2. Trzeci punkt specjalnej instrukcji

Statek tracił prędkość zgodnie z programem hamowania, silniki pracowały niewielkim ciągiem, wszystkie wskaźniki sygnalizowały pełną sprawność urządzeń. W takiej sytuacji wystarcza zazwyczaj, że tylko jeden z pilotów czuwa na stanowisku, podczas gdy drugi w zasadzie nie ma nic do roboty. Chyba że są jakieś specjalne powody, które trzymają obu pilotów przy pulpicie.

Tym razem był taki powód. Plamka na ekranie lokalizatora, która pojawiła się przed paroma dniami, przyciągała obie pary oczu. Wpatrywali się w nią, choć na pozór nie zmieniała swego położenia.

– Porusza się ze stałą prędkością po linii prostej – powiedział Silva, przeglądając wydruk z komputera. – Żadnych odchyleń toru. Mamy to na naszym kursie.

– Prawdopodobieństwo kolizji?

– Praktycznie żadne. Przy tej prędkości system bezpieczeństwa bez truciu skoryguje nasz tor, gdyby okazało się to konieczne. Duży obiekt. Wygląda na to, że leci w kierunku dokładnie przeciwnym niż my.

Omar uśmiechnął się kącikami ust. Jego duże, bardzo ciemne oczy przelotnie spojrzały na Sdlvę.

– Metal?

– Uhm… Asteroid żelazo – niklowy, albo…

– Myślę, że raczej to "albo"… – roześmiał się Omar.

– Tyś powiedział… – mruknął Silva. – Będziemy to mijali za niecałe czterdzieści osiem godzin.

– Najwyższy czas, by obudzić komandora.

– Myślisz?

– Trzeba. Trzeci punkt instrukcji.

– Jakiej instrukcji?

– Prywatnej instrukcji komandora. Nie pamiętasz?

Roześmieli się obaj. Tak, to był trzeci punkt instrukcji, którą komandor wywiesił na pokrywie swojego biostatora. Na ostatniej odprawie, już za orbitą Plutona, gdy wchodzili na trajektorię podróżną, komandor złożył oświadczenie o takiej mniej więcej treści:

– Zapewniam was, że nie mam zielonego pojęcia o nawigacji podświetlnej, ani o technice napędu fotonowego. Jestem zabytkiem z epoki wczesnych lotów międzygwiezdnych, urodziłem się sto pięćdziesiąt lat temu, mam czterdzieści dwa i zapewniam was, że nie zamierzam mieć więcej niż czterdzieści trzy, gdy znajdę się znów na Ziemi. Wy jesteście młodsi, możecie sobie pozwolić na zmarnowanie paru lat na tę podróż. To wy znacie się tutaj na wszystkim i nie spodziewajcie się żadnych dobrych rad ode mnie. Włażę do biostatora i proszę mnie nie niepokoić, dopóki nie znajdziemy się na orbicie docelowej planety. W szczególności, nie należy mnie budzić w razie kolizji z asteroidem, awarii silników, wybuchu antymaterii, końca świata i tym podobnych drobnych wydarzeń. Przypadki, w których wolno mnie ewentualnie niepokoić, wypisałem tutaj, na tej kartce. Będzie przypięta do biostatora i biada temu, kto mnie obudzi bez dostatecznych powodów.

Kiedy komandor zniknął w biostatorze, wszyscy oczywiście zaraz pobiegli przeczytać tę kartkę. Zawierała trzypunktową instrukcję:

"Budzić jedynie w przypadku: 1. pukania z zewnątrz do śluzy wejściowej; 2. pojawienia się zielonego ludzika wewnątrz statku; 3. spotkania nie zidentyfikowanego obiektu latającego".

Nie byli tym nawet zaskoczeni. Uprzedzano ich, że komandor ma specyficzne poczucie humoru. Poza tym miał oczywiście prawo skorzystać z przywileju dowódcy i cały kłopot zostawić na głowie oficerów wachtowych.

– Idź więc i przerwij mu tę przydługą drzemkę – powiedział Silva.

– Bierzesz to na siebie?

– Muszę. Tak się pechowo składa, że to moja wachta.


Skrajem plaży, po wilgotnym piasku biegła dziewczyna. Drobne, wyraźne ślady jej stóp wypełniały się wodą kolejnej fali i rozmywały w nieregularne zagłębienia. Druga fala zmywała je zupełnie, pozostawiając gładki, wilgotny piasek, jakby nigdy nie było tej dziewczyny, która przed chwila przebiegła. Sloth podniósł wzrok. Zobaczył, jak oddala się coraz bardziej i próbował zgadnąć, kim była: Alda, Estar… a może kimś zupełnie innym… Zresztą to nieważne, to tylko sen – pomyślał.

Po chwili już wiedział, że budzi się z anabiozy. Po kilku czy kilkunastu takich przebudzeniach odróżnia się je bez trudu od normalnego przebudzenia ze zwykłego snu. To zupełnie inny rodzaj przebudzenia, coś w rodzaju nagłego skoku z wysokiej wieży: spadanie, tym jednak różne od normalnego, że z początku szybkie, a potem coraz wolniejsze, w końcowej fazie przypominające zetknięcie z bardzo miękkim pneumatycznym materacem.

Otworzył oczy. Przez szkło pokrywy zobaczył śniadą twarz pochylonego nad nim mężczyzny. Pokrywa uniosła się powoli, uwalniając ciało ze szczelnego futerału. Sloth poruszył palcami dłoni, potem ostrożnie całym przedramieniem.

"Dobre są te nowe biostatory'' – pomyślał. Pamiętał, jeszcze z poprzedniej podroży, niemiłe odrętwienie, z jakim człowiek wychodził z dawniej stosowanych urządzeń tego rodzaju.

"Zawsze tak jest: wylatujesz na supernowoczesnym statku, a wracasz przestarzałym pudłem'' – pomyślał. Uniósł się na łokciach, poruszając głową. Czuł się znakomicie.

– Komandorze, drugi pilot szóstej zmiany melduje się…

– Już?

– Nie, jeszcze nie koniec, ale blisko, komandorze. Tylko że… mamy sztuczny obiekt na kursie.

– Dobrze. Zaraz, będę gotów, przygotuj mi trochę kawy.

Sloth wygramolił się z biostatora, wykonał parę ruchów gimnastycznych i sięgnął do szafki po ubranie. Po kilku minutach był w sterowni. Kawa czekała na pulpicie, przed fotelem dowódcy.

– Co dobrego, chłopcy? – zagadnął, siorbiąc z kubka gorący napój.

– Nie rozpoznany obiekt metalowy na przeciwnym kursie – zameldował Silva.

– Jaką mamy prędkość?

– Aktualnie jedna dziesiąta "c", opóźnienie jeden "g".

– A… tamto?

– O dwa rzędy mniej. Lot bezwładny.

– Dobrze. Przygotować projekt lotu rozpoznawczego.

Omar i Silva spojrzeli na siebie równocześnie.

– Podejdziemy?

– Nie wiem. – Sloth wzruszył ramionami.

– Ale dobrze by było.

– Myślisz, że to… jeden z tamtych statków? – spytał Silva z wahaniem.

– A co? – uśmiechnął się Sloth. – Zgodnie z regułą Ockhama… O ile to statek. Brać się do roboty.

Omar usiadł przy komputerze, by w przybliżeniu oszacować możliwości podejścia do obiektu. Na razie jednak brakowało ścisłych danych o prędkości i odległości. Sloth skończył kawę i teraz bazgrał coś na kawałku papieru.

– Wspomniałeś, że odległość wynosi około pięciu godzin świetlnych? – zagadnął Silvę.

– Nawet nieco mniej. Osiem godzin temu wysłałem serię impulsów laserowych. Myślę, że za dwie godziny będziemy mieli dokładny wynik pomiaru kierunku, prędkości i odległości, a ponadto zarys konturu obiektu – Czy… strumień fotonów z hamujących silników nie trafia w ten obiekt? – zaniepokoił się Sloth.

– O nie, komandorze. Na pewno jest poza stożkiem naszych wiązek fotonowych. Kąt rozwarcia wiązki jest bardzo mały. Gdyby to znalazło się na naszej drodze, dawno mielibyśmy odbicie i zrobiłaby się tutaj sodoma i gomora. Układ ostrzegawczy uruchomiłby wszystkie systemy zabezpieczające przed kolizją.

– Więc… pięć godzin światła… to jest… dwie doby przy naszej aktualnej prędkości. – Sloth mamrotał coś pod nosem, kreśląc odręcznie krzywe na papierze. – Cholernie blisko. Trzeba jednak było obudzić mnie wcześniej…

– Nie wiedzieliśmy, czy… – próbował usprawiedliwiać się Silva.

– Dobrze, w porządku. – Komandor przerwał ruchem ręki. – Jakie przyspieszenie może osiągnąć nasza patrolówka?

– Trzy do czterech "g".

– To na nic. Potrzeba z dziesięć…

– Da się zrobić, komandorze – uśmiechnął się Silva. – Ale nie patrolówką. Trzeba odłączyć sekcję silnikową.

– Mów jaśniej, kochany. Wiesz przecież, jak mało znam te wasze ostatnie nowości.

– Statek o napędzie fotonowym jest zespołem niezależnych sekcji napędowych – zaczął Silva, zadowolony, że może wykazać się swą wiedzą, pouczając tak doświadczonego astronautę. – Każda z nich stanowi odrębny zespól złożony ze zwierciadła fotonowego, anihilatronu i zasobnika materii napędowej. Wszystko razem wygląda jak pęczek siedmiu wydłużonych cylindrów, opasany toroidalną rurą, mieszczącą sekcje użytkowe statku. W razie potrzeby można odłączyć dowolny silnik z tego pęczka, centralny lub jeden z sześciu obwodowych… Na przykład, w wypadku ciężkiego uszkodzenia lub nieusuwalnej awarii, można odrzucić jeden a nawet kilka silników, żeby nie ciągnąć niepotrzebnego szmelcu. W praktyce, można podróżować nawet z jednym silnikiem, przy ograniczonym ciągu oczywiście. Niezależnie od tego, konstrukcja pojedynczej sekcji napędowej pozwala na jej odłączenie i użycie jako osobnej jednostki podróżnej. Po to właśnie w każdej sekcji przewidziano osobne stanowisko sterowania, automat pilotujący i pomieszczenie załogowe.

– No, no! – cmoknął z podziwem Sloth. – Bardzo wygodne rozwiązanie. Kiedyś nie stosowano takich tricków.

Dawno nauczył się akceptować gładko wszelkie nowości oraz skokowe – z jego punktu widzenia – zmiany w technice. Umiał przystosowywać się do nich błyskawicznie i nie zawsze rozumiejąc szczegóły techniczne, bezbłędnie korzystał z nich w każdej kolejnej podróży.

Kiedy wyruszał w poprzedni rejs, o napędzie fotonowym mówiło się wciąż jako o odległej perspektywie, a nawigacja z prędkościami podświetlnymi istniała zaledwie w teorii na kartach ogólnych podręczników astronautyki, zwykle jako ostatni rozdział albo zgoła dodatek. Wystarczyło kilkadziesiąt lat, by tacy młodzi piloci jak jego obecna załoga z całą swobodą operowali einsteinowskimi równaniami ruchu w zastosowaniu do realnych obiektów napędzanych fotonami uzyskiwanymi z anihilacji…

– A przeciążenia? – spytał, wciąż rysując i licząc na kartce.

– Są tam biostatory imersyjne i możliwość pełnoautomatycznego sterowania według programu z korekcją samoczynną.

– Aha. – Sloth zrobił minę, jakby wszystko doskonale rozumiał, ale tak naprawdę to z grubsza tylko wyobrażał sobie zasadę tych urządzeń.

Ważny był ostateczny efekt ich działania, a na zgłębianie tajników konstrukcji nie miał czasu. Sama nazwa musiała mu na razie wystarczyć. Z doświadczenia wiedział, że można ufać pomysłowości "potomnych", jak nazywał tych, którzy urodzili się znacznie później niż on. Własnego potomstwa nigdy nie posiadał, a w każdym razie nic mu nie było o tym wiadomo…

– To znaczy – ciągnął po chwili – że można takim osobnym członem rakietowym wyciągnąć tych dziesięć…g" przyspieszenia?

– Swobodnie, komandorze.

– Taak… Zatem mamy sprawę rozwiązaną. Obliczyłeś tam coś, chłopcze? – zwrócił się do drugiego pilota.

– Zaraz podam wyniki.

– Zaczekaj, podam najpierw moje i porównamy – uśmiechnął się chytrze. – Więc myślę, że trzeba zrobić tak: nasz statek będzie kontynuował lot bez zmiany programu, bo jak sądzę, przy tym opóźnieniu, jakie mamy aktualnie, wyhamujemy dokładnie tam, gdzie trzeba, to znaczy w pobliżu planety. Ile to potrwa?

– Około trzydziestu czterech dni.

– Dobrze. Zatem, statek leci bez zmiany ciągu hamującego. Odłączamy jeden z członów napędowych i hamujemy go z opóźnieniem, powiedzmy, dziesięciu "g". Pozostałe silniki kompensują ubytek ciągu statku. Odłączony moduł pozostaje w tyle i wytraca całą prędkość początkową, a nawet zyskuje pewną niewielką prędkość w kierunku przeciwnym, tak aby po jakichś osiemdziesięciu pięciu godzinach spotkać interesujący nas obiekt z zerową w stosunku do niego prędkością względną. Cały nasz statek mija obiekt znacznie wcześniej, po dwóch dobach. Załoga modułu bada wnętrze obiektu. Zakładam, że jest to jeden ze statków Konwoju, bo jeśli sondowanie laserowe tego nie potwierdzi, cala operacja nie odbędzie się. Nawiasem mówiąc, mam nadzieję, że sprawdziliście w całym paśmie częstotliwości, czy nie ma jakiegoś wywołania z jego strony…

– Oczywiście, komandorze! – Silva prawie się oburzył. – To była pierwsza rzecz, jaką zrobiłem po wykryciu echa tego obiektu! Nawet o tym nie meldowałem, bo to się samo przez się rozumie.

– W porządku. – Sloth spojrzał na kartkę, usiłując sobie przypomnieć, na czym skończył.

To było niepokojące ostatnimi czasy. Pamiętał doskonale fakty sprzed stu lat, a chwilami zapominał, o czym mówił przed minutą. Starał się ukrywać to przed lekarzami badającymi go w ramach normalnych testów, lecz zdawał sobie sprawę, że nie ma na to rady. "Początki sklerozy. Ale to dopiero początki" – pocieszał się w duchu.

– Więc dalej – ciągnął po chwili. – Jesteśmy przy tym obiekcie. Badamy go tyle czasu, ile potrzeba, godzinę czy pięć, to nie ma znaczenia wobec czasu trwania pozostałych operacji. Następnie moduł rusza w pościg za statkiem, utrzymując dziesiątkę przez niecałe sześć dni, a potem hamując takim samym ciągiem przez dalsze cztery. Moduł dogania statek przy równej z nim prędkości, wynoszącej teraz około sześciu setnych prędkości światła. Wszystko razem, od startu modułu do ponownego połączenia ze statkiem, trwa około trzynastu dni. Co na to komputer, chłopcze?

– Zgadza się z tobą, komandorze. Dokładnie dwanaście dni i osiemnaście godzin, plus czas pobytu w badanym obiekcie! – Omar nie taił podziwu. – Jesteś lepszy niż ja plus komputer. Zdaje się, że obliczyłeś od razu najkorzystniejszy wariant, podczas gdy ja próbowałem ustalać go przy pomocy teorii optymalizacji…

– Rutyna, mój drogi. Sto trzydzieści lat praktyki w kosmosie – uśmiechnął się Sloth. – To zresztą drobnostka.

Jego skromność była oczywiście najzupełniej fałszywa. To jasne, że chciał czymś zaimponować młodym pilotom, co to ani rusz bez komputera sobie nie radzą. A co do owych stu trzydziestu lat, to zapomniał dodać, że sto dziesięć z nich przeleżał w biostatorach, różnego typu i coraz to nowocześniejszych. Ale doświadczenie pozostałych lat dwudziestu wystarczało, by umiał szybko i trafnie wybrać i ocenić manewr stosowny dla wykonania danego zadania.

– Przygotuj program dla autopilota – zwrócił się do Omara. – Polecisz ze mną.

– Ty też, komandorze? – zdziwił się Silva.

– Wszystko mi jedno, czy prześpię te dwa tygodnie tutaj, czy w kabinie samodzielnego modułu. A poza tym, czy któryś z was widział kiedykolwiek statek międzygwiezdny typu RQ-2? Na pewno żaden. Jeżeli spotkaliśmy jeden ze statków Konwoju, to tylko ja znam jego konstrukcję. Dlatego, między innymi, jestem tutaj! Jako ekspert od wszelkiego rodzaju staroci. Ty, Silva, pozostaniesz na wachcie. Zwitalizujemy ci jeszcze jakiegoś pilota do pomocy.

Sloth pospieszył za Omarem, by obejrzeć kabinę modułu napędowego, który zamierzali odłączyć. Po drodze wstąpili do sekcji biostatorów, zbudzili jednego z pilotów pierwszej zmiany i posłali go do Silvy, by zapoznał się z sytuacją.

Gdy wrócili do sterowni, na ekranie oczekiwał już obraz przyniesiony przez odbite impulsy świetlne lokalizatora Kontur zbliżającego się obiektu był obrysowany dość wyraźnie, nawet z pewnymi szczegółami.

– Jasne! To RQ-2 widziana od przodu – powiedział Sloth bez chwili wahania, – W kosmosie nie ma cudów. To mógł być tylko asteroid albo jeden z tamtych statków. Albo…

– Co, komandorze? – spytali równocześnie wszyscy trzej pozostali.

– Powiedziałem, że w kosmosie nie ma cudów! – powtórzył, lecz wszyscy czterej wiedzieli dobrze, że każdy z nich dopuszczał jeszcze trzecią, najmniej prawdopodobną możliwość, którą w skrytości ducha uwzględnia każdy, kto spędza życie jak oni na gwiazdowych szlakach…

– Dokładniej mówiąc – dodał Sloth patrząc uważnie w ekran – jest to Alfa, flagowy statek Konwoju. Spojrzeli na niego ze zdziwieniem.

– Odczytałeś napis na burcie? – zaśmiał się Omar.

– Widzicie ten występ na kadłubie, u dołu? Tylko Alfa miała coś takiego. To emiter radiowy dalekiego zasięgu. Antena do łączności z Ziemią.

– Leci bardzo wolno, bez napędu – Omar spojrzał na wydruk danych pomiarowych. – Jeśli przyjmiemy, że wystartował z układu gwiezdnego, do którego zmierzamy, to musi być w drodze od jakichś pięćdziesięciu lat.

– To znaczy tyle, ile upłynęło od wysłania ostatniej depeszy stamtąd? – upewnił się Achmat, nowo zwitalizowany pilot.

– Mniej więcej – potaknął Sloth w zamyśleniu. – To, co widzimy, jest samym tylko głównym członem Alfy. Pojemniki lądujące zostały odrzucone. Osadzono je… lub próbowano osadzić na powierzchni planety.

– Komandorze! – odezwał się nagle Silva.

– Jeśli Alfa była jedynym przekaźnikiem łączności, to po prostu nie mogli nadać kolejnej depeszy, gdy odleciała. Stąd ich milczenie.

– To jest oczywiste – zgodził się Sloth.

– Można by zatem przypuszczać, że wylądowali szczęśliwie. Oby tak było. Ale… te dziwne depesze? Odlot Alfy? Wszystko to bardzo mi się nie podoba… Za dużo tych pytań.

Co zaszło tam, na tajemniczej planecie Ksi, która wydawała się tak dobrze znaną, że ośmielono się wysłać na nią od razu tak wielu ludzi? Co się wydarzyło, nim Alfa wyruszyła w tę bezsensowną podróż powrotną jako martwy, milczący wrak, dryfujący beznadziejnie powoli w kierunku macierzystego globu?

Nikt nie wątpił teraz, że operacja podejścia do wraku i zbadania jego zawartości jest konieczna i że trzeba ją przeprowadzić za każdą rozsądną cenę, nawet gdyby wypadało wyhamować cały statek przed celem podróży i rozpędzać go potem na nowo. Mogło to dać odpowiedź na wiele pytań, ale… mogło także dostarczyć nowych wątpliwości.


Dziewczyna stała tyłem do Slotha, wsparta obiema rękami o balustradę tarasu. Patrzyła w kierunku plaży i morza. Jej bardzo ciemne, długie włosy opadały na ramiona i śniade plecy, których obszerny fragment widać było w wycięciu dekoltu. Chciał koniecznie dotknąć pasma jej włosów, lecz gdy dłoń jego powolnym ruchem zbliżyła się do nich, dziewczyna odwróciła się nagle. Wąskie oczy Estar spojrzały na niego ironicznie, chłodno. Postąpił jeden krok w jej kierunku, chcąc objąć ją obiema rękami, lecz zniknęła nagle, a on przeleciał przez niską balustradę i coraz wolniej opadając poszybował w dół nad stokiem piaszczystego wzgórza. Na sekundę przed upadkiem zbudził się.

"Aha – przypomniał sobie od razu, gdzie jest. – Moduł silnikowy. Lot do Alfy".

Omar stał nad nim w kompletnym ubiorze próżniowym, tylko hełm trzymał pod pachą.

– W porządku, komandorze – powiedział. – Proszę wstać i ubrać się. Wyrównaliśmy prędkość. Lecimy równolegle do Alfy. Widać ją nawet bez teleskopu.

Sloth poruszył się i poczuł nieważkość. Sięgnął dłonią do uchwytu zwisającego nad łożem i wyciągnął swe ciało z biostatora. Po kilku minutach był już w skafandrze.

Na ekranie wizyjnym w sterowni widać było Alfę w całej okazałości, tym razem z profilu.

– Nie widzę żadnych uszkodzeń zewnętrznych – mruknął Sloth, przyglądając się uważnie statkowi. – Podchodzimy bliżej.

– To trochę potrwa – powiedział Omar, ujmując dźwignie manewrowe. – Silniki korekcyjne są dość słabe.

– Nie spiesz się. Musimy przylgnąć do gładkiej powierzchni kadłuba w pobliżu jednego z zaczepów po ładownikach.

– Niestety, nie będziemy pasować do zaczepu – uśmiechnął się Omar. – Standardy się zmieniły.

– Myślę, że znajdzie się tu kawałek dobrej, stalowej liny cumowniczej…

– Jest lina i trochę narzędzi do prucia metalu.

– Mam nadzieję, że dostaniemy się przez śluzę z doku promu ładowniczego. Ale narzędzia trzeba zabrać.

Milczeli patrząc na rosnący kształt statku.

W odległości kilkunastu metrów od niego Omar włączył dysze hamujące i teraz podpływali powoli, centymetr po centymetrze.

– Gotowe! – zameldował Omar. – Proszę włożyć hełm, komandorze. Pójdę zacumować.

– Zaraz. Może ja to zrobię. Wolę, żebyś ty został przy sterach.

– Tak jest.

"To mi się podoba u tych młodych – pomyślał Sloth z uznaniem. – W normalnych warunkach są zupełnie rozluźnieni, gotowi nawet do poufałych żartów z dowódcy. Ale kiedy sytuacja wymaga dyscypliny, znają swoje miejsce… To jedno nie zmienia się w naszym fachu od czasu, jak ukończyłem Akademię".

Sloth dokręcił zawory hełmu i wziął parę oddechów by sprawdzić działanie systemu powietrznego. Omar podał mu zwój liny cumowniczej i uruchomił mechanizm klapy wyjściowej. Powietrze uszło z sykiem przez zawór, otwór w ścianie odsłonił się powoli. Sloth zaczepił karabińczyk swej linki ubezpieczającej o wystające z kadłuba oczko i wypłynął na zewnątrz. Wydobył z kieszeni pistolet manewrowy i ruszył w stronę rufy szukając miejsca dla zaczepienia liny cumowniczej. Przesuwając się wzdłuż kadłuba spojrzał w szczelinę pomiędzy rakietą i statkiem. Dwa cylindry – większy i mniejszy – stykały się prawie, lecz niezupełnie. W najwęższym miejscu szczelina miała szerokość dłoni.

"Zdolny chłopak" – pomyślał z uznaniem o pilocie. Zaczepił hak cumy o ażurową konstrukcję łącznika, potem drugi – o wspornik na kadłubie Alfy.

– Gotowe – powiedział. – Bierz narzędzia i chodź tutaj.

– Tak jest – usłyszał w słuchawce hełmu.

Po chwili płynęli obok siebie, tuż przy powierzchni kadłuba Alfy. Otwór doku był odsłonięty, wnętrze puste. Wpłynęli do środka, świecąc latarkami.

– Tu jest śluza. Zdaje się że… – Sloth wcisnął przycisk. – Tak. Działa!

Drzwi rozsunęły się. Musieli odpiąć linki ubezpieczające i zaczepić o barierkę na zewnątrz Śluzy. Zamknęła się, gdy weszli. Słyszeli syk napływającego powietrza.

– Jak dotąd, wszystko działa! – stwierdził Omar z pewnym zdziwieniem.

– Dobra, solidna, stara robota! – uśmiechnął się Sloth.

Poczuli rosnące ciążenie. To komora śluzy zaczynała wirować, łącząc się z wewnętrznym, obracającym się rdzeniem statku.

– Nawet sztuczna grawitacja…

– To znaczy, że elektrownia wciąż pracuje. No, już…

Zielona lampka zapaliła się nad wyjściem, drzwi otworzyły się ukazując główny korytarz modułu załogowego, oświetlony słabym światłem lamp systemu bezpieczeństwa.

Ruszyli w kierunku sterowni. Sloth znał dokładnie rozkład pomieszczeń. Oglądał kiedyś, dawno temu, prototyp takiego statku. Przed odlotem dostał dokładne rysunki i wszystko raz jeszcze sobie przypomniał.

– Sprawdź biostatory – powiedział, wskazując mijane drzwi bocznego pomieszczenia, a sam pchnął inne, po drugiej stronie korytarza i wszedł do centrali układu zabezpieczenia warunków biologicznych. Rzucił okiem na tablicę kontrolną. Rząd zielonych wskaźników płonących u góry tablicy upewnił go, że nie zdarzyła się tu żadna awaria. Powietrze było sprawnie regenerowane, układ oczyszczania wody działał, klimatyzacja, zasilanie w energię, syntetyzatory – wszystko było sprawne.

Wyszedł na korytarz, zdejmując hełm skafandra. Odetchnął głęboko. Powietrze było czyste, bez zapachów. Omar czekał na niego przy otwartych drzwiach sekcji biostatorów.

Sloth pokazał mu na migi, że można zdjąć hełm.

– Sprawne i puste – powiedział Omar, wskazując za siebie. – Jakby przygotowane na przyjęcie ludzi.

Śloth pokiwał głową.

– Do sterowni! – powiedział ruszając przodem.

Drzwi rozwarły się cicho. Wewnątrz panował półmrok. Jedyne oświetlenie stanowiła dyżurna lampa nad pulpitem sterowniczym. Lampy kontrolne i ekrany były wygaszone.

Jeden z foteli był odchylony głęboko do tyłu. Podeszli bliżej, stając po obu stronach. Na fotelu leżał człowiek… Był ubrany w strzępy brudnej odzieży, spod której prześwitywało chude ciało o białej pomarszczonej skórze. Ręce miał rozrzucone na boki, żylaste i kościste. Stara, pocięta zmarszczkami twarz o głęboko osadzonych oczach przykrytych cienkimi powiekami sprawiała wrażenie oblicza mumii. Na czole porysowanym poziomymi bruzdami widniała gładka, różowa blizna o kształcie regularnego prostokąta.

– Żyje? – wyszeptał Omar, wpatrując się w leżącego.

Sloth ujął przegub dłoni starca. Tętno było wyraźne, lecz niezmiernie powolne.

– Przeszukaj dokładnie całą część załogową – powiedział półgłosem. – Przy okazji zrób fotograficzną dokumentację stanu ważniejszych urządzeń. Niczego nie zmieniaj, tylko zanotuj uwagi.

Omar wyszedł, a Sloth otworzył kieszeń skafandra i wydobył strzykawkę. Wbił igłę w przedramię leżącego człowieka. Oczekując na rezultat zastrzyku, rozglądał się po sterowni.

Po kątach poniewierały się puste opakowania po żywności, brudne naczynia, napoczęte puszki. Wszędzie było pełno śmieci i odpadków. System sterylizujący musiał działać wyjątkowo sprawnie, gdyż wszystko to nie rozkładało się i nie cuchnęło.

Na pulpicie przed starcem leżała otwarta księga. Sloth rozpoznał typowy dziennik pokładowy. Ostatnie zapisane strony ukazywały nierówne rzędy słów kreślonych trzęsącą się ręką. Sloth zajrzał na początek dziennika. Rozpoczynał się zapisami z ostatniego roku podróży Konwoju.

Podszedł do pulpitu radiostacji. Czołowa płyta urządzenia była potrzaskana, jakby ktoś celowo uderzył w nią kilkakrotnie młotkiem. Zauważył zerwaną plombę przełącznika kasowania zapisu. Przełącznik był przekręcony na pozycję kasowania.

Sloth przekartkował dziennik. Ostatni regularny zapis w rubrykach kończył się uwagami dotyczącymi przygotowań do odłączenia ładowników. Dalej był już tylko jakiś ciągły tekst, ignorujący rubryki, na które podzielono stronice dziennika.

Zamknął dziennik i położył obok swego hełmu, na podłodze. Starzec w fotelu poruszył się, lecz nadal pogrążony był jak gdyby w głębokim śnie.

– Nie ma nikogo więcej – powiedział Omar wracając. – W pomieszczeniach załogi bałagan, jak tutaj. Wygląda na to, że sam wybrał się w tę podróż… Może zabrakło mu paliwa, albo… silniki przestały działać?

Sloth podszedł do pulpitu i włączył komputer. Tablica rozjarzyła się światłami wskaźników.

– Chyba… wszystko w porządku – powiedział po chwili, sprawdzając wynik testu. – Układ napędowy sygnalizuje gotowość. Paliwo… też jest, chociaż trochę za mało dla uzyskania pełnej szybkości… On po prostu nie włączył głównego ciągu po wyjściu na trajektorię podróżną.

– Dlaczego?

– Może dowiemy się od niego – Sloth wzruszył ramionami i spojrzał na starca, którego chuda klatka piersiowa unosiła się teraz w wyraźniejszym oddechu. – Aktywator zaczyna działać…

Powieki starca drgnęły. Pochylili się obaj obserwując jego twarz. Otworzył oczy, patrzył nieprzytomnie, szklistym wzrokiem. Jego ręka uniosła się powoli ku twarzy, przesłonił na chwilę oczy, znów spojrzał jakby przytomniej, przenosząc wzrok z jednego na drugiego. Usta poruszyły się. Wyszeptał coś cicho i zamknął oczy. Potem nagle otworzył je raz jeszcze i unosząc głowę z oparcia fotela, wpatrywał się przez chwilę w twarz Slotha.

– To… wy? Jesteście tutaj?… Gdzie… Letto…? Czy on… Ja nie chciałem, zostawcie mnie! Gdzie ona? Ty… Jesteś Sokołów? Nie, przecież cię nie znam, ciebie nie ma, nie możesz być tutaj, to niemożliwe… Więc to… znowu… Obudzić się, obudzić…

Jego słowa, przerywane zadyszką, cichły coraz bardziej. Głowa opadła bezwładnie, zamknął oczy i znieruchomiał.

– Poszukaj jakiegoś skafandra – powiedział Sloth. – Przeniesiemy go do rakiety.


– Gotowe – zameldował Omar. – Staruszek w biostatorze, program lotu sprawdzony. Proszę się kłaść, komandorze. Ja muszę jeszcze uruchomić autopilota.

– Uhm. Zaraz…

Sloth rozsiadł się w fotelu i studiował dziennik zabrany z pokładu Alfy. Omar po raz drugi delikatnie przypomniał mu o starcie. Trwało to już około godziny. Odkąd wrócili do rakiety, Sloth ani na chwilę nie oderwał się od dziennika.

– Nadaj rozkaz dla Silvy – powiedział wreszcie, zamykając księgę.

– Są o osiem godzin światła stąd. Chyba nie będziemy czekać na odpowiedź? – Omar podał mikrofon. – Proszę wcisnąć przełącznik i nadawać.

– Dowódca statku do pierwszego pilota. Rozkaz specjalny. Zakazuję witalizacji kogokolwiek z załogi przebywającej w biostatorach.

Omar spojrzał ze zdziwieniem, ale nie spytał o nic.

– To… na wszelki wypadek – uśmiechnął się Sloth, odkładając mikrofon. – A teraz pokaż mi, jak się uruchamia automat czasowy. Ty pierwszy wejdziesz do biostatora, a ja uruchomię program lotu i położę się ostatni. Też na wszelki wypadek.

– Co się stało, komandorze?

– Jeszcze chyba nic… Nie wiem. Kładź się.

– Tak jest. Potem trzeba przesunąć tę dźwignię, a następnie nacisnąć zielony przycisk. To wszystko. Idę do biostatora.

Sloth patrzył przez chwilę za nim, a potem z dziennikiem w dłoni rozejrzał się po kabinie. Odchylił pokrywę skrzynki na odpadki i ukrył w niej gruby zeszyt.


Tym razem budził się bez snów. Jego pamięć przechowała dokładnie ostatni moment przed zaśnięciem i teraz, po dziesięciu prawie dniach lotu śladem fotonowca, wpasował się dokładnie w tamtą chwilę, jakby nie było tej dziesięciodniowej przerwy. Uniósł się szybko z biostatora. Miejsce Omara było puste. Znalazł go w sterowni.

Na ekranie widać było fotonowiec. Omar rozmawiał przez radio z Silvą,

– Wyłącz silniki. Zaraz będę was wyprzedzał.

Sloth przypasał się do fotela i obserwował manewry.

Rakieta musiała podejść do statku od strony zwierciadeł fotonowych, zwróconych teraz do przodu, w kierunku centralnej gwiazdy układu. Była podobna do Słońca, widzianego z orbity Saturna…

Wyprzedzili statek, a następnie, hamując małym ciągiem i uruchamiając na chwilę silniki korekcyjne, powoli, precyzyjnie wsunęli się w obręcz pustego miejsca w pęku segmentów napędowych. Od tej chwili wszystko odbywało się samoczynnie: mocowanie segmentu, spajanie połączeń kablowych i śluz przejściowych.

– Bardzo dobrze – pochwalił Omara. – Gdzie uczyłeś się takich manewrów?

– Byłem w układzie Fomalhaut. Ale to jeszcze w epoce napędu klasycznego. Na fotonach latałem tylko treningowo, do Jupitera i z powrotem ale dali nam taką szkolę, że…

– Wyobrażam sobie. – Sloth uśmiechnął się do swoich wspomnień z czasów, gdy opanowywał praktyczną nawigację pozaukładową. – Czy Silva uczył się razem z tobą?

– Znam go od dawna. To bardzo dobry pilot Był ze mną na tych treningach.

– Kogo jeszcze z naszej załogi znasz… dłużej, z czasów studiów?

– Achmata. Dlatego właśnie jego zwitalizowałem na zastępstwo…

Sloth zastanawiał się w milczeniu. Zielone światła sygnalizowały koniec operacji. Mogli już przejść do części załogowej statku.

– Posłuchaj, Omar… Zastanów się nim odpowiesz. Czy ufasz całkowicie tym ludziom?

– Nigdy się na nich nie zawiodłem, komandorze.

– Dobrze. Muszę i ja wam zaufać. Nie mam innego wyjścia.

Omar patrzył na niego pytająco, lecz Sloth nie powiedział już ani słowa więcej, dopóki nie znaleźli się w kabinie medycznej, gdzie zanieśli nieprzytomnego wciąż staruszka z Alfy. Potem Sloth wrócił jeszcze po dziennik.

W kabinie medycznej zastał Achmata i Omara pochylonych nad leżącym starcem.

– Co z nim zrobić, komandorze? – spytał Omar.

– Nie wiem. Najlepiej byłoby oddać pod opiekę lekarza.

– To moja druga specjalność – powiedział Achmat – Studiowałem medycynę.

– To dobrze. Nie chciałbym witalizować nikogo więcej, dopóki… – Sloth potrząsnął trzymanym w dłoni dziennikiem – dopóki nie zastanowimy się wspólnie nad tym… Przeczytajcie, a potem dajcie Silvie. Możecie pominąć pierwszych sto dwadzieścia stron. To tylko zwykle zapisy pilotów wachtowych. Najciekawsze zaczyna się dalej…

Загрузка...