3. Relacja, czyli część prawdy o planecie Ksi

Trudno mi zacząć tę relację. Próbowałem już wiele razy, lecz każdy początek wydawał mi się niezręczny. Nie wiem przecież, kto i w jakich okolicznościach przeczyta te słowa. Muszę więc zacząć od pewnych wyjaśnień dotyczących mojej osoby.

Byłem członkiem, załogi Alfy, flagowego statku Konwoju. Jak wszyscy towarzysze z załóg, ja także miałem pozostać na planecie wraz z pozostałymi osadnikami. Czego spodziewałem się po tej radykalnej zmianie w mym życiu? Trudno to wyjaśnić w krótkich słowach. Byłem młody i pełen ciekawości. Pracując przez pewien czas jako pilot na liniach międzyplanetarnych zwiedziłem prawie wszystkie szlaki regularnej komunikacji wewnątrz Układu. Cóż pozostało mi w perspektywie dalszych lat tej służby? Powtarzanie tych samych tras, kręcenie się tam i z powrotem pomiędzy Wenus a księżycami Jupitera… Nie byłem zachwycony taka przyszłością Wiedziałem, jak trudno jest dostać się do załogi ekspedycji międzygwiezdnej. Próbowałem nawet starać się o miejsce w dwóch kolejnych wyprawach badawczych i nic z tego nie wyszło. Być może, zabrakło mi odpowiedniej protekcji…

Wtedy właśnie ogłoszono nabór do Konwoju. Warunek był dość ostry: trzeba było zdecydować się na pozostanie na docelowej planecie, nie przewidywano powrotu statków na Ziemię. Wyprawa miała charakter eksperymentalny, po raz pierwszy próbowano stworzyć kolonię Ziemian na planecie innego układu. Do tego jeszcze – na planecie, gdzie nie stanęła dotąd stopa człowieka. Jednakże wyniki wieloletnich badań przy użyciu samoczynnych sond obserwacyjnych nie pozastawiały wątpliwości: planeta mogła stać się rajem dla przyszłych mieszkańców. Jej ogromne obszary pokrywała wspaniała roślinność, klimat strefy umiarkowanej przypominał Kalifornie, tyle że bez trzęsień ziemi huraganów i innych niespodzianek. Dobra woda i korzystny skład atmosfery czyniły planetę wymarzonym miejscem pobytu dla tych których zmęczyło życie w nieustannym pośpiechu i hałasie, w obliczu zagrożenia przeludnieniem i niedożywieniem, a do tego jeszcze w niestabilnej, z dnia na dzień zmieniającej się sytuacji politycznej.

Zgłosiło się nadspodziewanie wielu ochotników na osiedleńców Byli to przeważnie ludzie młodzi, którzy nie widzieli dla siebie perspektyw i satysfakcjonującego miejsca w ziemskiej rzeczywistości. Deklarowali gotowość do trudnej pracy pionierów, jaka czekać ich miała na nowej planecie. Przyjmowano najchętniej młode bezdzietne pary małżeńskie oraz młodych samotnych mężczyzn i kobiety.

Trudniej było ze skompletowaniem załóg, chociaż kandydatów było więcej niż oferowanych miejsc. W tym przypadku ważną rolę odgrywały wysokie kwalifikacje – a jak wiadomo astronauci z wysokimi kwalifikacjami bez trudu znajdują sobie pracę bez konieczności wyrzekania się powrotu na Ziemię.

Moje kwalifikacje okazały się wystarczające, a entuzjazm, z jakim odniosła się moja dziewczyna, Luiza, do tego szalonego pomysłu, przypieczętował moją decyzję. W ten sposób znalazłem się w załodze Konwoju. Luiza, jak było zawarowane w kontrakcie, otrzymała miejsce wśród kandydatów na osadników. Podróż trwała długo, lecz dla osadników pozostających w anabiozie nie miało to znaczenia, a my, członkowie załóg, postarzeliśmy się zaledwie o kilka lat – bo tyle trwały w sumie dyżury robocze każdego z nas. Przez pozostałą część podróży korzystaliśmy z najnowocześniejszych urządzeń biostatycznych, pozwalających na natychmiastowe niemal zapadanie w anabiozę i powrót do czynnego życia w razie konieczności.

Podróż przebiegła bez zakłóceń i poważniejszych problemów nawigacyjnych, jak zresztą zwykle bywa w międzygwiezdnej próżni. Pełniłem funkcję drugiego pilota Alfy. Mieliśmy na pokładzie dowódcę całego Konwoju, starego i doświadczonego astronautę, awansowanego z tej okazji do rangi admirała, który postanowił osiąść u celu podróży na zasłużonej emeryturze.

Każdy z czterech statków Konwoju składał się z centralnego modułu podróżnego, zawierającego urządzenia napędowe i sterownicze oraz pomieszczenia załogi. Moduł centralny otoczony był walcowatymi pojemnikami, zaopatrzonymi we własne źródła napędu. Pojemniki te, będące ładownikami zdolnymi osiąść na powierzchni planety, zawierały urządzenia hibernacyjne z ludźmi oraz cały sprzęt, materiały i zapasy potrzebne w początkowym etapie zasiedlania planety.

Myślę, że powyższe wyjaśnienia wystarczą każdemu, kto będzie czytał te notatki, dla zrozumienia wydarzeń, które zamierzam opisać. W tym momencie nachodzi mnie refleksja dotycząca tych ewentualnych czytelników… Czy ktokolwiek będzie rzeczywiście to czytał? Czy – jeśli przeczyta – zdoła wczuć się do tego stopnia w sytuację, by zrozumieć fakty i motywy naszych działań? Czy właściwie oceni to co się stało i rolę poszczególnych osób dramatu – bo trudno nie nazwać dramatem tego, co chcę przedstawić… To dramat zbiorowy i dramat poszczególnych jednostek… ale nie wyprzedzajmy faktów…

Otóż, jak wspomniałem, dla nieznanego czytelnika spisuję teraz – już z perspektywy odległego czasu, na chłodno i w miarę możności obiektywnie – bieg wydarzeń, poczynając od owego pierwszego dnia, nazwanego później Pierwszym Dniem Nowego Świata. Czy zależy mi bardziej na daniu świadectwa prawdzie o planecie i jej mieszkańcach, czy może na pokazaniu moich błędów i zasług, by ktoś mógł prawidłowo ocenić moją rolę w tych wydarzeniach? Nie umiem na to odpowiedzieć; samo się to okaże w trakcie pisania…

Dla sprawnego przeprowadzenia ostatniej operacji, osadzenia ładowników na powierzchni planety, potrzebowaliśmy nieco więcej ludzi niż liczyły załogi czterech naszych statków. Zgodnie z uprzednio założonym programem, w czasie gdy statki osiągały trwałe orbity wokół planety, programowane urządzenia witalizujące wybrały pewną liczbę mężczyzn spośród hibernowanych osadników i przystąpiły do ich witalizacji. Załoga każdego ze statków miała w tym czasie za zadanie uzupełnić dane o planecie, sporządzić aktualne foto-mapy i wybrać ostateczne miejsce lądowania. Moduły centralne miały w przyszłości pozostawać na orbitach, pełniąc rolę przekaźników dalekosiężnej łączności i stacji orbitalnych dla celów przyszłej astronautyki układowej. Oprócz ładowników, pozbawionych możliwości powrotu na orbitę, dysponowaliśmy także małymi rakietami-promami, które mogły – uzupełniając zapas paliwa – odbywać wielokrotne loty między powierzchnią planety i pozostającymi na orbicie modułami podróżnymi.

Pewnego dnia, gdy nasz statek obiegał już planetę po ostatecznej orbicie parkingowej, pełniłem właśnie służbę w kabinie nawigacyjnej. Byłem zajęty obserwacją powierzchni globu przesuwającej się po ekranie, a siedzący na sąsiednim fotelu pierwszy pilot opowiadał jakąś zabawną historyjkę. Bogar był znanym gadułą i w gruncie rzeczy, po kilku wspólnie spędzonych dyżurach, znało się większość jego opowieści. Słuchałem go niezbyt uważnie i nie od razu zwróciłem uwagę na nagłą przerwę w połowie zdania. Po chwili dopiero, gdy milczenie przedłużało się ponad miarę, zwróciłem twarz w jego stronę. To, co zobaczyłem, sparaliżowało mnie na chwilę. Za oparciem fotela Bogara stał jakiś nie znany mi osobnik, barczysty mężczyzna o bardzo śniadej twarzy i długich czarnych włosach rozdzielonych nad czołem. Jego lewa dłoń była wczepiona we włosy Bogara, w prawej zaś trzymał długi, ostro zakończony nóż kuchenny. Ostrze noża spoczywało na grdyce pilota.

– Zachowujcie się cicho – usłyszałem za sobą ochrypły męski głos, a na karku poczułem chłodne ukłucie. – Jeśli będziecie posłuszni, nic się wam nie stanie.

Spojrzałem na twarz tego, który stał za Bogarem. Spod opadających na czoło włosów prześwitywał czarny, grubą linią wypisany czterocyfrowy numer. Teraz już wiedziałem, z kim mamy do czynienia. Numery takie były wypisywane na czołach ludzi poddanych anabiozie dla ułatwienia ich identyfikacji.

– Czego chcecie? – spytałem ostrożnie.

– Posłuszeństwa – odpowiedział czarnowłosy, patrząc w mają stronę.

– Wykonujemy tylko polecenia dowódcy Konwoju – powiedział Bogar przez zaciśnięte zęby Widziałem, jak twarz mu blednie, a na skroni występują napięte żyły.

– Dowódca Konwoju został aresztowany podobnie jak reszta załogi tego statku.

Dostrzegłem, jak Bogar zaciska szczęki, jakby przeżuwał coś twardego. Równocześnie jego dłoń zwarła się mocniej na podłokietniku fotela Rzucił mi krótkie spojrzenie nie zmieniając pozycji głowy.

– Który z was jest pilotem? – spytał ochrypły głos zza moich pleców.

– Obaj – powiedziałem.

– Dobrze. Będziemy was potrzebowali. Czy możecie teraz pozostawić sterownię bez obsługi? – indagował dalej ochrypły przyciskając mocniej ostrze do mojego karku.

Wzrok Bogara powędrował w kierunku radiostacji.

– Tak – powiedział powoli. – Ale należałoby włączyć autopilota. Czy mam to zrobić?

– Nie. Nie wstawaj – burknął czarny. – I nie próbuj ostrzegać pozostałych jednostek.

– Czy to coś w rodzaju przewrotu, zamachu stanu? – wycedził Bogar ironicznie.

– Możesz to nazwać nawet rewolucją, jeśli wolisz – zaśmiał się ten za mną – Radzę przyłączyć się do nas i pomóc nam. Opór nie wyjdzie wam na zdrowie, a i tak zawsze znajdzie się ktoś, kto nam pomoże.

– Nie wiemy jakie macie zamiary – powiedziałem ugodowo. – Możemy porozmawiać.

– Nie teraz. Jak się włącza autopilota?

– Tutaj – wskazał Bogar, wyciągając dłoń w kierunku wyłącznika sztucznej grawitacji.

– Włącz!

Bogar nacisnął przycisk i korzystając z tego, że ostrze noża znalazło się poza jego gardłem, skoczył do przodu. W ciągu kilku sekund silniki korekcyjne wstrzymały rotację statku. Czułem, że wypływam w górę z fotela, lecz dotyk ostrza na moim karku nie ustąpił Widziałem przez moment Bogara splecionego z napastnikiem, szybujących w drugim końcu kabiny. Poczułem silny cios w głowę na chwilę straciłem przytomność. Gdy otworzyłem oczy, wisiałem pod sufitem. Czarnowłosy szybował powoli przez kabinę. W jego piersi tkwił nóż. Poszukałem wzrokiem Bogara Znalazłem go, rozpuszczonego na ścianie. Wysoki, rudawy mężczyzna wyciągał z jego pleców długi, stalowy szpikulec.

– Włącz grawitację! – powiedział, odbijając się od ściany w moim kierunku. W ręce trzymał swą złowrogą broń.

Poczułem paraliżujący strach. Czepiając się uchwytów, dotarłem do pulpitu i uruchomiłem obrót statku.

– W porządku – powiedział blondyn. – I nie próbuj już żadnych sztuczek. Przez głupotę twojego kolegi i nieostrożność mojego, mamy dwa pierwsze trupy. To wystarczy.

Razem z zabitym przez Bogara, buntowników było dziewięciu. Jedynych dziewięciu zwitalizowanych na Alfie w pierwszej kolejności! Dziwiło nas to, dopóki nie zobaczyliśmy wśród nich Fremona, informatyka z naszej załogi. To on właśnie obsługiwał komputer witalizujący i miał dostęp do kartoteki osadników.

A więc wszystko było przygotowane zawczasu, przed odlotem. Nie była to żadna improwizacja ani amatorska partanina. Rebelianci bez trudu poradzili sobie z załogami pozostałych statków, wzywając je sfałszowanym rozkazem admirała dc stawienia się w pełnym składzie na ogólną odprawę w Alfie. Przybywających rakietami-promami wprowadzano do przygotowanych pomieszczeń i po prostu zamykano. Nie mieliśmy najmniejszej szansy ostrzeżenia ich, nim zostali uwięzieni. Szczęśliwie obyło się bez dalszych ofiar po obu stronach.

Zdawaliśmy sobie sprawę z beznadziejności sytuacji i nie próbując stawiać oporu czekaliśmy na jakieś żądania czy deklaracje ze strony spiskowców. Trzeba przyznać, że zaskoczyli nas zupełnie wśród rozlicznych zagrożeń i niebezpieczeństw, analizowanych przed wyruszeniem wyprawy, takiego wydarzenia nikt nie wziął pod uwagę. Działanie osadników przeciwko załogom Konwoju było z założenia absurdem – niemniej jednak sytuacja taka ucieleśniła się oto na naszych oczach.

Po głębszym zastanowieniu przestałem się dziwić, że grupa anarchistów prześlizgnęła się przez skrupulatne sita kontroli kwalifikującej potencjalnych osiedleńców. Niestety, najczulsze nawet przyrządy i najwymyślniejsze testy nie są w stanie wykryć ludzkich zamiarów. Należało liczyć się z podobną możliwością, skoro wiadomo było, że ochotnicy rekrutują się w większości spośród ludzi, którym na Ziemi nie udawało się zaspokoić osobistych ambicji i zrealizować własnych idei.

Przez dwa dni siedzieliśmy zamknięci w ładowni Alfy, podczas gdy buntownicy penetrowali statek. Gdy pojawili się przed nami ponownie, byli już dobrze uzbrojeni: dobrali się do broni myśliwskiej, którą wieźliśmy wśród ładunku. Teraz wszelki opór utracił sens: dobrze znaliśmy własności tych flint i pistoletów, zdolnych obezwładnić grubego zwierza, nie zabijając go nawet.

Nasi prześladowcy paradowali ostentacyjnie ze swymi numerami na czołach, jakby tym znakiem podkreślali swą odrębność. Jeden z nich, brodaty i nieco niechlujny, lecz najwyraźniej przez pozostałych uważany za przywódcę, wygłosił do nas krótką przemowę.

– Jesteśmy grupą bojową organizacji, która stawia sobie za zadanie utworzenie zupełnie nowego typu społeczności. Osadnictwo na tej planecie daje nam znakomitą okazję do wypróbowania w praktyce naszych teoretycznych założeń. Chcemy zerwać ze zgniłą mentalnością Starego Świata, przeciwstawić się złu i niesprawiedliwości. Cywilizacja ziemska zbyt głęboko zabrnęła w swym błędnym rozwoju. Tutaj możemy rozpocząć wszystko na nowo, bez obciążeń i wpływów starych, skostniałych struktur. Musimy jednak odciąć się całkowicie od nawarstwionych błędów, przekreślić wszystko co się z tamtym Starym Światem wiąże. Zaczniemy budować od fundamentów nasze nowe sprawiedliwe społeczeństwo, w którym wszyscy będziemy naprawdę równi i szczęśliwi.

Zamiary tak doniosłe nie dadzą się jednakże zrealizować bez pewnych drastycznych posunięć oczyszczających pole naszego działania. Musieliśmy zatem użyć siły wobec was, przedstawicieli dawnego porządku, którzy mieliście zaszczepić stare zasady u podstaw przyszłej cywilizacji na tej planecie. Jeśli okażecie się zdolni dostosować waszą mentalność i postępowanie do nowego układu, który zamierzamy tu stworzyć, będziecie mogli stać się pełnoprawnymi członkami naszej nowe] społeczności. Dopóki jednak nie będziemy w dostatecznym stopniu przekonani o waszej lojalności, poddawać was będziemy specjalnej kontroli i obserwacji. Wszelkie przejawy nielojalności i próby przeciwstawienia się naszym z gruntu słusznym posunięciom karane będą z cała surowością. Tych zaś z was którzy nie zadeklarują od razu gotowości zaakceptowania naszego programu, osądzi specjalnie powołany trybunał sprawiedliwości W ich osobach sądzić będziemy okrutny i niesprawiedliwy świat, który pozostawiliśmy na zawsze za sobą.

– Nie znamy waszego programu – zauważył admirał. – Jakże więc możemy deklarować nasze poparcie lub zgłaszać sprzeciw?

– Nasz program poznacie w trakcie jego realizacji. Jest on opracowany naukowo i z wszelkimi szczegółami.

– Nie rozumiemy także – wtrącił dowódca Bety – za co właściwie zamierzacie potępiać i sądzić ziemską cywilizację? To ona przecież umożliwiła wam znalezienie się tutaj, wyposażając was we wszystko, co niezbędne do rozpoczęcia nowego życia, które sami wybraliście.

– Poza tym – dodał ktoś z załogi – nie wiadomo jeszcze, jak do waszych zamiarów ustosunkują się osadnicy, gdy przywróceni do życia dowiedzą się o tym co zaszło…

– Zdajemy sobie sprawę z tego, że wszystko, co nowe i postępowe, napotyka początkowo trudności i opory – powiedział przywódca buntowników. – Pozostawcie jednak nam troskę o prawidłowe przeprowadzanie naszych planów. Od was wymagać będziemy tylko jednego: nie przeszkadzajcie nam. Jeśli nie zechcecie lub nie będziecie mogli potwierdzić tego, co im powiemy – milczcie. Wasze milczenie wystarczy, abyśmy uznali was za lojalnych obywateli naszego Nowego Świata. Na początku obowiązywać będą warunki specjalne. To zrozumiałe w sytuacji, gdy mieć będziemy do czynienia z pokoleniem wychowanym w starym porządku społecznym. Nasz ideał społeczeństwa zacznie funkcjonować dopiero wówczas, gdy wyrośnie tu nowe pokolenie, urodzone i wychowane w nowym systemie, pozbawione obciążeń i wpływów starego porządku. Dlatego, powtarzam, wymagać będziemy od was co najmniej milczącej akceptacji naszych metod kierowania nową społecznością oraz uznania za niewątpliwie słuszny – celu, który nam przyświeca.

Tyle dowiedzieliśmy się na początek. Pozwolono nam następnie przedyskutować między sobą nasze stanowiska, pozostawiając nas samych w zamkniętej ładowni Alfy. Dyskutowaliśmy z pewnym skrępowaniem, nie mając pewności, czy wśród nas nie ma dalszych zakonspirowanych współpracowników rebeliantów. Dlatego rozmowy prowadzane były półgłosem i w małych grupach, przy użyciu ostrożnych sformułowań.

– Przede wszystkim musimy mieć na uwadze bezpieczeństwo osadników. Powierzono nam cztery tysiące ludzi, których mamy bezpiecznie dostarczyć na powierzchnię planety. Dopóki tego nie uczynimy, nie wolno nam przedsiębrać żadnych gwałtownych środków – stwierdził admirał: – Jeśli nadal uważacie mnie za dowódcę Konwoju, traktujcie to jako rozkaz. Żadnych prób oporu, dopóki ostatni pojemnik nie znajdzie się na planecie. Później zadecydujemy, co robić dalej.

– Popieram admirała – powiedziałem wówczas. – Widziałem, jak zginął Bogar. Oni nie żartują. Przy próbach oporu będą działać w sposób bezwzględny i zdecydowany.

– To fanatycy, opętani ideą wprowadzenia w życie jakiegoś błędnego modelu stosunków społecznych. Osadnicy mają im posłużyć za obiekty eksperymentu społecznego – zauważył dowódca Alfy. – Myślę, że to zwolennicy któregoś z tych radykalnych anarchistycznych prądów socjologicznych, dających o sobie znać w ostatnich dziesięcioleciach. Na Ziemi nikt ich nie traktował zbyt serio, więc chcą tutaj wprowadzić w czyn i praktycznie zademonstrować skuteczność swych pomysłów społeczno-ekonomicznych.

– Poczekajmy więc – powiedziałem pojednawczo. – I tak musimy powściągnąć nasze działania do czasu zakończenia lądowania. Może się okazać, że ich propozycje będą do przyjęcia zarówno dla nas, jak dla osadników. Po cóż powodować napięcia i doprowadzać do walki, kiedy nie wiadomo, przeciwko jakim ideom walczymy?

– Słusznie – potwierdził admirał. – Potrzebny jest spokój i przynajmniej z pozoru zgodna współpraca… Sprawa administracji i systemu społecznego jest kwestią drugorzędną. Ostatecznie nikt nie powiedział nam, że to my właśnie mamy stanowić władzę na tej planecie. Nasze zadanie nie kończy się z chwilą szczęśliwego doprowadzenia ich tutaj. Będziemy im potrzebni jako doradcy techniczni i to powinno zapewnić nam właściwą pozycję w tym nowym społeczeństwie. Osadnicy to ludzie młodzi, z odpowiednim wykształceniem wprawdzie, lecz bez żadnego doświadczenia w sprawach zasiedlania obcej planety. W dzisiejszym społeczeństwie faktyczną władzę sprawuje i tak ten, kto dysponuje wiedzą i środkami technicznymi.

– Myślę, że raczej ten, kto dysponuje bronią – zauważył sceptycznie Letto, jeden z pilotów. – Dlatego czułbym się pewniej mając w garści dobry miotacz albo choćby porażacz…

– Obawiam się, że w swej prostoduszności nie docenia ich pan, admirale – westchnął komandor Błochin, mój dowódca. – Sądząc z tego, co udało im się zdziałać dotychczas, oni przewidują posunięcia na kilka ruchów naprzód. A my nie powinniśmy się przyzwyczajać do roli posłusznych wykonawców ich poleceń. Czas pracuje na ich korzyść i za kilka tygodni nic już nie będzie można poradzić. Wtedy rzeczywiście pozostanie nam tylko milczeć i nie sprzeciwiać się ich umysłom.

Ostatecznie jednak zgodziliśmy się przeprowadzić operację lądowania zasobników pod lufami pilnujących nas buntowników i wszystko przebiegło sprawnie i bezpiecznie.

Warunki naturalne na planecie nie odbiegały od tego, co wiedzieliśmy z wcześniejszych sondowań. Wszystkie prawie lądowniki udało się nam osadzić blisko miejsca wybranego jako teren pod pierwsze osiedle. Była to równina porośnięta częściowo gęstym dziewiczym lasem. wcinająca się obszernym półwyspem w wody wielkiego słodkowodnego jeziora. Osiedle miało powstać w pobliżu wody na końcu półwyspu, u stóp wyniesienia wspinającego się łagodnym stokiem w stronę jego nasady.

W ciągu kilku pierwszych dni, pracując w pełnym składzie załóg, pod strażą rebelianckich patroli, zdołaliśmy przetransportować i zestawić w jednym miejscy wszystkie lądowniki zawierające Sprzęt i materiały przeznaczone do budowy osiedla. Używaliśmy przy tym zmontowanych na miejscu maszyn transportowych i roboczych. Zasobniki z hibernowanymi osadnikami zgromadziliśmy w innym punkcie, na dość odległej od brzegu jeziora leśnej polanie, po drugiej stronie wzgórza.

Buntownicy traktowali nas bardzo przyzwoicie, otrzymywaliśmy dostateczne racje żywnościowe i tylko na noc zamykano nas w jednym z opróżnionych ładowników. Wszystkie lądowniki, ułożone teraz poziomo i odpowiednio pogrupowane, stanowiły kompleks baraków magazynowych. Opróżnialiśmy je stopniowo, montując ze zmagazynowanych części różne urządzenia – maszyny, pojazdy lądowe i powietrzne.

Upłynęło kilka tygodni, lecz nasza nowa władza nie kwapiła się jakoś z uwolnieniem osadników z ich anabiotycznego letargu. Zastanawialiśmy się, czy oznacza to, że zwątpili w atrakcyjność proponowanego przez nich systemu, czy boją się, że nie zostaną zaakceptowani przez ogół… Woleliśmy, aby wreszcie zaczęło się tu jakieś normalne życie, aby ktoś odciążył nas nieco od naszych obowiązków jedynych pracujących na planecie. Niektórzy z nas liczyli jeszcze na to, że osadnicy nie uznają władzy buntowników i że coś się zmieni.

Nie docenialiśmy przebiegłości i pomysłowości rebeliantów. Nim pierwszy osobnik opuścił pojemnik anabiotyezny, czekało nas jeszcze wiele pracy. Najpierw zmuszeni zostaliśmy do wykopania w stoku wzgórza sieci rozległych pomieszczeń i korytarzy podziemnych, stanowiących po wykończeniu i obudowaniu rodzaj bunkra, którego główna część zagłębiona była we wnętrze wzgórza, a tylko mała, i niepozorna nadbudówka wystawała ponad powierzchnię. Następnie musieliśmy opróżnić lądowniki ze wszystkiego co zawierały i przenieść to do wnętrza bunkra. Dopiero w trakcie tej pracy zaczęliśmy domyślać się dalszych planów nowej władzy, lecz i tak rzeczywistość przerosła znacznie nasze wyobrażenia. Nie doceniliśmy ich sprytu, biorąc ich zrazu za dyletantów, podczas gdy nie było w ich planach żadnej improwizacji. Byli przygotowani do działania nie gorzej, niż. my do całej tej wyprawy. Przewidzieli wszystko w najdrobniejszych szczegółach i teraz tylko konsekwentnie realizowali swój precyzyjny program.

W czeluściach twierdzy, którą własnymi rękami wygrzebaliśmy w stoku wzgórza, zniknęły także pojazdy i maszyny budowlane, agregaty energetyczne, urządzenia łączności, nie mówiąc o zapasach żywności, przeznaczonych dla osadników na pierwszy okres zagospodarowywania planety.

Po zakończeniu tych prac poza bunkrem pozostały jedynie puste baraki powstałe z korpusów ładowników, a rakiety patrolowe znalazły się w głębi lądu, daleko poza obszarem półwyspu. Pozwolono nam odpocząć, przydzielono nam nawet dodatkowe porcje żywności, a następnie zwołano nas do baraku, gdzie jeden z buntowników, nazwiskiem Morlen – główny, jak się zdaje, teoretyk ich ruchu – wygłosił prelekcję. Na wstępie udzielił nam pochwały za sprawne przeprowadzenie prac, wyraził swoje uznanie dla naszej postawy, pełnej – jak się wyraził – zrozumienia i dobrej woli, a następnie przeprowadził szkolenie w zakresie podstaw teoretycznych nowego porządku społecznego.

– Zwracamy się do was nie po to, by się przed wami usprawiedliwiać czy tłumaczyć – powiedział na wstępie. – Możecie akceptować lub odrzucać nasze poglądy, lecz musicie podporządkować się naszym postanowieniom nie zależnie od osobistych przekonań. Za kilka dni przystąpimy do ożywiania osadników i nie chcielibyśmy, by jakiekolwiek nieodpowiedzialne wystąpienia czy wrogie ekscesy zakłóciły nasze poczynania, zmierzające do wprowadzenia nowego ładu. Zamierzamy zbudować tutaj społeczeństwo zupełnie nowego typu, wolne od sprzeczności, nierówności i tych wszystkich błędów, którymi obciążone jest społeczeństwo Starego Świata. Nasz Nowy Świat me będzie miał nic wspólnego z utopiami, nieudolnie i bez powodzenia realizowanymi w przeszłości, dlatego też musimy całkowicie odciąć się od starych form od wpływów tradycyjnego sposobu myślenia. Musimy odpowiednio ukształtować mentalność naszych nowych obywateli – ludzi pochodzących z Ziemi i tam wychowanych. Nie jesteśmy w stanie wymazać z ich pamięci wszelkich naleciałości tego przegniłego i z gruntu niesłusznego systemu, który opuściliśmy. Muszą odrzucić go sami, a naszym zadaniem jest wywołać w nich przemożny odruch repulsji na wszystko, co ma związek z tamtym, Starym Światem, posiać w ich umysłach niechęć, a nawet nienawiść do mego. Tylko pod takim warunkiem możliwe będzie zrealizowanie naszego słusznego modelu społeczeństwa równego i szczęśliwego. Dlatego musimy użyć specjalnych metod, podporządkowanych naszemu słusznemu celowi. Niech żaden z was nie ośmieli się nazwać tych metod inaczej, jak tylko koniecznymi i historycznie uzasadnionymi! Nie wymagamy od was aktywności w krzewieniu naszych informacji. Żądamy jednak stanowczo, abyście ani słowem im nie zaprzeczali. Podważanie skuteczności naszych poczynań, jako działanie skierowane przeciwko naszym celom, karane będzie z całą surowością.

Usunęliśmy to, co mogłoby przypominać osadnikom Stary Świat. Niech wszystko co osiągną, zawdzięczają jedynie pracy własnych rąk. Niech w codziennym trudzie zagospodarują planetę – a wówczas na pewno będą ją kochali jak własną, jedyną ojczyznę i będą wdzięczni tym, których kierownictwo umożliwiło im wszystkie te osiągnięcia. Dlatego właśnie, dla ich moralnego zdrowia i wychowania ich w nowym duchu, usunęliśmy wszystkie ułatwienia, wszystko, co gotowe i nie zdobyte własnym wysiłkiem. Szczęście i zadowolenie mierzy się tempem wzrostu, nie stanem posiadania. Im mniej mieć będą na początku, tym większym szczęściem i dumą napawać ich będzie każdy sukces każde osiągnięcie. Muszą od początku zdać sobie sprawę, jak dalece zdam są na własne siły. Tutejsza gleba pozwoli na szybkie osiągniecie własnych środków żywnościowych. Wśród osadników są specjaliści od upraw. Wkrótce kolonia stanie się samowystarczalna. Żywność, którą zmagazynowaliśmy, będziemy przydzielać w miarę potrzeb, dopóki będzie to konieczne.

Wobec zaniechania użytkowania urządzeń technicznych, wy nie jesteście przydatni jako eksperci i doradcy. Otrzymacie zatem różne funkcje pomocnicze, bo w naszym osiedlu wszyscy będą potrzebni.

I jeszcze jedna sprawa o charakterze porządkowym – zakończył prelegent. – Numery na naszych czołach są świadectwem przynależności do społeczności Nowego Świata. Aby jednak i w tym względzie wprowadzić nowy porządek, postanowiliśmy zastępować stare, łatwo usuwalne numery, nadane nam przez znienawidzony Stary Świat, nowymi, trwale tatuowanymi na czołach osadników w kolejności ożywiania ich z anabiozy. Siłą rzeczy, nasza pierwsza grupa otrzyma numery jednocyfrowe, w pierwszej dziesiątce.

– A my? – spytał ktoś ze słuchaczy.

– Wy nie byliście ponumerowani, nie ożywiamy was z anabiozy, a więc, naturalnie, nie możecie otrzymać numerów kolejnych w naszym społeczeństwie. Jedynie Fremon, nasz dawny współpracownik i członek organizacji, otrzyma honorowy numer w pierwszej dziesiątce. Ponadto rezerwujemy następne dziesięć numerów, od jedenastego do dwudziestego, dla tych spośród was, którzy wykażą się legalną współpracą i zaakceptują nasz program.

Było nas trzydziestu pięciu, więc oświadczenie to wywołało pomruk zdziwienia wśród słuchaczy.

– Jakże to? – obruszył się Letto. – Tylko dziesięć? A pozostali? Czy nigdy nie będą mieli szansy stania się pełnoprawnymi członkami tej społeczności?

– A któż tu powiedział, że numeracja ma jakikolwiek wpływ na pozycję w społeczeństwie? – odparł mówca zdecydowanym głosem. – Wszyscy mają jednakowe szansę i te same prawa oraz obowiązki. Chyba że ktoś będzie usiłował działać przeciw społeczności…

– Cóż wówczas? – Letto najwyraźniej tracił opanowanie.

– Zostanie ukarany zgodnie z prawem.

– Jakim?

– Z prawem obowiązującym w tej społeczności. Poznacie je we właściwym czasie.

– Czy sprzeciw wobec władzy jest także w myśl owego prawa działaniem przeciw społeczności?

– Władza w tym osiedlu przejdzie wkrótce w ręce organów obieralnych i wówczas sprzeciw będzie równoznaczny z przeciwstawianiem się woli większości. A teraz, w warunkach przejściowych, me może być mowy o żadnych sprzeciwach. Mamy dość problemów z organizacją naszego Nowego Świata i nie możemy dopuszczać do żadnych rozbieżności. To byłoby sprzeczne z interesami ogółu. Raz jeszcze apeluję do waszego poczucia umiaru i rozsądku. Zaufajcie uczciwości naszych zamiarów i celów.

Następnego dnia po owym zebraniu wzywano nas na indywidualne rozmowy z przedstawicielami Komitetu Tymczasowego, jak nazwał się zespół rebeliantów. Wchodziliśmy kolejno do baraku. Ci, którzy stamtąd wychodzili, milczeli i niechętnie odpowiadali na pytania pozostałych. Wszedłem jako jeden z ostatnich. We wnętrzu baraku, na skrzynce po konserwach siedział brodaty przywódca buntowników, oznaczony teraz wielką jedynką na czole. Przez chwilę przeglądał dane w mojej karcie ewidencyjnej, wyjętej z pliku leżących obok niego na podłodze.

– Jako pilot nie przydasz nam się tutaj… – powiedział wreszcie, uśmiechając się przyjaźnie. – Chociaż, kto wie? Może kiedyś… Ale na razie spróbujemy znaleźć coś odpowiedniego… Powiedz, co sądzisz o naszych planach na przyszłość?

Odpowiadałem ogólnikami, bacząc by nie zaplątać się w sformułowania, które mogłyby zabrzmieć jak krytyka czy wątpliwości. Miałem w świeżej pamięci ostrzeżenia i napomknienia o lojalnej współpracy. Z drugiej strony, w deklaracjach, które słyszeliśmy, trudno byłoby wskazać coś, z czym normalnie myślący człowiek mógłby się generalnie nie zgadzać, szczególnie w kwestii celów… Co zaś tyczy się metod, jakimi zamierzali te cele osiągnąć, to nie poznaliśmy ich jeszcze w dostatecznym stopniu, by móc je oceniać.

Brodacz z jedynką słuchał mnie uważnie, potakując chwilami lekkimi skinieniami głowy.

– Potrzebuję kogoś rozsądnego i energicznego zarazem – powiedział w pewnej chwili. – Wiem, że dotychczas zachowałeś umiar i powściągliwość w początkowym, trudnym okresie. Ale nie wszyscy postępują podobnie. Z chwilą, gdy zaczną tu przybywać osadnicy, niektórzy spośród was mogliby próbować wzmóc swą nieprzyjazną nam działalność. Chcemy za wszelką cenę uniknąć konfliktów. Spróbuj zastanowić się, czy ktoś z twoich towarzyszy mógłby sprawiać nam kłopoty? Oczywiście nie zamierzam namawiać cię do donosicielstwa. Takie metody są nam obce. Chcemy jedynie ustrzec nierozsądnych przed represjami i zawczasu izolować ich, przynajmniej w pierwszej fazie zaludniania planety, od osadników, których mogliby próbować nastrajać wrogo do nas… Wskazując niektóre osoby, działałbyś w ich interesie.

Podsunął mi plik kart ewidencyjnych. Przejrzałem je raz i drugi. To, co mówił, było dość przekonujące. Taki na przykład Letto albo mój komandor… Na pewno nie powstrzymaliby się od głośnego komentowania wydarzeń wobec osadników. Po cóż wywoływać gniew rebeliantów, który skieruje się przeciwko całej naszej grupie? A z drugiej strony… Pewna myśl przyszła mi wtedy do głowy i to przechyliło szalę: jeśli teraz wzbudzę zaufanie przywódcy buntu, nie krzywdząc przy tym nikogo z naszych, to być może, uda mi się nawiązać z nimi jakąś bliższą współpracę, która w przyszłości może zaowocować dla naszego wspólnego dobra…

"Jedynka" dał mi do zrozumienia, że uważa mnie za gotowego do zgodnego współdziałania. Niech tak myśli nadal! Dam mu dalsze dowody dobrej woli, wkradnę się w jego zaufanie i – pozornie, lecz tylko ja będę o tym wiedział – spróbuję zadeklarować pełne poparcie dla nich…

– Taak… – powiedziałem, odkładając na bok kilka kart ewidencyjnych – Myślę, że niektórzy… jeszcze nie pozbyli się pewnej niechęci do waszych zamierzeń. Wierzę jednak, że przekonamy ich wspólnie o słuszności tej drogi…

Brodacz przewertował wybrane przeze mnie karty.

– No, tak… – mruknął. – To by się mniej więcej zgadzało.

Odetchnąłem z ulgą. Widać nie ja pierwszy udzieliłem podobnych informacji. Inni przede mną też byli podobnego zdania, uznali pewne racje nadrzędne… Czy im także… obiecywano coś za to? W każdym razie pozbyłem się tego cienia skrupułów, który przyćmił moją duszę w chwili, gdy wskazywałem najbardziej niespokojnych towarzyszy. To, o czym zamyślałem, wymagało wszak pewnych poświęceń, gry, nawet narażenia się na niechęć ze strony pozostałych kolegów. Aby ponownie zapanować nad sytuacją, powinniśmy wejść między buntowników, uplasować się możliwie blisko ich bunkra, zdobyć ich zaufanie, by następnie pokonać ich od wewnątrz, gdyby ich rządy okazały się nie do przyjęcia… Albo – wpływać na ich poczynania, jeśli ich władza się utrzyma. Za każdą cenę nie wolno dopuścić, aby odsunęli nas wszystkich na margines społeczeństwa, które ma powstać na tej planecie. Trzeba zdobyć jak najwięcej spośród owych zarezerwowanych dla nas dziesięciu numerów, bo jeśli nie my zajmiemy pozycje, zajmą je bardziej przedsiębiorczy spośród osadników. A wówczas nie wiadomo, czy ktokolwiek zadba o zabezpieczenie interesów naszej grupy – grupy, która będzie wszak pod szczególną obserwacją nowej władzy.


Gdy wieczorem tego dnia zostaliśmy znowu sami w zamkniętym baraku, rozmowy nie kleiły się jakoś, większość towarzyszy milczała, jakby, przetrawiając coś w myślach.

– Myślę, że nie będziecie mi mieli tego za złe… – zaczął w pewnej chwili Martins, lekarz z załogi Gammy. – Zgodziłem się asystować przy witalizacji. Zwrócili się z tym do mnie a ja pomyślałem, ze to jednak mój obowiązek, niezależnie od sytuacji… Chociaż nie jestem pewien, czy powinienem im pomagać… Być może lepiej by było… odwlec moment wi-talizacji, ale obawiałem się, że mogą zacząć na własną rękę, a o ile wiem, nie ma wśród nich lekarza, mogłoby dojść do komplikacji.

Kilka głosów równocześnie zaczęło zapewniać Martinsa, że postąpił słusznie. Byłem tego samego zdania. Po tak długim okresie anabiozy wielu spośród osadników mogło potrzebować pomocy medycznej.

– A mnie zaproponowali pomoc przy ewidencji i sprawdzaniu kartotek. Przydzielili mnie do pomocy Fremonowi. Sądziłem, że dobrze będzie trzymać rękę na pulsie… Kolejność, w jakiej będą selekcjonować ludzi do witalizacji, może nam dać pewne informacje o ich zamierzeniach – powiedział Rowan. Nikt z pozostałych nie zgłosił i w tym przypadku żadnych zastrzeżeń, więc poczułem się rozgrzeszony przed sobą samym z moich zamiarów, do których jednakże nie przyznałem się głośno, bo to oznaczałoby dekonspirację już na samym wstępie. Wciąż przecież nie byliśmy pewni, czy wśród nas nie znajduje się jakiś szpicel rebeliantów.

Następnego dnia z samego rana wywołano jedenastu spośród nas i wyprowadzono z baraku. Był wśród nich admirał, pilot Letto, komandor z Alfy… Później nie widywaliśmy ich na półwyspie i nie mieliśmy przez długi czas pojęcia, dokąd ich odkomenderowano.

Zostało nas w baraku dwudziestu czterech. Mnie i kilku innych jeszcze tego samego dnia przydzielono do pomocy przy witalizacji. W tym celu poprowadzono nas pod strażą sześciu uzbrojonych buntowników do miejsca, gdzie zgromadzone były zasobniki z ludźmi. W czasie, gdy ja, Martins i jeszcze dwóch spośród załogi uruchamialiśmy urządzenia witalizujące, Rowan pomagał Fremonowi w wybieraniu z kartoteki pierwszych kandydatów do witalizacji. Trwało to dość długo, bo komputer został w bunkrze i nikt z buntowników nie pomyślał, że mógłby się przydać. W tej sytuacji byliśmy gotowi ze stanowiskiem witalizacyjnym, zanim tamci wytypowali wreszcie pierwszą setkę osób.

Podczas krótkiej przerwy, kiedy pozwolono nam zjeść naszą przedpołudniową rację żywnościową i przygotować trochę ciepłej herbaty, Rowan zbliżył się do mnie na chwilę i korzystając z oddalenia się pilnującego nas strażnika, szepnął:

– Nie wiem co to znaczy, ale – wybierają ich według jakiegoś dziwnego klucza. Samych kawalerów, i to z możliwie najniższym ilorazem inteligencji… A do tego jeszcze kilka najmłodszych spośród kobiet.

– Też z najmniejszym IQ? – spytałem zaskoczony tymi dziwnymi kryteriami.

– Nie. Z największym obwodem w biuście – powiedział Rowan i oddalił się. Nie zorientowałem się, czy mówił serio, czy żartował.

Po przerwie przystąpiono do witalizacji. Wszystko szło jak najpomyślniej, kolejni osadnicy powracali do stanu biologicznej aktywności, przechodzili krótkie badania na testerze obsługiwanym przez lekarza, następnie otrzymywali podstawową odzież i odbywali przepisowe ćwiczenia gimnastyczne dla odzyskania sprawności ruchowej.

Przyglądałem się temu z boku, nie mając nic do roboty. W pewnej chwili od strony bunkra nadjechał mały łazik. Wyskoczył z niego Valamis, ów wysoki rudawy blondyn, który zadźgał Bogara w pierwszym dniu rebelii. Pod pachą niósł plik jakichś cienkich broszurek, a w dłoni małą walizeczkę lekarską.

– Rozdawaj to tym chłopcom – powiedział, podchodząc do mnie i wręczając mi papiery.

– A potem kieruj ich do mnie. Będę tam – wskazał w kierunku pojazdu zaparkowanego pod rozłożystym krzewem.

Zwitalizowani młodzi ludzie podchodzili teraz kolejno po zakończeniu swych ćwiczeń, a ja rozdawałem im broszurki, nie znając ich treści. Dopiero gdy nastąpiła krótka przerwa pomiędzy jedną a drugą grupą zwitalizowanych, miałem chwilę czasu, by zajrzeć do tekstu. Broszurka składała się z kilku kart wydruku komputerowej drukarki. Zawierała zaledwie niepełne dwie strony tekstu. Resztę kart stanowiły jakieś kupony czy bilety. Zacząłem czytać.

"Drogi Obywatelu Nowego Świata! – głosił tekst. – Witamy cię na planecie, która od tej chwili staje się Twoim domem i Twoją jedyną Ojczyzną. O tym, czy będziesz tu żył szczęśliwie, zadecydujesz Ty sam i Twoi towarzysze. Musimy zbudować tu nasze szczęście własnymi rękami, bo świat, z którego tu przybywamy, zdradził nas haniebnie. Znaleźliśmy się na tej dalekiej planecie jak rozbitkowie, jak wygnańcy na bezludnej wyspie! Zostaliśmy oszukani przez tych, co wysyłając nas tutaj obiecywali zapewnić nam wszystko: co niezbędne do założenia naszego pierwszego osiedla. Sprzęt, w który nas wyposażono – to zaledwie parę prymitywnych narzędzi, dano nam zaledwie trochę żywności, która wystarczy tylko na głodową rację przez krótki okres. Ludzie z załóg statków, które nas tu przywiozły utrzymują, że nie byli uprzedzeni o zbrodniczym planie zesłania nas tutaj. My, pierwsi spośród zwitalizowanych, poznaliśmy prawdę: odkryliśmy, że nie posiadamy podstawowych środków dla normalnego przeżycia pierwszego okresu kolonizacji planety. Nie popadliśmy jednak w rozpacz ani rezygnację Postanowiliśmy walczyć o życie nas wszystkich wbrew bestialskim zamiarom tych, którzy skazali nas na udrękę i głód. Zawiązaliśmy Komitet Tymczasowy, który zajmie się utrzymaniem ładu w początkowym, trudnym okresie walki o przetrwanie oraz podziałem tych skromnych dóbr, które posiadamy. Reszta zależy od was, bo tylko wspólnym wysiłkiem zdołamy przetrwać i pokazać zbrodniarzom z Ziemi, że ich nie potrzebujemy i nie chcemy ich znać ni pamiętać, bo warci są jedynie nienawiści za to, co z nami uczynili. Ci zwyrodniali sadyści zechcą zapewne kórz y siać z owoców naszego wysiłku – eksploatować nas, gdy osiągniemy tu cokolwiek wartego ich łupieżczych apetytów. Lecz my na to nie pozwolimy. Wyrzekamy się dziedzictwa i pamięci o nich. Ilekroć będzie nam trudno i ciężko, wzniesiemy ku niebu zaciśnięta pięść by pogrozić tym co winni są naszego losu. Nie pozwolimy, by kiedykolwiek stopa mieszkańca Starego Świata deptała naszą nową ziemię, na której własnymi rękami zbudujemy społeczeństwo ludzi wolnych, równych i szczęśliwych!

Tych zaś, co nas tutaj przywieźli i zamierzali umknąć z powrotem na Ziemię, pozostawiwszy nas własnemu losowi, zatrzymamy tu, by wspólnym wysiłkiem udokumentowali uczciwość swych zamiarów, abyśmy mogli uwierzyć, że byli tylko nieświadomym narzędziem w rękach zbrodniarzy. Polecamy ich waszej szczególnej uwadze. Nie ufajcie im ani nie wierzcie, dopóki swą postawą nie wykażą swej niewinności i dobrej woli.

Apelujemy do Was wszystkich o zgodną i ofiarną pracę dla wspólnego dobra!

Komitet Tymczasowy"

Czytałem to z rosnącą wściekłością. Co za stek kłamstw! Jakie nieprawdopodobne kalumnie i oszczerstwa! Skończywszy, z zaciśniętymi pięściami ruszyłem w kierunku pojazdu, gdzie Valamis rozmawiał z grupą zwitalizowanych. Plik nie rozdanych jeszcze broszur porzuciłem gdzieś po drodze, tylko jedna pozostała w mojej dłoni. W miarę jednak jak zbliżałem się do łazika, nadeszło opamiętanie. Cóż mogę zdziałać protestując w pojedynkę? Trzeba postępować konsekwentnie. Miałem wszak zdobyć ich zaufanie i wykorzystać to we wspólnym interesie… Gdy dotarłem do łazika, byłem już o wiele spokojniejszy i opanowany.

– Co tam? – spytał Valamis widząc, że nadchodzę.

Siedział na fotelu łazika, z długimi nogami wystawionymi przez otwór drzwi. Obok niego na drugim fotelu leżały rozłożone instrumenty do tatuażu. Otaczający go półkolem młodzi ludzie mieli już starte numery ewidencyjne i wytatuowane nowe, dwucyfrowe.

– Krótka przerwa – bąknąłem w odpowiedzi na zadane niezbyt uprzejmie pytanie.

– Dobrze się składa. – powiedział. – Zbliż się. Zdążymy to załatwić. Przykucnij, tak będzie wygodniej.

Objął lewą ręką tył mojej głowy i wprawnymi nakłuciami wytatuował coś na moim czole.

– Nie wypada – szepnął mi do ucha – abyś miał numer większy niż twoi przyszli podwładni. O, już gotowe – powiedział głośno. – Przedstawiam wam komendanta Obywatelskiej Służby Porządkowej, chłopcy. Macie wypełniać jego polecenia. I moje, oczywiście. – A ty – zwrócił się do mnie – zaopiekuj się tymi ludźmi, i tymi następnymi także. Dostajesz sześćdziesięciu wybranych chłopaków i macie pilnować tutaj porządku kiedy będą nas tysiące. Odpowiadasz przede mną za porządek i za ich odpowiednie przeszkolenie. Masz stopień majora-pilota, więc chyba sobie poradzisz?

Widziałem ironicznie złośliwy wyraz jego twarzy, gdy to mówił. Z trudem powstrzymałem skurcz szczęk, lecz udało mi się to i powiedziałem:

– Tak jest.

– Dobrze, idź i skończ rozdawanie broszurek – powiedział, uśmiechając się ciągle.

Przejrzałem się ukradkiem w lusterku łazika. Na moim czole widniała ozdobnie wytatuowana liczba "11". Nim doszedłem do miejsca, gdzie porzuciłem broszury, zrozumiałem jak doniosła rzecz zdarzyła się przed chwilą. Mój plan powiódł się nadspodziewanie pomyślnie! Ileż będę teraz mógł zrobić dla moich kolegów, jak skutecznie będę w stanie im dopomóc w tej delikatnej sytuacji! Byle tylko niczego nie zepsuć, niczyim się nie zdradzić, nie sypnąć, nie stracić zaufania buntowników… to znaczy, władzy – poprawiłem się w myślach, podnosząc z ziemi rozsypane broszury.

W ciągu następnych paru dni zwitalizowano około pięciuset mężczyzn. Młodzi ludzie, których oddano pod moją opiekę, sprawowali się znakomicie jako służba porządkowa. Zakwaterowaliśmy ich w zespole baraków u stóp wzgórza, tam gdzie dotychczas mieszkałem wraz z towarzyszami z załóg. Ze względu na moje obowiązki, przeniosłem się teraz do baraku moich strażników.

Valamis, zamieszkujący wraz z pozostałymi członkami Komitetu Tymczasowego w bunkrze na wzgórzu, polecił mi wystawiać na noc posterunki przed barakiem, gdzie nocowali ludzie z załóg Konwoju. Obawiał się, że niektórzy z osadników po przeczytaniu broszury informacyjnej mogliby skierować swe niezadowolenie przeciwko nim, jako bezpośrednim sprawcom trudnej sytuacji. Nie mogłem odmówić racji Valamisowi: część zwitalizowanych rzeczywiście wyrażała oburzenie i kierowała gniew pod adresem tych, których mieli w swym zasięgu. Moi strażnicy, uzbrojeni jedynie w pałki wystrugane z gałęzi miejscowych drzew, musieli kilkakrotnie poskramiać mniejsze lub większe grupki mężczyzn, wznoszących wrogie okrzyki na placu przed barakami.

Jeden ze strażników przyszedł do mnie pewnego dnia i zameldował, że pośród osadników krążą jakieś dziwne pogłoski. Kazałem mu zrelacjonować dokładnie to, co usłyszał.

– Ludzie mówią – opowiadał strażnik – że jakoby pod budynkiem Komitetu Tymczasowego znajdują się rozlegle podziemia pełne żywności, maszyn, narzędzi i innego dobra. Niektórzy twierdzą, że słyszeli od innych o znajdującej się tam broni. Są tacy, którzy głoszą, że Komitet celowo ukrywa przed ludźmi prawdę o wyposażaniu, jakie przybyło tu razem z nami by wzniecić nienawiść do tych, co nas wyekspediowali. Mówi się także, że oni, tam na wzgórzu, korzystają bez ograniczeń z tych wszystkich zapasów.

– Co jeszcze słyszałeś? – wypytywałem strażnika, chcąc ustalić zakres przecieków informacyjnych, których źródło było oczywiste.

– Mówi się także, że oni tam mają… jakieś kobiety…

– Bzdury, mój drogi chłopcze – powiedziałem zdecydowanie, kładąc mu dłoń na ramieniu. – Możesz być przekonany, że to wszystko łgarstwo i oszczerstwa. Zapewnij o tym wszystkich kolegów ze straży. Sam im to zresztą powiem przy okazji odprawy za parę dni.

– Ale… dlaczego oni tak mówią? – strażnik był dość inteligentnym i dociekliwym młodym człowiekiem. – Komu może zależeć na rozsiewaniu tych pogłosek?

– Nie domyślasz się? – wyjaśniałem cierpliwie. – Przeciwko komu skierowany jest gniew ludzi, którzy znaleźli się w tej niełatwej sytuacji? Przeciwko załodze Konwoju, oczywiście. Cóż zatem mogą zrobić atakowani w swojej obronie? Próbuje skierować niezadowolenie ludności pod innym adresem, rzucając oszczerstwa na Komitet Tymczasowy. Robią to w obawie o własną skórę i to ich może w pewnym stopniu usprawiedliwiać. Nie będziemy zatem zbyt surowi wobec nich. Postaramy się raczej zapewnić im taką ochronę, by nie czuli się zagrożeni. Wtedy na pewno zaniechają tych niecnych plotek.

Mój strażnik wyglądał na przekonanego, a ja byłem bardzo z siebie zadowolony, bo udało mi się wyjść kompromisowo z trudnej sytuacji. Musiałem wszak zaprzeczyć pogłoskom, rozpowszechnianym przez moich dawnych towarzyszy. Gdyby echa tych wieści dotarły do bunkra, nikt tam nie miałby cienia wątpliwości, kto je rozpowszechnia i wówczas dostałoby się generalnie wszystkim, bo nikt by nie próbował identyfikować najaktywniejszych siewców niepokoju. Przy okazji ja także mógłbym utracić zaufanie jako stróż porządku, pod którego okiem dzieją się takie rzeczy… A przecież właśnie dzięki mojemu stanowisku, jak choćby w tym właśnie przypadku, stanowiłem tarczę ochronną dla moich towarzyszy: wiadomości o nastrojach i plotkach docierały do mnie zamiast bezpośrednio do Valamisa…

Po zastanowieniu jednakże doszedłem do wniosku, że muszę choćby pozornie zareagować na działalność kolegów. Kto wie, czy Valamis nie ma bezpośrednich informatorów wśród moich ludzi. Wezwałem strażnika, który doniósł mi o krążących pogłoskach i poleciłem mu, aby on i paru innych, wmieszanych pomiędzy osadników, postarali się ustalić źródło tych nonsensownych informacji. Raz jeszcze wyjaśniłem chłopcom, że plotki o zawartości rzekomych podziemi budynku na wzgórzu są absurdalnymi wymysłami chorej imaginacji.

– Po pierwsze – tłumaczyłem – jakim sposobem mała grupa ludzi mogłaby wybudować owe "obszerne podziemia", nie posiadając maszyn i materiałów. Po drugie – skąd ludzie spoza Komitetu mogliby wiedzieć o zawartości tych rzekomych podziemi? A po trzecie, wszak Komitet jest instytucją tymczasową. Gdy władza zostanie przekazana w ręce przedstawicieli wybranych przez osadników, przedstawiciele ci będą sami mogli przekonać się, co jest prawdą a co kłamstwem – a zatem utrzymywanie w tajemnicy istnienia jakichś tam magazynów czy budowli podziemnych nie miałoby sensu. Wreszcie – dodałem na koniec – jakiż cel mogłoby mieć pozbawianie ludzi tego, co im potrzebne do życia i dla nich przeznaczone? Przecież Komitet Tymczasowy – to ludzie spośród nas, tacy sami jak wy wszyscy i jak reszta osadników!

Wydaje mi się, że trafiłem im do przekonania. Ochoczo ruszyli, by wykonać swe zadanie. Niestety, po paru dniach zameldowali kolejno, że nie mogą niczego wykryć – ilekroć bowiem któryś z nich zbliżał się do grupy rozmawiających z ożywieniem ludzi z osiedla, rozmowy natychmiast cichły albo przybierały zupełnie niewinny charakter.

Bez trudu pojąłem, w czym rzecz. Następnego dnia każdy z owych strażników wyruszał do osiedla, mając przed swym dwucyfrowym numerem na czole domalowaną tym samym kolorem, lecz zmywalną farbą – dodatkową trzecią cyfrę.

Metoda poskutkowała. Po dwóch dniach miałem już informacje o najbardziej aktywnych plotkarzach. Udałem się do nich kolejno, by w drodze indywidualnych, przyjacielskich rozmów przekonać ich, że głosząc swe rewelacje szkodzą nam wszystkim, a głównie samym sobie, gdyż wcześniej czy później ci z bunkra dobiorą się im do skóry.

– Jeśli chcecie, abym was nadal osłaniał – powiedziałem każdemu z osobna – umożliwcie mi to i ułatwcie moją trudną rolę.

Przyjmowali dość chłodno moje przyjacielskie rady i wydało mi się, że nie przekonałem ich do końca o potrzebie zachowania ostrożnej i rozważnej postawy wobec rzeczywistości. Jakże miałem ich przekonać o tym, co dla mnie stawało się oczywiste: że dziewięciu członków Komitetu Tymczasowego, mając do dyspozycji straż i sporą ilość broni, w pełni kontroluje kilkuset ludzi w osiedlu…

Osiedle powstało jako pierwszy obiekt wzniesiony rękami osadników, pomiędzy naszymi metalowymi barakami i brzegiem jeziora. Przy pomocy pewnej ilości niezbędnych narzędzi wydanych ludziom w pierwszych dniach po ich witalizacji, zbudowali oni kilkaset dość solidnych szałasów i domków wyplatanych z gałęzi okolicznych drzew i krzewów. Jak na łagodny klimat w tym rejonie, wystarczało to w zupełności dla ochrony przed wiatrem i deszczem. Następnym zadaniem, jakie stanęło przed osadnikami, było przygotowanie terenów pod uprawy. Powstawał system kanałów i zbiorników, karczowano krzewy i usuwano niską, gęstą roślinność z terenów okalających osiedle. Ludzie pracowali z zapałem i pomimo wybuchających tu i ówdzie drobnych incydentów świadczących o pewnym niezadowoleniu niektórych osób, prace posuwały się naprzód.

Żywność wydzielano dla wszystkich za odpowiednimi talonami, które każdy otrzymywał co tydzień. Jedynym problemem, który wynikał od czasu do czasu w ciągu pierwszych tygodni, była sprawa witalizacji kobiet. Żonaci osadnicy dopytywali się o swe małżonki, a Komitet Tymczasowy nie kwapił się jakoś z ich ożywieniem. Niecierpliwym wyjaśniano, ze zwłoka podyktowana jest wyłącznie troską o zapewnienie odpowiednich warunków dla rozwoju życia rodzinnego i wychowywania dzieci. Ostatecznie udało się przekonać większość żonatych, że dla obu stron lepiej będzie, gdy kobiety – po witalizacji – zastaną jako tako funkcjonujące osiedle, zamiast borykać się od samego początku z trudami pionierskiego życia. W rezultacie, takie postawienie sprawy podniosło wydajność pracy i podsyciło zapał osadników.

Byłem trochę zdziwiony tym, że poprzestano na witalizacji tej pierwszej, kilkusetosobowej grupy, pozostawiając resztę w stanie anabiozy. Indagowałem w tej sprawie Valamisa, lecz nie wyjaśnił mi tego do końca. Mówił, że to jest naukowo opracowany plan rozwoju populacji. Zwiększenie liczby pracujących przyspieszyłoby wprawdzie postęp prac, lecz naruszyłoby w znaczniejszym stopniu zapasy żywności. Gdy natomiast pierwsza grupa osadników osiągnie pierwsze plony z nowo powstających upraw rolnych, wystarczy ich na wyżywienie następnych osadników, a także kobiet i przyszłego młodego pokolenia.

Rowan, który nadal pomagał Fremonowi przy ewidencji ludności, poinformował mnie, że wkrótce przewiduje się witalizację kobiet – żon pracujących już w osiedlu mężczyzn.

– A co z tymi dziewczynkami, które wybieraliście na początku z kartoteki? – zagadnąłem go w trakcie rozmowy.

– Nie wiem. Nic nie wiem na ten temat – odpowiedział niechętnie i udając bardzo zajętego, oddalił się szybko.

Zapytałem więc Martinsa o te kobiety. Spojrzał spod oka, potem rozejrzał się dokoła i odwrócony plecami do mnie powrócił do układania na półkach jakichś opakowań z lekami. Urządzał właśnie ambulatorium w jednym z baraków.

– Nie opowiadaj o tym nikomu… – mruknął po dłuższej chwili. – One są tam, w bunkrze. Zwitalizowali je potajemnie, a ja jestem jedynym spoza Komitetu, który o tym wie. Gdyby się to rozniosło po osiedlu, mogłoby dojść do zamieszek…

– Czy to… żony tych z bunkra?

– Ale skądże! To w większości żony albo dziewczyny tych, co jeszcze tkwią w pojemnikach anabiotycznych!

– Trochę to… nie w porządku… – mruknąłem.

– Trochę? – podchwycił Martins głośnym szeptem. – To po prostu zwykłe świństwo!

– No, może… nie aż tak – powiedziałem z naciskiem. – Nie wygłaszajmy ocen, nie znając dokładnie faktów. Może potrzebują kobiet do prowadzenia gospodarstwa…

– A, owszem, do tego też! – zaśmiał się szyderczo Martins. – Nakradli tyle żarcia… Ktoś musi im to przyrządzać. A ludziom wydają tylko tyle, by im starczyło sił do pracy. Ciekaw jestem, jak długo wytrzymają. Jako lekarz obawiam się, że wkrótce będziemy mieli kłopoty z ich zdrowiem. Leków też dostałem niewiele. Same podstawowe środki farmakologiczne. Ale najgorsze jest to niedożywienie…

– Chyba przesadzasz – powiedziałem ostro.

– Głoszenie takich poglądów może być bardzo niebezpieczne. Ludzie w osiedlu już i tak opowiadają o skarbach ukrytych na wzgórzu. Nawet o tych kobietach, o których podobno wiesz tylko ty… Ciekaw jestem, kto im o tym wszystkim opowiada? Co zaś tyczy się żywności, to przecież wszystko jest sprawiedliwie dzielone, każdy dostaje przydział. Nie słyszałem, aby moi strażnicy uskarżali się na wyżywienie!

Martins znieruchomiał nagle, wpatrując się we mnie okrągłymi oczyma, a potem ryknął śmiechem.

– Kpisz, czy naprawdę nie wiesz? – wykrztusił po chwili.

– O czym?

– O tym, że ludzie nie dostają nawet połowy tego, co twoi strażnicy?

Naprawdę nie wiedziałem o czymś podobnym. Nie sprawdzałem nigdy, ile bonów żywnościowych otrzymuje mieszkaniec osiedla. Spytałem o to jakiegoś przypadkowo spotkanego człowieka. Martins oczywiście przesadzał. Osadnik dostawał jednak więcej niż połowę tej ilości bonów, jaką otrzymywał strażnik. Ja dostawałem więcej niż moi strażnicy, ale to było zrozumiałe; zakres odpowiedzialności usprawiedliwiał tę różnicę.

Nad ranem następnego dnia miałem zły sen. Obudziłem się mokry od zimnego potu i siedząc na posłaniu przypominałem sobie urywki sennego koszmaru. Śniła mi się Luiza. Widziałem ją, piękną jak zawsze, zupełnie nagą, jakby przed chwilą opuściła witalizator. Patrzyła jak gdyby na moją twarz, lecz widziałem, że jej wzrok skierowany jest nieco powyżej moich oczu i spojrzenia nasze nie spotykały się. Po chwili dopiero zrozumiałem, że ona patrzy na moje czoło. Uczyniłem krok w jej kierunku, lecz cofnęła się, także o krok i wtedy zobaczyłem za nią Valamisa. Właściwie to nie była twarz Valamisa… Postać za Luizą nie miała twarzy, tylko jasną owalną plamę, na której widniała cyfra "4" Wtedy pomyślałem, że zapewne ja także nie mam twarzy, tylko moją jedenastkę… Podniosłem dłoń dotykając kolejno miejsc, gdzie powinienem mieć usta, nos, oczy… Nie było niczego, moja twarz była tylko gładką wypukłością, owalną czaszą bez szczegółów.

Widziałem wciąż Luizę z typowym dla sennych widziadeł brakiem konsekwencji mogłem widzieć ją nadal, mimo braku oczu…, którą Valamis objął ramieniem i odprowadzał teraz gdzieś w ciemność, a ja stałem, jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc zrobić ani kroku. Po chwili Valamis – a raczej manekin z liczbą zamiast twarzy – wrócił sam, stanął kilka kroków przede mną i rzucił w moim kierunku kulkę zwiniętego papieru Podniosłem ją i rozwinąłem. Był to arkusik drukowanych przez komputer bonów żywnościowych.

Obudziłem się w tym właśnie momencie, z wyciągniętą do przodu dłonią chwytającą ciemność przede mną. W słabym świetle padającym przez szczelinę wentylacyjną rozpoznałem wnętrze naszego baraku. Wokoło chrapali moi podwładni. Przetarłem twarz dłońmi i odetchnąłem głęboko, z ulgą. Przecież Luiza znajduje się wciąż w pojemniku, w stanie anabiozy! Ta myśl pozwoliła mi znowu po chwili zasnąć. Nie na długo jednak. Zerwałem się, tknięty nagłym niepokojem. Czy na pewno? Skąd wiem, że nie ma jej wśród zwitalizowanych kobiet, w bunkrze?.

Nie, to było nieprawdopodobne. W jej karcie, ani też w mojej, nie było ani śladu informacji, która mogłaby łączyć jakoś nasze osoby… Nie była przecież moją żoną. A trudno przypuścić, by wybrano ją przypadkowo spośród dwóch tysięcy kobiet…

Uspokoiłem się trochę, lecz do świtu nie udało mi się zasnąć i jeszcze przed pobudką wysłałem jednego z dyżurujących strażników, by przywiódł do mnie Rowana. Przybył po chwili rozespany i wystraszony. Spotkałem się z nim przed moim barakiem i odprawiwszy strażnika powitałem go przyjaźnie.

– Czego chcesz? Co zrobiłem? – odburknął niezbyt grzecznie, lecz puściłem to mimo uszu, rozumiejąc, że musiał się zdenerwować poranną wizytą strażnika.

– Przepraszam cię – powiedziałem. – Chciałbym cię o coś spytać. Czy wśród tych kobiet, które zwitalizowano…

– Jakich kobiet? – zapytał z czujnym i przytomnym już wyrazem twarzy, kontrastującym wyraźnie z zaspaną maską sprzed paru sekund.

– No, przecież wspomniałeś o tych…

– Ja? Ja coś mówiłem? O kobietach? Masz na to świadków? – zaperzył się nagle. – Aha. Mówiłem, rzeczywiście, ale tylko o tym, że wybierałem jakieś z kartoteki. Nic więcej.

– Dobrze, nie musisz udawać, wiem skądinąd, że je zwitalizowano. Chciałem tylko, żebyś sobie przypomniał, czy była wśród nich dziewczyna o numerze… – zawahałem się na moment. – Tysiąc sto dwadzieścia trzy?

– Nie pamiętam numerów… – wycedził, patrząc jakoś dziwnie. – To twoja dziewczyna?

– No… właśnie… – bąknąłem, czując już w tej chwili, że popełniam jakiś błąd.

– Postaram się zapamiętać ten numer – mruknął Rowan. – Sprawdzę przy okazji.

– Zrób to, proszę! – powiedziałem, kładąc mu dłoń na ramieniu.

Wyczułem, że w pierwszej chwili chciał usunąć się spod mego dotknięcia, lecz pozostał w miejscu. Jego twarz była naprzeciw mojej i przez moment miałem wrażenie, że patrzy na moje czoło.

– Nie wiem, czy mi się uda teraz zajrzeć do kartoteki. Na razie nie wybieramy nowych osób do witalizacji. Czy chcesz, by ją zwitalizowali w najbliższej partii kobiet?

– Nie, nie! – odpowiedziałem, zbyt szybko i zbyt gwałtownie.

Dostrzegłem przelotny błysk uśmiechu na jego twarzy.

– Zrobię, co się da… O ile będę miał na to wpływ. – Mówił to równym, spokojnym głosem, w którym brzmiała spokojna pewność siebie, rosnąca z każdym słowem. W niczym nie przypominał teraz owego przestraszonego, świeżo rozbudzonego człowieka, jaki stał przede mną parę minut temu. – Sam rozumiesz. Nie mogę narazić się Fremonowi, robiąc coś bez jego wiedzy…

Pojąłem, co chciał mi dać w ten sposób do zrozumienia. To był po prostu szantaż. Odchodząc, upewnił mnie o tym.

– Wiesz przecież, że nikt nie dostaje numeru za darmo, prawda? – rzucił przez ramię, teraz już zupełnie wyraźnie kierując wzrok na liczbę na moim czole.

Teraz dopiero do mojej świadomości dotarł fakt, że Rowan nie posiadał jeszcze własnego numeru. Powinienem brać to pod uwagę, zanim zwróciłem się do niego z tą sprawą. A ja uważałem go za przyjaciela… Teraz przekonałem się, że nie mogę ufać nawet dawnym kolegom… Zdałem sobie przy tym sprawę z tego, jak fatalny błąd popełniłem, ujawniając numer dziewczyny, na której bezpieczeństwie tak mi zależało.


Trudno byłoby nie dostrzegać oczywistego faktu, że osadnicy po paru tygodniach intensywnego wysiłku zaczynają się niecierpliwić. Warunki były dalekie od komfortu, racje żywnościowe – zgodne z doktryną Morlena, który uważał, że należy utrzymywać je nieco poniżej niezbędnego minimum – oczywiście nie wystarczały. Broń myśliwska, która miała służyć do polowań na miejscową zwierzynę, znajdowała się w bunkrze i nikt oficjalnie – nie wiedział o jej istnieniu – choć pogłoski o niej, rozpuszczane wśród ludzi przez osoby poinformowane, pojawiały się coraz częściej. Oddalanie się od osiedla bez broni mogło być niebezpieczne. O tym wiedzieli wszyscy ze wstępnych informacji o planecie, otrzymanych jeszcze na Ziemi. Nikt więc nie ryzykował dalszych wypraw, nawet w poszukiwaniu jadalnych roślin, o których istnieniu też było wiadomo, nie mówiąc już o wyprawach myśliwskich.

Ludzi irytowało każde głupstwo – ot, choćby zbyt małe przydziały soli kuchennej, która wkrótce stała się niezwykle cenną i poszukiwaną substancją. Wiadomo było o istnieniu złóż solnych na planecie, były nawet oznaczone na mapach miejsca ich występowania, lecz w warunkach braku podstawowych urządzeń wydobywczych trudno było na razie myśleć o ich eksploatacji. Sól była więc wydawana w ilościach symbolicznych.

Martins wielokrotnie alarmował Jednocyfrowych z powodu katastrofalnego niedoboru białka zwierzęcego w diecie osadników, lecz władze kategorycznie odmawiały zwiększenia racji koncentratów, a o broni w ogóle nie wolno było wspominać.

Zwlekano wciąż z witalizacją kobiet i ten problem stał się wkrótce jednym z podstawowych źródeł niepokojów. Z półsłówek mojego szefa Valamisa oraz innych Jednocyfrowych wynikało, że zastanawiają się oni nad wprowadzeniem jakichś reform obyczajowych. Szukano rozwiązania pozwalającego na oszczędzenie zapasów żywności przy równoczesnym – choćby częściowym – zadośćuczynieniu żądaniom mężczyzn. Witalizacją żon dla wszystkich osadników podwoiłaby liczbę ludności do wyżywienia, a na obecnym etapie zagospodarowywania planety jako siła robocza liczyli się właściwie tylko mężczyźni. Występowała więc jaskrawa sprzeczność pomiędzy interesami Jednocyfrowych, pragnących uratować dla siebie jak najwięcej zapasów żywności, które z bólem serca uszczuplali, a interesem osadników, chcących rozpocząć wreszcie normalne życie rodzinne.

Rozważano ponoć kilka propozycji zarządzeń specjalnych, wśród nich na przykład: ustanowienie przydziałów na witalizację małżonki za specjalne zasługi i wydajną pracę; zniesienie ustawowe instytucji małżeństwa i unieważnienie małżeństw istniejących, a następnie – zwitalizowanie kobiet w ilości około jednej piątej ilości mężczyzn i wprowadzenie obowiązkowej rotacji kobiet na etatach partnerek; preferowanie modelu rodziny złożonej z kilku mężczyzn i jednej kobiety, którą obowiązani byliby utrzymywać wspólnie ze swych dotychczasowych racji żywnościowych, oraz tym podobne rozwiązania.

O witalizacji pozostałych mężczyzn w ogóle na razie nie było mowy i wydaje mi się, że w pewnym momencie Jednocyfrowi najchętniej zapakowaliby z powrotem do hibernatorów tych, których już zwitalizowali – gdyby operacja taka była możliwa w tutejszych warunkach.

Wszystkie tego rodzaju przedsięwzięcia były w sposób oczywisty sprzeczne z generalną linią przyjętą teoretycznie przez twórców Nowego Świata; model szczęśliwego społeczeństwa nie mógłby wszak funkcjonować bez ludzi, bez następnego pokolenia, na które przede wszystkim liczyli…

Według oficjalnych zapewnień, rozgłaszanych przez megafony zainstalowane w kilku punktach osiedla, stan obecny wynikał jedynie z przejściowych trudności pierwszego okresu i miał trwać nie dłużej niż kilka miesięcy, do pierwszych plonów z upraw założonych wokół osiedla. Wprawdzie rośliny uprawne, których nasiona i sadzonki przybyły z Ziemi, zostały przez ziemskich specjalistów starannie dobrane do warunków glebowych i klimatycznych planety, jednakże trzeba było być niepoprawnym optymistą i laikiem, by ufać w nadzwyczajne plony już w pierwszym cyklu zasiewów. Większość osadników – poza kilkoma fachowcami – miała jedynie nikłe pojęcie o uprawie roli w ogóle, nie mówiąc już o uprawie w zupełnie nowych warunkach.

Nikt na razie me mówił o tym głośno, ale niektórzy przebąkiwali coś na temat nikłych walorów smakowych i monotonii żywienia się tymi spodziewanymi produktami. Coraz częściej pytano o możliwość zdobycia świeżego mięsa. Komitet Tymczasowy obiecywał zorganizowanie zaopatrzenia w mięso dziko żyjących zwierząt, których niestety nikt na razie nie wytropił w pobliżu osiedla. Tereny łowieckie musiały znajdować się dość daleko stąd, a polowanie – nawet przeprowadzone przez samych Jednocyfrowych – ujawniłoby posiadanie przez nich broni i środków komunikacji, których istnienie starannie zatajono z przyczyn pozaekonomicznej natury… Obietnice pozostawały obietnicami, Jednocyfrowi od czasu do czasu, acz niechętnie, naruszali zapas konserw i mrożonego mięsa, rozdzielając ich niewielkie ilością chwilach niebezpiecznych napięć, a moi strażnicy przywoływali do porządku zbyt energicznie protestujące grupy, wychwytując sprawców znaczniejszych wybryków, by pozbawić ich części talonów na żywność w kolejnym tygodniu.

Pewnego wieczora jeden z moich ludzi przybiegł do baraku straży z wiadomością o bójce pomiędzy osadnikami. Nie było to niczym nowym ani niezwykłym – po pracy ludzie odpoczywali w swych szałasach, zabawiając się na różne sposoby, nierzadko grając w jakieś gry hazardowe, w których stawką były talony na żywność albo bardziej atrakcyjne artykuły spożywcze, nie dla wszystkich dostępne, bo pochodzące z przydziałów straży obywatelskiej. Podczas gry wybuchały niekiedy nieporozumienia, co zmuszało straż do poskramiania awanturników.

Upewniwszy się, że awantura nie ma charakteru zbiorowego protestu przeciw czemukolwiek, wysłałem czterech ludzi z poleceniem doprowadzenia winowajców do mojego biura. Wrócili po kwadransie, wlokąc dwóch rosłych mężczyzn, nieco poturbowanych i ku mojemu zdumieniu kompletnie pijanych.

Tego jeszcze dotąd nie było! Alkoholu nie wydawano nawet nam, pełniącym ważniejsze funkcje w osiedlu. Pewne ilości czystego spirytusu miał w swej dyspozycji Martins, lecz nie zgłaszał mi nigdy żadnych prób włamania do apteczki w ambulatorium.

Próbowałem przesłuchać doprowadzonych awanturników, lecz niewiele udało się z nich wydobyć poza tym że alkohol kupili od kogoś w osiedlu. Numeru tego osadnika nie potrafili lub nie chcieli podać. Nie pamiętali także, ile i jakich talonów zażądał sprzedawca.

Wyglądało na to, że ktoś po prostu pędzi spirytus z dostępnych na miejscu surowców, lecz pozostawało dla mnie zagadką z czego i w jaki sposób; osadnicy nie dysponowali właściwie żadnym sprzętem kuchennym, poza pustymi puszkami po konserwach, różnego kształtu i wielkości. Niejasnym leż wydawało mi się pochodzenie surowców, a zapach płynu, którego resztki zabezpieczono w plastykowej butelce jako dowód rzeczowy, nasuwał podejrzenia co do jakości destylatu.

Kazałem zamknąć winowajców w pustym baraku do wytrzeźwienia, a sam udałem się do Martinsa w celu zbadania znalezionej cieczy, by przekonać się czy nie grozi jakimś masowym zatruciem w razie produkcji na większą skalę.

Nim wróciłem do swego baraku, zgłosił się jeden z moich prywatnych informatorów – mieszkaniec osiedla, nie będący strażnikiem – z wiadomością, że dystrybutorem wódki jest prawdopodobnie pewien podejrzany osobnik nazwiskiem Kovalsky, lecz brak na to bezpośrednich dowodów. Kazałem wziąć tego człowieka pod dyskretny nadzór i ruszyłem w kierunku wzgórza.

Potajemna produkcja alkoholu była problemem, z którym potrafiłbym sobie sam poradzić. Zdarzenie to stanowiło jednakże dostateczny pretekst, by zobaczyć się z Valamisem, właśnie teraz, w porze, gdy Jednocyfrowi przesiadywali zazwyczaj we wnętrzu podziemi. Postanowiłem to wykorzystać dla swoich celów.

Było już dość ciemno. Zarys pagórka odcinał się wyraźnie na tle granatowego nieba. Szedłem alejką wyciętą w gęstych krzewach porastających stok. Były niewysokie, rozgałęzione przy samej ziemi, o splątanych witkach gałązek. Ich wierzchołki pobłyskiwały migotliwym światłem ognisk płonących przed szałasami osiedla. Stłumiony gwar dobiegał tu jeszcze, lecz słyszalny był coraz słabiej w miarę zbliżania się do budynku na pochyłości stoku. Przystanąłem, by spojrzeć na osiedle. Nie widziałem go takim dotychczas, bo nigdy o tej porze nie bywałem w okolicy bunkra. Lecz nie dla pięknego widoku pragnąłem znaleźć się tutaj…

Idąc dalej, w odległości kilkudziesięciu kroków od budynku napotkałem posterunek. Strażnik rozpoznał mnie i przepuścił. Przy wejściu stało dwóch następnych. Ciężkie, stalowe odrzwia były zamknięte. Pociągnąłem za uchwyt dzwonka. Czyjeś oko pojawiło się na chwilę w otworze wizjera, patrząc na moją twarz oświetloną lampą, która wisiała nad wejściem. Potem drzwi uchyliły się nieco i pokazała się w nich twarz z dziewiątką na czole.

– Czego chcesz? – spytał Dziewiątka dość opryskliwie.

– Potrzebuję widzieć się z Valamisem.

– O tej porze? Nie można poczekać z tym do rana?

– Wolałbym dziś. To dość pilne.

– Zaczekaj. Powiem mu.

Drzwi zatrzasnęły się przed moim nosem. To nie było miłe. Uświadomiłem sobie, jak mało znaczę pomimo tak niskiego numeru. Ten z dziewiątką miał prawo trzymać mnie za progiem; mimo że różniliśmy się tylko o dwa numery! Zdałem sobie sprawę, że dzieli mnie od tych wewnątrz bunkra bariera znacznie trudniejsza do sforsowania niż te stalowe drzwi. Postanowiłem już wcześniej, że i muszę tę barierę pokonać, nie bacząc na nic. Pozostając po jej zewnętrznej stronie nigdy nie będę się liczył w tym świecie.

"Nigdy jednakże nie stanę się jednym z nich. Zawsze będę tym z zewnątrz, mającym o jedną cyfrę za dużo" – pomyślałem teraz, oczekując przed wejściem do twierdzy, gdzie obwarowali się ci, którzy tylko tym różnili się ode mnie, że mieli mniej skrupułów i podjęli wcześniej odpowiednie decyzje. Ostatnio kilka razy podczas golenia przylepy wałem się na tym, że oglądając twarz w lusterku przesłaniam dłonią jedną z jedynek mojego numeru…

Drzwi uchyliły się ponownie, ukazując skrzywione niezadowoleniem oblicze Valamisa. Jego małe jasne oczka o białych rzęsach patrzyły na mnie z nie ukrywaną niechęcią, jakby chcąc od razu dać mi do zrozumienia, że nie ma ochoty zaprosić mnie do wnętrza. Najwyraźniej chciał zmusić mnie do odezwania się, do rozpoczęcia rozmowy przez próg. Przetrzymałem go jednakże, oczekując w milczeniu. Cofnął się o krok, a ja wszedłem, zamykając za sobą drzwi. Odwrócił się i ruszył wzdłuż korytarza oświetlonego łagodnym, ciepłej barwy światłem fluoryzujących płyt sufitowych. Ściany były wyłożone jasnymi płytami, podłogę zaściełał miękki chodnik. Jakże inaczej wyglądały te wnętrza, gdy byłem tu po raz ostatni, podczas drążenia tych podziemi. Zniknęły surowe ściany wykopów, utwardzone warstwą termicznie zeszkli widnego gruntu. Nie było zapachu wilgotnej ziemi i swądu przetapianej krzemionki. Powietrze było czyste i nasycone jakimś przyjemnym zapachem.

Szedłem za Valamisem w głąb podziemi, rozglądając się wokoło. Pomyślałem o naszych barakach z pustych zasobników o zimnych metalowych ścianach i szałasach z gałęzi i pnączy, w których wegetowali osadnicy. Kontrast był uderzająco niemiły. Podczas gdy my żyliśmy tam w iście pionierskich warunkach, oni tutaj urządzili się całkiem komfortowo, Czyżby sami pracowali przy wyposażeniu tych wnętrz? Wydało mi się to wątpliwe.

Poczułem nagły przypływ irytacji, która wzrosła jeszcze, gdy Valamis pchnął jedne z kolejnych drzwi, prowadzące do obszernego pomieszczenia. Było tam wszystko, co potrzebne jest cywilizowanemu człowiekowi do spokojnego, domowego wypoczynku parę wygodnych foteli, niski stolik zastawiony butelkami i puszkami, łagodne światło i ciche dźwięki muzyki…

W pomieszczeniu siedzieli dwaj Jednocyfrowi: Jedynka i Morlen, z trójką na czole – ten sam, który kiedyś wygłaszał do nas wstępne przemówienie programowe. W dłoniach trzymali szklanki i rozmawiali lekko podniesionymi głosami, świadczącymi o stanie pewnego podniecenia alkoholowego.

– Witamy nasza ostoję! – powitał mnie Jedynka z przesadną wylewnością. – Siadaj, komendancie!

Wskazał mi niski wyściełany taboret obok swego fotela. Uiściłem sztywno, bez oparcia za plecami. Valamis rozwalił się w fotelu naprzeciw mnie. Chwila satysfakcji, jaką dało mi wdarcie się do podziemi, ustąpiła wobec tej konfiguracji, którą jak gdyby przypominano o moim podporządkowaniu. Mimo wolnych foteli usadzono mnie znacznie mniej komfortowo…

Morlen wręczył mi szklankę, pytając uprzejmie, czego się napiję. Poprosiłem o białe wino. Nalał mi po brzegi, rozlewając sporo na puszysty dywan. Był chyba najmniej trzeźwy z całej trójki.

– Twoje zdrowie, komendancie! – wzniósł toast Jedynka. – Skoro już odwiedziłeś nas prywatnie, to muszę ci powiedzieć, że jesteśmy z ciebie zadowoleni. Twój szef – tu spojrzał na Valamisa, który siedział w milczeniu i krzywił gębę z wyraźną dezaprobatą – nie jest skory do pochwał. Ale i on ceni sobie twoją pomoc.

– Prawdę powiedziawszy, jestem tutaj w sprawie służbowej – sprostowałem, by wyjaśnić sytuację. – Przyszedłem zameldować, że ktoś w osiedlu pędzi alkohol.

Wszyscy trzej ożywili się wyraźnie. Morlen odstawił szklankę i gestykulując z pijacką przesadą, wybełkotał:

– A widzicie! Potwierdza się to, co powiedziałem… Oni tu przywlekli wszystkie zarazy starego porządku. To nie jest materiał, jakiego nam potrzeba… Są skażeni zarazą cywilizacji… Trzeba by ich wszystkich…

– Zamknij się – warknął Valamis z głębi fotela. – Nie teraz z tymi twoimi wywodami!

Zauważyłem, że oczyma wskazał znacząco na mnie. Morlen machnął niecierpliwie ręką przewracając jakąś butelkę, lecz zamilkł.

– Trzeba znaleźć i ukarać! – powiedział Valamis. – Mamy i tak dość kłopotów.

– Zaraz, zaraz! – Jedynka poskrobał się w głowę. – Czy ten ktoś rozdaje alkohol tak za darmo?

– Nie. Sprzedaje za talony żywnościowe.

– Wygląda na to, że ludziom powodzi się zbyt dobrze. Mają za dużo talonów!

– Przecież nie można im zmniejszyć przydziałów, bo podniosą taki wrzask, że straż sobie z nimi nie poradzi! – zaprotestował Valamis, a ja poparłem go skwapliwie.

– Po co zmniejszać? – powiedział Jedynka, mrużąc swe chytre, trochę podpuchnięte oczy. – Nie tędy droga. Posłuchaj, komendancie. Zróbmy tak: niech twoi strażnicy poszukają wytwórni alkoholu.

– Mają aresztować winnego?

– Nie, skądże! Niech mu tylko dadzą do zrozumienia, że musi płacić za ich dyskrecję. Po prostu niech dopuści ich do udziału w zyskach. Wówczas będzie zmuszony podnieść cenę. Część talonów, bez których, jak widać, ludzie mogą się obyć, wróci w ten sposób do nas. A kiedy ten spryciarz nazbiera dużo talonów, my…

– Zlikwidujemy wytwórnię i zarekwirujemy te talony! – dokończył Valamis.

– Ależ nie, Val! Nigdy nie umiałeś myśleć ekonomicznie. Kiedy przyjdzie odpowiednia pora, zmienimy wzór talonów, a stare unieważnimy! Przeciętny osadnik odbiera i spożywa swe przydziały na bieżąco, więc nie będzie protestował. Kto niczego nie ma, niczego nie straci. A kombinatorzy obierający talony dostaną łupnia, i to przy ogólnospołecznej aprobacie! Wszyscy będą usatysfakcjonowani widząc ukaranymi tych, co się bogacą kosztem ogółu. Co więcej, będą chwalić władze za mądre zarządzenia! A ty, Val, nie jesteś zbyt dobrym psychologiem ani ekonomistą. Całe szczęście, że masz inne mocne strony…

Widziałem, jak Valamis czerwienieje na twarzy, przełykając w milczeniu ten przytyk wygłoszony w mojej obecności. Widać było, że istnieją jakieś animozje pomiędzy czołowymi Jednocyfrowymi, skoro już nie potrafili powstrzymać się od podobnych uwag w mojej obecności…

"A może… Jedynka chce mi dać do zrozumienia, że Valamis nie jest u niego dobrze notowany? W zestawieniu z pochwałą, jaką wygłosił pod moim adresem, może to coś oznaczać!" – pomyślałem.

– To są wszystko drobnostki, komendancie! – ciągnął Jedynka. – Alkohol, drobne awantury… Mamy poważniejszy problem. Potrzebujemy twojej rady. Otóż, jak wiemy, w czasie lotu wysyłaliście na Ziemię jakieś okresowe meldunki czy komunikaty. Ostatni wysłano przed wejściem statków na orbitę. Kiedy powinien być nadany następny?

– W normalnych warunkach… – zacząłem i urwałem.

– Mów dalej! – Jedynka uśmiechnął się pobłażliwie. – Warunki mamy rzeczywiście niezbyt normalne, co tu owijać w bawełnę.

– Powinniśmy byli wysłać meldunek o pomyślnym lądowaniu ludzi i sprzętu.

– A jeśli nie wyślemy w ogóle żadnego komunikatu?

– Przypuszczam, że przyślą tu jakąś ekipę zwiadowczą… albo ekspedycję ratunkową, choć to miałoby mniej sensu…

– Słowem, możemy spodziewać się tutaj kogoś nie wcześniej niż za sześćdziesiąt lat?

– Może trochę, wcześniej.

– To za mało! – wtrącił się Morlen gwałtownie. – Trzy pokolenia, co najmniej trzy pokolenia muszą się tu wychować, zanim…

– Nie martw się – uspokoił go Jedynka.

– Nadamy ten meldunek. Upewnimy Ziemię, że wszystko tutaj odbywa się jak planowano. Dadzą nam spokój na pewien czas. A potem, choćby nawet przybyli, niczego nie zmienią. System sam się obroni. Nikt nie zechce nawet rozmawiać z ludźmi pochodzącymi z Ziemi. A więc, komendancie, potrzebujemy wskazówek: jak to należy przeprowadzić? Udałem głęboki namysł.

– To nie będzie łatwe – powiedziałem. – W zasadzie można by skorzystać z radiostacji którejś z rakiet-promów… Trzeba by jednakże użyć Alfy jako przekaźnika i retransmitora, bo tylko z orbity udałoby się osiągnąć odpowiednią moc emisji i skupienie wiązki fal…

– Nie znam się na tym – przerwał Jedynka. – Mów: potrafisz to zrobić, czy nie?

– Trzeba by polecieć na Alfę. Gdy opuszczaliśmy statek, nie przygotowaliśmy aparatury nadawczej. Ktoś musi to zrobić tam, na miejscu, a następnie nadać komunikat. Ale ja nie podejmuję się dobrze tego wykonać. Potrzebny będzie specjalista łączności dalekiego zasięgu. Mogę jedynie poprowadzić prom na orbitę.

– Kogo proponujesz do obsługi stacji nadawczej?

– Może Sokołow? Albo Rowan…

– Chcesz ich tam puścić samych? – Valamis poruszył się niespokojnie na fotelu. – Żeby narobili jakichś kłopotów?

– Nie ufasz naszemu komendantowi, Val? – Jedynka uśmiechnął się ironicznie. – Wobec tego polecisz z nimi.

– Nie mógłby ktoś inny? Na przykład Fremon? On lepiej zna statek, był członkiem załogi…

– Ale na łączności nie zna się tak samo, jak ty. Poza tym bezpieczeństwo to twój resort – powiedział Jedynka stanowczo, a Valamis ucichł i więcej się nie odezwał.

Po ustaleniu jeszcze paru szczegółów z Jedynką, wyszedłem odprowadzony przez Valamisa. Był wyraźnie niezadowolony, co upewniło mnie, że wśród Jednocyfrowych nie panuje zbyt dobry nastrój. Najwyraźniej ich "nowy wspaniały świat" nie chciał się urzeczywistniać wedle ich przewidywań i planów…

Kiedy mijaliśmy poprzeczny korytarz, dostrzegłem w nim oddalającą się postać w barwnym, długim stroju. To była kobieta. Dostrzegłem jej rudawe długie włosy opadające na plecy. Pomyślałem o Luizie. Jakże chciałbym mieć pewność, że nie ma lej tutaj…

Gdy wracałem ścieżką ku osiedlu, ogniska dogasały. Słychać było plusk fal jeziora, ciepły powiew wiatru omiatał moja twarz, w powietrzu czuło się dym palonych gałęzi, o zamachu zupełnie podobnym do tego, który unosi się nad ogniskiem rozpalonym przez chłopców, podczas wakacyjnej wycieczki… Jakże dalekie było to miejsce i ten czas, kiedy zasiadałem przy takim ognisku. Tu było podobnie, do złudzenia podobnie – i mogłoby być nawet zupełnie tak samo… gdyby nie to, że kilku upartych mężczyzn zapragnęło by było zupełnie inaczej. A jak będzie? Jak potoczy się ten nowy, wymyślony przez nich świat? Jakie miejsce zajmiemy, w nim my wszyscy, przybysze stamtąd? Co wygnało nas w tę podróż bez zamiaru powrotu?

Wtedy właśnie zadałem sobie po raz pierwszy to pytanie, i wtedy też chyba po raz pierwszy od chwili wyruszenia z Ziemi odczułem cień nostalgii, choć jeszcze nie było to pragnienie powrotu…


Odczuwałem dotkliwie, jak mało znaczę na swym stanowisku Komendanta straży, będąc jedynie narzędziem w rękach Valamisa, którego nie lubiłem coraz bardziej za lekceważenie, jakie mi okazywał przy każdej okazji. Wielokrotnie zdarzało się, że dopiero od moich strażników dowiadywałem się o poleceniach, które im bezpośrednio wydawał, nie informując mnie o tym. Nie mogłem zaprotestować przeciwko takiemu postępowaniu; niczego w ogóle nie mogłem zrobić wobec przymusowej sytuacji, w której mnie postawiono.

Pozostając w takiej pozycji, nie zdołałbym osiągnąć żadnego z celów, jakie sobie stawiałem, wikłając się w tę pozorną kolaborację. By zrobić cokolwiek w sprawie moich przyjaciół i przyszłego losu osadników, powinienem nie ustawać w wysiłkach w mej wspinaczce wzwyż w hierarchii władzy… Tymczasem byłem wciąż gdzieś tam bardzo nisko na drabinie zależności, wciąż za progiem żelaznych wrót podziemnej siedziby samozwańczych władców tej planety. Wiedziałem, że Valamis usilnie stara się, bym nie przekroczył tego progu. Z drugiej jednakże stroiły wyczuwałem sympatię, jaką darzył mnie Jedynka i przyrzekłem sobie wyzyskać ów fakt na swoją korzyść.

Rozmowa w bunkrze przekonała mnie o kilku rzeczach, których istnienie podejrzewałem dotąd tylko intuicyjnie. Przede wszystkim, zaczynało być jasne, że kierownictwo eksperymentu, który miał być triumfem precyzyjnie opracowanej teorii, stanęło wobec pierwszych trudności czy wahań. Należało się domyślać, że po pierwszej sprawnie przeprowadzonej akcji przejęcia, władzy pojawiły się pytania i problemy, których rozstrzygnięcie nie było już tak oczywiste i jednoznaczne. W swych rachubach teoretycy nowego porządku zbyt zaufali przeświadczeniu, że sama tylko nienawiść do starej Ziemi, wywołana nieprawdziwymi informacjami, potrafi skłonić osadników do ufnego przyjęcia nowych, zbawiennych propozycji. Buntownicy sądzili, że tylko my, członkowie załóg Konwoju, stanowimy niebezpieczeństwo dla porządku i pomyślnego wprowadzenia w życie ich zamysłów. Okazało się, że cały bagaż obciążeń myślowych, jakie przywieźli ze sobą ludzie, którzy sporo lat przeżyli w warunkach ziemskich, nie da się w kalkulacjach pominąć i nie pozostanie bez wpływu na możliwości manipulowania tymi ludźmi. Zbyt wielki był kontrast pomiędzy życiem, jakie znali -o choć zapewne wydawało im się złe i bezsensowne tam, na Ziemi – a tym, które stało się ich udziałem na nowej planecie. Teorie o względności szczęścia działały w obie strony: wprawdzie człowiek doznaje zadowolenia raczej z powodu polepszania swego bytu niż z samego stanu posiadania, jednakże gwałtowne pogorszenie warunków powoduje głęboki stres, z którego nieraz trudno podźwignąć się drobnymi sukcesami i powolnym wzrostem jakości życia… Człowiek, który raz zaznał komfortu cywilizacji, choćby chciał o nim zapomnieć, nie potrafi nigdy powstrzymać się od podświadomego choćby porównywania swego bieżącego losu z okresem, który był w jego życiu najprzyjemniejszy. To, co oferowano osadnikom, było zbyt szokujące nawet dla najbardziej radykalnie nastawionych zwolenników powrotu do natury i ucieczki od cywilizacji, niszczącej, jak im się wydawało dotąd, indywidualność i człowieczeństwo. Właśnie to musiał mieć na myśli Morlen, gdy w alkoholowym zamroczeniu wywnętrzał się przed współtowarzyszami i – nieopatrznie – także przede mną. Przybysze z Ziemi byli zbyt skażeni jej cywilizacją i stanowili całkowicie zły materiał na członków społeczności, jaką wymarzyli sobie ich nowi przywódcy. Nie aż tak trudnego startu spodziewali się osadnicy w nowym świecie. Ich radykalizm nie sięgał tak głęboko był raczej kaprysem przekornych, młodych umysłów, który – urealniony zbyt dosłownie – zaczynał teraz przerażać swą surowością i beznadziejnością. Musieli już zaczynać dostrzegać nieuchronny fakt, że nawet, przy najofiarniejszym zbiorowym wysiłku nie zdołają wydźwignąć się na poziom jako tako ludzkiego życia do końca trwania tej pierwszej generacji. Zbyt małą pociechą bywa dla człowieka świadomość, że pracuje dla dobra wnuków. Każdy chciałby choć część swych wysiłków zdyskontować na własny rachunek, we własnym życiu.

Wobec opadnięcia pierwszej fali entuzjazmu i wstępnego zrywu po którym oprócz zmęczenia pozostała świadomość ogromu dalszych koniecznych wysiłków, wspomnienia o wygodzie dawnego życia były stokroć większym niebezpieczeństwem dla nowego porządku, niż nawet najbardziej nieodpowiedzialne wystąpienia moich kolegów. Jednakże wystąpienia takie mogły skierować niezadowolenie pod adresem Komitetu Tymczasowego, który składał się z ludzi podlegających tym samym prawidłom psychologicznym, co cala reszta ludzkiego gatunku; rebelianci nie byli już teraz zdolni pozbawić się całego tego komfortu, który sobie stworzyli; nie mogli zatem oddać osadnikom tego, czego brak gwarantował utrzymanie ich w zależności: udogodnień cywilizacyjnych i zapasów żywności. Od chwili, gdy zdecydowali -się zająć pozycję poza zasięgiem skutków własnego eksperymentu, rebelianci musieli konsekwentnie pozostawać badaczami obserwującymi z zewnątrz swą klatkę pełną doświadczalnych szczurów…

Przeczuwałem, co teraz nastąpi. Jeśli bowiem ta pierwsza generacja doświadczalnych szczurów nie spełniła warunków niezbędnych dla prowadzenia eksperymentu (w którego pomyślny wynik rebelianci nie zamierzali jeszcze wątpić, szukając jedynie uzasadnienia dla pierwszych niepowodzeń), trzeba wyhodować nową generację, bez umysłowego bagażu utrudniającego akceptację wyjściowego stanu społecznego i ekonomicznego. Dla tej nowej generacji zastany układ warunków będzie czymś naturalnym – ani dobrym, ani złym; zaś każdy krok do przodu, ku polepszeniu tego stanu, nie będzie ani zbyt małym, ani zbyt powoli następującym, lecz właśnie takim, jaki jest w danych warunkach osiągalny.

Na tę nową generację trzeba by jednak poczekać ze dwadzieścia lat, nie niszcząc przy tym owej pierwszej, bez której druga nie nastąpi. Nieuchronnie zatem pojawi się dylemat: w jaki sposób ustrzec następną generację od wpływu informacyjno-wychowawczego pierwszej. Nie wiedziałem jeszcze, jak rozwiążą ten problem teoretycy nowego porządku, lecz byłem przekonany, że sobie z nim poradzą.

Czego zatem należy się spodziewać w najbliższym czasie? Jeśli pierwsza generacja osadników zostanie uznana przez władzę za straconą dla eksperymentu, rebelianci najprawdopodobniej rozgrzeszą się z chwilowego zawieszenia swych ideałów na kołku, do czasu aż wyrośnie nowa generacja, godna dostąpienia zaszczytu życia w prawdziwie szczęśliwym świecie, wymodelowanym przez teoretyków rebelianckiego ugrupowania… Nie wróży to niczego dobrego dla nas przede wszystkim, lecz także dla osadników z osiedla i dla tych, co jeszcze spoczywają w hibernatorach.

Pod wpływem takich rozważań ugruntowało się we mnie przekonanie, że słusznie czynię, pozyskując względy władzy. Ja i moi towarzysze pozostaniemy do końca życia w układzie, jaki się tu z czasem wytworzy i tylko przyjęcie odpowiednich postaw wobec rzeczywistości pozwoli nam przeżyć to życie przy minimum cierpień. Bunty wewnętrzne mogą jedynie pogorszyć naszą sytuację, a na interwencję Ziemi i przywrócenie normalnego stanu nasze pokolenie liczyć nie może…

Rysowała się zatem perspektywa niezbyt pomyślna: eksperyment społeczny, który miał nas wszystkich uszczęśliwić, zastąpiony zostanie na pewien czas po prostu hodowlą nowych obiektów- dla odroczonego doświadczenia; a obiektów hodowlanych, którymi staniemy się wkrótce, nikt nie będzie próbował uszczęśliwiać…

Uświadomiłem sobie tę gorzką prawdę: uszczęśliwienie grupy ludzi, którzy wylądowali na tej planecie, nie było samo w sobie celem, jaki przyświecał naszym manipulatorom; celem ich prawdziwym było wykazanie, że taka operacja jest możliwa…

Być może sami nie zdawali sobie z tego sprawy, łącząc te dwa cele w jedno i nie dopuszczając możliwości niepowodzenia. Lecz niepowodzenie nieuchronnie rozszczepiało ów pozornie jednorodny cel na dwa odrębne, z których celem nadrzędnym musiało się okazać potwierdzenie teorii, bo jedynie to zaspokajało ich ambicje. Przyznanie się do błędu, zmiana programu realizacji założonych idei, wreszcie rezygnacja z eksperymentu – wszystko to godziło w ambicję tych młodych i ufnych w swe racje ludzi – na tyle młodych jeszcze, by móc zaczekać lat dwadzieścia w nie najgorszych wszak warunkach i ujrzeć pierwsze rezultaty swych poczynań odpowiadające teoretycznym przewidywaniom.

Rezygnacja z eksperymentu nie wchodziła zresztą w rachubę z zupełnie oczywistego względu: wymagałoby to odkłamania sytuacji i przyjęcia na siebie pierwszej fali uzasadnionej złości ludzi, którzy byli już dość zmęczeni życiem, jakie im spreparowano. Gdyby rebelianci zdecydowali się na to dostatecznie wcześnie, być może zdołaliby uchronić własną skórę za cenę przyłączenia się do wspólnego wysiłku tworzenia nowej cywilizacji, na równi z pozostałymi, w warunkach złagodzonych dostępem do maszyn i urządzeń obecnie ukrytych. Ale na początku nic nie zmuszało ich do podjęcia takiej decyzji, a w miarę upływu czasu stawała się ona coraz bardziej niebezpiecznym posunięciem… Musieli zatem brnąć dalej, utrzymując pozory normalnego przebiegu tworzenia obiecywanego szczęścia.

Wszystko to miałem o przemyślane i przeanalizowane, gdy pewnego dnia, niedługo po rozmowie z Jedynką, Morlenem i Valamisem, ten ostatni wezwał mnie przez strażnika, abym udał się z nim na miejsce, gdzie stały rakiety-promy. Po drodze dowiedziałem się od niego, że polecimy na Alfę we trzech: on, ja w charakterze pilota oraz ktoś z załogi Alfy, znający się na aparaturze nadawczej dalekiego zasięgu.

Teraz dopiero stanąłem wobec konieczności rozstrzygnięcia podstawowej w o tym momencie kwestii: czy zawiadomienie Ziemi, że wszystko tutaj odbywa się normalnie, będzie dla nas korzystne, czy może lepiej byłoby, gdyby Ziemia pozostała bez tego sygnału? Musiałem szybko to przeanalizować, bo nadeszła ostatnia chwila dla podjęcia decyzji Mogłem jeszcze naopowiadać różnych nonsensów, napiętrzyć trudności i przekonać Valamisa, że nie zdołamy dotrzeć do Alfy i nadać depeszy; mogłem wymyślić jakieś fikcyjne utrudnienia. Ani Valamis, ani też pozostali Jednocyfrowi nie mieli pojęcia o pilotażu, napędzie, łączności międzygwiezdnej, w tych sprawach byli więc zdani wyłącznie na ludzi z załóg…

Rozumowałem w następujący sposób: brak kolejnego meldunku zostanie na o Ziemi poczytany za dowód, iż stało się coś niezwykłego, aczkolwiek trudno przypuszczać, by odgadnięto prawdziwą tego przyczynę. Po odczekaniu pewnego czasu, najprawdopodobniej wyruszy jakaś ekspedycja zwiadowcza, która przybędzie tutaj nie wcześniej, niż za pięćdziesiąt kilka czy sześćdziesiąt lat od chwili naszego lądowania. Dla nas więc jest rzeczą doskonale bez znaczenia fakt jej przybycia i to co potem nastąpi. Może to jedynie mieć znaczenie dla przyszłości planety. Po tak długim czasie sytuacja zmienić się może w sposób trudny do przewidzenia, lecz na pewno utrwali się określony układ stosunków, którego nie będzie w stanie zmienić nawet liczna grupa przybyszów z Ziemi… Wysłanie informacji, jakiej życzą sobie rebelianci, nie wpłynie w istotnym stopniu na naszą sytuację, bo tylko jeszcze bardziej opóźni interwencję Ziemi… Próby utrudnienia tej transmisji mogą być poczytane za przejaw złej woli z mojej strony, a już zupełnie źle będzie, gdy się okaże, że ktoś inny z załogi zrobi co każą, dowodząc w ten sposób nieświadomie, że wymyśliłem nie istniejące przeszkody i trudności.

Postanowiłem więc, że nie będę próbował czynić żadnych przeszkód. Niech wiedzą, że działam lojalnie według ich woli, niech ufają mi coraz bardziej. Nikomu nie zaszkodzę zyskując to, do czego przez cały czas zmierzam. Oni zaś, uspokojeni tym, że zarabiają cenny czas nim zwali się na ich karki jakaś ekipa interwencyjna, będą działać spokojniej, z większą pewnością siebie, co powinno spowodować złagodzenie napięć między nimi i nami…

Dziwiła mnie nieco decyzja Valamisa w sprawie składu załogi przewidzianej na tę wyprawę. Czyżby był aż tak bardzo pewien mojej lojalności, że nie bal się zaryzykować własnego bezpieczeństwa? Na jego miejscu zabrałbym jeszcze kogoś z Jednocyfrowych Nie powiedziałem mu tego oczywiście, choć obawiałem się, że ten trzeci uczestnik lotu, nie znany mi jeszcze z imienia, mógłby korzystając z takiej okazji posunąć się do jakichś nieodpowiedzialnych poczynań.

Promy stały spory kawał drogi od osiedla, za wzgórzem, dalej jeszcze niż pojemniki hibernacyjne. Gdy je mijaliśmy, zauważyłem, że zostały ogrodzone cienką stalową siatką rozpiętą na słupkach z izolatorami elektrycznymi. Poza ogrodzeniem kręciła się paru strażników, których Valamis odkomenderował tu przed kilkoma dniami.

Promów też pilnowali moi strażnicy. Zauważyłem przy nich także jednego z Jednocyfrowych, lecz nie dostrzegłem z daleka, który to był.

Valamis wprowadził mnie do wnętrza rakiety, gdzie dostrzegłem jeszcze kogoś, a właściwie czyjeś plecy, bo głowa ukryta była w otworze powstałym w płycie czołowej pokładowego komputera po zdemontowaniu fragmentu tablicy.

– Kto to? – spytałem Valamisa, bo tamten nie zwrócił uwagi na nasze wejście, zajęty sprawdzaniem obwodów wewnątrz urządzenia.

– To Rowan. Leci z nami. Podobno zna się na radiostacji Alfy,

Przytaknąłem. Byłem nawet zadowolony, że to Rowan miał być trzecim pasażerem promu. Znałem go jako człowieka zrównoważonego i rozsądnego, a te cechy mogły być istotne w delikatnej sytuacji, i taka się szykowała.

Valamis zostawił nas samych. Zająłem się sprawdzaniem obwodów sterowania napędem i przez długi czas nie zamieniliśmy ani słowa z Rowanem, również zajętym kontrolą sprawności automatyki.

– Co sądzisz o tej sprawie? – zapytałem wreszcie z cicha, podchodząc do niego z tyłu.

Nie odwracając się ku mnie, mruknął coś niewyraźnie. Wydało mi się, że unika rozmowy i pomyślałem, że zapewne uważa mnie za sprzedawczyka wysługującego się Jednocyfrowym. Dał mi to już przecież do zrozumienia, wpatrując się znacząco w mój numer i robiąc dwuznaczne aluzje. Nie wytrzymałem tym razem. Czułem, że muszę coś powiedzieć, wyjaśnić, usprawiedliwić się choćby przed jednym z kolegów…

– Posłuchaj – powiedziałem. – Pewnie myślisz, że jestem zwykłym konformistą…

– Nie myślę tak – powiedział obojętnie, nie odwracając głowy.

– To dobrze, bo widzisz, są pewne powody, dla których…

– Wiem… – przerwał mi-. – Każdy z nas ma jakieś powody i nie możemy się o nic obwiniać nawzajem. Czasem inaczej nie można.

– Właśnie… – powiedziałem, tracąc wątek. Zresztą nie musiałem mówić dalej. On sam mówił za mnie to, co chciałem rzec na swe usprawiedliwienie.

– Ta dziewczyna, to miał być numer tysiąc sto trzydzieści dwa? – spytał znienacka, wciąż z twarzą zwróconą do płyty pulpitu.

– Nie! – powiedziałem odruchowo.

Chciałem sprostować pomyłkę Rowana, lecz w tej samej chwili pomyślałem, że oto właśnie przypadek pomaga mi naprawić popełniony kiedyś błąd.

– Tak myślałem – powiedział Rowan. – Bo pod tym numerem w kartotece figuruje jakiś mężczyzna. Muszę zapisać ten właściwy numer, bo znowu zapomnę.

– Zapiszę ci, jak wrócimy z Alfy – powiedziałam, uradowany wewnętrznie tym szczęśliwym przypadkiem

Teraz Luiza znów jest bezpieczna – pomyślałem. Teraz nie znajdą jej choćby wiedzieli, że wśród hibernowanych jest moja dziewczyna…

Byłem przekonany, że moje obawy, iż znalazła się w grupie zwitulizowanych już kobiet, są bezpodstawne. Taki traf byłby zupełnie nieprawdopodobny…

Spojrzałem na Rowana, który odwrócił się właśnie twarzą ku mnie. Jakaś niejasna, niepokojąca myśl przebiegła przez moją głowę, gdy spostrzegłem, że ma na czole świeżo wytatuowany numer. Była to czternastka…

"Nie… – pomyślałem zaraz. – To przypadek. Głupie skojarzenie niezależnych zdarzeń. Przecież on nie zapamiętał numeru Luizy! Nikt nie zna tego numeru… Chyba że… Rowan… tylko udaje brak pamięci!

…Udaje, by uniknąć moich podejrzeń. To dlatego tak skwapliwie zgadzał się ze mną, gdy zacząłem tłumaczyć się z mego postępowania… Chciał usprawiedliwić także swoje… Nie! Skąd taka myśl? Przecież mógł dostać swoją czternastkę za zupełnie inne zasługi. Nie musiał kupować jej za informację o numerze Luizy!"

Próbowałem perswadować sobie, że przecież nie mam najmniejszych powodów do niepokoju, jednak nie udało mi się pozbyć z nagła obudzonych podejrzeń.

Prom orbitalny był w pełni sprawny i gotowy do lotu już następnego dnia. Po nawiązaniu łączności z automatycznym nadajnikiem sygnału kontrolnego Alfy ustaliłem dokładnie Jej położenie i wyznaczyłem czas startu na wczesne popołudnie. Od rana wszyscy trzej byliśmy na pokładzie promu. Rowan siedział w fotelu drugiego pilota, obok mnie. Valamis zajął miejsce z tyłu kabiny, na fotelu zajmowanym zwykle przez dowódcę jednostki.

Wprowadzenie promu na orbitę nie przedstawiało żadnego problemu. Atmosfera była spokojna, wiatr prawie niewyczuwalny. Wiedziałem, że poradzę sobie sam z wszystkimi operacjami startowymi, kazałem więc moim pasażerom zająć pozycję półleżącą i zapiąć pasy. Komputer odliczał czas do startu, a ja zastanawiałem się, co właściwie myśli Rowan na temat zamierzonej operacji Nie odpowiedział mi gdy go o to pytałem po raz pierwszy, a potem jakoś nie miałem odwagi powrócić do tego pytania. Zresztą doszedłem do wniosku, że zapytany mógłby nie udzielić mi szczerej odpowiedzi. Gdyby bowiem zamierzał w jakiś sposób uniemożliwić nadanie meldunku, i tak by się do tego zamiaru nie przyznał przede mną, wiedząc, że jestem tutaj poniekąd w celu zapewnienia pomyślnej realizacji planu Jednocyfrowych. Najpierw musiałby wysondować moje zamiary, a jak dotychczas nie próbował tego zrobić.

Wystartowaliśmy bez przeszkód i po kilku minutach byliśmy już poza atmosferą. Sygnał Alfy pulsował wyraźnie na ekranie namiernika. Włączyłem samoczynne naprowadzenie i uwolniwszy górną połowę ciała z uprzęży pasów, obejrzałem się na Yalanrsa. Dostrzegłem od razu bladość jego twarzy i szkliste spojrzenie. Najwyraźniej źle znosił przeciążenia startowe. – Trzymaj się – powiedziałem – Jeszcze tylko dwie korektury i dokowanie.

Próbował się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego jakiś grymas. Widziałem, że się męczy i przyniosło mi to nawet pewną satysfakcję. Tu, w przestrzeni ja byłem górą, a on zależał całkowicie ode mnie.

Po trzech godzinach lotu orbitalnego można już było dostrzec srebrzysty punkt na ekranie obserwacyjnym. To Alfa lśniła w promieniach słońca, zbliżając się coraz bardziej i rosnąc w oczach. Gdy jej obraz wypełniał już połowę powierzchni ekranu, włączyłem korekturę i przejąłem sterowanie od automatu. Nie potrafiłem odmówić sobie przyjemności ręcznego wprowadzenia promu do luku dokowego.

Pokrywa doku była odsłonięta. Prom zanurzył się powoli w atramentowoczarną czeluść. Poczułem, jak amortyzatory chwytają pojazd i korygują drobną, parocentymetrową niedokładność naprowadzenia. Lekkie kolebanie ustało po kilku sekunadach.

– Można wychodzić – powiedziałem, sprawdziwszy wskazania kontroli. – Tunel połączony z korpusem. Mogą być małe różnice ciśnień między komorą wyjścia, tunelem i wnętrzem statku. Nie przestrasz się, Val, kiedy powietrze syknie trochę przy otwieraniu zaworów!

– Nie traktuj mnie jak ostatniego szczura lądowego! – burknął Valamis, lecz wciąż wyglądał nieszczególnie i nie miał widać siły, by się bronić przed moimi docinkami. Zauważyłem, że wydobył z futerału pistolet z ładunkiem obezwładniającym i trzymał go teraz w lewej dłoni. – Idźcie obaj przodem.

Gdy znaleźliśmy się w sterowni, Valamis z wyraźną ulgą opadł na fotel.

– Patrz uważnie – powiedział do mnie. – Rowan ma za zadanie przygotować nadajnik dalekiego zasięgu, skierować emitory w stronę Układu Słonecznego i nagrać meldunek o pomyślnym przebiegli kolejnego etapu. Meldunek ma posiadać treść i formę nie odbiegającą od normalnie stosowanych sformułowań. Przed zakodowaniem chcę usłyszeć treść tego meldunku i gdy uznam go za odpowiedni, puścicie go na antenę. Ostrzegam was obu: nie będę tolerował żadnych sztuczek! Jedno nieodpowiednie słowo…

Zrobił wymowny gest dłonią w poprzek gardła. Wiedziałem, co to znaczy Valamis byłby do tego zdolny. Przypomniałem sobie, jak rozprawił się z Bogarem i ogarnął mnie chłodny strach.

Rowan skinął głową i zabrał się spokojnie do strojenia nadajnika. Sprawdzał poszczególne podzespoły, mierzył parametry sygnału na wyjściach wzmacniaczy. Obserwowałem jego ruchy stojąc mu za plecami. Muszę przyznać, że nie znałem radiostacji tak dokładni jak on i chwilami trudno mi było domyślić się, co właściwie robi. Nie przyznawałem się do tego jednak, udając, że panuję nad sytuacją.

W pewnej chwili spostrzegłem, że Rowan dotknął dłonią jakiegoś pokrętła, zwracając równocześnie twarz w bok i rzucając kosę spojrzenie kątem oka w moją stronę. Czy chciał mi coś zasygnalizować, czy też sprawdzał moją reakcję na swój ruch? Przyjrzałem się pokrętłu Dostrzegłem obok małą dźwigienkę przytwierdzoną cienkim drucikiem do kółeczka wystającego z pulpitu. Drucik był zaplombowany metalową plombą.

Zrozumiałem To był przecież przełącznik bloku zapisu! Wszystkie dotychczas nadane meldunki dla Ziemi były nagrane na kasety pamięciowe zainstalowane na stałe wewnątrz nadajnika. Tym pokrętłem, po zerwaniu blokady, można było spowodować skasowanie wszystkich zapisów!

"To nawet niegłupia myśl! – zastanowiłem się, pojmując teraz, co zamierza zrobić Rowan.

– Jeśli się skasuje zapisy, Valamis me zdoła porównać formy meldunku z powszechnie przyjętym wzorcem! A nadanie nawet najbardziej uspokajającego komunikatu w formie odbiegającej od poprzednich musi wywołać podejrzenia… Niech tam… Tyle możemy bez ryzyka zrobić dla przyszłości planety. Może to przyspieszy interwencję My już wprawdzie nic na tym nie zyskamy, ale też nie stracimy".

Zrobiłem krok do tyłu, by Rowan odczuł, że daję mu wolną rękę.

– Zaraz będzie gotowe – powiedziałem do Valamisa, który już wracał do formy.

Wstał z fotela i ruszył w kierunku pulpitu. Chciałem w jakiś sposób odwrócić jego uwagę od manipulacji Rowana, lecz on i tak dostrzegł zerwaną plombę.

– Co to jest? – warknął – Co to jest, łajdaki?

Podbiegłem, udając, że nie wiem, o co chodzi. Valamis chwycił Rowana za kombinezon na piersi i trząsł nim niemiłosiernie.

– Zostaw! – syknął Rowan, – To już tak było. Ktoś z was musiał rozplombować, kiedy tutaj gospodarowaliście.

Valamis puścił Rowana i zwrócił się do mnie.

– Co on tu mógł zmajstrować? – spytał, pokazując rozplombowaną dźwignię końcem lufy pistoletu.

– Nie mam pojęcia – skłamałem gładko.

– To chyba nic ważnego. Wydaje, mi się, że to rzeczywiście było zerwane, gdy tu przyszliśmy.

– Mniejsza o to – burknął Valamis. – Czy nadajnik nareszcie gotowy?

– Można nadawać – powiedział Rowan, wciskając wyłącznik. – Tutaj jest mikrofon. Raz, dwa, trzy, próba nagrania, raz, dwa, trzy… A teraz odtwarzam…

W głośniku zabrzmiał głos Rowana, odtworzony z zapisu.

– W porządku Teraz nagraj komunikat dla Ziemi. Tak jak to zwykle robiliście. Zresztą, zaraz. Musi być przecież jakiś zapis tych komunikatów. Tu każde słowo jest dokumentowane zapisem magnetycznym, więc te komunikaty na pewno też. Odtwórzcie mi ostatni komunikat.

– Nie można – powiedział Rowan. – Nie da się cofnąć taśmy. Ale ja pamiętam, jak to powinno brzmieć.

Ujął mikrofon, przekręcił jakiś przełącznik i powiedział głośno:

– Konieczna natychmiastowa pomoc…

W tej samej chwili Valamis wystrzelił i Rowan zamilkł, osuwając się na podłogę. Upadał powoli, bo sztuczna grawitacja była nastawiona na jedną trzecią "g"'.

Zamarłem w bezruchu, oczekując. Valamis stał także przez kilka sekund, wreszcie uświadomił sobie, że mikrofon jest wciąż włączony i mierząc w moją stronę z pistoletu, położył palec na ustach.

Nie było sensu narażać się w tej sytuacji. Skinąłem głową i posłuszny jego gestom cicho wyszedłem ze sterowni. Pospieszył za mną. Dopiero na korytarzu, gdy drzwi sterowni zamknęły się za nami, odwróciłem głowę. Valamis był wściekły. Jego blada zwykle twarz pokryła się teraz czerwienią. Dyszał wprost wściekłością, czując się oszukany i wykpiony.

– Ten łajdak puścił to bezpośrednio na antenę! – stwierdził raczej, niż zapytał. – Nadajnik pozostał włączony. Musimy to jakoś odkręcić, coś powiedzieć… Jak to powinno brzmieć?

– Po prostu. Słyszałeś, jak on zaczął – powiedziałem. Im prościej, tym lepiej, bo nie wzbudzi żadnych podejrzeń Parę zdań.

– Tak… Ale teraz, kiedy tamto poszło najpierw…

– To nic – próbowałem go uspokoić. – Ważne będzie to, co teraz powiesz. Krótko i bez żadnych komentarzy. Tamtego i tak nie da się odwrócić. Mogą to zinterpretować jako zniekształcenie spowodowane zakłóceniami transmisji. Tekst mógł brzmieć na przykład: "Nie jest konieczna natychmiastowa pomoc", a pierwsze słowa mogły ulec zakłóceniu… Jeśli powiesz teraz inny tekst i powtórzysz ze trzy razy to samo, to na pewno nie będą zaniepokojeni.

Nie wyglądał na przekonanego, lecz nie miał innego wyjścia. Czułem, że zaczyna intensywnie rozważać swoją własną sytuację. Nie może przecież przyznać się przed innymi Jednocyfrowymi, że tak haniebnie pokpił sprawę. Musi im zameldować, że mimo kłopotów z Rowanem, wszystko zostało prawidłowo załatwione.

– Dobrze! – powiedział. – Pójdę i powiem parę słów.

– Kiedy skończysz, przekręć główny wyłącznik zasilania. Ten czerwony, w lewym górnym rogu tablicy.

– Nie trzeba – mruknął, otwierając drzwi sterowni;

Patrzyłem za nim, stojąc w wejściu. Ominął leżącego Rowana, ujął w dłoń mikrofon i powiedział coś, czego nie dosłyszałem, a następnie wyrwał kabel z pulpitu. Potem chwycił pistolet za lufę i kolbą trzasnął parę razy w płytę czołową urządzenia nadawczego, tłukąc kilka wskaźników.

– Koniec! – warknął, wracając. – Nikt już nie będzie nam robił podobnych kawałów.

– Nie mogliśmy tego przewidzieć… – powiedziałem.

– On mi jeszcze za to zapłaci! – Valamis kopnął ciało Rowana. – Zabierz go do promu i wracajmy. Mam dość tej wycieczki.

Przerzuciłem przez ramię bezwładne ciało, nie ważące tu zbyt wiele, i poszedłem w kierunku doku. Gdy położyłem Rowana na fotelu w przedziale pasażerskim promu, zauważyłem, że daje pierwsze znaki życia. Ładunek obezwładniający przestawał działać.

Zastanawiałem się, co zrobi Valamis, by pozbyć się dwóch świadków swej nieostrożności. Był tak pewien siebie, że wybrał się na tę wyprawę z dwoma potencjalnymi przeciwnikami. Dlaczego to zrobił? Co uczyni teraz ze mną, by zatuszować swój błąd wobec pozostałych Jednocyfrowych?

– Dlaczego położyłeś go tutaj? – spytał Valamis wchodząc do modułu pasażerskiego.

– Nie chcę go mieć w sterowni. Kiedy zacznie się budzić, mogą być kłopoty. Będzie w szoku, może wypiąć się z pasów, kiedy będziemy przyspieszać lub hamować.

– Przecież nie można go tutaj zostawić. Muszę go mieć na oku

– Więc zajmij fotel obok niego. Sam też nie najlepiej znosisz takie podróże. Po co mi dwóch chorych pasażerów w sterowni. Sam sobie poradzę.

– Dobrze, zostanę tu z nim. Najchętniej rozwaliłbym mu łeb na miejscu, ale to byłoby zbyt proste… dla niego. Wymyślę mu coś bardziej atrakcyjnego!

Nie wiem, czy już w tym momencie moja podświadomość powzięła zamiar, który świadomie zrealizowałem w kilka godzin później Faktem jest, że postanowienie moje zapadło pod wpływem skomplikowanego splotu zdarzeń, informacji i myśli, które atakowały mój mózg.

Valamis zasiadł w fotelu pasażerskim, jednym z kilku ustawionych na początku członu ładunkowego. Za fotelami była ściana, odgradzająca przestrzeń modułu pasażerskiego od ładowni. Z kabiną pilotów łączyło tę przestrzeń wąskie przejście poprzez łącznik spajający obie części statku zamykany z obu stron. Przez cały czas naszej podróży na orbitę przegrody były całkowicie otwarte i z wnętrza modułu pasażerskiego można było widzieć fotele pilotów.

Zasiadłszy za sterami, obejrzałem się. Valamis był blady na samo wspomnienie czekających go przeciążeń.

– Postaram się uniknąć dużych przyspieszeń – uśmiechnąłem się ironicznie.

– Posłuchaj! – powiedział nagle. – Nie chcę by ktokolwiek wiedział o tym pierwszym komunikacie, rozumiesz?

– Rozumiem – powiedziałem, skinąwszy głową. – To leży w naszym wspólnym interesie. Właściwie obaj za to odpowiadamy.

"Mam cię teraz, mój drogi! – pomyślałem z satysfakcją. – Będziesz musiał złagodnieć, albo narobię ci kłopotów". Czułem, że moja pozycja jest teraz o wiele lepsza, niż przed tym lotem. Nareszcie on potrzebował czegoś ode mnie, niemal prosił o to!

– To leży w naszym wspólnym interesie – powtórzył. – Ale przede wszystkim w twoim. Bo tego sukinsyna i tak załatwię.

Coś mi się tu nie zgadzało, czegoś nie rozumiałem…

– Jeśli wychylisz się z czymkolwiek, to… nie dostaniesz jej nigdy.

Zimny dreszcz przebiegł po moich plecach, lecz zachowałem spokój.

– O czym mówisz?

– Raczej "o kim?". O twojej Luizie. Bardzo sympatyczna dziewczyna. Tak zabawnie mruga oczami, kiedy się złości!

Nie mogłem wątpić… On widział Luizę żywą… Skąd mógłby znać jej zachowanie w chwilach zdenerwowania? A więc… odnaleźli ją wśród hibernowanych kobiet i ożywili… Nie mógł to być przypadek! Wiedzieli, że jest moją dziewczyną. Mogli to wiedzieć tylko od Rowana. A więc to on! Moje podejrzenia były słuszne. A teraz ona jest w rękach tego sadysty, Valamisa! Będzie mnie szantażował, będzie wymuszał na mnie wszystko co zechce i nie odda mi jej nigdy, bo utraciłby ten środek nacisku!

Ogarnęła mnie wściekłość na nich obu. Z trudem pohamowałem się, by nie wstać z fotela i nie udusić tego łotra. Przypomniałem sobie jednak o pistolecie, którego nie wypuszczał z dłoni, i powiedziałem zduszonym głosem:

– Masz mnie w garści Val. Ale ja i tak nie zamierzałem zrobić niczego podobnego jak Rowan. Sprzedał ci informacje o Luizie, abyś mu zaufał, i teraz masz! Ale ze mną nie będziesz miał kłopotów. Zbyt kocham tę dziewczynę… Jak ona się czuje?

– Zupełnie dobrze. Mieszka u mnie i wciąż dopytuje się o ciebie.

– Co wie o mnie?

– Samą prawdę To, że wiernie nam służysz, lecz jesteś zbyt zajęty by się z nią teraz widywać.

– Kiedy mi ją oddasz?

– Nie wiem jeszcze. Bardzo mi się podoba…

W tym momencie przeholował, na własną zgubę W ogóle, mówiąc mi o Luizie tutaj, na promie, już popełnił pierwszy błąd. – Nie musiał mi tego mówić właśnie teraz. Nie zamierzałem robić niczego przeciw niemu. On jednak – po doświadczeniu z Rowanem – zdecydował, że i mnie nie można ufać. Sądził, że mógłbym skorzystać z jego chwilowej, niedyspozycji w czasie lotu i po prostu chciał dać mi do zrozumienia, że Luiza jest w ich rękach i że to ona ucierpi, gdybym cos przedsięwziął.

– Startujemy – powiedziałem spokojnie, włączając główny ciąg…

Przyśpieszenie wzrosło momentalnie, tak że nawet ja przygotowany i przywykły do takich przeciążeń, poczułem się nieszczególnie. Równocześnie nacisnąłem dźwignię uruchamiającą mechanizm przegród odcinających kabinę pilotów od reszty statku.

Muszę tu wyjaśnić, że konstrukcja promu pozwala na awaryjne odłączenie modułu załogowego od reszty rakiety. W przypadku przewozu niebezpiecznego ładunku przepisy wymagają zamknięcia przegród na cały czas lotu. Jeśli natomiast, oprócz ładunku, przewozi się pasażerów, przegrody muszą być otwarte. W razie kłopotów z silnikami lub w przypadku eksplozji ładunku, kabina pilotów – może być odstrzelona i lądować na spadochronach.

Ponieważ, w myśl tych samych przepisów, nie wolno przewozić pasażerów wraz z niebezpiecznym ładunkiem, nie występuje sprzeczność pomiędzy tymi dwoma wymogami. Awaria silników pozostawia zazwyczaj dość czasu na przejście pasażerów do kabiny pilotów, gdzie od biedy może się pomieścić i uratować dodatkowych parę osób.

Valamis najwidoczniej nie miał pojęcia o tej właściwości promu orbitalnego. Gdyby nie to, nie zgodziłby się nigdy podróżować w module pasażerskim…

Przegrody zawarły się w ciągu kilkunastu sekund, podczas gdy przyspieszenie wgniatało Valamisa w fotel uniemożliwiając mu jakąkolwiek reakcję. Musiał patrzeć bezsilnie, jak zamyka się pułapka w którą schwytałem go wreszcie.

Włączyłem mikrofon wewnętrznej łączności pomiędzy kabiną i pasażerami.

– To już koniec, Val. Przesadziłeś. Nie trzeba było ruszać tej sprawy. Jak zwykle bywa, przegrałeś przez kobietę.

– Co chcesz zrobić? – usłyszałem jego niepewny głos w słuchawce. – Oni ci tego nie darują!

– Poradzę sobie, Val. Oni ostatnio nie bardzo cię lubili, może się nawet bardzo nie zmartwią.

– Otwórz tę przegrodę! – Głos Valamisa był bardziej niż zwykle ochrypły i drżał wyraźnej strachem i wściekłością

– On nie otworzy… – To był głos Rowana, który oprzytomniał już widocznie i ogarnął świadomością powstałą sytuację.

Zupełnie zapomniałem o Rowanie! Gdyby nie to, może, nie zdecydowałbym się na odcięcie kabiny od statku. Mimo wszystko był kiedyś moim towarzyszem. Zdradził to prawda… Ale z drugiej strony, trzeba przyznać, że zrobił to wyłącznie w celu kupienia zaufania Valamisa i dania mu do ręki atutu, który zwiększał jego pewność siebie… Dzięki temu poszedł w stronę Ziemi ów podejrzany komunikat…

Cóż z tego jednakże! Żadna pomoc nie zdąży zrobić czegokolwiek dla nas, żyjących na tej planecie… A działalność na rzecz przyszłych pokoleń nie może się opierać na zdradzie towarzysza. A może Rowan jedynie mnie chciał przekonać, że wszystko to zrobił dla wysłania komunikatu? Może liczył na to, że Valamis nie domyśli się podstępu? Że uwierzy, iż był to tylko żart, że te słowa naprawdę nie poszły w eter? W ten sposób rozgrzeszyłby się moralnie przede mną i przed innymi z drańskiego postępku, za który przyznano mu numer… A wysłanie komunikatu nikomu z nas nie mogło ani pomóc, ani zaszkodzić…

– On nas odstrzeli nad powierzchnią i sam wyląduje na spadochronach – mówił Rowan do Valamisa. – Posłuchaj, nie rób tego! Zrozum, musiałem… Ty też zrobiłeś na pewno coś podobnego, by otrzymać swój numer i stanowisko… Miałeś na to jakieś uzasadnienie… Zastosuj więc teraz do mnie takie samo tłumaczenie, jakim usprawiedliwiałeś się przed samym sobą…

– Nic z tego, Rowan. Teraz już za późno. Może w mniejszym stopniu niż on zasłużyłeś sobie na to, ale on i tak by cię wykończył. Odgrażał się, gdy byłeś nieprzytomny. Gdybym go teraz puścił wolno, wykończyłby nas obu – powiedziałem zdecydowanie i wyłączyłem, słuchawkę.

Kabinę odłączyłem na małej wysokości, tak aby wylądowała niezbyt daleko od osiedla. Pozostała część promu uderzyła o powierzchnię planety znacznie dalej, już poza zasięgiem obserwacji. Byłem pewien, że paliwo w zbiornikach musiało eksplodować przy upadku. W szczątkach promu nikt z pewnością nie zdołałby odnaleźć żadnych dowodów rzeczowych, mogłem więc podać taka wersję zdarzeń, jaka najbardziej mi odpowiadała. Zameldowałem więc Jedynce, że to Rowan podstępnie zabił Valamisa licząc na to, że faeem ze mną ucieknie Alfą w kierunku Ziemi. Ponieważ jednak ja nie chciałem pozostawić tu mojej narzeczonej, do której jestem bardzo przywiązany, a on, nie będąc pilotem nie mógłby uciekać sam – wytworzyła się sytuacja bez wyjścia. Rowan, jako zabójca Valamisa, obawiał się kary i wobec konieczności powrotu na planetę pragnął usunąć mnie, jako jedynego świadka. Mógłby wówczas przypisać mi zabójstwo. Ponieważ jednak byłem mu potrzebny jako pilot dla bezpiecznego wylądowania, wstrzymał się z egzekucją. Wykorzystałem chwilę nieuwagi Rowana i wystartowałem dużym ciągiem zanim zdążył zająć miejsce w fotelu za moimi plecami. Ponieważ stał na wprost przejścia do modułu pasażerskiego (gdzie przedtem umieściłem zwłoki Valamisa), siła bezwładności rzuciła go tam, a ja zamknąłem przegrody.

Jedynka słuchał moich kłamstw, które, jak dotąd były nie do podważenia.

– Nie rozumiem jednak, dlaczego odrzuciłeś główny człon promu, niszcząc rakietę i wszystko, co byłoby dowodem prawdziwości tej wersji wypadków? – zapytał, patrząc na mnie przenikliwym spojrzeniem.

Czułem, że nie poprzestanie na byle jakim wyjaśnieniu. Był sprytny i inteligentny, jak oni wszyscy. Na szczęście swe kłamstwa miałem dokładnie przemyślane do samego końca.

– Jak wiesz, Rowan był doskonale zorientowany w automatyce promu W pewnej chwili, prawie przed samym lądowaniem, poczułem, że rakieta przestaje reagować na stery. W atmosferze każda niedokładność manewru kończy się tragicznie. Zrozumiałem, że Rowan dobrał się do przewodów prowadzących z kabiny pilotów do silników, umieszczonych za modułem pasażerskim. Wiedząc, że i tak jest zgubiony, chciał przez zemstę zgubić i mnie. Nie miałem zbyt wiele czasu na podjęcie decyzji. Lada chwila mógł przerwać kabel sterowania mechanizmem odłączania kabiny…

Jedynka pokiwał głową, jak gdyby moje tłumaczenie przekonało go ostatecznie. Myślałem tak, dopóki się nie odezwał.

– Mam wrażenie, że… albo jesteś bezgranicznie lojalny, albo jest z ciebie niezły kawał łajdaka i oszusta. W obu jednak wypadkach doskonale nadajesz się na stanowisko szefa ochrony porządku na tej planecie – powiedział, patrząc na mnie jakby z lekką odrazą, lecz w gruncie rzeczy było mi to zupełnie obojętne…

Sposób, w jaki Jedynka zareagował na wieść o śmierci swego współpracownika i kompana, dał mi do zrozumienia, że jego dobroduszność i łagodność były tylko pozą, skrywającą chłodną, bezwzględną naturę przywódcy. Nie udało mi się dociec, czy uwierzył kiedykolwiek w zmyśloną przeze mnie historię. Przypuszczam, że było mu wszystko jedno, jak i dlaczego zginął Valamis. Może było to nawet po jego myśli… Mógł odczuwać pewne zagrożenie ze strony współpracownika, który dysponował sporą liczbą posłusznych mu strażników, mogących odegrać istotną rolę w przypadku rozgrywek pomiędzy Jednocyfrowymi… Albowiem mimo pozorów jedności i kolegialności wśród członków Komitetu Tymczasowego rysowała się wyraźna hierarchia, a jej szczeble pokrywały się dość ściśle z osobistą numeracją. Jedynka był zdecydowanym leaderem. Zostało to podkreślone praktycznym nieistnieniem numeru drugiego, bo Dwójką został mianowany pośmiertnie ten, którego Bogar zabił na Alfie w dniu przewrotu. Kolejny, trzeci numer otrzymał Morlen – teoretyk raczej, niż człowiek czynu, podporządkowujący się bez cienia sprzeciwu decyzjom Jedynki. Valamis był czwarty. Reszta odstawała wyraźnie od tej trójki przywódców. Dziewiątka, jak już wspomniałem, pilnował drzwi wejściowych do bunkra po ich wewnętrznej stronie…

Hierarchia ta musiała wynikać z układów służbowych, powstałych jeszcze na Ziemi, gdy ich organizacja działała konspiracyjnie. Trudno nie przyznać, że organizacja ta wykazała wiele talentu i sprytu: zamiast marnować wysiłki na bezskuteczne próby podważenia skomplikowanego i silnego gmachu ziemskich stosunków społecznych, zdecydowano się działać w warunkach jakby stworzonych dla wprowadzenia w życie najbardziej nawet obłędnych idei: w nowo formującym się społeczeństwie tej planety…

Czy istniały podobne zamierzenia wobec innych planet, mających w najbliższej przyszłości stać się celem wypraw osadniczych? Czy powodzenie zapoczątkowanego tutaj eksperymentu wywrze wpływ na losy Starego Globu? Z zachowania Jednocyfrowych i z wypowiedzi, które docierały do mych uszu w czasie częstszych teraz wizyt w bunkrze, wywnioskowałem, że moje przypuszczenia były słuszne. Pokładali wielkie nadzieje w opanowaniu tej i innych planet. To dlatego tak bardzo zależało im na opóźnieniu chwili, kiedy Ziemia dowie się o ich poczynaniach. Owe kilkadziesiąt lat, na których tak im zależało, obejmowało terminy startu kolejnych wypraw osadniczych na inne planety, do układów innych gwiazd. Czy również wśród uczestników tych wypraw znajdą się agenci organizacji? Czy uda im się, jak tutaj, przejąć władzę, stworzyć nowe społeczeństwo i ukształtować jego poglądy w duchu nienawiści do macierzystego globu? Wkrótce pojąłem, że takie właśnie musiały być ich zamiary!

Zaczynałem teraz rozumieć sens całego planu, którego część realizowała się na moich oczach. Zdałem sobie sprawę z prawdziwych rozmiarów akcji, którą początkowo uznaliśmy za wyczyn małej grupki terrorystów. Równocześnie zrodziła się w mojej świadomości nowa i chyba bliższa prawdy interpretacja ideologii przyświecającej tym poczynaniom. Eksperyment z nowym ładem społecznym, powszechne szczęście i sprawiedliwość – wszystko to były tylko uboczne lub drugoplanowe cele, jeśli nie przykrywki jedynie, dla monstrualnego aktu zemsty i odwetu!

Jakże musieli nienawidzić ludzkości nieznani przywódcy, stojący za sterem organizacji i manipulujący takimi pionkami, jak nasi buntownicy z Konwoju! Wprost nie sposób uwierzyć, że podobnie zbrodniczy pomysł mógł wylęgnąć się w ludzkich mózgach… Trudno jednak, i chyba nie trzeba, zakładać ich kosmicznego pochodzenia. Kim zatem byli? Zapewne podobnie jak nasi Jednocyfrowi byli ludźmi, których nasz system społeczno-cywilizacyjny wyrzucił gdzieś na margines, na mieliznę życia, nie dając im szans samorealizacji. Może nawet doznali realnych krzywd – jeśli rzecz rozpatrywać w ich osobistej skali…

Wydawać by się mogło, że niemożliwa jest skuteczna zemsta grupy ludzi nad całym społeczeństwem globu: zwłaszcza gdy grupa ta odsunięta jest od udziału w decydowaniu o losach całości. Okazuje się jednak, że można taką zemstę wymyślić. Wystarczy zaprząc wszystkie złe cechy ludzkiej natury w służbę chłodnego rozumu. Inicjatorzy zemsty na ziemskim społeczeństwie poszli tą właśnie drogą. Byli na tyle trzeźwi, by zdawać sobie sprawę, że akt odwetu nie dokona się w ramach ich własnego krótkiego żywota. Zaplanowali więc swoistą zemstę zza grobu, uruchamiając machinę, która miała biec dalej samoczynnie, aż do realizacji zamierzonego skutku.

Zemsta miała dokonać się niejako z pomocą i udziałem samej ofiary – ludzkości Ziemi, i niemałym wysiłkiem i nakładem kosztów wysyłającej ekspedycje osadnicze na dalekie planety innych gwiazd. W myśl planu mścicieli, nowo powstałe przyczółki ludzkości, rozmieszczane w różnych odległościach i kierunkach wokół Układu Słonecznego, miały z czasem utworzyć pierścień wrogich cywilizacji, złączonych wspólnym, wpojonym od ich poczęcia, uczuciem nienawiści i żądzą zemsty na tych, co rzekomo wyprawili ich przodków na zgubę czy poniewierkę.

Morlen miał rację. Wystarczyłoby doczekać trzeciego pokolenia, by zyskać pewność, że w ludzkich umysłach nie pozostanie najdrobniejszy nawet okruch prawdy, a wszystkie uporczywie powtarzane łgarstwa staną się powszechną opinią, jedyną prawdą i niepodważalną wersją historii. Trzy pokolenia – to właśnie owe kilkadziesiąt lat. Przy odpowiedniej polityce populacyjnej liczebność osadników może się w tym czasie podwoić, potroić nawet… W chwili, gdy nie pozostanie przy życiu nikt znający prawdę, reszta będzie zagorzałymi wrogami Ziemi. Żadna interwencja nie zdoła już wówczas niczego zmienić: ci ludzie będą bronić się z całym przekonaniem. Jedynym możliwym ratunkiem dla Ziemi będzie wówczas już tylko całkowite zniszczenie wszystkich kolonii zarażonych bakcylem nienawiści. Ale czy znajdzie się ktoś na tyle odważny, kto podejmie laką decyzję? Wątpię, by zdobyli się na to ludzie, w których ręce oddano kierowanie sprawami Ziemi. Humanitaryzm jest zbyt głęboko zakorzeniony w umysłach większości normalnych członków ziemskiego społeczeństwa.

Pozostawione samym sobie, planetarne kolonie wzmocnią się, rozwiną, urosną w siłę, nie przestając hodować nienawiści. Wszelkie próby pokojowych negocjacji brać będą za podstęp mający na celu pozbawienie ich niezależności i wszystkiego, co same osiągnęły. Aż wreszcie, w pewnej chwili, dokona się ostatni akt zemsty: zmasowany atak kosmicznych kolonii na Stary Glob – uosobienie krzywdy i domniemane gniazdo zła i nieprawości, ostoję zohydzonego starego porządku społecznego i źródła spodziewanego zagrożenia.

Twórcy tego szatańskiego planu z pewnością posłużyliby się chętnie nawet jakimiś obcymi istotami z głębi kosmosu, gdyby pojawiły się one w zasięgu obserwacji… Z braku jednakże takiej możliwości, oparli swe zamiary na podobnych sobie wyrzutkach, frustratach na mniejszą skalę, których ambicje sięgały pułapu nie tak wysokiego jak doskonała zemsta na całym globie. Wykorzystali ambicje niedoszłych uzdrowicieli gospodarki i mistrzów zarządzania społeczeństwem, niewyżytych przywódców, którym nikt nigdy nie chciał powierzyć rządów, czy choćby drobnych nieudaczników, którym nie udało się nigdy zaznać życia w luksusie, korzystać z cudzej pracy lub spełnić marzenia o posiadaniu haremu pełnego pięknych kobiet…

Czy nasi Jednocyfrowi zdawali sobie sprawę, jakiemu celowi służy ich działalność? Czy wiedzieli, jakiego mechanizmu są składową częścią, realizując swe partykularne zachcianki? Wydaje się, że tak – lecz świadomość ostatecznego wyniku, do jakiego w skali globalnej ma doprowadzić ich działanie, najwyraźniej nie spędzała snu z ich powiek i nie zatruwała im przyjemności spełniania własnych marzeń. Założyli, jak sądzę, że tamto – owa monstrualna zemsta ma się odbyć gdzieś w nieokreślonej, odległej przyszłości, poza zasięgiem ich życia i świadomości. A to, realne, co robili tutaj, było ucieleśnieniem niespełnionych nadziei i życiowych ambicji – realizacją możliwą jedynie na tej planecie i w tych okolicznościach.

Ich nienawiść nie była aż tak wielka, by zależało im na niszczeniu całej cywilizacji na Ziemi, lecz ich obojętność była wystarczająca, by ową zagładę uczynić ceną swych osobistych zdobyczy. W zamian za daną im okazję osiągnięcia własnych celów, mimochodem służyli sprawie swych mocodawców, nie wnikając w ich plany…

Tak przedstawił mi się w ogólnych zarysach plan nieznanych burzycieli starego porządku, mających swą główną kwaterę prawdopodobnie na Ziemi albo gdzieś w Układzie Słonecznym. Mogłem mylić się co do szczegółów, bo nikt mi niczego dokładnie nie wyjaśniał. Odtworzyłem to sobie z okruchów informacji nieprzeznaczonych w zasadzie dla moich uszu. Jednak ogólna postać sprawy tak właśnie musiała wyglądać.

Jakież jednak znaczenie mogła mieć dla mnie świadomość celów i zamiarów tych, co mieli nade mną tak druzgocącą przewagę? Skazany na spędzenie reszty życia – jedynego, jakie jest człowiekowi dane – tu właśnie, w powstałych warunkach, nie miałem możliwości wyboru. Luiza była w rękach Jednocyfrowych, ja – w niemniejszym stopniu, także… Mogłem starać się jedynie o to, by w konkretnej, obiektywnej sytuacji, mającej trwać zapewne dłużej niż moje życie, choćby część tego życia uratować… Starać się, by moja pozycja w Nowym Świecie wzrosła na tyle, na ile to możliwe – i nie robić niczego, co by ją mogło podkopać. Teraz szczególnie, gdy Luiza wciąż była poza zasięgiem moich ramion, nie mogłem wszak ryzykować, porywając się na nierówny pojedynek z przeważającą siłą. Musiałem myśleć o niej… i o sobie. A także – o innych, którym mógłbym pomóc.

"A poza tym" myślałem sobie, "kto wie, czy plany mścicieli spełnią się w całej rozciągłości? Może tylko tutaj udało się tak łatwo? Może rzeczywistość ukształtuje się inaczej, niż życzą sobie owi mroczni manipulatorzy z nieznanej organizacji – a mój udział w odwracaniu zagłady Ziemi okaże się zbędny?"

Przez długi czas bałem się pytać kogokolwiek o Luizę. Jeśli Vaiamis nie wspomniał nikomu, że jest ona jakoś związana z moją osobą – to każda moja wzmianka stałaby się teraz informacją dającą im na nowo narzędzie szantażu wobec mnie. Jeśli zaś wiedzą – to wcześniej czy później i tak skorzystają z tego, usiłując coś na mnie wymusić.

Teraz, po śmierci Vaiamisa, często bywałem w podziemiach, kontaktując się osobiście z Jedynką, któremu bezpośrednio podlegałem. Nie zaproszono mnie jednak, bym zamieszkał w bunkrze, a ilekroć tam wchodziłem, towarzyszył mi zawsze któryś z Jednocyfrowych.

Niepokoje w osiedlu wybuchały od czasu do czasu, podsycane przez moich kolegów z Konwoju. Było ich dwudziestu paru, więc strażnicy nie mogli śledzić dokładnie poczynań każdego z osobna. Niekiedy zmuszony byłem reagować na meldunki straży, zamykając na parę dni tych, którzy zbyt jawnie siali niepokoje wśród ludności. Starałem się, by aresztowanych traktowano przyzwoicie i nie dopuszczałem do aktów przemocy. Mimo to, jakby nie rozumiejąc mojej trudnej sytuacji, koledzy bojkotowali mnie najwyraźniej. Cóż mogłem im powiedzieć, jak wyjaśnić skomplikowany układ, w który zaplątałem się dobrowolnie i poniekąd dla ich własnego dobra?

Straciwszy nadzieję na rychłe zamieszkanie w bunkrze, postanowiłem polepszyć sobie nieco warunki mieszkaniowe. Za zgodą Jedynki rozpocząłem budowę własnego domku na stoku wzgórza, pomiędzy bunkrem a barakami straży. W budowie pomagali mi ludzie z osiedla – nie za darmo, oczywiście. Płaciłem im talonami żywnościowymi, których sporo udało mi się zaoszczędzić z moich cotygodniowych przydziałów. Czerpałem je także z innych źródeł: w osiedlu istniało już kilka potajemnych gorzelni, na które, zgodnie z poleceniem Jedynki, nałożyłem spory haracz za milczącą zgodę na ich funkcjonowanie. Nie wszystkie talony z tego źródła odprowadzałem do bunkra. Teraz, gdy budowałem dom, talony wracały do ludzi, którzy je poprzednio wydali na alkohol – czułem się więc moralnie usprawiedliwiony w moim postępowaniu…

Dom wypadł zupełnie nieźle. Zbudowany był z pni drzew, które wycięto w dość odległym lesie. Materiał zwoziłem przy pomocy moich strażników, używając pojazdów wypożyczonych z bunkra. Robiliśmy to nocą, by osadnicy nie mogli widzieć pojazdów, o których istnieniu nie powinni wiedzieć.

Wkrótce także moi strażnicy zaczęli budować sobie własne domy. Powstała cała dzielnica mniejszych i większych budynków, położonych na stoku, poniżej bunkra, w pewnej odległości od reszty osiedla. Domy w osiedlu także zaczęły wyglądać przyzwoiciej. Ludzie starali się urządzić sobie wygodniejsze i trwalsze siedziby, w nadziei rychłej normalizacji życia rodzinnego.

Wkrótce też, nie mogąc już dalej zwlekać, Jednocyfrowi zarządzili witalizację kobiet. Skutki tego posunięcia były nadspodziewanie pozytywne. Kobiety okazały się czynnikiem stabilizującym. Mężczyźni zaczęli poważniej traktować swe obowiązki, wzrosło ich poczucie odpowiedzialności.

– Kiedy każdy będzie miał żonę i dzieci, twoi strażnicy nie będą mieli zbyt wiele do roboty – mawiał Jedynka podczas narad w sprawach porządkowych. – Mogą być mniej lub bardziej zadowoleni z warunków życia, ale powinni mieć zawsze świadomość tego że nikt im niczego nie da za darmo. Ta "rzeczywistość jest jedyną możliwą i dostępną, a wszelkie próby wyłamywania się z niej powodują zbędne zakłócenia i szkodę dla ogółu.

– Byłoby im może trochę lżej, gdybyśmy umożliwili skorzystanie z pewnych udogodnień technicznych – zauważyłem pewnego razu. – Moglibyśmy dać im trochę narzędzi, rozwinąć metalurgię… Surowce są na planecie, mamy trochę urządzeń…

– Żadnej techniki! – zaperzył się Jedynka.

– Nie będziemy tu powtarzać tego samego obłędnego cyklu rozwojowego… Człowiekowi naprawdę niewiele potrzeba. Wszystkie potrzeby poza jedzeniem, spaniem, mieszkaniem, rozmnażaniem i rozrywką są wymysłem podsuwanym człowiekowi, by zmusić go do bezsensownej, niewolniczej pracy, która ma służyć celom zbędnym lub nic go nie obchodzącym. Ci wszyscy, którzy tutaj przybyli, należą do licznego grona zwolenników powrotu do natury. Wrzeszczeli o tym, gdy byli na Ziemi. Teraz mają, czego chcieli i nic więcej, nie dostaną. Muszą sobie stworzyć sami taki świat, jaki będzie możliwy w tutejszych warunkach Być może, kiedyś zacznie się tu tworzyć podobnie zwariowany mechanizm cywilizacyjny jak tam, na Ziemi. Ale czym później to się stanie, tym lepiej. Nie będziemy niczego przyspieszać. Kiedy oni sami odczują prawdziwą potrzebę ułatwień i udogodnień poradzą sobie własnymi rękami.

Nie polemizowałem z nim, wiedząc, że ten pogląd jest częścią ogólnej doktryny. Poza tym, warunki istniejące obecnie były najlepszą gwarancją panowania nad ludźmi, uzależnienia ich od kierujących tym eksperymentem Jednocyfrowych. Nie próbowałem już nawet przekonywać Jedynki o potrzebie zaopatrzenia osiedla w środki umożliwiające polowania na zwierzynę. Każda wzmianka na temat udostępnienia jakiejkolwiek broni kwitowana była stanowczą odmową wszelkiej dyskusji.

Rozumiałem takie stanowisko Jedynki, Wciąż nie był pewien przychylności ogółu, świadom destruktywnej działalności niektórych agitatorów Sądzę, że najchętniej usunąłby z osiedla wszystkich, dawnych członków załóg Konwoju, lecz nie mógł tego uczynić od razu. Potrzebował pretekstu i dlatego pozwalał im przebywać na wolności.

Zapytałem go kiedyś o los jedenastu moich kolegów, których gdzieś odkomenderowano jeszcze przed rozpoczęciem witalizacji osadników.

– Skoro już poruszyłeś ten temat – odpowiedział po namyśle – to porozmawiajmy o tym…

Siedzieliśmy wtedy w jego apartamencie w podziemiach. Oprócz nas, obecny był jeszcze jeden członek Komitetu Tymczasowego, nazwiskiem Nolan. Posiadał on piąty numer i po śmierci Valamisa dołączył do ścisłego grona kierownictwa Jednocyfrowych, choć Jedynka nie traktował go zbyt poważnie. Piąty był raczej figurantem, znaczącym chyba nawet mniej niż ja. Jeśli chodzi o Morlena, rozpił się ostatnio i Jedynka rzadko zapraszał go na robocze posiedzenia.

– Tych jedenastu… a właściwie dziewięciu, bo admirał i jeszcze jeden zmarli niedawno – powiedział Jedynka – jest tutaj, w podziemiach. Po wykończeniu pomieszczeń nie mamy właściwie dla nich żadnej roboty. Chciałbym, żebyś wymyślił jakieś rozwiązanie. Nie mogę ich teraz puścić między ludzi, bo narobią nam kłopotów, a nie chciałbym trzymać ich tutaj dłużej i żywić za darmo.

– Więc… oni są uwięzieni? – spytałem zaskoczony.

– No, powiedzmy… ograniczeni w swobodzie poruszania się…

Byłem wstrząśnięty. Ja, szef bezpieczeństwa, nic nie wiem o istnieniu więzienia we wnętrzu bunkra. 'To oczywiście robota Valamisa, on ich tam umieścił – byłem o tym przekonany. Dlaczego jednak dopiero teraz, w kilka tygodni po formalnym objęciu stanowiska po Valamisie, dowiaduję się o tym?

Wiedziałem, że nie mogę sobie pozwolić na wyrażenie swego niezadowolenia… Jeśli mam w jakikolwiek sposób pomóc moim towarzyszom.

Musiałem szybko coś wymyślić – nie dając równocześnie poznać po sobie, że los ich leży mi na sercu.

– Masz rację… – powiedziałem. – Nie można pozwolić na to, by teraz kontaktowali się z osadnikami i opowiadali, że zostali bezprawnie uwięzieni i wykorzystani do przymusowej pracy. Być może ludzie i tak by im nie uwierzyli, ale nie wolno nam ryzykować teraz, gdy wśród nich panuje dość dobra atmosfera i przycichły próby wrogich nam wystąpień. Cóż jednak można by z nimi zrobić? Najprościej byłoby… pozbyć się ich w sposób radykalny… albo wpakować na powrót do pojemników biostatycznych…

– Pierwsze byłoby… niezbyt przyjemne, a drugie, zdaje się, niewykonalne – wtrącił Nolan.

– Nie będziemy sobie brudzić rąk jakąś paskudną sprawą, moi drodzy – uciął Jedynka. – Gdyby można ich było oskarżyć i skazać, to co innego. Ale w obecnej sytuacji nie możemy ich zlikwidować. W osiedlu jeszcze dwudziestu paru innych wie o ich istnieniu i doszły mnie słuchy, że pytają o nich niekiedy.

– Fakt! – powiedziałem. – Moi ludzie donoszą…

– Właśnie.' A zatem, ten sposób nie wchodzi w rachubę. To by nam niepotrzebnie przysporzyło wrogów.

Odetchnąłem z ulgą. Tę właśnie wypowiedź chciałem sprowokować moją sugestią. Teraz już wiedziałem jakie jest stanowisko Jedynki i mogłem próbować zrobić coś dla uwięzionych, nie narażając się na podejrzenia, że po cichu trzymam ich stronę.

– Mam pewien pomysł – oznajmiłem po chwili- – Dlaczego nie mielibyśmy… wysłać ich., gdzieś daleko stąd? Planeta jest rozległa, znajdzie się na niej wiele miejsc nadających się na… takie specjalne osiedle. Jeśli będzie to miejsce dostatecznie odległe, to nawet pilnowanie będzie zbędne…

Ostatecznie Jedynka przyjął moją propozycję i wkrótce otrzymałem polecenie wyszukania odpowiedniego, miejsca. Pozwolono mi wyprowadzić nocą helikopter z hangaru znajdującego się w podziemiach wzgórza. Wrota prowadzące do hangaru, gdzie ukryto ciężki sprzęt, znajdowały się na przeciwległym stoku, w pobliżu miejsca, gdzie stały pojemniki z hibernowanymi osadnikami. Towarzyszył mi Nolan.

Wybraliśmy zupełnie sympatyczny kawałek terenu, wśród gęstych, trudnych do przebycia lasów i puszcz, nad dużą rzeką pełną wodnej zwierzyny, położony w odległości paruset kilometrów na zachód od naszego osiedla.

To było wszystko, co mogłem zrobić dla moich przyjaciół, by wydobyć ich z podziemi bunkra, gdzie marnieli z niedożywienia. Udało mi się przekonać Jedynkę o konieczności wyposażenia ich w parę podstawowych narzędzi, niewielki zapas żywności i dwa pistolety porażające ze sporym zapasem ładunków. Sprawa broni wzbudziła najwięcej oporów, lecz w rezultacie moich perswazji Jedynka został przekonany, że broń ta nie może nikomu zagrozić, a jest niezbędna dla obrony przed dzikimi zwierzętami oraz do polowań. Pozostawienie zesłańców bez broni – tłumaczyłem – byłoby równoznaczne z ich zamordowaniem, a takie rozwiązanie odrzuciliśmy jako niepożądane ze względów politycznych.

Największą trudność przedstawiał przewóz więźniów. Helikopter nie mógł zabrać wszystkich razem, a wielokrotne loty spowodowałyby zbędne zużycie cennego paliwa, którego nie mieliśmy zbyt wiele. Starałem się przekonać Jedynkę, że znacznie prościej będzie użyć promu orbitalnego, który może służyć także jako pojazd atmosferyczny z pionowym startem i lądowaniem. Z początku był jakby trochę podejrzliwy, ale ostatecznie zgodził się na ten środek transportu.

Przystąpiłem energicznie do przygotowań. Miałem przy tym pewne własne plany i użycie promu było mi bardzo na rękę. Gdy termin operacji przerzutu więźniów do nowego miejsca pobytu został już ustalony, a sprzęt i żywność załadowane do pojemników oczekiwały w podziemnym magazynie na przewiezienie do promu, wezwał mnie Jedynka.

– Wiesz, mam pewien pomysł – powiedział. – Jeśli zdecydowaliśmy się na użycie tak potężnego środka transportowego, to dlaczegóżby tego nie wykorzystać do końca? Ile ładunku zbiera taki prom?

– Łącznie z pasażerami, do stu ton – powiedziałem.

– No, właśnie. Załaduj trochę więcej żywności Per saldo, na pewno się to nam opłaci…

Patrzyłem na niego, nie rozumiejąc jeszcze o co chodzi. Skąd nagle taka szczodrość?

– Przy okazji – ciągnął Jedynka – pozbędziemy się innego kłopotu. Wyślemy tam całą resztę naszych niewygodnych obywateli. Mam na myśli pozostałych ludzi z załóg.

Patrzyłem przez chwilę w osłupieniu w jego chytre oczka, uśmiechające się teraz z nietajoną kpiną. Napawał się moim zaskoczeniem, oczekując na to, co powiem "Nie! – pomyślałem sobie. – Nie doczekasz się niczego, co pozwoliłoby ci posłać mnie tam wraz z nimi". Opanowałem w jednej chwili mięśnie mojej twarzy, uśmiechnąłem się nawet.

– Doskonała myśl! – powiedziałem pochlebnie. – To nam rozwiąże jeden z trudniejszych problemów! Czy radzisz wysłać tam wszystkich?

– Tak będzie najlepiej – powiedział, obserwując mnie ciągle. – Myślałem o pozostawieniu Martinsa…

– Mamy innych lekarzy. Jest kilku wśród osadników – podsunąłem skwapliwie.

– Tak właśnie pomyślałem.

– Martins wie trochę… o rzeczach, które nie powinny być publicznie rozgłaszane – dodałem.

– Masz na myśli… te dziewczyny?

– Właśnie.

– To był pomysł Valamisa. Straszny był z niego kobieciarz. Ja nie chciałem tego robić, ale on się uparł. Teraz to już może nie mieć znaczenia. Osadnicy dostali swoje żony, więc nie będą nawet zwracali uwagi na to, że my także mamy tu jakieś kobiety.

– Pod warunkiem – powiedziałem – że nikt się nie dowie, iż są to… cudze żony.

– Ach, tak… trzy czy cztery, rzeczywiście. To był błąd Valamisa. Nie zwrócił na to uwagi. Rysopisy w kartotece podobały mu się tak bardzo, że nie zwrócił uwagi na stan cywilny. Ale załatwił tę sprawę od razu. Powiedział tym kobietom, że ich mężowie zmarli podczas zabiegów witalizacyjnych i z tego tytułu one zostały otoczone… specjalną opieką władz… Trzeba więc tylko… hm… zaniechać witalizacji ich mężów.

– To był jednak drań! – powiedziałem, a dla równowagi uśmiechnąłem się dwuznacznie.

– Był. Ale o umarłych nie należy mówić ile! – Jedynka odpowiedział mi uśmieszkiem równie dwuznacznym. – Aha, a propos kobiet… i naszego nieodżałowanego Vala… Wspomniał mi kiedyś, że… interesujesz się jedną z dziewczyn, które mieszkają tutaj.

– T… tak, to prawda… – przyznałem, starając się ukryć drżenie głosu. – To moja znajoma

– Luiza, o ile pamiętam? – Jedynka znów obserwował mnie bacznie. – Tylko znajoma? Słyszałem, że… Mniejsza o to… W każdym razie, nie musisz martwić się o nią. Zaopiekowałem się tą dziewczyną. Jest bardzo sympatyczna.

– Czy jej także Valamis powiedział, że… umarłem?

– No, chyba nie! Przecież ciebie nie musieli witalizować, więc nie mogłeś przy tym… Nie, na pewno nie powiedział jej tego.

– Czy… będę mógł ją zobaczyć?

– Oczywiście! Ale w tej chwili nie mamy czasu na wzruszające powitania. Najpierw musisz zawieźć tych ludzi do… nowego osiedla. Zabierz kilka pustych kontenerów, przydadzą się im jako baraki mieszkalne, dopóki sami sobie czegoś nie zbudują…

Zrozumiałem teraz, dlaczego wspomniał o Luizie. Chciał dać mi do zrozumienia, że nadal trzyma mnie w szachu i czyni odpowiedzialnym za przeprowadzenie akcji deportacji, moich towarzyszy. Zakpił sobie ze mnie… Sam zaproponowałem to, co on zapewne dawno sobie zaplanował… Dla moich towarzyszy, uwięzionych, w podziemiach, osiedlenie w puszczy było jedyną drogą do wolności. Skąd mogłem wiedzieć, że łagodząc ich los przyczynię się do pogorszenia sytuacji pozostałych? Poza tym, gdy ich tu nie będzie, ja pozostanę całkowicie zdany na samego siebie, sam na sam z Jednocyfrowymi… Cóż jednak mogłem zrobić – teraz, gdy Jedynka wydał mi to niespodziewane polecenie? Mogłem go tylko znienawidzić za to, że zakpił sobie ze mnie w tak złośliwy sposób… Nie mogę przecież ani słowem zdradzić swej dezaprobaty wobec jego pomysłu! To by spowodowało odsunięcie mnie od wykonania zadania, a nawet od funkcji, którą pełniłem, nie mówiąc już o bezpieczeństwie Luizy, o domu, który dla nas dwojga wybudowałem… A przecież – myślałem – muszą utrzymać tę pozycję, muszę wzmocnić ją nawet… Oni, choć będą tam daleko wśród puszczy, nadal będą potrzebowali mojej pomocy… Być może stracę ich zaufanie, może będą mnie nienawidzić – ale przecież robię to dla nich, właśnie dla nich! Teraz me mogę zaprotestować, żądać pozostawienia ich tutaj, bo Jedynka wyśle mnie tam razem z nimi i nikt nam już nie zdoła pomóc… Każdy nierozsądny odruch solidarności mógłby oznaczać, że nie jestem bezwzględnie lojalny i oddany Jednocyfrowym…

– W porządku! – powiedziałem do Jedynki. – Zaraz zabieram się do roboty. Na razie nie mów nikomu o naszych zamiarach, bo ktoś mógłby ostrzec ludzi, których chcemy… tam wysłać. Przy pomocy więźniów przygotujemy teraz kontenery do załadunku, w nocy zawieziemy je do promu, a nad ranem wydam rozkaz przyprowadzenia całej grupy na miejsce startu.

– Zgoda – kiwnął głową Jedynka. – Tylko nie bierz za dużo żywności. Dostaną broń, sami sobie zdobędą pożywienie… Może, z czasem, kiedy wprawią się w łowiectwie, będziemy mogli brać od nich mięso dla osiedla.

– Jesteś wprost genialnym ekonomistą, szefie! – powiedziałem z uznaniem, i tym razem było to szczere uznanie: sam nie pomyślałem o możliwości takiego wykorzystania ludzi, których zamierzaliśmy osiedlić w puszczy. – Pomyśl jeszcze tylko, co powiemy osadnikom na temat zniknięcia naszych Nienumerowanych?

– Już o tym pomyślałem Dam ci ze dwóch uzbrojonych członków naszej grupy. Dobrze byłoby, gdyby tamci stawiali opór. Uśpimy paru z porażacza, w razie potrzeby, a ludziom powiemy, że wykryliśmy spisek przeciwko nam. Nie na darmo przez cały czas wskazywaliście na nich, jako na ukrytych zwolenników starego porządku i ponownego oddania nas pod władze tych łobuzów z Ziemi, którzy wysłali nas tutaj z gołymi rękami i bez środków do życia!

Mówiąc to, zmrużył jedno oko i podniósł do ust widelec z grubym plastrem konserwowanej szynki. Znów kpił ze mnie, znęcał się nade mną, jakby zmuszając mnie do tego bym teraz wbrew oczywistości przytaknął tym bredniom. Chciał pokazać, że ma mnie w ręku, że może zmusić mnie abym myślał tak jak on sobie życzy, abym kłamstwo uznał za prawdę, a o prawdzie na zawszę zapomniał.

"Więc dobrze! – pomyślałem wtedy. – Sprowokowałeś mnie, łajdaku! Chcesz mnie upokorzyć, przypominając na każdym kroku, że wyrzekłem się swych towarzyszy, przystając do was… Może to tak wygląda z zewnątrz… Ale tu, tu we mnie, w środku, nie znane wam tkwią moje własne myśli, których nigdy nie poznacie! Dobrze, myśl sobie, ty głupi, brodaty capie, że kupiłeś mnie, że pozbawiłeś mnie najpierw szacunku towarzyszy, a teraz nawet ich bliskości… Dobrze, że ich wysyłasz tam, gdzieś daleko. Będzie im tam lepiej niż tutaj, ciągle śledzonym i pilnowanym. A ja zyskam trochę spokoju i czasu. Nikt mi nie będzie wzniecał rozruchów w osiedlu. Będę mógł zająć się wami, durnie, wami, którym się zdaje, że opanowaliście sytuację i trzymacie w ręku władzę nad tą planetą. Ja wam pokażę, jak bardzo się mylicie… Ja tu będę pierwszym i jedynym, który się liczy. A potem wrócą tu oni, moi towarzysze… To nic, że gardzą mną teraz. Wkrótce przekonają się, że wszystko, co uczyniłem, było robione z myślą o nich…"

Półwysep, na którym powstało osiedle, był w sposób naturalny odcięty od terenów położonych u jego nasady, za wzgórzem. Przeciwległy stok wzgórza stanowił teren strzeżony i niedostępny dla osadników. Znajdowały się tu szerokie wrota prowadzące do wnętrza wzgórza. Tędy wprowadzono do podziemi ciężki sprzęt i pojazdy, pojemniki z zapasami żywności i wszystko, co należało ukryć przed okiem osadników.

Strażnicy pełnili służbę wartowniczą w pasie odcinającym koniec półwyspu od terenu za wzgórzem. W zasadzie nawet do budynku Komitety Tymczasowego, widocznego od strony osiedla, nie można było się zbliżyć. Jednocyfrowi wydali mi w swoim czasie polecenie wystawiania posterunków wokół podstawy wzgórza, wśród zarośli porastających jego okolice. Mieszkańcy osiedla, którzy zapuszczali się tutaj, byli zawracani i pouczani, że nie należy robić wycieczek w tym kierunku. Motywacja tego zarządzenia była dość przekonująca: za wzgórzem umieszczono pojemniki zawierające pozostałych, nie zwitalizowanych jeszcze ludzi; należało zabezpieczyć ich przed zakusami amatorów nielegalnej witalizacji powiedzmy, własnej żony… Takie próby mogłyby się źle skończyć, każdy musiał to przyznać i nikt się nie dziwił przedsięwziętym środkom.

Sytuacja ta pociągała jednakże za sobą faktyczne ograniczenie terenu poruszania się ludzi. Na razie nikt nie odczuwał tego zamknięcia. Teren półwyspu był na tyle rozległy, że wystarczało go z powodzeniem na cele rolnicze i osiedleńcze.

Jak wspomniałem, w ślad za mną także inni funkcjonariusze straży pobudowali sobie domki u stóp wzgórza i na jego stoku, nie wyżej jednak od miejsca, gdzie stał mój dom.

Zdaje się, że Jednocyfrowym odpowiadała nawet ta struktura osiedla: pas zamieszkiwany przez strażników dzielił ich od reszty mieszkańców.

Główna część osiedla, rozciągająca się blisko brzegu jeziora, składa się teraz z paruset domków, lepiej lub gorzej skleconych z gałęzi drzew i krzewów. Bardziej pracowici mieszkańcy postarali się o glinę i niektóre domki stanowiły coś w rodzaju przyzwoitych, szczelnych i mocnych lepianek.

Strażnicy pilnujący terenu za wzgórzem prawdopodobnie zdawali sobie sprawę, że nie wszystko, co podano do publicznej wiadomości na temat posiadanego wyposażenia, jest prawdą. Widywali samochód terenowy, którym posługiwali się czasem Jednocyfrowi, a także ciężarówką, śmigłowiec, ciągnik do przewozu kontenerów Musieli domyślać się, że plotki o zawartości podziemi mają pewne pokrycie w rzeczywistości, lecz żaden z nich me myślał ryzykować swej uprzywilejowanej pozycji dla próżnego gadania o owych domysłach. Sytuacja strażnika była wyraźnie lepsza niż pozostałych ludzi. Uważałem to zresztą za uzasadnione. Służba strażnika nie była zbyt łatwa i przyjemna. Zdarzały się nieraz przypadki pobicia któregoś z moich ludzi, gdy usiłowali interweniować w bójkach podpitych obywateli lub w trakcie poskramiania wybryków tych, którzy ulegli szeptanej propagandzie moich Nienumerowanych kolegów.

Znałem sytuację w osiedlu znacznie lepiej niż Jednocyfrowi, izolujący się w swym bunkrze i niezbyt często zjawiający się wśród mieszkańców. W interesie zarówno moim, jak i moich towarzyszy, nie o wszystkich wydarzeniach informowałem Jednocyfrowych. W przekonaniu Jedynki usunięcie z osiedla wszystkich Nienumerowanych miało rozwiązać sprawę ewentualnych niepokojów czy zamieszek. Z tego, co wiedzieli ode mnie Jednocyfrowi, wniosek taki wynikał jedynie pośrednio; zapewniałem ich zazwyczaj, że ludność jest na ogół zadowolona i pogodzona z koniecznościami wypływającymi z lokalnych warunków. Jedynego źródła niepokojów i potencjalnego ogniska zapalnego upatrywali w grupie dwudziestu paru członków załóg Konwoju, którzy niejako z założenia musieli być przeciwni nowemu porządkowi. Muszę jednak powiedzieć, że sytuacja różniła się nieco od tego prostego obrazu, jaki sobie wytworzyli Jednocyfrowi…

Młodzi, zdrowi ludzie, skazani na pierwotne warunki bytowania, znosili je dzielnie. Z początku byli rozgoryczeni, następnie wzięli się do pracy, na które tak czy inaczej byli przygotowani, a potem przez pewien czas, praca ta nawet dawała im wiele satysfakcji, choć pochłaniała wiele czasu i przysparzała tylko tyle, ile potrzebne im było do bezpośredniej konsumpcji. Muszę tu wyjaśnić, że w miarę jak pojawiały się pierwsze efekty przedsięwzięć rolniczych, Jednocyfrowi ograniczali odpowiednio dotacje żywnościowe, zmniejszając przydziały. Atmosfera życia z dnia na dzień utrzymywała się zatem, zmuszając wszystkich do intensywnego wysiłku. To, co było początkowo rodzajem wycieczki harcerskiej czy pikniku, zaczynało być męczące. O to chyba zresztą chodziło: ludzie nie powinni mieć zbyt dużo czasu i energii, którą mogliby poświęcić na myślenie i dyskusje. Wciąż byli na łasce władzy i nie mogli pozwolić sobie na żaden odruch protestu, nie narażając się na restrykcje i przykrości wynikające z obcięcia dziennej racji żywności. Myślę, że właśnie dla utrzymywania ich w tej zależności Jednocyfrowi ograniczyli możność poruszania się jedynie do obszaru półwyspu. Mogąc odbywać dalsze wycieczki, ludzie prędko przekonaliby się, że bez wielkiego trudu mogą zdobyć żywność w postaci łatwej stosunkowo do upolowania czy schwytania w sidła, zwierzyny leśnej. To jednak wytrąciłoby z ręki Jednocyfrowych ów niezawodny oręż, jakim była zależność ekonomiczna. Zamiast więc organizować próby zdobycia mięsa, choćby drogą prymitywnych polowań bez broni palnej, jeśli już nie chcieli ujawniać jej posiadania – rozgłaszali wieści o drapieżnikach czyhających w okolicznych lasach, co było dużą przesadą.

Wspomniałem, że według mnie izolacja Nienumerowanych nie rozwiązałaby sprawy ewentualnych zamieszek. Niektórzy osadnicy, nasłuchawszy się szeptanych wiadomości, powzięli pewne podejrzenia, iż nie są one czczym wymysłem. Nauczyli się jednak pilnować języków i nie mówili głośno o tym, co wiedzieli lub co uważali za prawdę. Nie stosowaliśmy na ogół żadnych represji za samo nieodpowiedzialne gadanie, lecz zawsze można było znaleźć sposób i powód do ukarania takiego gaduły, bo nikt nie jest zupełnie niewinny…

Główną troską Jednocyfrowych było staranne ukrycie informacji o prawdziwym przebiegu rebelii w jej pierwszych dniach oraz prawdy o rzeczywistej roli Ziemi. Uczuleni byli szczególnie na próby podawania w wątpliwość owej stworzonej przez siebie wersji historii Konwoju i swojej opatrznościowej roli w ratowaniu osadników przed narzuconą im jakoby administracją przedstawicieli ziemskich władz, za których uważali dowództwo Konwoju. Zwłaszcza próby dobrego wyrażania się o Ziemi były tępione z całą surowością – co było oczywiste, jeśli się weźmie pod uwagę dalekosiężny cel przyświecający urabianiu opinii i schematów myślenia…

Wedle mojej oceny sytuacji, nonsensem byłoby spodziewać się, że jakakolwiek, nawet dobrze zorganizowana bezpośrednia akcja może spowodować obalenie dyktatury Jednocyfrowych. Rozwiązania polityczne także nie wchodziły w rachubę: o wyborach do stałych władz mówiło się jedynie, nie robiąc żadnych kroków w tym kierunku. Dla mnie, rzecz jasna, oczywistym było, że Jednocyfrowi nie zaryzykują dopuszczenia kogokolwiek do władzy, a tym samym do swych tajemnic i prawdy o metodach, jakimi się posługują.

Nienumerowani jak gdyby nie rozumieli tego wszystkiego i z dziwnym, bezsensownym uporem usiłowali prostować historię i podburzać ludność. Jeśli kiedykolwiek można było przeciwstawić się rebeliantom, to jedynie na początku, nim własnymi rękami wznieśliśmy dla nich twierdzę nie do pokonania… Ale wówczas nikt z nas nie przypuszczał, pomimo ewidentnie brutalnych poczynań Jednocyfrowych, że głoszone przez nich początkowo ideały zamienią się w dyktatorski system rządzenia, podparty fałszem i obłudą.

Większość mieszkańców osiedla nie zdawała sobie sprawy z całej historycznej podszewki tego, co zastali po wyjściu z hibernatorów. Komunikaty i przemowy wygłaszane przez system megafonów rozmieszczonych w osiedlu kształtowały ogólną opinię na modłę znacznie odbiegającą od obiektywnej prawdy. Lecz z punktu widzenia dobra tych ludzi, a także pozostałych, przebywających jeszcze w pojemnikach, ważna była ich przyszłość, nie zaś przeszłość, której zmienić nie można. W istniejącej sytuacji, wobec braku jakiejkolwiek nadziei na korzystne i skuteczne działanie wewnętrzne, a tym bardziej, – na interwencję Ziemi w granicach czasu życia tego pokolenia, należało po prostu pogodzić się z realiami…

Nienumerowani byli innego zdania i oto właśnie doczekali się tego, co nieuchronnie musiało ich spotkać. Niemniej Jedynka naraził mi się ciężko, wrabiając mnie w swój perfidny plan, a do tego jeszcze traktując mnie w sposób lekceważący i złośliwy. Skłoniło mnie to do podjęcia akcji przeciwko niemo.

Mój plan opracowałem niezwykle starannie i zacząłem wcielać go w życie równolegle z przygotowaniami do deportacji Nienumerowanych. Przewidywał dwa warianty: próbę dokonania przewrotu w łonie grupy Jednocyfrowych oraz – na wypadek niepowodzenia – ucieczkę z tej planety, bo nic innego nie mogłoby wchodzić w rachubę po fiasku pierwszego wariantu…

Trzy promy orbitalne stały na strzeżonym terenie, dość daleko za wzgórzem. Załadunek żywności dla zesłańców odbywał się późnym wieczorem i nocą, dla uniknięcia zbytniego afiszowania się wobec straży. Z terenu za wzgórzem wycofałem strażników i przy pomocy czterech spośród więźniów dokonywałem załadunku promu używając w tym celu samojezdnego dźwigu i ciągnika do przewozu kontenerów. Więźniów pilnowali dwaj Jednocyfrowi, Siódemka i Ósemka, uzbrojeni w porażacze.

Korzystając z tego, że Szóstka wydający mi pojemniki z magazynu był podpity (o co postarałem się uprzednio) i przysypiał w kącie pomieszczenia, zdołałem zamiast pustych kontenerów zabrać pełne. Nie spowodowało to istotnego uszczerbku zapasów magazynowych, przewidzianych dla tysięcy ludzi przynajmniej na rok. Załadunek dużej ilości kontenerów nie wzbudził żadnych podejrzeń pilnujących Jednocyfrowych: byli uprzedzeni, że zabiorę parę opróżnionych, na cele mieszkalne.

Kiedy wszyscy byli już solidnie zmęczeni i ze względu na późną porę marzyli tylko o wypoczynku, oświadczyłem, że muszę jeszcze przetestować silnik promu przed jutrzejszą wyprawą.

Znając doskonale urządzenia napędowe, spowodowałem mały wybuch w komorze spalania i oświadczyłem, że nie zamierzam lecieć z niepewnym silnikiem, po czym bez słowa zacząłem przeładowywać kontenery do innego promu, stojącego nie opodal. Jednocyfrowi sklęli mnie za to, że nie sprawdziłem silnika wcześniej, a ja łaskawie pozwoliłem im zabrać więźniów do bunkra i iść spać, twierdząc, że dam sobie radę sam za pomocą dźwigu i podnośnika. Chętnie skorzystali z mojej propozycji, ja zaś przeładowałem jeden pełny kontener, a trzy inne opróżniłem i przeładowałem puste, zawartość pozostawiając w pierwszym promie, który zamknąłem i zablokowałem, by nikt przypadkiem nie spostrzegł jego zawartości…

Kiedy rano poszedłem zameldować Jedynce o gotowości do transportu, stwierdziłem, że już wcześniej dokonane aresztowania wszystkich Nienumerowanych, pozostających dotąd jeszcze na wolności. Świadkami akcji było podobno kilkunastu przypadkowo obudzonych mieszkańców pobliskich lepianek, którym wyjaśniono, że spiskowcy przeciw społeczeństwu zostaną przykładnie ukarani.

– Wszystko gotowe – powiedziałem Jedynce. – Jeszcze tylko ta broń, którą mieli dostać.

Wiedziałem dobrze, że nie da mi do ręki tych porażaczy, a tym bardziej – komukolwiek z deportowanych. Chciałem jedynie dowiedzieć się, jakie ma w tym zakresie plany.

– Szóstka poleci tam śmigłowcem – powiedział. – Zabierze dla nich broń i ładunki. Przy okazji sprawdzi, jak załatwiłeś sprawę.

– Może lecieć ze mną, promem. Zmieści się w kabinie.

– Nie chciałbym, aby… przytrafiło mu się coś złego.

– Nie ufasz mi?

– Nie o to chodzi. Po prostu jestem przesądny… Ci z parzystymi numerami nie mają jakoś szczęścia… – powiedział, znacząco przechylając głowę i patrząc na mnie bezczelnie.

– Niech tak będzie. Mam nadzieję, że nie rozwali się przy lądowaniu! – powiedziałem obojętnie. – I jeszcze jedno. Co z Luizą?

– Tak, jak się umówiliśmy: po wykonaniu zadania będziesz mógł ją sobie zabrać.

– Na pewno?

– Obiecałem.

– Wobec tego – powiedziałem dość ostro – niech Szóstka zabierze ją do śmigłowca. Chcę ją dostać zaraz po wykonaniu zadania.

– Dlaczego?

– Powiedzmy, że już nie mogę wytrzymać z tęsknoty. Skoro naprawdę zamierzasz mi ją oddać, to nie zrobi ci różnicy, jeśli dostanę ją tam i wrócę z nią razem.

– Dobrze.'… – wycedził powoli.

Byłem pewien, że obmyśla sposób dalszego odroczenia momentu, w którym będzie musiał pozbyć się zakładniczki.

– Uprzedzam cię, że przywiozę tutaj z powrotem cały transport, jeśli Luiza nie przyleci tam z Szóstką! – powiedziałem stanowczo.

– Nie ufamy sobie, Komendancie – powiedział uśmiechając się, niby żartem. – Szkoda! Jesteśmy sobie potrzebni nawzajem…

Widziałem jednak, jak jego małe, złe oczy błyszczą wściekłością. Gdyby miał innego pilota, pewnie potraktowałby mnie inaczej.

– Nie zabieram żadnych strażników, bo i tak będzie za ciasno w przedziale pasażerskim – powiedziałem odchodząc.

– Gdybyś miał jakieś kłopoty z silnikiem, to odrzuć korpus promu i ratuj się na spadochronach! – powiedział za mną, chichocząc.

"Bydlę! – pomyślałem. – Ale na szczęście, niedługo już będę go musiał znosić".

Zaraz po starcie rozsunąłem przegrodę dzielącą kabinę pilotów od przedziału pasażerskiego i w krótkich słowach przedstawiłem towarzyszom mój plan. Milczeli, mimo że zachęcałem ich do wyrażenia opinii i akceptacji.

– Nie wierzymy ci – powiedział któryś. – Zbyt dobrze wiemy, jaką pozycję zajmujesz i co zrobiłeś dotychczas…

– Ależ… – głos uwiązł mi w gardle. Zupełnie nie wiedziałem, jak mam ich przekonywać o czystości moich intencji. – Przecież… wszystko to robiłem z myślą o was, dla was, żeby was…

– Mamy do ciebie tylko jedną prośbę – usłyszałem głos mojego byłego dowódcy. – Żebyś już nigdy niczego więcej nie robił d l a n a s!

Byłem wstrząśnięty ich reakcją. Myślałem, że entuzjastycznie odniosą się do mojego planu przejęcia władzy w osiedlu, usunięcia uzurpatorów, zbudowania na nowo tego spaczonego świata, zapewnienia ludziom znośniejszych warunków życia… A oni nie mogli pozbyć się swych małostkowych uprzedzeń, swych prywatnych uraz, W swym zacietrzewionym partykularyzmie nie potrafili szerzej spojrzeć na sytuację. Cóż z tego, że w swych planach widziałem siebie na czele przyszłych władz tej planety? Czyż nie należałoby mi się to słusznie za moją aktywność, za ponoszenie codziennego ryzyka w delikatnych sytuacjach, w kontakcie z przeciwnikiem? To ja przecież naprawdę walczyłem o coś, podczas gdy oni uprawiali szeptaną agitację wzniecając zamieszki, zmuszając Jednocyfrowych do nieustannej czujności, wręcz szkodząc ogółowi i nie posuwając naprzód sprawy wprowadzenia tego społeczeństwa na drogę prawidłowego rozwoju. Utrudniali mi tylko moją rolę, zamiast dopomóc – albo… w najlepszym razie, uwalniali się od wszelkiej aktywności, siedząc w więzieniu… Czyż zasłużyłem sobie na te wszystkie epitety, które wypowiadali za moimi plecami, gdy lecieliśmy nad nieprzebytym gąszczem puszczy? Konformista! Sprzedawczyk! Zdrajca! Jeden z nich – po głosie poznałem drugiego pilota Delty, młodego chłopaka gdzieś ze środkowej Europy – powtarzał jedno słowo, którego nie znam, pewnie jakiś archaizm. Brzmiało to jak "folksdojcz", czy – podobnie… Drugi znowu, ze Skandynawii, nazwał mnie "quislingiem"… Też nie wiem, co to znaczy, ale na pewno to jakaś obelga…

Gdy wreszcie ucichli, postanowiłem użyć ostatniego atutu.

– Dobrze! – powiedziałem. – Nie ufacie mi. Być może, ze swego punktu widzenia macie podstawy, by mnie podejrzewać o jakąś prowokację… Przekonam was jednak, że nie macie racji. Moja dziewczyna przybędzie na miejsce, do którego zmierzamy. Zostawię ją z wami, by wkrótce zabrać was i ją z powrotem do osiedla, jeżeli powiedzie się mój plan. A jeśli nie… to odlecimy na Ziemię. Przygotowałem wszystko. Mam zapasy żywności dla dyżurnej załogi, zostawię wam tutaj prom… Jeśli nie zjawię się po was w ciągu najbliższych dziesięciu dni, lećcie do Alfy. Będę tam na was czekał. Odlecimy stąd razem!

– Zapomniałeś, że niektórzy z nas mają także żony lub dziewczyny, wciąż pozostające w anabiozie – zauważył jeden z pilotów.

– Przecież oni ich wam i tak nie oddadzą! – próbowałem ich przekonywać, szczęśliwy, że w ogóle podejmują ze mną dyskusję. – A zresztą, jeśli ktoś chce zostać… Możemy polecieć w kilkunastu, w dziesięciu nawet… Pomyślcie, zdecydujcie się! Jeśli mi się nie uda, przylećcie na Alfę, zabierając Luizę O to jedno was proszę, proszę was! Zaufajcie mi, uwierzcie!

Przemawiałem do nich długo, aż do momentu lądowania. Miałem wrażenie, że złagodnieli jakby, przestali odpowiadać mi ostro i chłodno. Widać zastanawiali się nad moimi planami, brali je pod rozwagę…

Nie miałem czasu wyjaśnić wszystkiego Luizie, gdy spotkaliśmy się wreszcie. Tym bardziej, że przy Szóstce niewiele mogłem jej powiedzieć. Zachowała się dziwnie. Zobaczywszy mnie z daleka, podbiegła w moją stronę, a potem, kilka kroków przede mną, zatrzymała się nagle… Jej spojrzenie mierzyło gdzieś powyżej moich oczu… Znałem skądś takie spojrzenie… Odczytywała numer… A potem nagle odwróciła się i musiałem ją doganiać, by zamienić z nią kilka słów…

A właściwie to ja mówiłem, a ona milczała patrząc uparcie, bez jednego słowa w ziemię…

Czyżby ten łotr Valamis mścił się na mnie zza grobu? Czyżby… powiedział jej o mnie coś złego? Nie, nie o mnie! Był bardziej perfidny. Uświadomił jej rolę numeru jedenastego w społeczności osiedla… Może to zresztą nie Valamis lecz Jedynka, w odwet za to, że go przechytrzyłem w ostatniej rozgrywce o odzyskanie tej dziewczyny… Oddał mi ją i zabrał równocześnie… Bo jakże miałem teraz sprostować, wyjaśnić to, co każdy jej potwierdzi?…

"Przekonam ją później. Teraz nie ma na to czasu, ani warunków" – pomyślałem.


Podczas rozruchu silników przed startem w drogę powrotną powtórzyłem trick z rzekomym defektem i przekonałem Szóstkę, że prom nie nadaje się do lotu. Powiedziałem, że należy przywieźć część zamienną z bunkra i tutaj dokonać naprawy, by powrócić promem na półwysep…

Wracaliśmy razem śmigłowcem. Pozostawienie Luizy wywołało zdziwienie Szóstki. Ponieważ jednak polecono mu oddać mi ją, więc nie mógł kwestionować mojej decyzji.

– Wyjaśnię ci wszystko po drodze – powiedziałem tajemniczo, gdy startowaliśmy w drogę powrotną. – W osiedlu może nie być bezpiecznie w najbliższych dniach.

Udało mi się go zaintrygować. Uwierzył w to, co mu następnie opowiedziałem. Jako dowód prawdziwości moich zmyślnych rewelacji potraktował fakt pozostawienia tak daleko od osiedla dziewczyny, o której zwrot walczyłem od dawna… Poza tym, jako dowódca straży i szef bezpieczeństwa, miałem prawo wiedzieć nawet więcej niż on, Jednocyfrowy…

Szóstka znakomicie nadawał się jako narzędzie realizacji mojego planu. Był na tyle ambitny, by odczuwać boleśnie różnicę dzielącą go od ścisłego kierownictwa, do którego teraz należeli – oprócz Jedynki – tylko Morlen i Piątka. Tak jak mnie od Pierwszej Dziesiątki, tylko jeden numer oddzielał go od Sztabu Jednocyfrowych.

Usunięcie kogokolwiek z tej trójki dawało mu – zgodnie z panującą zasadą kolejności – miejsce w grupie kierującej. Jak zdążyłem się zorientować, system zróżnicowanych przydziałów, stosowany wobec osadników, miał także swój odpowiednik wśród mieszkańców bunkra.

Uprzywilejowanie materialne strażników czyniło ich posłusznymi narzędziami w moich rękach Mając sporo do stracenia, woleli nie ryzykować utratą tej pozycji, lepszej niż status zwykłego osadnika. Nawiasem mówiąc, zdarzyły się dwa czy trzy przypadki zbyt jaskrawych wykroczeń i nadużyć wśród strażników, kilka przypadków, zaniedbania obowiązków i osłabienia czujności. W paru przypadkach zmuszony byłem – jeszcze za czasów Valamisa – wydalić winnych ze służby w straży. Aby karę uczynić dotkliwszą i podziałać odstraszająco na pozostałych, wydalonym dotatuowano dwie dodatkowe cyfry przed ich dwucyfrowym numerem, tak że znaleźli się w numeracji poza pierwszym tysiącem mężczyzn i kobiet z osiedla.

Podobnie jak przywileje materialne czyniły strażników wiernymi obrońcami Jednocyfrowych i podporą ich rządów, uprzywilejowanie członków ścisłego kierownictwa zapewniało Jedynce ich lojalność.

Nie sposób było dobrać się do Jedynki poprzez Morlena i Piątkę. Pierwszy utrzymywał swoją pozycję tylko dzięki temu, że Jedynka tolerował jego alkoholizm. Być może, służyłby również innemu przywódcy, lecz nie ryzykowałby żadnej akcji przeciw aktualnemu. Piątka także, choć z innych wzglądów, nie dałby się namówić do zajęcia czołowej pozycji. Był dość inteligentny, by zdawać sobie sprawę ze złudności splendorów, jakie niosło ze sobą to stanowisko. Pozycje pierwszej trójki nie różniły się na tyle by opłacało się podejmować ryzyko wewnętrznych rozgrywek. Jedynym wyróżnieniem Jedynki spośród zespołu był przywilej wyboru i posiadania dowolnej liczby kobiet, podczas gdy dwóch pozostałych obowiązywało ograniczenie – teoretyczne zresztą – do zaledwie czterech.

Nie wspomniałem, zdaje się, o tym, że zainicjowana ongiś przez Valamisa praktyka witalizowania kobiet dla Jednocyfrowych była kontynuowana, przy milczącej akceptacji Jedynki, który sam wkrótce dysponował już sporym haremem.

Jednocyfrowym spoza czołowej trójki zezwolono na dwie tylko kobiety, co oczywiście powodowało u nich poczucie krzywdy i pragnienie awansu do sztabu Nie było to zresztą jedyne zróżnicowanie. Pośledniejsi Jednocyfrowi nie mieli tak łatwego dostępu do różnych urządzeń i udogodnień bunkra, pojazdów terenowych, lepszych trunków i tym podobnych luksusów. Różnice były drobne i subtelne, lecz na tym poziomie i przy tej pozycji w społeczeństwie osiedla odczuwane boleśnie przez tych, co byli o krok od szczytu.

Wszystkie te wewnętrzne podziały, przywileje i animozje były, rzecz jasna, starannie ukryte przed okiem ludzi z zewnątrz i tylko ja, dzięki swej szczególnej pozycji, mogłem je zaobserwować.

Mój plan był dość prosty w założeniach. Zdając sobie sprawę i tego, że mój numer w żadnym razie nie daje mi szansy zajęcia czołowego miejsca, postanowiłem wprowadzić na to stanowisko kogoś, kim łatwo mi będzie manipulować. Człowiek ten musiałby zawdzięczać mi swój sukces i równocześnie potrzebować mnie dla ochrony uzyskanej pozycji.

– Posłuchaj, Nikos – powiedziałem do Szóstki, gdy wracaliśmy śmigłowcem do osiedla. – Zanosi się na brzydką historię. Myślę, że obaj winni jesteśmy coś Jedynce za wszystko, co zrobił dla nas, prawda?

Przytaknął w milczeniu, patrząc na mnie wyczekująco.

– Usłyszałem przypadkiem pewną rozmowę – ciągnąłem, nadając głosowi odcień zatroskania – i będąc odpowiedzialny za porządek i bezpieczeństwo uważam, że powinienem zacząć działać.

– Mów jaśniej! – przynaglił mnie Szóstka.

Klucząc i wystawiając na próbę jego cierpliwość, opowiedziałem mu o rzekomo słyszanej rozmowie Piątki z dwoma Jednocyfrowymi, których jakoby nie rozpoznałem po głosie. Piątka zmawiał się z nimi w sprawie, ni mniej ni więcej tylko… usunięcia Jedynki i Morlena. W zamian za pomoc obiecywał im dwa wakujące po zamachu stanowiska w sztabie.

Trafiłem dość celnie. Szóstka połknął haczyk. Nie musiałem snuć dalszych sugestii.

– A co zamierzają zrobić ze mną? – spytał ze złym błyskiem w oku. – Przecież jestem następny po Piątce, więc…

Dotarło do niego bezbłędnie to, czego nie dopowiedziałem, i poczuł się śmiertelnie zagrożony. Uznałem, że od tej chwili mam w nim sprzymierzeńca.

– Załatwię go! – powtórzył kilkakrotnie podczas dalszego lotu.

– Nie zrób fałszywego kroku – ostrzegałem go uspokajająco. – Gdybyś zaatakował pierwszy, nie zdołasz potem udowodnić, że działałeś w interesie Jedynki. Pamiętaj, że byłem jedynym mimowolnym słuchaczem tej rozmowy, która odbywała się zbyt blisko otworu wentylacyjnego w pokoju Piątki. Musimy działać ostrożnie. Spróbuję porozmawiać z Jedynką, ostrzec go i uzgodnić z nim plan działania. Ty o niczym na razie nie wiesz. Musisz zaczekać, by włączyć się w odpowiedniej chwili do akcji. Myślę, że nie obejdzie się bez pomocy strażników. Musimy przecież uważać na wszystkich pięciu, bo nie wiemy, kim byli tamci dwaj.

– Sądzę, że Siódemka i Ósemka!

– Nie mamy pewności. Trzeba w stosownej chwili mieć ich na oku wszystkich. O ile wiem, w bunkrze nie noszą zwykle broni. Nie możemy ryzykować wydania broni strażnikom, musisz więc postarać się, by w miarę możności nikt w bunkrze nie był uzbrojony, w chwili gdy wkroczymy do akcji.

– Jak to sobie wyobrażasz?

– Jeszcze nie wiem. Uzgodnimy to później.

Oczywiście wiedziałem już wtedy doskonale, co należy zrobić. Nim jednak przystąpiłem do wykonania planu, przeprowadziłem jeszcze dwie podobne rozmowy.

Jedynce powiedziałem, że to Piątka, Szóstka i Siódemka zamierzają usunąć jego i Morlena. Wydawało mi się, że to go poruszyło do głębi, choć próbował nie dać tego poznać po sobie… Kazał mi jednak czujnie obserwować tych trzech.

Piątkę poinformowałem, że Jedynka podejrzewa go o knucie spisku mającego na celu zmianę ekipy przywódców, i że polecił Szóstce zebrać odpowiednie dowody w celu usunięcia Piątki ze składu sztabu. Zaznaczyłem, że ostrzegam go z czystej sympatii, jednakże – dałem to do zrozumienia – liczę na tejże sympatii odwzajemnienie, gdy wykaraska się z opałów.

Potem jeszcze raz rozmawiałem z Szóstką, przedstawiając mu plan działania. Obiecał ukryć wszelką dostępną w bunkrze broń i w odpowiedniej chwili, w nocy wpuścić kilkunastu moich strażników tylnym wejściem przez magazyny do wnętrza w celu aresztowania Piątki i czterech pozostałych.

Reszta planu opierała się na pewnym szczególe, który zaobserwowałem. Mianowicie, Piątka miał zwyczaj nosić przy sobie niewielki, kieszonkowy pistolet starego systemu, nabijany ołowianymi kulami. O ile wiem, była to rodzinna pamiątka po dziadku naszego admirała. Piątka przywłaszczył sobie broń z kilkoma sztukami amunicji i nosił ją zwykle w kieszeni kombinezonu.

Po aresztowaniu Piątki i pozostałych miałem wkroczyć do akcji. Zamierzałem zabrać ten pistolet i udać się wraz z Szóstką do Jedynki, by zdać mu sprawę z likwidacji spisku. Puściłbym Szóstkę przodem i pozwoliłbym mu nadziać się na porażacz Jedynki, który zaalarmowany odgłosami zajść wziąłby Nikosa za jednego z zamachowców. Wówczas to ja, rzekomo w odruchu obrony towarzysza, zastrzeliłbym Jedynkę, "zapominając", że mam w ręku kulowy pistolet zamiast porażacza… Uważałem takie rozwiązanie za najkorzystniejsze. Z uwięzionymi wówczas przywódcami zawsze, wcześniej czy później, bywają jakieś kłopoty. Winą za śmierć Jedynki obciążyłoby się Piątkę, co pozwoliłoby go legalnie zlikwidować. Szóstka, zajmując formalnie drugą, a de facto – czołową pozycję, po nie liczącym się praktycznie Morlenie, prędko uwierzyłby sam, że to naprawdę Piątka zabił Jedynkę. Inni Jednocyfrowi oczywiście nie uwierzyliby w to tak łatwo, podejrzewając Szóstkę.

Aby zapewnić sobie ochronę przed nimi, będzie potrzebował mnie!

Mój plan był precyzyjny i dopracowany do końca bez żadnych nieścisłości…

Pojęcia nie mam, dlaczego strażników, wkraczających w otwarte wrota bunkra, powitała salwa z kilku naraz porażaczy… Kto z kim się zmówił, kto puścił farbę, nabrał podejrzeli wobec moich rewelacji?… Nigdy się tego nie dowiem. Precyzyjna sieć intrygi pękła niespodziewanie.

Do dziś pamiętam, jak na widok padających strażników odskoczyłem do tyłu i klucząc w zaroślach pędziłem w kierunku promu…

Pierwszą rzeczą, jaką sprawdziłem po dotarciu do Alfy był stan zasobów paliwa dla silników napadowych. Od tego zależało, jak wielką prędkość uda się nam uzyskać w naszej podróży. Po dokładnym przeliczeniu uzyskałem wynik, który zaniepokoił mnie bardzo. Byłem zbytnim optymistą sądząc, że zdołamy rozwinąć przyzwoitą prędkość w granicach polowy prędkości światła… To było nierealne. Po odliczeniu minimalnego zapasu na manewry korekcyjne, pozostało zaledwie tyle, by osiągnąć jedną trzecią "c", i to pod warunkiem optymalnego wyjścia poza układ planetarny, bez konieczności dokonywania awaryjnych zmian kursu podczas przechodzenia przez sferę asteroidów…

Rozważałem możliwość przetankowania paliwa z którejś z pozostałych jednostek, znajdujących się na orbitach. Każdy z pozostałych statków zawierał taki sam zapas, co Alfa. Jednakże sprawa przedstawiała się beznadziejnie. Manewr podejścia i styku dwóch jednostek tej wielkości sam w sobie był niebezpieczny i trudny, a ilość zużytego przy tym paliwa czyniła całą operację zupełnie nieopłacalną. Zastanawiałem się także nad możliwością wielokrotnych kursów promem, w celu dowozu paliwa na Alfę, lecz proste obliczenia przekonały mnie, że i ta metoda nie da rezultatu: prom wymagał innego rodzaju paliwa, którego zapas był bardzo ograniczony. Odpowiedź, jaką uzyskałem z komputera, nie pozostawiała wątpliwości: najkorzystniejszym wariantem startu jest bezpośrednie wyjście w przestrzeń pozaukładową, bez żadnych manewrów orbitalnych.

Nie znajdując innego rozwiązania, ułożyłem program startu, zasymulowałem warunki początkowe i dostałem wynik: ponad sześćdziesiąt lat podróży dzielić nas miało od osiągnięcia Układu Słonecznego. Nie wyglądało to zachęcająco, lecz… cóż można by innego wymyślić? Miałem nadzieję, że przynajmniej dziesięciu spośród moich towarzyszy zdecyduje się na ten powrót – ucieczkę. Miałem prawo tak sądzić, bo przecież dla każdego, kto znał obecne stosunki na planecie, musiało być rzeczą jasną, że pozostawanie tam nie ma sensu. Nic już nie da się zmienić własnymi siłami, a na pomoc Ziemi mogą liczyć co najwyżej następne pokolenia: one zaś zapewne nie będą już umiały ocenić obiektywnie własnej sytuacji i pewnie nawet będą się bronić przed pomocą…

Obecność dziesięciu ludzi na Alfie rozwiązałaby problem. Wprawdzie regulamin wymaga pozostawienia co najmniej dwóch osób na każdej wachcie, lecz z praktyki wiadomo, że jeden doświadczony astronauta doskonale sobie radzi podczas lotu pozaukładowego… W ten sposób, na każdego z nas wypadałoby łącznie po sześć lat życia poza biostatorem. To jeszcze nie najgorzej…

W pierwszych dniach na Alfie pracowałem jak szalony, zbyt szybko może, bo już wkrótce zabrakło mi rzeczywistych zajęć i musiałem sobie wymyślać różne czynności, by skrócić czas oczekiwania. Potem pozostawała tylko bezczynność, wypatrywanie i nasłuchiwanie. Początkowo nie miałem wątpliwości: oni na pewno przybędą tutaj, nie może być inaczej… Przynajmniej tych dziesięciu.

Nie dopuszczałem myśli, że mogliby nie przybyć w ogóle. Taka sytuacja byłaby dla mnie ostateczną klęską, więc odpychałem od siebie tę myśl, głusząc ją w sobie czymkolwiek – wielokrotnym powtarzaniem dawno zakończonych czynności przygotowawczych, sprawdzaniem wszystkiego raz jeszcze od początku.

Czekanie przedłużało się jednak, byłem zmęczony, bardzo już zmęczony tym ciągłym wypatrywaniem i nasłuchiwaniem, nie wiem od ilu dni, bo przestałem spoglądać na zegar i kalendarz, patrząc wciąż tylko przed siebie, w ekrany radiolokatorów, ze słuchawkami na uszach. Zasypiałem i budziłem się, zrywałem się nagle wyrwany ze snu delikatnym stuknięciem przekaźnika włączającego klimatyzator, zapadałem na powrót w sen i znowu, znowu…

Spóźniali się. Dlaczego wciąż jeszcze nie było ich tutaj, dlaczego milczał namiernik, nikt nie odpowiadał na moje wezwania, nic nie pojawiało się na ekranach?

Rzucałem takie pytania półgłosem, sam sobie i odpowiadałem sam, byle co, byle tylko jakoś wyjaśnić to ich milczenie i długą nieobecność. Bezwiednie, z regularnością zaprogramowanego automatu biegałem w pośpiechu przełknąć cokolwiek, wziąć kąpiel, napić się kawy, byle prędzej, byle nie tracić ani chwili, nie przeoczyć srebrzystego punktu na ekranie, nie przegapić sygnału oznajmiającego, że są blisko.

Wiedziałem, że przecież za chwilę mogą tu być, będą, muszą być, nie mogą nie być, to w ogóle nie wchodzi w rachubę, żeby nie przybyli, więc będą – tylko dlaczego tak długo każą mi czekać?

Jeszcze raz, i jeszcze raz analizowałem w pamięci każdy szczegół planu, który nakreśliłem im tak dokładnie i z uwzględnieniem wszelkich możliwych i prawdopodobnych okoliczności. Żadnej luki. Żadnego niepewnego punktu. Nie znajdowałem najmniejszego powodu, dla którego miałoby się im nie udać…

Tkwiłem w fotelu pilota, jakby moje wpatrywanie się w ekrany mogło wywołać ich pojawienie się, przyspieszyć cokolwiek, ponaglić ich, przywołać… Muszą być już w drodze, ale dlaczego milczą, powinni odezwać się wreszcie – powtarzałem sobie półgłosem, oczy zamykały mi się same ze znużenia, otwierałem je przemocą, obraz na ekranie mglił się i wirował, punkty gwiazd zamieniały się nagle w małe elipsy, lemniskaty, coraz bardziej skomplikowane, zwęźlone po wielekroć figury Lissajous…

Po raz setny, a może dwusetny, sprawdzałem gotowość poszczególnych członów sterowania, testowałem po kolei każdy obwód. Wszystko było gotowe, wystarczyłoby włączyć komputer nawigacyjny przesunąć dźwignię ciągu… Reszta nastąpi samoczynnie, ruszymy powoli, ostrożnie, rozwijającą się spiralą, przy minimalnym ciągu, potem korekcja, naprowadzenie na kierunek…

Po raz setny przeżywałem w wyobraźni ten początek podróży, który miał nastąpić, gdy tylko oni znajdą się tutaj. Przespałem oczywiście ten moment, znużony czekaniem, czuwaniem, czyhaniem na ich przylot. Nie słyszałem nawet stuknięcia kadłuba promu o amortyzatory, nie słyszałem w ogóle nic… Po prostu poczułem ich obecność za' moimi plecami, odwróciłem twarz i… oni już byli. Zobaczyłem Luizę, z grzywą włosów na czole, zasłaniająca tatuaż. Obok stał Letto. Za nimi jeszcze dwóch mężczyzn, nie rozpoznałem ich twarzy, stali w półmroku nie oświetlonego przejścia. Chciałem zerwać się, podbiec do Luizy, przywitać ich wszystkich, lecz mięśnie odmówiły posłuszeństwa, jakby sztuczna grawitacja nagle wyrosła… Byłem bardzo zmęczony, wzrok też płatał mi figle. Wciąż nie mogłem rozpoznać tamtych dwóch, z tyłu. Za nimi nie było już nikogo więcej.

Tylko trzech, bo Luiza się nie liczy… Ze mną czterech, – pomyślałem. Mało, za mało, potrzebnych jest co najmniej dziesięciu, żeby na każdego wypadało nie więcej niż kilka lat dyżuru. Czterech – to zbyt mało. Może jest ich więcej. Chciałem zapytać ale nie wiedziałem jak zacząć Postąpiłem kilka kroków w ich stronę. Luiza patrzyła na mnie, dziwnie jakoś… Znałem przecież, znałem skądś ten rodzaj spojrzenia…

Tak, ona patrzyła na moje czoło, na tę przeklętą liczbę, ona wciąż… Więc jednak… Więc nie może zapomnieć, nie potrafi zrozumieć, jak mam jej to wyjaśnić, jak…?

Jeszcze krok w przód, jeszcze jeden. Ona cofa się, Letto obejmuje ją ramieniem, drugą rękę wyciąga do przodu z rozstawionymi palcami, jak gdyby chciał mnie odepchnąć, zagrodzić dostęp…

Dobrze, nie będę… nic… Zatrzymuję się. Mówię coś, mówię o przygotowanym programie lotu – że tylko przycisk, dźwignia, potem już wszystko samoczynnie, wszystko obliczone, przewidziane. Miałem na to dość czasu. Potem – mówię o biostatorach. Dziesięć biostatorów gotowych na przyjęcie pasażerów. Jest żywność dla dyżurujących, woda, wszystko działa, sprawdzone…

…i że szkoda, że nas tak mało, ale… A może jest ktoś jeszcze?

Letto kręci głową przecząco. Nie. Więc tylko nas czterech, Luiza się nie liczy… Nas czterech… Po ile wypadnie, gdy będziemy dyżurować pojedynczo? Przy normalnej prędkości podróżnej, po piętnaście lat… Gdyby się coś nie udało, to jeszcze dłużej. Szkoda piętnastu lat, tak, szkoda, to przecież kawał życia, ale cóż, nie można tu zostać, tu w ogóle życia nie ma, to, co oni tam to nie jest życie, a mogło być mogło się ułożyć, cóż, zło jest wszędzie, ludzka natura jest dziwną mieszaniną zła i dobra, czasem… chcę się dobrze, a wychodzi inaczej, źle…

Mówię, mówię, mówię.

Odwracają się, idą, idę za nimi, wchodzą do kabiny ogólnej, tuż za nimi idę i…

Drzwi. Zamknięte drzwi! Przypadek?- Naciskam gałkę, zamknięte, naprawdę… Znów drzwi, bariera…

Tamte drzwi, wtedy też, tak samo, przed nosem… To ja – teraz – znowu – po jednej – a oni – po drugiej…?

Dlaczego? Przecież ja… i oni… zawsze byłem po ich stronie…

Wracam powoli do sterowni, po drodze sprawdzam śluzę, wyjście z doku. Otwarte. Śluza pusta Nikogo więcej… Zamykam właz. Dlaczego jest ich tylko trzech? To przecież kosztuje piętnaście lat życia, mojego życia… Dlaczego?

Letto i tamci dwaj… Którzy to? Nawet nie zdołałem rozpoznać

Teraz, gdy są, czuję się spokojny. Dobrze, że są. Tłumię złość rodzącą się na myśl, że zawiedli mnie pozostali. Nie można chcieć za dużo perswaduję sobie. Dobrze, że w ogóle są, a najważniejsze, że jest z nimi Luiza. To nic, że wciąż patrzy na mnie jak na szklaną taflę. To minie, musi minąć…

Padam na fotel, jeszcze odruchowo wpijani wzrok w ekrany… Nie, już nie muszę, tortura czekania skończyła się. Można rozluźnić napięte nerwy.

Budzę się po długim śnie, odprężony, spokojny, opanowany. Więc już, można nareszcie…

Dłoń wędruje do dźwigni ciągu, cofam ją jednak, jeszcze raz sprawdzam wszystko i dopiero teraz, upewniony, powoli włączam ciąg. Powoli, bez przeciążeń, ostrożnie… Wielka masa statku drży lekko, wskaźniki wypełniają się cyframi powoli, powoli… maleńkie przyspieszenie, to tylko rozwinięcie orbity, manewr korekcyjny. Główny ciąg milczy jeszcze… Teraz trzeba sprawdzić, czy…

…Nie, jeszcze me teraz. To musi potrwać, komputer sam sobie poradzi. Pójdę tam, do nich… Nie, potem. Dlaczego zamknęli drzwi przede mną? Odrętwiały, siedzę w fotelu, pasy rozpięte – dlaczego? Kiedy je rozpiąłem – nie pamiętam. Zasnąłem? Jak to było? Ach, tak… Wszystko w porządku, przecież uruchomiłem program manewru wejścia na trajektorię podróżną? Wstaję, prostuję grzbiet, czuję się ociężale, lecz nie najgorzej. Trzeba by zacząć dbać o siebie, najgorsze za nami…

Za nami… My… No właśnie, my, przecież jednak my, połączeni obecnością w tym pudle, choć rozdzieleni jakimiś tam drzwiami.

Idę korytarzem, popycham drzwi – otwarte. Są. Oddycham z ulgą, mówię coś do nich, patrzą na mnie, mówię więc, mówię byle co, żeby patrzyli i słuchali. Luiza patrzy, ale wciąż tak samo – ponad moimi oczami, tam… Przeklęty numer. Mówią, że już, powoli, odlatujemy… Odpowiadają mi nawet. Ci dwaj, oprócz Letto, to Bertini i Sokołów, dobrze, że jest Sokołów, może uda mu się naprawić panel radiostacji dalekiego zasięgu. Bertini to dobry nawigator, Letto jest pilotem. Mam dobrą załogę…

Zbliżam się do stołu, za którym siedzą Piją coś, jedzą. Dobrze, zaczyna się normalnie… Reagują, ale monosylabami, pomrukami… Siadam przy stole, biorę kubek, nalewam sobie kawy z automatu. Sięgam po kanapkę, automat wyrzuca mi ją na talerzyk, cofam dłoń, próbując niby, przypadkiem dotknąć dłoni Luizy, wzrok w inną stronę. Nic. Powietrze. Patrzę kątem oka. Zabrała dłoń, uciekła z nią…

Dlaczego ona zawsze jest blisko Letto? Niepokój i dziwne wrażenie, że to coś znaczy. Że to już kiedyś, gdzieś… Tam. Na planecie, w osadzie nad rzeką…,

Nie, to zwykła kobieca przekora, dąsy jakieś, co ja jej wreszcie zrobiłem, że…

Dobrze, widać jeszcze nie czas na pogodzenie się. Czasu mamy dosyć, nawet, za dużo…

Spokojnie, mówię, sobie, spokojnie. Letto, mówię, ty dyżurujesz po mnie, jak chcesz. Albo zresztą ustalcie sami, jak często i w jakiej kolejności. Biostatory gotowe, mówię. Ja mogę dyżurować do czasu wyjścia w czystą próżnię, albo jak chcecie.

W ogóle wszystko jak chcecie, myślę, mnie wszystko jedno, bylebyście nie patrzyli na mnie jak na kogoś, co… No, ja nie mam przecież rogów, kopyt, ogona, łap zakrwawionych, albo co… Tylko ten numer, cholerny numer, ale przecież wiecie dlaczego, i wszystko wreszcie chciałem naprawić, nie wszystko się dało – to sobie wszystko myślę, nie mówię. Że Rowan, no tak, ale to było… no, po prostu zapomniałem… Nie, nie zapomniałem, ale nie myślałem o nim, że on tam jest, w tamtej chwili właśnie. A potem już nie mogłem inaczej, a on i tak by nie przeżył, gdyby przeżył tą podróż Valamis. A poza tym, to on zdradził, on powiedział o Luizie… No, więc to może była zbrodnia, ale jedyna, tylko ta, i w okolicznościach takich, że…

Patrzą na mnie, jakby widać było moje myśli na mojej twarzy. Z wyrzutem, z odrazą? Nie, po prostu patrzą. Cholerny numer… Coś zrobić, koniecznie coś zrobić…

Wybiegam z kabiny, do sterowni, na fotel. Tu jest jedyne miejsce, gdzie mogę skryć się przed sobą, kiedy już nie mogę siebie znieść…

Długie godziny odrętwienia, przerywane brzęczykami sygnału. Komputer potwierdza wykonanie kolejnych kroków programu. Potem znów długa cisza.

Numer. Luiza. Numer. Jej spojrzenie na moje czoło. Co zrobić?

Zrywam się z fotela, do apteczki. Nożyczki. Plaster. Plaster; gdzie nożyczki? Nie ma. Co to? Ostrze chirurgiczne, w sterylnym opakowaniu z folii. Rozrywam folię. Małe, srebrne ostrze. Lusterko. Jest obok na ścianie.

Tampon, spirytus… Tak, co tam plaster, to niczego nie rozwiąże. Jedna sekunda wahania. Ostrożnie, za głęboko, trzeba tylko zewnętrzną warstwę skóry. Cztery cięcia. Poszło. Nie boli nawet, mało krwi… Teraz dopiero…

Kropelki krwi, po brwiach, po powiekach, nosie, to nic, zaraz przestanie, opatrunek natryskowy, uwaga na oczy, o… szczypie, ale już… Patrzę w lusterko. Czerwony kwadrat, na środku czoła. Nie ma numeru. Został na tym strzępku skóry, tylko spalić i już…

Idę z powrotem do kabiny. Kubki ze stołu posprzątane, w szafce. Poszli gdzieś. Nie będę ich szukał. Nie ma pośpiechu. Ważne, że są w ogóle, że jest Luiza, że wracamy…

Niech nawet milczą, byle tylko byli ze mną. Tak bardzo bałem się zostać sam, dopiero teraz czuję, jak bardzo… Sam, tutaj, na statku…? To by był koniec ostateczny, musiałbym skończyć z sobą, bo ani wrócić tam, na planetę, do osiedla; ani do nich – bo jeśliby nie chcieli oni do mnie, tutaj – to znaczyłoby, że nie chcą mnie, skreślili, nie ufają; ani na Ziemię, bo jak? Sam, bez możliwości anabiozy, cały czas sam, ile czasu można to wytrzymać, jak stary bym doleciał, do kogo bym leciał – jeśli by ona została? Jednak są, chociaż ci trzej, zaufali mi, boczą się jeszcze, ale to minie…

Odrywam się od tego myślenia o chwili teraźniejszości, robię notatki – to zawsze mi pomagało uporządkować sobie wszystko w głowie… Biedny, poczciwy stary admirał… Pewnie by się wściekł, widząc jaki użytek robię z dziennika pokładowego. Trudno, wszystko się przewróciło do góry nogami, pal licho dziennik.


Mieszkam teraz prawie przez cały czas w sterowni, sypiam na fotelu przed głównym pulpitem, staram się nie wychodzić stąd, nie spotykać ich zbyt często. Tylko czasem przypadkowo, mijamy się w wąskim przejściu, przemykam wtedy bez słowa, oni też milczą. Luiza nie patrzy na mnie, nie wiem nawet czy zauważyła, że nie mam już tego numeru. Zamiast niego na moim czole widnieje ciemny prostokąt, gojące się miejsce po wyciętym naskórku. Nie wygląda ładnie, ale przecież to drobiazg, po powrocie zrobię sobie przeszczep, śladu nie będzie…

To jednak niemile, tak nie mieć się do kogo odezwać, tyle czasu spędzać samotnie… Trudno, muszę się przyzwyczajać, wkrótce oni znikną w biostatorach, a ja zostanę tutaj… Nawet nie ustaliliśmy jeszcze, jak długo będą trwały wachty, ale będzie czas by porozmawiać o tym, gdy już osiągniemy właściwą trajektorię…

Chwilami nie mogę znieść samotności. Próbuję wtedy wyglądać ze sterowni, przejść się po innych częściach statku. Om zwykle kryją się gdzieś po kabinach, czasem tylko udaje mi się zobaczyć kogoś przechodzącego… To mi musi wystarczyć.

Kiedyś wstaję z fotela, idę, mijam kilka przejść, zaglądam tu i ówdzie, nigdzie – nikogo…

Szukam dalej, otwieram kolejne drzwi, ani śladu, wprost niemożliwe, musieli ukryć się celowo. Szukam ich, coraz bardziej gorączkowo, z coraz większym niepokojem… wszędzie już chyba zajrzałem – nie ma ich… Wpadam w rozpacz, biegam, szarpię drzwi…

…i nagle dociera do mojej świadomości, że to musi być sen, koszmarny sen o samotności w pustym statku… To okropne, kiedy się śni coś przerażającego albo smutnego… Człowiek jest świadom niemożliwości, nierealności tego, co się wokół dzieje – i nie może nic na to poradzić, nie może obudzić się, wyrwać się z koszmaru…

Pamiętam, kiedy byłem mały i chorowałem na jakąś chorobę dziecięcą, z wysoką gorączką, może to była świnka albo coś innego, więc wtedy właśnie przeżywałem koszmary, z których nie sposób się wyrwać… i jeszcze kiedyś, już jako dorosły, też w gorączce… Wydawało mi się, że jestem uwikłany w ogromną, przestrzenną sieć przypominającą model jakiegoś kryształu, złożony z drucików i kulek… Albo model cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego, w każdym razie – była to jakaś okropnie skomplikowana przestrzenna siatka, a ja przedzierałem się przez nią, przeciskałem przez zbyt ciasne oczka, szukając drogi uwolnienia się z tej matni, i równocześnie mając świadomość, że sieć rozciąga się nieskończenie we wszystkich kierunkach, a moje usiłowania są daremne i będą trwać nieskończenie długo… Wtedy, w tym śnie, pomyślałem sobie, że tak może wyglądać piekło, kara wieczna, owo syzyfowe uwalnianie się od czegoś, co człowieka oplata ze wszech stron, bo takie właśnie powinno być piekło, tylko tą nieskończonością trwania różniące się od życia, które też jest ustawicznym wyplątywaniem się, tyle że nie wiecznym, a skończonym czasie, z nadzieją uwolnienia… Więc jeśli tego końca nie ma i po śmierci też trzeba się wyplątywać dalej, bez nadziei kresu, to takie piekło wystarczy, a niebem wobec tego byłaby błoga nicość…

To wszystko myślałem sobie w czasie tamtej gorączki, nie pamiętam skąd się wzięła, może z jakiegoś zapalenia okostnej albo ucha środkowego… A teraz, ten sen był podobny, tylko że byłem w pustym pudle statku, zawieszony w próżni, sam, bez celu i nadziei…

Takie sny bywają niezwykle uporczywe, nawet gdy się jest świadomym śnienia i chce się obudzić, co nieraz udaje się, czasem z wielkim trudem, a nieraz trwa i trwa… Albo z tego snu przechodzi się w inny, łagodny, odprężający – i śniący wierzy, że już się obudził, – śni mu się, że wstaje z łóżka i wszystko jest realne – a tu nagle masz! Jakaś niekonsekwencja, ktoś umarły dawno temu puka do drzwi i mówi ci dzień dobry, i już wiesz, że to dalej sen, bo twój umysł, po borykaniach z pierwszym koszmarem, wyczulony jest na wszystkie nonsensy, sprawdza, weryfikuje tę domniemaną rzeczywistość…

Tłukę się więc, w tym śnie po pustym statku, mnóstwo głupstw wyczyniam, wołam, szukam, wracam do sterowni, z determinacją wyłączam dźwignię głównego ciągu, wszystko w tym śnie, oczywiście, bo jeśli oni odeszli (jak, u licha? Oba promy na miejscu, w dokach, to też sprawdziłem, nie wyszli przecież w próżnię! To nawet we śnie nie daje się wyjaśnić, więc jeszcze jeden absurd i dowód, że to sen…), jeśli ich nie ma – to nie mogę odlatywać, dopóki sprawa się nie wyjaśni… A przez cały czas wysilam się, natężam, byle się wreszcie obudzić… Wreszcie – przypomina mi się wypróbowana metoda: iść we śnie do łóżka, zasnąć we śnie, obudzić się normalnie, w łóżku… Moim łóżkiem jest teraz fotel pilota, idę tam, siadam, kładę się na odchylonym oparciu…

…No i tak. oczywiście… Uff, co za koszmar, dobrze, że minął, wstaję. Dźwignia ciągu odblokowana, komputer podaje sygnały kontrolne, wszystko jak było. Kochana, dobra jawa!

Wychodzę z kabiny, zaglądam do jadalni, pora jest śniadaniowa. Są, oczywiście. Nawet mi któryś głową odkiwnął na moje dzień dobry. Przelotne spojrzenie Luizy. Znów blisko tego Letto, jakby celowo, żebym widział…

Piję kawę, mówię do nich, odpowiadają coraz częściej. Oswajam ich. Ukradkiem patrzą na moje czoło… Może zrozumieli.

Tak bywa często. Spotykam, ich, patrzę na nich, nie za długo. Odchodzę do swojej sterowni. Znów wracam. Są.

Ale koszmary nie dają za wygraną. W snach wraca ten cały lęk tłumiony w czasie gdy na nich czekałem, ten strach przed samotnością… Powtarza się regularnie, uporczywie – ale teraz już się nie boję, przechytrzyłem sen, mam na niego sposób. Odkąd mu nie wierzę, nie przejmuję się nim. Kiedy mam dosyć borykania się z sennym koszmarem – to myk na fotel, zasypiam we śnie i budzę się w rzeczywistości Już nawet nie zawsze sprawdzam tę rzeczywistość, nie testuję jej, nauczyłem się ją wyczuwać. Jest barwniejsza, weselsza… i ja też jestem w niej lżejszy, pogodniejszy… Chętnie bym w ogóle nie zasypiał, ale przecież muszę czasem…

Wszystko jest już prawie dobrze, Luiza nawet jakoś tak czasem spojrzy niby przypadkiem w moją stronę… I nagle kiedyś, przechodząc przypadkiem, popycham jedne drzwi – nikogo w kabinie, popycham drugie, staję skamieniały. Luiza i Letto, objęci, blisko obok siebie, siedzą, głowy schylone nad czymś – książka chyba albo jakiś notatnik… Nawet mnie nie dostrzegli. Cicho cofam się chyłkiem do sterowni, siedzę, myślę, myślę… Okropne. Więc jednak to jest to… Dlaczego?

Senne koszmary, teraz o wiele gorsze, walczą, nie poddają się, sposób na sposób, eskalacja doznań… Teraz już nie tylko pustka i samotność na statku… Patrzę, moje ręce na pulpicie – dziwne jakieś, nie moje, pomarszczone, chude, palce zgrubiałe w stawach… Ociężałość, trudno wstać z fotela, po co wstawać, wiadomo co znajdę poza kabiną. Nie warto nawet się ruszać, trzeba się zbudzić…

Ale jawa też zaczyna być koszmarem. Coraz częściej widzę ich blisko siebie, teraz już wiedząc co to znaczy… Śledzę ich ukradkiem, wstydzę się tego sam przed sobą… chcę ich przyłapać…

Nietrudno poszło udało się, na nieszczęście… To było straszne, ale stało się, moje nerwy wyczerpane sennymi majakami, zawiodły…

Widzę ich, wciąż mam to przed oczami, spleceni w uścisku, twarz przy twarzy… Ona, Luiza, moja Luiza, dla której ryzykowałem tyle, dla której chciałem od nowa stwarzać tamten skrzywiony, skarykaturowany świat… Ona z tym człowiekiem… To było za mocne dla mnie…

Pamiętam, rzuciłem się w ich stronę, on zerwał się, uderzyłem… Ona chciała go zasłonić, szarpnąłem zbyt mocno jej ramię, upadła krzycząc. Uderzyłem go jeszcze raz, skąd miałem w dłoni ten kanciasty kawałek metalu – nie wiem, po prostu odruchowo musiałem zabrać, idąc tutaj…

On upadł, wbiegli tamci dwaj, zaalarmowani okrzykiem Luizy. Chwycili mnie, wyszarpnąłem się. Nie oglądając się za siebie, uciekłem do sterowni. Biegli chyba za mną. Zatrzasnąłem drzwi i długo, długo tkwiłem tam lękając się wyjrzeć. Sny okropne, przytłaczające… Moje starcze ręce, ciężar przygniatający piersi… Boję się dotknąć twarzy, boję się podejść do lustra… straszne sny… Budzę się, jawa równie zła jak sny. Zamknięte drzwi…

Dlaczego boję się tych snów, wiadomo przecież, że mijają… chociaż coraz oporniej; coraz uporczywiej czepiają się mnie, nie dają się zepchnąć w niebyt… Budzę się już. nie ze snu w jawę, lecz ze snu w sen, taki sam albo zgoła ten sam – pustka stare, pomarszczone dłonie, nogi jak z waty… A przecież te dopiero pierwsze tygodnie lotu, jeszcze nie wyszliśmy z układu, komputer nie domaga się zezwolenia na pełny ciąg…

Wychodzę wreszcie, ostrożnie. Są? Co z Letto? Nie ma. Tu i tam, i tam jeszcze – patrzę, nie ma! Gdzie się podziewają? Pustka, nikogo, jak we śnie… Może to właśnie sen? Ale nie, ręce normalne, moje…

Och… przecież to nie dowód! Sugestia, do licha… Sen to sen, nie musi być konsekwentny, może w nim być raz tak, czy owak… Więc sen czy nie sen? Próbuję się obudzić… znaną metodą, na fotel, budzę się… nie… chyba zasypiam, bo teraz znowu te ręce starca, więc śnię czy… Jeszcze raz… To jednak jawa, obiegam statek, nikogo… Dla pewności jeszcze raz… To sen… tak, ale też nikogo. W całym statku…

I jeszcze coś… Sprawdzam doki. Brak jednego promu… We śnie i na jawie, za każdym razem brak jednego… Ale jest różnica: raz brak promu numer jeden, drugi raz – numeru dwa… Co się stało? Odlecieli? Zostawili mnie? Wrócili tam, na planetę? Ale, jeśli odlecieli… to ja…

Luizo! Nie mogłaś tego zrobić, dlaczego tak się stało? Potrzebowałem cię zawsze tak bardzo… A teraz – co zrobię? Co zrobię? Ani naprzód, ani wstecz – tylko to, tutaj, zostało…

Загрузка...