Andrzejowi Berkowiczowi
Zacząłem od plebani. Stukałem do masywnych drzwi. Zgrzytał zamek, chrzęściły klucze, wreszcie drgnęła klamka. Z mroku sieni wypłynął i znieruchomiał owal czujnej twarzy.
– Chciałem mówić z proboszczem.
– Pan?
– Jestem z prasy, a przyjechałem…
– Domyślam się, oczywiście. Rozumiem. Niestety, księdza proboszcza nie ma. Robię zawód, prawda? Liczył pan na coś pikantnego? Mój Boże, gdyby to było zabawne.
– Kiedy będzie proboszcz?
– Och, to nie zależy ani od pana, ani ode mnie. O tym zadecydują inni. Darujmy sobie domysły.
Twarz ukryła się w mroku, klucz znowu zachrzęścił, zamek znowu zazgrzytał. Parafia stała na końcu uliczki, biorącej początek w rynku. Stała blisko jeziora, w obłoku klonów i dębów, piętrowa, o prostej zdawkowej architekturze. Obok, ponad szczyty drzew, wynosiła się wieża kościoła z galeryjką i dzwonem. Dalej, ale jeszcze w obrębie plebanii, przycupnął domek, mała kolorowa chatka. Chyba oni tam mieszkali – pomyślałem. Podszedłem bliżej, zobaczyć, czy szyby w domku są wybite. Tak, były wybite.
Zawróciłem do miasteczka. Zmilczę jego nazwę, a reportaż wyjaśni dlaczego. Leży ono w północnej części Białostocczyzny i nie ma człowieka, który by przynajmniej raz w swoim życiu nie oglądał jednego ze stu takich miasteczek. Nie różnią się one niczym. Mają senne twarze, całe w liszajach zacieków i bruzdach spękanych murów, a kiedy ktoś przechodzi rynkiem, odnosi wrażenie, że wszystko przygląda mu się spod przymrużonych powiek nieruchomo, natrętnie.
Rynek jest brukowany, prostokątny i pusty. Pada deszcz. Cały lipiec ocieka deszczem, ludzie przestają wierzyć w lato. I miasteczko ocieka deszczem, dachy, uliczki, chodniki. Kilka drzewek rosnących na rynku też ocieka deszczem. Pod tymi drzewkami stoi chłopak. Ma kurtkę w szeroką kratę, autentyczne farmery i znoszone trampki. Stoi tak, bez sensu i nadziei, dla samego faktu stania, aby dalej, byle przeżyć, typowy stojak spod CDT, dla którego stanie jest formą egzystencji, stylem życia, pozą i rozrywką.
Spytałem go:
– Kolega stąd?
– Teraz nie, teraz z Warszawy.
– A tu na wakacjach?
– Zgadza się.
Weszliśmy do gospody. W jednej sali była restauracja” w drugiej kawiarnia. Dym wisiał nisko, w szarych zwełnionych smugach. Kelner przyniósł wino.
– To co będzie? – spytał chłopak. Zahaczyłem o tę sprawę z plebanią. Może on coś wie? Może przy tym był?
– Nic z tych rzeczy – powiedział. – Jak przyciągnąłem z Warszawy, to już było po wszystkim. Mowa jest krótka, za gadkę nie płacą. Opowiadali mi koleżkowie, jak te baby tam poszły. Ona jest teraz w szpitalu. Podobnież, że sztuka była nie z tej ziemi. Nogi jak sen, wyprzedzenie, buzia, wszystko na swoim miejscu. Trafiają się takie, tylko trzeba wykapować. Ja sam poderwałem jedną na wiosnę. Jezuniu, jaka słodka! Ze Śniadeckich, zna pan ulicę? Chodzę tam do technikum. Trochę dzieciak, 16 na liczniku, ale ostrzelana, szkoda słów. Człowiek, jak ma czas to jest korba, ale co, kiedy pędzą do nauki, nie daje rady długo się migać. Tą aferą za bardzo się pan nie przejmuj. Szkoda tylko tej niuńki. Ale ludzie nie mają tu orientu. Co się dziwić.
Doradził mi: – Pogadaj pan z szefową restauranu. Ona jest oblatana.
Poszedł i przyprowadził kobietę. Była to tęga niewiasta, ubrana z przesadną, nieopanowaną elegancją. Twarz miała zarzuconą pudrem, różem i szminką. Usiadła, oparła się łokciami o stolik, palce wsunęła we włosy.
– Owszem, poszłam – mówiła – interes ode mnie tego wymaga. Prywatnie bym nie poszła, ale musiałam dla interesu. Jeślibym się sprzeciwiła, kobiety zabroniłyby przychodzić mężom do mojej restauracji. Wtedy tracę klientów, a zabiera ich hotel miejski. Hotel też ma restaurację. To jak się one zaczęły zbierać przed domem, co teraz budują koło straży, zostawiłam w lokalu męża, a sama poszłam. Najpierw było uplanowane, żeby porwać proboszcza, ale jego nie było, bo zawezwali go do kurii. Wtedy któraś krzyknęła, żeby iść do kościoła i tam Boga prosić, aby nie pomścił się na nas za tę zniewagę, jaką w jego domu świętym wyczyniają. Kiedy weszłyśmy, pan widział już kościół? – na środku stała ta figura, a pełno wiórów naokoło, bo ona jest z drzewa, a jeszcze niegotowa. To wszystkie uklękłyśmy, ale stara Sadowska zerwała się i w krzyk: Porąbać ją, porąbać i spalić. Niech zejdzie nam z oczu – tak krzyczała. I biegnie do tej figury, a tam leżały różne młotki i takie dłutka i siekierka, to ona łaps za siekierę i zamachnęła się, a mnie się zimno zrobiło. Raz uderzyła, ale doleciała Florkowa, matka tego, co w młynie pracuje, i łapie Sadowską za rękę i mówi: – Rzuć te siekierę, nie waż się nawet dotykać figury, bo ona jest święta. A Sadowska krzyczy: – Święta? To dziwka – nie święta. Powiedziała jeszcze gorzej, ale nie będę powtarzać, pan sam wie. A Florkowa znowu do niej. Nie bluźnij, bo cię piekło pożre i nas, co na to pozwalamy. To znowu Sadowska obraca się w naszą stronę, a my, panie, wszystkie klęczymy i ze strachu mamy ołowiane nogi, i woła: Patrzcie, kobiety, nie bądźcie ślepe i patrzcie, czy to nie jest ta dziwka, przecież to ona, niech mnie ziemia skryje, że to ona. Ja panu powiem, ale tego niech pan nigdzie nie podaje, bo ze mną wtedy koniec. To była ona. Głowa, twarz, postać – te samiusieńkie. Wykapana. Ale wtedy każda czuła takie przerażenie, taki obłęd, że żadna nie śmiała potwierdzić Sadowskiej. A Florkowa stoi i zasłania ciałem figurę, i mówi: Po moim trupie, po moim trupie. A dzień był, panie, piękny, nie tak jak dziś, tylko w tym kościele szaro, mrok, ciężki strach i krzyk tych kobiet. Sadowska wtedy w płacz, w zawodzenie, a myśmy zaczęły uciekać na dwór. I co pan powie, wychodzimy, a tu od tego małego domku przy plebanii idzie ta dziewczyna, Matko Święta! Ja owszem, nie jestem zacofana na tle mody, byłam już w Sopotach i sama ubieram się łuptu-date. Ale przecież tego u nas nikt nie widział. A sam nasz proboszcz to wykrzykiwał dawniej na zgorszenie, że aż się trzęsło. Siatkówki dla dziewcząt zabronił. Sama nie wiem, co go teraz opętało. Idę po rozum do głowy, ale nie wiem. No więc ta dziewczyna nadchodzi, a kostium ma, jak to się mówi, bikini. Mężczyzna kichnie i już wszystko zlatuje. Pan wie, kobiety nie lubią jedna o drugiej dobrze mówić, ale ja nie jestem zacofana i przyznam, że ta dziewczyna była jak róży pąk. Za taką każdy chłop pójdzie na męki i katusze. O Boże, no i, proszę pana, kobiety ją widzą i dawaj syczeć.
Jakby poszła dalej, to może nic by nie było, jakby spotkała nas innego dnia, to też może by nic nie było, ale myśmy akurat wyszły z kościoła i tam rozegrał się ten dramat, co już opowiedziałam, i każda miała w sercu strach i gorycz i chciała się tego pozbyć. Dziewczyna podeszła i spytała: Panie kogoś szukają? Wtedy wysunęła się Maciaszkowa i mówi: Tak, ciebie, zarazo! I łup ją laską w głowę, bo Maciaszkowa jest kulawa i nosi laskę. A potem drugi raz jej dolała i trzeci. Ja stanęłam, panie, jak kamień, w oczach mi się zrobiło ciemno i myślę: co tu będzie, co tu będzie, a myśli mi się tłuką w głowie, jak sroki w dziupli. One ją leją, a ja ani drgnę. Potem jeszcze poszły do tego domku, szyby potłukły, graty wywlokły i połamały, choć graty były proboszczowe. Na ten moment patrzę, a idzie Michaś, znaczy nasz kościelny. Wołam to babom, a one chodu. Ja za nimi. Już powiedziałam na milicji, że interes mój tego wymaga, żeby zawsze iść z ludźmi. Zacofana nie jestem, ale iść musiałam.
Posterunek milicji mieści się również w rynku, naprzeciw gospody. Łatwo stąd widzieć, w jakim stanie bywalcy opuszczają lokal. Gościa można szybko przeprowadzić na drugą stronę placu, gdzie pod kłódką trzeźwieje i odzyskuje równowagę. Dyżurny milicjant siedzi za barierką i obserwuje rynek; mówi:
– Ogólnie, to tu jest spokój. Ale było jedno zajście. Takiego jeszcze u nas nie było.
– Właśnie – wtrącam – chodzi mi o szczegóły. – Uśmiecha się niejasno, bo nie chciałby mówić bez zgody kierownika. Po godzinie przerzucam teczkę materiałów otrzymaną od kierownika posterunku. Kierownik pomaga mi chętnie, proponuje nazwiska, podaje adresy. Szperam w papierach rozrzuconych na biurku, coraz to nowe wyjmuję z teczki.
„…Nadmieniam że pierwsza przyszła do mnie ob. Helena Krakowiak moja sąsiadka, która nadmieniła dosyć już tej obrazy zgorszenie idzie na okolicę sam Pan Jezus wypędzał lichwiarzy z kościoła czym daje nam przykład. Nadmieniła także samo że my dajemy pieniądze na tacę dzieciom od ust odejmując a oni się pasą żeby mogli bezeceństwa wyprawiać. Miesiąc już patrzymy na to że przyszedł kres naszej cierpliwości czy długo będziemy cierpieć te widoki zaznaczała ob. Helena Krakowiak jeich dzieci niech diabeł święci i się przeżegnała. Wyżej wymieniona podkreśliła że figurę Matki Boskiej można było zakupić ze składkowych pieniędzy a wtedy by nie było takiej obrazy moralności i rozpusty jakiej świat nie widział. Następnie pragnę podać że przychodziły do mnie jeszcze inne obywatelki a to (tu szereg nazwisk) przyznające rację wyżej wymienionej która to obywatelka zapoddała myśl aby przepędzić tę prostytutkę jak się wyrażała bo kurwów nam na plebanii nie potrzeba co jeszcze powiedziała. Wyżej wzmiankowane potwierdziły że innego wyjścia nie ma i ob. Helena Krakowiak wskazała miejsce koło straży na dzień wtorek 28 czerwiec na godzinę 4 po południu żeby dać jeszcze chłopom i dzieciom obiad oraz pozmywać i zamieść…”
Jeszcze tego dnia mówiłem z sekretarzem Komitetu Miejskiego. Siedział naprzeciw mnie, wysoki, żylasty, garbił rozłożyste ramiona. Pocierał czoło, zastanawiał się, zdania wygłaszał powoli, z namysłem.
– Wiecie, towarzyszu, to przecież mogła być prowokacja.
– Z czyjej strony? – spytałem.
– Ze strony kleru. Kler takie rzeczy lubi robić, jak mu się nie patrzy na ręce.
Trwał przy tym zdaniu, nie dopuszczał innej wersji. Musiała to być prowokacja, powtarzał. Nie znałem proboszcza, a on go znał. Proboszcz miał posunięcia, które były bardzo wymowne. Wystarczyło je zanalizować. Ich sens był jasny. Całkiem jasny.
Zmieniliśmy temat. Nowy temat cieszył sekretarza i mnie. W miasteczku powstanie fabryka. Już kopią fundamenty, będą też budować osiedle. Miasteczko rozrusza się, zagra nowym życiem. Znajdzie swoje miejsce na gospodarczej mapie kraju. Już dzisiaj jego przyszłość rysuje się obiecująco. Przyrzekłem przyjechać na reportaż. Podaliśmy sobie ręce, znowu chodziłem uliczkami, padał deszcz, woda szumiała w rynnach, ten chłopak w farmerach stał pod drzewkami w rynku. To on zalecił mi spotkanie z kościelnym, prowadził mnie przez dziury w płotach, przez sienie i podwórza. Mieszkanie, do którego weszliśmy, było pełne łóżek i krzeseł, tępionych w stołecznych pismach obrazów i wykpiwanych figurek. Dwóch mężczyzn siedziało przy stole. Jeden stary z ręką na temblaku, a drugi blondyn, postawny i wysoki, jak się okazało – jego syn. Stary wstał i wyszedł.
– Ojciec choruje – powiedział blondyn – ręka mu się jadzi i jadzi. Siedzę tu, żeby mu pomóc, bo mamy też kawałek pola, ale tak się wyrywam do dużego miasta! – Michał S. jest już po wojsku, kiedy wrócił do domu, zmarł stary kościelny i jego wzięto na zastępstwo. Innej pracy nie mógł dostać, dopiero może jak zbudują tę fabrykę. Zorientowałem się, że swoją funkcję traktuje z przymrużeniem oka, jest otrzaskany w świecie i zmieni zawód przy pierwszej okazji.
– Pan w sprawie tej draki? – Śmiał się, że mnie to interesuje. Zaczynało zmierzchać, deszcz padał, okna ociekały wodą. – Może zrobię herbaty? – zaproponował Michał.
– On przyjechał jeszcze w maju. Akurat przecinałem gałęzie. Podchodzi mężczyzna i pyta o proboszcza. Nie miał więcej jak trzydzieści lat, ubrany w sweter, chustka naokoło szyi, a w ręku trzyma pakunek. Zaprowadziłem go do kancelarii. Powiedział „dzień dobry” i przedstawił się. Mówił, że jest rzeźbiarzem z Wrocławia. Rozpakował papier, a tam była głowa kobiety. Proszę spojrzeć, powiedział, to rzeźba Marii w gipsie. Czy ksiądz by nie reflektował? Nasz stary zaczął to oglądać, brał do ręki, ważył, ale potem mówi: Nie, że nie weźmie. Tamten wziął głowę i pakuje ją z powrotem, a stary każe mu siadać i zaczyna go wypytywać, gdzie się uczył, co robił czy miał wystawę i takie detale. Widać spodobał się staremu, bo ten mówi: Wie pan, tej Marii nie kupię, ale nasz kościółek był wiosną odnawiany, restaurowaliśmy boczny ołtarz, a tam brakuje rzeźby Marii Panny. Kiedyś była, tylko robactwo tak ją zżarło, że się rozsypała. Może by się pan tego podjął? Ten mówi, że owszem, więc poszli zobaczyć na miejsce. Rzeźbiarz obliczał, obliczał i mówi: W porządku, pięć tysięcy i w porządku. Na to stary – protest. Że nie ma forsy, remont wyczyścił mu kasę i tyle nie da. Targują się, aż proboszcz zaczyna tak: Zrobimy inaczej, mówi, mam tu domek dla kościelnego, ale on mieszka w miasteczku, więc domek stoi pusty. Pan w nim zamieszka, ja przeżywię, a pan mi tę rzeźbę zrobi. Tu jest jezioro, las, okolica piękna. Rzeźbiarz nie odzywa się, widać, że coś kombinuje, a potem odpowiada: Zgoda, proszę księdza, ale pod jednym warunkiem. Pracuję obecnie nad rzeźbą, na której mi bardzo zależy, i nie mogę tej pracy przerwać. Robię tę rzeźbę z modela. Otóż przystanę na propozycję, jeśli ksiądz pozwoli mi zamieszkać tu z modelką. Stary się przestraszył: Tu, na plebanii!? woła. Patrzę na niego i widzę, że ma pietra. Nie chciał, nie chciał, ale złasił się na forsę i wreszcie powiedział: Zgoda.
Przyjechali z początkiem czerwca. Wtedy ją zobaczyłem. To nie była kobieta, to był cud. Zgrabna, śliczna, jasne włosy. Przywitała się ze mną i mówi: Na imię mi Danka. A panu? Mnie zatkało. W gardle dusi, w oczach latają mi płatki, czuję, że skonam. Coś wybełkotałem, ale zaraz myślę: Michał, dziwne rzeczy zaczną się u nas dziać. No i patrz pan – zgadłem.
Stary najpierw przed nią uciekał. Siedział u siebie, nie wychodził. A ona jakby była na plaży – rozbiera się, koc na trawę i opalanie. Od rana do wieczora ciągle w kostiumie. Wierz mi pan, na nią to się człowiek bał patrzeć. Bo jak się patrzał, chciało mu się płakać, że jest takie nic, takie zaplute zero i że może wyć do końca świata, a ona na niego nawet nie spojrzy. Ten rzeźbiarz chodził koło niej jak psiak. On ją musiał kochać, musiał ją kochać za wszystkich mężczyzn, którym tego nie było wolno. Chłop był z niego na poziomie, bardzo równy. Pomagałem mu znaleźć drzewo, ostrzyłem mu narzędzia, nieraz do miasta szedłem kupować im wino. W zgodzie żyliśmy. Kiedy już było drzewo, od razu zabrał się do roboty. Rękę miał pewną i ciął śmiało, szło mu to wprawnie. Wtedy stary zaczął wychodzić z plebani. Kluczył między drzewami, a Danka leżała na kocu. Co chce stary podejść, zaraz się cofa. Kusiło go, ale się trzymał. Patrzyłem się czasem, to mnie śmiech brał. Nieraz wstawała i chciała do niego przyjść, ale wtedy stary buch do kościoła. Taka zabawa jak w kotka i myszkę. Szkołę to on z nią miał. Do rzeźbiarza zaglądał często patrzeć, jak mu idzie robota. Siadał na ławce, przyglądał się i z początku nic nie mówił. Dopiero jak ten zaczął obrabiać twarz, stary wdał się z nim w dłuższe pogawędki. Też przychodziłem na tę rzeźbę popatrzeć i widziałem, co się święci. On rzeźbił Dankę. Rzeźbił jej twarz, szyję, ramiona. Dalej szły długie szaty, ale od góry to była Danka. Stary pytał, czy usta nie są zbyt szerokie. Bo ona miała usta drobne, pełne, ale drobne. Czułem, że chciał, żeby ta Maria w ołtarzu była obrazem Danki. Ale przecież wprost powiedzieć tego nie mógł.
A w mieście już szumi jak w ulu. Chłopaki latają podpatrzeć, baby przychodzą niby to się modlić. Ruch koło plebani wielki. I zaraz gadanie, plotki, domysły, co pan chcesz. Mnie też ciągle zaczepiali: Michaś, a co to za jedni? A ja im prawdę mówiłem, bo człowiek jest głupi. Poszło parę bab z delegacją do proboszcza. Coś im wytłumaczył, na parę dni spokój. A potem znowu to samo i jeszcze gorzej. Raz starego wezwali do kurii, a ten rzeźbiarz pojechał akurat do Białegostoku po dłuta. No i wtedy przyszły te zołzy.
Michała S. przy tym nie było. Pomagał potem odwieźć ją do szpitala. Wrócił i opowiedział wszystko jedynemu człowiekowi, który w mieście przyjaźnił się z rzeźbiarzem. Był to polonista Józef T.
Józef T. (odwiedzam go o późnej godzinie) mówi:
– Siedzieliśmy wieczorem. To było nad morzem kilka lat temu – powiedział do mnie rzeźbiarz. Szukałem tematu do pracy dyplomowej. Łaziłem na plaży, traciłem dni. Na plaży łatwiej znaleźć model niż w mieście, ludzie są rozebrani. Nie spotkałem nic ciekawego. Kiedyś zaszedłem nad brzeg, miejsce było puste, rozciągnięta na piasku butwiała rybacka łódź. Podszedłem, za łodzią siedziała dziewczyna. Czy musi kolega stanąć akurat tu? – spytała. Gdyby koleżanka mogła się zobaczyć, nie zadawałaby takich pytań – odparłem. Byliśmy bardzo młodzi, wtedy obowiązywała ta forma. Po miesiącu Danka pojechała ze mną do Wrocławia, na moje poddasze. Tu ją rzeźbiłem. Tytuły prac musiały mieć swoją wymowę, więc rzeźbę nazwałem „Dziewczyna po pracy” i zawiozłem na wystawę. Wtedy jury ją odrzuciło. Orzekli, że jest zbyt sakralna. Byłem złamany, nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Godzinami leżałem na łóżku w zupełnym zamroczeniu. Wreszcie wpadłem na zwariowany pomysł. Pożyczyłem u dozorcy wózek, zapakowałem rzeźbę i jadę do kurii biskupiej. Mówię im: Kupcie to, panowie, rzecz nazywa się „Madonna oczekująca zwiastowania”. Naradzali się, w końcu nie wzięli. Jest zbyt socrealistyczna, tak mówią. Nie miałem już sił, zawlokłem wózek nad Odrę i łomem potłukłem cały gips. Bo to był gips. Kiedy się opamiętałem, zobaczyłem, że została jeszcze głowa rzeźby. Chciałem ją wrzucić do rzeki. Nie zrobiłem tego, wziąłem ją ze sobą. Przyniosłem do pracowni, rzuciłem w kąt.
Dopiero w tym roku spotkałem znowu Dankę. Wszystko było jak przedtem. Chodź, pojedziemy na Mazury – mówię do niej. Zgodziła się. A ja nie miałem grosza przy duszy. Przypomniałem sobie o tej głowie. Myślę: Wezmę ją, opchnę jakiemuś księżulowi i przy okazji wynajdę metę. I tak tu trafiłem.
A, dzisiaj jest niedziela. Deszcz pada, deszcz nie przestanie już chyba nigdy padać. Powódź. Potop. Ludzie tracą domy. Ciężkie straty gospodarcze. Z okna hoteliku widzę, jak mimo chlapy wychodzą na ulicę mieszkańcy miasteczka i odświętnie ubrani kroczą godnie w stronę rynku, do gospody albo do kościoła. Ubieram się i wychodzę. Niektóre twarze już znam. Kłaniamy się sobie. Reporter nie może na długo się ukryć. Więc nie przemykam się skrytymi przejściami, ale idę ulicą główną, ludną i pogrążoną w błocie.
Wchodzę do kościoła. W blaskach świateł stoi drewniana rzeźba, postać ślicznej dziewczyny. Dzieło nie jest dokończone, ale twarz, głowę, ramiona mistrz zdążył już oddać w szczegółach. Są to szczegóły najwyższej klasy. Ludzie podchodzą, przyklękają, zginają grzbiety. A ja zadzieram głowę wysoko. Nie mogę się napatrzeć.