Sloth zatrzymał się i patrzył wzdłuż brzegu jeziora w kierunku, z którego przybyli. Szeroki, łagodny łuk zatoki błyszczał zielenią spokojnej wody. Na przeciwległym jej krańcu, ponad zaroślami schodzącymi do samego brzegu można było jeszcze dojrzeć celujący w zenit dziób rakiety patrolowej, lecz była to już tylko cienka igiełka na tle szaroniebieskiego nieba nad horyzontem. Słońce osiągnęło najwyższy punkt swej drogi i przyjemnie grzało poprzez kombinezony. Gdyby nie lekki, wilgotny powiew znad wody, byłoby bardzo gorąco.
– Odpocznijmy – powiedział Sloth i zrzucił z ramienia pasek torby.
Achmat i Silva zatrzymali się obok i wszyscy trzej wystawili twarze na ożywczy wiaterek, który marszczył lekko wodę jeziora.
– Co za klimat! – westchnął Silva. – Tu dopiero można żyć!
– W tej strefie przez cały rok jest podobnie – dodał Achmat. – Oś obrotu planety jest nieznacznie nachylona do płaszczyzny orbity. Rok trwa kilkakrotnie dłużej niż na Ziemi, ale jego długość nie ma żadnego znaczenia, bo pory roku praktycznie nie występują.
– Hę godzin trwa tutaj doba? – spytał Sloth. patrząc w kierunku słońca poprzez ciemne okulary. – Osiemnaście godzin?
– Około szesnastu. Musimy się pospieszyć by dotrzeć przed nocą do osiedla. – Achmat sprawdził godzinę i przeliczył czas na kalkulatorze wmontowanym w zegarek. – Zachód słońca za trzy i pół godziny.
– Tylko szesnaście! – zdziwił się Sloth. – No tak. Teraz rozumiem!
– Co, komandorze? – Silva przysiadł na dywaniku zielonobrunatnych porostów ścielących się pod ich stopami.
– Dziwiłem się, czytając zapiski Pradziadka, że tak niewiele napisał o życiu prywatnym osadników… A oni po prostu nie mieli na nie czasu! Dzień pracy kończył się o zmierzchu, a potem szli spać. Wymarzona planeta dla twórców nowego społeczeństwa, bez holowizji i masowych rozrywek, bez problemu spędzania wolnego czasu, którego po prostu nie ma!
"Pradziadkiem" nazwali umownie staruszka z Alfy, gdy się okazało, że brak danych do ustalenia jego tożsamości. W notatkach rzeczywiście trudno było doszukać się szczegółów dotyczących osadników. Widać staruszek – wówczas aktywny komendant straży, sławetna Jedenastka, postrach głosicieli wywrotowych haseł – tak wiele czasu poświęcał na gromadzenie zasług i wspinania się po szczeblach władzy, że po prostu niezbyt się orientował, co robią ludzie w osiedlu. Znacznie lepiej poinformowany był o obyczajach mieszkańców bunkra.
– Nawet gdyby zanotował wszystko dokładniej, teraz i tak nie byłoby to aktualne – stwierdził Silva, posilając się koncentratem z tuby.
Jakieś drobne zwierzątko wybiegło z zarośli – szara kulka sierści na sześciu szczudłowatych nóżkach – i przypadłszy do brzegu o kilkanaście kroków od siedzących ludzi, zanurzyło w wodzie cienki, trąbkowaty ryjek.
– Podoba mi się tutaj! – westchnął Silya, przeciągając się leniwie. – Może by tak… zostać, komandorze?
– Napisz raport, rozpatrzy się… – uśmiechnął się Sloth. – O ile nie zmienisz zamiaru po dokładniejszym rozejrzeniu się w osiedlu…
– O, właśnie. Jak się do tego zabierzemy, komandorze? – wtrącił Achmat, skubiąc liście jakiegoś zielska rosnącego przy brzegu. – Miałeś jakiś plan działania…
– Przede wszystkim musimy tam dotrzeć przed nocą.
Wstawali niechętnie, bo nogi, odwykłe od długich marszów, musiały dźwigać ciężar ich ciała o kilkanaście procent większy niż na Ziemi. Do tego jeszcze każdy niósł sporo ekwipunku, broń, żywność.
Sloth uparł się, by wylądować możliwie daleko od osiedla, które bez trudu znaleźli przy użyciu detektorów podczerwieni, obserwując planetę z orbity. Zlokalizowano je w jednym z punktów wytypowanych jeszcze przed wyruszeniem Konwoju z Ziemi. Rejon ten był stosunkowo najdokładniej zbadany w czasie automatycznych sondowań. Fotomapy, które przywieźli, z Ziemi, były bardzo dokładne.
Półwysep zaczynał rysować się przed nimi rozdzielając szarozieloną krechą wodę od nieba. Słońce przechylało się ku zachodowi, świecąc im teraz prosto w oczy. Zarośla gęstniały, sięgając do samej wody i chwilami musieli przedzierać się pośród sterczących z ziemi grubszych łodyg i pni, z których wyrastały gałęzie, kryjące ostre, zdradliwe kolce wśród mięsistych liści o kolorze skórki dobrze wypieczonego chleba, albo zielonych jak woda w jeziorze.
U nasady półwyspu zaczynały się wyższe krzewy i drzewa o niekształtnych, gęsto na wylot podziurawionych pniach. Z tych dziur wyglądały jakieś monstrualne, pierzaste stwory o ogromnych, żółtych oczach, z niewiarygodną prędkością uciekające, gdy się zbliżali, lub pod-fruwające wyżej, tam gdzie gęste korony drzew splatały się gałęziami i zamykały nad idącymi nieprzejrzystym stropem.
Tutaj, wśród drzew, było chłodniej, szło się znacznie lepiej, z mniejszym wysiłkiem.
Raz tylko drogę przecięło im stadko większych zwierząt, przypominających duże, plamiste psy o wielkich głowach i mięsistych, grubych ogonach jak u kangura. Przystanęli z miotaczami gotowymi do strzału, lecz zwierzęta zbiegły po pochyłości brzegu i zanurzyły się w wodzie tak, że tylko końce ogonów sterczały nad powierzchnią.
– To chyba… mangur cętkowany, z rodziny ogonodysznych – powiedział Achmat. Podrażniony może być niebezpieczny. Jest drapieżnikiem, ale żywi się głównie zwierzyną wodną.
– A ty skąd wiesz? – zdziwił się Sloth.
– Czytywałem raporty o tej planecie. Na wachtach miałem sporo czasu.
Brzeg skręcał ostro w prawo, wcinając się w toń jeziora. Szli dalej, coraz ostrożniej i wolniej. Zapadał zmierzch, niebo nabierało odcienia brudnego fioletu. Nie widzieli zachodzącego słońca, zasłaniała je gęstwa lasu porastająca środek półwyspu. Posuwali się tuż nad wodą, wygładzającą się w lustro, odbijające kolor nieba. Ponad toń wystrzelały czasem, w różnych odległościach od brzegu, fontanny wody lub jakiś podłużny, obły kształt zataczał wysoką parabolę i znikał znowu pod powierzchnią.
Las skończył się nagie, odsłaniając rozległą równinę, porośniętą niską roślinnością, Teren wznosił się łagodnie w kierunku środka półwyspu, przechodząc w rysujące się na horyzoncie nagie wybrzuszenie… To musiało być wzgórze, wspominane tak często w zapisie Pradziadka. Sloth dał znak, by się zatrzymali. Słońce zaszło już pół godziny temu, zmrok gęstniał szybko.
– Pójdziemy dalej brzegiem jeziora, w kierunku końca półwyspu – powiedział Sloth rozglądając się po równinie.
Ściemniało się szybko. Przedarli się przez pas gęstych, kolczastych zarośli, za którym rozciągało się ogromne pole porośnięte niskimi, posadzonymi w rzędach, ciemnozielonymi kępkami roślin. Achmat wysunął się do przodu i sięgnął do najbliższego krzaka. Oglądał przez chwilę zerwany pęd.
– Jesteśmy w domu! – powiedział, podając go Slothowi. – To kartofle.
Pole kartofli sięgało do samego brzegu jeziora. Szli dalej jego skrajem, rozglądając się czujnie.
– Tam! – wskazał nagle Silva. – Co to może być?
Wśród pola, o jakieś dwieście metrów od nich, widniał ciemny, stożkowaty kształt. Obok niego poruszała się jakaś zgarbiona sylwetka.
– Achmat – powiedział Sloth cicho. – Zobacz z bliska.
Posuwając się na czworakach wzdłuż bruzdy między rzędami kartoflanych krzewów, Achmat zbliżył się do stożkowatego obiektu. W gęstym już mroku dostrzegł niski szałas z gałęzi wiązanych witkami pnączy. Ktoś wpełzł do środka, skąd słychać było lekkie postukiwania, jakby patykiem o blachę.
Z szałasu wynurzył się człowiek. Nie był młody, plecy miał zgarbione i postękiwał prostując grzbiet. W jednej ręce trzymał blaszane naczynie, w drugiej – coś w rodzaju łyżki wystruganej z drewna. Potoczył wzrokiem wokoło, wypatrując czegoś w kartoflisku, a potem, jakby uspokojony, zgiął się w pół i z powrotem zniknął pod daszkiem z gałęzi.
Achmat odczekał jeszcze kilka minut i wycofał się powoli o kilkanaście metrów, a potem, nisko schylony, pobiegł w stronę towarzyszy.
– To pewnie dozorca pilnujący pola – powiedział, kładąc się w bruździe obok Slotha.
– Tylko jeden?
– Chyba tak. Szałas jest bardzo mały, dwóch by nie wlazło.
– Trzeba z nim porozmawiać – zadecydował Sloth. – Chodźmy.
– Zobaczy, że nie mamy numerów! – zaniepokoił się Achmat.
– Nic nie szkodzi. Kiedy opowie, że widział Nienumerowanych, nikt mu i tak nie uwierzy.
Wstali i ruszyli bruzdą w kierunku szałasu. Nać ziemniaków szeleściła o tkaninę kombinezonów. Człowiek w szałasie musiał usłyszeć nadchodzących, bo wyskoczył stamtąd nagle podnosząc dłoń do ust. Rozległ się wysoki, przejmujący gwizd, który urwał się natychmiast.
– Ej, czego wy tam?… – głos jego drżał lekkim niepokojem. – Straszycie człowieka po nocy! Jak chcecie kartofli, to nakopcie sobie, tylko z brzegu, jeden cały rząd, albo dwa, i potem wyrównać bruzdę, żeby nie było widać…
– Pozwalasz? – spytał Sloth.
– A jak nie pozwolę to co, nie weźmiecie? – zaśmiał się nerwowo dozorca. – To i tak przecież nie moje tylko wspólne. Mało to ludzie nakopią po nocach…
– A od czego tu jesteś? Masz pilnować, czy nie?
– Mam odpędzać maagury i trykwy. O ludziach nikt nic mi nie mówił – znów się roześmiał ulegle, pojednawczo.
– Mangury? Przecież one nie żrą kartofli – włączył się Achmat. – One żerują w wodzie.
– W wodzie też. A kartofle… Może kiedyś, jak nie było, to nie żarły. One żrą wszystko, nawet jeden drugiego. Widziałem, jak Jeden łamane przez Dwanaście strzelał do mangurów. One zawsze chodzą stadem. Zabity upadł, a tamte od razu rzuciły się żreć go. Na kawałki rozdarły. Jeden łamane przez Dwanaście musiał od razu całe stado wystrzelać, żeby zostało trochę mięsa. Byłem na nagonce. Dostałem kawałek. Delicje!
– A ty, tutaj, czym je odpędzasz?
– Gwizdkiem. Boją się tego.
– Mógłbyś zapolować, jeśli takie smaczne.
– Kiedy mówię, że stadem chodzą. I z czego strzelać? A poza tym, to przecież zabronione!
– A Jeden łamane przez Dwanaście może?
– On Wszystko może, bo to syn Jedynki. Dwunasty, ale syn. A wy, co? Może… kłusujecie?
Cofnął się nagle, choć i tak stali z dziesięć metrów od niego.
– Nie bój się. Ani po kartofle, ani Rysować nie przyszliśmy.
– No, to po co? – zdziwił się szczerze.
– Porozmawiać..
– Aa… No, to siadajcie. Porozmawiać. Ze mną. O czym? – zaniepokoił się nagle. – Wy ze straży? Ja… nigdy żadnych kłusowników tu nie widziałem, naprawdę!
Podeszli bliżej i kazali mu usiąść. Posłusznie klapnął przed szałasem, a oni otoczyli go półkolem. W ciemności widać było tylko zarys postaci i nie było obawy, że dostrzeże brak numerów.
– Jaki masz numer? – spytał Sloth.
– Dwa tysiące trzysta dwa łamane przez trzy.
– Aha. To znaczy, twój ojciec przyleciał tu z Ziemi.
– Przywieźli go, dranie! Ale my się im nie damy!
– Komu?
– Jak to – komu? Jest tylko jeden wróg. Ci z Ziemi!
– Kartofli nie możesz obronić, a tych z Ziemi chcesz odeprzeć?
– Od tego mamy straż. Oni nas obronią.
– A gdybyśmy to my byli z Ziemi?
– E, tam. Nie żartuj – wzdrygnął się dozorca.
– No, to jesteśmy.
– Głupio żartujesz. Oni są zupełnie inni. Wy jesteście zwyczajni ludzie z osiedla.
– Ci z Ziemi też są podobni.
– To zależy, którzy. Ci, co pracują, są podobni. Ale wynędzniali, głodni i nieskłonni do żartów. Ich zresztą nikt by tu nie puścił. Są w niewoli Władców i Dozorców.
– Tutaj też są władcy i strażnicy.
– Nasza władza jest dobra, bo pozwala nam pracować i możemy jeść codziennie, a nawet dwa razy na dzień. A nasi strażnicy bronią nas przed okrutnymi Dozorcami z Ziemi. Okropnie bym nie chciał urodzić się tam… Jakie to szczęście, że ojca wywieźli tutaj, na naszą planetę…
– Tam jest zupełnie inaczej niż myślisz – powiedział Silva.
– Wiem… Na pewno jest inaczej. Dużo gorzej niż mogę sobie wyobrazić. Ci biedni niewolnicy pracują po osiem godzin na dobę, a my tylko po sześć i na odpoczynek zostaje nam aż dziesięć… Oni mają Dzień Wdzięczności co siedem dni, a my – co dwanaście… Współczuję tym biedakom… Może kiedyś będziemy dość silni, by im pomóc, wyzwolić ich z tyranii Władców i Dozorców… Ale na razie jest nas zbyt mało. Musimy ciągle pracować, bez wytchnienia pracować, by ich kiedyś wyzwolić z tego jarzma… Byłoby nam tu jeszcze lepiej, gdybyśmy nie musieli tak pracować dla obrony przed tym samym wrogiem, który ich gnębi i nam zagraża.
Skończył tyradę i patrzył przez mrok, kolejno na każdego z przybyszów.
– Dobrze odpowiadałem? – bąknął nieśmiało.
Zrozumieli, że wziął tę rozmowę za rodzaj egzaminu czy testu ideologicznego.
– A czego się spodziewasz? Awansu? – spytał Sloth.
– Myślałem, że… może to w związku z moim podaniem… o zwolnienie z Dobrowolnych Darów…
– W każdym razie, dobrze mówiłeś. Możesz spać spokojnie.
Wstali kolejno i ruszyli bruzdą do końca kartofliska, gdzie zaczynały się krzewy. Tutaj przespali się nieco, by przed Wschodem słońca ruszyć w dalszą drogę.
Teren przed nimi układał się faliście. Wspinali się na niskie pagórki i schodzili w rozległe doliny, pokryte siatką uprawnych pól. Można było rozpoznać kilka gatunków ziemskich warzyw oraz jakieś miejscowe rośliny, posadzone w równych rzędach. Tam, gdzie grunt obniżał się, leżały miejscami szare płaty mgły. Gęstszy tuman okrywał brzeg jeziora. Słońce nie wzeszło jeszcze, oświetlając spod horyzontu wiszące nisko obłoki i nadając im pomarańczowo-żółty odcień.
Gdy stanęli na szczycie kolejnego pagórka, oczom ich ukazał się zarys sporego wzniesienia, ciągnącego się poprzecznie do ich drogi. Po lewej stok wzgórza wyłaniał się dość stromo z gąszcza zarośli i wspinał do szczytu widniejącego wyraźnie na tle nieba Dalej, na prawo, w kierunku jeziora, stok opadał łagodnie, zanurzając się w gęstszą mgłę. Po prawej stronie szczytu, nieco poniżej, rysowała się ciemna bryła jakiejś obłej, prawie kulistej budowli. Przypominała ogromną ludzką głowę, zwróconą twarzą ku jezioru. Poniżej na prawo od niej, od połowy widocznej części stoku aż do zamglonego podnóża można było dostrzec kanciaste zarysy mniejszych brył, rozmieszczonych tarasowate na różnych poziomach. To musiały być domy osiedla.
– Wygląda zupełnie nieźle – powiedział Silva, zatrzymując się obok Slotha. – Bardzo ciekawe rozwiązanie urbanistyczne.
– Co to jest, tam, pod szczytem? Wygląda jak ogromne popiersie – zastanawiał się Achmat, wytężając wzrok. – Zdaje się, że widzę zarys ludzkiego profilu.
– Idziemy! – przynaglił Sloth.
Za ich plecami wstawało słońce. Jego promienie rozświetlały stok wzgórza, wydobywając z niego szczegóły kształtów poszczególnych budynków. Mgła znikała szybko, osuwając się w dół stoku, jakby wycofywała się nad wodą.
– Widzisz, komandorze! Poradzili sobie bez niczyjej pomocy. Jest im tu naprawdę dobrze. Czuję, że napiszę ten raport…
Szli dalej w kierunku wzgórza, schodząc teraz na rozpościerającą się wokół niego płaszczyznę. Szczegóły zabudowań widać było coraz lepiej. Bryła pod szczytem wzgórza okazała się rzeczywiście ogromnych rozmiarów posągiem, przedstawiającym ludzką głowę. Poniżej stały okazałe budynki z kamienia i drewna, o matowo połyskujących oknach. Było ich kilkadziesiąt, stojących luźno i otoczonych zielenią. Niżej, u podnóża stoku, budynki były skromniejsze, rozmieszczone ciaśniej przy wąskich uliczkach. Mogło ich być kilkaset, lecz trudno było się zorientować w dokładnej ich liczbie, bo okalały wzgórze i część ich ukryta była po drugiej jego stronie.
– Pięćdziesiąt lat, to bardzo długo. Pracowici ludzie mogą w tym czasie zbudować wspaniałe rzeczy – zachwycał się Silva. – Niepotrzebnie obawialiśmy się o nich. Mieszkają tu lepiej, a przynajmniej me gorzej niż na Ziemi. Wszystko zmienili od czasów, które nasz Pradziadek opisał w swoim dzienniku…
Sloth wciąż milczał, patrząc w kierunku cofającej się mgły. Rzedła coraz bardziej i teraz przebijał przez nią jakiś regularny, geometryczny rysunek jaśniejszych plam rozmieszczonych wzdłuż prostych linii wokół centralnego, kwadratowego pola, na płaszczyźnie ciągnącej się między wzgórzem a brzegiem jeziora. Słońce wyszło zza chmur, od lądu nadbiegł suchy, ciepły powiew.
– Popatrzcie tam – powiedział Sloth, wskazując ręką.
Achmat i Silva oderwali zachwycony wzrok od wesoło podświetlonej słońcem dzielnicy willowej i spojrzeli w prawo.
Spod woalu rozpływającej się mgły wynurzały się długie rzędy ciasno obok siebie ustawionych szarych kopczyków. Wokół nich widać było poruszające się postacie ludzkie.
– To są właśnie ci pracowici ludzie, o których mówiłeś – powiedział Sloth, ujmując Silvę za ramię. – Oni zbudowali te piękne domy.
Wszyscy trzej stali teraz, zwróceni twarzami w stronę jeziora. Mgła zniknęła zupełnie, odsłaniając ciągnące się, jak okiem sięgnąć, wzdłuż brzegu jeziora, nie kończące się rzędy tysięcy szarych, niskich lepianek.
– Czy nadal sądzicie, że nasza podróż nie była potrzebna? – Sloth uśmiechał się smutno, nie odrywając oczu od osiedla. – Owszem, dużo się zmieniło przez tych pięćdziesiąt lat. Tylko, że zmiana nie zawsze musi oznaczać poprawę. Dla tych na dole zmieniło się niewiele… Może tyle tylko, że zdążyli oblepić gliną swoje szałasy z gałęzi…
– Jak oni to robią? – mruknął Achmat, wskazując głową w/górze. – Jak zmuszają tych ludzi do pracy i posłuszeństwa? Przecież… chyba już nie mają nic do dawania…
– Na pewno. Teraz raczej… biorą, niż dają.
– Ale dlaczego… ci ludzie… godzą się na to?
– Nie ma trwalszych systemów, niż te, które opierają się na fałszu. Zadaj parę pytań któremukolwiek z nich, a dowiesz się niespodziewanych rzeczy…
– Co zrobimy dalej, komandorze?
– Rozdzielimy się. Ukryjcie porażacze pod kombinezonami. Myślę, że poradzimy sobie w pojedynkę. Czy każdy ma pojemnik z gazem i filtr do oddychania? W porządku. Ty, Achmat, pójdziesz do dzielnicy willowej. Silva pokręci się w okolicy tej… głowy pod szczytem. Nikomu ani słowa o nas, żadnych wyjaśnień, tylko słuchać i rejestrować. Sprawdzimy łączność.
Poprawił odbiornik w uchu i przekręcił mikrofon imitujący zapięcie kombinezonu na piersi.
– Idziemy – powiedział. – Środków obronnych należy używać tylko w ostateczności. Gdy dam sygnał, spotkamy się w tym miejscu.
Wąską, piaszczystą uliczką Sloth wyszedł na kwadratowy plac, rozciągający się pośrodku osiedla. Ludzie zaczynali pojawiać się przed domami, odsłaniali workowate zasłony w otworach drzwi i okien, wynurzali się z wnętrza ciemnych lepianek, wystawiając do słońca śniade, opalone twarze. Nie wyglądali na niedożywionych. Mężczyźni nosili dość obfite brody i wąsy, wszyscy mieli długie włosy, rozpuszczone lub powiązane w warkocze i węzły. Niektórzy myli się przy studni na rynku, ciągnąc wodę blaszankami uwiązanymi na drutach.
Ubrani byli różnie… Starsi ludzie nosili kombinezony podobne do tych, w jakie zaopatrzono załogę Slotha. Ubrania były podniszczone, lecz trzymały się nieźle jak na pięćdziesiąt lat użytkowania. Młodsi mieli na sobie proste ubiory z tkanin sporządzonych prawdopodobnie z miejscowych włókien roślinnych, przypominających grube tkaniny, używane powszechnie do wyrobu spodni roboczych w czasach staro-amerykańskich.
Pozdrawiali się podniesieniem dłoni i jakimś wykrzyknikiem, brzmiącym jak krótkie "ha!" Sloth zauważył, że wielu z nich nosi włosy opadające na czoło, jakby celowo dla zasłonięcia numeru, sam więc także nagarnął dłonią parę kosmyków na swoje niezbyt dokładnie wymalowane cyfry.
Przeszedł skrajem rynku i skręcił w wąską uliczkę pomiędzy domkami wyraźnie chylącymi się ku ziemi, o spękanej gęsto powierzchni glinianej polepy. Uliczka była prawie pusta, tylko gdzieniegdzie na progach domów widział siedzących ludzi, przeważnie starych mężczyzn i kobiety. Sloth szedł powoli, odprowadzany sennymi spojrzeniami starców. Przy jednym z nich, siwym i bezzębnym, zatrzymał się na chwilę.
"Ten będzie dobry" – pomyślał i rozejrzał się dokoła. W pobliżu nie było nikogo więcej.
– Ha! – powiedział, unosząc dłoń. – Jak zdrowie?
Staruszek podniósł na niego łagodne, jasnoniebieskie oczy i przyglądał mu się przez chwilę, jakby usiłując sobie przypomnieć, czy zna twarz Slotha.
– Uu, zdrowie! – powiedział, sepleniąc – Jakie tam zdrowie, synu. Było, przeszło…
Sloth zbliżył się i odczytał z trudem błękitny numer wśród pomarszczonych fałdów skóry na czole starca. Było to czterysta trzydzieści pięć, albo może sześć, ostatnia cyfra była niezbyt wyraźna.
Nachylił się nad staruszkiem i ściszonym głosem zaproponował konfidencjonalnie:
– Napiłby się dziadek ze mną?
– Uu, a jaki tam ja dziadek… Dzieci nie mam, to i wnuków też nie… Ale… Napić, to napić. Czemu nie? Tylko dlaczego? Po co ja ci potrzebny, że chcesz ze mną wypić?
– O, tak po prostu. Od święta.
– Uu, też mi święto… U mnie każdy dzień jak święto, ale wam takie święto to nie święto… Jak się było tam, to były święta, oj, były… Ale tutaj…
– Gdzie: "tam", dziadku? – Sloth wydobył z torby plastikową butelkę i dwa małe naczynia.
– Ano… – staruszek zawahał się na chwilę. – A co ty za jeden, że tak pytasz? Pokaż numerek!
Sloth odsłonił czoło, a staruszek patrzył przez chwilę, wytężając wzrok.
– Dziwny jakiś ten twój numer, ale… chyba nie jesteś ze straży, co?
– Nie jestem. Proszę! – Sloth podał napełniony kieliszek i przysiadł na progu obok starca. – Za tamte czasy, co dziadek mówił!
Staruszek ujął obiema rękami podane naczynie i zbliżył do ust. Dłonie trzęsły mu się nieco.
– A w czym ty mi dajesz pić, synu? – popatrzył nagle, na plastikową szklaneczkę. – Skąd ty to masz?
– Niech dziadek nie pyta, tylko pije – powiedział Sloth, by zyskać na czasie i odwrócić jego uwagę od naczynia.
Starzec upił łyk, posmakował, a potem uważnie Spojrzał na Slotha.
– Dobre – powiedział. – Sam to robisz?
– Uhm…
– Łżesz. Może jestem trochę ślepy i głuchy, ale smaku jeszcze nie straciłem. Za dobre, jak na samogon. Ale daj jeszcze trochę – powiedział, uśmiechając się błogo i podstawiając opróżniony kieliszek.
– Dziadek… pamięta Ziemię? Oczy starca pobiegły czujnie w lewo, potem w prawo.
– Tss! Cicho bądź! – powiedział. – Czego chcesz? Po co tutaj przyszedłeś? Ze straży cię przysłali? Czego chcecie ode mnie? Ja nikomu, nigdy, ani słowa! Co, może chcecie mnie stąd… Nie, nie możecie tego zrobić, ja zawsze byłem w porządku, dzieci nie wychowywałem, z nikim nie gadałem…
– Spokojnie, dziadku – Sloth położył mu dłoń na ramieniu. – Wejdźmy do domu. Można?
Stary podniósł cię powoli i odchyliwszy burą zasłonę w wejściu, zniknął w mrocznym wnętrzu. Sloth wszedł za nim.
Słabe światło, wnikające przez małe okienko, padało na ubitą glinianą podłogę, na której pod jedną ze ścian rozpościerało się legowisko z suchych łodyg, przykryte szarą płachtą. Na środku stał niski stolik sklecony z jakichś kawałków drewna, zastawiony starymi aluminiowymi puszkami.
– Siadaj – powiedział staruszek wskazując Slothowi miejsce na skraju legowiska. – O co chodzi?
– Powiedz mi, jak to było tutaj, kiedy przylecieliście z Ziemi?
– Jak było? A co, nie uczyli cię w szkole? Co ja ci będę mówił, w Książce przeczytaj.
– W jakiej książce?
– No, przecież tylko jedna jest. Coś ty, synu, dziwny taki jesteś?
– Bo ja chcę wiedzieć, jak było naprawdę.
– Jak było, tak było… – powtórzył dziadek przedrzeźniające. – Jak było, tak było. W Książce jest napisane, każdy czytał i wie.
– Ale powiedz…
– Zwyczajnie było. Ciężko było, ale pracowaliśmy. Komitet dawał jedzenie, a my pracowaliśmy… Wszystko, co mamy – to nasza praca. Teraz jest już dobrze, ale było bardzo trudno… Teraz jest bardzo dobrze.
– Lepiej, niż było na Ziemi?
Staruszek znów spojrzał podejrzliwie. Jego jasne oczy błyskały spod siwych brwi. Mierzył nimi Slotha przez chwilę, nim odpowiedział.
– Każdy wie, że lepiej. Zwykłemu człowiekowi nigdzie nie może być lepiej, niż tutaj. Tu jest najlepiej i coraz lepiej.
– A tam… jak jest?
– Gdzie "tam"?
– No, na Ziemi.
– Ech, nudzisz. Daj jeszcze trochę tego… Wypił następny kieliszek smakując długo każdy łyk.
– Już wiem… – mruknął po chwili. – To jest podobne do… dżynu.
– Co powiedziałeś?
– Nic, nic. Coś mi się zdawało. Pewnie pędzone z karapaku, albo z burwy?
– No, więc jak tam było? Bardzo źle? To dlatego uciekliście tutaj, że było bardzo ciężko?
– No, widzisz! Przecież wiesz! – ucieszył się staruszek. – Tam było okropnie, najgorzej jak może być.
– Opowiedz coś o tym.
– Uu, pamięć nie ta, synu – powiedział, chytrze się uśmiechając. – Jak chcesz, to dam ci Książkę, przypomnisz sobie… Zaraz zawołam Kirka, on ma Książkę… Może ci nawet sam opowie. Zawsze dobrze się uczył.
– Kto to jest Kirk?
– Wnuk mojego… ehm… zmarłego przyjaciela. Mieszka tu, naprzeciwko. Zaczekaj.
Wstał z wysiłkiem i poczłapał do drzwi. Krzyknął coś w stronę ulicy, raz i drugi, a potem wrócił na swoje miejsc. Po chwili kotara w wejściu uchyliła się i młody, może dwudziestoletni chłopak ukazał się na tle jasnego otworu.
– Wołałeś mnie, Pak? – zapytał, patrząc nie przywykłymi do mroku oczami. – O, ktoś tu jest z tobą. O co chodzi?
– Przynieś Książkę. A to… to jest kuzyn mojej starej.
– Kuzyn? – zdziwił się Kirk. – Nigdy nie widziałem tu żadnego twojego kuzyna.
Zniknął na dwie minuty. Wrócił z plikiem arkuszy zeszytych drutem.
– Po co ci Książka?
– On chciał sobie coś przypomnieć – powiedział stary wskazując na Slotha. – A może mu opowiedz? Pochwaliłem cię, że byłeś najlepszy z historii.
Chłopak miał na czole numer tysiąc sto czterdziesty trzeci łamany przez jeden łamany przez dwa.
– Lubiłem, historię. To było fajne. Od dziecka chciałem być strażnikiem, ale to trudno, kiedy się ma nieodpowiedni numer. Co chciałeś przypomnieć sobie z Książki? Walkę z dywersją Krwawych Dozorców, czy może udaremnienie zamachu Zdradzieckiej Grupy Jedenastki?
– Nie. Chciałem… przeczytać. Jak to było… na początku.
– Ach, Wyzwolenie z Okowów? Pamiętam, to jedna z pierwszych lekcji… Dostałem z tego bardzo dobry z minusem. Minus za to, że nie pamiętałem, ilu było Dozorców… To było tak…
Usiadł naprzeciw Slotha i Paka, na podłodze, i odchyliwszy do tyłu głowę, przymknął oczy, jakby przypominając sobie wyuczoną kiedyś lekcję.
– "Dozorcy przywieźli dwadzieścia stalowych cylindrów, w których uwięzieni byli ludzie, schwytani podstępem i przywleczeni na tę planetę. Mieli pozostawić ich tutaj i odlecieć swymi rakietami z powrotem na Ziemię, by dalej gnębić jej -mieszkańców pracą ponad siły, w nieludzkich warunkach, stłoczonych w kamiennych murach, głodujących, duszących się zatrutym powietrzem, trujących się skażoną wodą…
Biedni mieszkańcy Ziemi, pracujący ciężko dla grupy wyzyskujących ich Władców i Dozorców, bezsilni i bezradni wobec tortur i ucisku, próbowali buntować się przeciwko swym prześladowcom. Jednak siła Władców i Dozorców, którą uzyskali dzięki pracy tych biednych ludzi, była zbyt wielka, by można było się jej przeciwstawić. Tych, którzy próbowali walczyć z Władcami, pakowano do stalowych cylindrów i wysyłano na inne planety, gdzie ginęli, pozbawieni środków do życia. A jeśli komuś udawało się przeżyć i pracą własnych rąk stworzyć na planecie znośne warunki. Dozorcy przybywali, by odebrać im to wszystko, co stworzyli, albo chwytać ich i zabijać, by pobierać ich żywe serca i wątroby do przeszczepiania Władcom i Dozorcom, chorującym, z nadmiaru jedzenia i alkoholu. Czasem też wysączali krew z żywych ludzi, by wstrzykiwać ją sobie, dla poprawy samopoczucia… Te ludzkie potwory gnębiące ludzi na Ziemi, przywiozły na naszą planetę transport ludzi, aby uczynić z nich obiekt hodowli i wyzysku.
Ale było wśród zesłańców Dziesięciu Bojowników pod wodzą Bohaterskiej Jedynki. To oni pokonali przeważającą liczbę Dozorców, rozbrajając ich i odbierając im wszystko, co mieli ze sobą na podróż powrotną. Bohaterowie Pierwszej Dziesiątki uwolnili nieszczęsnych zesłańców ze stalowych cylindrów i stanęli na ich czele, by poprowadzić ich ku szczęściu i dobrobytowi, jakiego nie zaznali nigdy w potwornej niewoli Władców i Dozorców na Ziemi.
Ale niech nikt nie myśli, że walka jest skończona! Władcy i Dozorcy nie rezygnują tak łatwo! Kiedyś znów pojawią się tutaj, by zapanować nad nami siłą albo podstępem, oszustwem lub obłudną namową, roztaczając przed nami kłamliwe wizje szczęśliwego życia ludzi na Ziemi. Lecz my, potomkowie tych, którym udało snę uniknąć piekła, będziemy bez wytchnienia bronić tego, co wywalczyli dla nas Bohaterowie Pierwszej Dziesiątki pod wodzą Genialnej Jedynki, którym chwała i cześć niech będzie wieczna!
Bądźmy czujni! Oprawcy z Ziemi gotują się wciąż by odebrać nam nasze wspaniałe osiągnięcia, nasze szczęśliwe, spokojne życie! Pamiętajmy zawsze, że tylko kierując się światłem mądrości Genialnej Jedynki, zdołamy uchronić się przed naszymi gnębicielami!"
– Brawo, brawo! – zaskrzeczał Pak, dobrze już podchmielony. – Zrobisz karierę, chłopcze! Masz znakomitą pamięć, ani jednego niewłaściwego słowa!
Sloth uśmiechał się w milczeniu, obserwując młodego człowieka, którego oczy błyszczały jeszcze od zapału, z jakim wygłaszał z pamięci rozdział podręcznika.
– Dziękuję ci – powiedział wreszcie do Kirka. – To było pięknie powiedziane. Czy możesz pożyczyć mi Książkę?
– Oczywiście. Wszyscy powinni ją czytywać, jak najczęściej. Po to przecież uczymy się czytać! Ale… ja muszę już iść. Jeszcze nie byłem na wzgórzu, a dziś jest przecież Dzień Wdzięczności.
Wyszedł, a Slóth obejrzał otrzymaną książkę. Była powielona przy pomocy drukarki komputerowej, mocno sfatygowana i miejscami podarta.
– Posłuchaj, Pak – powiedział do starca. – Ty przecież wiesz, że tam, na Ziemi, jest inaczej niż piszą tutaj! Ty tam byłeś!
– Och, mówiłem ci już, nie pamiętam szczegółów! Wiem tylko, że tutaj jest najlepiej i nigdzie lepiej być nie może… Jeśli ktoś ci mówi, że na Ziemi nie ma Władców i Dozorców, którzy gnębią i katują resztę ludzi, to nie słuchaj go. A już w żadnym razie, nie powtarzaj… jeśli chcesz dożyć tutaj mojego wieku i mieć się nie najgorzej. Młody jeszcze jesteś, kawał życia przed tobą. Nie interesuj się tymi sprawami, to nie jest… bezpieczne. Po co mają cię posądzać, że jesteś… szpiegiem z Ziemi?
– A jeśli jestem? – uśmiechnął się Sloth.
– E, tam. Ziemia… – starzec przymknął mętne teraz, pijane oczy. – Ziemia jest bardzo daleko i nic nie może nam po… zrobić! – poprawił się szybko, przytomniejąc nagle i rozglądając się z lękiem.
– Nie bój się, Pak! – powiedział Sloth, wstając. – Ziemia jest wszędzie tam, gdzie są ludzie, którzy ją pamiętają. A to, co piłeś, to był prawdziwy dżyn!
Wyszedł szybko, z książką pod pachą, pozostawiając starca z miną wyrażającą zupełną dezorientację.
Achmat skręcił pomiędzy pierwsze domy a Silva poszedł dalej, aż do drogi, wyłożonej kamiennymi płytami, wiodącej z osiedla poprzez środek dzielnicy willowej aż do stóp ogromnego posągu Głowy pod szczytem wzgórza. Skręciwszy w tę drogę, Silva wmieszał się w potok ludzi zmierzających w górę, w stronę posągu. Szli pojedynczo albo rodzinami, niosąc na plecach wypełnione czymś worki i torby. Niektórzy ciągnęli za sobą małe wózki na dwóch kółkach, sklecone z drewna i wyplatane gałązkami przypominającymi wiklinę.
U wylotów uliczek, dochodzących do drogi spomiędzy domków i willi, stali pojedynczo lub parami mężczyźni wsparci na długich, drewnianych pałkach i bacznie obserwowali idących. Silva przeszedł umyślnie blisko jednego z nich i spojrzał na jego numer. Składał się on z trzech części: dwie cyfry łamane przez coś tam i jeszcze raz przez coś.
"Strażnik, wnuk strażnika. – pomyślał Silva. – Zdaje się, że władza jest tu przywilejem dziedzicznym".
– Ej, ty, tam! – usłyszał nagle za sobą.
Drgnął wewnętrznie, ale szedł dalej, nie oglądając się za siebie. Paru spośród idących obejrzało się, ktoś przystanął.
– Ty, w czystym kombinezonie!
Silva usłyszał kroki za sobą, jakaś ręka spadła na jego ramię. Zatrzymał się.
– Do mnie mówisz? – spytał, odwracając się powoli.
Zobaczył twarz strażnika, którego mijał przed chwilą.
– Do ciebie. – Strażnik spojrzał przelotnie na czoło Silvy. Dokąd to, z pustymi rękami?
– Tam – powiedział Silva, wskazując głową w stronę posągu.
– On jest ze mną – powiedział jakiś starszy mężczyzna, potrząsając dużym workiem, który niósł. – To mój brat.
Strażnik porównał numery.
– Jaki tam brat! – powiedział z powątpiewaniem, puszczając ramię Silvy.
– Cioteczny, panie strażnik! – mruknął tamten, biorąc Silvę pod łokieć. – Chodź, Bent.
O kilkanaście kroków dalej puścił łokieć Silvy i zmrużywszy oko powiedział:
– Dziś ja tobie, jutro ty mnie!
Szli dalej obok siebie. Silva patrzył na posąg. Przedstawiał głowę mężczyzny o małych oczach, z długą brodą i wąsami. Na jego czole widniała wykuta wielka cyfra "l". W miarę zbliżania się do posągu dostrzegł, że jest on zbudowany z odrębnych, mniejszych i większych brył kamiennych, podobni t jak egipskie piramidy.
– Nie lubisz strażników? – spytał ostrożnie mężczyznę z workiem.
– Nie lubię, jak się człowieka czepiają bez powodu – mruknął – ale co byśmy zrobili bez nich gdyby przylecieli tamci…
– Kto?
– No, przecież wiesz, kto może przylecieć. Ci obrzydliwcy, oprawcy, gnębiciele! – W jego oczach zapalił się autentyczny płomień nienawiści. – Żeby ich baradarak rozszarpał!
W miejscu, gdzie potężna głowa wyrastała ze zbocza, Silva zauważył mały w porównaniu z posągiem szary budynek. Przy nim kończyła się droga. Ludzie podchodzili do stojących przed budynkiem strażników i pod ich czujnymi spojrzeniami opróżniali swoje worki i torby do skrzynek, ustawionych na placu. Strażnicy notowali coś skrzętnie, ludzie odchodzili i wracali drogą ku osiedlu, zwijając puste torby. Co pewien czas strażnicy odnosili napełnione skrzynki do wejścia budynku, gdzie odbierał je ktoś z wnętrza.
Obok budynku Silva zauważył stojący samochód terenowy. Pojazd był w stanie kompletnej, ruiny, lecz w pewnej chwili, gdy Silva zatrzymał się na skraju placu, ktoś uruchomił silnik i ruszył, zakręcając ostro i trąbiąc na pieszych, pomknął w dół po kamienistej drodze, z jazgotem żelastwa i rykiem klaksonu.
Kilka osób, odskakując w ostatniej chwili na pobocze, cudem uniknęło potrącenia.
– Co to za wariat? – spytał Silya przypadkowego towarzysza, który wracał właśnie z opróżnionym workiem.
Mężczyzna spojrzał na niego ze zgrozą i rozglądając się trwożnie dokoła, wyszeptał:
– Co ty? Nie poznałeś? Przecież to był Trzy łamane przez jeden, syn Trójki! Samego Morlena!
– Ale… przecież omal że nie rozjechał paru osób tym straszliwym gratem! A strażnicy nawet go nie zatrzymali!
Mężczyzna patrzył na Silvę wciąż tym samym spojrzeniem, pełnym świętego oburzenia.
– Jak to? Zatrzymać? Przecież to syn Trójki!
– A kimże on jest, że wszystko mu wolno?
– Czyś ty, chłopie, zwariował? Pytasz, kim on jest? On jest synem Trójki, i nie musi być nikim więcej!
Wyjaśniwszy tę kwestię, mężczyzna odwrócił się nagle, pozostawiając Silvę z niezbyt mądrą miną.
Od strony posągu zachrypiało coś nagle i potężny głos megafonu osadził na miejscu leniwie wędrujący tłumek wchodzących i schodzących.
"Witamy was w Dniu Wdzięczności i dziękujemy za waszą ofiarność, którą uznajemy za poparcie i uznanie dla naszych wysiłków – mówił megafon, umieszczony w szczelinie między wargami posągu. – Wasze Dobrowolne Dary posłużą dla umocnienia naszych sił obronnych przeciw zakusom wrogiej planety. Jak wiemy z pewnych i sprawdzonych źródeł, wrogie zamiary oprawców z Ziemi wzmagają się ostatnio… Musimy więc zewrzeć nasze szeregi, by bronić zdobyczy, które kosztowały nas tyle wysiłku i wyrzeczeń.
Nie pozwolimy uczynić się niewolnikami, jak ci nieszczęśliwcy, którzy mieszkają na Ziemi i cierpią ucisk swych Władców i Dozorców. Obronimy nasz szczęśliwy, dostatni świat, który ku lepszemu jutru zmierza pod wodzą Genialnej Jedynki i jego wiernych pomocników, pod ochroną naszej czujnej straży! Precz z najeźdźcami z Ziemi!"
Okrzyk z tysiąca piersi wstrząsnął powietrzem. Ku niebu wzniosło się tysiąc zaciśniętych pięści, grożąc dalekiej planecie… Silva poczuł ciarki na plecach.
"A teraz komunikat o pracach publicznych. W nadchodzącej dekadzie do prac rolniczych udadzą się osoby, u których pierwsza część numeru kończy się cyfrą cztery. Pozostali obywatele przystąpią do prac w kamieniołomach i przy transporcie budulca. Rozpoczynamy budowę następnego fragmentu pomnika Bohaterów Pierwszej Dziesiątki, któreg pierwszą część ukończyliśmy po dziesięciu latach ofiarnych wysiłków całej ludności.
Gotowy pomnik upamiętni na wieki wspaniały wysiłek tych dziesięciu dzielnych ludzi, którzy stworzyli naszą nową ojczyznę".
Tym razem tłum nie wzniósł żadnego okrzyku, a Silvie wydało się nawet, że wszystkie plecy przygarbiły się nieco…
Sloth kluczył uliczkami, oglądając osiedle i podsłuchując rozmowy ludzi. Zorientował się z nich, że trafili na dzień wolny od pracy, zwany tu Dniem Wdzięczności. Święto to, przypadające raz na dwanaście tutejszych dni, wiązało się z przykrą dla mieszkańców powinnością Dobrowolnych Darów – dzielenia się częścią dóbr otrzymanych uprzednio ze zbiorów i wyrobów wspólnych gospodarstw i warsztatów wytwórczych. Jak można było łatwo się domyślić, owe dary przeznaczone były na utrzymanie administracji i strażników. Ci ostatni byli szczególnie aktywni w przypominaniu mieszkańcom o moralnym obowiązku dobrej woli w zakresie składania tychże darów. Sloth był świadkiem, jak patrol złożony z Czterech strażników penetrował jedną z lepianek w poszukiwaniu czegokolwiek do zabrania.
– Już drugi raz nie składasz Dobrowolnych Darów, obywatelu Numer Taki to a Taki łamany przez Owaki – krzyczeli strażnicy, wywracając wszystko do góry nogami.
Gospodarz lepianki lamentował głośno, dzieci darły się niemiłosiernie, aż strażnicy, znalazłszy plastikowy pojemnik wódki i parę pęczków rzepy na zakąskę, odczepili się wreszcie. Sloth obserwował tę scenę przysiadłszy na kamieniu po drugiej stronie ulicy.
Widział, jak gospodarz splądrowanego domu odprowadza wzrokiem odchodzący patrol, a twarz jego wypogadza się w miarę jak się oddalają.
– Nie martw się, bracie! – powiedział Slotn. podchodząc do poszkodowanego. – Mam jeszcze trochę.
Wyciągnął butelkę i potrząsnął nią przed nosem mężczyzny, który uśmiechnął się przyjaźnie, zapraszając gestem do wnętrza rudery. Sam wyszedł na chwilę i wrócił, dzierżąc spory połeć wędzonego mięsa i koszyk ogórków.
– Niedoczekanie ich, złodziei, żeby co ode mnie dostali! – powiedział, stawiając wiktuały na nędznym stole. – U mnie jest bieda, nie ma co do gęby włożyć.
Zaśmiał się, krojąc plastry mięsiwa nożem z zaostrzonego kawałka stalowej blachy.
– Złapią cię kiedyś – powiedział Sloth.
– To i złapią. Przecież oni dobrze Wiedzą, że ludzie mają więcej niż pokazują. Ale nie u każdego potrafią znaleźć.
– Z kłusownictwa? – spytał Sloth, Wskazując na mięso.
– A jak? Myślałeś, że z rynku? Kto by tam miał czas godzinami wyczekiwać?!
Wypili, pogadali i Sloth wyszedł po kwadransie z paroma nowymi wiadomościami. Niezawodny środek do zawierania znajomości kończył się niestety w jego butelce. Należało wracać.
Skierował się znów w stronę centralnego placu osiedla. Uszu jego dobiegł głośny warkot gdzieś nad głową. Rozejrzał się. Od strony wzgórza nadlatywał śmigłowiec. Silnik charczał i krztusił się ostatnim tchem, aż strach było patrzeć, a co dopiero wyobrazić sobie podróż takim gruchotem. U spodu tej latającej trumny uwieszony był na linach jakiś ciemny tobół.
Nagle ze wszystkich lepianek wybiegać zaczęli ludzie. Z nożami w dłoniach pędzili na złamanie karku w stronę środka rynku, nad którym zawisł śmigłowiec ze swym ładunkiem. Sloth przystanął i potrącany przez przebiegających, obserwował rosnący tłum. W pewnej chwili śmigłowiec obniżył się znacznie, odczepiono liny i ogromny, ciemny kształt pacnął o ziemię. Pokrył go zaraz mrowiący się tłum.
– Go się dzieje? – zagadnął Sloth jakąś staruszkę siedzącą ze stoickim spokojem na progu pobliskiej lepianki.
– Nie Widzisz? Mięso.
– A ty… nie chcesz, babciu?
– Żeby mnie tam zgnietli? – wzruszyła ramionami. – A w ogóle, to zębów nie mam, żeby jeść takie twardziele. Przecież to murlong, stary i pewnie łykowaty.
Pierwsi zdobywcy wracali właśnie niosąc triumfalnie w dłoniach krwawe ochłapy murlonga.
– Dawniej,to czasem dali kawałek mangura albo wipsa… Teraz to i murlong rzadko bywa.
– Żeby to chociaż podzielili sprawiedliwie… – mruknął jakiś przechodzący staruszek.
– Ej, gadacie głupstwa – obruszyła się babcia. – Jakby podzielili, to po ile by wyszło? Pół kęsa dla każdego. A tak, kto pierwszy, ten lepszy.
Achmat już po raz czwarty wycofywał się z kolejnej ulicy, którą chciał dotrzeć w głąb dzielnicy willowej. Za każdym razem drogę zastępował mu strażnik, pstrzył na numer i ręką wskazywał, że należy zawrócić. Jeden, do którego Achmat zbliżył się niespodziewanie, poparł niecierpliwy gest pogardliwym pomrukiem: "Dokąd, leziesz, łajzo czterocyfrowa" i sięgnął do wiszącej u boku długiej drewnianej pałki.
Achmat wycofał się w stronę osiedla, a potem obszedł wzgórze od wschodu, gdzie stok zbiegał w kierunku krzewów i wyrastającej za nimi ściany lasu., Tutaj, ukryty w wysokiej trawie, zmył z czoła pierwszą, czterocyfrową część swego numeru i starannie wpisał w jej miejsce cyfrę "dziewięć".
"Jak w grze liczbowej – pomyślał przy tym. – Licho wie, czy nie trafiłem kulą w płot".
Na wszelki wypadek przełożył do bocznej kieszeni mały ciśnieniowy pojemnik z gazami i umieścił w nozdrzach kapsułki filtracyjne.
Rozejrzawszy się wokoło, skierował się znów ku zgrupowaniu budynków na stoku. Od tej strony dzielnica willowa była widać mniej starannie strzeżona, bo zdążył wejść pomiędzy pierwsze budynki, nim wyrósł przed nim strażnik. Spojrzawszy przelotnie na czoło Achmata, usunął się skwapliwie z drogi i wyprężył się z szacunkiem, odprowadzając go wzrokiem do najbliższego skrzyżowania. Achmat dostrzegł kątem oka drugiego strażnika, ukrytego w krzakach, w ogródku willi, którą właśnie mijał. Udając, że go nie dostrzega, wszedł w alejkę prowadzącą w kierunku wejścia do budynku i przez chwilę obserwował dom zbudowany z grubych pni drzewa, łączonych znaną od wieków techniką stosowaną przez ludowych cieśli w wielu regionach Ziemi.
Okna były przesłonięte matowymi, nieprzejrzystymi płatami jakiejś substancji – być może prymitywnie wyprodukowanego szkła albo jakiegoś tworzywa organicznego.
Dom przedstawiał się okazale w porównaniu z sąsiednimi; Achmat postąpił jeszcze kilka kroków w jego stronę.
– Przepraszam Waszą Równość – usłyszał za sobą pełen uszanowania głos strażnika, który wyłonił się zza krzaka. – Jego Równość Trzy przez Jeden jest chwilowo nieobecny.
– Ach, tak?… – uśmiechnął się Achmat, sięgając nieznacznie do kieszeni. – Pozwolę sobie wpaść później.
Zawrócił w stronę ulicy. Gdy mijał strażnika, dostrzegł jego badawcze spojrzenie kontrolujące numer. Coś jakby wyraz niepewności pojawiło się w tych bystrych oczach, wbitych w jego czoło.
Przeszedłszy wolno kilka kroków, Achmat odwrócił się nagle. Strażnik sprawdzał coś na trzymanej w dłoni kartce papieru.
– Coś nie w porządku? – Achmat zatrzymał się zwrócony ku strażnikowi.
– Nie, nic takiego, Wasza Równość. Proszę wybaczyć, obowiązek służbowy… – uśmiechnął się strażnik przepraszająco. – Nie znam Was osobiście, więc… – pozwoliłem sobie sprawdzić w rejestrze…
– I co? – Achmat patrzył wyczekująco.
– .No… oczywiście… nie ma tu numeru Waszej Równości… – bąknął strażnik, chowając świstek do kieszeni.
– Pokażcie to!
– Przepraszam Waszą Równość, ale…
– Pokażcie! – Achmat podszedł do strażnika i puścił w jego twarz strumyk gazu z ukrytej w dłoni butli.
Pod osłoną krzewów zaciągnął bezwładne ciało w głąb ogródka i ukrył wśród zarośli. Z kieszeni kombinezonu strażnika wydobył spis i przejrzał długą kolumnę liczb – zapewne rejestr tych, do których miejscowe władze nie żywiły zbytniego zaufania. Były w tym spisie pozycje zaczynające się od numerów trzy i czterocyfrowych, lecz oprócz nich było także sporo rozpoczynających się jedną lub dwiema cyframi. Oprócz oficjalnego niejako zróżnicowania na potomków Pierwszej Dziesiątki – którym, jakby dla podkreślenia szacunku należnego ich przodkom – przysługiwał tytuł "Waszej Równości" – oraz potomków pierwszych strażników i całej reszty istniały jeszcze dodatkowe, poufne podziały, związane zapewne ze stosunkiem poszczególnych osobników do ekipy, dyktatorskiej.
Achmat przepisał rejestr do notesu i pozostawiając uśpionego strażnika ukrytego w zaroślach ogrodu, wrócił przed budynek. Miał wielką ochotę zajrzeć do jego wnętrza, lecz postanowił nie pozostawiać dalszych śladów swej obecności tutaj. Co do strażnika, żywił cichą nadzieję, że – po odzyskaniu przytomności – nie będzie on chwalił się przed nikim swym brakiem czujności. W najgorszym razie, numer Dziewięć przez Trzy przez Dwa znajdzie się na czarnej liście…
Nim Achmat zdążył opuścić posesję, na ulicy dał się słyszeć jazgot zdezelowanego silnika i stary samochód terenowy zajechał przed dom.
Ukryty w żywopłocie, Achmat dostrzegł wysokiego mężczyznę w wieku czterdziestu paru lat, wyskakującego z pojazdu i zmierzającego w stronę domu. Mężczyzna ten, nim zniknął w drzwiach, rozejrzał się po ogrodzie i wrzasnął:
– Strażnik! Rozładować samochód!
Achmat odczekał chwilę, a potem podszedł ostrożnie do pojazdu. W jego tylnej części stało kilka koszy, wyplecionych z łodyg jakiejś miejscowej rośliny. W koszach było pełno dorodnych owoców i warzyw, połcie wędzonego mięsa oraz kilka butelek trunków z etykietkami najlepszych ziemskich wytwórni.
Wymknął się na ulicę i zawrócił w kierunku wschodniego stoku wzgórza, by obejść je od tylu. Po drodze nie napotkał już żadnych straży, nawet w pobliżu kilkunastu walcowatych pojemników, ułożonych na skraju lasu i obrośniętych zielskiem i krzewami.
"Cmentarz! – pomyślał z goryczą. – Cmentarz żywych ludzi!.'"
Sprawdził wskaźniki ukryte pod metalową klapką we wgłębieniu powierzchni pojemnika. Zasobnik pełen był hibernowanych ciał. Wyglądało, to na to, że stan hibernacji jest podtrzymywany przez działające wciąż urządzenia zasilane energię świetlną.
"Nie zdecydowali się na ich własnoręczna likwidację. Może dlatego właśnie pozostawili to tutaj, bez żadnego nadzoru: zęby inni zniszczyli to za nich. Chociaż, nie znając sposobu otwarcia zasobników, trudno zaszkodzić tym, co są w środku".
Obszedł pojemniki sprawdzając stan wskaźników. Siedem było pełnych, jeden zawierał tylko kilkadziesiąt ciał.
"Prawie półtora tysiąca osób! " – podsumował, rozglądając się za Komorą witalizacyjną.
Znalazł ją nieco dalej… A raczej to, co zostało z niej po pięćdziesięciu łatach dewastacji.
– Trzeba ich tu wezwać – powiedział do siebie, przekręcając guzik kombinezonu.
– Komandorze, Silva, zgłoście się!
W zaroślach za wzgórzem było zacisznie i spokojnie. Lekki wietrzyk przynosił tu zapach dymu z ognisk palonych przed lepiankami Osiedla, niebo nad wzgórzem było zabarwione żółtawą poświatą rozproszonego światła, które odbijało się od mieszaniny dymów i mgły, nadciągającej od jeziora.
Od czasu do czasu wiatr przynosił odgłosy chóralnych śpiewów lub pojedyncze okrzyki.
Potężna kamienna głowa była stąd częściowo widoczna na tle nieba, lecz tak jak ona, również, całe osiedle było jak gdyby zwrócone ku jezioru. Tutaj, w okolice poza wzgórzem, nikt się jakoś nie zapuszczał, nie docierały tu nawet patrole straży, których najwięcej można było spotkać w pobliżu wejścia do podziemi wzgórza oraz wokół "dzielnicy willowej"' na jego stoku.
– Dziwne, że nie pilnują tych pojemników…
Bądź co bądź, jest w nich niebezpieczny ładunek: tysiąc paręset osób, które znają prawdę. Przecież to żywa biblioteka pamięci! – powiedział Silva, opierając dłoń na ciepłym jeszcze od niedawnego słońca masywnym korpusie jednego z zasobników, pod którym obozowali.
– Wcale się nie dziwię… – Sloth spokojnie popijał gorącą kawę, siedząc oparty plecami o pojemnik. – Widziałeś, jak rozprawili się z aparatura witalizacyjną. Tych ludzi nikt tu nie potrafi wskrzesić. Są żywi, ale śpią snem wiecznym i nigdy nikomu nie opowiedzą prawdy o Ziemi…
– My możemy ich ożywić! Wystarczy, że przetransportujemy tu aparaturę ze statku.
– To nie wystarczy. Musisz jeszcze postarać się o żywność dla nich, a potem wyjaśnić im, co się stało…
– Wciąż nie widzę zasadniczych przeszkód. Widziałeś to pole ziemniaków. Zwierzyna też jest w okolicy, mamy trochę broni… Można by stworzyć coś w rodzaju oddziału partyzanckiego w okolicznych lasach… Nie musielibyśmy ożywiać wszystkich, wystarczyłoby… trzystu, pięciuset… – Silva snuł z zapałem swój plan działania. – Uzbroimy ich, a potem…
– Właśnie, co potem? – uśmiechnął się Sloth – Kogo będziesz zabijał?
– No… tych, tam… którzy tyranizują cały ten tłum biedaków… Zresztą, niekoniecznie trzeba ich zabijać…
– I co dalej? Przypuśćmy że obejmiesz władzę… Daruję ci na razie obmyślanie posunięć gospodarczych, ale spróbuj wyobrazić sobie pierwsze chwile po takim, nawet bezkrwawym, zamachu stanu… Przecież będziesz miał przeciw sobie całe osiedle? Będziesz musiał zastąpić strażników z pałkami – swoimi ludźmi, uzbrojonymi w porażacze. Ludność osiedla uważać was będzie za najeźdźców, którzy przybyli tu odebrać im to wszystko, co w ich przekonaniu stanowi ich własne osiągnięcia, ich najlepszy z możliwych – świat! Zastąpisz dyktaturę, do której: przywykli i którą zaakceptowali – terrorem, co wzbudzi w nich odruch oporu! Na kim oprzesz się w tym społeczeństwie? Na garstce starców, pamiętających jeszcze Ziemię i wydarzenia sprzed pięćdziesięciu lat? Jestem pewien, że wielu z nich na tyle już zdziecinniało, iż biorą za prawdę to, co oficjalnie głosi się młodszym. Co więcej, wierzą w tę kłamliwą wersję także ci, którzy dziś faktycznie kierują tym społeczeństwem… czy może raczej… po prostu żyją jego kosztem. Pół wieku odcięcia od prawdziwej informacji, uporczywego powtarzania kłamstw nie da się odrobić w ciągu paru dni czy tygodni wygłaszaniem pogadanek historycznych przez głośniki. Ludzie będą tego słuchali jak kłamliwej propagandy najeźdźców! Zrozum, Silva! Przecież każda gwałtowna akcja z naszej strony będzie potwierdzaniem tego wszystkiego, co oni wyobrażają sobie na nasz temat!.To ich tylko zmobilizuje do oporu, do obrony przed utratą swojej wolności – jedynej, jaką znają; swoich pozycji i dóbr, jakie tu, w dotychczasowych warunkach, uzyskali… Czy zdołasz ich przekonać, że nie tylko nie chcemy im wszystkiego odebrać, a wręcz odwrotnie – chcemy poprawić ich sytuację? Jakich użyjesz argumentów, by uwierzyli że to nie podstęp, nie kłamliwe obietnice! W ich oczach będziemy zawsze najeźdźcami wkraczającymi tu, by zburzyć ich świat, jedyny jaki znają, a więc – najlepszy w ich mniemaniu…
Silva milczał przez długą chwilę, a potem uderzył pięścią w ścianę pojemnika biostatycznego, którego cielsko odpowiedziało głuchym, stłumionym dudnieniem.
– Więc co?… Co mamy zrobić? Pozostawić ich tak? – wykrzyknął z irytacją. – Tych żywych, cofniętych do epoki feudalnej, i tych tutaj, bez szansy powrotu do życia w ludzkich warunkach?
– Komandor ma rację… – wtrącił milczący dotąd Achmat. – Nie wolno używać siły, zastępować jednej dyktatury inną. To wcale nie znaczy, że wszystko ma pozostać tak, jak dotychczas, ale… myślę, – że trzeba to zrobić ostrożnie…
Sloth pokiwał głową.
– Właśnie. Trzeba zacząć z innej strony – powiedział cicho. – Odkłamywanie musi trwać co najmniej tyle czasu, ile trwały kłamstwa…
– Jesteś pesymistą, komandorze! Myślę, że młode pokolenie…
– Nie zapominaj, że ich krótka historia zna już przypadki izolowania tych, co mówili, albo choćby myśleli inaczej niż życzyli sobie dyktatorzy. Czy wiesz, co to jest zwykły, ludzki strach przed represjami?… Nie, nie wiesz zapewne, bo skąd mógłbyś wiedzieć… Urodziłeś się znacznie później niż ja, w innym już świecie… Patrzysz na to inaczej.
Widzisz, każdy z nas ma do przeżycia tylko pewną ograniczoną ilość lat – niezależnie od tego, jak je sobie rozłoży w czasie… My, piloci, mamy ten przywilej, że możemy nasze życie podzielić na szereg kawałków, przeżywanych w coraz to innych czasach…
Ale nawet my cenimy sobie to nasze pokrojona życie, chcemy zaznać w nim – oprócz radości walki, odkrywania, przygody, emocji – także trochę zwykłych ludzkich przyjemności…
Może w waszym młodym wieku nie czuje się jeszcze tego tak dotkliwie. Szafujecie czasem własnego życia, to wam wolno. Robiłem to samo, gdy byłem młodszy… Ale nie wolno decydować o cudzym życiu. Jeśli można oszczędzać ludziom przedwczesnej śmierci – trzeba z tego skorzystać. Dlatego uważam, że nie powinniśmy wzniecać tu wojny wewnętrznej, która nie obyłaby się bez ofiar. Oni nie czują potrzeby zmiany swej sytuacji – a w każdym razie nie dojrzeli jeszcze do tego, by ją zmieniać. Nie czują się, nieszczęśliwi, bo nie wiedzą, o ile jest im gorzej niż innym osobnikom ich gatunku, na innej planecie…
– Co za zadziwiający paradoks! – westchnął Achmat. – Oni, tutaj, w tych warunkach, są we własnym przekonaniu szczęśliwsi od ludzi żyjących na Ziemi, którzy w nieporównanie lepszych warunkach narzekają i skarżą się na przekleństwa cywilizacji.
– Ci, tutaj, wiedzą, że lepiej im być nie może! Wszystko zależy tylko od nich, nikt obcy nie zmusza ich do niczego, nie grabi, nie wyzyskuje. Są sami u siebie a to daje im poczucie względnego zadowolenia. Dopiero gdybyśmy uświadomili im nędzę ich egzystencji, uczynilibyśmy ich prawdziwie nieszczęśliwymi!
– O ile uwierzyliby w bajkę o "ziemskiej cywilizacji, słyszaną z naszych ust… Cóż więc zadecydujesz, komandorze?
Sloth milczał, bawiąc się zerwaną gałązką. Ogniska za wzgórzem przygasały, niebo ciemniało. Kończył się krótki dzień, kolejny dzień życia biednego, karykaturalnego społeczeństwa planety Ksi, któremu tak trudno było pomóc – mimo że przybysze z Ziemi dysponowali zaawansowaną techniką, doskonałą bronią i mądrością wielu pokoleń…
– Mam dość szerokie pełnomocnictwa. Mogę zdecydować według własnego uznania – odezwał się Sloth, patrząc na Silvę. – Mogę nawet uczynić cię gubernatorem tej planety, jeśli zależy ci na takiej godności. Ale, patrząc na to wszystko, dochodzę do przekonania, że nawet całe moje doświadczenie nie upoważnia mnie do decydowania o losie tych ludzi… Nawet o losie jednego spośród nich… Tutaj potrzebne jest konsylium specjalistów, a nie taki znachor jak ja! To społeczeństwo jest chore, odcięte od prawdziwej informacji, wynaturzone – ale żywe, rozwijające się jakoś, trwające – jak roślina wegetująca na złym, jałowym gruncie, wczepiona korzeniami w skałę czy pianek…
– Myślę, że zespół socjologów, ekonomistów, psychologów, politologów i kogo tam jeszcze… też miałby tu twardy orzech… Czy słyszeliście kiedykolwiek o fachowcach od resocjalizacji społeczeństwa?
– W dzisiejszych czasach, istnieją specjaliści od wszystkiego – zaśmiał się Achmat.
– Więc… – pozwolicie, że ja uznam moją rolę za zakończoną. Obiecano mi, że ta podróż nie będzie mnie kosztowała więcej niż dwa lata życia. Chcę wyegzekwować tę obietnicę. Wracam na Ziemię, muszę oszczędzać resztki mojej… hm… późnej młodości. Nie mam widocznie kwalifikacji na męża opatrznościowego dla zbłąkanych planet. A wy… Cóż, macie do stracenia jeszcze parę lat, nim zaczniecie… oszczędzać…
– Pozwolisz nam zostać, komandorze? – spytali obaj prawie równocześnie.
Uśmiechnął się. Pomyślał, że będąc w ich wieku spytałby tak samo i poczuł jakby żal, że nie potrafi podjąć takiej decyzji.
– Mam do tego prawo. Ale muszę was uprzedzić, że na najbliższy statek poczekacie ponad czterdzieści lat. Tyle, ile potrzeba, by nasz meldunek dotarł na Ziemię, plus czas lotu.
– Nie ma zmartwienia, komandorze! – powiedział Silva. – Mamy hibernatory, zostawisz nam paru ochotników z załogi i jakoś sobie poradzimy.
Patrzył na nich jakby z odrobiną zazdrości. Ci chłopcy byli pełni wiary w swoje siły i zdolności… Nie chcąc im psuć tego entuzjastycznego nastroju, powstrzymał się z wyrażeniem swojego poglądu na skutek eksperymentu. Jego zdaniem, było rzeczą zupełnie obojętną, czy zostawi ich tutaj, czy też nie. Jeśli dopełnią warunku, jaki im stawiał – unikania krwawych zamieszek – to z pewnością niewiele zmieni się tutaj za lat czterdzieści. Sloth wierzył tylko w specjalistów, choć rozumiał zapał tych młodych ludzi i ich najlepsze intencje.
Nie powstrzymał się jednak od drobnej złośliwości.
– Tak oto – powiedział – zawiązuje się nowa grupa eksperymentatorów, którzy będą znęcać się nad biednymi szczurami w tym laboratorium, sami pozostając poza zasięgiem skutków eksperymentu… A gdy coś się nie uda, schowają się w hibernatorach i poczekają, aż ich ktoś wyciągnie z tego bigosu…
Przyjęli kpinę z poczuciem humoru, a Achmat powiedział:
– Nawet wiem, kto nas będzie z tego wyciągał, komandorze!
– Na przykład?
– Nim dolecisz do Ziemi, zrobi ci się żal, że cię nie ma tutaj.
– Niedoczekanie wasze! – pogroził im pięścią, lecz po chwili dodał:
– A zresztą… może masz rację… Tylko, że tym razem muszę koniecznie wykorzystać trzymiesięczny urlop… Ani dnia krócej!
– A wy, tutaj – ciągnął po chwili – nie próbujcie robić żadnych przewrotów! Rozumem, nie brutalnością! Zbrojna akcja niczego nie naprawi, a boję się, że mogłaby bardzo zaszkodzić. To społeczeństwo – choć ogłupione do cna i sparaliżowane własną niewiedzą – przecież składa się z normalnych zupełnie ludzi, takich jak my czy inni Ziemianie. Om gotowi są bronić z poświęceniem i szczerym zapałem tego, co uważają za swe autentyczne zdobycze – swoich lepianek i ziemniaków, bo są przekonani, że wszędzie poza tą planetą ludziom żyje się j e s z c z e g o r z e j! Jakże byliby nieszczęśliwi, gdyby im wykazano że są w błędzie… Być może, ukaraliby swoich ukochanych władców, których teraz uważają za twórców ich pięknego świata, ich dobrobytu polegającego na tym, że mogą codziennie jeść i mają dach nad głową… Ukaraliby ich i znienawidzili, ale… co dalej? Czy byłoby im lepiej? Nie! Dopiero wówczas poczuliby jak dotkliwie zostali oszukani, jak bezsensownie dali się manić pół wieku! A przecież nic w ich życiu nie zmieniłoby się przez to na lepsze!
– Ale… nie można ich tak zostawić! – powiedział Achmat w zamyśleniu. – Obowiązkiem naszym jest pomóc im, wesprzeć ich, wyprostować te wszystkie błędy i kłamstwa!
– Pozostała jeszcze jedną nie załatwiona sprawa – powiedział Slath, gdy znaleźli się znów w rakiecie patrolowej.
– Myślisz o tych wszystkich, których powysyłano gdzieś daleko od osiedla?
– Właśnie. Nie mamy żadnych wskazówek, gdzie należy ich szukać. A przecież to są jedyni nasi sojusznicy. Oni ryzykowali własnym życiem, przeciwstawiając się przeinaczaniu prawdy i oszczerstwom rzucanym na ludzkość.
– Jeśli nawet żyją w puszczy, to i tak nie doczekaliby pomocy z Ziemi, której pozostali wierni – zauważył Achmat. – A może… już ich tam nie ma?
– Zwykle tak bywa. Pierwsza linia ginie, dekownicy pozostają – stwierdził Sloth smętnie. – Nawiążcie łączność z Omarem.
Rakieta była gotowa do powrotu na orbitę.
– No cóż… Chyba zrobiłem swoje? – westchnął Sloth, a dwaj jego towarzysze spojrzeli na siebie znacząco.
Wyczuwali niepewność w głosie dowódcy i zdawali sobie sprawę, że komandor zaczyna się wahać.
– Zostawię was tu, jeśli chcecie… Miałem za zadanie dowiedzieć się, co się tu dzieje. Dowiedziałem się, że nikt tu nikogo nie morduje, a ludzie, zwłaszcza ci sprytniejsi, dają sobie jakoś radę, jak zresztą wszędzie Ja nie mam wcale ochoty martwić się o cały Wszechświat. Chyba wreszcie, do cholery, mam prawo pomyśleć o sobie?
– A zresztą – dodał po chwili milczenia – gdyby któryś z was mnie prosił o radę, to dałbym pewne wskazówki…
– Jakie, komandorze? – spytali obaj razem.
– Ten stary z Alfy myślał zupełnie niegłupio. Tylko że nie miał środków na przeprowadzenie swego dobrego, w gruncie rzeczy, planu. Abstrahuję oczywiście od jego osobistych dość niskich pobudek, o jakie nie śmiem was posądzać.
– Myślisz o przejęciu władzy?
– Tak. Ale trzeba by to zrobić mądrze. Teraz jest to znacznie trudniejsze niż było wtedy. Należy to bardzo starannie przygotować. Teraz ekipa dyktatorów powiększyła się o ich potomków, jest tu już cała klasa rządząca, na pewno kilkuset, sądząc po ilości willi na wzgórzu!
– Oraz cała kupa strażników!
– To niniejszy kłopot. Najpierw trzeba nagle i równocześnie przejąć kluczowe stanowiska. Wydaje mi się, że gdyby wszystko przeprowadzić zgrabnie i cicho, ludzie by tego nie spostrzegli. A strażnikom wystarczyłoby podnieść uposażenia. Lecz wszystko nadal musiałoby przebiegać bez wstrząsów i nagłych zmian społecznych. Dopiero potem, powoli, powoli… należałoby zacząć wszystko prostować…
– Ile by to potrwało według ciebie, komandorze?
– Myślę, że następne dwa, trzy pokolenia, moi drodzy optymiści! – zaśmiał się Sloth. – Nakłamać łatwo. Trudniej wyskrobać te wszystkie brednie z ludzkich mózgów.
– Zrobimy to szybciej. Gdy przylecisz tu za czterdzieści lat… – zaczął Silva, spoglądając z ukosa na Slotha siedzącego w fotelu nieco z tyłu za pilotami.
Komandor przymknął oczy. Z głową opartą o poduszki fotela, wędrował już teraz – szybciej niż światło, bo z prędkością myśli – z powrotem ku planecie, gdzie co krok napotyka się owe rozkoszne istoty o wielkich, zachwyconych oczach…
Warszawa 1979/80