ojciec, choć już sędziwy, przeżył tę zimę. Większość czasu spędza w domu, ledwie się rusza, cierpi na opuchliznę stóp i epilepsję. Nasz brat, Umberto, zarządza księstwem. Bóg obdarzył go czwórką zdrowych dzieci. Już tak dawno opuściliśmy Saint-Remy…

– Ale ja nie zapomniałem topolowej alei wiodącej do zamku ani zapachu pieczonego chleba, ani śpiewu naszej matki.

– Robercie, sami wybraliśmy los templariuszy, nie wolno nam tęsknić.

– Ach, bracie, zawsze zbyt wiele od siebie wymagałeś.

– Jak to się stało, że towarzyszy ci saraceński giermek?

– Odkąd poznałem Saracenów, nabrałem do nich szacunku. Są wśród nich mędrcy, nie brak im honoru i męstwa. To waleczni wrogowie, dla których żywię głęboki respekt. Muszę ci wyjawić, że w ich szeregach znalazłem też niejednego przyjaciela. Nie może być inaczej, skoro dzielimy to samo terytorium i musimy z nimi pertraktować. Wielki mistrz pragnie, byśmy wszyscy nauczyli się mówić ich językiem, od niektórych wymaga nawet, by przejęli ich zwyczaje, by niezauważenie przedzierać się na terytorium wroga, docierać do miast na przeszpiegi, obserwować lub też przeprowadzać misje ku chwale zakonu i chrześcijaństwa. Moja i tak smagła cera pociemniała jeszcze od słońca Orientu, a ciemne włosy tylko pomagają mi udawać niewiernego. Co się tyczy ich mowy, muszę przyznać, że wiele wysiłku włożyłem, by ją zrozumieć i opanować pismo. Miałem dobrego nauczyciela, giermka, który mi towarzyszy. Pamiętaj, bracie, byłem bardzo młody, gdy wstąpiłem do zakonu, i to Guillaume de Sonnac rozkazał, by najmłodsi pilnie uczyli się od Saracenów, żeby się do nich upodobnić. Pytałeś mnie o Alego, mego giermka. To nie jest jedyny niewierny przygarnięty przez zakon. Jego wioskę spalili krzyżowcy. On i jeszcze dwoje innych dzieci przeżyli. Guillaume de Sonnac znalazł tych malców, kiedy błąkali się wiele dni jazdy od Akki. Ali, młodszy, był wyczerpany i majaczył w gorączce. Wielki mistrz zabrał dzieci do naszej fortecy, gdzie powróciły do zdrowia i już z nami zostały.

– Są wierni?

– Guillaume de Sonnac pozwalał im modlić się do Allaha, korzystał też z ich pośrednictwa w misjach. Nigdy nas nie zdradzili.

– A Renaud de Vichiers?

– Nie wiem. Nie ma jednak nic przeciwko temu, byśmy udali się w drogę sami, jedynie w towarzystwie Alego i Saida.

– Dobrze już, zostawię cię w spokoju. Wcześniej jednak poproś, by stawił się przede mną Francois de Charney, ów brat, który ci towarzyszy.

Kiedy Andre de Saint-Remy został sam, rozwinął doręczone pisma i zabrał się do czytania rozkazów od Renauda de Vichiers, wielkiego mistrza zakonu templariuszy.


***

Komnata o ścianach obitych purpurowym kurdybanem przypominała niewielką salę tronową. Miękko wyściełane krzesła, stół ze szlachetnego drewna, krucyfiks z czystego złota i inne przedmioty dowodziły, że pan domu żyje dostatnio.

Na małym stoliku w licznych kryształowych karafkach stały szlachetne wina, na wielkiej paterze zaś pyszniły się słodycze, dzieło cukiernika z pobliskiego klasztoru.

Biskup słuchał Pascala de Molesmes’a. Już od godziny ów szlachetny Francuz dwoił się i troił, sięgając po coraz to nowe argumenty, starając się go przekonać, by dał mandylion cesarzowi.

Pascal de Molesmes przerwał swą przemowę, spostrzegłszy, że biskup dawno przestał go słuchać. Cisza przywołała biskupa do rzeczywistości.

– Wysłuchałem cię, panie, i rozumiem twoje argumenty – zapewnił – lecz nie mogę spełnić twej prośby. Król Francji nie powinien uzależniać losu Konstantynopola od posiadania mandylionu.

– Bogobojny król obiecał pomoc cesarzowi. Jeśli nie uda mu się odkupić relikwii, zadowoli się płótnem przynajmniej na jakiś czas. Ludwik chciałby przypodobać się swej matce, jej wysokości Blance Kastylijskiej, pozwalając jej kontemplować prawdziwe oblicze Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Kościół nie straci mandylionu i może liczyć na zapłatę, w dodatku przyczyni się do ocalenia Konstantynopola. Wierz mi, wasze interesy pokrywają się z dążeniami królestwa.

– Nie, to nieprawda. To cesarz potrzebuje złota, by utrzymać w ręku pozostałości imperium.

– Konstantynopol chyli się ku upadkowi… Kiedyś chrześcijanie zapłaczą nad tą stratą.

– Jeśli suma okaże się znacząca, czy Wasza Wielebność zgodzi się na transakcję?

– Nie. Powiedzcie cesarzowi, że to moje ostatnie słowo. Papież Innocenty obłożyłby mnie za to ekskomuniką. Sam od dawna zabiega o mandylion i zawsze grałem na zwłokę, mówiąc, że podróż jest zbyt niebezpieczna. Nie mogę zrobić niczego bez zgody papieża. To on ustali cenę, a na sprzedaży skorzysta Kościół, nie cesarz.

Pascal de Molesmes postanowił wyłożyć ostatnią kartę.

– Przypominam wam, Wasza Wielebność, że mandylion nie jest waszą własnością. To oddziały cesarza Romana Pierwszego Lekapenosa przywiozły go do Konstantynopola, imperium zaś nigdy nie zrezygnowało z pretensji do świętej tkaniny. Kościół jedynie przechowuje mandylion. Baldwin zabiega, by mu go oddać dobrowolnie, on natomiast potrafi hojnie wynagrodzić i was, i Kościół.

Biskup był oburzony słowami de Molesmes’a.

– Grozisz mi, panie? Czy to sam cesarz twoimi ustami odgraża się Kościołowi?

– Baldwin, jak wiecie, jest ukochanym synem Kościoła. Jeśli zajdzie taka potrzeba, odda za niego życie. Mandylion zaś jest dziedzictwem imperium i cesarz ma do niego prawo. Róbcie, co do was należy – Moją powinnością jest bronić wizerunku Chrystusa i zachować go dla chrześcijaństwa.

– Nie sprzeciwialiście się, gdy cierniowa korona, którą przechowywał zakon pantokratora, została sprzedana królowi Francji.

– Bystry z ciebie mąż, panie de Molesmes. Ale czy naprawdę wierzysz, że był to autentyczny wieniec z cierni, który włożono na głowę Chrystusa?

– A wy w to nie wierzycie?

W błękitnych oczach biskupa błysnęła furia.

– Panie de Molesmes – wycedził – twoje argumenty nie trafiają mi do przekonania, to samo możesz powtórzyć cesarzowi.

Pascal de Molesmes pochylił głowę. Pojedynek się skończył, obaj jednak wiedzieli, że jeszcze nie pora na ogłaszanie, kto zwyciężył.

Wyszedł z komnaty, żałując, że nie skosztował wina rodyjskiego, które zaproponował mu biskup. Był to jego ulubiony trunek.

Przed bramą pałacu biskupiego czekali na niego słudzy, pilnując jego konia, wierzchowca czarnego jak noc, najwierniejszego towarzysza.

Czy ma doradzić Baldwinowi, by wtargnął z żołnierzami do pałacu i siłą zmusił biskupa do oddania płótna? Wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Innocenty nie odważy się ekskomunikować Baldwina, zwłaszcza kiedy dowie się, że mandylion przeznaczony jest dla chrześcijańskiego króla. Wydzierżawią go Ludwikowi, wyznaczając wysoką cenę, by przywrócić imperium choć część życiowych soków.

Popołudniowy wiatr nie był zbyt dokuczliwy, toteż Pascal de Molesmes postanowił pogalopować brzegiem Bosforu, zanim wróci do cesarskiego pałacu. Od czasu do czasu z przyjemnością wymykał się z dusznych pałacowych komnat, gdzie intrygi, zdrady i śmierć czaiły się w każdym kącie i nie sposób było odgadnąć, kto jest przyjacielem, kto zaś wrogiem. Ufał tylko Baldwinowi, tak jak swego czasu ufał dobremu królowi Ludwikowi.

Upłynęło wiele zim, odkąd król Francji posłał go na dwór Baldwina w orszaku wiozącym złoto, jakie winien był swojemu bratankowi za cenne relikwie, które ten mu odsprzedał wraz z hrabstwem Namuru. Ludwik polecił Pascalowi, by pozostał na dworze i dostarczał wieści o wszystkim, co dzieje się w Konstantynopolu. W liście, jaki sam de Molesmes osobiście wręczył cesarzowi, Ludwik nakazywał swemu bratankowi, by ufał poczciwemu Pascalowi de Molesmes’owi, lojalnemu mężowi i chrześcijaninowi, gdyż, jak zapewniał król, będzie on miał na uwadze tylko jego dobro.

Od pierwszego spotkania zawiązała się między nimi nić sympatii. Pascal trwał u boku Baldwina już od piętnastu lat, z czasem stając się cesarskim doradcą i przyjacielem. De Molesmes doceniał wysiłki Baldwina, by utrzymać godność mocarstwa i stawić skuteczny opór Bułgarom z jednej strony, Saracenom zaś z drugiej.

Gdyby nie lojalność wobec króla Ludwika i Baldwina, już dawno starałby się o powrót do zakonu templariuszy, by walczyć w Ziemi Świętej. Los jednak rzucił go na dwór w Konstantynopolu, gdzie czyhało nie mniej wrogów i niebezpieczeństw niż na polu bitwy.

Słońce zaczynało chować się za horyzontem, kiedy zdał sobie sprawę, że zapędził się aż w pobliże siedziby templariuszy. Szanował Andrego de Saint-Remy, głowę zakonu.

Był to powściągliwy, skromnie żyjący i rozsądny mąż, którego wiodły przez życie krzyż i miecz. Podobnie jak on był francuskim arystokratą, podobnie jak jego los rzucił go do Konstantynopola.

De Molesmes zapragnął porozmawiać ze swym rodakiem, jednakże pora wydawała się zbyt późna – zmierzchało, o tej godzinie rycerze na pewno pogrążeni są w modlitwie. Postanowił zaczekać do jutra i wysłać do przeora list z prośbą o spotkanie.


***

Baldwin II de Courtenay uderzył pięścią w ścianę. Szczęśliwie arras złagodził ból.

Pascal de Molesmes zdał mu szczegółową relację z rozmowy z biskupem. A więc odmowa. Nie dostanie mandylionu.

Cesarz wiedział, że są znikome szansę, by biskup przystał na jego prośbę, ale i tak prosił o to Boga w swych modlitwach, licząc w duchu, że Bóg sprawi cud, by ratować imperium.

Francuz, poruszony wybuchem gniewu swego pana, patrzył na niego, nawet nie starając się ukryć tego, co czuje.

– Nie patrz na mnie w taki sposób! Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemi!

– Uspokój się, panie, biskup będzie musiał dać ci mandylion – - „jak rzekłeś? Chcesz, bym stawił się w pałacu biskupim i odebrał mu to płótno siłą? Przecież moi poddani nigdy mi nie wybaczą, jeśli pozbawię ich relikwii, której przypisują cudowne właściwości. Papież mnie wyklnie! Tymczasem ty każesz mi się uspokoić, jak gdyby jeszcze nie wszystko było stracone, choć sam dobrze wiesz, że wyczerpaliśmy wszelkie możliwości.

– Historia nauczyła nas, że królowie, by ocalić monarchię, muszą czasem podejmować trudne decyzje. Właśnie to cię czeka Zamiast się nad sobą użalać, przystąp do działania.

Cesarz usiadł, ziewając szeroko, nawet nie wysilając się, by zasłonić usta dłonią.

– Może przyjdzie ci, panie, do głowy lepsze rozwiązanie – mruknął… – Czyżbyś widział inne wyjście? – zdziwił się de Molesmes.

– Przecież jesteś moim doradcą, myślże więc, rusz głową.

– Panie, mandylion jest twoją własnością, żądaj tego, co ci się prawnie przynależy, dla dobra królestwa. Oto moja rada.

– Wyjdź.

De Molesmes opuścił salę i skierował się do kancelarii.

Tam, ku swemu zaskoczeniu, stanął twarzą w twarz z Bartolome dos Capelosem.

Ucieszył się ze spotkania z templariuszem, nie omieszkał zapytać go o zdrowie przeora i innych braci, których zdążył poznać. Po paru minutach uprzejmej pogawędki zapytał, co sprowadza go do pałacu.

– Mój zwierzchnik, Andre de Saint-Remy, prosi cesarza o audiencję.

Poważny ton templariusza kazał de Molesmes’owi zaostrzyć czujność.

– Cóż się wydarzyło, mój przyjacielu? Czyżbyś przynosił złe wiadomości?

Portugalczyk został poinstruowany, by milczeć, a zwłaszcza nie mówić nic na temat delikatnej sytuacji króla Francji.

Najwyraźniej w pałacu jeszcze o niczym nie słyszano, gdyż kiedy Robert, hrabia Dijon, wyruszał z Damietty, miasto nadal było w rękach Francuzów i trwał triumfalny przemarsz wojska.

Bartolome dos Capelos odpowiedział wymijająco:

– Już czas jakiś Andre de Saint-Remy nie widuje się z cesarzem i w ciągu ostatnich miesięcy zdarzyło się niejedno.

De Molesmes zrozumiał, że nic więcej od Portugalczyka nie usłyszy, wyczuł jednak, że zanosi się na ważne spotkanie.

– Odnotuję twoją prośbę. Kiedy tylko cesarz wyznaczy dzień i godzinę, sam osobiście was o tym powiadomię, a przy sposobności odwiedzę przeora.

– Jeśli wolno mi o cokolwiek prosić… nie zwlekaj z uzyskaniem audiencji.

– Odbędzie się najszybciej, jak to będzie możliwe, znasz mnie, przyjacielu templariuszu. Niech Bóg cię prowadzi.

– Niech i ciebie osłania.

Pascal de Molesmes zamyślił się. Powaga Portugalczyka z pewnością oznaczała, iż templariusze mają wiadomość niezwykłej wagi, którą przekażą tylko samemu cesarzowi. Kto wie, czego zażądają w zamian?

Tylko templariusze mieli dość pieniędzy i informacji w tym szarpanym wojnami świecie, w którym przyszło mu żyć.

Bogactwo i wiedza dawały im ogromną potęgę, większą niż władza królów, a nawet samego papieża.

Baldwin sprzedawał już templariuszom relikwie i wiedział, że ci dobrze za nie płacą. Jego stosunki z de Saintremym opierały się na wzajemnym szacunku. Przeor komandorii rycerzy zakonu świątyni tak samo jak Baldwin martwił się upadkiem imperium. Niejednokrotnie wspierał je pożyczką, której cesarz nie mógł zwrócić, ale by zabezpieczyć należność, deponował relikwie, które ostatecznie przechodziły na własność templariuszy. Podobnie zresztą jak inne wartościowe przedmioty, które dopóty nie miały wrócić do monarszego pałacu, dopóki cesarz nie spłaci długów.

Pascal de Molesmes odpędził ponure myśli i zajął się przygotowywaniem wizyty Baldwina w siedzibie biskupa. Musi pojechać ze świtą uzbrojonych żołnierzy. Zabierze ich wystarczająco dużo, by otoczyć pałac biskupi i kościół Świętej Marii Blacherneńskiej, gdzie ukryty jest mandylion.

Nikt nie może dowiedzieć się o ich planach, by nie niepokoić ludu ani biskupa, który uważał Baldwina za pobożnego chrześcijanina, niezdolnego podnieść ręki na Dom Boży. De Molesmes wiedział, że cesarz rozważa tę możliwość i że w desperacji zrozumie, iż jedynym wyjściem będzie oddanie mandylionu królowi Ludwikowi.

Kazał wezwać hrabiego Dijon, by wraz z nim opracować szczegóły przejęcia cennej relikwii. Król Francji udzielił hrabiemu szczegółowych instrukcji, co ma zrobić, gdyby jego bratanek zdecydował się jednak oddać mu całun. Zapłata czekała w kufrach.

Robert, hrabia Dijon, miał trzydzieści lat. Był niezbyt wysoki, silnie zbudowany, o orlim nosie i niebieskich oczach, cieszył się przychylnością dam z dworu Baldwina.

Sługa, którego Pascal de Molesmes posłał po Roberta, z trudem go odnalazł. Musiał przekupić innych pałacowych służących, zanim wskazali mu drogę do komnaty pani Marii, niedawno owdowiałej damy spokrewnionej z cesarzem.

Kiedy hrabia stanął w kancelarii, jeszcze unosił się nad nim aromat perfum z nutą piżma, których używała ta niewiasta.

– Zdradźże, de Molesmes, cóż to za pilne powody kazały ci mnie szukać?

– Hrabio, muszę poznać instrukcje, jakich udzielił ci dobry król Ludwik.

– Sam wiesz, że król namawia cesarza, by odstąpił mu mandylion.

– Nie bawmy się w kotka i myszkę. Wybacz, że spytam bez ogródek: jaką cenę gotów jest zapłacić król Ludwik za święty całun?

– Czy cesarz skłonny jest przystać na prośbę swego wuja?

– Pozwól, hrabio, że to ja będę zadawał pytania.

– Zanim odpowiem, muszę wiedzieć, czy Baldwin podjął już decyzję.

De Molesmes wystąpił dwa kroki naprzód i śmiało popatrzył mu w oczy, by przekonać się, z jakim człowiekiem ma do czynienia. Francuz wytrzymał to spojrzenie.

– Cesarz rozważa propozycję swego wuja – odrzekł de Molesmes spokojnie. – Musi jednak wiedzieć, jak dużo król Francji gotów jest dać za mandylion, dokąd chce go przewieźć,i kto zagwarantuje bezpieczeństwo relikwii. Jeśli nie będzie tego wiedział, nie podejmie decyzji.

– Dostałem rozkazy, by czekać na odpowiedź cesarza, jeśli zaś Baldwin zgodzi się wręczyć całun Ludwikowi, ja sam zawiozę go do Francji i oddam jego matce, pani Blance, która będzie go strzegła, dopóki król nie powróci z krucjaty. Jeśli cesarz zechce sprzedać mandylion, Ludwik da bratankowi dwa worki złota ważące tyle co dwóch mężczyzn i przywróci mu hrabstwo Namuru. Podaruje mu też ziemie we Francji, z których cesarz będzie mógł czerpać wysoką roczną rentę. Jeśli cesarz zgodzi się tylko na jakiś czas zastawić całun, król da mu dwa worki złota, jednakże jeśli Baldwin zechce odzyskać relikwię, będzie musiał mu je zwrócić. W przeciwnym razie po upłynięciu terminu mandylion przejdzie na własność króla Francji.

– Ludwik wykorzystuje swoją przewagę – rzucił niezadowolony de Molesmes.

– Proponuję uczciwy układ.

– Nieprawda, to niesprawiedliwe. Sam dobrze wiesz, że mandylion to jedyna autentyczna relikwia chrześcijaństwa.

– Król jest hojny. Dwa worki złota wystarczą Baldwinowi na pokrycie jego rozlicznych długów.

– To za mało.

– Wiesz, panie, nie gorzej ode mnie, że złoto ważące tyle co dwóch mężczyzn jest lekarstwem na wiele kłopotów imperium. To bardziej niż szczodra propozycja, zwłaszcza jeśli cesarz ostatecznie pożegna się z mandylionem, bo w ten sposób zyska coroczny dochód, aż po koniec swych dni. Jeśli natomiast tylko wypożyczy relikwię… Szczerze powiedziawszy, nie jestem pewien, czy kiedykolwiek uda mu się uzbierać dwa worki kruszcu i zwrócić je wujowi.

– Owszem, wiesz to, panie. Wiesz lepiej ode mnie, że nawet nadludzkim wysiłkiem nie zdoła odzyskać płótna. Dość już tych podchodów. Masz złoto?

– Mam list z podpisem Ludwika, w którym zobowiązuje się, że uiści zapłatę. Mam też trochę złota na zadatek.

– Skąd mamy wiedzieć, czy relikwia dotrze do Francji?

– Dworzanie musieli ci donieść, że podróżuję z liczną świtą. Mój los zależy od tego, czy powrócę do Francji z mandylionem. Rzuciłem na szalę moje życie i honor. Jeśli cesarz przystanie na propozycję, natychmiast wyprawimy do króla posłańca.

– Ile przywiozłeś na zadatek?

– Dwadzieścia funtów złota.

– Każę cię wezwać, kiedy cesarz podejmie decyzję.

– Będę czekał. Chętnie zostanę jeszcze parę dni w Konstantynopolu – zakończył hrabia Dijon z szelmowskim uśmiechem.


***

Francois de Charney wraz z innymi rycerzami ćwiczył się w strzelaniu z łuku. Andre de Saint-Remy przyglądał mu się z okna kapitularza.

De Charney, przystojny mężczyzna o młodzieńczej posturze, podobnie jak brat Andrego, Robert, wyglądał na Araba. Zresztą obydwaj starali się możliwie najbardziej upodobnić do Saracenów, by bez przeszkód poruszać się po ziemiach wroga. Ufali swoim saraceńskim giermkom, byli z nimi bardzo zżyci.

Po wielu latach bytowania na Wschodzie zakon bardzo się zmienił. Rycerze nauczyli się szanować wroga, nie wystarczał im podbój, starali się jak najlepiej poznać tych ludzi, rozumiejąc, że wiele można się od nich nauczyć.

Guillaume de Sonnac był rozumnym mężem, i szybko stwierdził, że Robert i Francois mają szczególne cechy, które czynią z nich doskonałych zwiadowców.

Obydwaj nauczyli się swobodnie posługiwać językiem arabskim, kiedy zaś wyruszali w drogę ze swymi giermkami, zamieniali się w niewiernych. Mieli skórę spaloną słońcem i nosili się jak saraceńscy dostojnicy. Nie wyglądali na ludzi krzewiących wiarę w Chrystusa.

Opowiadali o swych przygodach w Ziemi Świętej, o pięknie pustyni, na której nauczyli się żyć, o traktatach starożytnych greckich filozofów, przechowywanych przez Saracenów, o sztuce medycyny, której się od nich nauczyli.

Młodzieńcy nie potrafili ukryć podziwu dla wrogów. Powinno to zaniepokoić de Saint-Remy’ego, lecz on wiedział, jak bardzo są oddani zakonowi.

Zostaną w Konstantynopolu dopóty, dopóki przeor nie wręczy im mandylionu, który zawiozą do twierdzy Świętego Jana w Akce. Andre de Saint-Remy podzielił się z nimi swymi obawami, czy pozwolić im na samotną podróż z tak cenną relikwią, zapewnili go jednak, że to jedyny sposób, by mandylion dotarł nietknięty i bezpieczny do celu, fortecy w Akce, gdzie przechowywano większość skarbów templariuszy. Żeby jednak do tego doszło, Saint-Remy musi dostać całun Chrystusa, a to wymaga cierpliwych, dyplomatycznych zabiegów.

Na tym jednak przeor komandorii w Konstantynopolu znał się doskonale.


***

Baldwin przywdział najlepsze szaty. De Molesmes radził mu, by nikomu nie mówił, iż wybiera się do biskupa.

Pascal de Molesmes osobiście wybrał żołnierzy do orszaku, oraz oddział, który miał okrążyć kościół Świętej Marii Blacherneńskiej.

Plan był prosty. Po zapadnięciu zmroku cesarz zjawi się w pałacu biskupim. Poprosi uprzejmie, by przekazano mu mandylion. Jeśli biskup nie spełni jego prośby, żołnierze wtargną do kościoła i odbiorą relikwię siłą.

De Molesmes przekonał Baldwina, by nie dał się zbyć odmową biskupa. W razie potrzeby można nawet uciec się do pogróżek. Zabiorą ze sobą siłacza Vlada, przybysza z północnych ziem, który ma ciężką rękę i powolny rozum, dlatego spełnia natychmiast wszystkie rozkazy Baldwina.

Ciemność zawładnęła miastem i tylko płonące pochodnie przed wejściami domostw oraz dym unoszący się z kominów zdradzały, że ich mieszkańcy szykują wieczorną strawę.

Głuche walenie w drzwi poniosło się po całym pałacu.

Biskup popijał właśnie cypryjskie wino, czytając list od papieża Innocentego. Służący otworzył pałacowe odrzwia i serce zamarło mu w piersi, gdyż stanął twarzą w twarz z samym cesarzem.

Przybysze pewnym krokiem weszli do pałacu. Baldwin z trudem ukrywał zdenerwowanie. De Molesmes emanował jednak taką pewnością siebie, że cesarzowi wstyd się było wycofać.

Biskup uchylił drzwi swojej komnaty, zaintrygowany hałasem dobiegającym ze schodów. Zaniemówił, kiedy wyrósł przed nim Baldwin, a tuż za jego plecami Pascal de Molesmes i kilkunastu żołnierzy eskorty.

– Co was tu sprowadza?! – wykrzyknął biskup, cofając się.

– To tak się wita cesarza? – wycedził Francuz.

– Wasza Wielebność – odezwał się Baldwin – przyszedłem do was z wizytą. Żałuję, że nie zdążyłem uprzedzić, ale nie pozwoliły mi na to pilne sprawy państwowe.

Uśmiech na twarzy Baldwina nie uspokoił biskupa, który stał nieruchomo pośrodku komnaty.

– Pozwolisz nam usiąść? – zapytał cesarz.

– Wejdźcie, wejdźcie, zamknijmy drzwi. Nie spodziewałem się waszych odwiedzin, stąd moje zaskoczenie. Wezwę służbę, by godnie was podjąć. Każę zapalić więcej pochodni i…

– Nie trudźcie się – przerwał mu de Molesmes. – Szkoda zachodu. Cesarz zaszczycił Waszą Wielebność odwiedzinami, raczcie go wysłuchać.

Biskup, wciąż stojąc, najwyraźniej się wahał. Zaniepokojeni hałasami służący nieśmiało zaglądali do komnaty, w każdej chwili gotowi spełnić rozkazy swego pana.

Pascal de Molesmes podszedł do drzwi i kazał im wrócić do swoich zajęć, uspokajając, że to tylko przyjacielska wizyta cesarza u biskupa Konstantynopola. A jako że pora jest późna, nie będą potrzebowali służby, wina naleją sobie sami.

Cesarz z głębokim westchnieniem usiadł w fotelu, biskup zaś, odzyskawszy pewność siebie, odezwał się butnie:

– Cóż to za ważne sprawy sprowadzają was do mego domu o tak późnej porze? Czy to wasze dusze szukają pocieszenia, czy też martwią was sprawy dworu?

– Dobry pasterzu, przybywam jako syn Kościoła, by opowiedzieć Waszej Wielebności o kłopotach naszego królestwa. Dbasz o dusze, biskupie, racz jednak pamiętać, że ci, którzy mają dusze, mają też ciała, i chcę z tobą pomówić o sprawach ziemskich, bo kiedy cierpi państwo, cierpią ludzie.

Baldwin westchnął, na próżno szukając w oczach Pascala aprobaty i zachęty. Rycerz, wyraźnie znudzony, ledwie dostrzegalnym gestem dał mu znak, by mówił dalej.

– Nie gorzej niż ja znasz potrzeby Konstantynopola. Nie trzeba być wtajemniczonym w sprawy dworu, by wiedzieć, że w skarbcu widać już dno i że ciągłe utarczki z naszymi sąsiadami bardzo nas osłabiły. Od miesięcy żołnierze nie dostają pełnego żołdu, urzędnicy pałacowi dopominają się o zaległą zapłatę, nawet ambasadorzy nie pobierają należnej płacy. Żałuję, że nie przyczyniam się daninami do powiększania majątku Kościoła, chociaż jestem jego oddanym synem.

Baldwin zamilkł, obawiając się, że biskup uniesie się gniewem. Ten jednak słuchał go uważnie, zastanawiając się, jakiej odpowiedzi ma udzielić cesarzowi.

– Choć nie klęczę w konfesjonale – podjął Baldwin – ze szczerości serca czynię cię wspólnikiem moich zmartwień. Muszę ocalić królestwo. Jedynym ratunkiem jest sprzedanie mandylionu memu krewnemu, królowi Francji, niech Bóg ma go w swej opiece. Ludwik gotów jest dać nam wystarczająco dużo złota, byśmy spłacili długi. Jeśli oddam mu mandylion, ocalę Konstantynopol. Dlatego, wasza wielebność, proszę cię jako cesarz, byś dał mi święty całun. Trafi do rąk nie mniej pobożnych chrześcijan niż my.

Biskup popatrzył na niego zamyślony. Odchrząknął, zanim przemówił.

– Panie, stajesz przede mną w swej cesarskiej chwale, by domagać się relikwii, która jest dla Kościoła bezcenna. Twierdzisz, że w ten sposób wybawisz Konstantynopol z kłopotów. Na jak długo jednak? Jak możesz domagać się, bym dał ci coś, co do mnie nie należy? Mandylion jest dziedzictwem Kościoła i całego chrześcijańskiego świata. Byłoby świętokradztwem, gdybym pozwolił ci go sprzedać. Wierni obywatele Konstantynopola nie pozwolą na to, za bardzo są oddani cudownemu wizerunkowi Chrystusa. Nie mieszajmy spraw ziemskich z boskimi, waszych spraw ze sprawami chrześcijaństwa. Zrozumcie, przyjaciele, że nie mogę dać wam świętego całunu, który adorują co piątek wszyscy chrześcijanie. Wierni nigdy nie zgodzą się, byś sprzedał relikwię, byś ją posyłał do Francji, nawet jeśli król Ludwik zobowiąże się, że będzie pilnie jej strzegł.

– Nie przyszedłem słuchać twych wywodów, Wasza Wielebność, nie błagam też, byś mi dał mandylion. Ja ci rozkazuję.

Baldwin był zadowolony, że tak stanowczo wypowiedział ostatnie słowa. Popatrzył na de Molesmes’a, szukając uznania w jego oczach.

– Jestem ci winny szacunek, bo jesteś cesarzem. Ty zaś musisz mi być posłuszny, jako pasterzowi Kościoła – odparł spokojnie biskup.

– Wasza Wielebność, nie pozwolę, by imperium wykrwawiło się na moich oczach! To pycha każe ci zatrzymać relikwię. Jako chrześcijanin boleję nad tym, że muszę rozstać się z mandylionem, jednak jako cesarz żądam, byś mi go oddał.

Biskup podniósł się z krzesła i krzyknął:

– Ośmielasz się mi grozić?! Wiedz, że jeśli podniesiesz rękę na Kościół, Innocenty obłoży cię ekskomuniką!

– Czy ekskomuniką obejmie też króla Francji za to, że kupił mandylion?

– Nie oddam wam świętego całunu. Należy do Kościoła i tylko sam papież może nim dysponować…

– Nie należy do Kościoła i dobrze o tym wiesz. To cesarz Roman Pierwszy Lekapenos odebrał go Edessie i przywiózł do Konstantynopola. Należy do imperium, tym samym więc do cesarza. Kościół był tylko depozytariuszem relikwii, teraz to imperium przejmuje nad nią opiekę.

– Zdajmy się na decyzję papieża. Napiszemy do niego, wyłożymy swoje racje, ja zaś poddam się jego woli.

Baldwin zawahał się. Wiedział, że biskup chce zyskać na czasie, jakże jednak przeciwstawić się tak rozsądnej propozycji?

Pascal de Molesmes stanął przed biskupem i popatrzył na niego, nie kryjąc złości:

– Zdaje się, że Wasza Wielebność nie zrozumiał słów cesarza.

– Panie de Molesmes, zaklinam cię, nie mieszaj się do tych spraw!

– Odbieracie mi głos? Jakim prawem? Jestem tak samo jak wy poddanym cesarza Baldwina i moją powinnością jest dbać o interesy imperium. Oddaj mandylion i raz na zawsze zakończmy ten spór.

– Jak śmiesz przemawiać do mnie w taki sposób! Panie, każ zamilknąć twemu urzędnikowi!

– Zamilknijcie obaj – rozkazał Baldwin. – Wasza Wielebność, masz zwrócić, co do ciebie nie należy, bo w przeciwnym razie odbiorę mandylion siłą.

Biskup dopadł drzwi komnaty i zawołał straże. W korytarzu zadudniły kroki gwardzistów.

– Jeśli ośmielicie się tknąć choćby jedną nitkę świętego całunu, napiszę do papieża i sprawię, by was wyklął. A teraz precz! – zagrzmiał.

Baldwin, zaskoczony gniewem biskupa siedział nieporuszony, lecz Pascal de Molesmes z furią podszedł do drzwi i krzyknął:

– Wojsko!

W mgnieniu oka żołnierze wbiegli po schodach i wpadli do komnaty.

– Grozisz cesarzowi? – wycedził de Molesmes. – Skoro tak, każę cię pojmać i osadzić w więzieniu za zdradę. Wiesz, że za takie przewinienie jest tylko jedna kara: śmierć.

Biskup dygotał ze strachu, patrzył zrozpaczony na swoich strażników, modląc się, by sami przystąpili do działania. Ci jednak stali, spoglądając po sobie niepewnie, Pascal de Molesmes zaś odezwał się do oszołomionego Baldwina:

– Panie, zaklinam cię, rozkaż, by Jego Wielebność udał się ze mną do kościoła i oddał mi mandylion.

Baldwin wstał i powoli podszedł do biskupa.

– Pan de Molesmes wypełnia moje rozkazy. Pójdziesz z nim i wręczysz mu mandylion. Jeśli tego nie zrobisz, mój sługa Vlad zawlecze cię do pałacowych kazamat i twoje oczy już nigdy nie ujrzą słońca.

Nie obejrzawszy się na biskupa, pewnym krokiem wyszedł z komnaty otoczony kordonem żołnierzy, przekonany, że zachował się jak prawdziwy cesarz.


***

Olbrzym Vlad wyrósł przed biskupem, gotów wypełnić rozkazy swego pana. Duchowny pojął, że opór na nic się nie zda. Starając się, by zabrzmiało to godnie, rzekł:

– Dam wam mandylion i sam napiszę o tym papieżowi.

W otoczeniu żołnierzy, pod czujnym okiem Vlada, udali się do kościoła Świętej Marii Blacherneńskiej. To tam, w srebrnej skrzyni, spoczywała relikwia. Biskup otworzył skrzynię kluczem, który miał zawieszony na szyi, i nie mogąc powstrzymać łez, wyjął całun i wręczył go de Molesmes’owi.

– To świętokradztwo! Bóg was za to ukarze!

– A jaką karę szykuje dla ciebie za to, że bez wiedzy papieża sprzedawałeś relikwie, by się wzbogacić?

– Jak śmiesz oskarżać mnie o coś takiego?

– Jesteś biskupem Konstantynopola, powinieneś wiedzieć, że nic, co ma tu miejsce, nie uchodzi uwagi pałacu.

Kanclerz ostrożnie wziął całun z rąk biskupa, który padł na kolana, zalewając się łzami.

– Radziłbym, Wasza Wielebność uspokoić się i zrobić użytek ze swej inteligencji, bo tej Stwórca ci nie pożałował.

Lepiej unikać konfliktów między cesarstwem a Rzymem, bo nikomu nie przynoszą one korzyści. Nie masz do czynienia jedynie z Baldwinem, stoi za nim król Francji. Przemyśl to, zanim podejmiesz jakiekolwiek kroki.


***

Cesarz czekał na de Molesmes’a, nerwowo spacerując po komnacie. Miał zamęt w głowie, nie wiedział, czy słuchać sumienia i pokajać się za to, że sprzeciwił się kościelnemu dostojnikowi, czy też być dumnym z tego, że zachował się, jak na cesarza przystało.

Czerwone cypryjskie wino osładzało oczekiwanie. Odprawił małżonkę i służących, i wydał strażom rozkazy, by nie wpuszczali nikogo, dopóki nie wróci kanclerz.

Kiedy usłyszał kroki, sam otworzył drzwi.

Kanclerz przybył eskortowany przez Vlada, niosąc złożony mandylion. Gdy przekraczał próg komnaty, uśmiech zadowolenia nie schodził z jego twarzy.

– Musiałeś użyć siły? – zapytał niepewnie Baldwin.

– Nie, panie. Nie było to potrzebne. Jego wielebność oddał mi relikwię z własnej woli.

– Trudno w to uwierzyć. Napiszę do papieża, choć jestem pełen obaw. Innocenty może mnie wykląć.

– Twój wuj, król Francji, nie dopuści do tego. Sądzisz, że Innocenty sprzeciwi się Ludwikowi? Nie odważy się zażądać od niego mandylionu. Nie zapominaj, że dla niego to święty całun i że teraz należy do ciebie, nigdy nie był własnością Kościoła. Możesz uciszyć głos sumienia.

De Molesmes podał tkaninę Baldwinowi, ten zaś z nabożeństwem schował ją w bogato zdobionym kufrze obok łoża i kazał Vladowi pilnować kufra, a jeśli będzie trzeba, zabić każdego, kto się do niego zbliży.


***

Cały dwór stawił się w bazylice Hagia Sophia. Każdy dworzanin wiedział o sporze cesarza z biskupem, nawet do prostego ludu dotarły echa zatargu władzy świeckiej z kościelną.

W piątek wierni udali się do kościoła Świętej Marii Blacherneńskiej, by pomodlić się przed relikwią, i odkryli, że skrzynia jest pusta.

Lud Konstantynopola był oburzony. Nikt jednak, komu miłe było życie, nie odważył się dać temu oburzeniu wyrazu. Mimo rozpaczy po utracie relikwii mieszkańcy imperium oddawali się swej ulubionej rozrywce – zakładom. Snuto domysły, co teraz stanie się z całunem, i przyjmowano zakłady, czy biskup stawi się na porannej sumie i czy cesarz wypowie papiestwu otwartą wojnę.

Ambasador Wenecji gładził się po brodzie, czekając na wiadomości, Genueńczyk nie odrywał oczu od drzwi. Obydwu byłoby na rękę, gdyby papież obłożył ekskomuniką cesarza, gdyż skorzystałyby na tym ich republiki. Nie było jednak pewności co do tego, czy Innocenty poważy się na ten krok.

Baldwin wszedł do bazyliki ubrany w monarszą purpurę, w towarzystwie małżonki i najwierniejszych dworskich dostojników. Orszak zamykał kanclerz Pascal de Molesmes.

Baldwin zasiadł na zdobionym złotymi i srebrnymi okuciami tronie, stojącym na środku świątyni, i popatrzył łagodnie na swych poddanych.

Wszyscy zamarli w oczekiwaniu na biskupa. Gdy w końcu się pojawił, ubrany w szaty pontyfikalne, i podszedł wolno do ołtarza, przez świątynię przebiegł szmer. Msza przebiegła spokojnie, w swym kazaniu zaś biskup nawoływał do życia w zgodzie i do przebaczenia. Cesarz przyjął komunię z jego rąk, podobnie jak cesarzowa i ich dzieci. Do ołtarza podszedł również kanclerz. Dwór pojął przesłanie: Kościół nie przeciwstawi się królowi Francji. Po zakończonej ceremonii cesarz wydał ucztę, podczas której lało się wino sprowadzone z księstwa Aten. Baldwin był w doskonałym humorze.

Do kanclerza podszedł hrabia Dijon.

– Panie de Molesmes, czyżby cesarz podjął już decyzję? – zapytał.

– W rzeczy samej, drogi książę, w rzeczy samej, cesarz udzieli wam wkrótce odpowiedzi.

– Powiedz, czego mam się spodziewać?

– Musimy jeszcze omówić parę szczegółów…

– Czego dotyczą?

– Nie bądź niecierpliwy. Ciesz się ucztą, a jutro z rana Staw się u mnie.

– Potrafisz sprawić, by cesarz mnie przyjął?

– Zanim przyjmie cię cesarz, musimy pomówić. Jestem pewny, że dojdziemy do porozumienia, które zadowoli twojego i mojego króla.

– Przypominam ci, że jako Francuz, podobnie jak ja, jesteś poddanym Ludwika.

– Poczciwy król Ludwik! Kiedy wysyłał mnie do Konstantynopola, polecił mi, bym służył jego bratankowi jak jemu samemu.

Hrabia Dijon zrozumiał, co de Molesmes chciał mu powiedzieć: bądź lojalny wobec Baldwina.

– A więc do jutra – rzucił hrabia, szukając w tłumie Marii, kuzynki Baldwina, która nader gorliwie starała się umilić jego pobyt w Konstantynopolu.


***

Nie świtało jeszcze, kiedy Andre de Saint-Remy wyszedł z kaplicy, za nim zaś ruszyli pozostali rycerze. Zasiedli w refektarzu, gdzie za cały posiłek posłużył im chleb i wino.

Przeor klasztoru był oschłym człowiekiem, który trzymał się z daleka od blichtru dworu, troszcząc się, by do jego zgromadzenia nie przeniknęły rozwiązłość i zamiłowanie do wygodnego życia.

Po śniadaniu bracia templariusze, Bartolome dos Capelos, Guy de Beaujeau i Roger Parker udali się do komnaty, w której pracował de Saint-Remy.

Chociaż przeor dotarł tu zaledwie parę chwil przed nimi, zdążył zniecierpliwić się czekaniem.

– Kanclerz dotychczas nie raczył mnie powiadomić, czy cesarz mnie przyjmie – zaczął zirytowany. – Zapewne z powodu ostatnich wydarzeń ma dużo zajęć. Mandylion jest w kufrze, który Baldwin postawił obok swego łoża. Jeszcze dzisiaj de Molesmes przystąpi do negocjowania ceny z hrabią Dijon. Dwór nie wie, jaki los spotkał króla Francji, choć należy się spodziewać, że lada moment przybędzie poseł z Damietty, który przyniesie złe nowiny. Zamiast czekać na wezwanie kanclerza, wybierzemy się zaraz do pałacu. Muszę oznajmić cesarzowi, że jego najdostojniejszy wuj został jeńcem Saracenów. Pójdziecie ze mną, lecz nie mówcie nikomu, co zamierzam mu powiedzieć.

Rycerze podążyli za swym zwierzchnikiem, z trudem dotrzymując mu kroku. Dotarli do dziedzińca, gdzie stajenni czekali z osiodłanymi wierzchowcami. Orszak zamykali trzej służący na koniach i trzy objuczone sakwami muły.

Gdy dojeżdżali do pałacu w Blachernos, słońce już zachodziło. Służba pałacowa nie wierzyła własnym oczom: przyjechał sam przeor komandorii z Konstantynopola. Muszą go sprowadzać ważne powody, albowiem tak świetny rycerz nie przybywałby z wizytą po zachodzie słońca.

Kanclerz pogrążony był w lekturze, gdy jeden ze służących wsunął się do komnaty, by donieść mu o przybyciu de Saint-Remy’ego i jego świty.

Niepokój ogarnął Pascala de Molesmes. Tak podziwiany przez niego Andre de Saint-Remy nie stawiałby się na dworze, nie poprosiwszy przedtem o audiencję u cesarza. Chyba że wydarzyło się coś poważnego.

Nie ociągając się, wyszedł mu na spotkanie.

– Mój przyjacielu, nie spodziewaliśmy się…

– Muszę natychmiast widzieć się z cesarzem – odparł szorstko de Saint-Remy.

– Powiedz, proszę, co się stało?

Templariusz zawahał się.

– Przynoszę wieści dla cesarza – powiedział po chwili. – Muszę porozmawiać z nim bez świadków.

De Molesmes pojął, że niczego więcej się nie dowie od tego dumnego templariusza. Mógłby co prawda oświadczyć, że Baldwin nikogo nie przyjmuje, zanim on, jego kanclerz, sam nie oceni, czy sprawa jest naprawdę pilna. Był jednak świadom, że w ten sposób niczego się nie dowie, a jeśli oczekiwanie się przeciągnie, de Saint-Remy odjedzie, nie podzieliwszy się z nikim nowinami.

– Zaczekajcie tu. Powiem cesarzowi o waszym przybyciu.

Templariusze skracali sobie czas oczekiwania cichą modlitwą. Po jakimś czasie do komnaty wszedł hrabia Dijon, który miał umówione spotkanie z kanclerzem.

– Panowie…

Templariusze zdawali się go nie dostrzegać. Hrabia zmieszał się nieco, ponieważ nie spodziewał się spotkać tu takich gości.

Po półgodzinie pojawił się kanclerz. Skrzywił się na widok hrabiego Dijon, choć spotkanie z wysłannikiem króla Francji było dla niego niezmiernie ważne.

– Cesarz przyjmie Waszą Wysokość w prywatnej komnacie. Ty zaś, hrabio, musisz zaczekać, bowiem cesarz może mnie wezwać w każdej chwili.

Baldwin siedział w komnacie sąsiadującej z salą tronową.

Nie potrafił ukryć zaniepokojenia tą nieoczekiwaną wizytą.

Przeczuwał, że templariusze przynoszą złe wieści.

– Mówcie, kawalerowie, cóż to za pilna sprawa, że nie może zaczekać do umówionej audiencji?

– Panie, musisz wiedzieć, że twój wuj, Ludwik, król Francji jest w niewoli w

Al-Mansurze – oznajmił de Saint-Remy. – W tej chwili negocjowane są warunki jego uwolnienia. Sytuacja jest poważna. Uznałem, że powinieneś o tym wiedzieć.

Cesarz pobladł. Przez parę sekund nie mógł wydusić słowa.

Czuł, jak serce łomocze mu w piersi, a dolna warga drży jak wtedy, gdy będąc dzieckiem, musiał największym wysiłkiem woli powstrzymywać łzy, gdyż inaczej ojciec ukarałby go za okazanie słabości.

Templariusz widział, co dzieje się z Baldwinem, mówił więc dalej, by dać mu czas na dojście do siebie.

– Wiem, jak bardzo wasza wysokość kocha swego wuja. Zapewniam, robimy wszystko, co w naszej mocy, by go uwolnić.

– Kiedy się dowiedzieliście? Kto wam powiedział? – bełkotał Baldwin.

De Saint Remy nie odpowiedział na te pytania, oświadczył tylko:

– Panie, doskonale znane mi są kłopoty imperium, przybywam, by oferować ci pomoc.

– Pomoc? W czym ty mógłbyś mi pomóc?

– Zamierzasz sprzedać mandylion królowi Ludwikowi. Król przysłał hrabiego Dijon, by negocjował cenę. Wiem, że święty całun jest już w twoich rękach i że kiedy dojdziecie do porozumienia, król zabierze go do Francji, by podarować go pani Blance. Genueńscy bankierzy chcą, byś spłacił długi, ambasador Wenecji zaś napisał do ciebie, wielmożny panie, że niedługo będzie gotów kupić resztki cesarstwa, i to po niezbyt wygórowanej cenie. Jeśli nie spłacisz choć części długów, ani się obejrzysz, a zostaniesz cesarzem bez cesarstwa.

Tak brutalne słowa jeszcze bardziej przygnębiły Baldwina, który nerwowo wyłamywał palce pod szerokimi rękawami purpurowej szaty. Nigdy nie czuł się tak osamotniony jak teraz. Szukał wzrokiem kanclerza, lecz templariusze uprzedzili tamtego, że chcą porozmawiać z cesarzem bez świadków.

– Co radzicie mi uczynić, rycerze? – zapytał Baldwin.

– Zakon gotów jest kupić mandylion. Już dziś możesz dostać dość złota, by pospłacać najpilniejsze zobowiązania. Genua i Wenecja dadzą ci spokój. Chyba że znów cesarstwo popadnie w długi. Jedyny warunek, jaki stawiamy, to milczenie. Musisz przysiąc na swój honor, że nikomu, nawet swemu zaufanemu kanclerzowi nie zdradzisz, że sprzedałeś płótno templariuszom. Nikt nigdy nie może się o tym dowiedzieć.

– Dlaczego żądacie dochowania tajemnicy?

– Wiesz przecież, że zawsze działamy dyskretnie. Jeśli nikt nie będzie wiedział, gdzie znajduje się mandylion, chrześcijanie unikną swarów i podziałów. Ufamy ci, twemu rycerskiemu i cesarskiemu słowu, ale w dokumencie sprzedaży zostanie napisane, że jeśli zdradzisz warunki umowy, zaciągniesz dług wobec zakonu. Zażądamy też natychmiastowego oddania złota, które jesteś nam winny.

Cesarz z trudem oddychał.

– Skąd mam wiedzieć, czy Ludwik naprawdę dostał się do niewoli?

– Wiesz przecież, że jesteśmy mężami honoru, nie zastawiamy pułapek ani nie uciekamy się do podstępów.

– Kiedy miałbym odebrać złoto?

– Natychmiast.

Andre de Saint-Remy doskonale zdawał sobie sprawę, jak wielką pokusę stanowi dla Baldwina ta propozycja. Wystarczy jedno słowo, by skończyły się jego najgorsze koszmary, jeszcze tego ranka mógłby wezwać Wenecjanina i Genueńczyka, by oznajmić im, że jest gotów spłacić długi.

– Nikt na dworze nie uwierzy, że pieniądze spadły nam z nieba.

– Powiesz im prawdę, że dostałeś wsparcie od templariuszy. Nie musisz zdradzać, za co. Pomyślą, że to kolejna pożyczka.

– A jeśli się nie zgodzę?

– Uszanujemy twoją wolę, panie.

Zapadła cisza. Baldwin zastanawiał się, czy podjął właściwą decyzję. De Saint-Remy milczał, pewny odpowiedzi cesarza, bo doskonale znał ludzką naturę. Baldwin wbił wzrok w templariusza i powiedział bardzo cicho:

– Zgoda.

Bartolome dos Capelos podał przeorowi dokument, ten zaś wręczył go cesarzowi.

– To nasza umowa. Przeczytaj i podpisz, a nasi słudzy złożą złoto tam, gdzie wskażesz.

– Więc wiedzieliście, że ustąpię? – zapytał Baldwin łamiącym się głosem.

Saint-Remy milczał, nie odrywając wzroku od cesarza. Ten zaś wziął gęsie pióro, nakreślił swój podpis i przystawił cesarską pieczęć.

– Zaraz przyniosę mandylion.

Wyszedł, jakby przeniknął przez arras, gdyż nawet wytężając wzrok, trudno było zauważyć ukryte drzwi. Po chwili wrócił i podał im starannie złożone płótno. Templariusze odwinęli fragment tkaniny, by upewnić się, czy to prawdziwy mandylion.

Na znak przeora Roger Parker, rycerz ze Szkocji oraz Portugalczyk dos Capelos, opuścili cesarską komnatę i szybkim krokiem skierowali się do wyjścia z pałacu, gdzie czekali ich słudzy.

Pascal de Molesmes, siedzący w przedsionku, widział, jak templariusze i ich słudzy wchodzą i wychodzą, nosząc ciężkie worki. Wiedział, że na nic pytanie, co zawierają. Był też zdumiony, że cesarz go nie wezwał. Kusiło go, by wślizgnąć się do komnaty, nie chciał jednak narażać się na gniew cesarza.

Kiedy wszystkie sakwy ze złotem bezpiecznie spoczęły w sekretnej skrytce w ścianie za arrasem, Baldwin pożegnał templariuszy.

Dotrzyma tajemnicy, nie tylko dlatego że dał cesarskie słowo, ale też dlatego, że bał się de Saint-Remy’ego. Przeor był pobożnym mężem, oddanym służbie Panu, jednak był człowiekiem, któremu nie zadrży ręka, jeśli będzie musiał bronić tego, w co wierzy i czemu poświęcił życie.

Gdy Pascal de Molesmes wszedł w końcu do komnaty cesarza, znalazł Baldwina zamyślonego, lecz spokojnego, jakby spadł mu z serca ciężki kamień.

Cesarz opowiedział mu, jaki los spotkał króla Francji, i wyznał, że okoliczności zmusiły go do wzięcia kolejnej pożyczki od templariuszy. Dopóki król nie odzyska wolności, opędzi się tą pożyczką przynajmniej część długów zaciągniętych u Wenecjan i Genueńczyków.

Kanclerz wysłuchał go z troską, choć przeczuwał, że Baldwin coś przed nim ukrywa.

– Co stanie się z mandylionem? – zapytał tylko.

– Ukryję go dobrze. Musi czekać na uwolnienie Ludwika. Dopiero wówczas zadecyduję, co z nim zrobić. Może to znak od Pana, że grzeszymy, kupcząc jego świętym obrazem? Wezwij ambasadorów, trzeba ich powiadomić, że oddamy złoto, które jesteśmy winni. I poślij po hrabiego Dijon, opowiem mu, jaki los spotkał króla Francji.


***

Andre de Saint-Remy ostrożnie rozkładał całun, patrząc na ukazujący się wizerunek ciała Ukrzyżowanego. Rycerze padli na kolana i modlili się wraz ze swoim przeorem.

Nigdy nie widzieli całego całunu. Skrzynia, w której był przechowywany w kościele, pozwalała patrzeć jedynie na twarz. Teraz widzieli całą postać. Stracili rachubę czasu, nie wiedzieli, jak długo pogrążeni byli w modlitwie, ale musiało być późne popołudnie, kiedy de Saint-Remy wstał, ostrożnie złożył płótno i zabrał je do komnaty. Po kilku chwilach posłał po swojego brata Roberta i kawalera Francois de Charneya.

– Musicie jak najszybciej wyruszyć w drogę.

– Jeśli się zgodzisz, wyruszymy, kiedy zapadnie noc – odrzekł Robert.

– Czy to nie nazbyt niebezpieczne? – zapytał przeor.

– Nie. Lepiej, by nikt nie widział, jak wyjeżdżamy – wtrącił de Charney.

– Zapakuję mandylion tak, by nie ucierpiał w podróży.

Dam wam również list i pewne dokumenty dla mistrza Renauda de Vichiers’a. Pod żadnym pozorem nie zbaczajcie z drogi do Akki. Niech towarzyszą wam inni bracia, może Guy de Beaujeau, Bartolome dos Capelos…

– Bracie – przerwał mu Robert – proszę, byś pozwolił nam jechać tylko we dwóch. Łatwiej nam będzie wtopić się w krajobraz, w razie potrzeby możemy liczyć na naszych giermków. Jeśli wyruszy cały orszak, wszyscy się domyślą, że wieziemy coś cennego.

– Wieziecie najcenniejszy skarb chrześcijaństwa…

– …za który oddamy życie – dokończył de Charney.

– Niech tak będzie. Teraz muszę napisać list. I módlcie się, módlcie, prosząc Boga, by pozwolił wam bezpiecznie dotrzeć do miejsca przeznaczenia.

Zapadła noc. Czarnego nieba nie rozświetlała ani jedna gwiazda. Robert de Saint-Remy i Francois de Charney cicho wymknęli się ze swych cel. Pospieszyli do komnaty przeora.

Noc przesycona była ciszą, wszyscy rycerze spali.

Robert de Saint-Remy lekko popchnął drzwi do komnaty swego brata i zwierzchnika. Znaleźli go na klęczkach, modlącego się przed krzyżem.

Gdy ich usłyszał, podniósł się i bez słowa podał Robertowi niedużą sakwę.

– W środku, w drewnianej skrzynce, jest mandylion. Tu macie dokumenty. Musicie je doręczyć wielkiemu mistrzowi. A to złoto na drogę. Niech Bóg was prowadzi.

Bracia padli sobie w objęcia. Nie wiedzieli, czy dane im będzie jeszcze kiedyś się zobaczyć.

Kawaler de Charney i Robert de Saint-Remy, ubrani w saraceńskie stroje, udali się do stajni, gdzie czekali już na nich giermkowie, uspokajając rwące się do drogi konie. Na żądanie żołnierzy podali hasło i wyruszyli, zostawiając za sobą bezpieczeństwo klasztoru, który był ich domem. Mieli udać się do Akki, do twierdzy Świętego Jana.


***

Mendibh spacerował po małym więziennym podwórku, wystawiając twarz do bladego słońca, które tylko oświetlało poranek, nie dając ciepła.

Usłyszał wystarczająco dużo, by zrozumieć, że musi wzmóc czujność. Zdenerwowanie więziennej psycholog i kuratorki mówiły jasno, że za jego plecami toczy się jakaś gra i że najprawdopodobniej w tej grze on jest przynętą na grubszą zwierzynę.

Poddali go badaniom lekarskim, jeszcze raz zaprowadzili na konsultację do psychologa, nawet sam naczelnik więzienia wziął udział w jednej z tych męczących sesji, podczas których psycholog usilnie próbowała zmusić go do jakiejś reakcji.

W końcu komisja penitencjarna podpisała zgodę na zwolnienie, brakowało tylko podpisu sędziego. Za siedem dni, jako wolny człowiek, znajdzie się za więzienną bramą.

Wiedział, co ma robić. Będzie włóczył się po ulicach, dopóki nie upewni się, że nikt go nie śledzi, potem skieruje się do parku Carrara i będzie tam wracał przez wiele dni, obserwując z daleka Arslana. Nie upuści na ziemię kartki zdradzającej jego tożsamość, dopóki nie upewni się, że nikt nie zastawił na niego pułapki.

Bał się o swoje życie. Policjant, który odwiedził go w celi, nie wyglądał na naiwnego. Najpierw groził, że poruszy niebo i ziemię, by na całe życie zamknąć go w więzieniu, a teraz, nagle, z dnia na dzień, wszyscy mówią o tym wcześniejszym zwolnieniu. Coś się szykuje. Może wydaje im się, że kiedy wyjdzie na wolność, doprowadzi policję do swoich ludzi? To o to im chodzi, jest tylko narzędziem w ich rękach. Musi się mieć na baczności.

Chodził od muru do muru, nie zdając sobie sprawy, że przyglądają mu się dwie pary oczu. Wysocy, dobrze zbudowani młodzi mężczyźni, bracia Baherai, szeptem omawiali szczegóły zamachu na jego życie.

Tymczasem komisarz Valoni rozmawiał z naczelnikiem więzienia i z najwyższym rangą strażnikiem.

– Raczej mało prawdopodobne, by coś się nie powiodło, ale nie możemy zaniedbać żadnego szczegółu. Trzeba więc zapewnić niemowie ochronę na te kilkanaście dni, jakie zostały mu do końca wyroku – mówił Valoni.

– Ależ panie komisarzu, ten niemowa nikogo nie interesuje.

Jest, ale jakby go nie było. Nie ma kolegów, z nikim się nie kontaktuje. Nikt nie zrobi mu krzywdy, zapewniam pana – przekonywał strażnik.

– Nalegam! Nie możemy sobie pozwolić na najmniejsze ryzyko. Nie wiemy, z kim mamy do czynienia. Być może to tylko Bogu ducha winny złodziej nieudacznik, lecz niewykluczone, że jednak ktoś więcej. Staraliśmy się nie robić zamieszania, ale i tak nie ma pewności, jak dużo dotarło do niepowołanych uszu. Trzeba zadbać o jego bezpieczeństwo.

– Panie Valoni, w tym zakładzie nigdy nie było żadnych problemów – upierał się naczelnik. – Nikt nie wyrównywał rachunków, nie było zamachów na naszych aresztantów, dlatego wybaczy pan, ale nie podzielam pańskich obaw.

– Pan, panie Genari, jako przełożony służb więziennych, z pewnością orientuje się, kto tu rządzi. Chcę porozmawiać z tym więźniem.

Genari wykonał gest, jakby oganiał się od natrętnej muchy.

Nie było sposobu, by przekonać tego policjanta, by nie wtykał nosa w nie swoje sprawy. Spodziewa się, że on, Genari, wyśpiewa mu, kto tym wszystkim trzęsie. Nie ma mowy, jeszcze nie zwariował.

Valoni wyczuł rezerwę strażnika, zmienił więc taktykę.

– Spróbujmy inaczej, panie Genari. Wśród waszych podopiecznych, zwłaszcza tych, którzy siedzą już długo, musi być ktoś, przed kim inni więźniowie czują respekt. Proszę go do mnie przyprowadzić.

Naczelnik wiercił się na fotelu, tymczasem Genari uparcie milczał.

– Genari, zna pan to więzienie jak nikt – powiedział w końcu – ktoś musi pełnić rolę, o jakiej mówi pan Valoni. Proszę go tu przyprowadzić.

Genari wstał. Wiedział, że jeśli przeciągnie strunę, zacznie wzbudzać podejrzenia przełożonego i tego wścibskiego policjanta z Rzymu. Zakład działał bez zarzutu, wszyscy przestrzegali pewnych niepisanych reguł, a teraz Valoni uparł się, by on mu zdradził, kto pociąga za sznurki.

Posłał podwładnego po Frasquella. O tej porze pewnie wisi na telefonie. Udziela instrukcji swoim synom, na odległość pomaga im prowadzić rodzinny narkobiznes. Fakt, że brudne interesy zaprowadziły go do więzienia, kiedy sypnął go jeden z pionków gangu, nie skłonił go do rezygnacji z tak dochodowej działalności.

Frasquello wszedł do ciasnego gabinetu szefa strażników, z grymasem niezadowolenia.

– Czego chcecie? – warknął.

– Jest tu pewien policjant, uparł się, by z panem porozmawiać.

– Nie gadam z gliniarzami.

– Z tym jednak powinien pan porozmawiać, w przeciwnym razie przewróci do góry nogami całe więzienie.

– Nic nie zyskam, gadając z psami. Macie problemy, to je rozwiązujcie sami, mnie zostawcie w spokoju.

– Nie ma mowy! – wykrzyknął Genari. – Pójdzie pan ze mną i porozmawia z panem komisarzem. Im wcześniej skończycie, tym szybciej da nam spokój.

– Czego chce ten glina? Do czego mu jestem potrzebny? Nie mam kumpli w policji i nie szukam ich przyjaźni. Zostawcie mnie w spokoju.

Więzień zrobił krok w kierunku drzwi, ale zanim zdążył sięgnąć do klamki, Genari rzucił się na niego i wykręcił mu ręce.

– Puszczaj! Odbiło ci?! Jesteś martwy! – zawył Frasquello.

W tej chwili otworzyły się drzwi. Na progu stał Valoni i przyglądał się mężczyznom. Z oczu obydwu biła wściekłość.

– Puść go! – rozkazał Genariemu.

Ten puścił ramię Frasquella, który stał bez ruchu, uważnie przyglądając się komisarzowi.

– Wolałem przyjść tu sam, niż wzywać pana do gabinetu naczelnika – wyjaśnił Valoni Genariemu. – Zdaje się, że rozmawiał pan przez telefon, poprosiłem więc, by zamiast panu przerywać, wskazano mi drogę do tego pokoju. Zdaje się, że zjawiłem się w samą porę, bo udało się panu zlokalizować naszego człowieka. A pan niech usiądzie – zwrócił się do Frasquella, który stał nieporuszony.

Genari posłał więźniowi spojrzenie pełne nienawiści.

– Siadać! – powtórzył Valoni.

– Nie znam pana, ale znam swoje prawa i wiem, że nie mam obowiązku rozmawiać z policją. Muszę zadzwonić do adwokata.

– Do nikogo pan nie zadzwoni, tylko posłucha, co mam do powiedzenia i zrobi to, co każę. W przeciwnym razie przeniosą pana do innego zakładu, gdzie nie będzie pod ręką dobrego wujaszka Genariego i skończą się te fanaberie.

– Nie boję się waszych gróźb.

– Nikt tu nikomu nie grozi.

– Dość tego! Czego pan chce?

– Widzę, że wrócił panu zdrowy rozsądek. Dobrze, powiem wprost: zależy mi, by nic złego nie przydarzyło się pewnej osobie siedzącej w tym więzieniu.

– To chyba informacja dla Genariego. On jest klawiszem, ja tylko więźniem.

– Ale to pan się postara, by włos nie spadł z głowy tej osobie.

– Ach tak! A niby jak mam to zrobić?

– Nie wiem. To pańska sprawa.

– Załóżmy, że się zgodzę. Co zyskam?

– Pewne udogodnienia.

– Cha, cha, cha… O to już się troszczy wujaszek Genari. Za kogo mnie pan bierze?

– Zgoda, zajrzę do pańskich akt, zobaczymy, czy za współpracę z wymiarem sprawiedliwości można skrócić wyrok.

– Nie wystarczy, że pan zajrzy do akt, muszę mieć gwarancję.

– Nie udzielam gwarancji. Porozmawiam z naczelnikiem więzienia, zasugeruję, by komisja penitencjarna wzięła pod uwagę pańskie dobre sprawowanie, wyniki testów psychologicznych, stopień przygotowania do powrotu na łono społeczeństwa. Nic więcej nie zrobię, tylko tyle.

– Więc nie ma umowy.

– Skoro tak, zaczynamy tracić te małe przywileje, do których przywykliśmy pod okiem Genariego. Cela zostanie gruntownie przeszukana, będzie się pan musiał ściśle stosować do więziennego regulaminu. Genari zostanie przeniesiony do innej placówki.

– O kogo wam chodzi?

– Zrobi pan to, o co proszę?

– Muszę wiedzieć, o kogo chodzi.

– Jest tu niemy więzień, młody chłopak…

Frasquello wybuchnął śmiechem.

– Mam osłaniać tego niedojdę? Nikt się nim nie interesuje, nikomu nie wadzi. Wie pan dlaczego? Bo nic nie znaczy, jest tu nikim, jakiś biedny kaleka.

– Nie chcę, by przez najbliższe siedem dni stało mu się coś złego.

– A co mogłoby mu grozić?

– Nie wiem. Ale pan zapobiegnie ewentualnym przykrościom.

– Dlaczego tak was interesuje ten niemowa?

– To nie pańska sprawa. Niech pan zrobi, o co proszę, a my nie będziemy więcej zakłócali pana spokojnych wakacji na koszt państwa.

– Zgoda. Zostanę niańką tego niemowy.

Valoni opuścił gabinet z lżejszym sercem. Frasquello był nie w ciemię bity. Dotrzyma obietnicy.

Teraz ciąg dalszy. Musi zdobyć adidasy niemowy i umieścić w podeszwie jednego z nich nadajnik. Naczelnik obiecał mu, że jeszcze tej nocy pośle do celi strażnika, który pod jakimś pretekstem wyniesie buty na zewnątrz.

John posłał do Turynu Larry’ego Smitha, zdolnego elektronika, który, jak głosiła fama, potrafi umieścić mikrofon nawet pod paznokciem. Wkrótce będzie miał okazję się wykazać.


***

Książę de Valant poprosił o audiencję u kanclerza. Przybył do pałacu w towarzystwie bogato odzianego młodego kupca.

– Jakież to ważne sprawy cię sprowadzają, książę? – spytał kanclerz. – Dlaczego pragniesz widzieć się z samym cesarzem?

– Panie kanclerzu, wysłuchaj, proszę, tego rycerza, to mój przyjaciel, szanowany kupiec z Edessy.

Pascal de Molesmes, ze znudzonym, choć uprzejmym wyrazem twarzy, pozwolił młodemu kupcowi mówić. Ten wyłożył mu powody swego przybycia.

– Wiem, że imperium tonie w długach. Przyjechałem, by złożyć cesarzowi pewną propozycję.

– Propozycję cesarzowi? – Z tonu głosu kanclerza trudno było wywnioskować, czy jest zirytowany, czy rozbawiony zuchwałością młodzieńca. – A cóż to za propozycja?

– Reprezentuję grupę kupców z Edessy. Jak sami wiecie, dawno temu pewien bizantyjski cesarz siłą odebrał jej mieszkańcom bezcenną relikwię: mandylion. Jesteśmy dobrymi obywatelami, miłujemy pokój, żyjemy godnie, pragniemy jednak przywrócić naszej społeczności to, co było jej własnością i zostało jej odebrane. Nie przychodzę prosić, byście oddali mi ją natychmiast, gdyż wszyscy wiedzą, że cesarz zamierzał sprzedać ją królowi Francji. Ten natomiast zaklina się, że bratanek mu jej nie sprzedał. Oznaczałoby to, że mandylion wciąż jest w rękach Baldwina. Chcemy go odkupić. Zapłacimy każdą cenę.

– O jakiej społeczności mówisz? Przecież Edessa jest w rękach niewiernych, czy nie tak?

– Jesteśmy chrześcijanami, a obecni panowie Edessy nigdy nas nie prześladowali. Płacimy ogromne podatki, za to cieszymy się pokojem i rozwijamy handel. Nie mamy powodów, by się skarżyć. Mandylion należy jednak do nas i musi powrócić do miasta.

Pascal de Molesmes z coraz większym zainteresowaniem słuchał tego bezczelnego gołowąsa, który bez ogródek proponował, że odkupi najświętszą relikwię.

– Ile gotowi jesteście zapłacić?

– Dziesięć worków złota, każdy ważący tyle co dorosły mężczyzna.

Na twarzy kanclerza nie drgnął żaden mięsień, choć kwota była ogromna. Cesarstwo znów popada w długi, Baldwin rozpaczliwie poszukuje kogoś, kto pożyczy mu pieniądze, nie wystarcza już wsparcie jego wuja, króla Ludwika.

– Powiem cesarzowi o waszej propozycji. Poślę po was, kiedy udzieli mi odpowiedzi.

Baldwin z ciężkim sercem wysłuchał kanclerza. Wszak przysiągł, że nie wyjawi światu, iż mandylion jest już w rękach templariuszy. Wiedział, że jeśli złamię tę przysięgę, straci życie.

– Musicie powiedzieć temu kupcowi, że nie przyjmuję jego propozycji.

– Ależ panie, przynajmniej ją rozważ!

– Nie. I nigdy nie proś mnie, bym wyzbywał się mandylionu! Nigdy!

Pascal de Molesmes ze spuszczoną głową wyszedł z sali tronowej. Napięcie, jakie odmalowało się na twarzy Baldwina na samo wspomnienie relikwii, wydało mu się dziwne. Już od dwóch długich miesięcy święty całun znajdował się w rękach cesarza, lecz ten nikomu nie chciał go pokazać, nawet jemu, swemu zaufanemu kanclerzowi.

Chodziły słuchy że złoto, które tak ochoczo wręczył mistrz templariuszy cesarzowi Konstantynopola jako pożyczkę, stanowi zapłatę za przejęcie mandylionu. Baldwin jednak zaklinał się na wszystkie świętości, że całun jest w bezpiecznym miejscu.

Kiedy król Ludwik został uwolniony i mógł powrócić do Francji, natychmiast wysłał hrabiego Dijon z jeszcze korzystniejszą propozycją. Ku zdumieniu całego dworu, cesarz okazał się nieprzejednany i zapewnił wszystkich, że tej relikwii nie odstąpi nawet własnemu wujowi. Teraz, kiedy odrzucił kolejną, jeszcze bardziej szczodrą propozycję, w głowie Pascala de Molesmes’a coraz pewniej torowała sobie drogę myśl, że Baldwin nie ma już mandylionu, gdyż sprzedał go templariuszom.

Po południu kazał wezwać księcia de Valant, by przekazać mu stanowczą odmowę cesarza. De Molesmes był zaskoczony, kiedy kupiec z Edessy zapewnił go, że jest gotów podwoić cenę.

– Więc to prawda, co mówią na dworze? – zapytał książę de Valant, słysząc odmowę kanclerza.

– A o czymże to rozprawia dwór?

– Mówią, że cesarz nie ma całunu, sprzedał go templariuszom, by spłacić długi zaciągnięte u Wenecjan i Genueńczyków. Tylko tak można wytłumaczyć to, że nie chce przyjąć złota od kupców z Edessy.

– Nie słucham plotek i wam też radzę, byście nie wierzyli we wszystko, co się mówi – uciął de Molesmes. – Przekazałem wam słowa cesarza, nie ma się nad czym rozwodzić.

Pascal de Molesmes pożegnał gości, choć w duchu podzielał ich podejrzenia: święty całun jest w rękach templariuszy.


***

Twierdza zakonu templariuszy wznosiła się na nadmorskim klifie. Dla patrzącego z oddali złoty kolor skały zlewał się z piaskiem nieodległej pustyni. Budowla dumnie górowała nad rozległą równiną, i była jednym z ostatnich bastionów chrześcijaństwa w Ziemi Świętej.

Robert de Saint-Remy przecierał oczy, jak gdyby potężne mury, które przed nim wyrosły, były tylko fatamorganą. Spodziewał się, że lada chwila otoczeni zostaną przez oddział rycerzy obserwujących ich już od paru godzin z okien wysokich baszt. Ani on, ani Francois de Charney nie różnili się wyglądem od Saracenów. Używali nawet takich samych rumaków i siodeł.

Jego giermek i tym razem okazał się dobrym przewodnikiem i oddanym przyjacielem. Robert zawdzięczał mu życie. Kiedy zaatakował ich patrol Ajjubidów, giermek walczył dzielnie u boku pana i własnym ciałem zasłonił go przed ciosem włóczni. Żaden z napastników nie uszedł z życiem, jednak ranny Ali przez wiele dni był bliski śmierci. Robert de SaintRemy troszczył się o niego jak o brata, ani na chwilę nie odstępując od jego łoża.

Ali doszedł do siebie dzięki naparom i maściom sporządzonym przez Saida, giermka kawalera de Charneya, który nauczył się sztuki lekarskiej od medyków templariuszy, uzupełniając tę wiedzę o nauki Arabów, z którymi miał do czynienia podczas rozlicznych podróży. To Said wyjął grot włóczni z boku Alego, przemył ranę i posmarował pastą z ziół, którą zawsze miał przy sobie. Podał mu też do picia cuchnący syrop, który sprowadził na niego kojący sen.

Kiedy de Charney pytał Saida, czy Ali przeżyje, ten odpowiadał: „Tylko jeden Allah zna odpowiedź”. Upłynęło siedem dni i Ali poczuł się lepiej, choć już wydawało się, że wędruje po niebieskich ścieżkach. Oddychał z wysiłkiem, ból ściskał mu płuca, ale Said uznał, że jego towarzysz będzie żył.

Musiało upłynąć kolejne siedem dni, nim giermek zdołał samodzielnie usiąść, i jeszcze tydzień, zanim odważył się dosiąść konia. Posadzili go na wierzchowcu, sprytnie przymocowując do siodła, by w razie utraty przytomności nie spadł na ziemię. Ali powoli odzyskiwał siły. Teraz towarzyszył rycerzom do fortecznej bramy. Nie zdążyli jednak podjechać do samych wrót, bo otoczył ich tuzin jeźdźców. To templariusze wyjechali im na spotkanie.

Goście musieli powiedzieć, co ich tu przywiodło, dostali eskortę do samej fortecy i trafili przed oblicze wielkiego mistrza.

Renaud de Vichiers, wielki mistrz zakonu templariuszy, przyjął ich serdecznie. Mimo zmęczenia podróżą, nim upłynęła godzina, opowiedzieli mu, co przydarzyło się im po drodze i wręczyli list oraz dokumenty od de Saint-Remy’ego, a także sakwę z mandylionem.

De Vichiers polecił, by ich nakarmiono i pozwolono odpocząć. Ali miał być zwolniony z wszelkich obowiązków, dopóki nie odzyska zdrowia.

Kiedy wielki mistrz został sam, drżącą ręką wyjął z sakwy szkatułę z relikwią. Ze wzruszenia zaschło mu w gardle, za chwilę bowiem miał ujrzeć oblicze Pana.

Delikatnie rozłożył płótno, po czym upadł na kolana, dziękując Bogu za to, że odsłonił przed nim swą twarz.

Po południu, po dwóch dniach od przybycia Roberta i Francois, wielki mistrz wezwał do kapitularza wszystkich kawalerów zakonu. Mandylion leżał na długim stole tak, by każdy mógł go zobaczyć. Niektórzy rycerze z trudem powstrzymywali łzy. Po modlitwie Renaud de Vichiers oświadczył, że całun Chrystusa pozostanie w skrzyni, by nie spoczęło na nim niepowołane oko. Są teraz w posiadaniu bezcennego skarbu i jeśli będzie trzeba, oddadzą za niego życie. Potem zażądał, by złożyli przysięgę: żaden z nich nie zdradzi, gdzie znajduje się mandylion. Będzie to jedna z największych tajemnic templariuszy.


***

Minerva, Pietro i Antonino przybyli pierwszym porannym samolotem. Jeszcze tego popołudnia byli zaproszeni przez Valoniego na obiad.

Pietro traktował Sofię z dystansem, był nawet niemiły, czuła się w jego towarzystwie niezręcznie. Wiedziała jednak, że musi to znosić tak długo, jak długo zostanie w policji.

Będą pracowali w jednym zespole, co jeszcze bardziej utwierdzało ją w decyzji, by odejść, kiedy tylko zakończą sprawę całunu.

Kończyli lunch, gdy zadzwoniła komórka Sofii.

– Słucham?

Rozpoznawszy głos, oblała się rumieńcem. Wstała od stołu i wyszła z jadalni, co nie mogło nie zwrócić uwagi kolegów.

Kiedy wróciła, nikt nie zadawał pytań, widać było jednak, że Pietro jest spięty.

– Marco, dzwonił D’Alaqua. Zaprosił mnie na obiad z profesorem Bolardem i całym komitetem naukowym do spraw całunu, jutro. To obiad pożegnalny.

– Przyjęłaś zaproszenie, prawda?

– No, nie… – wyjąkała zmieszana.

– To niedobrze, zależy mi na tym, byś przeniknęła do tego środowiska.

– Jutro robimy próbę generalną naszej operacji, jeśli mnie pamięć nie myli, mam ją koordynować – przypomniała Sofia.

– To prawda, ale nadarza się doskonała okazja, by jeszcze raz znaleźć się w tym towarzystwie.

– Nic straconego, umówiłam się z D’Alaquą na pojutrze.

Popatrzyli na nią zdumieni. Valoni nie mógł powstrzymać uśmiechu.

– Ach tak! Jak mam to rozumieć?

– Zwyczajnie. Ponowił zaproszenie, tyle że na następny dzień, bez zacnego naukowego towarzystwa.

Minerva zerknęła ukradkiem na Pietra, który zaciskał palce na krawędzi stołu. Antonino też był zakłopotany, udzielało mu się napięcie kolegi, poprosili więc Valoniego, by przeszedł do ustalania szczegółów czekającej ich operacji.


***

W dżinsowej kurtce i spodniach, nieumalowana, z włosami związanymi w koński ogon, Sofia zaczynała żałować, że dała się zaprosić na obiad. Wpadła jak śliwka w kompot.

Nie wyglądała źle. Może ubrała się zbyt swobodnie, ale metka Versacego robiła swoje. Zależało jej, by D’Alaqua przyjął do wiadomości, że ona jest w pracy i traktuje to spotkanie jako część swoich obowiązków służbowych.

Samochód wyjechał z Turynu, parę kilometrów dalej skręcił w wąską drogę, która kończyła się na podjeździe imponującej, ukrytej w lesie willi, o architekturze inspirowanej renesansem.

Brama rozsunęła się bezszelestnie, choć Sofia nie zauważyła, by szofer D’Alaquy nacisnął guzik pilota. Willa na pewno ma ochronę, ale nikt nie wyszedł im naprzeciw i nie zapytał, kim jest pasażerka.

Domyślała się, że każdy ich krok śledzą ukryte kamery.

W drzwiach czekał na nią Umberto D’Alaqua, ubrany w elegancki, ciemnoszary garnitur z mięsistego jedwabiu.

Wnętrze rezydencji ją oszołomiło. Dom wyglądał jak galeria sztuki, kto wie, czy nie było to muzeum zaadaptowane na mieszkanie.

– Zaprosiłem panią do domu, bo pomyślałem, że spodobają się pani niektóre z moich obrazów.

Przez godzinę oprowadzał ją po pokojach. Wszędzie wisiały bezcenne dzieła.

Rozmawiali z ożywieniem o sztuce, polityce i literaturze.

Czas mijał tak szybko, że Sofia była zdziwiona, kiedy D’Alaqua dał jej do zrozumienia, że powinien już jechać na lotnisko, bo o siódmej odlatuje do Paryża.

– Przepraszam, zasiedziałam się.

– Ależ skąd! Dochodzi szósta, gdybym nie musiał być wieczorem w Paryżu, poprosiłbym panią, by została pani na kolację. Wracam za dziesięć dni. Jeśli nadal będzie pani w Turynie, mam nadzieję, że się spotkamy.

– Trudno powiedzieć. Być może do tej pory doprowadzimy tę sprawę do końca, albo przynajmniej będziemy zbliżali się do finału.

– Gdybym mógł zapytać, jaką sprawę…

– Śledztwo w sprawie pożaru w katedrze.

– No przecież! Jak się rozwija?

– Pomyślnie, to ostatnia faza.

– Nie może pani nic więcej zdradzić?

– Cóż…

– Rozumiem. Opowie mi pani, kiedy śledztwo dobiegnie końca i wszystko się wyjaśni.

Sofia była wdzięczna, że D’Alaqua potrafił się znaleźć w tej sytuacji. Valoni nie pozwolił jej pisnąć ani słowa. Choć wyzbyła się podejrzeń w stosunku do D’Alaquy, nie mogła nie być posłuszna poleceniom szefa.

Czekały na nich dwa samochody. Jeden miał zawieźć Sofię do hotelu, drugi D’Alaquę na lotnisko, gdzie stał jego prywatny samolot. Pożegnali się uściskiem dłoni.


***

– Dlaczego chcą go zabić?

– Nie wiem. Od wielu dni przygotowują grunt. Usiłują przekupić strażnika, by nie zamykał drzwi od jego celi. Chcą wejść tam rano i poderżnąć mu gardło. Nikt niczego nie usłyszy, przecież ten niemowa nie wyda z siebie żadnego dźwięku.

– Strażnik na to pójdzie?

– Możliwe. Podobno, chcą mu odpalić pięćdziesiąt tysięcy euro.

– Kto jeszcze o tym wie?

– Dwaj inni więźniowie, też Turcy.

– Zostaw mnie samego.

– Zapłacisz mi za informację?

– Zapłacę.

Frasquello zamyślił się. Dlaczego bracia Baherai chcą zabić niemowę? Bez wątpienia to zabójstwo na zlecenie, tylko czyje?

Wezwał swoich kapusiów, dwóch mężczyzn skazanych na dożywocie za zabójstwo. Rozmawiali pół godziny. Potem kazał strażnikowi wezwać Genariego.

Szef służb więziennych wszedł do celi Frasquella po północy.

Ten oglądał właśnie telewizję, nawet nie wstał, żeby się przywitać.

– Usiądź – mruknął. – Możesz powiedzieć swojemu kumplowi z policji, że miał rację. Chcą zabić niemowę.

– Kto ma to zrobić?

– Bracia Baherai.

– Dlaczego? – zapytał zaskoczony Genari.

– Dlaczego, dlaczego! Skąd mam wiedzieć? A zresztą, co mnie to obchodzi? Ja robię swoją robotę, reszta to wasza sprawa.

– Możesz temu zapobiec?

– Idź już.

Genari opuścił celę, szybkim krokiem skierował się do swojego gabinetu i zadzwonił na numer komórkowy Valoniego.

Valoni czytał. Był zmęczony. Przez pół dnia ćwiczyli operację śledzenia niemowy. Potem wrócił do podziemi i przez dwie godziny przemierzał historyczne korytarze, opukując ściany w nadziei, że usłyszy charakterystyczny dźwięk pustki za murem. Komendant Colombaria, z trudem hamując irytację, szedł za Valonim, starając się go przekonać, że nie znajdzie tu więcej niż to, co widać gołym okiem.

– Panie Valoni, to ja, Genari.

Komisarz spojrzał na zegarek, było po północy.

– Miał pan rację. Ktoś chce zabić niemowę. Frasquello odkrył, że dwaj więźniowie, bracia Baherai, Turcy, zamierzają jutro zlikwidować Mendibha. Zdaje się, że dostali za to pieniądze. Trzeba jak najszybciej zabrać waszego podopiecznego z więzienia.

– Nie możemy tego zrobić. Zacznie coś podejrzewać i cała operacja spali na panewce. Frasquello zrobi to, co mu kazaliśmy?

– Tak. To on mi przypomniał, że teraz kolej na pana.

– Wiem. Jest pan w więzieniu?

– Tak.

– To dobrze. Obudzę dyrektora. Będę za godzinę. Chcę mieć wszystkie informacje, jakie uda się zgromadzić o tych braciach.

– Pochodzą z Turcji, spokojni chłopcy, zabili człowieka podczas bójki, ale to nie zawodowcy.

– Opowie mi pan wszystko za godzinę.

Valoni obudził naczelnika więzienia i zażądał, by natychmiast spotkał się z nim w swoim gabinecie. Następnie zadzwonił do Minervy.

– Spałaś?

– Czytałam. Coś się stało?

– Ubierz się. Za piętnaście minut spotykamy się w holu.

Chcę, żebyś poszła do centrali karabinierów i poszukała w ich komputerze informacji o dwóch ptaszkach. Jadę do więzienia, zadzwonię stamtąd do ciebie, by przekazać ci wszystko, czego się dowiedziałem.

– Ale co się stało?

– Ktoś chce zabić niemowę.

– Boże!

– Za piętnaście minut na dole.

Kiedy Valoni dotarł do więzienia, naczelnik już na niego czekał. Ziewał, nie potrafiąc ukryć zmęczenia.

– Chcę dostać kartoteki tych Baherai – rzucił Valoni.

– Braci Baherai? Czyżby coś przeskrobali? A, to ten Frasquello coś naopowiadał… Wierzy mu pan, komisarzu? – Naczelnik przeniósł spojrzenie na strażnika i dodał: – Genari, niech pan posłucha, jak już skończy się to szaleństwo, wyjaśni mi pan swoje powiązania z Frasquellem.

Naczelnik odszukał akta braci i wręczył je Valoniemu, a ten usiadł na sofie i zaczął przeglądać dokumenty. Po chwili zadzwonił do Minervy.

– Zaczynam zasypiać – usłyszał w słuchawce.

– To lepiej się obudź i znajdź mi wszystko, co ma związek z rodziną tych Turków. Wprawdzie bracia urodzili się we Włoszech, ale ich rodzice byli imigrantami. Chcę wiedzieć o nich wszystko, adresy, kontakty, koligacje, włączając w to krewnych i pociotków. Zapytaj w Interpolu, porozmawiaj z turecką policją. Za trzy godziny chcę mieć sprawozdanie.

– Trzy godziny? Chyba śnisz. Potrzebuję czasu do jutra.

– O siódmej.

– Zgoda. Pięć godzin to więcej niż trzy.


***

Restaurację hotelową otwierano punktualnie o siódmej.

Obsługa wciąż ustawiała na stołach półmiski i rozkładała nakrycia, choć niektórzy goście zasiedli już do śniadania.

Minerva, z oczami zaczerwienionymi z niewyspania, przyszła spotkać się z Valonim.

Szef czytał gazetę i pił kawę. Podobnie jak ona, nie wyglądał najlepiej.

Minerva położyła na stole dwie teczki i opadła na krzesło.

– Jestem wykończona!

– Wyobrażam sobie. Znalazłaś coś interesującego?

– Zależy, co uważasz za interesujące.

– No, mów.

– Bracia Baherai to synowie tureckich imigrantów. Ich rodzice najpierw wyjechali do Niemiec, a stamtąd do Turynu.

Znaleźli pracę we Frankfurcie, ale ich matka nie mogła się jakoś w Niemczech zaaklimatyzować, postanowili więc próbować szczęścia gdzie indziej. W Turynie mieli krewnych. Ich dzieci to już Włosi, turyńczycy. Ojciec zatrudnił się w zakładach Fiata, matka znalazła zajęcie jako gosposia. Bracia poszli do szkoły, uczyli się przeciętnie. Starszy był grzeczniejszy i dość zdolny, miał lepsze stopnie. Po szkole średniej dostał pracę w Fiacie, podobnie jak ojciec, młodszy zaś został kierowcą jakiejś szyszki z władz lokalnych. To nie przypadek, po prostu matka pracowała w domu jego pracodawcy, niejakiego Regio. Starszy nie wytrzymał długo w fabryce, nie nadawał się na robotnika. Wynajął stragan na rynku i zajął się sprzedażą warzyw i owoców. Dobrze im się wiodło, nigdy nie mieli kłopotów z policją ani z urzędami. Ojciec jest na emeryturze, matka też. Nie mają żadnego majątku, jedynie dom, który kupili piętnaście lat temu. Przed paroma laty, w sobotnią noc, bracia poszli ze swoimi dziewczynami na dyskotekę. Jacyś podpici faceci zaczęli zaczepiać ich partnerki. W raporcie policyjnym można przeczytać, że chłopcy wyjęli noże i wdali się w bójkę z pijakami. Jednego zabili, drugiego zranili tak, że do dziś ma bezwładne ramię. Zostali skazani na dwadzieścia lat, właściwie na całe życie. Narzeczone nie czekały, powychodziły za mąż.

– Wiemy coś o ich rodzinie w Turcji?

– Prości ludzie. Pochodzą z Urfy, niedaleko irackiej granicy. Interpol dostał od tureckiej policji wszystko, co udało im się zebrać o rodzinie Baherai. Nieliczne i niezbyt ciekawe fakty. Ojciec ma w Urfie młodszego brata, zbliża się do emerytury. Pracuje przy szybach naftowych. Ach, prawda, jest jeszcze siostra. Jej mąż jest nauczycielem, mają ośmioro dzieci. Dobrze im się wiedzie, nie byli w nic wmieszani.

Kiedy przeprowadzaliśmy wywiad środowiskowy, sąsiedzi byli zdziwieni, że o nich pytamy. Kto wie, czy nie zaszkodziliśmy tym biedakom, sam wiesz, jak szybko takie sensacje się rozchodzą.

– Coś jeszcze?

– Tak. W Turynie mieszka krewny matki, niejaki Amin, na pierwszy rzut oka wzorowy obywatel. Księgowy, od wielu lat w tej samej agencji reklamowej. Ożeniony z Włoszką, ekspedientką w butiku. Mają dwie córki, starsza studiuje, młodsza niedługo skończy szkołę średnią. W każdą niedzielę są w kościele na mszy.

– Chodzą do kościoła?

– A co w tym dziwnego, że ludzie chodzą do kościoła? Jesteśmy we Włoszech.

– A ten krewny to nie muzułmanin?

– Ożenił się z Włoszką, wzięli ślub kościelny, to znaczy, że się przechrzcił, choć nie ma o tym wzmianki w aktach.

– Sprawdź to. Dowiedz się też, czy bracia Baherai chodzili do meczetu.

– Do meczetu?

– Masz rację, jesteśmy we Włoszech. W każdym razie ktoś musi wiedzieć, czy byli dobrymi muzułmanami. Udało ci się zajrzeć na ich konta?

– Owszem. Nic ciekawego. Ten ich krewny ma przyzwoitą pensyjkę, jego żona podobnie. Wystarcza im na wygodne życie, choć spłacają raty za mieszkanie. Nie zanotowano żadnego nadzwyczajnego przelewu. Ta rodzina jest bardzo blisko ze sobą związana, wszyscy odwiedzają więźniów, przynoszą im jedzenie, słodycze, tytoń, książki, ubrania, starają się, by więzienne życie nie było dla nich zbyt ciężkie.

– Tak, wiem. Mam tu wyciąg z rejestru odwiedzin. Niejaki Amin odwiedził ich w tym miesiącu dwa razy, choć zwykle przychodził tylko raz.

– Nie wiem, czy to podejrzane.

– Musimy zbadać każdy, nawet najmniej istotny szczegół.

– Zgoda, ale nie tracąc z oczu najważniejszego.

– Wiesz, co mnie zastanawia? Że chodzi na mszę i wziął ślub kościelny. Muzułmanie nie zmieniają tak łatwo wyznania.

– Może przesłuchamy wszystkich Włochów, którzy nigdy nie przekroczyli progu kościoła? Posłuchaj, moja przyjaciółka przeszła na judaizm, bo zakochała się w Izraelczyku, kiedy była na praktykach wakacyjnych w kibucu. Matka tego chłopaka była ortodoksyjną żydówką, za nic by się nie zgodziła, żeby jej ukochany synek związał się z gojką. Moja koleżanka okazała się bardziej elastyczna, postanowiła zmienić wiarę i teraz co sobotę chodzi do synagogi. Nie wierzy w ani jedno słowo, ale i tak chodzi.

– Dobrze, to było o twojej przyjaciółce, a my tu mamy do czynienia z dwoma Turkami, którzy chcą zabić niemowę.

– Tak, ale nie mieszaj do tego ich krewniaka. Nie zrobisz z niego podejrzanego, tylko dlatego że chodzi na mszę.

Do jadalni wszedł Pietro, z zainteresowaniem nadstawiając uszu. Chwilę później zeszli na śniadanie Antonino i Giuseppe.

Jako ostatnia zjawiła się Sofia.

Minerva opowiedziała o wszystkim, czego dowiedziała się w ciągu ostatnich godzin, Valoni zalecił, by każde przeczytało kopię raportu przygotowanego przez koleżankę.

– Wnioski? – zapytał, kiedy skończyli czytać.

– To nie są zawodowi mordercy. Jeśli zlecono im tę robotę, to dlatego że mają powiązania z niemową, lub też ktoś ma do nich ogromne zaufanie – uznał Pietro.

– W więzieniu nie brak takich, którzy pocięliby go bez mrugnięcia okiem za darmo, ale zleceniodawca nie wie, jak dotrzeć do takich ludzi, a to znaczy, że nie ma kontaktów z półświatkiem, albo, jak uważa Pietro, z nieznanych nam powodów ufa braciom, którzy nie wyróżniają się niczym szczególnym. Nie robili podejrzanych interesów, nie ukradli motocykla sąsiadowi… Owszem, zamordowali jednego gościa, ale stało się to podczas pijackiej burdy.

– Dobrze, Giuseppe, mamy już dość podsumowań, może dodasz coś, czego jeszcze nie wiemy.

– Wydaje mi się, że koledzy już sporo powiedzieli – wtrącił się Antonino. – Musimy znaleźć ogniwo, które to wszystko łączy. Ktoś chce śmierci niemego, bo wie, że może nas dokądś doprowadzić. To znaczy, że doszło do infiltracji, ktoś dowiedział się o operacji pod kryptonimem „Koń trojański”, w przeciwnym razie już dawno skończyliby z niemową, oni jednak chcą go zabić właśnie teraz.

Na kilka sekund zapadła cisza.

– Kto wiedział o operacji? – zapytała w końcu Sofia.

– Dużo osób – odrzekł Valoni. – Antonino ma rację, chcą go zabić, żeby nie doprowadził nas do kogoś ważniejszego. Trzeba przyznać, że dość szybko rozpoznali nasze plany. Minervo, Antonino, chcę, żebyście znaleźli więcej informacji o rodzinie Baherai, to oni stanowią brakujące ogniwo. Muszą mieć powiązania z kimś, kto chce śmierci tego człowieka. Sprawdźcie to wszystko jeszcze raz, nie pomińcie żadnego szczegółu. Ja wracam do więzienia.

– Dlaczego nie porozmawiać z rodzicami i krewnymi braci? – zapytał Pietro.

– Natychmiast wzbudzimy podejrzenia, wypłoszymy lisa z nory. Nie możemy też wyciągnąć niemowy z więzienia, bo od razu zacznie coś podejrzewać i nie zaprowadzi nas do swojej organizacji. Musimy mieć pewność, że przeżyje, trzymać go z daleka od tych Baherai – zakończył Valoni.

– A kto się tym zajmie? – dopytywała się Sofia.

– Pewien boss narkotykowy, niejaki Frasquello. Umówiliśmy się, że komisja penitencjarna zbada jego przypadek, może uda się nieco skrócić mu wyrok. Dobrze, do roboty.


***

Anę Jimenez spotkali w holu. Szła do wyjścia, ciągnąc walizkę na kółkach.

– Chyba eskortujecie coś cennego, nigdy nie widziałam wszystkich państwa naraz – zażartowała.

– Wyjeżdżasz? – zainteresowała się Sofia.

– Tak, jadę do Londynu, a potem do Francji.

– Służbowo?

– Właściwie tak, służbowo. Zadzwonię do ciebie. Może będę potrzebowała twoich rad.

Bagażowy poinformował, że taksówka już czeka, Ana pożegnała się więc, posyłając im szeroki uśmiech.

– Ta dziewczyna zaczyna mi działać na nerwy – mruknęła Minerva.

– Nigdy za nią nie przepadałaś – zauważyła Sofia.

– Nie, nie zrozum mnie źle, lubię ją, nie podoba mi się tylko, że wtrąca się do naszej pracy. Po co jedzie do Londynu, a potem do Francji? Albo wie o czymś, o czym my nie wiemy, albo stara się udowodnić jedną ze swoich szalonych teorii.

– Jest bardzo inteligentna – odparła Sofia – a jej teorie niekoniecznie są takie szalone. Schliemanna też traktowano jak wariata, a jednak odkrył Troję.

– Tylko tego brakowało, żebyś robiła za jej adwokata.

W każdym razie niepokoi mnie ten wyjazd do Londynu. Nie wiem, czego ona szuka, ale na pewno ma to coś wspólnego z całunem turyńskim. Zadzwonię do Santiaga.


***

Strażnik przyjął pieniądze. Była to duża suma, za tak nieskomplikowane zadanie – po prostu nie domknął drzwi dwóch cel. W jednej siedział niemy więzień, w drugiej bracia Baherai.

Zwyczajnie zapomniał przekręcić klucz w zamku. Zdarza się.

W więzieniu panowała cisza. Upłynęły dwie godziny, odkąd więźniowie położyli się spać. Korytarze były słabo oświetlone, strażnicy drzemali.

Bracia popchnęli drzwi. Były otwarte. Ich wspólnik dotrzymał słowa. Przywierając do ściany, skierowali się na drugi koniec korytarza, gdzie mieściła się cela niemowy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, zanim minie dziesięć minut, wrócą do siebie i nikt się o niczym nie dowie.

Pokonali już połowę długości korytarza, kiedy młodszy z braci poczuł, że na jego szyi zaciska się dłoń. Nie zdążył nawet jęknąć. Dostał w głowę i stracił przytomność. Starszy odwrócił się zbyt późno i na jego nosie wylądowała czyjaś pięść. Chciał krzyknąć, ale nie mógł, ktoś go dusił. Baherai poczuł, że uchodzi z niego życie.

Bracia ocknęli się na korytarzu. Przestraszony strażnik miotał się i krzyczał. Kiedy przewożono ich do części szpitalnej, cieszyli się, że żyją, wiedzieli jednak, że ktoś ich zdradził.

Lekarz zalecił obserwację. Zostali brutalnie pobici, ich twarze były krwawą miazgą, opuchlizna nie pozwalała otworzyć oczu. Pielęgniarka zaaplikowała każdemu zastrzyk uspokajający, żeby mogli zasnąć Kiedy Valoni dotarł do gabinetu naczelnika, ten, zmartwiony, opowiedział mu, co się stało. Musi złożyć raport władzom miasta i karabinierom.

Valoni uspokoił go i poprosił o widzenie z Frasquellem.

– Wywiązałem się ze swojego zadania – warknął Frasquello, gdy tylko przekroczył próg gabinetu.

– A ja z mojego. Co się stało?

– Grunt, że się udało. Niemowa żyje, Turcy też. Nikt za bardzo nie ucierpiał.

– Niech pan nie traci czujności, mogą powtórzyć zamach.

– Kto? Ci dwaj? Nie wierzę.

– Oni czy inni, nie wiem. Niech pan uważa.

– Kiedy porozmawia pan z komisją więzienną?

– Jak tylko się to skończy.

– To znaczy?

– Mam nadzieję, że to kwestia trzech, czterech dni.

– Zgoda. Lepiej niech pan dotrzyma słowa, panie władzo, bo jak nie, drogo pan za to zapłaci.

– Niech pan nie będzie głupi i daruje sobie te pogróżki.

– A pan niech dotrzyma słowa, dobrze radzę.

Frasquello wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami, odprowadzany zdumionym spojrzeniem naczelnika.

– Ależ Marco, uważa pan, że komisja złagodzi mu wyrok?

– Współpracował z nami, powinni wziąć to pod uwagę. A propos, kiedy dostaniemy buty niemowy? Mój człowiek nie może wiecznie siedzieć w Turynie, musimy w końcu umieścić ten mikrofon.

– Nie przychodzi mi do głowy żaden pretekst…

– Więc niech je zabiorą do czyszczenia. Powiedzcie mu, że kiedy skazani wychodzą na wolność, służby starają się, by wyglądali schludnie. Jeśli nie rozumie, co się do niego mówi… Wszystko jedno. Jeśli rozumie, to chyba nietrudno go będzie przekonać. Nie przychodzi mi do głowy żaden inny pomysł. Dziś w nocy, po zamknięciu cel, mam dostać te buty. I niech je ktoś wyczyści.

Addai pracował w swoim gabinecie. Aż podskoczył na dźwięk telefonu komórkowego. Kiedy słuchał, jego twarz powoli tężała. Rozłączył się, czerwony ze złości.

– Guner! Guner! – krzyczał na cały korytarz, choć rzadko podnosił głos.

Służący wyrósł przed nim jak spod ziemi.

– Co się stało, pasterzu?

– Natychmiast odszukaj Bakkalbasiego i sprowadź, choćby był na końcu świata. Za pół godziny chcę tu widzieć wszystkich pasterzy.

– Powiedz, co się stało?

– Klęska. Idź już i zrób, o co proszę.

Kiedy został sam, przycisnął palce do skroni. Od paru dni dokuczała mu migrena. Źle spał i nie miał apetytu. Nie chciało mu się żyć Był zmęczony, miał dość bycia Addaiem.

Wiadomości nie mogły być gorsze. Wykryto plan braci Baherai Ktoś im przeszkodził. Może ci Baherai to gaduły i sami wszystko wypaplali, albo niemowa dostał ochronę na kilka dni przed wyjściem na wolność? To na pewno oni, znów oni, albo ten gliniarz wtykający nos tam, gdzie me powinien. Zdaje się, że ostatnio wcale nie wychodzi z gabinetu naczelnika więzienia. Coś knuje, tylko co? Dotarło do niego, że Marco Valoni kilka razy rozmawiał z handlarzem narkotykami, niejakim Frasquellem. Tak, teraz wszystko zaczyna się układać… pewnie Valoni kazał mu pilnować Mendibha. Chłopak jest ich jedynym śladem, muszą go osłaniać. Z pewnością o to właśnie chodzi, rozmówca nawet mu to zasugerował. A może miał na myśli coś innego? Addai przymknął oczy, czując jak ból wypala mu mózg. Poszukał klucza i otworzył nim skrzyneczkę, z której wyjął pigułki. Zażył dwie, potem usiadł z zamkniętymi oczami, by poczekać, aż ból minie. Przy odrobinie szczęścia, zanim przyjdą pozostali pasterze, poczuje się lepiej.


***

Guner delikatnie zastukał do drzwi gabinetu. Kiedy wszedł, zastał Addaia z głową opartą o stół i z zamkniętymi oczami.

Podszedł, potrząsnął nim delikatnie, a ten się ocknął.

– Zasnąłeś.

– Tak. Bolała mnie głowa.

– Musisz wybrać się do lekarza, te migreny cię wykończą, przydałoby się zrobić EEG. Nie, nie jesteś w najlepszej formie.

Pasterze czekają w dużym salonie, ogarnij się trochę, zanim do nich zejdziesz.

– Tak, tak… Zaproponuj im coś do picia.

– Już podałem herbatę.

Po kilkunastu minutach Addai dołączył do rady wspólnoty.

Siedmiu pasterzy w czarnych togach zasiadło wokół masywnego stołu.

Addai zdał im relację z wydarzeń w turyńskim więzieniu.

– Chcę byś ty, mój drogi Bakkalbasi, udał się do Turynu – powiedział na zakończenie. – Mendibh wyjdzie za dwa czy trzy dni i zechce się z nami skontaktować. Nie możemy do tego dopuścić. Nasi ludzie nie mogą sobie pozwolić na kolejne błędy. Dlatego tak ważne jest, byś tam pojechał koordynować operację. Musisz być ze mną w stałym kontakcie. Mam przeczucie, że stoimy na krawędzi katastrofy.

– Mam wieści od Turguta.

Wszystkie spojrzenia skierowały się na starca o żywych, niebieskich oczach.

– Jest chory, przechodzi głęboką depresję. Dręczy go mania prześladowcza. Twierdzi, że ktoś za nim chodzi, że w biskupstwie przestali mu ufać i że policjanci z Rzymu zostali w Turynie tylko po to, by mieć go na oku. Powinniśmy go stamtąd wydostać.

– Nie, nie teraz, to byłoby szaleństwo – odparł Bakkalbasi.

– Czy Ismet jest przygotowany? – zapytał Addai. – Każ, by szykował się do wyjazdu, zamieszka z wujem, będzie go wspierał.

– Jego rodzice się zgodzili, ale chłopak trochę się ociąga, ma tu dziewczynę – wyjaśnił Talat.

– Dziewczynę! I z tego powodu naraża na niebezpieczeństwo całą wspólnotę! Wezwijcie jego rodziców. Jeszcze dzisiaj wyjedzie do Turynu, razem z naszym bratem Bakkalbasim. Niech rodzice Ismeta zadzwonią do Turguta i oznajmią mu, że wysyłają swego syna, by się nim opiekował. Nie ociągajcie się.

Stanowczy ton Addaia nie pozostawiał miejsca na dyskusje.

Godzinę później mężczyźni opuścili posiadłość, pouczeni, jak dalej postępować.

Ana Jimenez nacisnęła guzik dzwonka przy drzwiach eleganckiego wiktoriańskiego domu w zamożnej dzielnicy Londynu.

Drzwi się otworzyły i stanął w nich starszy pan, zapewne woźny.

– Dzień dobry pani, czym mogę służyć? – zapytał uprzejmie.

– Chciałabym porozmawiać z dyrektorem tej instytucji.

– Jest pani umówiona?

– Tak. Jestem dziennikarką, nazywam się Ana Jimenez, umówił mnie kolega z „Times’a”, Jerry Donalds.

– Proszę wejść i chwilę zaczekać.

Hol domu był ogromny, drewnianą podłogę pokrywały miękkie perskie dywany, na ścianach wisiały płótna przedstawiające sceny z Biblii.

Ana skracała sobie oczekiwanie oglądaniem obrazów, spodziewając się, że woźny zaraz wróci i zaprowadzi ją do gabinetu. Nagle zdała sobie sprawę, że od dobrej chwili przygląda jej się starszy dżentelmen.

– Ach, dzień dobry, przepraszam, nie zauważyłam…

– Dzień dobry, pani Jimenez.

– Przepraszam, nie usłyszałam, kiedy pan wszedł.

– Zapraszam do mojego gabinetu. Więc jest pani znajomą Jerry’ego Donaldsa?.”…, Ana wolała zbyć to pytanie szerokim uśmiechem, bo tak naprawdę wcale nie znała Jerry’ego Donaldsa. Jego nazwisko otwierało jednak wiele drzwi w Londynie. Donalds był przyjacielem dyplomaty, znajomego Any, który swego czasu pracował w Anglii, a niedawno został przeniesiony na wysokie stanowisko w Unii Europejskiej. Z trudem skłoniła go, by jej pomógł, w końcu jednak się udało i skontaktował ją z dziennikarzem, który wysłuchał jej bardzo uprzejmie, poprosiwszy, by dała mu trochę czasu. Po dwóch dniach zadzwonił do Turynu, oznajmiając, że zgodził się ją przyjąć wybitny profesor Anthony McGilles.

Profesor przysunął sobie skórzany fotel, wskazując Anie miejsce na sofie. Gdy tylko usiedli, wszedł służący z herbatą.

Przez parę minut Ana odpowiadała na pytania Mcgillesa, który interesował się jej dorobkiem dziennikarskim i sytuacją polityczną w Hiszpanii. W końcu profesor zapytał:

– Rozumiem, że interesują panią templariusze?

– Tak, byłam bardzo zaskoczona, że jeszcze istnieją, a nawet mają stronę internetową.

– To tylko ośrodek badań. Co właściwie chciałaby pani wiedzieć?

– Czy w dzisiejszych czasach istnieją templariusze, co robią, czym się zajmują… Chciałabym również zapytać o parę faktów z historii, które miały z nimi związek.

– Widzi pani, templariusze, tak jak pani ich sobie wyobraża, już nie istnieją.

– W takim razie informacje, jakie znalazłam w Internecie, nie są prawdziwe?

– Niezupełnie. Dowodem na to jest nasze dzisiejsze spotkanie. Chcę tylko zastrzec, że nie powinna pani wyobrażać sobie współczesnych templariuszy jako rycerzy z mieczami. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku.

– Tak, jestem tego świadoma.

– Jesteśmy placówką naukową. Zajmujemy się studiami historyczno-społecznymi. Naszym orężem stał się intelekt.

– Czy to państwo są prawdziwymi dziedzicami templariuszy?

– Kiedy papież Klemens Piąty rozwiązał zakon, templariusze przystąpili do innych zgromadzeń. W Aragonii był to zakon rycerzy z Montesa, czyli joannitów, w Portugalii król Dionizy założył zakon rycerzy Chrystusa, w Niemczech przyłączyli się do Krzyżaków, w Szkocji zaś templariusze nigdy nie rozwiązali zgromadzenia. Wiernie przestrzegali reguły. Tylko dzięki żelaznej dyscyplinie przetrwali do dziś. Wchodzili w skład gwardii papieskiej, wspierali również jakobitów w Szkocji. W tysiąc siedemset piątym roku zakon wyszedł z ukrycia. W tymże roku uchwalono nowy statut i wybrano Filipa Orleańskiego na wielkiego mistrza. Templariusze wnieśli swój udział do Wielkiej Rewolucji Francuskiej, przyczynili się do stworzenia cesarstwa Napoleona, wywalczenia niepodległości Grecji, wchodzili też w szeregi francuskiego ruchu oporu podczas drugiej wojny światowej…

– W jaki sposób? Mają jakąś organizację? Jak ona się nazywa?

– Przez cały ten czas rycerze wiodą spokojne życie, poświęcone modlitwie i studiom. Oczywiście udział we wszystkich tych wydarzeniach brali zawsze za wiedzą i przyzwoleniem swoich braci. Jest wiele organizacji, klubów, jeśli pani woli, w których spotykają się ci rycerze, dzisiaj nazwałbym ich dżentelmenami. To legalne zrzeszenia, rozsiane po całym świecie, mają swoje statuty, zgodne z prawem każdego kraju. Musi pani spojrzeć na zakon templariuszy z nieco innej perspektywy, bo zapewniam, że w trzecim milenium nie znajdzie pani takiego zgromadzenia, jakim było ono w dwunastym czy trzynastym wieku, po prostu nic podobnego nie mogłoby istnieć. Nasza organizacja zajmuje się zgłębianiem historii zakonu, od dnia założenia aż po czasy obecne. Badamy archiwa, szukamy starych dokumentów. Widzę, że jest pani rozczarowana… – Nie, chodzi o to, że…- Oczekiwała pani rycerza w zbroi? A tymczasem siedzi przed panią emerytowany profesor uniwersytetu w Cambridge. Żałuję, że sprawiłem zawód. Ale jak pani widzi, całkiem zwyczajny ze mnie człowiek, poza tym, że jestem wierzący, wyznaję pewne zasady, miłuję prawdę i sprawiedliwość.

Ana wyczuwała, że za słowami Anthony’ego McGilles’a kryje się o wiele więcej, że to niemożliwe, by wszystko było tak oczywiste, takie proste.

– Skoro jest pan tak miły, chociaż nadużywam pańskiej cierpliwości, czy mógłby mi pan opowiedzieć o pewnym wydarzeniu, w które, jak sądzę, byli zaangażowani templariusze? Nie mogę powiązać pewnych faktów.

– Z największą przyjemnością. Jeśli nie potrafię pani odpowiedzieć, przejdziemy do naszego archiwum, jest skomputeryzowane. Proszę tylko powiedzieć, o jakie wydarzenie pani chodzi?

– Chciałabym wiedzieć, czy templariusze wywieźli święty całun z Konstantynopola w czasach Baldwina Drugiego? Wtedy właśnie zniknął, a pojawił się ponownie we Francji dopiero w tysiąc trzysta pięćdziesiątym siódmym roku.

– Ach, całun turyński! Jako historyk uważam, że zakon nie miał nic wspólnego z jego zaginięciem.

– Możemy to sprawdzić w archiwum?

– Naturalnie, pomoże pani profesor McFadden. Zostawiam panią w dobrych rękach, muszę iść na zebranie. Zapewniam, że mój kolega nie odmówi pani pomocy, zwłaszcza że jest pani protegowaną naszego drogiego przyjaciela Jerry’ego Donaldsa.

Profesor McGilles poruszył niewielkim srebrnym dzwoneczkiem. Natychmiast zjawił się woźny.

– Richardzie, zaprowadź panią Jimenez do biblioteki. Przyjdzie do niej profesor McFadden.

– Dziękuję panu za pomoc, profesorze.

– Mam nadzieję, że na coś się przydałem. Do widzenia.


***

Guillaume de Beaujeu, wielki mistrz zakonu templariuszy, włożył dokument do szkatułki i schował ją w sekretarzyku.

Był zmartwiony. List przysłany przez braci z Francji nie pozostawiał złudzeń. Na dworze Filipa już nie mają tylu przyjaciół, co w czasach świętego króla Ludwika, niech go Bóg otacza chwałą, bo nie było mężniejszego i zacniejszego władcy w całym chrześcijańskim świecie.

Filip IV był im winny złoto, dużo złota, a im bardziej rosły jego długi, tym większą darzył ich niechęcią. W Rzymie niektóre zakony nie potrafiły ukryć zazdrości o potęgę templariuszy.

Jednakże tej wiosny, tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego pierwszego roku, Guillaume de Beaujeu miał kłopot poważniejszy niż intrygi na dworach Francji i Rzymu. Francois de Charney wraz Saidem przynieśli złe wieści.

Rycerz i jego giermek, nierozłączni jak paznokieć z palcem, przez miesiąc mieszkali w obozie mameluków, nastawiając ucha na rozmowy żołnierzy wroga, z którymi dzielili chleb, wodę i modlitwy do Allaha Miłosiernego. Uchodzili za egipskich kupców, zabiegających o prowiantowanie wojska.

Mamelucy panują już w Egipcie i Syrii, a teraz zajęli Nazaret, miasto, w którym przyszedł na świat Pan. Ich flaga powiewa nad portem w Jaffie, zaledwie parę mil od twierdzy Świętego Jana w Akce.

De Charney bardziej przypominał muzułmanina niż chrześcijanina, stapiał się z tym ludem, jak gdyby urodził się na ich ziemi, a nie w dalekiej Francji. Twierdzi, że już wkrótce, najwyżej za dwa tygodnie, dojdzie do ataku na twierdzę w Akce. Tak mówią żołnierze, tak zapewniają oficerowie, z którymi zbratał się w ich obozie. Dowódcy mameluków cieszą się, że już niedługo się wzbogacą, niech tylko zawładną skarbami fortecy w Akce, która upadnie, tak jak wiele innych fortec przez nich zaatakowanych.

Lekki marcowy wiatr zapowiadał, że nad skąpaną w chrześcijańskiej krwi Ziemię Świętą nadciągają upały. Już od dwóch dni oddział templariuszy napełniał kufry złotem i klejnotami.

Wielki mistrz rozkazał im wsiąść na statek, gdy tylko będą gotowi, popłynąć na Cypr, a stamtąd do Francji. Nikt nie chciał wyruszać w tę podróż, prosili Guillaume’a de Beaujeu, by pozwolił im zostać i pomóc braciom w walce. Wielki mistrz był nieugięty: dalsze losy zakonu w dużej mierze zależeć będą od nich, bo ich zadaniem jest ocalenie skarbu templariuszy.

Najbardziej niepocieszony wydawał się Francois de Charney.

Powstrzymywał łzy, kiedy de Beaujeu oznajmił mu, iż szykuje dla niego misję tak daleko od Akki. Francuz błagał go, by pozwolił mu walczyć o krzyż, mistrz jednak był głuchy na jego prośby. Decyzja zapadła.

Wielki mistrz zszedł po schodach do chłodnych fortecznych podziemi, tam zaś, w sali strzeżonej przez rycerzy, starannie sprawdził kufry, które miały jechać do Francji.

– Załadujemy te skrzynie na trzy galery. Bądźcie w każdej chwili gotowi do drogi. Z trzech okrętów któryś dotrze do celu. Wiecie już, w jakim porządku i na którym statku ma się każdy zaokrętować…

– Ja jeszcze nie wiem – odezwał się Francois de Charney.

– Wy, rycerzu, pójdziecie ze mną do kapitularza, tam wszystko wam powiem – odparł Guillaume de Beaujeu, przyglądając mu się przenikliwym wzrokiem.

Spojrzenie de Charneya przepełniała troska i determinacja.

Rycerz ten, choć skończył już sześćdziesiąt lat, nadal był krzepkim mężczyzną, któremu lat odejmowała śniada, spalona słońcem cera. Był weteranem wśród templariuszy. Wyszedł cało z tysiąca niebezpieczeństw, jako zwiadowca nie miał sobie równych, zwłaszcza odkąd jego przyjaciel, Robert de Saint-Remy, poległ od saraceńskiej strzały podczas obrony Trypolisu.

Wielki mistrz widział w jego spojrzeniu smutek. De Charney zmuszony był porzucić ziemię, którą od dawna traktował jak ojczyznę, ziemię, gdzie często sypiał pod gwiazdami, którą przemierzył z karawanami na wielbłądzim grzbiecie.

Dla Francois de Charneya powrót do Francji oznaczał tragedię.

– Wiedz, mój drogi, że tylko tobie mogę powierzyć tę misję – zaczął wielki mistrz.- Lata temu, kiedy jako żółtodziób wstępowałeś do zakonu, wraz z rycerzem de Saint-Remy przywieźliście do Konstantynopola relikwię, płótno, które po śmierci Pana posłużyło za całun. Dzięki niemu zobaczyliśmy twarz Zbawiciela i możemy się do niego modlić. Mówisz o starości, ale możesz być spokojny, wiem, ile masz siły i odwagi, dlatego tobie polecam, byś strzegł całunu Pana. Ze wszystkich naszych skarbów ten jest najcenniejszy, bo zachował się na nim ślad twarzy i krwi Chrystusa. Ty go ocalisz. Wpierw jednak powrócisz do obozu mameluków. Musimy się dowiedzieć, czy coś może przeszkodzić okrętom w dopłynięciu do celu, czy na morzu nie czeka zasadzka. Kiedy wypełnisz tę misję, udasz się na Cypr, sam dobierzesz załogę. Wierzę w twój rozsądek, ufam, że bezpiecznie dowieziesz całun do Francji. Nikt nie może wiedzieć, co przewozicie. Gotuj się do drogi.

Rycerz de Charney, wraz z giermkiem, starym Saidem, jeszcze raz dostał się w mameluckie szeregi. W żołnierzach wyczuwało się napięcie poprzedzające bitwę, skupieni wokół ognisk, wspominali swoje rodziny, z tęsknotą przywołując coraz bardziej zacierający się w pamięci obraz twarzy synów, którzy pod nieobecność ojców wyrastają na mężczyzn.

Przez trzy dni słuchał uważnie, aż w końcu dowiedział się, że za dwa dni nastąpi atak na twierdzę.

Jeszcze tej nocy wymknęli się z obozu. Wjeżdżali do zamku wraz z pierwszymi promieniami poranka, które złociły potężne mury. Guillaume de Beaujeu natychmiast rozkazał swoim rycerzom, by przygotowali się do odparcia ataku.

De Charney pomógł towarzyszom przygotować obronę. Starał się też łagodzić kłótnie, jakie co rusz wybuchały wśród chrześcijan.

Zapadała noc, kiedy wielki mistrz wezwał go do siebie.

– Rycerzu, pora ruszać. Popełniłem błąd, posyłając was do Saracenów. Nie mamy już łodzi, odpłynęli na nich uciekinierzy z twierdzy, musicie więc ruszać lądem.

Francois de Charney odetchnął głęboko, zanim przemówił:

– Wiem. Chciałbym o coś prosić.

– Pozwólcie mi wyruszyć jedynie w towarzystwie Saida.

– Narażacie się na niebezpieczeństwo.

– Nikt nie będzie niczego podejrzewał, wezmą nas za mameluków.

– Rób, jak uważasz.

Mężczyźni uściskali się serdecznie. To miało być ich ostatnie spotkanie. Wiedzieli, że wielki mistrz polegnie jak wielu innych w obronie twierdzy Świętego Jana w Akce.


***

De Charney szukał odpowiedniego kawałka płótna. Musiało mieć te same wymiary co święty całun. Nie chciał, by relikwia ucierpiała w podróży, lecz nie mógł jej schować do kufra.

Dotarcie do Konstantynopola będzie trudne, a co dopiero droga do Francji. Im mniej będzie miał przy sobie tobołków, tym lepiej.

Podobnie jak Said, przywykł do spania pod namiotem i żywienia się tym, co znaleźli po drodze, już to w lesie, już to na pustyni. Potrzebowali tylko dobrych siodeł.

Męczyły go wyrzuty sumienia, że zostawia braci, których czeka pewna śmierć. Wiedział, że opuszcza tę ziemię na zawsze, że już nigdy tu nie wróci, że w słodkiej Francji będzie wspominał suche powietrze pustyni i nocne czuwanie w saraceńskich obozach, w których zawarł tyle przyjaźni… Ludzie są ludźmi, nieważne, do jakiego Boga zanoszą modły.

Said miał mu towarzyszyć tylko na początku, dalej Francois pojedzie sam. Nie może wymagać od przyjaciela, nawet jeśli jest jego panem, by porzucił swą ojczyznę. Nie, Said nigdy nie przyzwyczai się do życia we Francji, choćby nawet Francois oczarował go opowieściami o swoim miasteczku, Lyrey pod Troyes. To tam nauczył się jeździć konno, galopując po zielonych łąkach rodzinnych włości, i władać mieczykiem, który wykuł dla niego kowal, bo ojciec chciał, by synowie wyrośli na dzielnych rycerzy. Said postarzał się, tak jak i jego pan, za późno już, by zaczynał nowe życie.

De Charney starannie owinął całun drugim kawałkiem płótna i schował go do sakwy, którą zawsze nosił przy sobie. Poszedł po Saida i powiedział mu, jakie otrzymał rozkazy. Zapytał, czy chce mu towarzyszyć na pierwszym odcinku szlaku, zanim ich drogi rozejdą się na zawsze. Said zgodził się, choć wiedział, że kiedy wróci, po Akce nie będzie już śladu.


***

Zdawało się, że ogień leje się z nieba. Płonące strzały przelatywały nad murami, podpalając wszystko, co napotkały na swej drodze. Szóstego kwietnia roku pańskiego tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego pierwszego, mamelucy rozpoczęli oblężenie twierdzy. Teraz już od wielu dni nękali fortecę, zaciekle bronioną przez templariuszy.

Guillaume de Beaujeu kazał się wszystkim wyspowiadać i przystąpić do komunii świętej jeszcze pierwszego dnia oblężenia. Wiedział, że niewielu uda się przeżyć. Poprosił towarzyszy, by oddali swe dusze w opiekę Bogu.

Francois de Charvey był już w drodze. Mistrz ufał, że uda mu się ocalić całun Chrystusa i bezpiecznie dowieźć go do Francji. Był pewny, że wybrał najlepszego opiekuna dla relikwii. Młodzieniec, który czterdzieści lat temu przywiózł ją z Konstantynopola, teraz, jako dojrzały mąż, otoczy skarb taką samą opieką w drodze na Zachód. Insh ‘ Allah!

Ilu rycerzy pozostało? Ledwie pięćdziesięciu broniło murów, nie godząc się na poddanie twierdzy. Ludzie uciekali w panice.

Guillaume de Beaujeu walczył od wielu godzin, ani na chwilę nie odkładając miecza. Nie potrafił powiedzieć, ilu wrogów zabił ani ilu jego ludzi poległo. Poprosił rycerzy, by starali się uciec, zanim twierdza padnie. Wszyscy jednak walczyli desperacko, wiedząc, że już wkrótce odpowiedzą za swoje czyny przed Bogiem.

Wielki mistrz odpierał ataki dwóch Saracenów, starając osłaniać się tarczą. Nagle poczuł w piersi przenikliwy ból, otoczyła go ciemność… Insh ‘ Allah!

Jan de Perigod zdołał przeciągnąć zwłoki dowódcy i złożyć je pod murem. Wkrótce do wszystkich dotarła straszna wieść: wielki mistrz nie żyje. Akka skazana była na klęskę. Lecz Bóg nie chciał, by nastąpiło to tej nocy.

Mamelucy wrócili na noc do swojego obozu, gdzie pachniało pieczonym w ziołach jagnięciem i rozbrzmiewały pieśni zwycięstwa. Rycerze świątyni zgromadzili się w kapitularzu, by wybrać wielkiego mistrza. Byli wyczerpani, nie dbali o to, kto zostanie ich dowódcą, skoro i tak jutro czeka ich śmierć.

Modlili się jednak, prosząc Boga, by ich oświecił. Następcą dzielnego Guillaume’a de Beaujeu został Thibaut Gaudin.

Dwudziestego ósmego maja tysiąc dwieście dziewięćdziesiątego pierwszego roku w Akce panował upał. Przed wschodem słońca, na rozkaz Thibauta Gaudina, rycerze udali się na mszę.

Zanim zaszło słońce, nad Akką zatrzepotała flaga wroga.

Inish’ Allah! Forteca przypominała cmentarzysko. Z życiem uszła ledwie garstka rycerzy.

Miała wrażenie, że znajdowała się w samym środku bitewnego zamętu. Szybko oprzytomniała, przypominając sobie, że jest w centrum Londynu, w wygodnym pokoju hotelu Dorchester. Czuła, jak struga potu spływa jej po plecach.

Skronie pulsowały, serce łomotało jakby przebiegła kilkaset metrów.

Wstała i poszła do łazienki. Włosy lepiły jej się do twarzy, nocna koszula przesiąknięta była potem. Ana rozebrała się, odkręciła prysznic. Już po raz drugi przyśnił jej się ten koszmar. Gdyby wierzyła w wędrówkę dusz, przysięgłaby, że tam była, w twierdzy Świętego Jana w Akce, jako świadek upadku templariuszy. Mogłaby rozpoznać twarz Guillaume’a de Beaujeu, kolor oczu Thibauta Gandina. Była tam, czuła to. Znała tamtych mężczyzn, mogłaby to przysiąc.

Wyszła spod prysznica odświeżona i w lepszym nastroju.

Włożyła T-shirt. Nie miała koszuli nocnej na zmianę. Nie chciała wracać do łóżka i leżeć w przepoconej pościeli. Tej nocy już nie zaśnie. Zniechęcona, włączyła komputer.

Wyjaśnienia profesora McFaddena, podobnie jak dokumenty, które dla niej wyszukał, głęboko zapadły jej w pamięć. McFadden opowiedział jej szczegółowo o upadku twierdzy w Akce.

Jego zdaniem była to jedna z najbardziej gorzkich chwil w historii zakonu. Opowiadał tak obrazowo… Pewnie dlatego przyśniło jej się oblężenie twierdzy, podobnie jak wtedy, gdy Sofia Galloni opowiedziała jej o oblężeniu Edessy przez wojska bizantyjskie.

Jutro spotka się jeszcze raz z tym profesorem i spróbuje dowiedzieć się czegoś więcej…


***

Zapach morza dodawał mu sił i napełniał otuchą. Francois de Chamey nie chciał oglądać się za siebie, ale nie potrafił powstrzymać szlochu, kiedy wszedł na pokład okrętu i uświadomił sobie, że opuszcza Cypr, a tym samym Orient. Bracia gorliwie oddali się swoim obowiązkom, by nie widzieć jego łez. Sądzili, że to z powodu starości. Kiedy żegnał się z Saidem, płakał tak, jakby postradał zmysły. Po tylu spędzonych razem latach rycerz i jego giermek po raz pierwszy serdecznie się uściskali.

Dla Saida wybiła godzina powrotu w ojczyste strony, on zaś, Francois de Charney, jechał do kraju, który pamiętał jak przez mgłę. Jego domem stał się zakon templariuszy, ojczyzną zaś Wschód. Do Francji wracało jedynie jego ciało, dusza pozostała w Akce.

Podróż przebiegała spokojnie, choć Morze Śródziemne jest zdradzieckie, o czym przekonał się kiedyś Ulisses. Polecenia Guillaume’a de Beaujeu były jednoznaczne: zawieźć święty całun do zakonu templariuszy w Marsylii, tam odebrać nowe rozkazy. De Charney musiał przysiąc, że ani na chwilę nie rozstanie się z relikwią.

Ból, jaki uwił sobie gniazdo w jego sercu, łagodziło towarzystwo kilku templariuszy, którzy podobnie jak on wracali do Francji. Dzięki nim smutek rozstania i trudy podróży nie były tak dotkliwe. Port w Marsylii wywarł na nim duże wrażenie;

dziesiątki łodzi i statków, rozgadany i pokrzykujący tłum.

Kiedy zeszli na ląd, czekali już na nich rycerze wysłani przez zwierzchnika zakonu. Żaden nie wiedział, w jakim celu przybywa de Charney, nikomu nie przyszło do głowy, że wiezie coś tak cennego. De Beaujeu dał mu list do wizytariusza templariuszy w Marsylii i do przeora zgromadzenia. Oni, zapewnił, najlepiej zadysponują naszym skarbem.

Przeor był szlachcicem oschłym w obejściu, lecz o gołębim sercu, jak miał się wkrótce przekonać de Charney. Wysłuchał opowieści w milczeniu. Potem poprosił o relikwię.

Templariusze od dawna wiedzieli, jak wygląda oblicze Chrystusa, bo Renaud de Vichiers kazał na podstawie świętego płótna sporządzić obraz. Nie było domu ani klasztoru, w którym nie znalazłaby się kopia tego obrazu. A jednak Vichiers stanowczo zalecał dyskrecję, wizerunku tego nigdy nie miały zobaczyć oczy ciekawskich, miał być przechowywany w ukrytych kaplicach, do których rycerze schodzili się tylko na modlitwę.

W ten sposób przez długi czas to, że templariusze posiadali jedyną niebudzącą wątpliwości relikwię po Chrystusie, pozostawało tajemnicą.

Francois de Charney otworzył sakwę i wyjął zawiniątko.

Najpierw odwinął płótno, a potem rozpostarł całun…

Mężczyźni padli na kolana, modląc się żarliwie, tak wielkiego cudu stali się świadkami.

Jacques Vezelay, przeor, wraz z Francois de Charneyem, dziękowali Bogu za to, co ukazało się ich oczom.


***

Strażnik wszedł do celi i zabrał się do przeszukiwania szafy.

Zgarnął ubrania z wieszaków. Mendibh przyglądał mu się w milczeniu.

– Zdaje się, że wkrótce się stąd zmyjesz. Jak chcą kogoś wypuścić, starają się ich trochę ogarnąć, żeby przyzwoicie wyglądali. Pralnia ekspresowa. Nie wiem, czy rozumiesz, co się do ciebie mówi, ale na jedno wychodzi, zabieram te szmaty. A, i te wstrętne buciory. Muszą cuchnąć jak łajno, od dwóch lat nie zdejmujesz ich z nóg.

Podszedł do łóżka i podniósł sportowe buty Mendibha. Ten poruszył się, jak gdyby go to zaniepokoiło, ale strażnik dźgnął go palcem w pierś na znak ostrzeżenia.

– Nie podskakuj, dobra? Ja wypełniam polecenia przełożonych, zabieram to do pralni. Jutro przyniosą ci wszystko z powrotem, czyste i pachnące.

Mendibh został sam i zamknął oczy. Nie chciał, by kamery ochrony wychwyciły jego niepokój. Wydało mu się dziwne, że zabierają mu odzież, zwłaszcza buty. Do prania? Po cóż mieliby to robić?


***

Valoni pożegnał się z naczelnikiem więzienia. Spędził tu prawie cały dzień. Mimo protestów lekarza przesłuchał braci.

Na próżno. Nie chcieli się przyznać, dokąd szli, kiedy zostali napadnięci, ani kogo podejrzewają o napad. Valoni wiedział, że byli to ludzie nasłani przez Frasquella, chciał się jednak upewnić, czy bracia ich rozpoznali.

Milczeli jak zaklęci, tylko od czasu do czasu jęcząc, że głowy pękają im z bólu, a ten gliniarz torturuje ich natrętnymi pytaniami. Nie mieli złych zamiarów, zauważyli, że drzwi od celi są otwarte i wyjrzeli na korytarz. Każdy by tak zrobił.

A wtedy ktoś na nich napadł. Ani słowa więcej, ani słowa mniej. Tak brzmiała ich wersja.

Naczelnik zasugerował Valoniemu, by powiedział im wprost, że wie, iż chcieli zamordować niemowę, komisarz jednak odrzucił tę sugestię. Nie chciał alarmować tych na zewnątrz, kogoś, kto, jak się potwierdziło, zlecił braciom zabójstwo.

W takim więzieniu nie brak kapusiów. Nigdy nie wiadomo, kto może być ogniwem łączącym ich z ulicą.

Kobieta wyszła z gabinetu, nie oglądając się za siebie.

Chwilę wcześniej zajrzała do dyrektorskiej łazienki, by wymienić ręczniki. Stanowiła część więziennego krajobrazu, wchodziła do wszystkich pomieszczeń, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania.

Kiedy Valoni dotarł do hotelu, Antonino, Pietro i Giuseppe siedzieli jeszcze w barze. Sofia poszła już spać, Minerva zaś obiecała, że zejdzie do nich, jak tylko zadzwoni do domu.

– Cóż, niemowa wyjdzie za trzy dni. Mamy coś nowego?

– Nic szczególnego – odparł Antonino. – Tyle tylko, że w Turynie pełno jest imigrantów z Urfy.

Valoni ściągnął brwi.

– Możesz wyrażać się jaśniej?

– Pracowaliśmy z Minervą jak woły. Chciałeś się czegoś dowiedzieć o rodzinie Baherai, zaczęliśmy więc szukać, wprowadzać dane do komputera i odkryliśmy, że stary Turgut, kościelny w katedrze, pochodzi z Urfy, to znaczy nie tyle on, co jego ojciec. Historia jego rodziny przypomina historię naszych braciszków. Ojciec przyjechał za pracą, zatrudnił się u Fiata, poznał Włoszkę, pobrali się i został. Turgut urodził się w Turynie. Nie łączy ich żadne pokrewieństwo z braćmi Baherai, tylko pochodzenie. Pamiętasz Tarika?

– Jakiego Tarika?

– To jeden z robotników, pracował w kościele, kiedy doszło do pożaru. Otóż on też pochodzi z Urfy – wyjaśnił Giuseppe.

– Najwyraźniej mieszkańcy tego miasta upodobali sobie Turyn – stwierdził Valoni.

Do baru weszła Minerva. Widać było, że jest zmęczona.

Valoni poczuł wyrzuty sumienia; ostatnio przeciąża ich wszystkich pracą, ale nikt tak dobrze jak Minerva nie zna się na komputerach, Antonino zaś ma analityczny umysł, który trzyma w ryzach porywy fantazji kolegów z zespołu. Był pewny, że oboje wykonali dobrą robotę.

– No, Marco – wykrzyknęła Minerva – chyba nie powiesz, że nie zarabiamy na swoje utrzymanie!

– Owszem, już słyszałem, ilu mieszkańców Urfy wyemigrowało do Turynu. Co jeszcze udało wam się ustalić?

– Że to nie są praktykujący muzułmanie, o ile w ogóle muzułmanie. Wszyscy chodzą do kościoła – wyjaśniła Minerva.

– Nie zapominajcie, że Kemal Ataturk zlaicyzował Turcję, więc nic dziwnego, że nie mamy do czynienia z praktykującymi muzułmanami. Dziwne tylko, że tak sumiennie chodzą na mszę. Z tego by wynikało, że to chrześcijanie – zauważył Antonino.

– Czy w Urfie są chrześcijanie? – zapytał Valoni.

– Jak twierdzą tureckie władze, nie – odpowiedziała Minerva.

Antonino odchrząknął, jak zwykle, kiedy chciał zabrać głos.

– Ale w dawnych czasach było to miasto chrześcijańskie i nazywało się Edessa. Bizantyjczycy oblegali je w dziewięćset czterdziestym czwartym, by zdobyć święty całun, który znajdował się w rękach małej chrześcijańskiej wspólnoty, chociaż Edessą rządzili wówczas muzułmanie.

– Obudźcie Sofię – przerwał mu Valoni.

– Po co? – zapytał Pietro.

– Bo szykuje się burza mózgów. Sofia niedawno podpowiedziała mi, że być może klucz do rozwiązania naszej sprawy leży w przeszłości. Ana Jimenez też o tym wspominała.

– Nie traćmy zdrowego rozsądku, proszę!

Słowa Pietra rozzłościły Valoniego.

– Dlaczego uważasz, że tracę zdrowy rozsądek?

– Bo widzę, że dałeś się ponieść wyobraźni tych dwóch dam. Sofia i nasza koleżanka Ana puściły wodze fantazji i są przekonane, że pożary w katedrze wiążą się z przeszłością. Wybacz, ale moim zdaniem to typowo babskie podejście. Kobiety fascynują tajemnice, irracjonalne wyjaśnienia, ezoteryka…

– Co ty sobie wyobrażasz?! – Minerva była oburzona. – Męski szowinista i palant!

– Spokojnie, spokojnie… – prosił Valoni. – Tylko tego brakowało, żebyśmy się wszyscy pokłócili. Powiedz Pietro, co o tym wszystkim sądzisz.

– Urfa to dawna Edessa. Dobrze, ale co z tego? Czy mało miast w historii powstało na gruzach innych? Tu, we Włoszech, każdy kamień to historia, ale nikomu nie przychodzi do głowy szukać w przeszłości wskazówek do każdego współczesnego zabójstwa czy pożaru. To czyste szaleństwo. Wiem, że to dla ciebie specjalny przypadek, Marco, wybacz jednak, że powiem to wprost: uważam, że masz obsesję na tym punkcie i przesadzasz, tak tę sprawę rozdmuchując. Co w tym dziwnego, że wielu Włochów tureckiego pochodzenia wywodzi sie z miasta zwanego Urfą? Ilu Włochów z jednego miasteczka w tym samym roku wyjechało do Frankfurtu, by w ciężkich czasach zarabiać na chleb pracą w niemieckich fabrykach? A jednak przy każdym przestępstwie popełnionym przez Włocha policja niemiecka nie podejrzewa Juliusza Cezara i legionów rzymskich. Chcę tylko powiedzieć, że nie możemy tracić zdrowego rozsądku. Jest wielu hochsztaplerów, którzy piszą nawiedzone książki o całunie turyńskim, nie pozwólmy, by zrobili nam wodę z mózgu.

Komisarz zastanowił się nad słowami Pietra. Nie brakowało im logiki, kto wie, czy nie ma racji. Valoni był jednak starym policyjnym wyjadaczem i jak doświadczony pies myśliwski, który całe życie uganiał się za zwierzyną, ufał swojemu instynktowi. A instynkt podszeptywał mu, że trzeba zbadać ten trop, nawet jeśli wydaje się nieco fantastyczny.

– Wysłuchałem cię, kto wie, czy nie masz racji, ale skoro nie mamy nic do stracenia, nie pozwolę, by wymknął nam się jakiś wątek. Proszę, Minervo, zadzwoń do Sofii, może jeszcze nie położyła się spać. Co wiemy o Urfie?

Antonino wręczył mu pełny raport o Urfie czy też Edessie.

Przewidział, że szef o niego poprosi.

– Wszyscy wiedzą, że całun znajdował się w Edessie – nie ustępował Pietro. – Nawet ja o tym wiedziałem, nasłuchałem się od was tej historii do znudzenia.

– Owszem, ale nowością jest, że mamy tu kilku obywateli z Urfy, którzy jednak wykazują pewne powiązania z całunem – nie dawał za wygraną Valoni.

– Ach tak? A można wiedzieć, jakie to powiązania? – kpił Pietro.

– Jesteś zbyt dobrym policjantem, żebym ci to musiał wyjaśniać, ale skoro nalegasz… Turgut pochodzi z Urfy, jest kościelnym w katedrze, był w pracy w dzień pożaru i podczas wszystkich wcześniejszych wypadków. Ciekawe, że nigdy niczego nie zauważył. Mamy też niemowę, który zamierzał coś ukraść. Interesujące, że nie jest to jedyny niemy, jaki stanął na naszej drodze. Parę miesięcy temu inny niemowa spłonął na węgielek, a w całej historii całunu byli jeszcze inni niemi i inne pożary. Potem okazuje się, że dwaj bracia tureckiego pochodzenia, co ciekawe, również pochodzący z Urfy, usiłowali zamordować naszego niemowę. Dlaczego? Chcą, żebyście jutro poszli z Giuseppem przesłuchać kościelnego. Powiedzcie mu, że śledztwo jest w toku i chcecie z nim porozmawiać, być może przypomni sobie jakiś szczegół.

– Tylko zdenerwujemy staruszka. Prawie się rozpłakał, kiedy przesłuchiwaliśmy go po raz pierwszy – przypomniał Giuseppe.

– Dlatego trzeba przesłuchać go jeszcze raz. Wydaje mi się, że to ich najsłabsze ogniwo. Poprosimy również o zgodę prokuratora na założenie podsłuchu w telefonach naszych sympatycznych przyjaciół z Urfy.

Minerva wróciła z Sofią. Usiadły, posyłając Pietrowi wrogie spojrzenia. Kiedy koło trzeciej nad ranem zamykano bar, narada wciąż trwała. Sofia zgadzała się, że powinni podjąć ten wątek, który nieoczekiwanie doprowadził ich do Urfy, i iść jego śladem. Antonino i Minerva byli tego samego zdania. Giuseppe pozostał sceptyczny, ale nie dyskutował z kolegami, podczas gdy Pietro z trudem ukrywał niezadowolenie.

Poszli spać przekonani, że zbliżają się do końca śledztwa.

Загрузка...