SIEDMIOMILOWE BUTY

Siedmiomilowe buty

Pojechał Michał pod Częstochowę,

Tam kupił buty siedmiomilowe.

Co stąpnie nogą – siedem mil trzaśnie,

Bo Michał takie buty miał właśnie.

Szedł pełen dumy, szedł pełen buty

W siedmiomilowe buty obuty.

W piętnaście minut był już w Warszawie:

– Tutaj – powiada – dłużej zabawię!

Żona spojrzała i zapłakała:

– Już nie dopędzę mego Michała!

Dzieci go ciągle tramwajem gonią,

A on już w Kutnie, a on już w Błoniu.

Wybrał się Michał z żoną do kina,

Lecz zawędrował do Radzymina.

Chciał starszą córkę odwiedzić w mieście,

Adres – wiadomo – Złota 30.

Poszedł piechotą, bo było blisko,

Trafił na Złotą, ale w Grodzisku.

Raz się umówił z teściem na rynku,

Zanim się spostrzegł – był w Ciechocinku.

Pobiegł z powrotem, myśląc, że zdąży,

I wnet się znalazł na rynku… w Łomży.

Chciał do Warszawy powrócić wreszcie,

Ale co chwila był w innym mieście.

W Kielcach, w Kaliszu, w Płocku, w Szczecinie

I w Skierniewicach, i w Koszalinie.

Nie mógł utrafić! Więc pod Opocznem

Jęknął żałośnie: – Tutaj odpocznę!

Usiadł i spojrzał ogromnie struty

Na swoje siedmiomilowe buty,

Zdjął je ze złością, do wody wrzucił

I na bosaka do domu wrócił.

Sójka

Wybiera się sójka za morze,

Ale wybrać się nie może.

– Trudno jest się rozstać z krajem,

A ja właśnie się rozstaję.

Poleciała więc na kresy

Pozałatwiać interesy.

Odwiedziła najpierw Szczecin,

Bo tam miała dwoje dzieci,

W Kielcach była dwa tygodnie,

Żeby wyspać się wygodnie,

Jedną noc spędziła w Gdyni

U znajomej gospodyni,

Wpadła także do Pułtuska,

Żeby w Narwi się popluskać,

A z Pułtuska do Torunia,

Gdzie mieszkała jej ciotunia.

Po ciotuni jeszcze sójka

Odwiedziła w Gnieźnie wujka,

Potem matkę, ojca, syna

I kuzyna z Krotoszyna.

Pożegnała się z rodziną,

A tymczasem rok upłynął.

Znów wybiera się za morze,

Ale wybrać się nie może.

Myśli sobie: „Nie zaszkodzi

Po zakupy wpaść do Łodzi”.

Kupowała w Łodzi jaja,

Targowała się do maja,

Poleciała do Pabianic,

Dała dziesięć groszy – za nic,

A że już nie miała więcej,

Więc siedziała pięć miesięcy.

– Teraz – rzekła – czas za morze!

Ale wybrać się nie może.

Posiedziała w Częstochowie,

W Jędrzejowie i w Miechowie,

Odwiedziła Mysłowice,

Cieszyn, Trzyniec, Wadowice.

Potem jeszcze z lotu ptaka

Obejrzała miasto Kraka:

Wawel, Kopiec, Sukiennice,

Piękne place i ulice.

– Jeszcze wpadnę do Rogowa,

Wtedy będę już gotowa.

Przesiedziała tam do września,

Bo ją prosił o to chrześniak.

Odwiedziła w Gdańsku stryja,

A tu trzeci rok już mija.

Znów wybiera się za morze,

Ale wybrać się nie może.

– Trzeba lecieć do Warszawy,

Pozałatwiać wszystkie sprawy:

Paszport, wizy i dewizy,

Kupić kufry i walizy.

Poleciała, lecz pod Grójcem

Znów się żal zrobiło sójce.

– Nic nie stracę, gdy w Warszawie

Dłużej dzień czy dwa zabawię.

Zabawiła tydzień cały,

Miesiąc, kwartał, trzy kwartały!

Gdy już rok przebyła w mieście,

Pomyślała sobie wreszcie:

„Kto chce zwiedzać obce kraje,

Niechaj zwiedza. Ja – zostaję”.

Globus

W szkole

Na stole

Stał globus –

Wielkości arbuza.

Aż tu naraz jakiś łobuz

Nabił mu guza.

Z tego wynikła

Historia całkiem niezwykła:

Siedlce wpadły do Krakowa,

Kraków zmienił się w jezioro,

Nowy Targ za San się schował,

A San urósł w górę sporą.

Tatry, nagle wywrócone,

Okazały się w dolinie,

Wieprz popłynął w inną stronę

I zawadził aż o Gdynię.

Tam gdzie wpierw płynęła Wisła,

Wyskoczyła wielka góra,

Rzeka Bzura całkiem prysła,

A powstała góra Bzura.

Stary Giewont zląkł się wielce

I przykucnął pod parkanem;

Każdy myślał, że to Kielce,

A to było Zakopane.

Łódź pobiegła pod Opole

W jakichś bardzo ważnych sprawach –

Tylko nikt nie wiedział w szkole,

Gdzie podziała się Warszawa.

Nie było jej na Śląsku ani w Poznańskiem,

Ani na Pomorzu, ani pod Gdańskiem,

Ani na Ziemiach Zachodnich,

Ani na północ od nich,

Ani blisko, ani daleko,

Ani nad żadną rzeką,

Ani nad żadnym z mórz.

Po prostu przepadła – i już!

Trzeba prędzej oddać globus do naprawy,

Bo nie może Polska istnieć bez Warszawy!

Kłótnia rzek

Jaki powód rzeki miały,

Że się nagle posprzeczały

I tak długo trwały w gniewie,

Tego nikt naprawdę nie wie.

Ponoć pierwsza rzekła Warta,

Że jest Noteć nic nie warta,

Warcie na to rzekła Odra,

Że jest głupia i niedobra.

Wtedy padły słowa Wieprza:

– Sama też nie jesteś lepsza!

Wieprza znów skarciła Raba:

– Oby cię wypiła żaba!

Na to się odezwie Nida:

– Tobie samej też się przyda!

Biebrza na to rzecze grzecznie:

– Mówisz, rzeko, niedorzecznie.

Jak nie skoczy San na Biebrzę:

– Sama wciąż u Narwi żebrze,

A dla innych – niełaskawa!

– San, a głupi! – rzekła Skawa.

I tak trwały kłótnie długie

Sanu z Sołą, Wieprza z Bugiem,

Ledwie coś tam powie która,

A już Nysa, a już Bzura,

A już Odra czy Barycza

Wszystkie wady jej wylicza.

To się tak sprzykrzyło Wiśle,

Że im rzekła po namyśle:

– Drogie rzeki, biorąc ściśle,

Waszych słów naprawdę szkoda –

Przecież to jest wszystko woda!

Jednakowy los nas czeka,

W morze wpadnie każda rzeka.

Gdy tak rzekła mądra Wisła,

Cała zwada zaraz prysła.

Stonoga

Mieszkała stonoga pod Białą,

Bo tak się jej podobało.

Raz przychodzi liścik mały

Do stonogi,

Że proszona jest do Białej

Na pierogi.

Ucieszyło to stonogę,

Więc ruszyła szybko w drogę.

Nim zdążyła dojść do Białej,

Nogi jej się poplątały:

Lewa z prawą, przednia z tylną,

Każdej nodze bardzo pilno;

Szósta zdążyć chce za siódmą,

Ale siódmej iść za trudno,

No, bo przed nią stoi ósma,

Która właśnie jakiś guz ma.

Chciała minąć jedenastą,

Poplątała się z piętnastą,

A ta znów z dwudziestą piątą,

Trzydziesta z dziewięćdziesiątą,

A druga z czterdziestą czwartą,

Choć wcale nie było warto.

Stanęła stonoga wśród drogi,

Rozplątać chce sobie nogi;

A w Białej stygną pierogi!

Rozplątała pierwszą, drugą,

Z trzecią trwało bardzo długo,

Zanim doszła do trzydziestej,

Zapomniała o dwudziestej,

Przy czterdziestej już się krząta –

No, a gdzie jest pięćdziesiąta?

Sześćdziesiątą nogę beszta:

– Prędzej, prędzej! A gdzie reszta?

To wszystko tak długo trwało,

Że przez ten czas całą Białą

Przemalowano na zielono,

A do Zielonej stonogi nie proszono.

Atrament

Nikt opisać nie potrafi,

Jaki w szkole powstał zamęt,

Gdy na lekcji geografii

Nagle rozlał się atrament.

Porozlewał się po mapie,

Co leżała na katedrze,

Tutaj cieknie, tam znów kapie,

Wnet do różnych miast się wedrze.

W Kocku, Płocku, Radzyminie,

Czarne kleksy się rozprysły

I atrament dalej płynie,

I już wlewa się do Wisły.

Pewien strażak dla ochłody

Miał się kąpać w tym momencie,

Zdjął ubranie, wszedł do wody,

Lecz się znalazł w atramencie.

Strażakowi zrzedła mina:

– Cóż to znowu za pomysły?

I czarniejszy od Murzyna

Wyszedł strażak z nurtów Wisły.

Długo martwił się i smucił:

– W straży tak się nie pokażę…

Więc do straży nie powrócił,

Tylko został kominiarzem.

Загрузка...