SZELMOSTWA LISA WITALISA

I

Znano różne w świecie lisy:

Był więc lis Ancymon Łysy;

Pospolity lisek rudy,

Pełen sprytu i obłudy;

Lis niebieski – wielka sknera;

Zezowaty lis – przechera;

Czarny lisek ogoniasty;

Lis Patrycy Jedenasty;

Srebrny lis niezwykle szczwany;

Lis Mikita spod Oszmiany;

Lis Telesfor farbowany,

Niebezpieczny i zawzięty;

Lis Wincenty, lis Walenty,

Lecz nie było w świecie lisa

Ponad lisa Witalisa.

Miał Witalis taki ogon,

Że nie było wprost nikogo,

Kto nie stanąłby zdumiony:

Taki ogon nad ogony!

I falisty, i puszysty,

I niezwykle zamaszysty,

I ruchliwy na kształt kity –

Niezrównany, znakomity!

Gdy Witalis kroczył drogą,

Wpierw widziano jego ogon,

Co jak ruda chmura zwisa,

A dopiero potem – lisa.

Gdy się lis pogrążył we śnie,

Dziesięć ptaków jednocześnie

W tym ogonie wiło gniazda,

Niosło jajka, potem – jazda!

Lis się budził niespodzianie

I – jadł ptaszki na śniadanie.

Gdy Witalis przed wieczorem

Kucnął sobie nad jeziorem

I potrząsnął swym ogonem,

Wszystkie rybki, zachwycone,

Wypływały bardzo prędko

Za ogonem jak za wędką:

Lis je w sosie wyśmienitym

Jadł na obiad z apetytem.

Był Witalis maści rudej,

Niezbyt gruby, niezbyt chudy,

Miał na prawym oku bielmo

I był szelmą. Strasznym szelmą!

Miał rozumu za dziesięciu,

Toteż w każdym przedsięwzięciu

Wprawiał w podziw swoim sprytem,

Wyrobieniem znakomitym,

Orientacją doskonałą

I dowcipem, jakich mało!

A miał w sobie tyle dumy,

Jakby wszystkie zjadł rozumy.

II

Jest na wschodzie miasto Łomża.

Gdy na wschód się dalej zdąża,

Las wyrasta na bezkresie,

Ciemny wąwóz jest w tym lesie,

W tym wąwozie lis miał jamę,

A w tej jamie – dziwy same.

Więc lusterko posrebrzane,

Które z tego było znane,

Że gdy czyhał ktoś na lisa,

Powstawała na nim rysa.

Prócz lusterka miał pudełko,

Dokąd zajrzeć mógł przez szkiełko,

By ustalić w sposób łatwy,

Gdzie zimują kuropatwy

Lub na skraju jakiej łączki

Zabawiają się zajączki.

Miał prócz tego srebrną misę

Z ozdobami i napisem:

"Misa lisa Witalisa."

Zawsze pełna była misa

I nic z niej nie ubywało,

Choć Witalis jadł niemało.

Miał ponadto złoty grzebień,

Bowiem bardzo dbał o siebie,

I grzebieniem tym starannie

Czesał ogon nieustannie:

Rozczesywał raz i wtóry

Z góry na dół i do góry,

I raz jeszcze, i na nowo

Rozczesywał – daję słowo!

Był Witalis rodem z Polski,

Lecz kapelusz miał tyrolski,

W którym było mu do twarzy,

Choć wyglądał nieco starzej.

III

Raz posłyszał, że niedźwiedzie

Są w tym roku w wielkiej biedzie,

Więc nie tracąc chwili czasu,

Żwawo udał się do lasu.

Przyszedł grzeczny, miły, gładki:

– Cóż, robaczki? Cóż, niedźwiadki?

Krucho z wami? Chodzą gadki,

Że bezmięsne już obiadki

Jeść musicie! Ziółka, kwiatki,

Trawki, listki i sałatki!

Chodzą gadki, że za miedzą

Dwa zajączki małe siedzą,

Które was za chwilę zjedzą!

Wstyd mi za was! Gdy posucha,

Niedźwiedź tylko w łapy dmucha.

Gdzie popatrzeć – chuderlaki!

Przykry mi jest widok taki!

Fe! Doprawdy, nie wypada,

Lepiej, gdy potrzebna rada,

Przyjść po radę do sąsiada.

Zawstydziły się niedźwiedzie:

– Źle się nam ostatnio wiedzie,

Poradź, poradź nam, sąsiedzie,

Powiedz, lisie Witalisie,

Jakie jest twe widzimisię?

Lis przyczesał sobie ogon

I powiedział z miną srogą:

– Chodźcie ze mną! Znam zagrodę,

W której są prosięta młode.

Jest was pięciu i dla pięciu

Będzie dzisiaj po prosięciu!

Ucieszyły się niedźwiedzie:

– Prowadź, prowadź nas, sąsiedzie!

Poszli razem leśną drogą.

Sam Witalis, prężąc ogon,

Uroczyście szedł na przedzie.

A za lisem w ślad – niedźwiedzie:

Cztery stare, jeden młody.

Poszli nocą do zagrody,

Lis obejrzał parkan, chatkę

I pociągnął za kołatkę.

– Któż to straszy dzieci nocą?

Kto przychodzi tu i po co?

– To Witalis – lis odrzecze. –

Proszę, otwórz mi, człowiecze,

Z chlewu zabrać chcę prosiaki,

Bo mam dziś apetyt taki.

Po tych słowach lis dał nurka,

A tymczasem od podwórka

Psów zjawiła się gromada.

Każdy szczeka i ujada,

Każdy groźnie zęby szczerzy,

Każdy gryzie, gdzie należy,

Aż niedźwiedzie, pełne trwogi,

Powiedziały sobie: – W nogi!

Ratuj, lisie Witalisie!

Ale psom aż w ślepiach skrzy się

I popadły w ferwor taki,

Że fruwały tylko kłaki.

Lis tymczasem, sunąc boczkiem,

Wbiegł przez furtkę drobnym kroczkiem,

Po szelmowsku mrugnął oczkiem,

Wszedł ostrożnie od kurnika,

Porwał kaczkę, gęś, indyka,

Trzy kurczaki i perliczkę,

Związał wszystko to rzemyczkiem

I, nie tracąc chwili czasu,

Pobiegł z łupem swym do lasu.

A niedźwiedzie, nieszczęśliwe,

Pogryzione, na wpół żywe,

Kulejące, głodne, chore,

Odszukały lisią norę.

– Przydybaliśmy cię, rybko!

Dosyć żartów! Wyłaź szybko,

Wyłaź, lisie Witalisie!

Lis Witalis już – po rysie

Na lusterku – poznał snadnie,

Że nań gniew niedźwiedzi spadnie.

Widząc, że mu coś zagraża,

Lis ukazał się w bandażach,

W plastrach, szmatach i gałganach:

– Spójrzcie, cały jestem w ranach!

Ogon strasznie mam zwichnięty,

Pokąsane wszystkie pięty:

Narażałem własne życie,

By was bronić należycie.

Wojna była nie na żarty,

Psy walczyły jak lamparty,

W sposób groźny i zażarty.

Lecz wyjawić mogę skromnie,

Że daleko im jest do mnie:

Gdym wyskoczył zza chałupy,

Padły pierwsze cztery trupy,

Jeden pies już po minucie

W przerażeniu wielkim uciekł,

Drugi chciał go wziąć w obronę,

Więc zabiłem go ogonem.

Cztery dalsze, poranione,

Położyły się pod płotem

I skonały wkrótce potem,

A jedynie niedobitki

Was napadły w sposób brzydki.

Cóż, dostaliście po skórze.

A dlaczego? Boście tchórze!

Zawstydziło to niedźwiedzi,

Brak im było odpowiedzi,

Więc nie żaląc się nikomu

Poszły głodne spać do domu.

– Żegnaj, lisie Witalisie!

Spać lisowi ani śni się!

Do swej jamy szybko wrócił,

Zdjął bandaże, plastry zrzucił,

Zerknął w lustro z miną błogą

I przyczesał sobie ogon.

Potem przyniósł chrustu wiązkę,

Żeby upiec sobie gąskę.

Gąska taka była wściekła,

Że na ogniu raka spiekła,

Lecz z natury była miła,

Więc się pięknie zrumieniła

I Witalis porcję tłustą

Zjadł z jabłkami i kapustą.

IV

W czas zimowej chłodnej pory

Wyszedł lis ze swojej nory:

– Do mnie, wszystkie głodomory,

Do mnie, z lasów, z kniei, z chaszczy!

Mam ja coś dla każdej paszczy!

Kto nie dojadł, ten się naje!

Znam zwierzęce obyczaje,

Znam zwierzęce apetyty

I mam pomysł znakomity,

Żeby każdy z was był syty.

Zewsząd zbiegły się zwierzęta,

Bo dla zwierząt to przynęta,

Pokąd iskra życia tli się.

– Gadaj, lisie Witalisie,

Przybywamy całą zgrają,

Bo nam kiszki marsza grają.

Opowiadaj, lisie, ściśle

O niezwykłym swym pomyśle!

Lis tych słów uważnie słuchał,

Po czym rzekł zdejmując z ucha

Swój kapelusz zawadiacki:

– Umiem piec ze śniegu placki.

Mam do tego obok, w lasku,

Piec własnego wynalazku.

Kto dostarczy kupę śniegu

I dorzuci mi do tego

Połeć sadła lub słoniny,

Ten w niespełna pół godziny

Prosto z pieca na śniadanie

Placków tłustych niesłychanie

Pełny taki wór dostanie.

Mówiąc to potrząsnął worem,

Że aż z wora nad otworem

Buchnął, mile łechcąc w chrapach,

Pieczonego ciasta zapach.

Zaś Witalis prawił dalej:

– Mnie bynajmniej się nie pali,

Takie placki stale jadam,

Ale sobie trud ten zadam,

By wyżywić was do wiosny,

Bo wasz wygląd jest żałosny.

Co za placki! Szkoda gadać!

Mógłbym tydzień opowiadać

O ich cudnym aromacie,

O ich smaku! Otóż macie.

Z tymi słowy wyjął z wora

Placków tuzin czy półtora

I sam zjadł je z apetytem,

Pomlaskując sobie przy tym.

Po szelmowskim tym popisie

Padły głosy: – Witalisie,

Co się zjadło, to przepadło,

Dostarczymy śnieg i sadło,

Uczta będzie wyśmienita,

Chcemy najeść się do syta,

Chcemy placki mieć – i kwita!

Lis przyczesał sobie ogon:

– Placki jutro być już mogą.

Więc nazajutrz bardzo wcześnie,

Gdy las tonął jeszcze we śnie,

Tłumy zwierząt szły w szeregu,

Wlokąc całe góry śniegu,

A do tego jeszcze sadło –

Tyle, ile go przypadło.

Lis już stał przed swoją norą.

Spojrzał: owszem, sadła sporo!

Pełen werwy i ochoty

Wziął się zaraz do roboty,

Zdjął kapelusz, duchem skoczył,

Z pięćset śnieżnych kul utoczył,

Każdą spłaszczył szybkim ruchem,

Tak jak robi się z racuchem,

Schwycił sadło i rzetelnie

Wysmarował nim patelnię;

I choć jest to rzecz kobieca,

Placki wkładać jął do pieca.

Z pieca wnet buchnęła para,

A Witalis już się stara,

Już dorzuca nowe placki,

Taki z niego kucharz chwacki.

Przyglądają się zwierzęta,

Pilnie chodzą mu po piętach,

Wprost doczekać się nie mogą!

A Witalis pręży ogon,

Zda się, wącha cudny zapach,

Aż zwierzętom kręci w chrapach,

Aż zwierzętom skręca kiszki.

A Witalis zbiera szyszki

I do ognia je dorzuca,

Krąży, krząta się, przykuca.

– Sadła jeszcze! Sadła! Prędzej!

No, bo placki wam uwędzę!

Po upływie pól godziny,

Niewyraźne strojąc miny,

Z pieca wyjął lis patelnię

I do zwierząt rzekł bezczelnie:

– A to dziwna jest przygoda!

proszę, spójrzcie, sama woda!

Z takim śniegiem trudu szkoda:

Rozpuszczony, mokry, sypki –

Mogłyby w nim pływać rybki!

A mówiłem, że to nie to!

Śnieg powinien być jak beton –

Zamarznięty i w kawałkach.

Taki właśnie jest w Suwałkach,

W Augustowie, w Ostrołęce…

A to co! Umywam ręce!

Poszło całe wasze sadło,

Tyle pracy mej przepadło!

Nie nabiorę się powtórnie,

Mam was dosyć, boście durnie!

Zawstydziły się zwierzęta.

Racja! Nikt z nich nie pamiętał,

Że przed samym świtem jeszcze

Padał śnieg zmieszany z deszczem.

A śnieg z deszczem jest wodnisty –

Fakt dla wszystkich oczywisty.

Na nic całe przedsięwzięcie!

Lis wykręcił się na pięcie,

Spuścił ogon na znak smutku

I do nory powolutku

Poszedł, by się zamknąć w norze,

Bo był w bardzo złym humorze.

Lecz gdy już odeszli goście,

Wtedy z pieca jak najprościej

Wyjął sadło, włożył w garnki,

Garnki schował do spiżarki,

Po czym, dumny z tego zysku,

Krzyknął: – Brawo, Witalisku!

V

Jak co rok w Zielone Święta

Zgromadziły się zwierzęta

Dla obioru prezydenta.

Jest to taka ważna sprawa,

Że zwierzęce wszystkie prawa

Dzień ten czynią dniem przymierza:

Zwierz na zwierza nie uderza,

Gęś jest pewna swego pierza,

Pies nie czai się na jeża,

Owca może wyjść ze stada –

Nikt nikogo nie napada.

Kot nie drapie, wilk nie zjada,

Nawet zając, choć ma pietra,

Z odległości kilometra

Obserwuje te wybory,

Nawet mysz wychodzi z nory,

Nawet tchórz ze strachu chory

Na wybory śpieszy żwawo,

Bo mu wolno. Bo ma prawo.

Lis Witalis, wielki szelma,

Łypie białkiem swego bielma,

Pręży ogon znakomity,

Zwisający na kształt kity,

I w tyrolskim kapeluszu

Krąży pełen animuszu.

Tu do wilka się przymili

I coś szepnie, tam po chwili

Do niedźwiedzia chyłkiem sunie,

Jakieś słówko rzuci kunie,

Chytrze mrugnie do jelenia,

Jeża muśnie od niechcenia,

Mysz ogonem połaskocze,

Mimochodem, Bóg wie o czym,

Porozmawia chwilkę z rysiem.

– Świetnie, lisie Witalisie!

Wszyscy myślą: "A to szelma!

Jakiś w tym, widocznie, cel ma"

Już najstarszy wilk buławą

Machnął w lewo, machnął w prawo;

Takie jest zwierzęce prawo.

Już wybory rozpoczęta –

Któż zostanie prezydentem?

Lis spryciarzem był bezsprzecznie,

Więc o głos poprosił grzecznie,

Wszedł na pień i w słowach kilku

Tak powiedział:

– Zacny wilku,

I wy, wszyscy tu zebrani,

Tak przeze mnie szanowani,

Albo mówiąc wprost – zwierzęta!

Macie wybrać prezydenta.

Czyż jest ktoś, kto nie pamięta

Zasług lisa Witalisa?

W pięciu tomach ich nie spisać!

Otóż ja przed wielu laty,

Gdym był młody i bogaty,

W ciągu jednej tylko wiosny

Zasadziłem tutaj sosny,

Buki, dęby – niemal wszystko,

By zwierzętom dać schronisko!

Dla was szereg lat z zapałem

Drób w kurnikach hodowałem,

Dla was w chlewach tuczę wieprze,

Byście mieli życie lepsze.

Jestem waszym dobrodziejem,

A sam nie śpię, a sam nie jem,

Tylko myślę dniem i nocą,

Jak zwierzętom przyjść z pomocą…

Mruknął niedźwiedź do sąsiada:

– Co tu gadać – dobrze gada!

Szepnął borsuk: – Jaka swada,

Jaka dykcja i wymowa,

To przynajmniej tęga głowa!

A tymczasem lis po chwili

Ciągnął dalej: – Moi mili,

Nie namawiam, ale radzę:

Jeśli dziś otrzymam władzę,

Daję słowo, że zasadzę

W ciągu pięciu dni na piasku

Drzewa mego wynalazku.

Już nie szyszki, nie żołędzie,

Ale rosnąć na nich będzie

Schab wędzony i pieczony,

Boczki, szynki, salcesony,

Mortadela i serdelki,

Mięs przeróżnych wybór wielki,

Nawet prosię w galarecie,

Jeśli tylko zapragniecie.

Wszystkim oczy aż zabłysły:

– Lis niezgorsze ma pomysły,

Niech zostanie prezydentem!

– Czy przyjęte? – Tak! Przyjęte!

Niedźwiedź objął go za szyję

I zawołał: – Niech nam żyje!

– Żyj nam, lisie Witalisie! –

Powtórzyły za nim rysie,

Kuny, tchórze i jelenie

Oraz całe zgromadzenie.

Po wyborach zgodnie z prawem

Lis od wilka wziął buławę

I do domu cztery kozły

Z wielką pompą go zawiozły.

Kiedy jechał leśną drogą,

Wpierw widziano jego ogon,

Co jak ruda chmura zwisa,

A dopiero potem – lisa.

Już nazajutrz na polanie

Zaczął lis urzędowanie.

Kazał podać sobie korę,

Wziął do garści pióro spore

I ustawę za ustawą

Jął wydawać z wielką wprawą:

– Zarządzamy, by zwierzęta

Do użytku prezydenta

Oddawały, prócz okupu,

Czwartą część swojego łupu.

Żeby każdy ptak od maja

Aż do maja wszystkie jaja

Niósł dla lisa Witalisa,

Który żółtka z nich wysysa.

Żeby kury i kurczęta

Same szły do prezydenta

I prosiły, by na rożnie

Raczył upiec je ostrożnie.

Nie pamiętam już, niestety,

Jakie prawa i dekrety

Wydał jeszcze lis ponadto,

Lecz zwierzęcy cały świat to,

Pełen lęku i poddania,

Wykonywał bez szemrania.

*

Upływały dni, tygodnie…

Lis Witalis żył wygodnie,

Łupił wszystkich, jak się dało,

I korzyści miał niemało.

Przed siedzibą jego zawsze

Dwa niedźwiedzie co najżwawsze

Stały sprawnie i wzorowo

Pełniąc wartę honorową.

Stały też jelenie cztery,

By go wozić na spacery.

A wiewiórki przez dzień cały

Przy ogonie się krzątały

I chuchały, i dmuchały,

I bez przerwy go czesały.

Nikt spokoju nie miał w lesie:

Ten usłuży, tamten poda,

Ten przyniesie, ten odniesie,

Nawet borsuk – wojewoda,

Choć to bardzo dumna sztuka,

Był u lisa za hajduka,

Więc złościło to borsuka.

Jadł Witalis za dwudziestu

I zwierzęta bez protestu

Napychały mu spiżarnię,

Chociaż same jadły marnie.

Nigdy nie chciał z nikim gadać

Ani nawet odpowiadać

Na pytania, na podania

I nie dawał posłuchania.

Siedział dumny niczym basza,

Jadł i mówił: – Sprawa wasza

Dobrze dbać o mój żołądek.

Taki musi być porządek!

Jam prezydent, czyli władza,

A jak komu nie dogadza,

Niech zabiera się i zmiata,

Jeśli nie chce wąchać bata!

Gdy już wreszcie lisi nierząd

Klęską spadł na życie zwierząt,

Wilk cichaczem, bez hałasu,

Zwołał wielki wiec do lasu

I gdy wszyscy się zebrali,

Rzekł: – Nie może być tak dalej!

VI

Czeka wszystkich nas zagłada

I jest na to jedna rada:

Złapmy lisa lub zastrzelmy –

Dość już rządów tego szelmy,

Tego lisa Witalisa,

Który soki z nas wysysa!

Padły słowa: – Racja! Brawo!

– Lis Witalis gwałci prawo!

– Zniszczył wszystkich nas ze szczętem!

– Precz! Precz z takim prezydentem!

I uchwalił wiec zwierzęcy,

Że nie ścierpi tego więcej,

Że lis broił co niemiara,

Więc go musi spotkać kara.

Lis tymczasem do lusterka

Niespokojnym okiem zerka;

Nagle widzi – co to? Rysa!

Strach obleciał Witalisa.

A tu rysa rośnie, rośnie,

Załamuje się ukośnie

I lusterko całe łamie.

A Witalis siedząc w jamie

Zimny pot ociera z czoła.

– Sprawa jednak niewesoła!

machnął raz czy dwa ogonem,

Po czym smutnie rzekł: – Skończone!

Co użyłem, to użyłem,

Dobrze jadłem, dobrze piłem,

Za to teraz czas mi w drogę.

Trudno. Zostać tu nie mogę!

Zapakował parę waliz.

I chciał umknąć lis Witalis.

Zatrzymały go niedźwiedzie:

– Po co śpieszyć się, sąsiedzie?

Nie tak prędko, jeszcze chwilka,

Wstąpić musisz wpierw do wilka,

Wilk ma spraw do ciebie kilka.

– Wilk zaprasza? Rzecz ciekawa!

– Wilk cię wzywa w imię prawa!

– Ani myślę. Nie chce mi się!

– Mamy rozkaz Witalisie,

Lepiej się nie stawiaj hardo,

Bo dostaniesz halabardą.

Tu lisowi ścierpła skóra.

Widząc, że już nic nie wskóra,

Ciężko westchnął, spuścił ogon

I potulnie ruszył drogą.

Wilk nań czekał w cieniu buka:

Z prawej strony miał borsuka,

Z lewej dzika. Nieco dalej

Delegaci zwierząt stali.

Lis zatrzymał się w pół drogi,

Ale wilk, ogromnie srogi,

Ryknął: – Bliżej! Ruszaj mi się!

Kara cię nie minie, lisie!

Brać go!

Wzięły go dwa rysie,

Ten za nogi, ów za głowę;

Wilk zawołał więc: – Gotowe!

Wtedy wyszły dwie łasiczki;

Miała każda z nich nożyczki.

Pochwyciły ogon lisa,

Co jak ruda chmura zwisał,

I do pracy się zabrały:

Cięły, strzygły, przystrzygały,

Odrzucały rude pęki,

Podcinały puszek miękki

Szybko, zwinnie, lecz ostrożnie.

A lis wił się jak na rożnie,

Jęczał, szlochał, zrozpaczony:

– Taki ogon nad ogony

Ostrzyc… zniszczyć! O zbrodniarze!

Jakżeż teraz się pokażę?

Jak pokażę się z ogonem

Tak nikczemnie ostrzyżonym?!

Rzeczywiście. Ogon lisa

Zwisał jak pałeczka łysa,

A wiatr rudy puch rozwiewał

I unosił ponad drzewa.

Wypuściły lisa rysie,

A wilk ryknął: – Wynoś mi się,

Zmiataj, lisie Witalisie!

Lis uciekał, gdzie pieprz rośnie.

Raz zatrzymał się przy sośnie

I usłyszał zawstydzony,

Jak się z niego śmiały wrony,

Kuny, susły, nawet jeże –

Każdy ptak i każde zwierzę:

– Taki ogon zamiast tyczki

Mógłby być dla ogrodniczki!

– Toż to sęk, nie żaden ogon!

– Śmieszny widok, swoją drogą!

– To ci ogon nad ogony!…

Lis Witalis, ośmieszony,

Wyszydzony, uciekł z lasu

I już nikt od tego czasu

Nie oglądał Witalisa –

Nawet ja, com go opisał.

Загрузка...