Busz po polsku

Ogień dzielił nas i łączył. Chłopak, dorzucił drewien, płomień poszedł wyżej, rozjaśnił twarze.

– Jakie jest imię twojego kraju?

– Polska.

Polska była daleko, za Saharą, za morzem, na północ i na wschód. Nana powtórzył głośno. Dobrze? – zapytał. Dobrze – odpowiedziałem. – Właśnie tak.

– Tam jest śnieg – odezwał się Kwesi.

Kwesi pracuje w mieście, w Kumasi, teraz przyjechał na urlop. Raz w kinie na ekranie padał śnieg. Dzieciarnia biła brawo i wśród śmiechu wołała: – anko! anko! – żeby jeszcze pokazali śnieg. Jakie to fajne: białe kłębki sypią i sypią. Bardzo szczęśliwe są te kraje: nie muszą uprawiać bawełny, bawełna leci z nieba. Mówią na nią – śnieg, i depczą po niej, a nawet wyrzucają do rzeki.

Utknęliśmy w przygodnym miejscu. Szofer, mój przyjaciel z Akry – Kofi – i ja. Było już ciemno, kiedy trzasnęła opona. Stało się to na bocznej drodze, w buszu, koło wsi Mpango, w Ghanie. Za ciemno, żeby naprawiać. Nie macie pojęcia, jak czarna może być noc. Wyciąga się rękę i tej ręki nie widać. Tutaj są takie noce. Poszliśmy do wsi.

Przywitał nas Nana. W każdej wsi jest Nana, bo Nana to znaczy naczelnik. Naczelnik jest jakby sołtysem, ale ma większą władzę. Jeżeli chcesz się żenić z Maryną, sołtys nie może ci przeszkodzić, a Nana może. Ma on ze sobą Radę Starszych. Zgrzybialcy wiecują, rządzą, roztrząsają spory. Jak młody się zbuntuje, musi uciekać do miasta. Kiedyś Nana to był bóg. A teraz jest niepodległy rząd w Akrze. Rząd wyda ustawę i Nana musi wykonać. Nana, który nie wykonuje, jest jaśniepański i go usuwają. Wielki Nana jest wodzem plemienia, zwykły Nana jest wodzem klanu, a mały Nana jest naczelnikiem wsi. Często Nana jest równocześnie czarownikiem. Wtedy dzierży dwuwładzę: ciał i dusz. Rząd stara się, aby wszyscy Nana byli partyjni, i wielu Nana jest sekretarzami organizacji partyjnych w swoich wsiach.

Nana z Mpango był kościsty i łysy, o wąskiej sudańskiej wardze. Kofi przedstawił siebie, szofera i mnie. Wyjaśnił, skąd jestem, i że mają mnie traktować jako przyjaciela.

– Ja go znam – powiedział – to Afrykańczyk.

Jest to najwyższy komplement, jaki może spotkać Europejczyka. Wszędzie otwierają mu wtedy drzwi.

Nana uśmiechnął się i uścisnęliśmy sobie ręce. Z Naną trzeba się zawsze witać ściskając jego prawą dłoń naszymi dwoma. W ten sposób wyrażamy mu szacunek. Posadził nas przy ognisku, gdzie właśnie obradowali starcy. Powiedział z przechwałką, że często obradują, co mi nie było dziwne. To ognisko płonęło w środku wsi, a po lewej i prawej stronie, wzdłuż drogi, paliły się inne ogniska. Tyle ognisk, ile chat, bo w chatach nie ma kuchni, a trzeba gotować. Może ze dwadzieścia. Więc widać było ogniska, poruszające się postacie kobiet i mężczyzn, zarysy glinianych domków, wszystko pogrążone na dnie nocy tak ciemnej, że aż odczuwało się ją jak ciężar, jak duszność.

Zniknął busz, a przecież busz był wszędzie, zaczynał się o sto metrów stąd, nieruchomym masywem, zbitą chropawą gęstwą otaczał wieś, nas, ognie. Busz krzyczał i płakał, tąpał i trzaskał, żył, istniał, płodził się i zagryzał, pachniał omdlałą zielenią, straszył i kusił, można było go dotknąć, poranić się i zginąć, ale nie dał się oglądać, tej nocy nie dał się widzieć.

Polska.

Nie znali takiego kraju.

Starcy patrzyli na mnie niepewnie albo podejrzliwie, niektórzy z zaciekawieniem. Chciałem jakoś przełamać tę nieufność. Nie wiedziałem jak i byłem zmęczony.

– Gdzie leżą wasze kolonie? – spytał Nana.

Kleiły mi się oczy, ale teraz oprzytomniałem. Często tak pytali. Pierwszy zagadnął mnie kiedyś Kofi. Tłumaczyłem mu. Było to dla niego odkrycie i odtąd czyhał zawsze na pytanie o polskie kolonie, żeby w krótkim wywodzie ujawnić jego absurdalność.

Kofi odparł:

– Oni nie mają kolonii, Nana. Nie wszystkie białe kraje mają kolonie. Nie wszyscy biali to kolonialiści. Musisz wiedzieć, że biali byli często kolonialistami dla białych.

To brzmiało szokująco. Starcy drgnęli, cmokali: cu, cu, cu – dziwili się. Kiedyś ja się dziwiłem, że oni się dziwili. Ale nie teraz. Nie cierpię tego języka: biały, czarny, żółty. Mit rasy jest wstrętny. O co tu chodzi? Że ktoś jest biały, to ważniejszy? Jak dotychczas, najwięcej łobuzów miało białą skórę. Nie widzę, z czego się cieszyć czy martwić, że się jest takim czy siakim. Na to nie ma nikt wpływu. Wszystko, co jest ważne, to serce. Nic więcej się nie liczy.

Kofi tłumaczył później:

– Przez sto lat uczyli nas, że biały to coś ponad, to super, ekstra. Mieli swoje kluby, swoje baseny, swoje dzielnice. Swoje dziwki, auta, swój bulgocący język. Wiedzieliśmy, że na świecie jest tylko Anglia, że Bóg jest angielski, a po całej ziemi poruszają się tylko Anglicy. Wiedzieliśmy ledwie to, co oni chcieli, żebyśmy wiedzieli. Teraz trudno się oduczyć.

Z Kofi byliśmy sztama, nie poruszaliśmy już tematu skóry, ale tu, wśród nowych twarzy, sprawa musiała odżyć.

Jeden stary zapytał:

– Czy wszystkie wasze kobiety są białe?

– Wszystkie.

– Czy są piękne?

– Są bardzo piękne – odparłem.

– Wiesz, Nana, co on mówił? – wtrącił Kofi. – Że kiedy u nich jest lato, ich kobiety rozbierają się i leżą w słońcu, żeby dostać czarnej skóry. Te, które stają się ciemne, są z tego dumne, a inni podziwiają, że opalone jak Murzynki.

Bardzo dobre! No, Kofi, toś trafił świetnie! Rozruszałeś ich na dobre. Grzybom oczy się śmieją do tych ciał rumienionych w słońcu, bo wiecie, jak jest – mężczyźni są na całym świecie tacy sami: podoba im się to. Starcy zacierali ręce, cieszyli się, ciała kobiet w słońcu, tu ogień wypędzał im reumatyzm, mościli się w swoich obszernych kente wzoru rzymskich tóg.

– Mój kraj nie ma kolonii – powiedziałem. – A był taki czas, kiedy mój kraj był kolonią. Szanuję wasze cierpienia, ale u nas było strasznie: były tramwaje, restauracje, dzielnice „Tylko dla Niemców”. Były obozy, wojna, egzekucje. Nie znacie obozów, wojen i egzekucji. Tamto nazywało się faszyzmem. To najgorszy kolonializm.

Słuchali, marszcząc czoła i zamykając oczy. Dziwne rzeczy zostały powiedziane, myśli muszą to przetrawić. Dwóch białych, a nie mogą jechać jednym tramwajem.

– Powiedz, jak wygląda tramwaj?

Realia są ważne. Może nie mogą, bo ciasno. Nie ciasno, tu chodzi o pogardę. Jeden człowiek depcze drugiego. Nie tylko Afryka jest ziemią przeklętą. Każda ziemia może taka być. Europa i Ameryka, wiele miejsc na świecie. Świat zależy od ludzi. Oczywiście, ludzie dzielą się na typy. Na przykład człowiek w skórze węża. Wąż nie jest ani czarny, ani biały. Jest śliski. Człowiek w śliskiej skórze. To najgorsze.

– Nana, a potem byliśmy wolni. Budowaliśmy miasta, do wsi przychodziło światło. Kto nie umiał, uczył się czytać.

Nana wstał i uścisnął mi rękę. Reszta starców tak samo. Teraz byliśmy friends, druzja, amigos. Chciało mi się jeść. W powietrzu pachniało mięsem. Żadną dżunglą, palmą czy kokosem, tylko naszym schabowym za 11,60 w gospodzie na Mazurach. I duże piwo.

Zamiast tego jedliśmy kozę.

Polska – pada śnieg, kobiety w słońcu, brak kolonii, dawniej wojna, budują domy, ktoś kogoś uczy czytać.

Coś jednak powiedziałem – tłumaczyłem sobie. – Za późno na szczegóły, chcę spać, o świcie wyjeżdżamy, zostać, żeby zrobić wykład, to niemożliwe.

Ale nagle poczułem wstyd, jakiś niedosyt, uczucie po chybionym strzale. To, co zostało opisane, nie jest moim krajem. Zaraz: śnieg, brak kolonii – przecież racja. Ale to jest nic, nic z tego, co wiemy, co nosimy w sobie, nawet się nie zastanawiając, co jest naszą dumą i rozpaczą, życiem, oddechem i śmiercią.

– Więc – śnieg, to prawda, Nana, śnieg jest cudowny i straszny, wyzwala cię w górach na nartach i zabija pijanego pod płotem, śnieg, bo styczeń, ofensywa styczniowa, popiół, wszystko popiół – Warszawa, Wrocław i Szczecin, cegła, łapy marzną, wódka grzeje, człowiek układa cegłę, tu będzie stał tapczan, a tu szafa, lud wejdzie do śródmieścia, lód na szybach, lód na Wiśle, brak wody, jedziemy nad wodę, nad morze, piasek, lasek, upał, piasek, namioty i Mielno, śpię z tobą, z tobą, z tobą, ktoś płacze, nie tu, pusto i noc, więc płaczę, te noce, nasze zebrania do świtu, ciężkie dyskusje, każdy coś mówi, Towarzysze!, łuny i gwiazdy, bo Śląsk, piece, sierpień, siedemdziesiąt stopni przy piecach, tropik, nasza Afryka, czarna i gorąca, gorąca kiełbasa, dlaczego podajecie zimną, chwileczkę, kolega, czy kolega wstąpi, nie jazz, mooowa, Sienkiewicz i Kurylewicz, piwnice, wilgoć, to gniją kartofle, idźta, baby, okopać zimnioki, baby na Nowolipkach, proszę szybciej przechodzić, nie ma cudu, jak to, nie ma, jak to na wojence ładnie, dajcie spokój z tą wojną, chcemy żyć, cieszyć się, chcemy szczęścia, powiem ci coś, Ty jesteś moim szczęściem, mieszkanie, telewizor, nie, najpierw motor, kiedy to warczy, hałas, dzieci budzą się w parku, zamiast spać, takie powietrze, nie ma chmur, nie ma odwrotu, jeżeli pan Adenauer myśli, za dużo mogił, do bitki i do wypitki, czemu nie do pracy, jeśli nie nauczymy się, nasze statki pływają po wszystkich morzach, sukcesy w eksporcie, sukcesy w boksie, młodzież w rękawicach, mokre rękawice wyciągają z gliny traktory, Nowa Huta, trzeba budować, Tychy i Wizów, kolorowe domy; awans kraju, awans klasy, wczoraj pastuch, dziś inżynier, polibuda zawsze na gapę, ładne inżyniery, tramwaj w śmiech (powiedz, jak wygląda tramwaj), całkiem proste, cztery koła, pałąk, zresztą dosyć, dosyć – to jest szyfr, same znaki w buszu, w Mpango, klucz do szyfru leży w mojej kieszeni.

Wozimy go zawsze do obcych krajów, w świat, do innych ludzi, i jest to klucz naszej dumy i naszej bezsiły. Znamy jego schemat, ale nie sposób uprzystępnić go drugim. Zawszą będzie nie – to, nawet jeśli bardzo się chce. Coś nie będzie powiedziane, to najważniejsze, najistotniejsze coś.

Opowiedzieć jeden rok mojego kraju, wszystko jedno który, rok 1957 powiedzmy, tylko jeden miesiąc tego roku, weźmy lipiec, tylko jeden dzień, choćby szósty.

Nie sposób.

A jednak ten dzień, miesiąc i rok istnieje w nas, musi istnieć, przecież wtedy byliśmy, szliśmy ulicą, kopaliśmy węgiel, cięliśmy las, szliśmy ulicą, jak opisać jedną ulicę w jednym mieście (może być Kraków), tak aby odczuli jej ruch, jej klimat, jej trwanie i zmienność, jej zapach i szum, tak żeby ją widzieli.

Nie widzą, nic nie widać, noc, Mpango, zwarty busz, Ghana, dogasają ogniska, starcy idą spać, my też zaraz (o świcie odjazd), Nana drzemie, gdzieś pada śnieg, kobiety jak Murzynki, myśli, uczą czytać, coś takiego powiedział, myśli, mieli wojnę, uuuch wojna, coś powiedział, tak, brak kolonii, brak kolonii, ten kraj, Polska, biały, a nie ma kolonii, myśli, busz krzyczy, dziwny ten świat.

Загрузка...