CZĘŚĆ PIERWSZA

1

ATLANTA, GEORGIA


WTOREK, 6 MAJA, CZASY WSPÓŁCZESNE, 10.35

Sędzia Rachel Cutler spojrzała znad rogowych oprawek okularów. Adwokat po raz kolejny użył tego zwrotu i tym razem postanowiła mu nie odpuścić.

– Proszę powtórzyć, panie mecenasie?!

– Powiedziałem, że oskarżony wnosi o unieważnienie postępowania sądowego.

– Nie. Wcześniej. Co pan powiedział przedtem?

– Powiedziałem: tak, panie sędzio.

– Nie zauważył pan, mecenasie, że nie jestem mężczyzną?

– Nie ulega to dla mnie wątpliwości, Wysoki Sądzie.

– I pragnę przeprosić.

– W ciągu tego ranka powiedział pan tak czterokrotnie.

– Każdorazowo odnotowałam.

Adwokat wzruszył ramionami.

– To przecież taka błaha sprawa. Po co Wysoki Sąd marnuje czas, zapisując moje lapsusy?

Bezczelny szubrawiec pozwolił sobie nawet na uśmiech.

Wyprostowała się w fotelu i rzuciła w jego stronę gniewne spojrzenie. W tej samej chwili zdała sobie sprawę, do czego właściwie zmierza T. Marcus Nettles. I powstrzymała się od dalszych komentarzy.

– Mój klient jest oskarżony o kwalifikowaną napaść, pani sędzio. Jednak Wysoki Sąd zdaje się przykładać większą wagę do moich błędów językowych niż do błędów popełnionych w trakcie policyjnego dochodzenia.

Skierowała wzrok na ławę przysięgłych, potem na oskarżyciela. Zastępca prokuratora okręgowego hrabstwa Fulton był najwyraźniej zadowolony z faktu, że jego oponent sam sobie kopie grób. Było oczywiste, że młody prawnik nie rozumiał, co zamierza Nettles. Ona jednak pojęła to w lot.

– Ma pan absolutną rację, mecenasie. To jest bez znaczenia. Proszę kontynuować.

Usadowiła się wygodniej w fotelu i dostrzegła na twarzy Nettlesa rozdrażnienie. Grymas, jaki pojawia się na twarzy myśliwego, gdy chybi celu.

– A co z moim wnioskiem o unieważnienie procesu? – zapytał adwokat.

– Oddalony. Wróćmy do rzeczy. Niech pan dokończy swoją przemowę.

Rachel obserwowała, jak przewodniczący ławy przysięgłych wstaje z miejsca i odczytuje werdykt uznający winę podsądnego. Posiedzenie ławników trwało zaledwie dwadzieścia minut.

– Wysoki Sądzie – odezwał się Nettles, powstając z miejsca. – Wnoszę o zbadanie zasadności orzeczenia wstępnego przed wydaniem ostatecznego wyroku.

– Oddalam.

– Wnioskuję o zwłokę w ogłoszeniu wyroku.

– Oddalam.

Nettles zrozumiał, że jego intencje zostały rozszyfrowane.

– Wnioskuję o zmianę składu orzekającego.

– Na jakiej podstawie?

– Z powodu stronniczości.

– Wobec czego lub kogo?

– Wobec mnie i mojego klienta.

– Proszę to wyjaśnić.

– Wysoki Sąd kierował się uprzedzeniem.

– Słucham?

– Demonstrował niezadowolenie z nieumyślnego używania przeze mnie zwrotu „panie sędzio”.

– Jeśli sobie dobrze przypominam, mecenasie, przyznałam, że sprawa nie jest istotna.

– Tak. Ale ta wymiana zdań odbyła się w obecności ławy przysięgłych, co mogło mieć negatywny wpływ na jej werdykt.

– Nie przypominam sobie sprzeciwu lub wysunięcia wniosku o unieważnienie procesu z powodu tej rozmowy.

Nettles nie odpowiedział. Spojrzała na zastępcę prokuratora okręgowego.

– Jakie jest stanowisko reprezentanta stanu Georgia?

– Stan Georgia odrzuca ten wniosek. Wysoki Sąd nie był stronniczy.

Z ledwością powstrzymała uśmiech. Młody prawnik wiedział przynajmniej, co powinien odpowiedzieć.

– Wniosek o zmianę składu orzekającego oddalony.

Skierowała wzrok na podsądnego, młodego białego mężczyznę z kręconymi włosami i twarzą pokrytą bliznami po ospie.

– Oskarżony, proszę wstać.

Mężczyzna się podniósł.

– Barry King, został pan uznany za winnego napaści.

Wobec tego tutejszy sąd przekazuje pana do dyspozycji Departamentu Resocjalizacji na okres dwudziestu lat. Strażnik sądowy odprowadzi podsądnego do aresztu.

Wstała z fotela i ruszyła w kierunku dębowych drzwi prowadzących do jej gabinetu.

– Panie Nettles, czy mogę pana prosić na chwilę? Zastępca prokuratora okręgowego również zmierzał w jej stronę.

– Chcę porozmawiać na osobności.

Nettles zostawił swojego klienta, któremu właśnie zakładano kajdanki, i podążył za nią do gabinetu.

– Proszę zamknąć drzwi.

Rozsunęła suwak w todze, ale jej nie zdjęła. Stanęła za biurkiem.

– Sprytna sztuczka, mecenasie.

– Która?

– Ta wcześniejsza, kiedy usiłował pan wyprowadzić mnie z równowagi, zwracając się do mnie „panie sędzio”. Naraził pan swój tyłek, podejmując poronioną próbę obrony i licząc na to, że moje wzburzenie uzasadni wniosek o unieważnienie postępowania.

Adwokat wzruszył ramionami.

– Człowiek robi wszystko, co może.

– Pańską powinnością jest okazywanie szacunku sądowi, nie zaś zwracanie się do sędziego w spódnicy per „panie sędzio”. Użył pan tego zwrotu kilkakrotnie i z premedytacją.

– Dopiero co skazała pani mojego klienta na dwadzieścia lat więzienia, nie dopuszczając do wysłuchania zeznań przed ogłoszeniem wstępnego werdyktu. Jeśli nie uznamy tego za stronniczość, to co wobec tego jest stronniczością?

Rachel usiadła, nie proponując mecenasowi zajęcia krzesła.

– Nie potrzebowałam wysłuchiwać zeznań. Dwa lata temu skazałam Kinga za pobicie. Na sześć miesięcy z zawieszeniem na pół roku. Pamiętam to. Tym razem sięgnął po kij baseballowy i rozłupał czaszkę ofiary. Wyczerpał w ten sposób moją i tak już nadszarpniętą cierpliwość.

– Powinna pani sama zrezygnować z sądzenia tej sprawy.

– Wcześniejsze informacje wpłynęły na brak obiektywizmu w tej sprawie.

– Czyżby? Wysłuchanie zeznań, którego domaga się pan tak hałaśliwie, ujawniłoby tak czy inaczej wszystkie te fakty. Zaoszczędziłam panu jedynie fatygi oczekiwania na to, co było nieuniknione.

– Ty pieprzona suko!

– Będzie to pana kosztować sto dolarów. Płatne od ręki.

– Oraz drugie sto dolarów za numery, których dopuścił się pan na sali sądowej.

– Mam prawo do złożenia zeznań, zanim skaże mnie pani za obrazę sądu.

– To prawda. Ale pan wcale tego nie chce. Nie wpłynie to w żaden sposób na wizerunek męskiego szowinisty, jakim okazał się pan w trakcie postępowania sądowego.

Adwokat nic nie odpowiedział, ona zaś czuła, że wzbiera w niej fala złości. Nettles, przysadzisty mężczyzna z obwisłymi policzkami, miał reputację konserwatysty; z pewnością nie nawykł do wykonywania poleceń kobiety.

– 1 za każdym razem, kiedy w moim sądzie pojawi się pana wielka dupa, będzie to pana kosztować sto dolarów.

Mecenas podszedł do biurka i wyjął zwitek pieniędzy, wyciągnął z niego dwie studolarówki, nowiutkie banknoty z wizerunkiem zapuchniętego Bena Franklina. Położył je ze złością na blacie, a potem rozwinął jeszcze trzy banknoty.

– Pierdol się.

Jeden banknot opadł na biurko.

– Pierdol się.

Drugi banknot opadł na biurko.

– Pierdol się.

Trzeci Benjamin Franklin sfrunął na podłogę.

2

Rachel zapięła togę i wkroczyła z powrotem do sali sądowej; weszła po trzech stopniach na dębowe podium, które od czterech lat było miejscem jej pracy. Zegar na przeciwległej ścianie wskazywał 13.45. Zastanawiała się, jak długo jeszcze będzie piastować stanowisko sędziego. Był to rok wyborów, zgłaszanie kandydatur zakończyło się przed dwoma tygodniami. W lipcowych prawyborach musi stawić czoło dwóm rywalom. Plotkowano, że ludzie ubiegają się o to stanowisko, ale w piątek na dziesięć minut przed zamknięciem listy nie zgłosił się żaden chętny z kaucją blisko czterech tysięcy dolarów, gwarantującą uczestnictwo w wyborach. Teraz jednak te wybory bez konkurentów oznaczały długie i ciężkie lato wypełnione zbiórkami pieniędzy i przemówieniami.

Ani jedno, ani drugie nie napawało jej radością.

W tej chwili najmniej potrzebowała dodatkowych stresów i zmartwień. Rejestr spraw w toku, już i tak nieźle wypełniony, co dzień przynosił nowe. Dzisiejszy harmonogram był jednak nieco mniej napięty z uwagi na szybki werdykt w sprawie stanu Georgia przeciwko Barryemu Kingowi. Obrady ławy przysięgłych trwające krócej niż pół godziny odbiegały od standardu, a teatralne sztuczki T. Marcusa Nettlesa najwyraźniej nie wywarły wrażenia na ławnikach.

Mając wolne popołudnie, postanowiła zająć się niezakończonymi orzeczeniem sprawami, które nagromadziły się w ostatnich dwóch tygodniach w procesach z udziałem ławy przysięgłych. Czas poświęcony na posiedzenia sądowe okazał się efektywny. Cztery wyroki skazujące, sześć przypadków dobrowolnego przyznania się do winy wraz z ugodą oraz jedno uniewinnienie. Jedenaście procesów w sprawach karnych w toku pozwalało na nowe sprawy, które, jak poinformowała ją sekretarka, sądowy asesor przyniesie jutro rano.

„Fulton County Daily Report” publikował corocznie statystyki dotyczące pracy sędziów lokalnego sądu okręgowego.

W ciągu ostatnich trzech lat plasowała się zawsze blisko czołówki, skreślając sprawy z wokandy szybciej niż większość jej kolegów w togach, przy czym odsetek apelacji dla niej niekorzystnych, uwzględnionych przez sądy wyższej instancji, wynosił zaledwie dwa procent. Wydawanie w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach słusznych orzeczeń w sądzie pierwszej instancji sprawiało jej niekłamaną satysfakcję.

Usiadła za sędziowskim stołem i rozpoczęła się popołudniowa parada. Prawnicy wchodzili i wychodzili w pośpiechu, petenci czekali niecierpliwie na ostatnią rozprawę rozwodową lub podpis sędziego, inni – na rozstrzygnięcie wniosków cywilnych w postępowaniu sądowym. W sumie blisko czterdzieści różnych spraw. Gdy ponownie spojrzała na zegar, była godzina 16.15, a na wokandzie pozostały jedynie dwie rozprawy. Pierwsza dotyczyła adopcji i należała do tych, które lubiła najbardziej. W ostatnim postępowaniu tego dnia chodziło o zmianę nazwiska; powód występował bez pełnomocnika. Z rozmysłem umieściła tę sprawę na samym końcu, mając nadzieję, że sala już opustoszeje.

Pisarz sądowy podał jej dokumenty.

Spojrzała w dół na starszego mężczyznę w tweedowej beżowej marynarce oraz jasnobrązowych spodniach, który stał przed stołem obrony.

– Proszę podać pełne nazwisko.

– Karl Bates – w jego zmęczonym głosie dało się słyszeć wschodnioeuropejski akcent.

– Jak długo mieszka pan w hrabstwie Fulton?

– Od trzydziestu dziewięciu lat.

– Czy urodził się pan w tym kraju?

– Nie. Pochodzę z Białorusi.

– I ma pan obywatelstwo amerykańskie? Mężczyzna przytaknął.

– Jestem starym człowiekiem. Mam osiemdziesiąt jeden lat. Spędziłem tu prawie połowę życia.

Ostatnie pytanie i odpowiedź nie miały związku z meritum sprawy, ale żaden z sekretarzy i sądowych protokolantów nie odezwał się ani słowem. Na ich twarzach rysowało się zrozumienie.

– Moi rodzice, bracia, siostry… wszyscy zostali wymordowani przez nazistów. Wielu zmarło na Białorusi. Byliśmy Białorusinami. Bardzo dumnymi. Niewielu nas zostało, kiedy Sowieci po wojnie zaanektowali naszą ojczyznę. Stalin okazał się gorszy od Hitlera. Był szaleńcem. Rzeźnikiem. Kiedy był u władzy, nie miałem tam już nic do roboty, opuściłem więc ojczyznę. Ten kraj jest ziemią obiecaną, nieprawdaż?

– Czy był pan obywatelem rosyjskim?

– Tak naprawdę powinno się powiedzieć „obywatelem radzieckim” – poprawił i pokręcił głową. – Ale nigdy nie uważałem się za Sowieta.

– Czy był pan żołnierzem w czasie wojny?

– Zostałem przymusowo wcielony do armii. W Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej, jak nazywał ją Stalin. Byłem porucznikiem. Dostałem się do niewoli i trafiłem do Mauthausen.

– Spędziłem szesnaście miesięcy w obozie koncentracyjnym.

– Jaki zawód wykonywał pan po przybyciu tu na stałe?

– Byłem jubilerem.

– Złożył pan do sądu wniosek o zmianę nazwiska. Z jakiego powodu pragnie pan nazywać się Karol Boria?

– To nazwisko nosiłem od urodzenia. Ojciec dał mi imię Karol. Oznacza to „człowieka o silnej woli”. Byłem najmłodszy z szóstki dzieci; omal nie umarłem w czasie narodzin.

– Kiedy przyjechałem do tego kraju, byłem zdania, że muszę ukrywać własną tożsamość. W Związku Sowieckim pracowałem dla rządowej komisji. Nienawidziłem komunistów, którzy zrujnowali moją ojczyznę, i mówiłem o tym głośno.

Stalin wysłał wielu moich rodaków do syberyjskich łagrów.

Sądziłem, że będą mścić się na moich krewnych. W tamtym czasie wyjeżdżali tylko nieliczni. Ale umrzeć chciałbym pod własnym nazwiskiem.

– Jest pan chory?

– Nie. Ale zastanawiam się, jak długo jeszcze moje zmęczone ciało pozostanie na chodzie.

Obrzuciła wzrokiem stojącego przed nią starego człowieka: sylwetka pochylona, ale wciąż okazała. Głęboko osadzone oczy wydawały się nieprzeniknione, czupryna pobielała niczym śnieg, głos brzmiał chropawo i tajemniczo.

– Wygląda pan doskonale jak na swoje lata. – Karol Bates się uśmiechnął. – Czy wnioskowana zmiana wiąże się z popełnioną defraudacją, chęcią uniknięcia oskarżenia lub ukrycia się przed wierzycielami?

– W żadnym wypadku.

– W takim razie pański wniosek zostaje rozpatrzony pozytywnie. Znów będzie pan nosił nazwisko Karol Boria.

Podpisała sądowy nakaz dołączony do wniosku i przekazała dokumenty sekretarce. Zeszła z podestu i zbliżyła się do starego człowieka. Po jego policzkach z kilkudniowym zarostem spływały łzy. Oczy miał przekrwione. Rachel objęła go ramionami i przytuliła mocno.

– Kocham cię, tato – powiedziała cichym głosem.

3

16.50


Paul Cutler powstał z dębowego krzesła i zwrócił się do sądu, czując, że powoli traci cierpliwość.

– Wysoki Sądzie, mój klient nie kwestionuje jakości usługi wyświadczonej przez powoda. Podważamy wyłącznie kwotę, jaką powód usiłuje wyłudzić. Dwanaście tysięcy trzysta dolarów to bardzo wysoka suma za pomalowanie domu.

– To duży dom – oświadczył adwokat wierzyciela.

– Spodziewam się – dorzucił sędzia prowadzący postępowanie spadkowe.

– Jego powierzchnia wynosi niecałe dwieście metrów kwadratowych. To nic nadzwyczajnego. Robota również była rutynowa. Wykonawca nie powinien żądać tak wygórowanego wynagrodzenia.

– Panie sędzio, zmarły zlecił mojemu klientowi pomalowanie całego domu i z tego zlecenia mój klient się wywiązał.

– Panie sędzio, powód wykorzystał brak rozeznania siedemdziesięciosześcioletniego starca. Nie wyświadczył usługi wartej dwanaście tysięcy trzysta dolarów.

– Zmarły obiecał mojemu klientowi specjalną premię, jeśli skończy malowanie w ciągu tygodnia. I tak się stało.

Paul nie mógł uwierzyć, że prawnik bez żenady uważa te roszczenia za słuszne.

– To bardzo wygodne, zwłaszcza, że jedyną osobą, która mogłaby zaprzeczyć złożeniu takiej obietnicy, jest zmarły.

Nasza kancelaria jest wymienionym z testamencie wykonawcą ostatniej woli zmarłego i nie możemy z czystym sumieniem zapłacić rachunku opiewającego na taką kwotę.

– Czy zamierza pan wytoczyć proces w tej sprawie? – sędzia, którego twarz pokrywały zmarszczki, skierował pytanie do strony przeciwnej.

Adwokat wierzyciela pochylił się i szeptał coś na ucho malarzowi pokojowemu; młody mężczyzna w jasnobrązowym garniturze i krawacie był najwyraźniej niezadowolony.

– Nie, panie sędzio. Proponujemy ugodę. Siedem tysięcy pięćset dolarów.

Paul nie wahał się ani chwili.

– Tysiąc dwieście pięćdziesiąt. I ani grosza więcej. Wynajęliśmy innego malarza, by ocenił wykonaną pracę. Z tego, co powiedział, wynika niezbicie, że mamy do czynienia z ewidentnie tandetnym wykonaniem. Ponadto farba najprawdopodobniej została rozcieńczona. Jeśli chodzi o nasze stanowisko, gotowi jesteśmy oddać sprawę pod orzecznictwo ławy przysięgłych – przerwał i spojrzał na swego oponenta. – Za godzinę spędzoną na tej potyczce otrzymuję dwieście dwadzieścia dolarów. Mecenasie, niech pan nie marnuje mojego czasu.

Adwokat strony wnoszącej pozew nawet nie skonsultował się ze swoim klientem.

– Nie dysponujemy środkami, które pozwoliłby nam wytoczyć proces w tej sprawie, a zatem, nie mając innego wyjścia, przyjmujemy ofertę wykonawcy ostatniej woli.

„Akurat. Cholerny, przeklęty szalbierz” – zbierając papiery, wymamrotał Paul do siebie, na tyle jednak głośno, by słowa te dobiegły do uszu adwersarza.

– Proszę wystawić polecenie wypłaty, panie Cutler – nakazał sędzia.

Paul opuścił pospiesznie salę rozpraw i ruszył w kierunku Wydziału Spadków urzędu hrabstwa Fulton. Dzieliły go zaledwie trzy kondygnacje od siedziby Sądu Okręgowego, ale czuł się, jakby szedł na drugi koniec świata. Nie zajmował się głośnymi morderstwami, nie prowadził sensacyjnych procesów sądowych ani zawiłych spraw rozwodowych. Testamenty, fundusze powiernicze oraz kuratela prawna – do tego ograniczała się jego praktyka. Przyziemne i nużące sprawy, materiał dowodowy bazujący zazwyczaj na zawodnej pamięci i opowieściach krewnych i świadków, zarówno tych prawdziwych, jak i podstawionych. Ostatni kodeks stanowy, w którego tworzeniu Paul także uczestniczył, dopuszczał powołanie ławy przysięgłych w pewnych sprawach, w niektórych przypadkach ograniczając stronie pozywającej liczbę spraw do jednej. Jednakże ten obszar wymiaru sprawiedliwości był zdominowany przez ekipę starszych sędziów, którzy kiedyś też byli adwokatami i przemierzali te same korytarze z listami zawierającymi zapis ostatniej woli.

Od czasu, gdy Uniwersytet Stanowy w Georgii ekspediował go w świat z tytułem doktora praw, zajmował się urzędowym zatwierdzaniem testamentów. Nie rozpoczął studiów prawniczych od razu po szkole średniej: jego podanie odrzuciły w sumie dwadzieścia dwie szkoły, w których je złożył. Ojciec był tym przybity. Przez trzy lata Paul pracował w Georgia Citizens Bank w dziale spraw spadkowych i funduszy powierniczych. Był ceniony jako bardzo skrupulatny urzędnik, a zdobyte doświadczenie dało mu asumpt do ponownego złożenia papierów na uczelni. Ostatecznie jego podanie rozpatrzyły pozytywnie trzy wydziały prawnicze, a trzyletnia praktyka na urzędniczym stołku przesądziła o zatrudnieniu go w kancelarii Pridgen & Woodworth tuż po obronie dyplomu. Minęło od tego czasu trzynaście lat; stał się posiadającym udziały partnerem w firmie, najwyżej cenionym specjalistą w sprawach spadkowych i funduszach powierniczych oraz drugim w kolejności do zyskania statusu pełnego wspólnika; dzierżył też w swych dłoniach zarządzanie własnym działem.

Skierował się ku podwójnym drzwiom na końcu korytarza.

Dzisiejszy dzień był gorączkowy. Pozew malarza został wpisany na wokandę ponad tydzień temu, ale tuż po lunchu do jego biura zadzwonił prawnik innego wierzyciela z wnioskiem o pospieszne rozpatrzenie już przygotowanego pozwu.

Pierwotnie rozprawę zaplanowano na 16.30, jednak prawnik powoda się nie pojawił. Paul przeszedł więc do sąsiedniej sali rozpraw, by zająć się wypełnianiem wniosku dotyczącego usiłowania kradzieży ze strony malarza. Otworzył gwałtownie drzwi i stanął w środkowym przejściu w opustoszałej teraz sali.

– Nie wiesz przypadkiem, co się dzieje z Marcusem Nettlesem? – zwrócił się do sekretarki siedzącej w drugim końcu pomieszczenia.

Na twarzy kobiety zagościł uśmiech.

– Jasne, że wiem.

– Dochodzi piąta. Gdzie on jest?

– W biurze szeryfa. Słyszałam, że zamknęli go w areszcie.

– Upuścił teczkę na dębowe biurko.

– Stroisz sobie żarty.

– Skądże. Twoja eksżona wpakowała go tam dzisiaj rano.

– Rachel? Sekretarka przytaknęła.

– Za obraźliwe słowa, które wypowiedział w jej gabinecie. Zapłacił trzysta dolarów, a potem trzykrotnie powiedział jej bez ogródek, co ma robić z tyłkiem.

Drzwi sali sądowej otworzyły się i do środka wtoczył się T. Marcus Nettles. Jego beżowy garnitur od Neimana Marcusa sprawiał wrażenie pomiętego, krawat od Gucciego zwisał krzywo, włoskie mokasyny był brudne.

– Nareszcie, Marcus. Co się stało?

– Ta suka, którą kiedyś nieopatrznie poślubiłeś, wsadziła mnie do pierdla i trzymała tam od rana – jego baryton przeszedł w pisk. – Powiedz mi jedno, Paul, czy ona jest rzeczywiście kobietą, czy też ta hybryda ma jaja między swoimi długimi nogami?

Chciał coś odpowiedzieć, ale w końcu puścił te słowa mimo uszu.

– Nakopała mi do dupy w obecności ławy przysięgłych tylko za to, że zwróciłem się do niej per „panie sędzio”…

– Podobno aż cztery razy – wtrąciła sekretarka.

– Cóż, być może. Zgłosiłem wniosek o unieważnienie postępowania procesowego, który powinna przyjąć, a ona skazała mojego klienta na dwadzieścia lat, nie wysłuchując nawet zeznań świadków. Potem postanowiła dać mi lekcję etyki. Na cholerę mi takie gówno? Zwłaszcza ze strony suki o zgrabnej dupie. Mogę ci teraz powiedzieć, że wyłożę kasę na wsparcie jej przeciwników. Naprawdę dużą kasę. W drugi wtorek lipca zamierzam pozbyć się tego problemu.

Paul doszedł do wniosku, że wysłuchał już dostatecznie dużo.

– Zamierzasz zaskarżyć jej decyzję? Nettles położył swoją aktówkę na stole.

– Dlaczego nie? Pogodziłem się z nawet z faktem, że spędzę w celi całą noc. Wygląda na to, że ta kurwa ma jednak serce.

– Dość już tego, Marcus – przerwał Paul, głosem bardziej szorstkim niż zamierzał.

Oczy Nettlesa się zwęziły, jego wściekły wzrok przenikał go na wylot; starał się czytać w myślach Paula.

– Cholera, ona jeszcze nie jest ci obojętna! Jesteś rozwiedziony… od ilu to?… od trzech lat? Co miesiąc pewnie zabiera ci lwią część wypłaty na utrzymanie dzieci.

Nie odpowiedział.

– Niech mnie diabli – dziwił się Nettles. – Ty wciąż coś do niej czujesz, przyznaj się!

– Możemy wrócić do sprawy?

– Ten sukinsyn naprawdę coś do niej czuje. – Jego reakcja utwierdziła Nettlesa w podejrzeniu. Pokręcił z niedowierzaniem swoją wielką głową.

Paul skierował się do drugiego stolika, przygotowując się do rozprawy. Sekretarka wstała z krzesła i wyszła, by poprosić na salę sędziego. Był zadowolony, że wyszła. W sądowym gmachu plotki rozchodziły się z szybkością błyskawicy.

Nettles usadowił na fotelu swą okrągłą sylwetkę.

– Paul, mój chłopcze, posłuchaj rady faceta, który sparzył się już pięć razy. Kiedy się którejś wreszcie pozbędziesz, niech tak pozostanie.

4

17.50


Karol Boria skręcił na własny podjazd i zaparkował oldsmobilea.

Mając osiemdziesiąt jeden lat, należał do nielicznych, którym nie zabroniono prowadzić samochodu. Wzrok miał zadziwiająco ostry, a koordynacja ruchowa, chociaż chodzenie sprawiało mu trudność, była zdaniem władz stanowych dostatecznie dobra, by wznowić jego prawo jazdy. Nie jeździł wiele ani daleko. Robił wypady do sklepu spożywczego, od czasu do czasu podjeżdżał do pasażu handlowego oraz odwiedzał Rachel co najmniej dwa razy w tygodniu. Dzisiaj przejechał zaledwie cztery mile do stacji kolejki miejskiej MARTA i stamtąd pociągiem do centrum, w pobliże gmachu sądu, w którym miała odbyć się rozprawa związana ze zmianą nazwiska.

Od blisko czterdziestu lat mieszkał w północno-wschodniej części hrabstwa Fulton, zanim jeszcze Atlanta zaczęła rozbudowywać się w kierunku północnym. Wzgórza z czerwonej gliny sięgające aż po koryto pobliskiej rzeki Chattahoochee, kiedyś porośnięte lasami, teraz przejęli handlowcy i usługodawcy albo pobudowano na nich ekskluzywne osiedla mieszkaniowe, apartamentowce, a przede wszystkim ulice. Wokół niego mieszkały i pracowały miliony ludzi, a Atlanta zyskała status metropolii oraz „gospodarza Olimpiady”.

Wolnym krokiem wyszedł na ulicę, żeby sprawdzić, czy nie ma czegoś w skrzynce na listy stojącej przy krawężniku. Wieczór był nadzwyczaj ciepły jak na maj, co było dobrodziejstwem dla jego artretycznych stawów, które wyczuwały zawsze nadejście jesieni i darzyły szczerą nienawiścią zimę. Ruszył z powrotem ku domowi i zauważył, że okapy wymagają malowania.

Ziemię, której był posiadaczem, sprzedał dwadzieścia cztery lata temu, zgarniając dostatecznie dużo pieniędzy, by za nowy dom zapłacić gotówką. To osiedle było wtedy jednym z nowszych; teraz ulicę ocieniały baldachimy drzew liczących już ćwierć wieku. Jego ukochana żona Maya zmarła dwa lata po ukończeniu domu. Choroba nowotworowa zabrała ją bardzo szybko. Za szybko. Ledwo zdążył się z nią pożegnać. Rachel miała wtedy czternaście lat i zniosła to dzielnie, on skończył pięćdziesiąt siedem i nie mógł się pogodzić z jej śmiercią. Perspektywa samotnej starości budziła w nim trwogę. Jednak Rachel zawsze go wspierała. To szczęście mieć taką córkę. Była jedynaczką.

Wszedł do domu, wlokąc się noga za nogą. Nie upłynęło więcej niż kilka minut, gdy tylne drzwi otworzyły się z impetem i do kuchni wpadło dwoje jego wnucząt. Dzieciaki nigdy nie pukały, on zaś nigdy nie zamykał drzwi. Brent miał siedem lat, Marla o rok mniej. Oboje przytulili się do niego.

W ślad za nimi weszła Rachel.

– Dziadku, dziadku, gdzie jest Lucy? – zapytała Marla.

– Śpi na swoim legowisku. A gdzieżby?

Kotka przywędrowała na jego podwórze przed czterema laty i postanowiła zostać tu na zawsze.

Dzieciaki rzuciły się pędem ku frontowi domu.

Rachel otworzyła lodówkę i znalazła w niej dzbanek herbaty.

– Rozczuliłeś się trochę w sądzie.

– Wiem, że powiedziałem zbyt wiele. Ale moje myśli pobiegły ku ojcu. Żałuję, że go nie znałaś. Codziennie pracował w polu. Był bardzo oddany carowi. Do samego końca.

– Nienawidził komunistów – powiedział i zamilkł na chwilę. Przyszło mi na myśl, że nawet nie mam jego fotografii.

– Ale znów nosisz jego nazwisko.

– I za to właśnie pragnę ci podziękować, moja kochana.

– Dowiedziałaś się, gdzie podział się Paul?

– Moja sekretarka to sprawdziła. Miał sprawę w sądzie spadkowym i nie mógł się wyrwać.

– Jak mu się wiedzie? Wypiła łyk herbaty.

– Chyba nieźle.

Obserwował twarz córki. Tak bardzo przypominała swoją matkę. Perłowobiała cera, falujące kasztanowe włosy i bystre brązowe oczy silnej kobiety. Była inteligentna. Być może zbyt inteligentna, by mogło jej to wyjść na dobre.

– A ty jak sobie radzisz? – zapytał.

– Jakoś sobie daję radę. Jak zawsze.

– Jesteś tego pewna, córko?

Ostatnio zauważył w niej pewne zmiany. Uciekała spojrzeniem, zachowywała się z dystansem i stała się pobudliwa.

Te przejawy braku życiowego celu go niepokoiły.

– Nie martw się o mnie, tato. Wszystko się ułoży.

– Wciąż żadnych kandydatów do ręki?

Wiedział, że od chwili rozwodu przed trzema laty w jej życiu nie ma mężczyzn.

– A czy ja mam na to czas? Zajmuję się wyłącznie pracą oraz opiekuję się tą dwójką. Nie wspominając o tobie.

Musiał to powiedzieć.

– Martwię się o ciebie.

– Niepotrzebnie.

Jednak uciekła gdzieś oczami, odpowiadając. Być może sama nie była tego pewna.

– Zycie w pojedynkę nie jest najlepszym rozwiązaniem.

– Udała, że nie rozumie, co ojciec ma na myśli.

– Nie jesteś sam.

– Nie mówię o sobie, wiesz o tym.

Podeszła do zlewu i wypłukała szklankę. Postanowił nie naciskać; sięgnął ręką do telewizora i nacisnął włącznik.

Odbiornik ustawiony był nadal na stację CNN Headline News, tak jak rano. Ściszył dźwięk i poczuł, że musi to powiedzieć.

– Rozwód nie był ci potrzebny.

Rzuciła w jego stronę jedno z tych swoich spojrzeń.

– Znowu zamierzasz mi zrobić wykład.

– Postaraj się poskromić dumę. Powinnaś spróbować jeszcze raz.

– Paul tego nie chce.

Patrzyli sobie prosto w oczy.

– Oboje jesteście zbyt dumni. Pomyśl o moich wnukach.

– Pomyślałam, kiedy brałam rozwód. Ciągle ze sobą walczyliśmy. Wiesz o tym.

Pokręcił z dezaprobatą głową.

– Uparta jak matka.

A może córka była taka jak on? Trudno powiedzieć.

Rachel wytarła ręce w ścierkę do naczyń.

– Paul przyjedzie tu koło siódmej po dzieci i zawiezie je do domu.

– Gdzie się wybierasz?

– Zbiórka funduszy na kampanię wyborczą. Szykuje się ciężkie lato i wcale mnie to nie cieszy.

Spojrzał na ekran telewizora, na którym pokazywano górskie pasmo ze stromymi stokami i skalistą granią.

Natychmiast rozpoznał ten widok. Przeczytał napis na dole ekranu: STOD, NIEMCY. Podkręcił głośność.

– Przedsiębiorca budowlany i milioner Wayland McKoy jest zdania, że w tej części Niemiec wciąż są ukryte skarby nazistów. Jego wyprawa w góry Harzu na obszarze byłej Niemieckiej Republiki Demokratycznej rozpoczyna się w przyszłym tygodniu. Tereny te zostały udostępnione poszukiwaczom dopiero niedawno, dzięki obaleniu komunizmu i ponownemu zjednoczeniu wschodnich oraz zachodnich Niemiec.

5

Boria odczekał następne pół godziny z nadzieją, że w kolejnej edycji serwisu informacyjnego zostanie powtórzona ta sama historia. I rzeczywiście. Pod koniec skrótu wiadomości emitowanego o szóstej po południu pojawiła się ponownie relacja na temat prowadzonych w górach Harzu przez Waylanda McKoya poszukiwań skarbów zagrabionych przez nazistów.

Dwadzieścia minut później, kiedy pojawił się Paul, nadal o tym rozmyślał. Siedział w salonie nad rozłożoną na stoliku do kawy mapą Niemiec. Kupił ją kilka lat wcześniej w pasażu handlowym zamiast starego egzemplarza wydanego przez National Geographic, który służył mu przez kilka ostatnich dziesięcioleci.

– Gdzie są dzieci? – zapytał Paul.

– Podlewają ogródek.

– Jesteś pewien, że nie zniszczą ci roślin? Karol się uśmiechnął.

– Ostatnio było sucho. Podlewanie na pewno im nie zaszkodzi.

Paul klapnął na fotel, rozluźnił krawat i rozpiął koszulę pod szyją.

– Czy twoja córka się pochwaliła, że dziś rano wsadziła do aresztu prawnika?

Nie podniósł wzroku znad mapy.

– Zasłużył na to?

– Prawdopodobnie. Ale ona ubiega się o ponowny wybór, a to nie jest gość, który pozwoli sobą pomiatać. Jej temperament któregoś dnia ściągnie na nią prawdziwe kłopoty.

Tym razem spojrzał na byłego zięcia.

– Zupełnie jak Maya. Wpada w szał w mgnieniu oka.

– -1 nie słucha zupełnie, co mówią inni.

– To również odziedziczyła po matce.

– Paul się uśmiechnął.

– Założę się, że tak – odparł. Wskazał gestem na mapę. Co robisz?

– Sprawdzam coś. W wiadomościach CNN usłyszałem, że jakiś facet zamierza szukać cennych dzieł sztuki wciąż ukrytych w górach Harzu.

– W dzisiejszym numerze „USA Today” opublikowano artykuł na ten temat. Też zwrócił moją uwagę. Jakiś facet z Karoliny Północnej, chyba McKoy Można by pomyśleć, że ludzie dali sobie już spokój ze skarbem nazistów Pięćdziesiąt lat to sporo czasu dla płócien liczących ich trzysta kilkadziesiąt i butwiejących w zawilgoconej, zamkniętej grocie. Uważałbym za prawdziwy cud, gdyby się okazało, że nie spleśniały.

Zmarszczył czoło.

– To, co wartościowe, zostało już odnalezione lub jest stracone po wsze czasy. Sądzę, że powinieneś zdawać sobie z tego sprawę.

Przytaknął.

– Odrobina doświadczenia z tamtych czasów, zgoda – odparł, usiłując nie okazywać zbyt żywego zainteresowania, choć w środku w nim wrzało. – Możesz kupić mi egzemplarz tej gazety z USA w tytule?

– Nie muszę kupować. Mam w samochodzie. Zaraz ci przyniosę.

Paul wyszedł frontowymi drzwiami, a w tym samym momencie tylne drzwi się otworzyły i do salonu wpadła dwójka dzieci.

– Wasz tata tutaj jest – powiedział Boria.

Paul wrócił, dał mu gazetę, a następnie zwrócił się do dzieci.

– Zatopiliście pomidory?

Dziewczynka zachichotała.

– Nie, tato – odparła i szarpnęła Paula za rękę. – Chodź obejrzeć warzywa dziadka.

Paul spojrzał na niego i uśmiechnął się.

– Zaraz wracam. Artykuł jest na stronie czwartej albo piątej.

Karol odczekał, aż wyjdą przez kuchnię, potem odszukał reportaż i zaczął czytać z zapartym tchem:


NIEMIECKIE SKARBY WCIĄŻ CZEKAJĄ?


Fran Downing, kronikarz wyprawy

Upłynęły pięćdziesiąt dwa lata od czasu, gdy nazistowskie konwoje przemierzały góry Harzu i znikały w tunelach wykopanych jakby specjalnie po to, by ukryć w nich dzieła sztuki oraz inne cenne zdobycze Trzeciej Rzeszy. Początkowo jaskinie wykorzystywano jako miejsce produkcji broni oraz magazyny amunicji. Jednak w ostatnich dniach drugiej wojny światowej stały się one idealnymi kryjówkami wojennych łupów i narodowych skarbów.

Dwa lata temu Wayland McKoy poprowadził wyprawę do jaskiń Heimkehl w okolicach Uftrugen w Niemczech w poszukiwaniu dwóch kolejowych wagonów zakopanych pod tysiącami ton gipsu.

Odnalazł wagony, a w nich kilka arcydzieł dawnych malarzy, za które rządy Francji i Holandii wypłaciły mu pokaźną premię tytułem znaleźnego.

Tym razem McKoy, przedsiębiorca budowlany z Karoliny Północnej, handlarz nieruchomościami i poszukiwacz skarbów, miał nadzieję na większą zdobycz. Brał udział w sześciu poprzednich ekspedycjach i oczekiwał, że ta, która rozpoczyna się w przyszłym tygodniu, przyniesie mu największe trofea.

– Proszę sobie wyobrazić. Jest rok 1945. Z jednej strony nadciągają Rosjanie, z drugiej Amerykanie.

Jest pan kustoszem Muzeum Narodowego w Berlinie, przepełnionego zbiorami zrabowanymi we wszystkich okupowanych krajach. Zostało panu zaledwie kilka godzin. Co załaduje pan na wagony, żeby wywieźć z miasta? Oczywiście, dzieła najbardziej wartościowe.

McKoy opowiada o losach jednego z takich pociągów, który opuścił Berlin w ostatnich dniach drugiej wojny światowej i skierował się na południe, w stronę centralnych Niemiec i gór Harzu. Nie zachowały się żadne dokumenty stwierdzające, dokąd skierowano skład, ale poszukiwacz ma nadzieję, że ładunek leży w którejś z jaskiń odkrytych przezeń ostatniej jesieni. Rozmowy przeprowadzone z krewnymi niemieckich żołnierzy, którzy pomagali załadować pociąg, przekonały go o słuszności tych przypuszczeń. Na początku tego roku McKoy posłużył się radarem, by spenetrować wnętrze ziemi i określić położenie dalszych podziemnych komór.

– Tam coś jest – twierdzi McKoy. – Z pewnością jest to dość duże, by mogło się okazać wagonami towarowymi lub skrzyniami magazynowymi.

McKoy zdołał już uzyskać od niemieckich władz pozwolenie na prace wykopaliskowe. Za szczególnie ekscytujący uważa fakt, że, wedle jego wiedzy, nikt przedtem nie przeszukiwał tych miejsc. Przez dziesięciolecia obszary te należały do Niemiec Wschodnich i były niedostępne dla poszukiwaczy.

Obecne niemieckie prawo zezwala, by McKoy zachował niewielką część znaleziska: tę, do której nie zgłoszą roszczeń prawowici właściciele. Jednak to go nie zraża.

– Diabeł jeden wie, być może pod skalnymi zwałami odnajdziemy Bursztynową Komnatę.

Prace wykopaliskowe będą trudne i mozolne.

Podziemne świdry i buldożery mogą uszkodzić skarby, a zatem McKoy będzie zmuszony wiercić otwory w skale i trawić ją chemicznie.

– Jest to sposób powolny i niebezpieczny, ale wart zachodu – twierdzi poszukiwacz. – Wykorzystując pracę przymusowych robotników, naziści wydrążyli setki jaskiń, w których ukrywali amunicję przed alianckimi bombowcami. Nawet tunele, w których przechowywano dzieła sztuki, zostały zaminowane.

Szkopuł w tym, by znaleźć właściwą jaskinię oraz dostać się do wnętrza, nie naruszając jej.

Sprzęt McKoya, brygada złożona z siedmiu robotników oraz ekipa telewizyjna przebywają już w Niemczech. On sam zamierza udać się tam w najbliższy weekend. Koszty – blisko milion dolarów – zostały pokryte z funduszy wniesionych przez prywatnych inwestorów, liczących na pokaźne zyski w związku ze spodziewanym odkryciem złotej żyły.

– W tamtym miejscu pod ziemią coś się kryje.

Jestem tego pewien. Ktoś powinien w końcu wykopać te skarby. Dlaczego nie miałbym to być ja? – pyta McKoy.

Podniósł wzrok znad gazety. Matko Wszechmogącego Boga, czyżby to było to? Jeśli tak, czy można jakoś temu zapobiec? Był już starym człowiekiem i niewiele mógł zrobić.

Drzwi z tyłu domu otworzyły się i do salonu wszedł Paul.

Rzucił gazetę na stolik do kawy.

– Wciąż interesujesz się tą sprawą? – zapytał.

– To z przyzwyczajenia.

– Kopanie tuneli w tych górach może okazać się całkiem ekscytujące. Niemcy używali ich w charakterze skarbców Nie wspominając już o tym, co może kryć się w ich wnętrzu.

– Ten McKoy wspominał nawet o Bursztynowej Komnacie – oznajmił, kręcąc powątpiewająco głową. – Jeszcze jeden gość poszukujący zaginionych płyt ściennych.

Paul wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Skarb to pokusa. Akurat na spektakularną relację telewizyjną.

– Widziałem raz w życiu te bursztynowe płaskorzeźby oznajmił Boria, nagle się rozgadując. – Pojechałem pociągiem z Mińska do Leningradu. Komuniści przemienili Pałac Jekaterynowski w muzeum. Widziałem komnatę w całym jej przepychu – zrobił gest rękoma. – Dziesięć metrów kwadratowych. Ściany z bursztynu. Gigantyczna układanka.

– Wszystko oprawione w pięknie rzeźbione i pozłacane drewno.

– Zachwycające.

– Czytałem o tym. Wiele osób uważało ją za ósmy cud świata.

– Można było odnieść wrażenie, że wkroczyło się w świat baśni. Bursztyn jest twardy i błyszczący jak kamień, ale nie tak chłodny jak marmur. Bardziej przypomina drewno.

– Żółć, brązy i wiśnia. Ciepłe kolory. Jakby na zawsze pochwycone słońce. To zdumiewające, czego potrafili dokonać dawni mistrzowie. Reliefy w postaci figur, kwiatów i muszelek. Niezwykle misterne ślimacznice. Tony bursztynu, a wszystko to rękodzieło. Nikt i nigdy nie stworzył czegoś podobnego.

– Naziści wykradli płyty w 1941 roku? Przytaknął.

– Przeklęci zbrodniarze. Zerwali wszystko do gołych ścian. Nikt ich nie widział po 1944 roku.

Wzbierała w nim złość, gdy o tym myślał. Zdawał sobie sprawę, że powiedział zbyt dużo, a zatem zmienił temat.

– Mówiłeś, że moja Rachel wsadziła jakiegoś prawnika do paki?

Paul usiadł na fotelu, wyciągnął nogi i skrzyżował stopy na otomanie.

– Królowa Lodu znów uderzyła. Tak nazywają ją w sądzie – odparł z westchnieniem. – Wszyscy są przekonani, że to od czasu naszego rozwodu, ale mam to gdzieś.

– Cierpisz z tego powodu?

– Chyba tak.

– Kochasz Rachel?

– Oraz moje dzieci. Moje mieszkanie jest takie puste.

– Brakuje mi ich trojga, Karl. Chyba powinienem powiedzieć: Karol. Minie trochę czasu, zanim się przyzwyczaję.

– Obaj potrzebujemy czasu.

– Przepraszam, że nie przyszedłem wczoraj. Moja rozprawa została przesunięta na późniejszą godzinę. Przeciwnikiem był prawnik, którego Rachel wpakowała do aresztu.

– Jestem ci wdzięczny za pomoc w sporządzeniu wniosku.

– Zawsze chętnie ci pomogę.

– Wiesz co – powiedział z iskierką w oczach – ona nie spotkała się z żadnym mężczyzną od waszego rozwodu. Może dlatego tak się zachowuje? – Paul wyraźnie się ożywił. Był przekonany, że właściwie odczytywał intencje teścia. – Twierdzi, że jest za bardzo zajęta, ale ja w to nie wierzę.

Były zięć nie połknął przynęty i siedział w milczeniu. Znów skierował wzrok na mapę. Po kilku chwilach się odezwał.

– Na TBS leci ciekawa audycja.

Paul sięgnął po pilota i włączył odbiornik.

Karol nie wspominał więcej o Rachel; przez całą audycję wpatrywał się w mapę. Kolor jasnozielony oznaczał kontur górskiego pasma Harzu, ciągnący się z północy na południe i później skręcający na wschód, gdzie nie istniała już granica dzieląca Niemcy na dwie części. Nazwy miast napisano czarnymi literami: Gótingen, Munden, Osterode, Wartburg, Stod. Brakowało oznaczeń jaskiń i tuneli, ale wiedział, że one tam są. Całe setki.

Gdzie znajdowała się ta właśnie jaskinia?

Trudno powiedzieć.

Czy Wayland McKoy znajdował się na właściwym tropie?

6

22.25


Paul wziął w ramiona śpiącą Marlę i delikatnie wniósł ją do domu. Za nimi szedł ziewający Brent. Paul zawsze wchodził do tego domu z dziwnym uczuciem. Dziesięć lat temu, tuż po ślubie, on i Rachel kupili ten dwukondygnacyjny ceglany budynek w stylu kolonialnym. Kiedy po siedmiu latach się rozwiedli, wyprowadził się z własnej woli. Tytuł własności wciąż opiewał na nich oboje i, co ciekawe, Rachel się upierała, żeby zatrzymał klucze. Ale korzystał z nich rzadko i wcześniej ją o tym uprzedzał, bowiem paragraf VII orzeczenia o rozwodzie przyznawał jej wyłączne prawo do korzystania z domu. On zaś nie chciał ograniczać jej wolności, nawet jeśli czasami myśl o tym sprawiała mu ból.

Wszedł po schodach na piętro i położył Marlę do łóżka.

Dzieci wykąpały się w domu dziadka. Rozebrał ją i włożył jej piżamę we wzory z Pięknej i bestii. Dwa razy zabrał maluchy na filmy Disneya. Pocałował córkę na dobranoc i głaskał ją po głowie, dopóki nie zasnęła głęboko. Ucałował na dobranoc Brenta i zszedł na dół.

W salonie i kuchni panował nieporządek. Nic niezwykłego. Gosposia przychodziła dwa razy w tygodniu, gdyż Rachel nie należała do osób schludnych. To jedna z rzeczy, które ich różniły. On był zawsze akuratny. Nie frapujący, za to zdyscyplinowany. Bałagan go denerwował, nie mógł nic na to poradzić. Rachel najwyraźniej nie miała nic przeciw zostawianiu garderoby byle gdzie, rozrzuconym wszędzie zabawkom i stosom brudnych naczyń w zlewie.

Rachel Bates stanowiła dlań zagadkę od samego początku.

Inteligentna, bezkompromisowa, stanowcza, ale jednocześnie kusząca. Fakt, że ona również poczuła do niego pociąg, go zdziwił, gdyż związki z kobietami nie były jego silną stroną. W trakcie nauki w college'u miał kilka randek; był też romans podczas studiów prawniczych, który traktował poważnie, ale dopiero Rachel go usidliła. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego. Miała cięty język i była szorstka w obejściu; nieraz go zraniła, chociaż wiedział, że w dziewięćdziesięciu procentach nie myślała tego, co mówiła. A przynajmniej chciał w to wierzyć, by móc wybaczyć jej złośliwości. On był wyrozumiały. Nadmiernie wyrozumiały. Wydawało się mu, że prościej jest ją ignorować niż stawić jej czoło. Niekiedy jednak odnosił wrażenie, że ona pragnęła właśnie, by się jej odszczeknął.

Czy ją rozczarował, nie podejmując walki? Pozwalając, by zawsze była górą?

Trudno powiedzieć.

Poszedł na przód domu i usiłował zebrać myśli, ale tu znów dopadły go wspomnienia. Mahoniowy stół z blatem inkrustowanym skamieniałościami, wypatrzony na targu antyków podczas weekendowej giełdy w Chattanooga. Kremowo-piaskowa sofa, na której spędzili wiele wieczorów, oglądając telewizję. Szklany kredens z ekspozycją lilipucich domków, które kolekcjonowali oboje; wiele z nich stanowiło bożonarodzeniowe podarki, które wręczali sobie nawzajem. Nawet zapach przywodził wspomnienia. Ten szczególny zapach, którym zdawał się emanować każdy dom. Piżmowa woń życia, ich życia, przesiana przez sito czasu.

Przeszedł do korytarza i zauważył, że na ścianie wciąż wisi fotografia jego wraz z dziećmi. Zastanawiał się, jak wiele rozwiedzionych żon trzymało w centralnym punkcie domu zdjęcia swoich byłych formatu dziesięć na dwanaście. Oraz jak wiele z nich się upierało, by były mąż zatrzymał klucze od domu. On też nadal zarządzał w imieniu ich obojga wspólnymi inwestycjami.

Ciszę przerwało zgrzytanie kluczy w zamku drzwi frontowych.

Sekundę później do środka weszła Rachel.

– Jakieś problemy z dziećmi? – zapytała.

– Najmniejszych.

Przyjrzał się opinającemu jej kibić czarnemu żakietowi z ozdobnymi szwami oraz wąskiej spódnicy kończącej się tuż nad kolanami. Długim, wysmukłym nogom w czółenkach na niskim obcasie. Jej kasztanowe włosy opadały falami i były równo przycięte, ledwo dotykając smukłych ramion.

Srebrne kolczyki z tygrysimi oczkami zwisały z obu uszu i podkreślały kolor jej oczu, które teraz sprawiały wrażenie zmęczonych.

– Przepraszam, że nie dotarłem na rozprawę o zmianę nazwiska – odezwał się. – Ale numer, który wycięłaś Nettlesowi, przeciągnął sprawy w sądzie testamentowym i powierniczym.

– Ten drań jest seksistą.

– A ty jesteś sędzią, Rachel nie zbawicielem świata. Nie mogłaś się zdobyć na odrobinę dyplomacji?

Rzuciła torebkę i klucze na boczny stolik. Jej oczy stały się harde, przypominały zimny marmur. Znał to spojrzenie.

– Co, twoim zdaniem, miałam zrobić? Ten tłusty sukinsyn rzucił mi na biurko trzy banknoty studolarowe i trzy razy powiedział, że mam się pierdolić. Zasłużył na spędzenie kilku godzin w pace.

– Czy zawsze musisz sobie coś udowadniać?

– To już nie twoja sprawa, Paul.

– Może nie moja. Ale masz przed sobą kampanię wyborczą. Dwóch poważnych konkurentów, a za sobą dopiero jedną kadencję. Nettles już mówi, że będzie wspierał twoich przeciwników. Na co zresztą może sobie pozwolić. Niepotrzebnie zrobiłaś sobie z niego wroga.

– Pieprzę Nettlesa.

Poprzednio Paul zajmował się zbiórką funduszy; do niego należało przygotowanie ogłoszeń, kontakty z ludźmi, którzy mogli przydać się w akcji pozyskiwania funduszy; przyciągał dziennikarzy i zabiegał o głosy. Zmysł organizacji nie był najsilniejszą stroną Rachel. Dotąd jednak nie zwróciła się do niego o pomoc i, prawdę mówiąc, nie spodziewał się tego.

– Możesz przegrać.

– Nie potrzebuję lekcji dyplomacji.

– A czego potrzebujesz, Rachel?

– Nie twój zafajdany interes. Jesteśmy po rozwodzie.

– Pamiętasz?

Przypomniał sobie słowa jej ojca.

– A ty pamiętasz? Nie jesteśmy razem od trzech lat.

– Czy od tego czasu choć raz umówiłaś się z kimś na randkę?

– To także nie twój zafajdany interes.

– Być może. Ale odnoszę wrażenie, że jestem jedyną osobą, która się tym martwi.

Podeszła bliżej.

– Co właściwie chcesz przez to powiedzieć?

– Królowa Lodu. Tak nazywają cię w sądzie.

– Wykonuję swój zawód. W ostatnich statystykach „Daily Report” otrzymałam najwyższe oceny spośród wszystkich sędziów w hrabstwie.

– I to wszystko, co cię obchodzi? Jak szybko schodzą sprawy z twojej wokandy?

– Sędziowie nie mogą pozwalać sobie na przyjaciół. Zaraz oskarżają ich o stronniczość albo darzą nienawiścią za brak podstaw do takich oskarżeń. Wolę już być Królową Lodu.

Było późno, a on nie miał najmniejszej ochoty na kłótnię.

Otarł się o nią, zmierzając w stronę drzwi.

– Pewnego dnia poczujesz potrzebę przyjaznej duszy. Na twoim miejscu nie paliłbym za sobą wszystkich mostów.

Otworzył drzwi.

– Nie jesteś na moim miejscu – odparła.

– 1 Bogu dzięki.

Wyszedł w mrok nocy.

7

PÓŁNOCNO-WSCHODNIE WŁOCHY ŚRODA, 7 MAJA, 1.34

Jednoczęściowy kombinezon koloru umbry, czarne skórzane rękawiczki oraz tenisówki barwy węgla drzewnego były niewidoczne w ciemnościach. Nawet jego krótko ostrzyżone włosy ufarbowane na kasztanowy kolor oraz brwi w tym samym odcieniu i opalenizna na nordyckiej twarzy, efekt dwóch ostatnich tygodni spędzonych na przeczesywaniu północnej Afryki, wtapiały się w tło.

Ze wszystkich stron otaczały go surowe szczyty; skalisty amfiteatr z ledwością odcinał się od smolistego nieba.

Po wschodniej stronie świecił księżyc w pełni. Wiosenny chłód utrzymywał się w powietrzu, które było świeże, rześkie. Górskie masywy odbijały echem groźny pomruk dalekiego grzmotu.

Liście i źdźbła traw tłumiły odgłos jego kroków; pod wysokimi drzewami rosły z rzadka krzaki. Światło księżyca przebijało się przez ażurowy baldachim, oświetlając ścieżkę opalizującą barwami. Stawiał kroki ostrożnie; nie musiał wyciągać kieszonkowej latarki: miał bystre i czujne oczy.

Wioska Pont-Saint-Martin była oddalona o dziesięć kilometrów w kierunku południowym. Jedyną drogą wiodącą na północ była wijąca się meandrami dwupasmowa szosa, czterdzieści kilometrów od austriackiej granicy, prowadząca dalej do Innsbrucka. Wynajęte wczoraj na lotnisku w Wenecji bmw pozostawił o kilometr stąd, ukryte w kępie drzew.

Po załatwieniu sprawy zamierzał pojechać do Innsbrucka, skąd o 8.35 samolot rejsowy Austriackich Linii Lotniczych błyskawicznie miał przenieść go do Sankt Petersburga. Tam musiał załatwić kilka spraw.

Wokół panowała cisza. Nie biły dzwony ani nie dochodził warkot samochodów przemierzających autostradę. Szumiały wiekowe dęby, jodły oraz modrzewie zdobiące na przemian górskie stoki. Paprocie, mchy i dzikie kwiaty wyściełały kobiercem ciemne kotliny. Nic dziwnego, że Leonardo da Vinci wybrał Dolomity, by na ich tle namalować Monę Lisę.

Dotarł do skraju lasu. Przed nim rozciągała się porośnięta trawą łąka z kwitnącymi pomarańczowo kwiatami. W oddali przed sobą widział już zamek i wygiętą jak podkowa brukowaną drogę dojazdową. Budowla była piętrowa, a mury z czerwonej cegły ozdobione szarymi rombami. Przypominał sobie ich wygląd z czasu, kiedy był tu po raz pierwszy przed dwoma miesiącami; nie wątpił, że ściany zostały postawione przez murarzy dziedziczących tajniki kielni i zaprawy z pokolenia na pokolenie.

W żadnym z blisko czterdziestu mansardowych okien nie paliło się światło. Dębowe wrota wejściowe również pogrążone były w mroku. Zamku nie chronił żaden płot; nie było żadnych psów ani strażników. Ani alarmów. Ot, położona wysoko wiejska posiadłość we włoskich Alpach, własność pędzącego samotny żywot fabrykanta, który od dziesięciu lat przebywał na emeryturze.

Wiedział, że Piętro Caproni, właściciel zamku, sypiał na piętrze w jednym z pokoi położonych w pobliżu głównego apartamentu. Gospodarz mieszkał sam, nie licząc trójki służących, którzy dojeżdżali codziennie z Point-Saint-Martin.

Tego wieczoru Caproni postanowił się zabawić; przed frontem stał zaparkowany kremowy mercedes, którego silnik prawdopodobnie jeszcze nie ostygł po podróży z Wenecji. Jego gościem była jedna z najdroższych prostytutek. Przyjeżdżały tu od czasu do czasu na noc lub na weekend do człowieka, który bez zmrużenia oka sowicie wynagradzał im w euro trudy podroży. Dzisiejsze odwiedziny Niemca zbiegły się nieprzypadkowo z wizytą ekskluzywnej prostytutki; miał nadzieję, że kobieta zaprzątnie bez reszty uwagę gospodarza, a jemu pozwoli nie tylko szybko wejść do środka, ale równie szybko opuścić progi zamku.

Kamyki zgrzytały pod jego stopami, gdy szedł podjazdem w kierunku północno-wschodniego narożnika. Ścieżka prowadziła przez elegancki ogród do werandy ogrodzonej płotkiem z kutego włoskiego żelaza. Przez podwójne drzwi wchodziło się do wnętrza budowli, ale wszystko było zamknięte na cztery spusty. Wyprostował prawą rękę i wyrzucił ją szybko do przodu. Z metalowego pierścienia wysunął się sztylet i zjechał na spód przedramienia; wysadzana nefrytami rękojeść sztyletu wylądowała miękko w jego dłoni,odzianej w rękawiczkę. Ta konstrukcja była jego własnym wynalazkiem i niezawodną bronią.

Zagłębił ostrze w drewnianej ościeżnicy. Jeden obrót i rygiel puścił. Schował sztylet do pochwy.

Wszedł, do komnaty ze sklepieniem beczkowym, potem delikatnie zamknął za sobą przeszklone drzwi. Podobały mu się neoklasycystyczne dekoracje, które otaczały go ze wszystkich stron. Przeciwległą ścianę ozdabiały dwie etruskie figurki z brązu, a nad nimi wisiał Widok Pompei: płótno, o którym wiedział, że było przedmiotem pożądania kolekcjonerów.

Para osiemnastowiecznych bibliotheques stała wtulona między dwie korynckie kolumny, a ich półki uginały się pod ciężarem bezcennych woluminów. Podczas pierwszej wizyty zauważył ekskluzywny egzemplarz Storia dltalia Guicciardiniego oraz trzydziestotomowe wydanie Teatro Francese. Oba dzieła były zabytkami najwyższej klasy.

Omijał po omacku pogrążone w mroku meble; przeszedł między kolumnami, potem zatrzymał się w holu i w pobliżu schodów zaczął nasłuchiwać. Nie dobiegał go żaden odgłos.

Ruszył na palcach po marmurowej posadzce ozdobionej kolistymi wzorami, dokładając starań, by gumowe podeszwy nie ślizgały się z piskiem po marmurze. Panele ze sztucznego marmuru ozdobione były płótnami mistrzów szkoły neapolitańskiej. Belki nośne z kasztanowca podpierały strop, zawieszony jakieś dwa piętra nad jego głową.

Wkroczył do salonu.

Przedmiot, który stanowił cel jego eskapady, leżał sobie niewinnie na hebanowym stoliku. Puzderko na zapałki.

Dzieło Karola Gustawowicza Faberge. Wykonane ze srebra i złota, miało ścianki ozdobione splotami typu guilloche i pomalowane emalią w kolorze truskawkowoczerwonym. Złoty kołnierz udekorowany był girlandą z liści, natomiast dźwignię otwierającą wieko pokrywał kaboszon z oszlifowanego szafiru. Widniały na nim inicjały oraz data wygrawerowana cyrylicą: „M. R. 1901”. Mikołaj Romanow Mikołaj II. Ostatni car Rosji.

Z tylnej kieszeni wyciągnął filcowy woreczek i sięgnął po puzderko.

Nagle komnatę zalało światło; jaskrawe promienie odbijały się niezliczonymi refleksami w wiszącym nad jego głową kryształowym żyrandolu, raziły go w oczy. Zmrużył powieki i odwrócił wzrok. W łukowym wejściu prowadzącym na korytarz stał Piętro Caproni z pistoletem w prawej dłoni.

Buona sera, signor Knoll. Zastanawiałem się, kiedy pan wróci.

Usiłując odzyskać ostrość widzenia, odpowiedział po włosku:

– Nie zdawałem sobie sprawy, że oczekuje pan mojej wizyty Caproni przestąpił próg salonu. Był mężczyzną niskiego wzrostu, z masywnym torsem i włosami nienaturalnie czarnymi jak na swoje pięćdziesiąt kilka lat. Miał na sobie granatowy szlafrok z bawełny frotte, przewiązany w pasie. Nogi były gołe, a stopy bose.

– Pańska historyjka opowiedziana za pierwszym razem nie trzymała się kupy. Christian Knoll, historyk sztuki i członek akademii. Coś podobnego. Nie miałem żadnych problemów ze sprawdzeniem tego.

Jego oczy przystosowały się już do ostrego światła.

Sięgnął po puzderko na zapałki. Caproni wysunął pistolet do przodu. Cofnął się i podniósł ręce do góry w udawanym geście poddania.

– Pragnąłem jedynie dotknąć tego cudeńka.

– Niech pan rusza przed siebie. Powoli.

– Podniósł maleńki skarb.

– Rosyjski rząd poszukiwał tego cacka od czasów drugiej wojny światowej. Było własnością Mikołaja II. Wykradzione z Peterhofu pod Leningradem gdzieś w 1944 roku; jakiś żołnierz zabrał je na pamiątkę służby na terenie Rosji. Ale jakaż to była pamiątka! Jedyna w swoim rodzaju. Na wolnym rynku warta teraz ze czterdzieści tysięcy dolarów. Jeśli ktoś okaże się tak głupi, by wystawić to na sprzedaż. Cenny łup. Myślę, że Rosjanie sowicie wynagrodziliby mnie za to cacko, prawda?

– Czyli jeśli uda się panu ujść z życiem tej nocy, puzderko bardzo szybko znajdzie się w rękach Rosjan?

Nocny gość się uśmiechnął.

– Rosjanie nie są lepsi od złodziei. Chcą odzyskać swoje skarby tylko po to, żeby je odsprzedać z zyskiem. Mają problemy z gotówką, jeśli dobrze słyszałem. Najwyraźniej płacą teraz za czasy komunizmu.

– To ciekawe. Co więc pana tu sprowadza?

– Fotografia tej komnaty, na której widoczne było także to puzderko na zapałki. Dlatego za pierwszym razem dotarłem tutaj, podając się za profesora historii sztuki.

– Zdołał pan potwierdzić autentyczność arcydzieła w czasie tej krótkiej wizyty sprzed dwóch miesięcy?

– Jestem ekspertem. Specjalizuję się zwłaszcza w wyrobach autorstwa Faberge – odparł, odstawiając puzderko. Powinien pan przyjąć moją ofertę.

– Stanowczo zbyt niska cena jak na tak „piękny łup”.

– Oprócz tego, ten przedmiot ma dla mnie wartość sentymentalną. Mój ojciec jako żołnierz zabrał sobie to na pamiątkę, jak był pan to łaskaw ująć.

– I przestał się pan kryć z posiadaniem tego przedmiotu?

– Doszedłem do przekonania, że po pięćdziesięciu latach nikt już go nie zdoła rozpoznać.

– Powinien pan uważniej dobierać gości i nie dać się fotografować.

Caproni wzruszył ramionami.

– Niewiele osób tu bywa.

– Tylko signoriny? Jak ta na górze?

– I żadna z nich nie interesuje się dziełami sztuki.

– Wyłącznie zapłatą w euro? -1 przyjemnością.

Uśmiechnął się i mimochodem ponownie wskazał palcem puzderko.

– Jest pan człowiekiem zamożnym, signor Caproni. Ten zamek jest prawdziwym muzeum. Gobelin z Aubusson na ścianie jest po prostu bezcenny Dwa rzymskie capriccios zapewne także spędzają sen z oczu kolekcjonerom. Jak mniemam, to dzieła Hofa z dziewiętnastego stulecia?

– Doskonale, signor Knoll. Jestem pod wrażeniem.

– Zakładam, że liczy się pan z rozstaniem z tym puzderkiem.

– Nie przepadam za złodziejami, signor Knoll. Ponadto jak wspomniałem w trakcie pańskiej poprzedniej wizyty, ten przedmiot nie jest na sprzedaż – oznajmił Caproni, patrząc wymownie na pistolet. – Teraz musi pan opuścić mój zamek.

Gość jednak stał w miejscu, jakby nogi wrosły mu w ziemię.

– Cóż za dylemat! Z całą pewnością nie może pan mieszać w to policji. W końcu w pana rękach znajduje się arcydzieło sztuki rosyjskiej, którego zwrotu rosyjski rząd życzyłby sobie bardzo – zabytek zrabowany przez pańskiego ojca. Co jeszcze w tej budowli podpada pod tę samą kategorię? Pojawiłyby się pytania, wszczęto by dochodzenie, a sprawa nabrałaby rozgłosu. Pańscy przyjaciele w Rzymie nie na wiele by się zdali, gdyż wtedy potraktowano by pana jako zwykłego złodzieja.

– Na pańskie szczęście, signor Knoll, nie mogę skorzystać z pomocy władz.

Od niechcenia wyprostował ramię, potem nim szarpnął.

Ruch ten był niemal niewidoczny, częściowo przesłonięty przez jego udo. Obserwował nieruchomy wzrok Caproniego, utkwiony z puzderku, które trzymał w lewej dłoni. Sztylet uwolnił się z pochwy i powoli, centymetr po centymetrze, zsuwał się w dół, aż poczuł go w dłoni.

– Nie zamierza pan zastanowić się raz jeszcze, signor Caproni?

– W żadnym razie – odparł Caproni i wycofał się na korytarz, ponownie pokazując mu kierunek bronią. – Tędy, signor Knoll.

Zacisnął mocno palce na rękojeści. Szybki zamach i sztylet przemknął przez pomieszczenie, wbijając się w odkrytą szyję Caproniego, ponad wycięciem w serek między połami szlafroka. Starszy mężczyzna zachwiał się i spojrzał na rękojeść; potem upadł do przodu, a pistolet ze stukotem potoczył się po posadzce.

Szybko włożył puzderko do filcowego woreczka, potem stanął okrakiem nad zwłokami. Wyciągnął sztylet i sprawdził puls. Niewyczuwalny. Zdumiewające. Caproni zmarł od razu.

Tego właśnie się spodziewał.

Wytarł o szlafrok krew z ostrza, wsunął sztylet z powrotem do pochwy i ruszył schodami na piętro. Ściany w korytarzu były ozdobione panelami z alabastru, od czasu do czasu ustępującymi miejsca drzwiom, z których wszystkie były zamknięte. Szedł po posadzce lekkimi krokami i skierował się ku tylnej części zamku. Na końcu długiego korytarza znajdowały się półprzymknięte drzwi.

Nacisnął klamkę i wszedł do środka.

Nad wielkim łożem wisiał baldachim wsparty na dwóch marmurowych kolumnach. Na nocnym stoliku stała lampka ze słabą żarówką; jej światło pochłaniały ścienne panele z kasztanowca oraz skóra. Nie ulegało wątpliwości, że była to sypialnia zamożnego człowieka.

Na brzegu łóżka siedziała naga kobieta. Długie, wyzywająco rude włosy tworzyły obramowanie spiczastych piersi oraz cudownych oczu w kształcie migdałów. Paliła cienką cygaretkę ze złotym ustnikiem i obrzuciła go taksującym spojrzeniem.

– Kim pan jest? – zapytała spokojnie po włosku.

– Przyjacielem signora Caproni.

Przeszedł przez próg komnaty sypialnej i bez pośpiechu zamknął drzwi.

Dokończyła papierosa, wstała i podeszła do niego, demonstrując zgrabne nogi.

– Dość dziwny strój jak na przyjaciela. Przypomina pan raczej włamywacza.

– Ale pani wydaje się tym zbytnio nie przejmować.

Wzruszyła ramionami.

– Obcy mężczyźni to mój chleb powszedni. Każdy ma takie same potrzeby – odrzekła, lustrując go wzrokiem od stóp do głów. – Dostrzegam w pańskich oczach niesłychaną butę. Jest pan Niemcem, prawda?

Knoll nie odpowiedział.

Ujęła jego dłonie w rękawiczkach.

– Silne ręce.

Zbadała dłońmi tors i barki.

– Kupa mięśni.

Przysunęła się teraz blisko, ocierając się sterczącymi sutkami o jego klatkę piersiową.

– Gdzie jest signor?

– Coś go zatrzymało. Ale pozwolił mi nacieszyć się pani towarzystwem.

Spojrzała na niego; w jej oczach malowała się żądza.

– Czy pańskie walory dorównują posiadanym przez signora?

– Finansowe czy te inne? Uśmiechnęła się.

– Jedne i drugie.

Wziął prostytutkę w ramiona.

– Przekonajmy się.

8

SANKT PETERSBURG, ROSJA

10.50


Taksówka zatrzymała się gwałtownie; po chwili na ruchliwy Newski Prospekt wysiadł z nie; Knoll, wręczając szoferowi dwa banknoty dwudziestodolarowe. Zastanawiał się, co właściwie stało się z rublami. Niewiele zmieniło się na lepsze od czasu, gdy pieniądze tylko udawały pieniądze. Rosyjski rząd przed kilkoma laty oficjalnie zakazał używania amerykańskiej waluty pod rygorem więzienia, ale taksówkarz najwyraźniej nie przejmował się tym, otwarcie żądając dolarów. Wsunął je do kieszeni, zanim odjechał autem od krawężnika.

Samolot z Innsbrucka wylądował na lotnisku Pułkowo przed godziną. W nocy wysłał z jakiegoś austriackiego miasta paczkę z puzderkiem do Niemiec, dołączając informację o powodzeniu misji we Włoszech. Przed swoim powrotem do Niemiec miał do załatwienia ostatnie już zlecenie.

Na Newskim Prospekcie było pełno ludzi i samochodów.

Spoglądał na zielone kopuły Soboru Kazańskiego po drugiej stronie ulicy, potem odwrócił wzrok i wpatrywał się badawczo w pozłacaną szpicę odległego gmachu Admiralicji na prawo, częściowo przesłoniętego poranną mgłą. Przywołał w wyobraźni dawny wygląd bulwaru, gdy sunęły nim jedynie konne zaprzęgi, a prostytutki nocą szlifowały bruk. Ciekawe, co Piotr Wielki pomyślałby teraz o swoim „oknie na Europę”. Domy towarowe, kina, restauracje, muzea, sklepy, galerie sztuki i kawiarnie ciągnęły się wzdłuż liczącego pięć kilometrów ruchliwego traktu. Roiło się tu od migotliwych neonów i wymyślnych kiosków, w których można było kupić niemal wszystko, od książek począwszy, a na lodach skończywszy. Obwieszczały one szybkie postępy kapitalizmu. Obwieszczały one szybkie postępy kapitalizmu, którego Sommerset Maugham określił kiedyś jako „obskurny, zapuszczony, rozpadający się”.

To już przeszłość, pomyślał.

Zmiany sprawiły, że mógł przyjechać nawet do Sankt Petersburga. Przywilej przeglądania dawnych sowieckich archiwów przyznano cudzoziemcom dopiero niedawno. W tym roku był tu już dwukrotnie; pierwszy raz przed sześcioma miesiącami, drugi raz – dwa miesiące temu; za każdym razem zjawiał się w tym samym archiwum w Sankt Petersburgu, w budynku, do którego wchodził dziś po raz trzeci.

Gmach liczył pięć pięter i miał fasadę z grubo ciosanych kamieni. Na parterze znajdował się Bank Handlowy Sankt Petersburga; resztę pomieszczeń zajmował Aerofłot, narodowe linie lotnicze. Kondygnacje do trzeciej oraz piątą oddano do dyspozycji szacownym instytucjom państwowym: Wydziałowi Rejestracji Wiz i Obywateli Obcych Państw, Urzędowi Nadzoru Eksportu oraz lokalnym strukturom Ministerstwa Rolnictwa. Na czwartej mieściło się archiwum dawnych dokumentów, jedno z wielu rozrzuconych po całym kraju. Było to miejsce, w którym zgromadzono historię siedemdziesięciu pięciu lat komunizmu i w którym można było bezpiecznie je studiować.

Jelcyn udostępnił dokumenty Rosyjskiemu Komitetowi ds. Archiwów, dając tym samym sygnał uczonym, by propagowali jego poglądy przeciwne komunizmowi. Całkiem sprytnie, trzeba przyznać. Nie musiał przeprowadzać czystek w elitach władzy, nie musiał zapełniać łagrów ani pisać historii na nowo, jak czynili to przed nim Chruszczow czy Breżniew. Pozwolił po prostu historykom ujawnić sekrety niezliczonych okropieństw, grabieży i szpiegowskich afer, których szczegóły spoczywały pod tonami butwiejącego papieru i blaknącego atramentu przez całe dziesięciolecia. Opracowania sporządzone przez historyków okazały się znacznie skuteczniejsze niż propaganda na usługach reformowanego państwa.

Wspiął się na czwartą kondygnację czarnymi żelaznymi schodami. Były wąskie, w stylu sowieckim, co dla wtajemniczonych, takich jak on, oznaczało, że budynek wzniesiono już po rewolucji. Dzwoniąc wczoraj z Włoch, dowiedział się, że archiwum będzie dziś otwarte do godziny piątej po południu. Wcześniej odwiedził łącznie cztery archiwa w południowej Rosji. Ten obiekt był jedyny w swoim rodzaju, gdyż korzystającym ze zbiorów udostępniono fotokopiarkę.

Zdewastowane drzwi prowadziły do dusznego pomieszczenia, z którego ścian schodziła bladozielona farba – skutek braku wentylacji. Nie było tu sufitu; rury i przewody owinięte azbestem przeplatały się pod surowymi betonowymi płytami, stanowiącymi podłogę następnego piętra. Powietrze było chłodne i wilgotne. Osobliwe warunki, zważywszy, że przechowywano tu cenne dokumenty.

Szedł po zapiaszczonej posadzce w stronę samotnego biurka. Siedział za nim ten sam urzędas z rozczochranymi brązowymi włosami i końską twarzą. Podczas poprzedniej wizyty doszedł do wniosku, że człowiek ten jest nowym typem rosyjskiego biurokraty, przesadnie usłużnego i skromnego. Typ rosyjski. Niewiele odbiegający od sowieckiego wcielenia.

Zdrawstwujtje - powiedział na powitanie z szerokim uśmiechem.

– Dzień dobry – odparł urzędnik.

– Muszę przejrzeć pewne dokumenty.

– Knoll mówił po rosyjsku.

– Które?

Urzędas pytał z irytującym uśmiechem, który zapamiętał sprzed dwóch miesięcy.

– Jestem pewien, że pan mnie pamięta.

– Pańska twarz wydaje mi się znajoma. Chodzi o dokumentację komisji, prawda?

Jego usłużność nie zmyliła przybysza.

– Tak. Dokumentacja komisji.

– Chce pan, żebym ją dla pana odnalazł?

– Nie. Wiem, gdzie jej szukać. Ale dziękuję za dobre chęci.

Przeprosił i zniknął wśród metalowych regałów, uginających się pod ciężarem butwiejących tekturowych pudeł.

Powietrze ciężkie było od kurzu i pleśni. Orientował się w tym chaosie otaczających go dokumentów, z których wiele trafiło tu z pobliskiego Ermitażu, zaś zdecydowana większość znalazła się w miejscowej siedzibie Rosyjskiej Akademii Nauk po pożarze, do którego doszło przed pięcioma laty.

Pamiętał dobrze tamto zdarzenie. „Czarnobyl naszej kultury” – pisała rosyjska prasa o tej tragedii. On jednak się zastanawiał, czy pożoga była dziełem przypadku. Wiele rzeczy w dawnym Związku Sowieckim miało tendencję do wygodnego znikania w odpowiednim momencie; w zreformowanej Rosji nie było pod tym względem lepiej.

Przeglądał skrupulatnie półki w poszukiwaniu dokumentów, starając się sobie przypomnieć, w którym miejscu zostawił je ostatnio. Przeszukanie całego archiwum zajęłoby z pewnością lata. Jednak w pamięć zapadły mu dwa charakterystyczne kartony Poprzednim razem skończył się czas, który miał do dyspozycji, zanim zdążył się do nich dobrać – archiwum zamknięto wcześniej z powodu Międzynarodowego Dnia Kobiet.

Odnalazł te pudła i zsunął je z półki, stawiając na jednym z dwóch wolnych drewnianych stołów. Każde pudło miało blisko metr sześcienny i było ciężkie; ważyły po dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści kilogramów. Urzędnik siedział za swoim biurkiem z przodu pomieszczenia. Nie upłynęło jednak wiele czasu, gdy wścibski głupiec podszedł do niego, by sprawdzić, które dokumenty interesowały gościa z zagranicy.

Na wierzchu obu pudeł widniał pisany cyrylicą napis: NADZWYCZAJNA PAŃSTWOWA KOMISJA DO SPRAW REJESTRACJI I BADANIA ZBRODNI DOKONANYCH PRZEZ NIEMIECKICH FASZYSTOWSKICH OKUPANTÓW I ICH SOJUSZNIKÓW NA OBYWATELACH, SPÓŁDZIELCZYCH GOSPODARSTWACH ROLNYCH, ORGANIZACJACH UŻYTECZNOŚCI PUBLICZNEJ, PRZEDSIĘBIORSTWACH PAŃSTWOWYCH ORAZ INSTYTUGACH PAŃSTWOWYCH SOCJALISTYCZNEGO ZWIĄZKU REPUBLIK RADZIECKICH.

Knoll znał dobrze zakres działania komisji. Powołana do życia w 1942 roku w celu rozwiązywania spraw z okresu nazistowskiej okupacji, w końcu zajmowała się niemal wszystkim, od dochodzeń prowadzonych w obozach koncentracyjnych wyzwalanych przez Armię Czerwoną po szacowanie wartości zabytków sztuki i kultury zrabowanych z radzieckich muzeów U progu 1945 roku komisja wiodła prym w wysyłaniu tysięcy więźniów oraz osób podejrzanych o zdradę do łagrów i gułagów. Stała się jednym z instrumentów, za których pomocą Stalin utrzymywał kontrolę nad krajem. Pod sam koniec zatrudniała już tysiące ludzi, w tym także agentów, którzy przemierzali zachodnią Europę, północną Afrykę oraz Amerykę Południową w poszukiwaniu dzieł sztuki zrabowanych przez Niemców.

Przystawił metalowe krzesło i przystąpił do przeglądania zawartości pierwszego kartonu, kartka po kartce. Posuwał się do przodu powoli, ponieważ dokumentów było mnóstwo, w dodatku pisanych cyrylicą. Przez dwie godziny wytężonej pracy nie znalazł w pudle nic ciekawego; głównie były to podsumowania różnych śledztw i dochodzeń prowadzonych przez komisję. Mniej więcej w połowie natrafił na plik papierów dostarczonych przez agentów śledczych.

Akwizytorów takich jak on. Ale opłacanych przez Stalina i pracujących wyłącznie dla sowieckiego rządu.

Przeglądał po kolei każdy raport.

Wiele z nich odrzucał jako nieznaczące doniesienia o poszukiwaniach zakończonych niepowodzeniem oraz o podróżach, które nie przyniosły spodziewanego rezultatu. Kilka relacji powiadamiało o sukcesach, przy czym listy odnalezionych przedmiotów zapisano wytłuszczoną czcionką. Place de la Concorde Degasa. Dwie siostry Gaugina. Ostatni obraz Van Gogha Biały dom w nocy. Rozpoznawał nawet nazwiska niektórych agentów. Siergiej Telegin. Borys Żernow. Piotr Sabsal. Maksym Wołoszyn. W innych archiwach czytał podobne raporty sporządzone ich ręką. W pudle znajdowała się z górą setka sprawozdań; z pewnością wszystkie poszły w zapomnienie. Teraz mogły się przydać tylko tym nielicznym, którzy wciąż jeszcze kontynuowali poszukiwania.

Minęła kolejna godzina; urzędnik podchodził do niego w tym czasie trzykrotnie pod pozorem udzielenia pomocy.

Za każdym razem odrzucał jego ofertę, złorzecząc w duchu i marząc, by ten irytujący człowieczek zajął się swoimi sprawami. Tuż przed godziną piątą natrafił na notatkę przeznaczoną dla Mikołaja Szwernika, niezwykle lojalnego sługusa Stalina, który stał na czele Nadzwyczajnej Komisji. Ta kartka różniła się od pozostałych. Nie sporządzono jej na oficjalnym formularzu i nie ostemplowano. Była to odręczna notatka, nosząca datę 26 listopada 1946 roku; czarny atrament niemal zanikł na cienkim przebitkowym papierze.

Towarzyszu Szwernik,

Mam nadzieję, że ten raport zastanie Was w dobrym zdrowiu.

Pojechałem do Donnersberga, ale nie znalazłem tam żadnego manuskryptu Goethego. Dochodzenie, rzecz jasna dyskretne, ujawniło, że być może rękopisy zostały zabrane w listopadzie 1945przez innych radzieckich śledczych. Sugeruję ponowne przejrzenie zasobów archiwum w Zagorsku. Wczoraj spotkał się ze mną Ucho. Poinformował mnie o działaniach Loringa. Wasze podejrzenia wydają się całkowicie słuszne. Kopalnie w Harzu były eksplorowane wielokrotnie przez różne ekipy robotników, ale nigdy nie korzystano z okolicznej siły roboczej. Wszyscy ci ludzie byli dowożeni i odwożeni przez Loringa.

Bursztynowa Komnata mogła zostać odnaleziona i wywieziona.

Na tym etapie nie można tego rozstrzygnąć definitywnie. Ucho sprawdza również dodatkowe tropy na terenie Czech i w przyszłym tygodniu złoży Wam meldunek bezpośredni.

Dania Czapajew

Do kartki przebitkowego papieru podpięte były dwa nowsze arkusze, fotokopie. Były to notatki służbowe struktur KGB z marca sprzed siedmiu lat. Dziwne, że znalazły się właśnie tu, podpięte do oryginalnego dokumentu starszego o całe pięćdziesiąt jeden lat. Pogrążył się w lekturze pierwszej ze skopiowanych notatek, napisanej cyrylicą na maszynie.

Potwierdzono, że Ucho to Karol Bona, funkcjonariusz komisji w latach 1946-1958. W 1958 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, uzyskując zezwolenie ówczesnych władz. Zmienił nazwisko na Karl Bates. Obecny adres: 959 Stokeswood Avenue, Atlanta.

Zaprzecza, by posiadał jakiekolwiek informacje na temat Bursztynowej Komnaty po 1958 roku. Nie zdołaliśmy określić miejsca pobytu Dani Czapajewa. Boria utrzymuje, że nie zna adresu Czapajewa. Potrzebne nam instrukcje co do dalszego postępowania.

Nazwisko Dani Czapajewa obiło mu się o uszy już wcześniej. Poszukiwał starego Rosjanina przed pięcioma laty, ale nie zdołał go odnaleźć. Był to jedyny z agentów śledczych, który jeszcze żył i z którym jemu nie udało się porozmawiać.

Teraz trafił na ślad kolejnego. Karol Boria vel Karl Bates.

Dziwny ten jego przydomek. Rosjanie ubóstwiali kryptonimy Czy wynikało to z konieczności zachowania bezpieczeństwa? Trudno powiedzieć. Z pseudonimami takimi jak Wilk, Czarny Niedźwiedź, Orzeł czy Sokole Oko już się spotykał.

Ale Ucho? Był jedyny w swoim rodzaju.

Przeszedł do lektury drugiej kartki, kolejnej notatki służbowej KGB napisanej cyrylicą na maszynie. Zawierała więcej informacji na temat Karola Borii. Człowiek ten miał obecnie osiemdziesiąt jeden lat. Z zawodu był jubilerem, już emerytowanym. Jego żona umarła ponad ćwierć wieku temu. Miał córkę, mężatkę, która mieszkała w Atlancie w Georgii, oraz dwoje wnucząt. Informacje sprzed sześciu lat, zapewne nadal aktualne. Było to w każdym razie znacznie więcej niż on sam wiedział o Karolu Borii.

Ponownie przestudiował dokument z 1946 roku. Zwłaszcza fragment odnoszący się do Loringa. Niejednokrotnie widział to nazwisko, studiując archiwalne raporty. Tym razem jednak nie mogło chodzić o Ernsta Loringa. Był zbyt młody.

Chodziło raczej o jego ojca, Josefa. Coraz wyraźniej nasuwał mu się wniosek, że obydwaj Loringowie również zmierzali tym tropem. Jego podróż do Sankt Petersburga okazała się warta poniesionego trudu. Dwie bezpośrednie wzmianki o Bursztynowej Komnacie, co w sowieckich dokumentach było rzadkością; ponadto kilka dodatkowych informacji.

Oraz nowy trop.

Ucho.

– Czy skończy pan wkrótce?

Podniósł wzrok. Urzędnik stał nad nim. Zastanawiał się, od jak dawna, drań.

– Już po piątej – oznajmił mężczyzna.

– Nie zdawałem sobie sprawy. Za chwilę kończę.

– Wzrok urzędnika omiótł kartkę, którą trzymał w ręku;

starał się coś z niej wyczytać. Knoll nonszalancko rzucił dokument na stół. Rosjanina najwyraźniej zmylił jego gest, bo skierował się z powrotem w stronę biurka.

Ponownie podniósł papiery.

Interesujące, że KGB dopiero przed siedmioma laty podjęło poszukiwania dwójki byłych funkcjonariuszy Nadzwyczajnej Komisji. Sądził, że dochodzenie w sprawie Bursztynowej Komnaty zamknięto ostatecznie w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Tak przynajmniej podawano oficjalnie.

Napotkał jedynie kilka niepowiązanych ze sobą wzmianek o niej w latach osiemdziesiątych. Żadnej późniejszej notatki aż do dnia dzisiejszego. Rosjanie nie rezygnowali, trzeba im to przyznać.

Właściwie nagroda tłumaczyła wszystko. On przecież też nie dał za wygraną. W ciągu ostatnich ośmiu lat szedł po śladach.

Rozmawiał ze starymi ludźmi, których pamięć zaczynała zawodzić i nie wykazywali wielkiej ochoty do mówienia. Borys Żernow, Piotr Sabsal, Maksym Wołoszyn. Agenci śledczy, którzy poszukiwali tego samego, co on. Jednak żaden z nich niczego nie wiedział. Może Karol Boria okaże się chętnym informatorem? Może doprowadzi go do Dani Czapajewa? Miał nadzieję, że obaj jeszcze żyją. Podróż do Stanów Zjednoczonych w celu sprawdzenia tego z pewnością go nie ominie. Był kiedyś w Atlancie. Podczas Igrzysk Olimpijskich. Pozostało mu niezatarte wrażenie, choć upału i wilgoci też nie dało się zapomnieć.

Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu urzędnika. Wścibski człowieczek stał po drugiej stronie zawalonych papierami regałów, udając, że jest bardzo zajęty przekładaniem dokumentów. Knoll błyskawicznie złożył w pół trzy kartki papieru i wsunął je do kieszeni. Nie miał zamiaru pozostawić niczego, co mógłby odnaleźć ktoś inny tym zainteresowany. Odstawił oba kartony na półkę i ruszył w kierunku wyjścia. Urzędas czekał już przy otwartych drzwiach.

– Do widzenia – powiedział do nadzorcy archiwum po rosyjsku.

– Życzę panu miłego dnia.

Knoll wyszedł i natychmiast usłyszał za sobą zgrzyt przekręcanego w zamku klucza. Wyobraził sobie, że głupiec od razu usiądzie do sporządzenia relacji z jego wizyty; z pewnością otrzyma nagrodę za wykazaną czujność, która nadejdzie pocztą za kilka dni. Ale to bez znaczenia. Był zadowolony.

Nawet rozpierała go radość. Trafił na nowy ślad. Być może wreszcie coś konkretnego. Na początek. Niewykluczone, że nawet doprowadzi do odkrycia skarbu.

Tego skarbu.

Schodził na dół, a w uszach wciąż brzmiały słowa przeczytane w służbowej notatce.

„Bursztynowa Komnata.”

9

BURG HERZ, NIEMCY

19.54


Knoll spoglądał przez okno. Zajmowana przezeń sypialnia znajdowała się na samej górze w zachodniej wieży zamku.

Warowna budowla była własnością jego mocodawcy, Franza Fellnera. Budowlę odrestaurowano w dziewiętnastym stuleciu, ponieważ pierwotna twierdza została spalona i rozebrana do fundamentów przez Francuzów, którzy przeszli nawałnicą przez Niemcy w 1689 roku.

Burg Herz, czyli Zamek Serca. Ta nazwa była całkiem trafna, bowiem forteca usytuowana była niemal pośrodku zjednoczonych Niemiec. Ojciec Franza, Martin Fellner, przejął budowlę oraz otaczające lasy po pierwszej wojnie światowej; ich poprzedni posiadacz postawił na niewłaściwą kartę i wsparł Kaisera. Sypialnia Knolla, która od jedenastu lat była jego domem, służyła dawniej za pokój kamerdynera.

Obszerne pomieszczenie gwarantowało prywatność i wyposażone było nawet w łazienkę. Widok z okna rozpościerał się na wiele kilometrów i obejmował łąki, pokryte lasami wzgórza Rothaar oraz bagnistą rzekę Eder, wpływającą do Kassel od wschodu. Kamerdyner obsługiwał Fellnera seniora przez ostatnie dwadzieścia lat życia; zmarł w tydzień po zgonie swego chlebodawcy. Knollowi obiła się o uszy pogłoska, że tych dwóch łączyło coś więcej niż pracodawcę i pracownika, ale nigdy nie przywiązywał zbyt dużej wagi do plotek.

Czuł się zmęczony. Ostatnie dwa miesiące bez wątpienia były wyczerpujące. Długa podróż do Afryki, potem eskapada przez Włochy i wreszcie Rosja. Przebył daleką drogę od czasów, gdy mieszkał w trzech pokojach w wieżowcu, trzydzieści kilometrów na północ od Monachium. To był jego dom przez pierwsze dziewiętnaście lat życia. Ojciec pracował w fabryce, matka była nauczycielką muzyki. Wspomnienia o matce zawsze go rozczulały. Z pochodzenia była Greczynką; ojciec poznał ją podczas wojny. Na imię miała Amara, co oznaczało „niegasnąca” i idealnie do niej pasowało. Po niej odziedziczył wyraźnie zarysowane brwi, prosty nos oraz nienasyconą ciekawość. Jej również zawdzięczał pasję zdobywania wiedzy.

Dała mu na imię Christian, gdyż była osobą głęboko i żarliwie wierzącą.

Ojciec uczynił z niego mężczyznę, ale ten zgorzkniały głupiec zaraził go również nienawiścią. Jakob Knoll walczył w armii Hitlera i był nieprzejednanym nazistą. Do końca popierał Trzecią Rzeszę. Trudno było go pokochać, ale nie dało się też ignorować.

Knoll odwrócił się od okna i spojrzał na nocny stolik obok łóżka z baldachimem.

Na blacie leżał egzemplarz książki Kaci Hitlera. Przyciągnęła jego uwagę przed dwoma miesiącami. Była to jedna z opublikowanych ostatnio książek poświęconych psychozie narodu niemieckiego w trakcie wojny. Jak doszło do tego, że tak wielu pozwoliło tak nielicznym na tak ogromne barbarzyństwo? Udzielenie odpowiedzi odnoszącej się do wszystkich było trudne. Jednak jego ojciec należał niewątpliwie do tych, którzy dawali swoje przyzwolenie. Nienawiść to był jego narkotyk. Często cytował Hitlera: „Podążam drogą, którą wytycza Opatrzność, z nieomylnością somnambulika”.

Dokładnie to czynił Hitler aż do chwili upadku. Jakob Knoll zmarł przepełniony goryczą dwanaście lat po tym, jak Amarę zabiła cukrzyca.

Knoll miał osiemnaście lat, kiedy został zupełnie sam; ale wtedy właśnie jego graniczący z geniuszem iloraz inteligencji przyniósł mu stypendium Uniwersytetu Monachijskiego.

Nauki humanistyczne interesowały go zawsze i na ostatnim roku studiów zdobył kolejne stypendium, tym razem Uniwersytetu w Cambridge, na wydziale historii sztuki. Przypomniał sobie z rozbawieniem lato, kiedy to utrzymywał dość bliskie stosunki z sympatykami neonazistów. W tamtym czasie ludzie ci nie zabiegali o taki rozgłos jak obecnie; byli wyjęci spod prawa przez niemiecki rząd. Jednak ich pogardliwe spojrzenie na resztę świata go nie interesowało. Ani wtedy, ani teraz.

Obca mu też była nienawiść. I jedno, i drugie nie przynosiło korzyści i utrudniało drogę do celu.

Zwłaszcza gdy się przekonał, jak bardzo namiętne są kolorowe kobiety.

W Cambridge spędził tylko rok; potem zrezygnował i zatrudnił się w firmie ubezpieczeniowej Nordstern Fine Art Insurance Limited w Londynie jako specjalista szacujący szkody. Szybko wyrobił sobie markę, ponieważ udało mu się odzyskać płótno flamandzkiego mistrza uznane za bezpowrotnie utracone. Złodzieje zadzwonili, żądając okupu w wysokości dwudziestu milionów funtów; w przeciwnym razie grozili spaleniem płótna. Wciąż miał w oczach zszokowane twarze swoich przełożonych, kiedy stanowczo poradził złodziejom, by wrzucili obraz do ognia. Nie uczynili tego oczywiście. Wiedział, że tego nie zrobią. Po miesiącu przyłapał zdesperowanych sprawców, jak usiłowali sprzedać zrabowane trofeum okradzionemu właścicielowi.

Kolejne sukcesy przyszły równie łatwo.

Odnalezione płótna starych mistrzów, warte trzysta milionów dolarów, skradzione z muzeum w Bostonie. Obraz Jeana-Baptistea Oudryego, wyceniony na dwanaście milionów dolarów, wykradziony ze zbiorów prywatnego kolekcjonera w północnej Anglii. Dwa wspaniałe dzieła Turnera, podwędzone z Tatę Gallery w Londynie i odnalezione w rozpadającym się paryskim mieszkaniu.

Franza Fellnera poznał przed jedenastu laty, kiedy firma Nordstern obarczyła go misją zinwentaryzowania zbiorów bogatego Niemca. Jak każdy zapobiegliwy kolekcjoner, Fellner ubezpieczył oficjalnie posiadane arcydzieła – te, które co jakiś czas pojawiały się na fotografiach w amerykańskich lub europejskich magazynach poświęconych sztuce. Zyskiwał w ten sposób rozgłos i handlarze z czarnego rynku zwracali się do niego z ofertami sprzedaży naprawdę bezcennych skarbów Fellner nakłonił go do odejścia z Nordstern, oferując hojne wynagrodzenie, mieszkanie w Burg Herz oraz emocje związane z wykradaniem wcześniej ukradzionych największych dokonań gatunku ludzkiego. Potrafił wywęszyć zdobycz.

Ogromną satysfakcję sprawiało mu odnalezienie tego, co inni z całych sił starali się ukryć. Kobiety, które napotykał na swej drodze, były ponętne i kuszące. Jednak szczególnie ekscytowało go zabijanie. Czy była to cecha odziedziczona po ojcu? Trudno powiedzieć. Może jednak choroba psychiczna? Albo deprawacja? Czy przejmował się tym? Nie. Takie życie przynosiło mu satysfakcję.

Niewypowiedzianą satysfakcję.

Wszedł do łazienki. Okno w toalecie było uchylone; chłodne wieczorne powietrze wysuszyło już kropelki wody na glazurze, które osiadły na niej, gdy wcześniej brał prysznic.

Obserwował badawczo własne odbicie w lustrze. Brązowa farba, której używał przez kilka ostatnich tygodni, niemal znikła; znów był blondynem. Nieczęsto uciekał się do charakteryzacji, ale w pewnych okolicznościach zmiana wyglądu wydawała mu się nieodzowna. Podczas kąpieli się ogolił; jego opalona cera była teraz gładka i czysta. Spojrzenie pewne siebie świadczyło, że to człowiek zdecydowany i stanowczy.

Pokropił kark odrobiną wody kolońskiej i osuszył skórę ręcznikiem; następnie przywdział smoking.

Zadzwonił telefon stojący na nocnym stoliku. Przeszedł przez pokój i podniósł słuchawkę, zanim rozległ się trzeci dzwonek.

– Czekam – odezwał się kobiecy głos.

– Czy cierpliwość nie jest jedną z twoich cnót?

– W żadnym wypadku.

– Już wychodzę.

Knoll zszedł na dół po spiralnych schodach. Wąska kamienna droga wiła się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, zgodnie ze średniowiecznym projektem; wymuszało to na praworęcznych wojach wspięcie się na środkową wieżę podczas walki z obrońcami twierdzy. Zespół zamkowy był ogromny. Osiem potężnych baszt z muru pruskiego kryło w sobie ponad sto pomieszczeń. Słupki okienne oraz lukarny ożywiały zewnętrzne ściany oraz zapewniały cudowne widoki na położone dookoła porośnięte lasami kotliny. Wieże rozlokowano na planie ośmiokąta w taki sposób, że wewnątrz powstał pokaźny dziedziniec. Cztery korytarze łączyły ze sobą wieże; każda z baszt zwieńczona była strzelistym dachem z płytek łupkowych, które przetrwały niejedną srogą niemiecką zimę.

Pokonawszy schody, przeszedł przez kilka korytarzy i wszedł do kaplicy Nad głową miał sklepienie beczkowe.

Oparte lub zawieszone na ścianach topory, włócznie, piki, hełmy z przyłbicą oraz kolczugi – to kolekcjonerskie białe kruki. Jego zasługą było pozyskanie zbroi rycerza mierzącego bez mała dwa metry, którą zdobył od pewnej kobiety z Luksemburga. Na ścianach wisiały też oryginalne flamandzkie gobeliny. Miękkie światło nie padało na nie bezpośrednio.

W pomieszczeniu było ciepło i sucho.

Drzwi zwieńczone łukiem na przeciwnym końcu wychodziły na krużganek. Wyszedł na zewnątrz i ruszył pod wiatą w kierunku kolumnowych drzwi. Trzy kamienne oblicza wyrzeźbione w zamkowej fasadzie śledziły jego kroki.

Stanowiły pozostałość po oryginalnej siedemnastowiecznej budowli; kim byli ci ludzie, nie wiadomo; jedna z legend głosiła, że to mistrza mularskiego i dwóch jego pomocników zabito i wmurowano w kamienne ściany, żeby nigdy już nie wznieśli podobnej budowli.

Zbliżył się do kaplicy Św. Tomasza. Interesująca nazwa, gdyż było to nie tylko imię augustyńskiego mnicha, który przed siedmioma wiekami założył w pobliżu klasztor, ale jednocześnie imię, które otrzymał podczas chrztu kamerdyner starego Martina Fellnera.

Popchnął ciężkie dębowe drzwi.

Stała w środkowej nawie, tuż za pozłacaną kratą oddzielającą przedsionek od sześciu dębowych ławek. Zapalone lampy oświetlały czarno-złoty rokokowy ołtarz, pogrążając ją w cieniu. Szyby ze szkła butelkowego oraz wole oczy ulokowane po lewej i po prawej stronie były ciemne. Witrażowe herby zamkowych rycerzy wyłaniały się z mroku, nie wywołując specjalnego wrażenia, dopóki nie wpadło w nie poranne słońce. W kaplicy rzadko odbywano modły. Obecnie służyła jako sala wystawowa, w której eksponowano głównie pozłacane relikwiarze – część kolekcji Fellnera, zaliczanej do najbogatszych na świecie i z powodzeniem konkurującej z większością europejskich katedr.

Uśmiechnął się do swej mocodawczyni.

Monika miała trzydzieści cztery lata i była starszą córką Fellnera. Jej wysoką i wysmukłą figurę pokrywała śniada skóra odziedziczona po matce, kobiecie pochodzącej z Libanu, którą jej ojciec pokochał namiętnie przed czterdziestoma laty. Jednak stary Martin Fellner nie był zbyt zachwycony wyborem syna i w końcu wymusił na nim rozwód, odsyłając byłą synową z powrotem do Libanu. Nie pozwolił jej jednak zabrać dwojga dzieci, które zostały na miejscu.

Często zastanawiał go chłód Moniki, jej wyrachowanie, dystans – ten stosunek do życia przypisywał pozbawieniu matczynej opieki. Nie była to jednak postawa, której by sobie życzył. Stała teraz przed nim, dumna jak zawsze, z ciemnymi, kręconymi włosami opadającymi bezładnie. Niewyraźny uśmieszek igrał w kącikach jej ust. Miała na sobie brązowo-szary żakiet z brokatu oraz wąską spódnicę, której rozcięcie z boku sięgało do samej góry smukłego i jędrnego uda. Była jedyną spadkobierczynią fortuny Fellnera. Jej imię oznaczało „oddana Bogu”. Można było o niej powiedzieć wiele, tylko nie to.

– Zamknij drzwi – odezwała się.

Zasunął rygiel.

Ruszyła dumnie w jego stronę, stukając głośno wysokimi obcasami o starą marmurową posadzkę. Spotkali się w otwartej furcie. Pod ich stopami znajdował się grobowiec jej dziadka; na marmurze widniał wyryty napis: MARTIN FELLNER 1868-1941. W testamencie stary człowiek wyraził życzenie, by pochowano go w zamku, który tak bardzo ukochał. Małżonka została pochowana gdzie indziej. Obok Martina złożono po śmierci jego kamerdynera, o czym świadczył kolejny napis na marmurowej płycie.

Zauważyła jego wzrok wbity w posadzkę.

– Biedny dziadek. Wykazywał tyle siły w interesach, a był taki słaby duchem. Los pedzia w tamtych czasach musiał być prawdziwą udręką.

– Może to dziedziczne?

– Wątpię. Chociaż muszę przyznać, że kobiety wydają mi się niekiedy interesujące.

– Twój ojciec, słysząc to, nie byłby zachwycony.

– Nie sądzę, żeby się tym przejmował. Jest zdenerwowany z twojego powodu. Ma u siebie egzemplarz dziennika rzymskiego. Na tytułowej stronie znajduje się reportaż o śmierci Piętro Caproniego.

– Ale ma swoje puzderko na zapałki.

– Uśmiechnęła się.

– Uważasz, że sukces usprawiedliwia wszystko?

– Uznałem to za najbezpieczniejsze dla mnie.

– We wczorajszym raporcie nie wspominałeś o Capronim.

– To detal; nie wydawał mi się istotny.

– Tylko ktoś taki jak ty może stwierdzić, że nóż w gardle jest czymś nieistotnym. Ojciec chce z tobą rozmawiać.

Czeka na ciebie.

– Tak sądziłem.

– Nie wydajesz się tym zmartwiony.

– A powinienem być? Spojrzała mu prosto w oczy.

– Jesteś twardym skurwielem, Christianie.

– Wiedział, że ona nie ma dystyngowanych manier ojca, ale w dwóch sprawach byli do siebie bardzo podobni – zarówno Monika, jak i Fellner kierowali się zimnym wyrachowaniem oraz determinacją w dążeniu do celu. Gazety regularnie donosiły o jej związkach z mężczyznami, których zmieniała niczym rękawiczki, w oczekiwaniu, że ktoś w końcu ją zdominuje i zgarnie fortunę; on jednak wiedział, że nikt i nigdy nie zdoła jej poskromić. Fellner w ciągu kilku ostatnich lat usiłował ją wyswatać, jednocześnie przygotowując do przejęcia jego imperium kolekcjonerskiego. Tego dnia z pewnością należało się spodziewać w bardzo niedalekiej przyszłości.

Wykształcenie zdobywała za granicą, w Anglii oraz Stanach Zjednoczonych, co tylko wyostrzyło jej język i arogancję. To, że była bezwstydnie bogata i rozpieszczana od dziecka, również zaważyło na jej osobowości.

Wyciągnęła dłoń i obmacała rękaw jego prawej ręki.

– Nie masz dziś sztyletu?

– Czy będę go potrzebował? Otarła się o niego.

– Potrafię być niebezpieczna.

Objęła go. Przywarli do siebie ustami; z wyraźnym podnieceniem penetrowała językiem jego policzki od wewnątrz.

Lubił jej smak i rozkoszował się pożądaniem, którego wcale nie kryła. Kiedy miała dość, ugryzła go mocno w dolną wargę.

Poczuł smak krwi.

– Istotnie, potrafisz – odparł i przyłożył chusteczkę do krwawiącej wargi.

Sięgnęła ręką do suwaka jego spodni i rozsunęła go.

– Czy nie mówiłaś przypadkiem, że Herr Fellner czeka?

– Mamy sporo czasu.

Pociągnęła go na kamienną posadzkę, dokładnie nad grobowcem dziadka.

– Specjalnie nie włożyłam bielizny.

10

Knoll szedł za Moniką w poprzek dolnej kondygnacji zamku do sali, w której mieściła się kolekcja. Pomieszczenie znajdowało się w centralnej części baszty północno-zachodniej i było podzielone na salę oficjalną, w której Fellner eksponował najznamienitsze posiadane legalnie eksponaty, oraz na sekretną komnatę, do której mogli wejść wyłącznie oni – Knoll, Fellner oraz Monika.

Weszli do części ogólnie dostępnej i Monika zamknęła ciężkie drewniane drzwi. Oświetlone gabloty stały w równych rzędach, niczym żołnierze na baczność, a w nich znajdowało się mnóstwo drogocennych przedmiotów. Malowidła oraz gobeliny wisiały na ścianach. Sufit zdobiły freski, ilustrujące, jak Mojżesz przekazywał Żydom przykazania, wznoszono wieżę Babel oraz pracowano nad tłumaczeniem najstarszej greckiej wersji Starego Testamentu, zwanej Sqtuagintą.

Prywatny gabinet Fellnera znajdował się za północną ścianą. Wkroczyli do środka; potem Monika przeszła na ukos do regałów z książkami w ciężkim barokowym stylu – wykonanych bez wyjątku z inkrustowanego dębu i pozłacanych.

Wiedział, że wszystkie woluminy są białymi krukami. Fellner kochał książki. Pochodzące z dziewiątego wieku dzieło Bedy Czcigodnego, zwanego po łacinie Venerabilisem, było najstarszą i najcenniejszą pozycją tego księgozbioru. Szczęście uśmiechnęło się do Knolla przed paroma laty – nie tylko zdołał odnaleźć skrytkę w pewnym francuskim probostwie, ale nie natrafił także na opory księdza, który ochoczo przekazał mu woluminy w zamian za skromny datek, częściowo na kościół, a częściowo wprost do własnej kieszeni.

Monika wyciągnęła z kieszeni żakietu czarnego pilota i nacisnęła guzik. Środkowy regał zaczął obracać się powoli wokół osi. Za nim widoczne było białe światło. Franz Fellner stał pośrodku niskiej sali bez okien, która była w istocie galerią, sprytnie ukrytą w miejscu, gdzie schodziły się ze sobą dwa duże korytarze. Podłużna komnata z wysokim, spadzistym sufitem wypełniona była licznymi architektonicznymi skrytkami. Grube ściany z kamienia nie przepuszczały dźwięków, a specjalne urządzenie filtrowało powietrze.

Ustawione rzędami stały tu kolejne wystawowe gabloty, z których każda oświetlona była rozmieszczonymi z rozmysłem lampkami halogenowymi. Knoll lawirował między witrynami, w których eksponowano co najmniej kilka zdobytych przezeń skarbów. Nefrytową rzeźbę ukradł z prywatnej kolekcji w Meksyku (co zresztą nie przysporzyło mu kłopotu, gdyż rzekomy właściciel w ten sam sposób wszedł w jej posiadanie w muzeum w Jalapa City). Liczne stare figurki afrykańskie, eskimoskie oraz japońskie, które zabrał z pewnego mieszkania w Belgii, stanowiły wojenną zdobycz i uznano je za utracone. Szczególną dumą napawała go rzeźba Gauguina, ustawiona po lewej stronie – prawdziwe cudo, które wyrwał z rąk paryskiego złodzieja.

Ściany zawieszone były obrazami. Autoportret Picassa.

Święta Rodzina pędzla Corregia. Portret damy Botticellego.

Portret Maksymiliana I Dürera – same oryginały. Uważane za stracone bezpowrotnie.

Między obrazami wisiały dwa ogromne gobeliny zrabowane podczas wojny przez Hermanna Göringa, odzyskane od ich rzekomego właściciela przeszło dwadzieścia lat temu i do dziś gorączkowo poszukiwane przez rząd Austrii.

Fellner stał obok szklanej gabloty z mozaiką przedstawiającą papieża Aleksandra IV Knoll wiedział, że to jedno z ulubionych dzieł starego kolekcjonera. Za nim znajdowało się miejsce, w którym spoczęło puzderko na zapałki, dzieło Faberge. Maleńka lampka halogenowa oświetlała truskawkowoczerwoną emalię. Fellner najwyraźniej wypolerował już to cudeńko. Knoll wiedział, że jego pryncypał z pasją dbał o każdy eksponat, jak i chronił je przez niepożądanymi oczami.

Ojciec Moniki był szczupłym mężczyzną o pooranej zmarszczkami, ziemistej cerze. Jego twarz nie wyrażała żadnych uczuć. Za okularami w drucianych oprawkach czaiły się nieufne oczy. Z całą pewnością, Knoll często o tym myślał, kryło się w nich kiedyś spojrzenie idealisty. Teraz jednak były to pozbawione wyrazu oczy mężczyzny dobiegającego osiemdziesiątki, który zbudował imperium medialne, złożone z czasopism, dzienników, rozgłośni radiowych i stacji telewizyjnych, ale którego przestało interesować robienie pieniędzy, gdy na koncie odnotował miliardy dolarów. Żądna rywalizacji natura ukierunkowała się na zainteresowania bardziej osobiste. Na działania, które ludziom z wielkimi pieniędzmi oraz nieprawdopodobnym tupetem przynosiły bardzo wiele satysfakcji.

Fellner otworzył egzemplarz „International Daily News”, który leżał na wystawowej gablocie, i podetknął mu pod nos.

– Zechcesz mi łaskawie powiedzieć, dlaczego to było nieodzowne?

Knoll był świadom, że dziennik był jednym z tytułów należących do korporacji Fellnera oraz że w komputerze umieszczonym w przyległym gabinecie codziennie przeglądał gazety z całego świata. Śmierć zamożnego włoskiego przemysłowca była z pewnością zdarzeniem, które przyciągnęło uwagę starego człowieka. Pod artykułem zamieszczono notkę biograficzną.

Piętro Caproni, lat 58, założyciel firmy Due Mori Industries, został wczoraj znaleziony w swej posiadłości w północnych Włoszech ze śmiertelną raną zadaną nożem. Zasztyletowana został również Carmela Terza, lat 27, mieszkanka Wenecji, co stwierdzono na podstawie identyfikacji zwłok. Policja znalazła ślady wtargnięcia do posiadłości na drzwiach usytuowanych na parterze, ale dotąd nie wiadomo, czy coś z zamku zginęło. Caproni wycofał się z zarządzania Due Mori, kartelem, który pod jego kierownictwem stał się największym we Włoszech producentem wełny i ceramiki. Pozostał jednym z głównych akcjonariuszy i konsultantów firmy. Jego śmierć to dla przedsiębiorstwa niepowetowana strata.

Fellner przerwał czytanie.

– Rozmawialiśmy o tym wcześniej. Prosiłem, byś swoim upodobaniom dawał upust wyłącznie na własny rachunek.

– To było konieczne, Herr Fellner.

– Zabójstwo nigdy nie jest konieczne, jeśli wykonujesz robotę właściwie.

Knoll spojrzał na Monikę; obserwowała tę sceną z wyraźnym rozbawieniem.

Signor Caproni zjawił się znienacka podczas mojej wizyty. Prawdę mówiąc, on mnie oczekiwał. Wzbudziłem w nim podejrzenia podczas pierwszej wizyty. Odbytej zresztą, jak pan zapewne pamięta, na pańskie stanowcze życzenie.

Fellner w lot pojął aluzję. Jego twarz natychmiast złagodniała. Knoll znał swego mocodawcę jak nikt.

Signor Caproni nie chciał pozbyć się puzderka na zapałki.

– Postanowiłem mu je odebrać. Alternatywą było opuszczenie jego posiadłości bez niczego i ryzyko zdemaskowania.

– Signor nie dał ci możliwości oddalenia się? Przecież, tak czy owak, nie mógł wezwać policji.

Uznał, że drobne kłamstewko będzie lepsze niż szczere wyznanie.

– Mówiąc szczerze, Caproni mierzył do mnie z pistoletu.

– Był uzbrojony.

– W gazecie nic o tym nie piszą – zdziwił się Fellner.

– Jeszcze jeden dowód, że prasa nie jest wiarygodna.

– A ta dziwka? – zapytała Monika. – Ona też była uzbrojona?

Odwrócił się w jej stronę.

– Nie wiedziałem, że darzysz sympatią kobiety tak ciężko pracujące na życie. Przyjąłem, że była świadoma ryzyka, godząc się na zawarcie bliższej znajomości z człowiekiem takim jak Caproni.

Monika podeszła bliżej.

– Wypieprzyłeś ją?

– Oczywiście.

Jej oczy płonęły pożądaniem. Nie odezwała się jednak ani słowem. Zazdrość w jej wykonaniu wydawała się równie zabawna, co zaskakująca. Fellner przerwał narastające napięcie, jak zawsze gotów na kompromis.

– Christianie, odzyskałeś puzderko. Doceniam to. Jednak zabójstwo przyciąga uwagę. A to ostatnia rzecz, jakiej sobie życzymy. Zawsze mogą cię zidentyfikować na podstawie próbki DNA twojej spermy… I co wtedy?

– Tam było tylko nasienie signora. Moje trafiło do jej żołądka.

– Co z odciskami palców?

– Byłem w rękawiczkach.

– Rozumiem, że zachowałeś ostrożność. Za to jestem ci wdzięczny Ale człowiek tak jak ja stary pragnąłby przekazać własnej córce to, co udało mu się zgromadzić. Nie życzę sobie, aby którykolwiek z nas znalazł się za kratkami. Czy wyrażam się jasno?

Fellner wyglądał na rozdrażnionego. Knoll najbardziej nie znosił, kiedy pryncypał czuł się rozczarowany. Był dla niego dobry, szczodrze dzielił się z nim bogactwem, które gromadził z ogromną pieczołowitością. Pod wieloma względami bardziej się o niego troszczył niż kiedykolwiek Jakob Knoll.

Za to Monika w niczym nie przypominała siostry.

Zauważył jej spojrzenie. Rozmowa o seksie i śmierci z pewnością ją podnieciła. Był niemal pewien, że jeszcze tego samego dnia wieczorem odwiedzi jego samotnię.

– Co udało ci się znaleźć w Sankt Petersburgu? – zapytał w końcu Fellner.

Zdał relację o zapiskach, w których była mowa Bursztynowej Komnacie; potem pokazał kartki wykradzione z archiwum.

– To interesujące – stwierdził – że Rosjanie wciąż prowadzą poszukiwania, nawet w ostatnich czasach. Ten Karol Boria, ten… jak mu tam, Ucho, to nowa postać.

– Ucho? – Fellner wymówił pseudonim nienagannie po rosyjsku. – Dziwaczne przezwisko.

Knoll przytaknął.

– Moim zdaniem, podróż do Atlanty jest warta zachodu.

– Być może Ucho nadal żyje. Niewykluczone, że wie, gdzie przebywa Czapajew. A to jedyny z agentów śledczych, którego nie udało mi się odnaleźć przed pięcioma laty.

– Wzmianka na temat Loringa też potwierdza przypuszczenie, że jesteśmy na właściwym tropie – dodał starszy pan. – Nie po raz pierwszy natknąłeś się na jego nazwisko.

– Sowieci byli najwyraźniej żywotnie zainteresowani poczynaniami Loringa.

Knoll znał dobrze historię Loringów. Ich rodzina zdominowała wschodnioeuropejski rynek stali oraz broni. Ernst Loring był najgroźniejszym rywalem Fellnera na rynku kolekcjonerskim. Był Czechem, synem Josefa Loringa, od młodości wychowywanym na paniczyka, i uważał się za lepszego od innych. Podobnie jak Piętro Caproni, bez skrupułów i pardonu dążył do wyznaczonego celu.

– Josefa cechowała niezwykła determinacja. Ernst, niestety, nie odziedziczył charakteru po ojcu. Wciąż mnie zadziwia – wyznał Fellner. – Ale tej jego kordialności w stosunku do mnie zupełnie nie potrafię zaakceptować, choć jemu wydaje się ona na miejscu. – Fellner zwrócił się do córki: – Jak sądzisz, kochanie? Czy Christian powinien wybrać się do Ameryki?

Twarz Moniki była nieprzenikniona. W takich momentach stawała się bardzo podobna do ojca. Pełna rezerwy.

Tajemnicza. Z całą pewnością w przyszłości godnie zastąpi rodzica.

– Chcę mieć Bursztynową Komnatę.

– Ja również pragnę jej dla ciebie, kochanie. Poszukuję jej od czterdziestu lat. Ale dotąd bezskutecznie. Żadnego śladu. Nie mogę pojąć, jak tony bursztynu mogły po prostu zniknąć – wyznał Fellner i zwrócił się do niego. – Ruszaj do Atlanty, Christianie. Odnajdź Karola Borię, tego Ucho.

– Przekonaj się, co on wie.

– Zdaje pan sobie sprawę, że jeśli Boria już nie żyje, nasz trop się tu urywa? Sprawdziłem zawartość archiwów w Rosji. Jedynie w Sankt Petersburgu były informacje warte uwagi. – Fellner skinął głową. – Urzędnik w petersburskim archiwum z pewnością jest przez kogoś opłacany Znowu wykazał się czujnością i wścibstwem. Dlatego właśnie zabrałem te kartki.

– Co było bardzo rozsądne. Jestem pewien, że Loring i ja nie jesteśmy jedynymi ludźmi zainteresowanymi Bursztynową Komnatą. Cóż to byłoby za znalezisko, Christianie! Chciałbym niemal powiedzieć o nim całemu światu.

– Niemal. Bo rosyjski rząd natychmiast wystąpiłby z żądaniem zwrotu, a gdybyśmy znaleźli ją tutaj, Niemcy z pewnością dążyliby do jej skonfiskowania. Komnata to doskonała karta przetargowa w negocjacjach dotyczących zwrotu skarbów zagrabionych i wywiezionych przez Sowietów.

– Dlatego właśnie musimy ją znaleźć – stwierdził Fellner.

– Wymienili spojrzenia.

– Że nie wspomnę o premii, którą mi pan obiecał.

– Starszy pan zachichotał.

– Oczywiście, Christianie. Nie zapomniałem o tym.

– Premia, ojcze?

– Dziesięć milionów euro. Obiecałem mu to przed laty.

– A więc ją dostanie – przyrzekła Monika.

– Akurat ci wierzę, pomyślał Knoll.

– Fellner odszedł od przeszklonej gabloty.

– Ernst Loring z pewnością szuka Bursztynowej Komnaty A zatem to on może opłacać urzędasa w Sankt Petersburgu.

Jeśli tak, to wie o istnieniu Karola Borii. Nie ma co zwlekać, Christianie. Powinieneś zawsze wyprzedzać go o krok.

– Taki mam zamiar.

– Poradzisz sobie z Suzanne? – spytał starzec z szelmowskim uśmiechem na wyniszczonej twarzy. – Zapewne ona też nie odpuści.

Kątem oka widział, jak Monika zjeżyła się na tę wzmiankę.

Suzanne Danzer pracowała dla Ernsta Loringa. Była bardzo inteligentna i zmierzała do celu z determinacją, przeważnie po trupach. Zaledwie dwa miesiące wcześniej ścigała się z nim po południowo-zachodniej Francji w poszukiwaniu pary dziewiętnastowiecznych rosyjskich ślubnych koron.

Kolejnych „pięknych łupów” od dziesięcioleci ukrywanych przez szabrowników. Danzer wygrała ten wyścig: znalazła korony u pewnej starej mieszkanki Pirenejów w pobliżu hiszpańskiej granicy. Mąż tej kobiety już po wojnie odkupił klejnoty od niemieckiego kolaboranta. Danzer była równie jak Knoll bezwzględna w dążeniu do zdobycia nagrody, co ten rozumiał doskonale.

– Tego właśnie się po niej spodziewam- odparł.

– Fellner wyciągnął dłoń.

– Udanych łowów, Christianie.

Uścisnął jego rękę, a potem obrócił się ku przeciwległej ścianie. Regał obrócił się wokół osi i w murze ponownie pojawiło się przejście.

– Informuj mnie na bieżąco – zawołała za nim Monika.

11

WOODSTOCK, ANGLIA

22.45


Suzanne Danzer gwałtownie usiadła na łóżku. Dwudziestolatek obok niej pogrążony był w głębokim śnie. Przez chwilę patrzyła na jego nagie ciało. Młody mężczyzna prezentował się jak wystawowy ogier. I tak samo jak ogier się kochał.

Wstała i cicho szła po drewnianej posadzce. Ciemna teraz sypialnia znajdowała się na trzeciej kondygnacji wzniesionej w szesnastym wieku rezydencji, należącej obecnie do Audrey Whiddon. Starsza dama już trzecią kadencję zasiadała w Izbie Gmin i w końcu zdobyła tytuł szlachecki, kupując ten dwór za niewielkie pieniądze, ponieważ poprzedni właściciel zadłużył hipotekę. Pani Whiddon przyjeżdżała czasami, ale na stałe mieszkał tu Jeremy, jej jedyny wnuk.

Usidlenie Jeremy ego było dziecinną igraszką. Lekkomyślny i jednocześnie pełen wigoru, bardziej interesował się piwem i seksem niż majątkiem czy zarabianiem pieniędzy. Dwa razy zaczynał studia w Oksfordzie i dwukrotnie wyrzucono go za nieprzestrzeganie akademickiej dyscypliny. Starsza dama kochała go bardzo i wykorzystała swoje koneksje, by wnuka ponownie przyjęto do elitarnej uczelni, mając nadzieję, że się ustatkuje, jednak Jeremy zdawał się niereformowalny.

Niemal przez dwa lata Suzanne tropiła ostatnią tabakierę z kolekcji czterech rękodzielniczych cudów. Jedno z nich było wykonane ze szczerego złota, z misterną mozaiką na wieczku.

Drugie w kształcie owalnym, ozdobione zielonymi i czerwonymi paciorkami. Na wieczku kolejnej tabakiery znajdował się ciężki kamień oprawiony w srebro. Czwartą, emaliowaną, zdobiła scena ze Złotego Rogu nad Bosforem Wszystkie powstały w dziewiętnastym stuleciu i były dziełem jednego mistrza – jego inicjały były wyryte na dnie tych cudeniek.

Podczas drugiej wojny światowej zostały zagrabione z prywatnych zbiorów w Belgii.

Już dawno uznano je za bezpowrotnie utracone, zapewne przetopione i pozbawione klejnotów, co było losem licznych drogocennych dzieł sztuki jubilerskiej. Przed pięcioma laty jednak pierwsza z tabakier pojawiła się na aukcji w Londynie. Suzanne była na miejscu i przelicytowała wszystkich. Jej mocodawca, Ernst Loring, był zachwycony maestrią zabytkowej tabakiery i postanowił zdobyć całą kolekcję. Albo legalnie, na wolnym rynku, albo po cichu, kradnąc lub wyłudzając je od takich osób jak Audrey Whiddon.

Nabycie tabakiery na aukcji skończyło się zaciekłym bojem w sądowej sali ze spadkobiercami pierwotnego właściciela.

Prawnicy Loringa ostatecznie wygrali proces, ale kosztowało go to sporo i niepotrzebnie nadało sprawie rozgłos.

A tego jej pryncypał życzył sobie jak najmniej i nie chciał też, żeby historia się znów powtórzyła. Dlatego pozostałe trzy tabakierki musiała zdobywać, wykorzystując swoje tajemne sztuczki.

Suzanne odnalazła drugą w Holandii, trzecią w Finlandii, a czwartą, zupełnie nieoczekiwanie, w Anglii. Jeremy usiłował przehandlować ją w jakimś domu aukcyjnym bez wiedzy babki. Prowadzący licytację okazał się czujny; natychmiast rozpoznał drogocenny przedmiot. Wiedząc, że nie może go sprzedać, postanowił zarobić, inkasując dziesięć tysięcy funtów, które mu wręczyła Suzanne za informację. Korzystała z takich usług w domach aukcyjnych rozrzuconych po całym świecie. Jej informatorami byli ludzie, którzy mieli oczy szeroko otwarte, wypatrując zagrabionych skarbów. Chodziło o przedmioty, których nie mogli legalnie wystawić na licytację, ale za to bez najmniejszego trudu sprzedawali je spod lady.

Skończyła się ubierać i czesać.

Wystrychnięcie Jeremy'ego na dudka okazało się proste.

Miała figurę, której nie powstydziłaby się zawodowa modelka, oczy wielkie jak spodki oraz jędrne ciało; to zawsze działało niezawodnie. Z pełnym wyrachowaniem udawała kogoś, kim w rzeczywistości nie była: osobę niewzbudzającą podejrzeń, którą można z łatwością sterować i kontrolować.

Mężczyźni szybko zaczynali czuć się komfortowo w jej towarzystwie, ona zaś się przekonała, że uroda bywa znacznie skuteczniejszą bronią niż kula czy ostrze.

Wyszła z sypialni na palcach, potem ostrożnie, tak by nie skrzypiały, zeszła po drewnianych schodach. Delikatne elżbietańskie ornamenty zdobiły wysokie ściany. Kiedyś sobie wyobrażała, że będzie mieszkać w takiej właśnie rezydencji wraz z mężem i dziećmi. Ojciec jednak nauczył ją cenić niezależność i unikać poświęceń. On również pracował dla Ernsta Loringa, marząc o kupieniu któregoś dnia własnej posiadłości. Nigdy jednak nie zrealizował tego zamierzenia.

Zginął w katastrofie lotniczej przed jedenastoma laty. Miała wtedy dwadzieścia jeden lat, dopiero co ukończyła college.

Loring ani przez chwilę się nie zawahał, powierzając jej posadę ojca. Bez trudu weszła w arkana tej profesji i szybko odkryła, że, podobnie jak tata, urodziła się ze zdolnościami detektywistycznymi, a tropienie zaginionych dzieł sprawiało jej ogromną frajdę.

Po zejściu ze schodów skręciła w prawo, przemknęła przez jadalnię i wkroczyła do salonu, w którym stał fortepian. Przyległe tereny za oknami pogrążone były w zupełnych ciemnościach; w górze majaczył niewyraźnie jakobicki sufit. Podeszła do fortepianu i sięgnęła po tabakierę.

Numer cztery.

Osiemnastokaratowe złoto z wieczkiem pokrytym emalią enplein, na którym wyobrażono scenę zapłodnienia Danae przez Zeusa za pomocą wykonanych ze złota kropli deszczu.

Przybliżyła do oczu malutkie puzderko i przyjrzała się uważnie wizerunkowi krągłej i pulchnej Danae. Jak to możliwe, że mężczyźni kiedyś uważali za atrakcyjne kobiety o tak obfitych kształtach? Najwyraźniej jednak tak było, gdyż kobiece postacie z mitologii to zazwyczaj damy określane jako puszyste. Obróciła puzderko do góry dnem i przesuwając po nim paznokciem, wyczuła inicjały.


BN.


To były inicjały rękodzielnika, który je stworzył.

Szybkim ruchem wyciągnęła z kieszeni dżinsów miękką szmatkę. Pudełeczko miało najwyżej dziesięć centymetrów i bez trudu owinęła je w szkarłatną tkaninę. Wsunęła zawiniątko do kieszeni i przeszła z salonu do biblioteki.

Z faktu, że wychowywała się w posiadłości Loringa, wynikały oczywiste korzyści. Wytworny dom, najlepsi nauczyciele, nieograniczony dostęp do kultury i sztuki. Loring dbał o to, by rodzinie Danzerów nie zbywało na niczym.

Jednak dzieciństwo spędzone w zamku Loukov wiązało się z samotnością. Matka zmarła, gdy Suzanne miała trzy lata; ojciec nieustannie podróżował. Większość czasu spędzała w towarzystwie Loringa; książki były w zasadzie jedynymi towarzyszami jej lat dziecinnych. Wyczytała gdzieś, że Chińczycy przypisywali księgom moc odpędzania złych duchów. W jej przypadku to się sprawdziło. Uciekała w świat książek od rzeczywistości. Szczególnie fascynowała ją literatura angielska. Tragedie Marlowea opisujące dzieje królów i magnatów, poezje Drydena, traktaty Locke'a, opowieści Chaucera oraz Śmierć Artura Malory'ego.

Wcześniej, kiedy Jeremy oprowadzał ją po parterze, w bibliotece wpadł jej w oko pewien wolumin. Przypadkiem sięgnęła po książkę i otworzywszy ją, zobaczyła swastykę obwiedzioną krzykliwą czerwienią z napisem: EX LIBPJS ADOLF HITLER. Dwa tysiące tomów z prywatnego księgozbioru wodza wywieziono w pośpiechu z Berchtesgaden na kilka dni przed końcem wojny. Później odnaleźli je amerykańscy żołnierze; książki skatalogowano i przekazano do Biblioteki Kongresu USA. Zanim jednak do tego doszło, sporo tomów wykradziono. W miarę upływu lat kilka z nich pojawiło się na czarnym rynku. Loring nie miał ani jednej; brzydził się nawet pamiątkami po nazistach, ale znał kilku facetów, którzy nie podzielali jego niechęci.

Zdjęła ponownie tom z półki. Będzie zachwycony, otrzymując dodatkowo ten skarb.

Odwróciła się, zamierzając wyjść.

W półmroku zobaczyła stojącego przy drzwiach Jeremyego.

Był nagi, jak go Pan Bóg stworzył.

– Czy to ta książka, którą oglądałaś wcześniej? – zapytał. Babcia ma bardzo bogaty księgozbiór. Nie zauważy braku jednego tomu.

Podeszła blisko i podjęła decyzję użycia swej najskuteczniejszej broni.

– Było mi z tobą bardzo dobrze.

– Mnie również. Ale nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

– Uniosła wolumin.

– Tak. To ta sama książka.

– Chcesz ją mieć?

– Bardzo.

– A wrócisz tu jeszcze?

Dziwne pytanie, zważywszy na okoliczności, ale zrozumiała, że naprawdę tego chciał. Wyciągnęła rękę w jego kierunku, by przekonać się o tym bez najmniejszych wątpliwości. Zareagował natychmiast.

– Być może – odparła.

– Widziałem, co robiłaś w salonie. Nie jesteś kobietą, która dopiero wyzwoliła się z nieudanego małżeństwa, prawda?

– Czy to ma znaczenie, Jeremy? Było nam cudownie – odpowiedziała, nie przerywając pieszczot. – Teraz też jest cudownie, czyż nie?

Westchnął głęboko.

– Tak czy inaczej, wszystko to należy do twojej babki.

Czym się więc przejmujesz?

– Niczym.

Opuściła dłoń. Penis młodego mężczyzny uniósł się we wzwodzie. Pocałowała go delikatnie w usta.

– Jestem pewna, że kiedyś jeszcze się spotkamy.

Przeszła obok niego i skierowała się do frontowych drzwi.

– Czy gdybym nie pozwolił ci zabrać tabakiery i książki, zrobiłabyś mi coś złego?

Odwróciła się. Interesujące, jak ktoś tak bardzo niedojrzały może być jednocześnie tak przenikliwy, by w lot pojąć, do czego jest zdolna.

– A jak myślisz?

Sprawiał wrażenie, jakby rzeczywiście się zastanawiał, co odpowiedzieć na tak postawione pytanie. Być może najtrudniejsze, jakie padło pod jego adresem od długiego czasu.

– Wiem tylko, że jestem zadowolony, że się pieprzyliśmy.

12

VOLARY, REPUBLIKA CZESKA PIĄTEK, 9 MAJA, 14.45

Suzanne wykonała skręt w prawo i jej porsche, model speedster 911 z zawieszeniem na resorach sprężynowych i z porządnym turbodoładowaniem, gładko pokonało ostry zakręt.

Wcześniej opuściła dach ze szklanego włókna, pozwalając, by popołudniowe powietrze smagało jej równo obcięte włosy.

Samochód stał zaparkowany na lotnisku Ruzyne; sto dwadzieścia kilometrów na południowyzachód od Pragi do miejsca przy granicy pokonała w godzinę. Auto sprezentował jej przed dwoma laty Loring jako specjalną premię na zwieńczenie szczególnie udanego roku, pełnego wartościowych znalezisk i zdobyczy. Szary metalik, tapicerka z czarnej skóry oraz zagłówki z aksamitnego pluszu. Wyprodukowano tylko sto pięćdziesiąt takich egzemplarzy. Jej miał wygrawerowany na desce rozdzielczej złoty napis Drahd - „mały skarb”; tak Loring nazywał ją od wczesnego dzieciństwa.

Słyszała różne opowieści i czytała liczne prasowe relacje poświęcone Ernstowi Loringowi. Większość z nich prezentowała go jako człowieka pełnego złości, surowego i nieliczącego się z innymi; despotę, z niesłychaną energią, podporządkowującego sobie ludzi. Na dobrą sprawę, obraz ten niewiele odbiegał od prawdy. Ale ona, która go dobrze znała, wiedziała, że nie jest to cała prawda. Dlatego go szanowała i darzyła miłością.

Posiadłość Loringa zajmowała prawie trzysta akrów w południowo-zachodnich Czechach, zaledwie kilka kilometrów od granicy z Niemcami. Za komunistów rodzinie wiodło się doskonale; będące jej własnością fabryki i kopalnie w Chomutovie, Mostie i Teplicach liczyły się ogromnie w gospodarce Czechosłowacji, którą uznawano za samowystarczalną. Najzabawniejsze, że należącą do Loringów kopalnię uranu w Tachymovie, w której za siłę roboczą służyli więźniowie polityczni (współczynnik śmiertelności robotników wynosił blisko sto procent), nowe władze oficjalnie uznały za pozbawioną znaczenia gospodarczego. A to z powodu kwaśnych deszczy, które przeistoczyły Rudawy w upiorne cmentarzyska lasów. Wystarczy wspomnieć, że Teplice, kiedyś tętniące życiem uzdrowisko w pobliżu granicy z Polską, słynęło raczej z krótkiej przeciętnej długości życia niż z walorów tutejszych ciepłych źródeł. Już dawno temu przestała widywać fotografie tego regionu w kolorowych albumach wystawianych na ulicznych stoiskach pod praskimi Hradczanami, które odwiedzał milion turystów rocznie. Środowisko naturalne w północnozachodnich Czechach zostało nieodwracalnie zdewastowane.

I to stało się ostrzeżeniem. Kiedyś gospodarka tych obszarów zaspokajała potrzeby kraju; teraz poszły w zapomnienie. Tam właśnie Ernst Loring generował krociowe zyski, ale ekologiczna ruina zmusiła go do przeniesienia się na południe.

Aksamitna rewolucja z 1989 roku wymiotła komunistów ze struktur władzy Trzy lata później Czechy i Słowacja wzięły rozwód, naprędce dzieląc bogactwa do tej pory zjednoczonego kraju. Loring wyciągnął korzyści z obu wydarzeń, szybko wchodząc w układ z Havlem i nowym rządem Republiki Czeskiej, która tylko z nazwy była dynamiczna. Suzanne znała poglądy pryncypała na temat zmian. Wiedziała, że jego fabryki i huty były potrzebne bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Chociaż gros życia Loringa przypadało na epokę komunizmu, okazał się urodzonym kapitalistą. Jego ojciec, Josef, a także dziadek byli kapitalistami.

Powtarzał ciągle, że każde polityczne wrzenie potrzebuje stali i węgla. Loring ich dostarczał, w zamian otrzymując protekcję, wolność oraz stopę zwrotu z poniesionych inwestycji, którą trudno było uznać za skromną.

Na horyzoncie pojawiła się nagle rezydencja. Zamek Loukov. Przed wiekami twierdza usytuowana na rozległym cyplu górującym nad wartkim nurtem potoku Orlik.

Wzniesiony został w mieszaninie stylów burgundzkiego i cysterskiego, prace budowlane rozpoczęto w piętnastym stuleciu, ale zakończono je dopiero w połowie siedemnastego. Potrójne skarpy oraz kolumny z głowicami w formie liści wzmacniały wysokie mury. Okna w wykuszach przebijały się przez winorośl, gęsto porastającą warowną budowlę. Pomarańczowe gliniane dachówki jaśniały w południowym słońcu.

Ogień strawił cały kompleks podczas drugiej wojny światowej. Naziści skonfiskowali zamczysko, przeznaczając je na siedzibę miejscowego dowództwa i w końcu stare mury padły ofiarą alianckich bomb. Josef Loring po ciężkich bojach odzyskał tytuł własności, nawiązując współpracę z Rosjanami, którzy wyzwolili te obszary w drodze do Berlina. Po wojnie odbudował przemysłowe imperium i nawet je rozwinął, przepisując wszystko w spadku Ernstowi, jedynemu swojemu dziecku, któremu udało się przeżyć wojenną zawieruchę.

To posunięcie zyskało zresztą pełne poparcie rządu.

Zawsze są potrzebni sprytni i przedsiębiorczy ludzie jej mocodawca miał rację.

Zredukowała bieg do trójki. Silnik ryknął i opony silniej przywarły do suchej nawierzchni. Jechała teraz wąską nitką czarnego asfaltu, otoczoną z obu stron przez gęsty las.

Zwolniła dopiero przed bramą wjazdową do zamku. Miejsce, na którym dawniej zatrzymywały się konne powozy i które służyło do odprawiania z kwitkiem napastników, zostało obecnie pokryte utwardzoną nawierzchnią, by mogły tu parkować samochody.

Loring był na dziedzińcu, w dresie i w roboczych rękawicach; najprawdopodobniej zajmował się pielęgnacją wiosennych kwiatów. Był to wysoki, kościsty mężczyzna o zaskakująco płaskim brzuchu i niezwykłej tężyźnie jak na człowieka dobiegającego osiemdziesiątki. W ciągu ostatniej dekady widziała, jak jego jedwabiste włosy w popielatym odcieniu blond stawały się szare, upodabniając się do zarostu na brodzie; szyję miał pomarszczoną. Ogród był jedną z jego pasji.

Szklarnie rozlokowane na dziedzińcu pełne były egzotycznych roślin sprowadzonych z całego świata.

– Dzień dobry, moja droga. – Przywitał ją po czesku.

Zaparkowała porsche i wysiadła, chwytając po drodze torbę podróżną z siedzenia obok kierowcy.

Loring otrzepał ziemię z rękawic i podszedł do niej.

– Udana wyprawa, mam nadzieję?

Wyciągnęła małe tekturowe pudełeczko. Celnicy w Londynie i w Pradze nie zadawali dociekliwych pytań na temat cacuszka, kiedy im wyjaśniła, że kupiła je w sklepie z pamiątkami przy Opactwie Westminsterskim za niecałe trzydzieści funtów. Pokazała im paragon, bo zatrzymała się w tym sklepie, jadąc na lotnisko, i kupiła tanią reprodukcję, którą wrzuciła do kosza w hali odlotów.

Loring ściągnął rękawice i podniósł kartonowe wieczko, przyglądając się bacznie tabakierze w świetle popołudnia.

– Piękna – wyszeptał. – Niezaprzeczalnie piękna.

– Sięgnęła do torby podróżnej i wyciągnęła książkę.

– Co to jest? – zapytał.

– Niespodzianka.

Włożył cudeńko wykonane ze złota z powrotem do tekturowego pudełka, potem ostrożnie wziął w dłonie wolumin, otworzył tytułową stronę i z zachwytem spoglądał na ekslibris.

Drahd, naprawdę mnie zadziwiasz. Cóż za cudowny bonus.

– Natychmiast gdy ją zobaczyłam, pomyślałam, że się ucieszysz.

– Z pewnością dobrze ją sprzedamy albo wymienimy.

Herr Greimel uwielbia takie księgi, a ja z chęcią wszedłbym w posiadanie jednego z jego obrazów.

– Wiedziałam, że będziesz wiedział, co z tym zrobić.

– To chyba powinno przyciągnąć uwagę Christiana, co? Ależ to będzie prezentacja na naszym następnym zgromadzeniu.

– Nie zapominaj o Franzu Fellnerze.

– Już nie o nim – pokręcił głową. – Jestem przekonany, że stery przejęła Monika. Wygląda na to, że zagarnia wszystko pod siebie. Powoli, ale systematycznie.

– Bezczelna suka.

– Racja. Ale nie jest głupia. Rozmawiałem z nią ostatnio trochę dłużej. Nieco zbyt niecierpliwa i bardzo zachłanna.

– Chyba odziedziczyła charakter po ojcu, choć niekoniecznie umysł. Ale kto wie? Jest jeszcze młoda, może się wyrobi.

– Jestem pewien, że Franz będzie jej udzielał lekcji.

– A jak się miewa mój pryncypał? Czy też chodzą mu po głowie myśli o emeryturze?

– Cóż miałbym wtedy robić? – odparł Loring, uśmiechając się szeroko.

– Ogród? – wskazała na kwiaty.

– Raczej nie. To, czym się zajmujemy, jest takie ekscytujące. Kolekcjonowanie dzieł sztuki to niezwykle hobby.

– Zawsze czuję się jak mały dzieciak, który rozpakowuje prezenty spod choinki.

Wziął w dłonie oba skarby i przeszli do stolarni usytuowanej na parterze w części przylegającej do dziedzińca.

– Dzwoniono do mnie z Sankt Petersburga – poinformował ją. – Christian ponownie odwiedził tamtejsze archiwum w poniedziałek. Przeglądał dokumentację Nadzwyczajnej Komisji. Najwidoczniej Fellner nie daje za wygraną.

– Znalazł coś?

– Trudno powiedzieć. Ten głupawy urzędas przegląda zawartość pudeł, ale wątpię, czy do tej pory zdołał to skończyć.

– Twierdzi, że zajmie mu to całe lata. Wydaje się bardziej zainteresowany inkasowaniem zapłaty niż pracą. Twierdzi jednak, że Knoll odkrył notatkę ze wzmianką o Karolu Borii.

W lot pojęła, co to znaczy.

– Nie rozumiem tej obsesji Franza – kontynuował Loring. – Tyle dzieł sztuki wciąż czeka na odnalezienie.

Madonna z Dzieciątkiem Belliniego, zaginiona od czasów wojny Cóż to by było za znalezisko! Ołtarz Baranka Mistycznego van Eycka. Dwanaście obrazów dawnych mistrzów wykradzionych z Muzeum Treves w 1968 roku. I jeszcze arcydzieła impresjonistów, które padły łupem złodziei we Florencji. Nic ma nawet zdjęć, które mogłyby posłużyć do ewentualnej identyfikacji. Każdy chciałby mieć choć jedno z tych płócien.

– Ale Bursztynowa Komnata znajduje się z pewnością na szczycie listy hitów – skomentowała.

– Święta racja, i dlatego wciąż mamy z tym &JpWHBHr

– Sądzisz, że Christian zechce odnaleźć Stf

– Bez wątpienia. Boria i Czapajew m|^|iu mi l,Hrn tami komisji, którzy wciąż jeszcze ^yJtMHd piet ioiutt laty. Christianowi nie udało się dotrzeć aS|C'/;ipiuowa. Prawdopodobnie ma nadzieję, że teraz Boria wskaże miejsce jego pobytu. Fellner marzy o tym, żeby Bursztynowa Komnata stała się debiutem Moniki w naszym środowisku.

– Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Franz pośle Knolla do Ameryki, przynajmniej po to, by spróbował odnaleźć Borię.

– Ale ten w końcu okaże się martwy?

– Właśnie. I dosłownie. Ale tylko w razie konieczności.

– Miejmy nadzieję, że Boria nadal nie jest zbyt wylewny. Być może staruszek już nie żyje. Zbliżał się do dziewiątego krzyżyka. Jedź do Georgii, ale trzymaj się z daleka, chyba że zostaniesz zmuszona do działania.

Poczuła dreszcz ekscytacji. Cudownie będzie podjąć kolejny pojedynek z Knollem. Ich ostatnie starcie we Francji było niezwykle inspirujące, a seksu z nim nie zapomni długo.

Był godnym przeciwnikiem. Ale niebezpiecznym. Co sprawiało, że kolejna runda jeszcze bardziej ją ekscytowała.

– Zachowaj ostrożność wobec Christiana, moja droga.

Nie przywiązuj się do niego. Może będziesz zmuszona zrobić coś niezbyt miłego. Zostaw go lepiej Monice. Zasługują na siebie nawzajem.

Delikatnie cmoknęła starego człowieka w policzek.

– Nie obawiaj się, twoja Drahd nie ma zamiaru cię zawieść.

13

ATLANTA, GEORGIA SOBOTA, 10 MAJA, 18.50


Karol Boria usiadł na otomanie i ponownie pogrążył się w lekturze jednego z artykułów, do którego powracał, ilekroć potrzebował odtworzyć szczegóły. Opublikowano go w magazynie „International Art Review” w październiku 1972 roku. Odnalazł go w trakcie jednej z regularnych wypraw do Biblioteki Uniwersytetu Stanowego w Georgii. Oprócz niemieckich i rosyjskich, media wykazywały niewielkie zainteresowanie Bursztynową Komnatą. Od zakończenia wojny w druku ukazało się niespełna dwadzieścia tekstów w języku angielskim; w większości przytaczano w nich fakty historyczne albo snuto rozważania na temat losów zaginionego skarbu. Uwielbiał pierwsze słowa artykułu, przytoczone za Elisabeth Browning, z wciąż jeszcze widocznym podkreśleniem, które sam zrobił niebieskim atramentem, kiedy czytał artykuł po raz pierwszy: „Nieoczekiwanie, jak niekiedy się zdarza, to coś zniknęło”.

Spostrzeżenie to szczególnie pasowało do losów Bursztynowej Komnaty. Dzieło sztuki, którego nie widział nikt od 1945 roku, miało za sobą historię pełną politycznych zawirowań, zabójstw i intryg.

Pomysł jej stworzenia zrodził się w głowie Fryderyka I, króla Prus, człowieka o złożonej osobowości, który przehandlował swój cenny głos na cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego w zamian za koronę własnego dziedzicznego królestwa. W1701 roku zlecił wykonanie ścian z bursztynu, które miały ozdobić jego gabinet w pałacu w Charlottenburgu.

Fryderyk grywał codziennie w szachy bursztynowymi figurami; świeczniki i żyrandole też były wykonane z tego surowca. Popijał piwo z jantarowych kufli i palił fajki z ustnikami ze skamieniałej żywicy. Wpadł więc na pomysł, by wyłożyć ściany gabinetu bursztynem, od podłogi aż po sufit.

Powierzył nadzór na stworzeniem tego cudeńka Andreasowi Schliiterowi, swemu nadwornemu architektowi.

Pierwotnie zlecono pracę Gottfriedowi Wolfframowi, ale w 1707 roku miejsce Duńczyka zajęli Ernst Schacht oraz Gottfried Turau. W ciągu czterech lat Schacht i Turau pracowali w pocie czoła, skrupulatnie przeszukując brzegi Bałtyku w poszukiwaniu tego materiału jubilerskiego.

Obszary te od wieków dostarczały ton cennego surowca.

Fryderyk szkolił całe oddziały wojska na potrzeby poszukiwań bryłek jantaru. Każdą znalezioną bryłkę cięto na kostki grubości nie większej niż pięć milimetrów, potem szlifowano i ogrzewano, by nabrała odpowiedniego koloru. Później z tak przygotowanych kawałków układano mozaikę, tworząc z niej woluty z motywami roślinnymi oraz symbole heraldyczne.

Na każdej ze ścian znajdował się pruski herb, głowa orła w koronie z profilu, od spodu wyłożony srebrem, które dodawało bursztynowi blasku.

Ściany gabinetu były już częściowo wyłożone bursztynem, gdy w 1712 roku przybył z wizytą Piotr Wielki, car Rosji. Zachwyciła go maestria rękodzieła. Rok później Fryderyk I zszedł z tego świata, a na tron wstąpił jego syn, Fryderyk Wilhelm I. Jak to niekiedy zdarza się potomkom w linii męskiej, Fryderyk Wilhelm żywił głęboką nienawiść do wszystkiego, co kochał jego rodzic. Nie mając najmniejszej ochoty wydawać choćby jednego talara więcej z królewskiej szkatuły na ojcowskie fanaberie, polecił zdemontować bursztynową boazerię i schować ją w podziemiach pałacu.

W1716 roku Fryderyk Wilhelm sprzymierzył się na mocy traktatu z Piotrem Wielkim przeciwko Szwecji. Pragnąc upamiętnić zawarcie sojuszu, pruski monarcha uroczyście podarował bursztynowe mozaiki carowi Rosji i w styczniu następnego roku rozkazał przewieźć je do Sankt Petersburga. Piotr Wielki, zajęty wówczas bardziej budowaniem silnej wojennej floty niż gromadzeniem dzieł sztuki, również schował je w podziemiach. Wszelako, powodowany wdzięcznością, odwzajemnił się, przekazując królowi Prus regiment złożony z 248 żołnierzy oraz puchar, będący także dziełem sztuki rękodzielniczej. W skład regimentu wchodziło pięćdziesięciu pięciu jego najwyższych osobistych gwardzistów, co było ukłonem wobec pruskiego monarchy, który miał szczególną słabość do wojaków o wybujałym wzroście.

Upłynęło trzydzieści lat, zanim caryca Elżbieta Piotrowna, córka Piotra Wielkiego, zleciła Rastrellemu, nadwornemu architektowi, zamontowanie płyt w jednej z komnat Pałacu Zimowego w Sankt Petersburgu. W 1755 roku rozkazała przeniesienie bursztynowych płyt do rezydencji w Carskim Siole, odległej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe od Piotrowego grodu. Ozdobiono nimi jedną z komnat gmachu nazwanego później Pałacem Jekaterynowskim.

Tam właśnie Bursztynowa Komnata rozbłysła pełnym blaskiem.

Przez kolejne dwadzieścia lat do pierwotnych trzydziestu sześciu metrów kwadratowych dobudowano ponad czterdzieści osiem metrów kwadratowych bursztynowych płyt, ozdobionych herbem Romanowów i misternymi dekoracjami.

Wykonanie dodatkowych paneli z jantaru było konieczne, bowiem dziewięciometrowe ściany Pałacu Jekaterynowskiego znacznie przewyższały te w gabinecie pruskiego króla, do którego pierwotnie były przeznaczone. Pruski król także dołożył się do tego dzieła, przesyłając jeszcze jedną płytę, ozdobioną tym razem płaskorzeźbą przedstawiającą dwugłowego orła, herb rosyjskich carów. W sumie powierzchnia bursztynowej boazerii wynosiła osiemdziesiąt osiem metrów kwadratowych. Ściany komnaty zdobiły fantazyjne figurki, wzory roślinne, tulipany, róże, monogramy oraz ornamenty w stylu rocaille, wszystko w skrzących się światłem odcieniach brązów, czerwieni, żółci oraz pomarańczy. Rastrelli umieścił każdą z płyt w drewnianym kartuszu w stylu Ludwika XV, oddzielając je w pionie parami wąskich lustrzanych pilastrów, ozdobionymi dodatkowo kandelabrami z brązu. Wszystko było pozłacane, by komponowało się z bursztynem.

W środkowych częściach czterech płyt ułożono niespotykanie piękne mozaiki w stylu florenckim, w których za surowiec posłużyły szlifowane bryłki jaspisu i agatu otoczone ramkami z pozłacanego brązu. Malowidła na sklepieniu oraz misternie wykonany parkiet, intarsjowany drewnem dębowym, klonowym, sandałowym, palisandrowym, orzechowym oraz mahoniowym, były dziełem sztuki niewiele ustępującym jantarowym ścianom.

Pięciu mistrzów jubilerskich z Królewca pracowało do roku 1770 i wreszcie obwieszczono światu ukończenie komnaty. Caryca Katarzyna II, która zasiadła na tronie w 1762 roku po Elżbiecie Piotrownie, była zachwycona efektem; w tej komnacie przyjmowała ambasadorów obcych państw, pragnąc wywrzeć na nich wrażenie. Komnata służyła również jako gabinet reprezentacyjny zarówno jej, jak i późniejszym carom; gromadzono w nim królewskie skarby. Do 1765 roku znalazło się w niej siedemdziesiąt arcydzieł z żywicy zamienionej w klejnot – komody, świeczniki, tabakiery, talerzyki, noże, widelce, krucyfiksy oraz tabernakulum dodatkowo zdobiły salę. W1780 roku w komnacie umieszczono narożny stolik z blatem inkrustowanym bursztynem. Ostatni przedmiot wstawiono tam w 1913 roku; była to bursztynowa korona na aksamitnej poduszce, nabytek Mikołaja II.

Choć wydaje się to niewiarygodne, jantarowe płyty naścienne przetrwały nietknięte przez 170 lat, nie ucierpiały też podczas rewolucji październikowej. Prace restauracyjne podejmowano wielokrotnie: w roku 1760,1810,1830,1870, 1918,1935 oraz 1938. Kolejną konserwację na dużą skalę zaplanowano na czwartą dekadę dwudziestego stulecia, ale 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie napadły na Związek Sowiecki. Do 14 lipca armia Hitlera zajęła Białoruś, większość Łotwy, Litwę i Ukrainę, docierając do rzeki Ligi, miejsca odległego o mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów od Leningradu, jak nazywał się wówczas Sankt Petersburg. 17 września oddziały nazistów zajęły Carskie Sioło wraz z całą rezydencją, w tym również Pałacem Jekaterynowskim, który za rządów komunistów po rewolucji przekształcono w muzeum państwowe.

Kilka dni przed tym wydarzeniem kierownictwo muzeum w pośpiechu wysłało w głąb Rosji mniejsze dzieła sztuki z Bursztynowej Komnaty. Jednak obawiano się zdejmowania boazerii z jantaru. Naprędce zaklejono je tapetą, na nic się jednak nie zdał ten kamuflaż. Hitler rozkazał Erichowi Kochowi, gauleiterowi Prus Wschodnich, przenieść Bursztynową Komnatę do Królewca, gdzie, jego zdaniem, powinna się znajdować. Sześciu ludzi w ciągu trzydziestu sześciu godzin zdejmowało naścienne płyty; dwadzieścia dwie tony bursztynu pieczołowicie zapakowano do skrzyń i wysłano na zachód ciężarówkami pod konwojem, a potem koleją. W końcu zamontowano je ponownie na zamku w Królewcu i zgromadzono tam również pokaźne zbiory dzieł sztuki pruskiej. W 1942 roku w jednej z niemieckich gazet pojawił się artykuł, w którym doniesiono, że komnata „powróciła do prawdziwej ojczyzny; do miejsca, w którym powstała, oraz na obszary obfitujące w bursztyn”. Wydano pocztówki ze zdjęciami odzyskanego skarbu. Ekspozycja cieszyła się największą popularnością wśród gości niemieckich muzeów.

Do pierwszego alianckiego nalotu bombowego na Królewiec doszło w sierpniu 1944 roku. Uszkodzeniu uległy wtedy lustrzane pilastry komnaty oraz kilka mniejszych płyt.

Co stało się potem, tego nikt nie wie na pewno. Gdzieś między styczniem a kwietniem 1945 roku, gdy Armia Czerwona podchodziła pod Królewiec, Koch wydał rozkaz spakowania bursztynowej boazerii do skrzyń i ukrycia jej w piwnicy restauracji „Blutgericht”. Ostatni niemiecki dokument, w którym była wzmiankowana, opatrzono datą 12 stycznia 1945 roku. Stwierdzano w nim, że płyty ścienne zostały spakowane w celu przewiezienia ich do Saksonii. Alfred Rhode, kustosz zajmujący się komnatą, osobiście nadzorował załadunek skrzyń na ciężarówki. Widziano je po raz ostatni 6 kwietnia 1945 roku; tego dnia ciężarówki wyjechały z Królewca.

Boria odłożył artykuł na bok.

Za każdym razem, kiedy czytał ten tekst, jego myśli powracały do słów z pierwszej linijki. „Nieoczekiwanie, jak niekiedy się zdarza, to coś zniknęło”.

Jakie to prawdziwe.

Siedział jeszcze przez chwilę i przejechał kciukiem po segregatorze rozłożonym na kolanach. Segregator zawierał kopie innych artykułów, które udało mu się zgromadzić przez minione lata. Jego letni ogród błyszczał w słońcu po solidnym podlewaniu. Przez cały dzień czekał na zbawienny deszcz, ale wiosna tego roku była bardzo sucha. Lucy siedząca na patio badawczo śledziła oczyma każdy jego ruch. Wiedział dobrze, że kotka nie znosi trawy, zwłaszcza mokrej trawy, od czasu, gdy zyskała status kota domowego.

Wziął do ręki segregator z artykułami.

– Chodź do domu, malutka.

Kotka ruszyła za nim, przeszła przez tylne drzwi i wkroczyła do kuchni. Rzucił segregator na kuchenny blat i zajął się szykowaniem obiadu, na który składał się filet drobiowy w bekonie, marynowany w sosie teriyaki. Zamierzał ugotować sobie porcję kukurydzy, gdy usłyszał dzwonek do drzwi wejściowych.

Wyszedł z kuchni i szurając nogami, skierował się ku frontowi domu. Lucy podążała za nim. Spojrzał przez judasza na mężczyznę ubranego w ciemny garnitur, białą koszulę oraz krawat w paski.

Prawdopodobnie był to znowu jakiś świadek Jehowy albo mormon. Często pokazywali się tu o tej porze dnia, on zaś lubił z nimi dyskutować.

Otworzył drzwi.

– Karl Bates? Dawniej Karol Boria?

Kompletnie zaskoczony pytaniem, zdradził się; wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości, że odpowiedź jest twierdząca.

– Nazywam się Christian Knoll – przedstawił się nieznajomy.

W słowach wyczuwał leciutki niemiecki akcent, który natychmiast wzbudził w nim niechęć. Gość pokazał mu wizytówkę z wydrukowanym czarną czcionką nazwiskiem i napisem POSZUKIWACZ ZAGINIONYCH ANTYKÓW, ale nie dał mu jej. Adres i numer telefonu odsyłały do Monachium w Niemczech. Przyglądał się badawczo nieznanemu osobnikowi. Czterdzieści kilka lat, szerokie barki, blond włosy, cera opalona na kolor cynamonu i szare oczy, które nadawały jego twarzy wyraz zimnej jak lód, przykuwając do niej wzrok.

– Czego pan chce ode mnie, panie Knoll?

– Czy mogę wejść? – zapytał przybysz, usiłując wejść do środka po schowaniu wizytówki do kieszeni.

– Po co?

– Chciałbym porozmawiać o Bursztynowej Komnacie.

Przez chwilę zamierzał wyprosić przybysza, ale w końcu zmienił zdanie. Na dobrą sprawę spodziewał się podobnej wizyty od lat.

Zaprowadził Knolla do salonu. Usiedli obaj. Lucy obwąchała gościa skrupulatnie, potem wskoczyła na trzeci fotel.

– Pracuje pan dla Rosjan? – zapytał.

Knoll pokręcił przecząco głową.

– Mógłbym skłamać i potwierdzić, ale tak nie jest. Pracuję na zlecenie prywatnego kolekcjonera, który prowadzi poszukiwania Bursztynowej Komnaty. Ostatnio natrafiłem na pańskie nazwisko i adres w sowieckich archiwach. Wydaje się, że przed laty prowadził pan podobne poszukiwania.

– Bardzo dawno temu – przytaknął Boria.

Knoll wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej trzy złożone na czworo kartki papieru.

– Znalazłem te dokumenty w sowieckim archiwum.

Podobno nosił pan kiedyś pseudonim Ucho.

Boria przebiegł wzrokiem dokumenty Minęło kilka dekad od czasu, gdy po raz ostatni czytał tekst pisany cyrylicą.

– Tak mnie nazywano w Mauthausen.

– Był pan więźniem?

– Przez wiele miesięcy – odpowiedział i podwinął rękaw, wskazując na tatuaż. – Numer 10 901. Usiłowałem to usunąć, ale nie dałem rady. Niemiecka robota.

Knoll wskazał ręką dokumenty.

– Co pan wie na temat Dani Czapajewa?

Zdziwiło go trochę, że Knoll zignorował przytyk pod adresem Niemców.

– Dania był moim partnerem. Pracowaliśmy w jednym zespole, zanim wyemigrowałem.

– Jak doszło do tego, że zaczął pan pracować dla komisji? Spojrzał na swego gościa, zastanawiając się, czy powinien odpowiedzieć. Nie rozmawiał o tym od kilkudziesięciu lat.

Jedynie Maya wiedziała o wszystkim, ale zabrała te informacje do grobu przed blisko ćwierć wiekiem. Rachel wiedziała tyle, żeby mogła zrozumieć i nigdy nie zapomnieć. Czy powinien rozmawiać o tym teraz? Dlaczego nie? Był starym człowiekiem, który i tak żył już na kredyt. Teraz nie miało to na dobrą sprawę znaczenia.

– Po pobycie w obozie śmierci wróciłem na Białoruś, ale mojego domu już nie było. Niemcy mają szczególne upodobanie do zagłady Cała moja rodzina została wymordowana. Komisja wydała mi się dobrym miejscem, żeby zacząć życie od nowa.

– Badałem skrupulatnie prace komisji. To interesująca lektura. Naziści z pewnością przyłożyli się do grabieży, ale Sowieci w końcu ich prześcignęli. Żołnierze zadowalali się bardziej przyziemnymi przedmiotami, jak rowery czy zegarki. Oficerowie jednak wysyłali na wschód, do swoich domów, wagony towarowe po dach wypełnione dziełami sztuki, porcelaną oraz biżuterią. Wygląda na to, że ta komisja zasługuje na miano największego grabieżcy w dziejach.

Jej członkowie zagarnęli moim zdaniem, miliony drogocennych przedmiotów.

– To nie była grabież – starzec pokręcił przecząco głową. Niemcy zniszczyli nasz kraj, domy, fabryki, miasta. Zgładzili miliony ludzi. Wtedy działania Sowietów traktowaliśmy jako wojenne reparacje.

– A teraz? – zapytał Knoll, słysząc w jego głosie niezdecydowanie.

– Przyznaję: to był szaber. Komuniści okazali się bezwzględniejsi od nazistów. Zdumiewające, jak czas wyostrza spojrzenie.

Knoll najwyraźniej poczuł się usatysfakcjonowany jego wyznaniem.

– Komisja przeistoczyła się we własną karykaturę, chyba zgodzi się pan ze mną. W efekcie pomogła Stalinowi posłać miliony ludzi do gułagów.

– Dlatego właśnie stamtąd wyjechałem.

– Czy Czapajew jeszcze żyje?

Pytanie padło znowu z zaskoczenia. Niespodziewanie.

Z pewnością zadał je, licząc na spontaniczną odpowiedź. On także się uśmiechnął. Knoll był dobry.

– Nie mam pojęcia. Nie widziałem się z Danią od wyjazdu. Po latach odnalazło mnie KGB. Wielki, śmierdzący Czeczen. Powiedziałem mu to samo.

– To bardzo ryzykowne, panie Bates. KGB nie wolno lekceważyć.

– Jak się ma tyle lat co ja, nie sztuka być odważnym. Co mógł mi zrobić? Zabić starego człowieka? Mój czas już minął, Hot Knoll.

Z premedytacją powiedział „Herr”, ale Knoll i tym razem nie zareagował. Natomiast zmienił temat.

– Rozmawiałem z wieloma dawnymi komisarzami. Z Teleginem. Zernowem. Wołoszynem. Nigdy nie udało mi się dotrzeć do Czapajewa. A o pana istnieniu nie wiedziałem aż do ostatniego poniedziałku.

– Inni o mnie nie wspominali?

– Gdyby było inaczej, dawno już bym się tu zjawił.

Wcale go to nie dziwiło. Podobnie jak jego kolegów, Borię również nauczono, jak wielką wartość ma milczenie.

– Znam historię komisji – oznajmił Knoll. -Wynająłem detektywów, którzy przemierzyli wzdłuż i wszerz Niemcy oraz środkową Europę w poszukiwaniu dzieł sztuki. Ścigali się z żołnierzami, kto pierwszy je zagrabi. Wyniki były całkiem zadowalające. Zdołałem dotrzeć do trojańskiego złota, Ołtarza Pergamońskiego, Madonny sykstyńskiej Rafaela oraz całej kolekcji wywiezionej z muzeum w Dreźnie, jak sądzę – pokiwał głową. – Odzyskaliśmy bardzo wiele eksponatów.

– Rozumiem, że tylko nieliczne spośród tych skarbów oglądają teraz bywalcy muzeów Większość jest ukryta w zamkowych komnatach albo pozamykana w sejfach, w których będzie spoczywać przez całe dziesięciolecia. Czytałem.

Głasnost- dodał i przeszedł do sedna sprawy. – Przypuszcza pan, że wiem, gdzie została ukryta Bursztynowa Komnata?

– Nie. W przeciwnym razie już dawno by ją pan odzyskał.

– Może uznałem, że będzie lepiej, jeśli zostanie tam, gdzie jest.

Knoll zaprzeczył ruchem głowy.

– Taki jak pan miłośnik dzieł sztuki, w dodatku z pańskim wykształceniem, nie życzyłby sobie z pewnością, by arcydzieło się rozpadło wskutek działania czasu i żywiołów.

– Bursztyn jest wieczny.

– Ale artystyczna forma komnaty nie. Osiemnastowieczny mastyks nie jest równie odporny.

– Ma pan rację. Płyty odnalezione dzisiaj będą zapewne przypominać puzzle, które trzeba ułożyć.

– Mój mocodawca jest gotów sfinansować układanie tych puzzli.

– Kim jest pański mocodawca?

Jego gość wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Tego nie mogę wyjawić. Ta osoba chce zachować incognito. Jak pan dobrze wie, w świecie kolekcjonerów panują zdrada i obłuda.

– Ci ludzie szukają wielkiego skarbu. Nikt nie widział Bursztynowej Komnaty od ponad pięćdziesięciu lat.

– Ale proszę wyobrazić sobie, Herr Bates, przepraszam, panie Bates…

– Nazywam się Boria.

– W porządku, panie Boria. Proszę sobie wyobrazić komnatę odrestaurowaną, przywróconą do dawnej świetności.

– Cóż to byłby za widok! Dzisiaj dysponujemy zaledwie kilkoma kolorowymi fotografiami oraz niewielką liczbą czarno-białych, z pewnością nieoddających w pełni jej piękna.

– Oglądałem te fotografie, gdy sam prowadziłem poszukiwania. Widziałem też komnatę na własne oczy, jeszcze przed wojną. Rzeczywiście, było to coś wspaniałego. Żadne zdjęcie nawet w przybliżeniu nie oddaje jej piękna. To smutne, ale wydaje się, że utraciliśmy ją na zawsze.

– Mój mocodawca z godnym podziwu uporem nie daje temu wiary.

– Istnieją przekonujące dowody, że płyty zostały zniszczone podczas dywanowego nalotu na Królewiec w 1944 roku.

– Zdaniem niektórych, szczątki Komnaty spoczywają na dnie Bałtyku. Osobiście nadzorowałem przeszukiwania wraku statku „Wilhelm Gustloff'. Sowieci posłali na dno wraz ze statkiem dziewięć i pół tysiąca ludzi. Mówi się, że Bursztynowa Komnata znajduje się w ładowniach wraku. Przewieziona ciężarówkami z Królewca do Gdańska, przeładowana została potem na statek, który zmierzał do Hamburga.

– Sam również schodziłem do wraku „Gustloffa” – Knoll wygodniej usiadł w fotelu. – Źródła są jednak sprzeczne, mówiąc najoględniej. Jeśli mam być szczery, najbardziej wiarygodna hipoteza, na jaką udało mi się natrafić, głosiła, że naziści wysłali bursztynową boazerię wraz z amunicją z Królewca do kopalni położonej w pobliżu Getyngi. Kiedy w 1945 roku tereny te zajęli Brytyjczycy, Niemcy wysadzili kopalnię. Ale podobnie jak w przypadku wszystkich innych teorii, pełno jest tu niejasności.

– Znałem i takich, którzy gotowi są przysiąc, że znaleźli ją Amerykanie i przewieźli statkiem przez Atlantyk.

– Też o tym słyszałem. A także wersję, wedle której Sowieci odnaleźli płyty i złożyli je w miejscu nieznanym nikomu, kto obecnie dzierży u nich władzę. Zważywszy na ogrom tego, co zagrabili, wydaje mi się to całkiem możliwe.

– Ale z uwagi na wartość komnaty i pragnienie, by skarb powrócił na swoje miejsce, to chyba mało prawdopodobne.

Gość sprawiał wrażenie znającego temat dogłębnie.

O wszystkich tych teoriach Boria miał okazję czytać już wcześniej. Przyglądał się uważnie kamiennej twarzy Niemca, ale zimne oczy nie zdradzały myśli Knolla. Przypomniał sobie metodę umożliwiającą dyskretne pokonanie takiej bariery.

– Nie obawia się pan klątwy?

Knoll kolejny raz uśmiechnął się szeroko.

– Słyszałem i o tym. Ale takie teorie rajcują tylko ignorantów i ludzi żądnych sensacji.

– Proszę mi wybaczyć brak manier – odezwał się nagle starzec. – Może napije się pan czegoś?

– Prawdę mówiąc, chętnie – odparł Knoll.

– Przepraszam na moment – powiedział i wskazał kocicę zwiniętą w kłębek na otomanie. – Lucy dotrzyma panu towarzystwa.

Ruszył w stronę kuchni i raz jeszcze spojrzał na gościa, zanim pchnął wahadłowe drzwi. Napełnił dwie szklanki lodem i nalał trochę herbaty. Włożył też do lodówki filet, nadal zanurzony w marynacie. Na dobrą sprawę, stracił apetyt; myśli śmigały z zawrotną prędkością, jak za dawnych lat.

Popatrzył na segregator z artykułami, który ciągle jeszcze leżał na kuchennym blacie.

– Panie Boria? – wykrzyknął Knoll.

Usłyszał jego kroki. Może lepiej, żeby nieprzenikniony gość nie zobaczył tych artykułów. Szybko otworzył lodówkę i wsunął segregator na półkę pod zamrażarką. Zatrzasnął drzwi dokładnie w chwili, gdy Knoll pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do kuchni.

– Tak, panie Knoll?

– Czy mogę skorzystać z toalety?

– Na końcu korytarza. Za salonem.

– Dziękuję.

Nawet przez chwilę nie wierzył, że Knoll musiał skorzystać z toalety. Z dużo większym prawdopodobieństwem chciał zmienić taśmę w dyktafonie albo zamierzał rozejrzeć się po domu. Była to sztuczka, którą Boria posługiwał się wielokrotnie w dawnych czasach. Niemiec zaczynał go drażnić. Postanowił się nieco zabawić. Z szafki pod zlewem wyciągnął środek przeczyszczający, po który sięgał co najmniej kilka razy w tygodniu; zmuszały go do tego starzejące się jelita. Ostrożnie wsypał kilka pozbawionych smaku granulek do jednej ze szklanek z herbatą i zamieszał. Teraz szubrawiec naprawdę będzie musiał biegać do toalety.

Wniósł szklanki z zimnym napojem do salonu. Knoll wrócił, podziękował za herbatę i pociągnął kilka długich łyków.

– Wyborne – pochwalił. – Prawdziwie amerykański napój.

– Mrożona herbata.

– Jesteśmy z niej dumni.

– My? Uważa się pan za Amerykanina?

– Spędziłem tu wiele lat. Teraz tu jest mój dom.

– Czy Białoruś nie odzyskała niepodległości?

– Tamtejsi przywódcy nie różnią się niczym od Sowietów.

– Łamią konstytucję. To zwykli dyktatorzy.

– Czy to przypadkiem nie naród udzielił białoruskiemu prezydentowi tak szerokich prerogatyw?

– Białoruś przypomina bardziej rosyjską prowincję; nie ma tam prawdziwej niepodległości. Zniewolenie będzie trwało jeszcze setki lat.

– Zdaje się, że nie darzy pan sympatią ani Niemców, ani komunistów.

Ta rozmowa zaczynała go męczyć, zwłaszcza że pomagała odżyć nienawiści, którą pałał do Niemców.

– Szesnaście miesięcy w obozie zagłady potrafi pozbawić ludzi serca.

Knoll dopił herbatę. Kostki lodu zadźwięczały, gdy stawiał szklankę na stolik.

– Niemcy i komuniści wzięli gwałtem Białoruś i Rosję ciągnął Boria. – Naziści urządzili sobie koszary w Pałacu Jekaterynowskim, potem zrobili z niego cel treningów w strzelaniu. Byłem tam po wojnie. Z królewskiego pałacu pozostały tylko zgliszcza. Czy Niemcy nie podjęli skutecznej próby zniszczenia rosyjskiej kultury? Ich bomby zamieniły nasze pałace w ruiny po to tylko, by dać nam nauczkę.

– Nie jestem nazistą, panie Boria; nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie.

Przez chwilę panowało kłopotliwe milczenie. Przerwał je Knoll:

– Dlaczego nie mielibyśmy zakończyć tego sporu? Czy udało się panu odnaleźć Bursztynową Komnatę?

– Już mówiłem, że uważam ją za utraconą na zawsze.

– 1 każe mi pan w to uwierzyć?

Wzruszył ramionami.

– Jestem starym człowiekiem. Niebawem umrę. Nie mam powodów, by kłamać.

– W to także nie wierzę, panie Boria.

Spojrzał mu prosto w oczy i nie odwracał wzroku.

– Opowiem panu pewną historię… Może przyda się panu w poszukiwaniach. Na kilka tygodni przez wyzwoleniem Mauthausen w obozie pojawił się Göring. Zmusił mnie do torturowania czterech niemieckich żołnierzy. Rozebranych do naga kazał przywiązać do pali, a zima była sroga. Polewaliśmy ich wodą, aż zamarzli na śmierć.

– Za co ich to spotkało?

– Göring pragnął mieć Bursztynową Komnatę. Ci czterej byli w oddziale, który przewoził bursztynową boazerię z Królewca przed nadejściem Rosjan, ale Hitler ją przejął.

– Czy któryś z żołnierzy coś wyjawił?

– Nie puścili pary z ust. Wykrzykiwali tylko „Mein Führer” aż do śmierci. Czasami śnią mi się jeszcze ich tężejące z zimna twarze. Pewnie się pan zdziwi, Herr Knoll, ale w pewnym sensie zawdzięczam życie jednemu z tych Niemców.

– Jak to?

– Gdyby któryś z nich zaczął mówić, zamiast niego przywiązano by do słupa jednego z oprawców, czyli mnie albo któregoś z kolegów, i uśmiercono w ten sam sposób. Tak kazał Göring, – wyjaśnił, powoli wymawiając słowa. Chciał, żeby drań opuścił jego dom, zanim środek przeczyszczający zacznie działać. – Nienawidzę Niemców, Herr Knoll. Nienawidzę komunistów. Nie powiedziałem niczego ludziom z KGB. Panu też nic nie powiem. Proszę, by pan już sobie poszedł.

Knoll zrozumiał, że dalsze wypytywanie nic nie da, i podniósł się z miejsca.

– Dobrze, panie Boria. Nie zamierzam naciskać. Życzę dobrej nocy.

Wyszli na korytarz i gospodarz otworzył drzwi. Knoll wyszedł i odwrócił się, wyciągając dłoń na pożegnanie. Zrobił to machinalnie, raczej z wrodzonej uprzejmości niż z obowiązku.

– Miło było pana poznać, panie Boria.

Staruszek przywołał z pamięci twarz niemieckiego żołnierza imieniem Mathias, który nagi na mrozie buńczucznie odpowiadał na pytania Göringa.

Splunął na wyciągniętą dłoń.

Knoll nie zareagował, przez kilka sekund trwał w bezruchu. Potem z całkowitym spokojem wyciągnął chusteczkę z kieszeni spodni i wytarł plwociny; w tym momencie drzwi zatrzasnęły się przed jego nosem.

14

19.35


Boria po raz kolejny przebiegał wzrokiem artykuł z magazynu „International Art Revue” i odnalazł fragment, którego szukał:

…Alfred Rohde, człowiek, który nadzorował ewakuację Bursztynowej Komnaty z Królewca, został natychmiast po zakończeniu wojny aresztowany i przekazany władzom sowieckim. Tak zwana Nadzwyczajna Komisja ds. Szkód Dokonanych przez Faszystowskich Najeźdźców poszukiwała Bursztynowej Komnaty i chciała uzyskać odpowiedź. Jednak tego ranka, gdy Rohde wraz z małżonką mieli się stawić na przesłuchanie, znaleziono ich oboje martwych. W akcie zgonu podano jako przyczynę dyzenterię, co wydawało się wiarygodne, ponieważ szalała wówczas epidemia. Jej źródłem była zanieczyszczona woda. Krążyły jednak plotki, że zostali zamordowani – po to, by kryjówka Bursztynowej Komnaty pozostała nadal tajemnicą.

Tego samego dnia doktor Paul Erdmann, który podpisał akty zgonów małżonków Rhode, przepadł bez wieści.

Erich Koch, reprezentujący Hitlera w Prusach, również został aresztowany i osądzony w Polsce za zbrodnie wojenne. Skazano go na śmierć, ale egzekucję nieustannie odwlekano na żądanie władz radzieckich. Powszechnie sądzono, że gauleiter Prus był jedynym żyjącym człowiekiem, który wiedział, gdzie ukryto skrzynie wywiezione w 1945 roku z Królewca. Paradoksalnie, gwarancją życia Kocha było nieujawnienie tego sekretu, nie miał bowiem żadnych podstaw, by wierzyć, że Rosjanie będą nadal interweniować w jego sprawie, kiedy odnajdą bursztynowe arcydzieło.

W1965 roku prawnicy Kocha uzyskali w końcu zapewnienie Rosjan, że zostanie mu darowane życie, jeśli wyjawi sekret. Gauleiter wyznał, że skrzynie zostały zamurowane w bunkrze w pobliżu Królewca; jednocześnie utrzymywał, że nie potrafi wskazać dokładnie miejsca, ponieważ po wojnie ten teren został całkowicie zmieniony przez Rosjan. Koch rozstał się z życiem, zabierając tajemnicę do grobu.

W ciągu następnych dziesięcioleci w tajemniczych okolicznościach śmierć poniosło trzech zachodnioniemieckich dziennikarzy, którzy wpadli na trop Bursztynowej Komnaty. Jednego znaleziono w szybie nieczynnej kopalni soli w Austrii, w której – zgodnie z pogłoskami – naziści ukryli wojenne łupy. Pozostała dwójka dziennikarzy zginęła w wypadku drogowym, którego sprawcy zbiegli. George Stein, niemiecki badacz, który przez długie lata zajmował się losami Bursztynowej Komnaty, rzekomo popełnił samobójstwo. Wszystkie te zdarzenia podsycały jedynie pogłoski o klątwie związanej z arcydziełem jantarowym, co przyciągało i jeszcze bardziej intrygowało kolejnych poszukiwaczy skarbu.

Był w pokoju na górze, w którym kiedyś mieszkała Rachel. Teraz pomieszczenie służyło mu za gabinet; trzymał w nim książki i dokumenty Stało tu zabytkowe biurko, dębowa szafka oraz fotel klubowy, w którym lubił przesiadywać podczas lektury. Cztery regały z orzecha włoskiego wypełniały książki beletrystyczne, rozprawy historyczne oraz klasyka.

Zjadł kolację i udał się na górę, myślami wciąż krążąc wokół Christiana Knolla. Wyciągnął inne artykuły z jednej z szuflad. Były to krótkie wzmianki, głównie spekulacje nieoparte na faktach. Reszta prywatnego archiwum nadal zamknięta była w lodówce. Musiał je stamtąd wyjąć, ale dziwnie nie miał ochoty powtórnie wdrapywać się po schodach, gdy po nie zejdzie.

W zasadzie artykuły publikowane w gazetach i czasopismach podawały sprzeczne informacje na temat Bursztynowej Komnaty W jednym pisano, że płyty zaginęły w styczniu 1945 roku, w innym przesuwano tę datę na kwiecień. Czy skarb przewieziono ciężarówkami, koleją, czy może statkiem? Każdy z autorów podawał inną opcję. W którymś z artykułów utrzymywano, jakoby Sowieci storpedowali statek,Wilhelm Gustloff' i posłali na dno Bałtyku razem z bursztynową boazerią; w innym przyczyną zatonięcia statku były bomby zrzucone z samolotów. W następnym podano jako wiadomość absolutnie pewną, że z Królewca wywieziono siedemdziesiąt dwie skrzynie, podczas gdy w innych tekstach ich liczbę szacowano na dwadzieścia sześć albo nawet na osiemnaście. Autorzy kilku artykułów dowodzili niezbicie, że bursztynowe płyty spłonęły w Królewcu podczas dywanowych nalotów. Nieliczni optowali za tym, że ślad prowadzi przez Atlantyk do Ameryki. Wydobycie faktów z tej gmatwaniny było trudne; ponadto w żadnej publikacji nie powoływano się na źródło informacji. Większość tekstów opierała się na niesprawdzonych pogłoskach. Lub jeszcze gorzej – na czystej spekulacji.

Tylko w jednym, niezbyt popularnym czasopiśmie „The Military Historian” pojawiła się relacja o pociągu, który opuścił tereny okupowanej Rosji około 1 maja 1945 roku; miał on jakoby przewozić skrzynie ze zdemontowaną Bursztynową Komnatą. Naoczni świadkowie ręczyli, że skrzynie rozładowano w czeskim mieście Tynec-nad-Sazavou. Stamtąd najprawdopodobniej przewieziono je na południe ciężarówkami i złożono w podziemnych bunkrach będących kwaterą feldmarszałka von Schórnera, dowódcy milionowej armii żołnierzy niemieckich, nadal wtedy broniącej się w Czechosłowacji.

Jednak na zakończenie autor artykułu stwierdził, że prace wykopaliskowe przeprowadzone w 1989 roku przez Sowietów na terenach, na których znajdował się ów bunkier, nie przyniosły żadnych rezultatów.

Blisko prawdy – pomyślał. Bardzo blisko.

Przed siedmioma laty, gdy po raz pierwszy czytał ten artykuł, zastanawiał się, skąd autor czerpał informacje. Usiłował nawet nawiązać z nim kontakt, ale próba się nie powiodła.

Teraz człowiek nazwiskiem McKoy grzebał w podziemnych bunkrach w górach Harzu w pobliżu miasteczka Stod.

Czy to był właściwy trop? Nie ulegało jedynie wątpliwości, że ludzie szukający Bursztynowej Komnaty opuszczali ziemski padół przeważnie w sposób nienaturalny. Dokumenty w archiwach potwierdzały to w przypadku Alfreda Rhode oraz Ericha Kocha. Oprócz tych wiele było jeszcze zgonów oraz zaginięć. Zbieg okoliczności? Być może. Ale nie miał co do tego pewności. Zwłaszcza co do zdarzenia sprzed dziewięciu lat. Jakże mógł o tym zapomnieć? Pamięć ożywała boleśnie, ilekroć widział Paula Cutlera. Wielokrotnie się zastanawiał, czy rodziców zięcia nie powinno się dopisać do listy śmiertelnych ofiar.

Usłyszał skrzypnięcie drzwi w korytarzu na dole.

Skąd ten dźwięk? Przecież dom był pusty.

Podniósł wzrok, spodziewając się, że zobaczy Lucy wchodzącą do gabinetu, ale nie ujrzał kotki. Odłożył artykuły na bok i wstał z fotela. Powłócząc nogami, podszedł do schodów i spojrzał w dół, przechylając się przez dębową poręcz w stronę korytarza na parterze. Wąskie lampy przy drzwiach wejściowych były zgaszone, na parterze świeciło się jedynie w salonie. Na górze również było ciemno, zapalił tylko lampę w gabinecie. Tuż przed nim drzwi do sypialni stały otworem; w środku było ciemno i cicho.

– Lucy? Lucy?

Kotka nie zamiauczała. Wytężył słuch. Z dołu nie dobiegał żaden odgłos. Wydawało się, że cisza jest absolutna.

Obrócił się i ruszył z powrotem do gabinetu. Nagle ktoś skoczył na niego z tyłu, z sypialni. Zanim zdołał się odwrócić, silne ramię owinęło się wokół jego szyi i oderwało od ziemi.

Na dłoniach napastnika zobaczył lateksowe rękawiczki, wydzielające charakterystyczny zapach.

Jetzt kónnen wir mehr reden, Ucho *.

Rozpoznał głos niedawnego gościa, Christiana Knolla.

Naturalnie zrozumiał bez trudu.

Knoll ścisnął go mocno za gardło, utrudniając oddychanie.

– Nędzny, plugawy Rosjanin napluł mi na wyciągniętą przyjaźnie dłoń. Kim ty jesteś, kurwa mać? Zabijałem z bardziej błahych powodów.

Nie odpowiedział ani słowem, pomny doświadczeń swojego długiego życia.

– Powiesz mi to, co chcę wiedzieć, staruchu, albo cię zabiję.

Przypomniał sobie słowa wypowiedziane przed pięćdziesięcioma dziewięcioma laty. Najpierw Göring poinformował rozebranych do naga żołnierzy, jaki los ich czeka. A potem kazał polewać ich wodą. Co wtedy powiedział Mathias, niemiecki żołnierz? „Stawić czoło barbarzyńcom to honor”.

Tak, to nadal była prawda.

– Wiesz, gdzie mieszka Czapajew, prawda? Knoll ścisnął go mocniej za gardło.

– Wiesz, gdzie jest ukryta Bursztynowa Komnata, przyznaj?!

Boria był bliski omdlenia. Knoll zwolnił uchwyt. Starzec wciągnął powietrze w płuca.

– Nie pozwolę na to, byś mnie lekceważył. Odbyłem daleką podróż, by wydobyć od ciebie informacje.

– Nie powiem nic.

– Jesteś pewien? Sam stwierdziłeś wcześniej, że nie pozostało ci wiele czasu. Teraz masz go mniej niż kiedykolwiek.

– Pomyśl też o swojej córce. Oraz o wnukach. Nie chciałabyś spędzić razem z nimi jeszcze paru lat?

Chciałby, ale nie aż tak, żeby bać się Niemca.

– Pierdol się, Herr Knoll.

Jego słabe ciało zostało przeniesione w pobliże schodów.

Chciał krzyczeć, ale zanim zdążył złapać dech, poleciał głową w dół po dębowych schodach. Ręce i nogi zahaczały o paliki balustrady, gdy wywijał kozły jeden za drugim. Coś trzasnęło.

Tracił przytomność i za moment ją odzyskiwał. Czuł przejmujący ból w plecach. W końcu wylądował płasko na twardej glazurze. Nie miał czucia w rękach ani nogach. Sufit nad nim wirował jak szalony. Usłyszał, że Knoll schodzi po schodach.

Pochylił się nad starcem i chwycił go za włosy. Co za ironia. Boria zawdzięczał życie Niemcowi i teraz Niemiec mu je odbiera.

– Dziesięć milionów euro to wielka sprawa, ale żaden Rosjanin nie śmie mnie bezkarnie opluwać.

Usiłował zebrać resztki śliny, by plunąć nań ponownie, ale usta mu wyschły, a szczęki miał sparaliżowane.

Silne ramię Knolla otoczyło jego szyję.

15

Suzanne Danzer stała za oknem; widziała i słyszała, jak Knoll z trzaskiem skręca kark staremu człowiekowi. Widziała, jak ciało Borii wiotczeje, a głowa zwisa nienaturalnie.

Knoll odsunął zwłoki na bok i kopnął jeszcze w klatkę piersiową.

Na jego ślad wpadła dzisiejszego ranka, zaraz po tym, jak przyleciała do Atlanty samolotem rejsowym z Pragi. Jak dotąd działał w sposób przewidywalny. Udało się jej go namierzyć, gdy krążył w okolicy, wstępnie rozpoznając teren. Każdy doświadczony poszukiwacz najpierw odbywał rekonesans, by się przekonać, czy trop nie kryje żadnej pułapki.

Knollowi jednego nie można odmówić: był naprawdę dobry.

Przez większość dnia nie wychodził z hotelu. Śledziła go, gdy odwiedził Borię po raz pierwszy. Potem jednak nie wrócił do hotelu; czekał o trzy przecznice dalej, by ponownie udać się do Borii po zapadnięciu zmroku. Obserwowała, jak wchodził do środka tylnymi drzwiami, które najwidoczniej nie były zamknięte, gdyż otworzyły się po naciśnięciu klamki.

Nie ulegało wątpliwości, że stary człowiek nie chciał współpracować. Na temat pobudliwego charakteru Knolla krążyły legendy. Zrzucił starca ze schodów, ot, tak sobie, jakby wrzucał niepotrzebny papier do kosza na śmieci; potem skręcił mu kark z wyraźną satysfakcją. Miała respekt dla konkurenta: wiedziała o sztylecie ukrytym w rękawie oraz o tym, że nie czeka zbyt długo, by zrobić z niego użytek.

Ona również nie była pozbawiona podobnych talentów.

Knoll stał i rozglądał się wokół.

Ze swojego punktu obserwacyjnego dobrze wszystko widziała. Czarny jednoczęściowy kombinezon oraz czarna czapka, pod którą skryła blond włosy, sprawiały, że wtopiła się w ciemność wieczoru. Hol, przez którego okno obserwowała zdarzenia, był nieoświetlony.

Czy wyczuwał jej obecność?

Przykucnęła pod parapetem, za wysokim krzakiem ostrokrzewu, uważając na zakończone kolcami liście. Wieczór był ciepły. Na czole wzdłuż elastycznego ściągacza czapki poczuła kropelki potu. Podniosła się ostrożnie i zauważyła, że Knoll znika na schodach prowadzących na górę. Po sześciu minutach powrócił z pustymi rękoma; garnitur znów leżał na nim gładko, a krawat był idealnie zaciągnięty. Widziała, jak pochylił się i sprawdził na wszelki wypadek puls Borii; potem przeszedł na tył domu. Po chwili usłyszała odgłos otwieranych drzwi, potem trzaśniecie zamykanych.

Odczekała dziesięć minut, zanim skradając się, przeszła ostrożnie na tył domu. Dłońmi w rękawiczkach nacisnęła klamkę i weszła do środka. W powietrzu poczuła charakterystyczny zapach starości oraz środków antyseptycznych.

Przeszła przez kuchnię i skierowała się na korytarz.

W jadalni nagle przebiegł jej drogę kot. Zatrzymała się, serce waliło jej jak młotem; posłała pod adresem zwierzaka kilka soczystych przekleństw.

Wzięła głęboki oddech i weszła do salonu.

Wnętrze nie zmieniło się od czasu jej pierwszej wizyty przed trzema laty. Ta sama garbata otomana, zegar wiszący oraz żeliwne lampy w stylu Cambridge. W pierwszej chwili litografie na ścianie ją zaintrygowały. Zastanawiała się, czy któraś z nich może być prawdziwa, ale przyjrzawszy się im z bliska, stwierdziła, że wszystkie są reprodukcjami. Włamała się tu pewnego dnia wieczorem, kiedy Boria wyszedł z domu.

Wtedy przeszukanie nie przyniosło żadnych informacji na temat Bursztynowej Komnaty oprócz artykułów w magazynach i gazetach. Niczego, co miałoby jakąś wartość. Jeśli Karol Boria wiedział coś istotnego, z pewnością tego nie zapisał albo przynajmniej nie przechowywał w domu.

Ominęła ciało leżące w korytarzu i weszła na schody.

Kolejne szybkie przeszukanie gabinetu Borii pozwoliło odnaleźć jedynie parę wycinków prasowych na temat bursztynowej sali, które stary człowiek najwidoczniej ostatnio czytał. Kilka artykułów było rozrzuconych na jasnobrązowym fotelu, który zapamiętała z poprzednich odwiedzin.

Zeszła ostrożnie schodami na dół.

Ciało starego człowieka leżało twarzą do dołu. Sprawdziła puls. Niewyczuwalny. Dobrze.

Knoll wybawił ją z kłopotu.

16

NIEDZIELA, 11 MAJA, 8.35


Rachel skręciła na wjazd prowadzący do posesji ojca. Poranne majowe niebo miało błękitny odcień. Drzwi garażu były uniesione, oldsmobile stał na zewnątrz, krople rosy osiadły na rdzawoczerwonej masce auta. Była z lekka zdziwiona, ponieważ ojciec zazwyczaj parkował samochód w garażu.

Dom z zewnątrz zmienił się niewiele od czasów jej dzieciństwa. Czerwona cegła wykończona białymi listwami, dach pokryty gontem. Przed frontem magnolie i derenie, posadzone dwadzieścia pięć lat temu, kiedy wprowadzili się tu całą rodziną; teraz wysokie i rozrośnięte, z gęstym podszytem tworzonym przez ostrokrzewy i jałowce otaczające dom z przodu i po bokach. Na okiennicach lata pozostawiły ślady; pleśń powoli, za to systematycznie wżerała się w ceglany mur.

Elewacja budynku wymagała odnowienia i pomyślała, że musi o tym porozmawiać z ojcem.

Zaparkowała, a dzieciaki wyskoczyły szybko z auta i pobiegły od razu na tyły domu.

Sprawdziła auto ojca. Otwarte. Pokiwała głową z dezaprobatą. Z uporem odmawiał zamykania czegokolwiek. Poranne wydanie dziennika „Constitution” leżało na podjeździe.

Podeszła i podniosła gazetę, potem ruszyła z powrotem betonową ścieżką. Marla i Brent byli już na podwórzu za domem i przywoływali Lucy.

Drzwi do kuchni również nie były zamknięte. Lampka nad zlewem się świeciła. Ojciec wprawdzie zupełnie nie przejmował się zamkami, jednak zachowywał się niemal jak neurotyk w sprawie światła, włączając lampy tylko wtedy, kiedy było to konieczne. Z całą pewnością zgasił je wczoraj wieczorem,przed udaniem się na spoczynek.

– Tato! – zawołała. – Jesteś tu? Ile razy muszę ci powtarzać, żebyś nie zostawiał otwartych drzwi?

Dzieci wciąż przywoływały kotkę; potem wbiegły z impetem przez wahadłowe drzwi do jadalni i salonu.

– Tato? – tym razem jej głos był zaniepokojony Marla wbiegła z powrotem do kuchni.

– Dziadek śpi na podłodze.

– Jak to?

– Śpi na podłodze przy schodach.

Ruszyła pędem z kuchni na korytarz. Widok nienaturalnie wykręconej głowy pozwolił jej natychmiast zrozumieć, że ojciec wcale nie jest pogrążony.we śnie.

– Witamy w Muzeum Sztuki – mówiła do każdego z wchodzących osoba stojąca przy szklanych drzwiach. – Witamy serdecznie. Witamy.

Ludzie stali w ogonku, przechodząc pojedynczo przez bramkę. Paul czekał cierpliwie na swoją kolej.

– Bry, panie Cutler – przywitał go muzealny odźwierny. Nie musiał pan czekać. Czemu od razu pan nie podszedł?

– To nie byłoby w porządku, panie Braun.

– Członkowie rady powinni mieć pewne przywileje, zgodzi się pan chyba?

Paul się uśmiechnął.

– To pana zdanie. Czy ktoś na mnie czeka? Miałem spotkać się z reporterem o dziesiątej.

– Tak. Gość siedzi w galerii od chwili, kiedy otworzyłem muzeum.

Ruszył przed siebie, stukając skórzanymi obcasami o błyszczące lastryko. Wysokie na cztery kondygnacje atrium aż po strop wypełniała otwarta przestrzeń; na każdym z pięter ściany opasane były półokrągłymi pasażami dla zwiedzających – jedni ludzie schodzili w dół, inni wspinali się na górę; przytłumiony gwar wypełniał klimatyzowane pomieszczenie.

Nie mógł sobie wyobrazić lepszego sposobu spędzenia niedzielnego poranka niż odwiedziny w muzeum. Nigdy nie był przesadnie religijny. Nie miało to wiele wspólnego z wiarą. Po prostu większą satysfakcję sprawiało mu podziwianie wielkich ludzkich osiągnięć i dokonań niż rozważanie atrybutów jakiegoś wszechpotężnego bytu. Podobnie jak Rachel. Często zastanawiał się jednak, czy ich niefrasobliwy stosunek do wiary i religii nie wywrze negatywnego wpływu na Marlę i Brenta. Może dzieci zyskałyby na kontakcie z religią, argumentował kiedyś. Jednak Rachel nie podzielała jego zdania. Chciała, żeby one same w przyszłości podjęły decyzję. Była przeciwna praktykowaniu religii.

To kolejny powód ich niezliczonych kłótni i sporów.

Wolnym krokiem dotarł do frontowej galerii; wiszące tu płótna zachęcały zwiedzających do obejrzenia pozostałych sal wystawowych w gmachu muzeum. Przed dużym olejnym obrazem stał reporter: szczupły, wysportowany mężczyzna z kilkudniowym zarostem i torbą przewieszoną przez prawe ramię.

– Czy Gale Blazek to pan?

Młody mężczyzna odwrócił się i skinął głową.

– Jestem Paul Cutler – przedstawił się prawnik, po czym wymienili uścisk dłoni. Paul wskazał ręką płótno. – Prawda, że przepiękne?

– Ostatnie dzieło del Sarto, jeśli się nie mylę – odparł reporter.

– Tak. Udało nam się namówić prywatnego kolekcjonera, by je na jakiś czas wypożyczył wraz z kilkoma innymi cennymi płótnami. Są wystawione na pierwszej kondygnacji z dziełami malarzy włoskich od czternastego po osiemnaste stulecie.

– Z pewnością je sobie obejrzę, zanim stąd wyjdę.

Zerknął na ogromny zegar na ścianie. Piętnaście po dziesiątej.

Przepraszam za spóźnienie. Może przejdziemy się po galeriach, a pan będzie w tym czasie zadawać pytania.

Mężczyzna się uśmiechnął i z torby wyciągnął mały reporterski magnetofon. Szli niespiesznym krokiem przez galerię z drogocennymi dziełami sztuki.

– Możemy zaczynać. Od jak dawna zasiada pan w radzie muzeum? – zapytał reporter.

– Mija już dziewięć lat.

– Jest pan kolekcjonerem? Uśmiechnął się szeroko.

– Raczej nie. Mam kilka niedużych olejnych płócien i parę akwareli. Nic wielkiego.

– Powiedziano mi, że jest pan przede wszystkim wspaniałym organizatorem. Administracja wypowiada się o panu w samych superlatywach.

– Uwielbiam tę pracę, nie robię tego z przymusu. To miejsce jest stworzone dla mnie.

Z antresoli do środka sali weszła hałaśliwa grupa nastolatków.

– Czy skończył pan studia artystyczne? Zaprzeczył ruchem głowy.

– W zasadzie nie. Mam licencjat z nauk politycznych w Emory, ponadto zaliczyłem kilka kursów dla absolwentów z historii sztuki. Potem się dowiedziałem, czym zajmują się historycy sztuki, i podjąłem studia prawnicze.

Pominął epizod związanym z odrzuceniem jego podania za pierwszym podejściem. Nie zrobił tego jednak z próżności – od tamtej pory minęło już trzynaście lat i obecnie było to już bez znaczenia.

Przeszli tuż obok dwóch kobiet, które pochłonięte były podziwianiem obrazów przedstawiających św Marię Magdalenę.

– Ile ma pan lat? – padło kolejne pytanie.

– Czterdzieści jeden.

– Żonaty?

– Rozwiedziony.

– Ja również. Jak pan sobie z tym radzi?

W rzeczywistości rozpad związku małżeńskiego oznaczał ciasne mieszkanie oraz kolacje spożywane samotnie lub ze wspólnikami z firmy, oprócz dwóch wieczorów w tygodniu, kiedy spotykał się z dziećmi. Zycie towarzyskie ograniczył wyłącznie do stanowej palestry; nadmiar wolnego czasu był zresztą jedynym powodem, dla którego udzielał się w licznych komitetach. Pozwalało mu to zagospodarować wolne chwile w tygodniu oraz co drugi weekend, kiedy nie miał prawa widywać się z dziećmi. Rachel nie robiła problemów z odwiedzinami. Pozwalała mu wpadać, kiedy tylko chciał.

Starał się jednak nie ingerować w jej relacje z dziećmi; rozumiał też znaczenie harmonogramu oraz potrzebę konsekwentnego dostosowania się do niego.

– Jak opisałby pan samego siebie na moje potrzeby?

– Nie rozumiem?

– Proszę o to wszystkie osoby, których sylwetkę zamierzam zaprezentować. Zwykle robią to znacznie lepiej ode mnie. Któż zna pana lepiej niż pan sam?

– Kiedy administrator rozmawiał ze mną na temat udzielenia tego wywiadu i oprowadzenia pana po salach wystawowych, sądziłem, że chodzi o tekst poświęcony muzeum, a nie mojej osobie.

– I tak w istocie jest. Artykuł ukaże się w dzienniku „Constitution” w następną niedzielę, w dodatku weekendowym. Ale mój wydawca chce też mieć sylwetki najważniejszych postaci. Osobowości, które ukrywają się za ekspozycją.

– Nie zapomniał pan o kustoszu?

– Administrator stwierdził, że pan jest głównym animatorem wszystkiego, co się tu dzieje. Jest pan człowiekiem, na którym rzeczywiście można polegać.

Zatrzymał się. Jak ma opisać sam siebie? Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, szatyn, oczy piwne? Ciało faceta, który przebiega codziennie prawie pięć kilometrów? Nie.

– Może tak: przeciętna twarz przeciętnego faceta z przeciętną osobowością. Godny zaufania. Człowiek, z którym chciałby się pan znaleźć się w strzeleckim okopie.

– Typ faceta, który może zagwarantować, że majątek po śmierci właściciela będzie właściwie zarządzany?

Nie napomknął ani słowem, że zajmuje się sądowym zatwierdzaniem testamentów. Było oczywiste, że gazetowy skryba odrobił pracę domową.

– Coś w tym rodzaju.

– Wspomniał pan o strzeleckich okopach. Służył pan kiedykolwiek w wojsku?

– Wiek poborowy osiągnąłem już po naborze do Wietnamu i całym tym zamieszaniu.

– Od jak dawna pracuje pan jako prawnik?

– Skoro wie pan, że jestem prawnikiem od testamentów, zakładam, że wie pan również, jak długo praktykuję.

– Prawdę mówiąc, zapomniałem zapytać.

Szczera odpowiedź. To było fair.

– Jestem zatrudniony w kancelarii Pridgen & Woodworth od prawie trzynastu lat.

– Pańscy wspólnicy wyrażają się o panu z uznaniem.

– Rozmawiałem z nimi w piątek.

Uniósł brwi zdumiony.

– Żaden z nich mi o tym nie wspomniał.

– Prosiłem, żeby tego nie robili. Przynajmniej do dzisiejszego popołudnia. Chciałem, żeby nasza rozmowa miała spontaniczny charakter.

Do sali weszli zwiedzający. W pomieszczeniu nagle zrobiło się tłumnie i gwarnie.

– Może przejdziemy do Sali Edwardsa. Będzie tam mniej ludzi. Ponadto zobaczy pan kilka wspaniałych rzeźb.

Ruszyli antresolą. Słońce wpadało przez grube szkło wpuszczone w ściany gmachu wzniesionego z białej budowlanej ceramiki. Przeciwległą ścianę od północy zdobiło ogromne malowidło koloru atramentowego z mozaiką ze świecidełek. Przed otwartymi drzwiami kawiarni unosił się aromat kawy i prażonych migdałów.

– Niezapomniane wrażenie – wyznał reporter, rozglądając się dookoła. – Jak napisano w „New York Timesie”? Chyba, że to najlepsze muzeum zbudowane w mieście przez współczesnych.

– Ich entuzjazm przyniósł nam wiele satysfakcji. Dopomógł w zapełnieniu sal muzealnych. Wystawiający czuli się wyróżnieni.

Przed nimi pośrodku atrium znajdowała się wypolerowana bryła z czerwonego granitu. Odruchowo skierował się w tamtą stronę, zresztą nigdy nie przeszedł obok, nie zatrzymując się choćby na chwilę. Dziennikarz podążył za nim. W kamieniu wyryto dwadzieścia dziewięć nazwisk. Oczy Paula zawsze zatrzymywały się pośrodku:


YANCY CUTLER

4 CZERWCA 1936 – 23 PAŹDZIERNIKA 1998

ODDANY PRAWNIK

MECENAS SZTUKI

PRZYJACIEL MUZEUM

MARLENĘ CUTLER

14 MAJA 1938 – 23 PAŹDZIERNIKA 1998

ODDANA MAŁŻONKA

MECENAS SZTUKI PRZYJACIEL MUZEUM


– Pański ojciec również był w radzie muzeum, prawda?

– Piastował tę funkcję przez trzydzieści lat. Pomógł zgromadzić fundusze na wzniesienie tego gmachu. Moja matka też mu pomagała.

Stał w milczeniu, skupiony jak zawsze. To jedyny ich pomnik. Airbus eksplodował wysoko nad pełnym morzem.

Śmierć poniosło dwadzieścia dziewięć osób. Całe kierownictwo muzeum, ich współmałżonkowie oraz kilku pracowników. Ciał nigdy nie znaleziono. Jedynym wyjaśnieniem tragedii było zdawkowe oświadczenie włoskich władz, że winę za katastrofę ponoszą terroryści ze środowisk separatystycznych. Celem zamachu miał być ponoć włoski minister zajmujący się sprawami dziedzictwa kulturowego. Yancy i Marlenę Cutler po prostu znaleźli się w niewłaściwym czasie w niewłaściwym miejscu.

– Byli dobrymi ludźmi – wyznał. – Wszyscy za nimi tęsknimy.

Obrócił się w stronę Sali Edwardsa. Przez atrium biegła w jego stronę asystentka kustosza.

– Panie Cutler, proszę zaczekać – zawołała, sapiąc z pośpiechu. Miała bardzo zakłopotaną minę. – Właśnie odebrałam wiadomość dla pana. Bardzo mi przykro. Pański były teść nie żyje.

17

ATLANTA, GEORGIA WTOREK, 13 MAJA


Karol Boria został pochowany o godzinie jedenastej w pochmurny wiosenny, poranek. Było niezwykle chłodno jak na połowę maja. W pogrzebie uczestniczyło wiele osób.

Na początku uroczystości Paul poprosił o parę słów trzech długoletnich przyjaciół Borii i każdy z nich wygłosił wzruszające przemówienie. On sam na koniec powiedział parę zdań od siebie.

Rachel stała z przodu z Marlą i Brentem po bokach. Kapłan w infule na głowie, pop z cerkwi św. Metodego, której Karol był parafianinem, celebrował nabożeństwo żałobne. Wszystko odbywało się bardzo uroczyście, wyciskało łzy z oczu. Chór cerkiewny odśpiewał utwory Czajkowskiego i Rachmaninowa, uświetniając pogrzeb na prawosławnym cmentarzu przylegającym do cerkwi. Pofałdowany teren z czerwonej gliny porośnięty był psizębem palczastym, pospolitą trawą, nad którą zwisały parasolowate korony sykomorów. Gdy trumnę opuszczano do grobu, rozległy się sakramentalne słowa duchownego: „Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz…”.

Chociaż zmarły całkowicie zasymilował się z amerykańską kulturą, pozostał wierny religii przodków i prawosławnemu obrządkowi. Paul nie przypominał sobie wprawdzie, żeby jego teść za życia był nadmiernie pobożny, ale Baria chyba głęboko wierzył i wiara kazała mu wieść dobre życie. Stary człowiek wspominał wielokrotnie, że chciałby zostać pochowany na Białorusi, w brzozowym zagajniku, wśród moczarów i położonych na stokach pól z kwitnącym niebiesko lnem.

Jego rodzice, bracia i siostry pochowani zostali w masowych mogiłach, o których dokładanym usytuowaniu wiedzieli tylko esesmani i niemieccy żołnierze, sprawcy rzezi; tę informację zabrali ze sobą do własnych grobów. Paul chciał nawet porozmawiać z kimś z Departamentu Stanu o pochowaniu teścia za granicą, ale Rachel sprzeciwiła się temu, twierdząc, że ojciec powinien spocząć na zawsze obok matki. Uparła się również, żeby zorganizować przyjęcie żałobne w swoim domu; w ciągu dwóch godzin przez jej próg przewinęło się jakieś siedemdziesiąt osób. Sąsiedzi przynosili poczęstunek i napoje. Rozmawiała uprzejmie z wszystkimi, przyjmowała kondolencje oraz dziękowała.

Paul obserwował ją bacznie. Można było odnieść wrażenie, że trzyma się dzielnie. Około drugiej po południu zniknęła na górze. Znalazł ją w ich dawnej sypialni, samą.

Upłynęło sporo czasu od chwili, kiedy był tu ostatni raz.

– Nic ci nie jest? – zapytał.

Przysiadła na brzegu łóżka z baldachimem i wpatrywała się w dywan oczyma opuchniętymi od płaczu. Podszedł bliżej.

– Wiedziałam, że ten dzień nadejdzie – odezwała się. Odeszli już oboje.

Przerwała.

– Pamiętam, jak umarła mama. Myślałam wtedy, że świat stanął na głowie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego mi ją zabrano.

Często się zastanawiał, czy nie stąd wzięła się jej niechęć do religii. Do tego rzekomo miłosiernego Boga, który bezdusznie pozbawił nastolatkę ukochanej matki. Pragnął ją przytulić i pocieszyć; powiedzieć, że nadal ją kocha i zawsze kochał. Stał jednak nieruchomo, starając się powstrzymać łzy.

– Zawsze dużo mi czytała. To dziwne, ale najmocniej utkwił mi w pamięci jej głos. Taki łagodny. Oraz opowieści, które mi czytywała. Apollo i Dafne. Bohaterskie boje Perseusza. Jazon i Medea. Innym dzieciom mamy czytały baśnie – uśmiechnęła się słabo. – Moja karmiła mnie mitologią.

Nie mógł sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek wspominała własne dzieciństwo. Nigdy w każdym razie nie rozwodziła się na ten temat; dawała też do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych pytań.

– Dlatego ty też czytasz naszym dzieciom opowieści mitologiczne?

Otarła łzy z policzków i kiwnęła głową.

– Twój ojciec był dobrym człowiekiem. Bardzo go kochałem.

– Zawsze traktował cię jak syna, nawet kiedy się rozwiedliśmy. Mówił, że to się nigdy nie zmieni – powiedziała i spojrzała na niego. – Jego najgorętszym życzeniem było to, żebyśmy się zeszli z powrotem.

Pomyślał, że jego również, ale się nie odezwał.

– A my ciągle ze sobą walczyliśmy – powiedziała z żalem. – Jak dwoje uparciuchów.

– Nie tylko walczyliśmy ze sobą – czuł, że musi to powiedzieć.

Wzruszyła ramionami.

– Zawsze byłeś optymistą w sprawie naszego związku.

Zauważył zdjęcie rodziny ustawione na komodzie. Zrobili je rok przed rozwodem. On, Rachel i dzieciaki. Fotografia ślubna również tu była, ta sama co w korytarzu na dole.

– Przepraszam za ostatni wtorkowy wieczór – dodała. Za to, co powiedziałam, gdy wychodziłeś. Wiesz, że czasami mam niewyparzoną gębę.

– Nie powinienem był się mieszać. To, co przydarzyło się Nettlesowi, to nie moja sprawa.

– Nie, miałeś rację. Potraktowałam go zbyt surowo. Moja porywczość przysparza mi tylko kłopotów – powiedziała, wycierając napływające znowu do oczu łzy. – Mam tyle rzeczy do zrobienia. Przede mną bardzo ciężkie lato. Nie planowałam silnie obsadzonego wyborczego wyścigu. A teraz jeszcze to.

Nie zamierzał pleść komunałów. Gdyby zdobyła się na odrobinę dyplomacji, prawnicy stający przed nią na sądowej sali nie czuliby się tak zagrożeni.

– Posłuchaj, Paul, mógłbyś zająć się spadkiem po tacie? W tej chwili po prostu nie potrafię o tym myśleć.

Wyciągnął dłoń i położył jej na ramieniu.

– Oczywiście.

Nakryła jego dłoń swoją. Po raz pierwszy od miesięcy znów się dotknęli.

– Ufam ci. Wiem, że zrobisz to dobrze. On na pewno chciałby, żebyś ty się tym zajął. Wierzył ci i darzył cię szacunkiem.

Cofnęła dłoń.

On również. Zaczął myśleć jak prawnik. Nieważne, o czym, byle oderwać myśli od rzeczywistości.

– Czy wiesz, gdzie może być testament?

– Rozejrzyj się po domu. Prawdopodobnie w gabinecie.

– Niewykluczone, że złożył go w skrytce depozytowej w banku.

– Nie wiem. Dam ci klucze.

Podeszła do komody. Królowa Lodu? Nieprawda.

Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie przed dwunastoma laty na zebraniu przedstawicieli izby adwokackiej Atlanty.

Był wtedy od roku cichym wspólnikiem w kancelarii Pridgen & Woodworth. Ona z kolei cieszyła się renomą agresywnej zastępczyni prokuratora okręgowego. Spotykali się przez dwa lata, aż w końcu ona zaproponowała, żeby się pobrali. Na początku byli szczęśliwi, lata mijały szybko. Co poszło nie tak? Czy sprawy nie mogły znów ułożyć się dobrze? Być może miała rację. Może powinni być przyjaciółmi, a nie kochankami.

Miał nadzieję, że tak nie było.

Wziął od niej klucz od skrytki w banku.

– Nie martw się, Rach. Zajmę się tym – zapewnił.

Wyszedł od Rachel i pojechał prosto do domu Karola Boni. Jechał nieco krócej niż pół godziny po ruchliwych handlowych bulwarach oraz bocznymi uliczkami, na których również życie toczyło się gorączkowo.

Zaparkował na podjeździe i dostrzegł oldsmobilea Borii stojącego przed garażem. Kluczami, które dała mu Rachel, otworzył drzwi wejściowe. Jego wzrok natychmiast przyciągnęły płytki glazury, którymi wyłożony był korytarz, potem podążył oczyma ku balustradzie schodów; kilka palików było złamanych, inne sterczały jakoś dziwnie. Na dębowych stopniach nie widać było śladów spadania, ale policja stwierdziła, że stary człowiek przewrócił się na schodach, a potem stoczył na dół, skręcając sobie po drodze kark, co skończyło się zgonem. Później autopsja potwierdziła charakter obrażeń oraz ich najbardziej prawdopodobną przyczynę.

Tragiczny wypadek.

Gdy tak stał nieruchomo, ogarnął go żal i smutek. Zawsze się cieszył, ilekroć tu przyjeżdżał; mieli okazję porozmawiać o sztuce i bohaterach. Teraz staruszek już nie żyje. Kolejne ogniwo łączące go z Rachel zostało zerwane. A jednocześnie stracił przyjaciela. Boria był dla niego niczym ojciec. Zbliżyli się bardzo po tragicznej śmierci rodziców Cutlera. Boria i ojciec Paula się przyjaźnili, połączyło ich umiłowanie sztuki.

Wspominał teraz obu z bólem serca.

Dobrzy ludzie, którzy odeszli na zawsze.

Przypomniał sobie radę Rachel i postanowił zacząć poszukiwania w gabinecie. Wiedział na pewno, że testament został spisany. Kilka lat temu sporządził jego szkic i wątpił, by Boria udał się do innego prawnika, by zmienić wprowadzone w projekcie zapisy. Kopia znajdowała się z pewnością w kancelarii Paula, przeniesiona do archiwum, i w razie potrzeby mógł się nią posłużyć. Jednak oryginał przyspieszy znacznie procedurę spadkową.

Wszedł po schodach i zaczął szukać w gabinecie. Artykuły z czasopism wciąż leżały rozrzucone na klubowym fotelu, kilka z nich spadło na dywan. Przejrzał je strona po stronie.

Wszystkie dotyczyły Bursztynowej Komnaty. W ciągu minionych lat Boria rozmawiał z nim o tym wielokrotnie. Paul był przekonany, że jako Białorusin starzec pragnął, by skarb powrócił do Pałacu Jekaterynowskiego. Nie podejrzewał jednak teścia o coś w rodzaju obsesji na tym punkcie – a to wynikało jasno ze zgromadzonych artykułów i wycinków prasowych, pochodzących niekiedy sprzed trzydziestu lat.

Opróżnił szuflady biurka oraz szafę z dokumentami, ale nie znalazł testamentu.

Przejrzał półki z książkami. Czytanie było pasją Borii.

Półki zapełniały dzieła Homera, Hugo, Poego oraz Tołstoja; także rosyjskie baśnie, Historie Churchilla oraz oprawny w skórę tom Przemian Owidiusza. Boria lubił też chyba pisarzy z południa, bo książki Flannery O'Connor i Katherine Annę Porter stały na półkach.

Jego wzrok przyciągnęła wisząca na ścianie flaga. Starszy pan kupił ją w kiosku w Centennial Park podczas Olimpiady.

Srebrny rycerz z wyciągniętym mieczem i sześcioramiennym złotym krzyżem na tarczy, na stającym dęba rumaku.

Tło było krwistoczerwone, co symbolizowało waleczność i męstwo, jak wyjaśnił Paulowi Boria, a białe obramowanie oznaczało wolność i czystość. Było to państwowe godło Białorusi, wyzywający symbol dążeń do samostanowienia i niepodległości.

W dużym stopniu takimi przymiotami cechował się Karol.

Boria pasjonował się igrzyskami olimpijskimi. Byli razem na kilku sportowych imprezach; również na tych, w których białoruska żeńska osada wioślarska zasłużyła na złoty medal. W sumie Białorusini zdobyli jeszcze czternaście medali – sześć srebrnych i osiem brązowych – w takich dyscyplinach, jak rzut dyskiem, siedmiobój, gimnastyka oraz zapasy. Karola rozpierała duma z każdego zdobytego krążka.

Chociaż jego były teść czuł się Amerykaninem, w sercu bez wątpienia pozostał Białorusinem.

Zszedł na dół i skrupulatnie przejrzał zawartość szuflad oraz szafek; nigdzie nie znalazł testamentu. Na stoliku do kawy wciąż leżała rozłożona mapa Niemiec. A także wydanie „USA Today”, które podarował Borii.

Nie spiesząc się, poszedł do kuchni, by sprawdzić, czy rzeczywiście tam często starsi ludzie chowają ważne dokumenty. Kiedyś pewna kobieta ukryła testament w zamrażarce. Wspomniawszy to, machinalnie otworzył lodówkę.

Widok segregatora pod zamrażalnikiem wprawił go w lekkie osłupienie.

Wyciągnął wychłodzony segregator z okładkami z szarej tektury.

Były w nim także artykuły poświęcone Bursztynowej Komnacie, jeszcze z lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku; niektóre jednak opublikowano zaledwie dwa lata temu. Zastanawiał się, co segregator robił w lodówce.

Rozstrzygając jednak, że teraz ważniejszy był testament, postanowił wziąć ze sobą segregator i pojechać do banku.

Zegar na ulicznym szyldzie Georgia Citizens Bank przy Carr Boulevard wskazywał godzinę 15.33. Paul wjechał na zatłoczony parking. Trzymał tu pieniądze od lat: od czasu, gdy pracował tu przed podjęciem studiów prawniczych.

Menedżer, zastraszony facet z przerzedzonymi włosami, najpierw odmówił mu dostępu do skrytki Borii. Po krótkim telefonie do biura sekretarka Paula przefaksowała formularz z upoważnieniem, który bezzwłocznie podpisał, potwierdzając tym samym, że jest prawnikiem zarządzającym majątkiem zmarłego Karola Borii. Ten dokument usatysfakcjonował formalistę. Przynajmniej dysponował dowodem, który może pokazać spadkobiercy, jeśli złoży skargę, że kasetka depozytowa jest pusta.

Prawo stanu Georgia określało, że zarządca masy spadkowej ma dostęp do bankowego depozytu w poszukiwaniu testamentu. Paul wykorzystywał to wielokrotnie, a większość bankowych menedżerów znała tę regulację prawną. Od czasu do czasu zdarzał się jednak trudny przypadek.

Mężczyzna wprowadził go do skarbca, a następnie do pomieszczenia, w którym znajdowały się rzędy kasetek z nierdzewnej stali. Klucz z numerem 45 czynił go wiarygodnym. Wiedział, że prawo stanowe wymaga, by przedstawiciel banku był obecny podczas przeglądania zawartości kasety oraz sporządził rejestr tego, co zostanie zabrane i przez kogo. Otworzył skrytkę i wyciągnął wąską kasetkę; piskliwie zazgrzytał metal pocierający o metal.

W środku znajdował się zwitek papierów ściągnięty gumką recepturką. Jeden z dokumentów był napisany przez kalkę. Natychmiast rozpoznał testament, który sam sporządził przed laty. Do niego dołączono kilkanaście białych kopert. Przystąpił do ich przeglądania. Wszystkie pochodziły od Dani Czapajewa, a adresowane były do Karola Borii.

Oprócz tego, złożone równo na trzy, leżały tu listy Borii do Czapajewa. Wszystkie po angielsku. Ostatnim z dokumentów była szara koperta, zalakowana, z nazwiskiem Rachel napisanym niebieskim atramentem.

– Listy oraz ta koperta były dołączone do testamentu.

– Pan Boria najwyraźniej życzył sobie, żeby stanowiły całość.

– Oprócz tego nic nie zdeponowano. Zabieram to wszystko.

– Zostaliśmy poinstruowani, żeby w przypadkach takich jak ten zezwalać jedynie na wzięcie ostatniej woli.

– Dokumenty były złączone. Treść listów może zatem mieć związek z testamentem. Prawo stanowe zezwala, bym je zabrał ze sobą.

Menedżer się wahał.

– Muszę zadzwonić do naszego głównego radcy prawnego, by uzyskać zgodę.

– W czym problem? Nikt nie będzie się na nic skarżył.

– Osobiście sporządziłem ten testament. Wiem, co zostało w nim zapisane. Jedyną spadkobierczynią pana Borii jest jego córka. Jestem tu z jej upoważnienia.

– Mimo to muszę uzyskać zgodę naszego radcy.

Miał już tego dość.

– Niech pan to zrobi. Niech pan powie Cathy Holden, że Paul Cutler w kierowanym przez pana oddziale banku jest nagabywany przez kogoś, kto nie zna prawa. Proszę jej powiedzieć, że jeśli zostanę zmuszony do wniesienia sprawy do sądu, bank zrekompensuje mi stracony czas, płacąc po dwieście dwadzieścia dolarów za godzinę. Takiej stawki zażądam w pozwie przeciwko wam.

Zastraszony menedżer z przerzedzoną czupryną przez chwilę zdawał się rozważać sens usłyszanych słów.

– Zna pan naszą główną radczynię?

– Kiedyś dla niej pracowałem.

Przedstawiciel banku w milczeniu zastanawiał się jeszcze przez chwilę nad swym dość kłopotliwym położeniem; w końcu dał za wygraną.

– Proszę je wziąć. Ale niech pan złoży tu swój podpis.

18

Dania,

Moje serce codziennie krwawi z powodu tego, co przydarzyło się Yancy emu Cutlerowi. Był naprawdę wspaniałym człowiekiem, a jego żona bardzo dobrą kobietą. Wszyscy obecni na pokładzie samolotu również byli dobrymi ludźmi. I ci szlachetni ludzie nie powinni umierać w tak gwałtowny sposób. Mój zięć jest pogrążony w głębokiej żałobie, ja zaś boleję nad faktem, że odpowiedzialność spoczywa na moich barkach. Yancy dzwonił wieczorem w dniu poprzedzającym katastrofę. Odnalazł człowieka, którego brat pracował w posiadłości Loringa; tego, o którym wspominałeś. Miałeś rację. Nie powinienem prosić Yancy ego, by rozpytał się ponownie, gdy będzie we Włoszech.

Nie należało też wciągać w to innych. Wina spoczywa teraz na mnie i na Tobie. Dlaczego jednak nam się udało przeżyć aż do tej chwili? Co właściwie wiemy? Może już nie zagrażamy nikomu? Interesują się wyłącznie tymi, którzy zadają pytania albo docierają zbyt blisko.

Obojętność jest najwyraźniej o wiele bardziej bezpieczna niż nadmierna ciekawość. Minęło już tyle lat. Bursztynowa Komnata wydaje się raczej wspomnieniem niż ósmym cudem świata. Czy rzeczywiście komuś jeszcze na tym zależy? Uważaj na siebie i bądź zdrów, Dania. Napisz.

Karol


Dania,

Odwiedził mnie dziś człowiek z KGB. Tłusty Czeczen, cuchnący jak kanał ściekowy. Powiedział, że znalazł moje nazwisko w archiwach Nadzwyczajnej Komisji. W moim przekonaniu ślad był zbyt stary i zatarty, by ktoś jeszcze zechciał nim podążyć. A jednak się myliłem.

Bądź ostrożny. Pytał mnie, czy jeszcze żyjesz. Powiedziałem mu to, co mówię zawsze. On jednak jest przekonany, że spośród starej gwardii pozostaliśmy właśnie my dwaj. Wszyscy przyjaciele z dawnych czasów już odeszli. Na wszelki wypadek musimy przestać korespondować. Zwłaszcza teraz, kiedy znają mój adres. Moja córka spodziewa się dziecka. To będzie mój drugi wnuk. Tym razem dziewczynka, jak mi powiedzieli. Współczesna wiedza. Wolałem czasy, kiedy człowiek do końca nie wiedział. Ale mała dziewczynka będzie naprawdę milutka. Wnuczek daje mi przecież tyle radości. Mam nadzieję, że Twoje wnuki mają się dobrze. Uważaj na siebie, stary druhu.

Karol


Drogi Karolu,

Wysyłam Ci prasowe wycinki z gazety codziennej wydawanej w Bonn.

Jelcyn przyjechał do Niemiec, obwieszczając wszem i wobec, że wie, gdzie ukryto Bursztynową Komnatę. Dzienniki i czasopisma podniosły niesamowitą wrzawę. Czy wieści o tym dotarły również do Was, za Atlantyk? Rosyjski prezydent utrzymywał, że uczeni odnaleźli informacje w sowieckich archiwach Nadzwyczajnej Komisji do Spraw Zbrodni przeciwko Rosji, jak nazwał ją Jelcyn. Ha! Na dobrą sprawę, głupiec zdołał jedynie wytargować w Bonn pół miliarda marek na fundusz pomocowy; potem oficjalnie przeprosił, przyznając publicznie, że zapiski w archiwach nie dotyczyły Bursztynowej Komnaty, lecz odnosiły się do innych skarbów zrabowanych w Leningradzie.

Kolejna rosyjska brednia. Rosjanie. Sowieci. Naziści. Wszyscy tacy sami. Rozmowy dotyczące odzyskania rosyjskiego dziedzictwa to jedynie propagandowa bajeczka. W rzeczywistości oni wyprzedają nasze dziedzictwo. Gazety codzienne aż huczą od relacji na temat obrazów, rzeźb oraz klejnotów, które krążą po czarnym rynku. Naszą historię wyprzedaje się na targu starzyzną. Musimy dalej zapewnić bezpieczeństwo bursztynowym płytom. Przerywamy więc korespondencję, przynajmniej na jakiś czas. Jestem bardzo wdzięczny za przesłaną fotografię Twojego wnuka. Domyślam się, ile radości Ci sprawia. Bądź zdrów, przyjacielu.

Dania


Dania,

Mam nadzieję, że ten list zastanie Cię w dobrym zdrowiu. Upłynęło bardzo wiele czasu, odkąd po raz ostatni miałem wiadomość od Ciebie.

Doszedłem do wniosku, że po trzech latach kolejny list nie będzie nadmiernym ryzykiem. Nie miałem już więcej gości; niewiele też nowych relacji na temat bursztynowych płyt przeczytałem. Od czasu mojego ostatniego listu córka rozwiodła się z mężem. Kochają się nadal, ale po prostu nie potrafią razem żyć. Moje wnuczęta mają się doskonale. Mam nadzieję, że Twoje również, Obaj jesteśmy już starzy. Byłoby miło zorganizować wyprawę i przekonać się, czy panele rzeczywiście tam są. Ale żaden z nas nie sprosta trudom podróży.

Oprócz tego nadal byłoby to zbyt ryzykowne. Ktoś na pewno obserwował Yancy'ego Cutlera, gdy ten wypytywał o Loringa. Wgłębi duszy jestem przekonany, że bomba nie była przeznaczona dla włoskiego ministra. Wciąż opłakuję oboje Cutlerów. Tak wiele osób zginęło, tropiąc Bursztynową Komnatę! Niech lepiej zostanie w ukryciu na wieki.

To już bez znaczenia. Żaden z nas nie zdoła dłużej jej chronić. Życzę zdrowia, stary druhu.


Karol

Rachel,

Mój najdroższy skarbie. Moja jedyna córeczko. Twój ojciec spoczywa teraz w spokoju obok twojej matki. Z pewnością jesteśmy razem, gdyż miłosierny Bóg na pewno nie odmówi dwojgu ludziom, którzy za życia bardzo się kochali, zaznania wspólnie wiecznej szczęśliwości. Piszę ten list, żeby dopowiedzieć to, co być może powinienem powiedzieć za życia. Zawsze byłaś świadoma mojej przeszłości i tego, co robiłem dla Sowietów, zanim wyemigrowałem. Grabiłem dzieła sztuki. Byłem zwykłym złodziejem, chociaż usankcjonowanym prawem i chronionym przez Stalina. Wydawało mi się wtedy, że robię to z nienawiści do nazistów, ale się myliłem. Zagrabiliśmy wiele dzieł sztuki, a wszystko pod przykrywką wojennych reparacji. Najusilniej poszukiwaliśmy Bursztynowej Komnaty. Była naszym dziedzictwem narodowym wykradzionym przez najeźdźców. Listy dołączone do tego pisma opisują po trosze dzieje naszych poszukiwań. Mój stary druh Dania i ja szukaliśmy bez wytchnienia. Czyją znaleźliśmy? Być może.

Żaden z nas nigdy tam nie dotarł i nie sprawdził tego. W tamtym czasie zbyt wiele osób wpadło na trop; kiedy zaś znaleźliśmy się niemal u celu, nie mieliśmy już złudzeń, że Sowieci są znacznie gorsi od Niemców. Postanowiliśmy pozostawić ją w spokoju. Wraz z Danią przysięgliśmy sobie, że nigdy nie ujawnimy tego, co wiemy albo może po prostu sądzimy, że wiemy. Dopiero kiedy Yancy zaoferował się, że przeprowadzi dyskretne dochodzenie i sprawdzi informację, którą kiedyś uznałem za wiarygodną, podjąłem ponownie wysiłki. Zadawał pytania podczas swojej ostatniej podróży do Włoch. Nigdy się nie dowiemy, czy eksplozja na pokładzie samolotu była związana z przeprowadzonym przez niego śledztwem, czy z czymś innym. Wiem tylko, że poszukiwanie Bursztynowej Komnaty jest bardzo niebezpieczne.

Mamy z Danią pewne podejrzenia, skąd pochodzi zagrożenie; być może słuszne. A może nie. Kontakt z moim dawnym przyjacielem przerwałem przed kilku laty. Na mój ostatni list nie odpowiedział. Być może także jest już tam, gdzie ja teraz się znalazłem. Moja najdroższa Maya. Mój przyjaciel Dania. Wspaniali towarzysze życia wiekuistego.

Pozostaje mi tylko żywić nadzieję, że upłynie wiele lat, zanim do nas dołączysz, kochana córeczko. Niech Ci się wiedzie wżyciu. Odnoś same sukcesy. Opiekuj się Marlą i Brentem. Tak bardzo ich kocham. Jestem z Ciebie bardzo dumny. Spróbuj dać Paulowi jeszcze jedną szansę.

Ale nigdy, absolutnie nigdy nie podejmuj poszukiwań Bursztynowej Komnaty. Przypomnij sobie historię Faetom i łzy jego sióstr Heliad.

Jego ambicję oraz ich smutek i żal. Być może bursztynowe płyty któregoś dnia zostaną odnalezione. Mam nadzieję, że tak się nie stanie.

Takiego skarbu nie powinno się jednak powierzać politykom. Niech lepiej już spoczywa we własnym grobie. Przekaż Paulowi, jak bardzo jest mi przykro. Kocham Cię.

19

18.34


Serce waliło Paulowi, gdy Rachel podniosła wzrok znad ostatniego listu, który napisał do niej ojciec. Z jej zielonych oczu po smutnej twarzy spływały łzy. Niemal odczuwał jej ból.

Nie byłby w stanie powiedzieć, kiedy ustało jego własne cierpienie, a kiedy zaczęło się jej.

– Pisał tak zgrabnie – powiedziała.

Przytaknął.

– Nauczył się dobrze angielskiego. Bez ustanku czytał.

Wiedział więcej ode mnie o imiesłowowych równoważnikach zdań oraz rzeczownikach w funkcji przydawki. Sadzę, że mówił specjalnie łamaną angielszczyzną, żeby podkreślić swoje więzi z ojczystym językiem. Biedny tata.

Kasztanowe włosy zawiązała w koński ogon. Nie była umalowana; miała na sobie biały frotowy szlafrok narzucony na flanelową nocną koszulę. Dom opuścili już ostatni żałobnicy. Dzieci zamknęły się w swoich pokojach, silnie rozemocjonowane po dniu pełnym przeżyć. Lucy dreptała po pokoju stołowym.

– Przeczytałeś wszystkie listy? – zapytała.

Skinął głową.

– Po wyjściu z banku. Pojechałem z powrotem do domu twojego ojca i zapoznałem się z treścią dokumentów.

Siedzieli w jadalni domu Rachel. W ich dawnej wspólnej jadalni. Dwa segregatory z artykułami na temat Bursztynowej Komnaty wyciętymi z gazet, mapa Niemiec oraz egzemplarz „USA Today”, testament, korespondencja Karola i Dani oraz list ojca do Rachel zakrywały niemal cały stół. Poinformował ją, co znalazł i gdzie. Powiedział jej również o artykule w „USA Today”, o który jej ojciec specjalnie go prosił w piątek, oraz o jego zainteresowaniu osobą Waylanda McKoya.

– Tato oglądał wiadomości na kanale CNN, kiedy zostawiłam z nim dzieciaki. Zapamiętałem to nazwisko – odparła, moszcząc się w fotelu. – Skąd właściwie wziął się segregator w lodówce? To do niego niepodobne. Co się stało, Paul?

– Nie wiem. Ale Karol bez wątpienia interesował się Bursztynową Komnatą – odpowiedział, wskazując na ostatni list Borii. – Co on miał na myśli, pisząc o Faetonie i łzach Heliad?

– To jeszcze jedna historia, którą często mi odpowiadała mama. Faeton to śmiertelnik, chociaż syn Heliosa, boga Słońca. Byłam tą opowieścią zafascynowana. Tata też uwielbiał mitologię. Powiedział kiedyś, że uciekając myślami ku fantazjom, zdołał przetrwać piekło Mauthausen – oddała się na moment wspomnieniom, przeglądając machinalnie prasowe wycinki i kserokopie. – Sądził, że na niego spadała odpowiedzialność za to, co przydarzyło się twoim rodzicom oraz reszcie osób na pokładzie samolotu. Nie widzę związku.

On myślał o tym również. W ciągu ostatnich dwóch godzin nie mógł się skupić na niczym innym.

– Czy twoi rodzice nie polecieli do Włoch, by załatwić jakieś sprawy w tamtejszych muzeach? – zapytała Rachel.

– Cała rada muzeum tam poleciała w celu wypożyczenia dzieł sztuki z kilku włoskich muzeów.

– Tata zdawał się podejrzewać coś innego.

On także zwrócił uwagę na słowa napisane przez Borię, że nie powinien ponownie prosić Yancyego o rozpytywanie się we Włoszech.

Dlaczego użył wyrazu „ponownie”?

– Nie chcesz wiedzieć, co się wydarzyło? – niespodziewanie i z mocą spytała Rachel.

Znał ten ton głosu od lat, nie lubił go; nie podobał mu się również teraz.

– Nic takiego nie powiedziałem. Chodzi o to, że upłynęło już dziewięć lat i niemal niemożliwe wydaje mi się znalezienie wyjaśnienia. Mój Boże, Rachel, przecież nie znaleziono nawet ciał!

– Paul, twoi rodzice być może zostali zamordowani, a ty nie zamierzasz nic w tej sprawie zrobić?

Porywcza i uparta. Jak mówił Karol, odziedziczyła obie cechy po matce. Racja.

– Tego też nie powiedziałem. Po prostu nie mam pojęcia, jak się za to zabrać.

– Możemy odnaleźć Danię Czapajewa.

– Co masz na myśli?

– Mówię o Czapajewie. Może wciąż jeszcze żyje – wyjaśniła i Spojrzała na koperty z adresem zwrotnym. – Nie będzie chyba zbyt trudno odnaleźć Kehlheim.

– Leży na terenie południowych Niemiec, w Bawarii.

– Znalazłem miasto na mapie.

– Sprawdzałeś?

– Nietrudno było je znaleźć; Karol zakreślił nazwę obwódką.

Rozłożyła mapę i też to zobaczyła.

– Tata twierdził, że wiedział coś na temat kryjówki Bursztynowej Komnaty, ale nigdy nie pojechał w to miejsce, żeby sprawdzić. Być może Czapajew nam powie, o co w tym wszystkim chodzi?

Nie wierzył, że to powiedziała.

– Czytałaś, co ojciec napisał do ciebie? Ostrzegał wyraźnie, żebyś nie zajmowała się Bursztynową Komnatą! Odszukanie Czapajewa jest chyba jedną z tych rzeczy, których z pewnością nie życzyłby sobie, żebyś uczyniła.

– Czapajew może wiedzieć więcej na temat tego, co przydarzyło się twoim rodzicom.

– Jestem prawnikiem, Rachel, nie detektywem z międzynarodową licencją!

– W porządku. W takim razie przekażmy sprawę policji.

– Powinni się tym zająć.

– To bardziej rozsądne niż twoja pierwsza sugestia. Ale sprawa pochodzi sprzed wielu lat.

Jej twarz stężała.

– Mam tylko nadzieję, do diabła, że Marla i Brent nie odziedziczą po tobie tego cholernego charakteru sangwinika! Chcę wierzyć, że będą drążyli sprawę, jeśli samolot, na którego pokładzie będziemy oboje, wybuchnie nagle gdzieś na niebie.

Wiedziała dokładnie, jak uderzyć, by wzbudzić w nim złość. Była to jedna z rzeczy, których najbardziej w niej nie lubił.

– Przeczytałaś artykuły? – zapytał. – Ludzie tropiący Bursztynową Komnatę umierali. Być może należeli do nich i moi rodzice. A może nie. Jedno jest pewne: twój ojciec nie życzył sobie, żebyś się tym zajmowała! To dziedzina zupełnie nie wchodząca w zakres twoich zawodowych zainteresowań.

– Twoja wiedza o sztuce zmieści się w naparstku.

– Podobnie jak twoja odwaga.

Patrząc prosto w jej rozgniewane oczy, ugryzł się w język i usiłował okazać zrozumienie. Rankiem pochowała ojca. A mimo to jedno słowo wciąż kołatało mu pod czaszką.

Suka.

Wziął głęboki oddech.

– Druga z twoich sugestii jest bardziej praktyczna. Dlaczego nie mamy pozwolić policji, by zajęła się tą sprawą? – powiedział cicho, a potem zrobił krótką pauzę. – Wiem, że jesteś wstrząśnięta. Ale, Rachel, śmierć Karola to tragiczny wypadek.

– Problem w tym, Paul, że gdyby tak nie było, to i mojego ojca musielibyśmy dopisać do listy ofiar, na której znajdują się prawdopodobnie twoi rodzice! – wygarnęła, rzucając w jego stronę spojrzenie z rodzaju tych, które widywał nazbyt często. – Nadal zamierzasz być praktyczny?

20

ŚRODA, 14 MAJA, 10.25

Rachel zmusiła się, by wstać z łóżka i ubrać dzieci. Potem podwiozła je do szkoły i niechętnie ruszyła w kierunku sądu.

Nie była w swoim gabinecie od ostatniego piątku, bo w poniedziałek i wtorek wykorzystała urlop okolicznościowy.

Przez cały ranek sekretarka starała się ułatwiać jej pracę, nie wpuszczając nieproszonych gości, przełączając rozmowy telefoniczne, odsyłając z kwitkiem sędziów i prawników. Na początek tygodnia na wokandzie postawiono sprawy cywilne, ale wszystkie pospiesznie odroczono. Przed godziną Rachel zadzwoniła do komendy policji w Atlancie i zażądała, by przysłano do niej kogoś z wydziału zabójstw. Nie należała do przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości ulubionych przez policjantów Miała opinię bardzo bezwzględnego prokuratora i wszyscy byli przekonani, że jako sędzia będzie po stronie policji.

Liberalna – tak określali ją „bracia policjanci” i dziennikarze.

Zdrajczyni – ten epitet wypowiadali szeptem detektywi z wydziału narkotyków Ale ona się nie przejmowała ani jednymi, ani drugimi. Konstytucja została ustanowiona po to, żeby bronić ludzi. Zdaniem Rachel policja miała obowiązek przestrzegać konstytucyjnych praw obywateli, a nie je łamać. Natomiast jej własna rola polegała na dopilnowaniu, żeby gliny nie chodziły na skróty Wiele razy ojciec jej powtarzał, że kiedy władza wykonawcza wychodzi przed prawo, tyrania postępuje tuż za nią.

Nikt nie mógł lepiej znać tej prawdy niż on właśnie.

– Sędzio Cutler – usłyszała głos sekretarki dochodzący z telefonu. Zwykle mówiły sobie po prostu Rachel i Sami;

tylko kiedy zjawiał się ktoś z zewnątrz, Sami zwracała się niej oficjalnie. – Przyszedł porucznik Barlow z komendy policji w Atlancie. Prosiła pani o to przez telefon.

Otarła pospiesznie oczy chusteczką. Obraz ojca leżącego na marach wyzwolił kolejny strumień łez. Wstała i wygładziła bawełnianą spódnicę oraz bluzkę.

Drzwi z drewnianych płyt się otworzyły i do środka pewnym krokiem wszedł chudy mężczyzna o falujących czarnych włosach. Zamknął za sobą drzwi i przedstawił się jako Mikę Barlow, detektyw z wydziału zabójstw.

Odzyskała sędziowski spokój oraz opanowanie i wskazała mu krzesło.

– Dziękuję, poruczniku, że zechciał się pan fatygować.

– Żaden kłopot. Komenda policji jest zawsze do dyspozycji przedstawicieli Temidy.

Coś ją uderzyło w tonie jego głosu: był fałszywie serdeczny, traktował ją niemal protekcjonalnie.

– Po rozmowie telefonicznej sięgnąłem do raportu dotyczącego śmierci pani ojca. Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Wydaje się, że był to jeden z tych nieszczęśliwych wypadków, które czasem się zdarzają.

– Mój ojciec był bardzo sprawny fizycznie. Ciągle jeszcze jeździł samochodem. Na dobrą sprawę, nie miał kłopotów ze zdrowiem; pokonywał te feralne schody od lat bez najmniejszego problemu.

– Sugeruje pani, że…

Ton jego głosu podobał się jej coraz mniej.

– Chcę wiedzieć, co pan sugeruje.

– Pani sędzio, zrozumiałem aluzję. Ale nie ma tu nic, co wskazywałoby na przestępstwo.

– On przeżył nazistowski obóz koncentracyjny, poruczniku. Jestem przekonana, że poradziłby sobie ze schodami.

Barlow zdawał się nie reagować na jej zaczepki.

– W raporcie nie stwierdzono, że z domu coś zostało skradzione. Portfel znajdował się w komodzie. Telewizor, wieża stereo, kamera wideo – wszystko było na miejscu. Frontowe oraz tylne drzwi nie były zamknięte. Nie ma najmniejszych śladów wskazujących, że ktoś dokonał włamania. Gdzież więc tu motyw zabójstwa?

– Ojciec nigdy nie zamykał drzwi.

– To niezbyt rozsądne, ale nie sądzę, by miało związek z jego śmiercią. Proszę posłuchać: zgadzam się z panią, że brak dowodów kradzieży może budzić podejrzenie o morderstwo, ale nie dysponujemy niczym, co wskazywałoby, że ktoś obcy był domu w czasie, kiedy on umierał.

Była zaskoczona.

– Pańscy ludzie przeszukali dom?

– Powiedziano mi, że się rozejrzeli. Chyba niezbyt skrupulatnie. Stwierdzili, że nie ma potrzeby. Ciekaw jestem, jaki pani zdaniem mógłby być ewentualny motyw zabójstwa? Czy pani ojciec miał wrogów?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego zapytała:

– Co stwierdził lekarz sądowy?

– Skręcenie karku. Spowodowane upadkiem. Żadnych śladów innych urazów poza siniakami na rękach i nogach, powstałych także podczas upadku. Pytam więc ponownie, pani sędzio: jakie argumenty przemawiają za tym, że śmierć ojca nie nastąpiła wskutek nieszczęśliwego wypadku?

Rozważała, czy nie powiedzieć mu o segregatorze ukrytym w lodówce, o Dani Czapajewie, Bursztynowej Komnacie oraz rodzicach Paula. Ten arogancki dupek najwidoczniej jednak chciał stąd jak najszybciej wyjść, a ona nie mogła sobie pozwolić na rozwijanie spiskowej teorii dziejów. Policjant miał rację. Nie było najmniejszego choćby dowodu, że ktoś zepchnął ojca ze schodów. Nic, co łączyłoby jego śmierć z jakąś tam „klątwą Bursztynowej Komnaty”, jak ją określono w jednym z artykułów. Cóż z tego, że ojciec interesował się tą sprawą? Kochał sztukę. Na co dzień miał z nią do czynienia. Cóż z tego, że tuż przed śmiercią czytał artykuły na ten temat w swoim gabinecie oraz że żywo interesował się działaniami człowieka, który wyruszał do Niemiec z zamiarem grzebania w starych kopalnianych wyrobiskach? Przepaść dzieli te fakty i morderstwo. Być może Paul miał rację. Postanowiła więc rozminąć się nieco z prawdą, gdy udzielała odpowiedzi gliniarzowi:

– Żadne, poruczniku. Ma pan zupełną rację. To tylko tragiczny wypadek. Dziękuję panu za fatygę.

Siedziała posępnie w swoim gabinecie i powróciła myślami do chwili, kiedy miała szesnaście lat, a ojciec po raz pierwszy opowiedział jej o obozie w Mauthausen oraz o tym, jak Rosjanie i Holendrzy harowali w kamieniołomie, jak ciągnęli bloki skalne ważące po kilka ton po długich i wąskich stopniach prowadzących do obozu, a tam inni więźniowie za pomocą dłut rozłupywali je na mniejsze kawałki.

Żydzi nie mieli nawet tyle szczęścia. Każdego dnia zrzucano ich dla zabawy z urwiska w kamieniołomie; ich krzyki odbijały się echem od kamiennych ścian, gdy lecieli w dół, a strażnicy zakładali się o to, ile razy z kolei ciała odbiją się od ziemi, zanim wreszcie znieruchomieją. W końcu obozowi esesmani musieli przerwać te niecne praktyki, gdyż obniżało to wydajność pracy.

„Nie dlatego, że zabijali ludzi – mówił jej ojciec – lecz wyłącznie z tego powodu, że obniżało to wydajność pracy”.

Tamtego dnia ojciec nie zdołał powstrzymać łez. Był to jeden z nielicznych przypadków, kiedy się rozpłakał; ona zapłakała wraz z nim. Matka opowiadała o jego wojennych przeżyciach oraz o tym, czym zajmował się po wojnie; ojciec jednak chyba niechętnie wspominał tamte czasy. Widziała zawsze niewielki tatuaż na jego prawym przedramieniu, czekając, kiedy wyjawi jego pochodzenie.

„Zmuszali nas do wbiegania na płot pod wysokim napięciem. Niektórzy rzucali się z własnej woli, wyczerpani do granic wytrzymałości. Innych rozstrzeliwano, wieszano lub robiono im zastrzyk w serce. Gaz pojawił się później”.

Zapytała, ilu ludzi wymordowano w Mauthausen. Odpowiedział bez wahania, że sześćdziesiąt procent spośród blisko dwustu tysięcy nigdy nie wyszło poza druty. On znalazł się w obozie w kwietniu 1944 roku. Wkrótce potem dowieziono węgierskich Żydów, których wyrzynano po kolei, jak owce.

Pomagał wywlekać ciała z komór gazowych i przenosić do pieca. Było to codzienne, rutynowe zajęcie, niczym wyrzucanie odpadków na śmietnik; tak przynajmniej traktowali je strażnicy. Przypominała sobie, jak ojciec opowiedział jej o pewnej szczególnej nocy tuż przed końcem wojny, kiedy przez bramę dziarskim krokiem wkroczył na teren obozu sam Hermann Göring, odziany w perłowoszary mundur.

„Zło na dwóch nogach” – wyraził się o nim.

Göring rozkazał zamordować czterech Niemców; między innymi jej ojciec musiał polewać wodą nagie ciała nieszczęśników stojących na mrozie, dopóki nie zamarzli. Przez cały czas człowiek mianowany następcą Führera stał beznamiętnie, trzymając w palcach bryłkę bursztynu i usiłując wyciągnąć jakieś informacje na temat Bursztynowej Komnaty Spośród wszystkich okropieństw, które przeżył w Mauthausen, ta noc z Göringiem najsilniej utkwiła ojcu pamięci.

I wpłynęła na dalsze jego losy.

Po wojnie, podczas procesu norymberskiego, wysłano go do więzienia, w którym miał poprowadzić przesłuchanie naczelnego dowódcy Luftwaffe.

– Czy przypomniał sobie ciebie? – zapytała.

– Moja twarz w Mauthausen nic dla niego nie znaczyła.

– Ale Göring pamiętał te nocne tortury Oświadczył, że dzielna do samego końca postawa żołnierzy wzbudziła jego szczery podziw „Niemiecka rasa panów”, skomentował nawet.

Gdy usłyszała o przeżyciach ojca z Mauthausen, zaczęła jeszcze bardziej go kochać. To, co przeszedł, przekraczało w zasadzie ludzką wyobraźnię; fakt, że przeżył, wydawał się niepojęty. A to, że nie postradał po tym wszystkim zmysłów i miał zdrową psychikę, zakrawało na cud.

Rachel płakała rzewnymi łzami, siedząc w pustym gabinecie. Najdroższy jej człowiek odszedł. Jego głos umilkł na zawsze, jego miłość jest już tylko wspomnieniem. Po raz pierwszy w życiu była zupełnie sama. Niemal cała rodzina obojga jej rodziców została zgładzona w czasie wojny. Z tymi, którym udało się przeżyć gdzieś na Białorusi, nie miała kontaktu; oprócz tego byli jej obcy, łączyły ich tylko geny. Cała jej rodzina to dwójka dzieci. Przypomniała sobie zakończenie tamtej rozmowy sprzed dwudziestu czterech lat.

– Tato, czy udało ci się odnaleźć Bursztynową Komnatę?

Długo patrzył na nią przygnębionym wzrokiem. Zastanawiała się wtedy i teraz, czy było coś, czego nie chciał czy nie mógł jej powiedzieć. Coś, o czym powinna wiedzieć. Trudno rozstrzygnąć. Odparł w końcu:

– Nigdy, mój skarbie.

Ale tym samym tonem przekonywał ją, że istnieje Święty Mikołaj i Wielkanocny Królik oraz dobra wróżka zabierająca mleczny ząb i zostawiająca pieniążek. Puste słowa, po prostu wypowiedziane. Teraz, kiedy przeczytała korespondencję między ojcem a Danią Czapajewem oraz list napisany specjalnie dla niej, była całkowicie pewna, że coś się za tym kryło. Ojciec miał jakąś tajemnicę, i to najwyraźniej od dziesiątków lat.

A teraz odszedł.

Tylko jeden człowiek może jej wyjawić ten sekret.

Dania Czapajew.

Wiedziała już, co ma robić.

Rachel wyszła z windy na dwudziestej trzeciej kondygnacji i pomaszerowała w stronę drzwi z drewnianych płyt z napisem PRIDGEN & WOODWORTH. Kancelaria prawnicza zajmowała to i następne piętro śródmiejskiego wieżowca.

Paul rozpoczął pracę w tej kancelarii natychmiast po zakończeniu studiów prawniczych. Ona początkowo pracowała w biurze prokuratora okręgowego, potem w kancelarii w Atlancie. Spotkali się jedenaście miesięcy później, a po dwóch latach pobrali. Ich konkury przebiegały w sposób narzucony przez Paula, który nigdy z niczym się nie spieszył.

Był przesadnie ostrożny. Bardzo poukładany. Wykorzystać sposobność, pójść na całość, podjąć ryzyko – sama myśl o czymś takim po prostu go paraliżowała. To ona zaproponowała mu małżeństwo, na które przystał ochoczo.

Uważała go za przystojnego, nawet bardzo. Nie była to uroda klasyczna ani specjalnie wysublimowana; zwyczajnie ją pociągał. I był uczciwy Oraz wręcz obsesyjnie niezawodny.

Jednak jego zachowawczość stopniowo zaczęła ją denerwować.

Co złego widział w tym, by raz na jakiś czas zjeść w niedzielę coś innego na obiad? Pieczeń, ziemniaki, kukurydza, zielony groszek, bułki i mrożona herbata. Co niedzielę przez wszystkie wspólne lata. Paul bynajmniej nie domagał się tego, ale zawsze najbardziej cieszyło go to samo. Na początku ta jego przewidywalność jej się podobała. Zapewniała psychiczny komfort.

Rytuały stabilizowały jej życie. Pod koniec ich związku jednak odczuwała to jak ogromny i bolesny wrzód na tyłku.

Ale dlaczego?

Czy rutyna jest aż tak zła?

Paul był dobrym, przyzwoitym człowiekiem; osiągnął sukces. Była z niego dumna, chociaż rzadko dawała mu to odczuć. Był drugi w hierarchii w wydziale spadków i testamentów. Całkiem nieźle jak na czterdziestojednoletniego faceta, który na studia prawnicze dostał się dopiero po kilku podejściach. Ale Paul znał prawo spadkowe. Zgłębiał je nieustannie, koncentrując się na wszystkich niuansach, udzielając w komisjach legislacyjnych. Był ekspertem w swojej dziedzinie, a w Pridgen & Woodworth płacono mu dostatecznie wysoką pensję, by nie kusiły go propozycje konkurencyjnych firm.

Kancelaria zarządzała tysiącami majątków pozostawionych w spadku, w tym wieloma wcale pokaźnymi, a większość napływających do niej spraw była zasługą szerokiej jak stan Georgia reputacji Paula Cutlera.

Pchnęła drzwi i ruszyła labiryntem korytarzy do biura Paula. Zadzwoniła, zanim wyszła ze swojego gabinetu, spodziewał się więc jej wizyty. Weszła i od razu zamknęła drzwi.

– Wyjeżdżam do Niemiec – oznajmiła.

– Paul podniósł wzrok.

– Dokąd?

– Nie przejęzyczyłam się. Jadę do Niemiec.

– Chcesz odnaleźć Czapajewa? On prawdopodobnie nie żyje. Nawet nie odpowiedział na ostatni list twojego ojca.

– Muszę coś zrobić! Paul wstał zza biurka.

– Czy ty zawsze musisz coś zrobić?

– Tata znał tajemnicę Bursztynowej Komnaty. Muszę to sprawdzić, jestem mu to winna.

– Jesteś mu to winna? – zdziwił się Paul, podnosząc nieco głos. – Twoją powinnością jest uszanowanie jego ostatniej woli, w której kazał ci trzymać się z dala od tej sprawy, cokolwiek by się działo. Do cholery, Rachel, masz już czterdzieści lat! Kiedy w końcu wydoroślejesz?

Stała zupełnie spokojna, zastanawiając się, jak zareagować na taką połajankę.

– Nie chcę z tobą walczyć, Paul. Proszę, żebyś zaopiekował się dziećmi. Mogę na ciebie liczyć?

– Cała Rachel! Leci w ogień jak ćma. Zrobi pierwszą rzecz, jaka jej przyjdzie do głowy. Nie pomyśli. Po prostu zrobi to.

– Zajmiesz się dziećmi?

– Czy gdybym powiedział „nie”, zostałabyś?

– Poprosiłabym o to twojego brata.

Paul usiadł. Z jego twarzy wywnioskowała, że się poddał.

– Możesz mieszkać w domu – dodała. – Tak będzie łatwiej dzieciom. Wciąż są wstrząśnięte śmiercią taty.

– Byłyby jeszcze bardziej wstrząśnięte, gdyby wiedziały, co zamierza ich matka. Zapomniałaś o kampanii wyborczej?

Zostało niecałe osiem tygodni; masz dwóch przeciwników, którzy usilnie pracują, by zrzucić cię ze stołka. Teraz na dodatek dofinansowani zostali przez Marcusa Nettlesa.

– Pieprzę wybory. Nettles może sobie kupić to przeklęte sędziostwo. To jest ważniejsze.

– Co jest ważniejsze? Nie wiemy nawet, o co chodzi. A co z rozprawami, które są na wokandzie? Jak możesz – ot, tak po prostu – wstać i wziąć urlop?

Uznała za zasadne dwa z jego argumentów, nie osłabiło to jednak jej determinacji.

– Prezes sądu wykazał zrozumienie. Powiedziałam, że potrzebuję nieco czasu na ochłonięcie po śmierci ojca. Od dwóch lat nie miałam wakacji. Mam mnóstwo urlopu do wykorzystania.

Paul kręcił z niedowierzaniem głową.

– Zamierzasz gonić wiatr po polach Bawarii w poszukiwaniu człowieka, który prawdopodobnie nie żyje, oraz czegoś, co prawdopodobnie jest bezpowrotnie utracone. Nie ty pierwsza chcesz odnaleźć Bursztynową Komnatę. Ludzie poświęcali życie na jej poszukiwania i nic nie znaleźli.

Nie miała zamiaru ustąpić.

– Tata wiedział o czymś ważnym. Czuję to. Ten Czapajew może o tym również wiedzieć.

– Bujasz w obłokach.

– A ty jesteś tchórzem – wyrzuciła z siebie i natychmiast pożałowała tych słów oraz tonu. Nie było potrzeby go ranić.

– Puszczam to mimo uszu, bo wiem, że jesteś zdenerwowana – odparł powoli.

– Jutro wieczorem lecę do Monachium. Potrzebne mi będą kopie listów ojca oraz artykuły z jego segregatorów.

– Podrzucę ci je w drodze do domu – w jego głosie jak zwykle zabrzmiała kapitulacja.

– Zadzwonię do ciebie z Niemiec i dam znać, gdzie się zatrzymałam – rzuciła, kierując się już w stronę drzwi. Odbierz jutro dzieciaki ze szkoły.

– Rachel.

Zatrzymała się, lecz nie odwróciła.

– Bądź ostrożna.

Otworzyła drzwi i wyszła.

Загрузка...