Wszystko, co żyło, kopnęło się na dziedziniec. Faceci wydłubujący cement poderwali się znów, skoczyli ku windzie, zawahali się, wrócili, po czym zgłupieli ostatecznie i zaczęli się nieprzytomnie miotać tam i z powrotem, nie wiedząc, czy mają też lecieć, czy maj ą szybciej wydłubywać. Wartownicy w przystani porzucili motorówki i ze zdenerwowania tupiąc nogami w windzie wjechali na górę. Ten z oczami i mały zderzyli się w drzwiach gabinetu lecąc do rozczochranego.

- Tu! - powiedział rozczochrany złowrogo wskazując etażerkę z wyciętym szkłem, a równocześnie usiłując patrzeć we wszystkie ekrany równocześnie. - Samochodu nie ma. Drzwi do sterowni zablokowane. Natychmiast startować, oba helikoptery. Nawiązać kontakt z Walterem, niech wraca jak poprzednio, niech się trzyma bliżej Kurytyby. Reszta ludzi do miasta, pytać wszystkich. Przeszukać basen, może się utopiła. Ruszać!!!

W chwilę potem oba helikoptery wypłynęły na niebo. W jednym z nich siedział ten z oczami i przez lornetkę badał teren pod sobą. Mały klęczał na obramowaniu basenu i w napięciu wpatrywał się w nurkującego w przejrzystej wodzie faceta. Rozczochrany pluł jadem pod drzwiami sterowni. Wydłubującym facetom trzęsły się ręce. W chwili kiedy czarny bandzior przyniósł potworny, katowski topór do wyrąbania drzwi, resztki cementu odpadły i mechanizm zadziałał.

Rozczochrany wpadł do sterowni i pierwsze, co stwierdził, to to, że mostek stoi, a szlaban leży, co niezbicie wskazywały obie wajchy. Zaskoczyło go to tak, że na chwilę znieruchomiał. Otrzeźwił go mały, który wpadł zaraz za nim z okrzykiem:

- Nie ma jej!!! W basenie jest pusto!!!

- Patrz! - zawołał na to rozczochrany tragicznie. - Co to znaczy?

- Przejechała i otworzyła potem - odparł mały nieco bez sensu.

- Przejechała, a jakiś kretyn zamknął za nią!!! Gdzie jest to bydlę, co wczoraj miało służbę?!!!

W chwilę potem panowała już zupełna sodoma i gomora. Wczorajszy wartownik ze sterowni

klęcząc i szlochając przysięgał na wszystkie świętości wszystkich wyznań, ze świętym kamieniem z Mekki włącznie, że ani na moment nie opuścił posterunku aż do chwili, kiedy wyszedł definitywnie i zamknął za sobą drzwi na klucz. Było to już po naszym odjeździe do jaskini hazardu. Wartownicy z tarasu nie mniej kategorycznie zaświadczali, że wróciłam zwyczajnie helikopterem, w ich oczach weszłam do domu i już nie wychodziłam. Helikoptery donosiły przez radio, że nic nie widzą. Tłusty spod Kurytyby donosił to samo. Rozczochrany wpadł w szał.

O szóstej wieczorem parę osób z personelu wyższej rangi miało wybite zęby i podfonarzone ślipia. Personel niższej rangi w całości dostał po pysku. Następnie zaś zrobiono naradę. Helikoptery cały czas krążyły nad okolicą, trzymając się głównie drogi. W wyniku narady polecono im nieco zboczyć.

- Do miasta nie pojechała - powiedział stanowczo mały, nalewając sobie wzmacniającego płynu. - Nasi ludzie mieli oko na drogę, zbadałem to. Tamtędy samochód nie jechał. 37

- Jeśli ruszyła w nocy, to teraz może leżeć w każdej rozpadlinie - powiedział z furią ten z oczami. - Niech zejdą jak najniżej, niech patrzą!

- Pożaru nie było, więc samochód się nie spalił.- rozważał rozczochrany. - Przeszkody były normalnie ustawione. Jeśli ten osioł nie łże, to nie mogła przejechać. Ja wam powiem. Ona zabrała samochód dla pozoru, zostawiła byle gdzie, a uciekła inaczej!

- Jak?! - zdumieli się wszyscy trzej.

- Poszła w góry. Zwyczajnie poszła w góry jak ostatnia idiotka. Na własne oczy widziałem, jak robiła przygotowania, znalazła sobie linę!

- Wzięła młotek i messel - powiedział tłusty ze zgrozą. - Przy mnie wzięła, mówiła o tej rzeźbie!

- Nonsens! Poszła w góry licząc, że łatwo się schowa. Daleko nie zajdzie, kłopot w tym, żeby ją znaleźć żywą. Niech natychmiast wszyscy ludzie idą szukać śladów. We wszystkie strony! Podwozić helikopterami, niech schodzą i szukają, ale już!!! Może tam gdzieś zdycha!.

- A może wodą.? - spytał niepewnie mały.

- Bzdura, wody się bała panicznie.

- Mogła udawać.

- Mogła. Ale nie udawała, że się topi w basenie, bo nie mogła wiedzieć, że ją ktoś widzi. Krzyczała absolutnie autentycznie. Antonio bez powodu by nie skakał. Widział, jak wypływała. Ona się rzeczywiście boi wody.

- A poza tym obie motorówki stoją w przystani - dodał tłusty zmartwionym głosem.

Już było prawie ciemno, kiedy metodycznie szukający personel znalazł jaguara.

Chwilowy triumf rozczochranego szybko uległ zmniejszeniu na skutek trudności dokonywania poszukiwań po ciemku. Helikoptery, świecąc reflektorami, nadal krążyły beznadziejnie. Nigdzie nie było po mnie śladu ni popiołu.

Nazajutrz po bezsennie spędzonej nocy tłusty, osobiście wracając z kolejno penetrowanego terenu, spojrzał w dół i przetarł oczy.

- Zawróć - powiedział do pilota. - Zejdź niżej nad zatokę. Przez chwilę patrzył, jakby nie wierząc własnym oczom, przetarł je ponownie i powiedział do mikrofonu:

- Kto wypłynął jachtem? Odbiór.

- Jakim jachtem? - wysyczał rozczochrany, sądząc, że z niewyspania źle słyszy. -

Odbiór.

- Jachtem z zatoki. Naszym jachtem, „Stella di Mare”. Odbiór.

- Nie rozumiem, powtórz. Odbiór.

- Do diabła, w zatoce nie ma jachtu! Pytam, kto wypłynął, odbiór!

- Jak to nie ma, odbiór?! Nikt nie wypłynął, odbiór. Fernando jest tutaj, co to znaczy, odbiór?!

- Ukradła jacht!!! - wrzasnął tłusty z niebotyczną zgrozą. - Odbiór!!!

To, co usłyszał w odpowiedzi, było niewątpliwie najpiękniejszym, międzynarodowym zestawem słów, nie nadających się do publikacji. W parę minut potem, a było to już w południe, cały zespół zjeżdżał windą do korytarza, prowadzącego ku zatoczce. Grobowe milczenie panowało aż do chwili, kiedy okazało się, że drzwi nie można otworzyć. Potem milczenie zamieniło się w coś zupełnie kontrastowego.

Czternaście osób kolejno przelazło na czworakach obok palmy z widokiem na Europę, po czym zlazło po żelaznej drabince. O godzinie drugiej po południu dwanaście osób stało na pomoście, bezmyślnie gapiąc się na odcięte cumy i lekko falującą wodę, a dwie z hukiem, godnym rozbiórki żelbetowego bunkra skuwały ładnie stwardniałą kupkę kamyków i cementu w prowadnicy.

- Są dwie możliwości - mówił ponuro rozczochrany. - Popłynęła na północ i zaplątała się gdzieś w porcie między statkami, a może nawet wsiadła na któryś. Albo popłynęła na południe i wylądowała na przykład w Guaratuba, na wyspie w Sao Francisco, gdziekolwiek.

- Są trzy możliwości - przerwał ten z oczami jeszcze bardziej ponuro. - Nie wylądowała nigdzie.

Pozostali spojrzeli na niego z nie ukrywaną zgrozą.

- Tu jest głęboko - ciągnął ten z oczami już zupełnie grobowo. - Niech lecą wzdłuż brzegu bardzo nisko. Może znajdą jakieś ślady.

- Jest czwarta możliwość - powiedział tłusty w rozpaczliwym natchnieniu. - Strawersowała Atlantyk!

Po krótkiej chwili milczenia tamci trzej zgodnym ruchem uczynili kółko na czołach. Tłusty westchnął rozdzierająco. Helikoptery do późnej nocy płynęły powoli i nisko wzdłuż wybrzeża w obu kierunkach, na północ i na południe. Żadnych śladów nie było.

W ten sposób wpadłam jak kamień w wodę także po drugiej stronie oceanu.

We wczesnych godzinach popołudniowych doszłam do wniosku, że muszę coś wykombinować. Nie wytrzymam czterech dób za kołem sterowym w nie zmienionej pozycji i całkowicie bezsennie. Dwie doby to jeszcze, ale cztery - wykluczone!

Nie miałam zbyt wiele do roboty, to trzeba przyznać. Siedziałam w wygodnym fotelu, ocean zachowywał się przyzwoicie i spokojnie, długa fala rytmicznie wskakiwała mi pod dziób, koło sterowe nie stwarzało trudności i tylko spać mi się chciało do szaleństwa. 30

Słońce wzeszło w jakimś głupim miejscu, które mnie zaniepokoiło, bo mi się nie zgadzało ze stronami świata, wobec czego przypomniałam sobie o kompasie. Buła nad stacyjką wskazywała, że płynę dobrze, na wschód. Szkło dookoła mnie musiało być jakimś rodzajem termopanu, bo nie przepuszczało zbytnio ciepła. Tylko przewiewu nie miałam i robiło mi się coraz duszniej. Na jachcie niewątpliwie musiała się znajdować instalacja klimatyzacyjna, zapewne trzeba było ją włączyć, ale nie miałam pojęcia czym.

Obliczyłam sobie, że o pierwszej trzydzieści miałam za sobą osiemset kilometrów. Dziesięć godzin podróży. Do środka oceanu jeszcze dosyć daleko, ale chyba powinnam zacząć skręcać.

Trochę głupio się czułam patrząc wokół siebie na bezgranicznie pustą wodę. Żadnych znaków rozpoznawczych, nic kompletnie, żadnej wytyczonej drogi, przeraźliwie wielki ocean i absolutna wolność w obieraniu kierunku! Nadmiar tej wolności nieco mnie płoszył, ale postanowiłam wytrwać w zaufaniu do przyrządów i matematyki. Na wszelki wypadek przytrzymując koło sterowe jedną ręką, drugą sięgnęłam po siatkę, przykucnęłam obok fotela i rozłożyłam na podłodze atlas. Otworzyłam go na Oceanie Atlantyckim. Po namyśle i ponownych obliczeniach doszłam do wniosku, że wystarczy już tej podróży na wschód i mogę się skierować bardziej ku północy. Przydałby mi się kątomierz i niewątpliwie któreś z urządzeń na tym pudle służyło podobnym celom, ale ja nie umiałam się tym posługiwać. Trudno, musiałam na oko.

Użyłam nawet obu oczu. Jednym patrząc w atlas na podłodze, a drugim na kompas ustawiłam się tak, żeby mieć ten sam kąt tu i tam. No, mniej więcej ten sam. Pocieszyłam się, że nawet jeśli nieco zboczę, to i tak wyceluję w jakieś miejsce w Afryce, a czy to będzie trochę bliżej, czy dalej, to już wszystko jedno. Do Grenlandii nie dopłynę, nie ma obawy, Grenlandia jest zupełnie na północ.

Uzyskawszy pożądany kierunek i opanowawszy nowy sposób skakania na fali, którą miałam teraz bardziej pod kątem, zaczęłam się zastanawiać, co dalej. Podręcznik wspominał coś o autopilocie. Jest takie urządzenie w samolotach, bywa i na statkach, powinno być i tu. Ciekawe, gdzie i jak się do tego dostać. Luzem koła sterowego nie mogłam zostawić, bo jacht zaczynał skręcać. Na rozum rzecz biorąc autopilot powinien być pod ręką, łatwy do włączenia i wyłączenia. Musiała to być któraś z tych wszystkich rzeczy na tablicy rozdzielczej i zapewne mogłabym do tego dojść drogą eliminacji.

Wyeliminowałam kolejno wskaźniki elektryczne, różne światła, wskaźniki temperatury, barometr, popielniczkę i ekran radaru. Ekran radaru wyeliminowałam za pomocą włączenia. Wcisnęłam jakiś guzik i natychmiast coś zielonego zaczęło mi latać w kółko po tarczy. Przestraszyłam się, usiłując to wyłączyć wcisnęłam drugi guzik i do latania dołączyły się piski. Zdenerwowało mnie to bardzo, wcisnęłam trzeci obok tych dwóch i wszystko zgasło. Radar był z głowy.

Co do pozostałych rzeczy nadal nie miałam pojęcia, co czym jest. Postanowiłam wciskać i zapalać wszystko po kolei, obserwując wyniki. Nic nie wskazywało na to, żeby jacht miał być zarazem łodzią podwodną, nie groziło mi więc chyba nagłe zanurzenie. Na wszelki wypadek zmniejszyłam tylko szybkość, przestawiając obie wajchy o jeden ząbek ku tyłowi.

Niektóre przyciski pozornie nie wywoływały żadnych reakcji i te natychmiast wyłączałam, nie wiedząc, czy nie otwieram na przykład klapy w dnie, przez którą napływa woda, albo czy nie odcinam dopływu czegoś do silników lub obok. Wolałam nie ryzykować. Włączanie innych natomiast dawało oszałamiające rezultaty.

Najpierw włączyłam radio, które zaczęło popiskiwać nie gorzej niż radar. Wyłączyłam je czym prędzej w obawie, że może wysyłam w eter jakieś sygnały, pozwalające mnie szybko zlokalizować. Następnie zapłonął mi mały ekranik, na którym rysowała się zielona, falista linia, przy czym również rozległy się dźwięki, nieco inne, zmieniające ton i natężenie. Ekranik wyglądał jakoś łagodnie, przyglądałam mu się przez chwilę i uznałam, że zapewne jest to echo-sonda lub coś w tym rodzaju. Nie przeszkadzał mi, mógł się świecić. W chwili kiedy przyciskałam następny guzik, ujrzałam pod nim napis „alarm”, ale nie zdążyłam cofnąć palca. Cały jacht od rufy po dziób i od dna aż po antenę radarową nade mną wypełnił potworny, przeraźliwy dźwięk, przeciągłe wycie, połączone z dzwonieniem, słyszalne moim zdaniem aż na biegunie południowym.

Za żadne skarby świata przeklęty guzik nie dawał się wyłączyć. Wyło i dzwoniło jak wściekłe! Pomyślałam, że może się wyłącza czymś innym, w popłochu przycisnęłam guzik poniżej i straszliwy jazgot z tyłu przyprawił mnie o palpitację serca! Odwracając się gwałtownie puściłam wszystko, koło sterowe i guzik, jacht skoczył nieco w przód, zdążyłam ujrzeć za sobą coś jakby świetlne smugi i dopiero kiedy umilkł tak jazgot, jak i alarmowe wycie, które wyłączyło się chyba automatycznie, pojęłam, że strzeliłam do tyłu z dwóch karabinów maszynowych. Rany boskie! Siedziałam zmartwiała, z rozpaczliwą nadzieją, że w nic nie trafiłam.

Po niejakim czasie ochłonęłam, wróciłam na właściwy kurs, zapamiętałam oba użyte przed chwilą przyciski, postanawiając ich więcej za nic w świecie nie dotykać, i zaczęłam próbować dalej. Następną, niesłychanie ostrożnie przyciśniętą dźwigienką uruchomiłam klimatyzację i dopiero świeży, chłodny powiew uprzytomnił mi, jak okropnie spociłam się ze zdenerwowania.

Nieco śmielej przekręciłam coś, na czym kierunek kręcenia wskazywała strzałka. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie uzyskałam żadnego efektu i już chciałam to przekręcić z powrotem^g kiedy nagle ujrzałam coś dziwnego. Pokład przede mną poruszył się. Część desek zaczęła się przesuwać, odsłaniając dziurę pod spodem, patrzyłam na to ciekawie, wyzuta z podejrzeń i oto ku swojemu najwyższemu przerażeniu ujrzałam, jak z dziury wysuwa się pomościk, a na pomościku coś jakby bardzo duży karabin maszynowy albo mała armata. Tylko tego mi jeszcze brakowało!!!

Siedziałam zdrętwiała kompletnie, wpatrzona w osłupieniu w armatę, bojąc się zrobić cokolwiek, żeby z niej przypadkiem nie wystrzelić. W panice pomyślałam, że pewnie strzela automatycznie. Nade wszystko na świecie chciałam ją schować z powrotem, ale nie miałam pojęcia jak! „Może zamoknie” -pomyślałam w rozpaczy i ruszyłam znów szybciej. Ręce mi się trzęsły, kiedy przekręcałam coś obok z nadzieją, że należy to do armaty, ale nie strzela i z dzikim sykiem i hukiem z zegara słonecznego przede mną strzeliły w niebo kolorowe rakiety. Zgłupiałam do reszty, ślepo przycisnęłam byle co innego i na to skądś z góry runęła mi na głowę cała orkiestra symfoniczna! To było tak nieoczekiwane, że straciłam zdolność ruchu, sparaliżowało mnie, ogłuszyło i oto prułam fale oceanu jak uosobienie szaleństwa, w grzmocie dźwięków rozdzierających uszy, w orgii szalejących fajerwerków, z armatą na pokładzie!

Wielu rzeczy mogłam się po sobie spodziewać, ale to już przechodziło wszystko!

Uciekłabym z całą pewnością, gdyby nie to, że nie miałam dokąd. W ostatecznej rozpaczy, otumaniona rykiem orkiestry i piekielnym sykiem rakiet, odzyskałam nagle energię. Zamknęłam muzykę. Z determinacją pomyślałam, że jeśli nawet ta armata strzeli, to w każdym razie nie we mnie. Lufę ma wyraźnie obróconą ku przodowi, a chociaż się na tym nie znam, to jednak jestem pewna, że armata strzela lufą. Wola boska, co będzie, to będzie! Upiorne kółko nie dawało się przekręcić z powrotem, przekręciłam je więc dalej w tym samym kierunku. Zegar słoneczny, jak nożem uciął, przestał nagle pluć rakietami, zapanowała błoga cisza i w tej ciszy usłyszałam, jak coś brzęknęło, prztyknęło i z cichym szmerem przeklęta armata zaczęła zjeżdżać w dół. Odetchnęłam lżej i otarłam pot z czoła.

Parę minut płynęłam spokojnie, wypoczywając po emocjach i ze wstrętem patrząc na tablicę rozdzielczą. Widocznie jednak jeszcze mi było za mało, bo przystąpiłam do dalszych badań. Dopiero kiedy ze złowrogim pufnięciem wyrosła mi za rufą zasłona dymna, opamiętałam się nieco. Przypomniałam sobie, że przez cały czas szukam autopilota i zupełnie nie wiadomo, po co to czynię, bo nawet gdybym go znalazła, to też nie wiedziałabym, że to jest właśnie to. Możliwe, że w którymś momencie już go nawet włączyłam, po czym wyłączyłam na powrót, nie widząc efektu. Bóg jeden raczy wiedzieć, jak się objawia włączenie autopilota!

Zrezygnowałam z techniki i postanowiłam posłużyć się metodą chałupniczą. Spać mi się wprawdzie odechciało całkowicie, ale za to zaczęłam być śmiertelnie głodna i spragniona. Oczyma duszy widziałam barek w saloniku, wypełniony wodą mineralną. Rozejrzałam się wokół w poszukiwaniu jakiegoś drąga, którym mogłabym unieruchomić kierownicę. Puściłam ją na długą chwilę, chcąc sprawdzić skutek i okazało się, ze natychmiast zmienia kierunek. Fala, do której ciągle byłam ustawiona pod kątem, obracała jacht. Bez drąga nie da rady.

Drąga jednakże nie było. Atlas, upchnięty w fotelu, nie sięgał koła. Z westchnieniem wyciągnęłam z siatki nie dokończony szal wraz z motkiem białego acrylu i jęłam pleść coś w rodzaju sieci, obejmującej razem koło sterowe i fotel, przechodzącej przez szprychy, stanowiącej jakąś okropną pajęczynę nie do rozplatania. Unieruchomiłam całość na amen, sprawdziłam, czy chałupniczy autopilot działa, poprzyglądałam się przez chwilę jego pracy, po czym z bezgraniczną ulgą oddaliłam się z tego straszliwie skomplikowanego miejsca. Oddalając się, pomyślałam jeszcze melancholijnie i chyba w złą godzinę, do czego też może mi się przydać szydełko? Jak dotąd wszystko, co wywiozłam z Kopenhagi, okazało się nad wyraz użyteczne. Jedyny przedmiot, jakiego nie zdążyłam do niczego zużytkować, to było niewinne, plastykowe szydełko. Gdybym wówczas wiedziała, w jakich okolicznościach będę zmuszona się nim posłużyć, włosy stanęłyby mi dęba na głowie i kto wie, czy nie rzuciłabym się w fale oceanu.

Rytmiczne podskoki, do których sądziłam, że już przywykłam, dały mi się we znaki dopiero wtedy, kiedy opuściwszy sterówkę, zaczęłam wykonywać normalne czynności. Po statku trzeba umieć chodzić i sztuka ta jest trudniejsza, niż się wydaje. W przedziwnych pląsach i piruetach, z jedną ręką ciągle zajętą trzymaniem się czegoś, wykonałam mnóstwo nie zaplanowanych rzeczy. Zalałam wodą w łazience całą ścianę, stłukłam szklankę, wyrzuciłam sobie na nogi całą zawartość puszki z gulaszem argentyńskim i oblałam się od stóp do głów kompotem z ananasa. Maszynkę elektryczną udało mi się włączyć bez trudu, zagrzałam na niej wody w czajniku, zaparzyłam herbatę metodą wahadła od zegara, majtając czajnikiem nad imbryczkiem do herbaty i niekiedy doń trafiając, a niekiedy nie, dość dużo czasu zużyłam łapiąc turlającą się po podłodze otwartą butelkę wody mineralnej i wreszcie zaspokoiłam głód i pragnienie. Następnie poszłam sprawdzić, czy wszystko w porządku.

Autopilot działał sprawnie, płynęłam w pożądanym kierunku, a przede mną widniała rozsłoneczniona pustka. Pogapiłam się na nią przez chwilę, po czym znów udałam się do magazynu w celu znalezienia jakiegoś drąga. Zamiast drąga znalazłam rozmaite narzędzia, między innymi siekierę. Zawsze lubiłam rąbać drzewo. Kwadransa mi było potrzeba na odrąbanie od jednego z kuchennych krzeseł jednej nogi wraz z fragmentem ramy i oparcia. Razem tworzyło to drąg z poprzeczką i jako mechanizm unieruchamiający koło sterowe okazało się znakomite. 40

Rozplątując pajęczynę acrylu i ziewaj ąc coraz częściej obliczałam sobie przebytą drogę. Dochodziła ósma wieczorem. Płynęłam prawie czternaście godzin bez przerwy i wyszło mi, że niedawno przekroczyłam zwrotnik Koziorożca oraz że celuję prosto w Saharę. Pomyślałam sobie, że przy samym brzegu Sahara powinna być raczej mało pustynna, pocieszyło mnie to po pierwszej chwili niepokoju, zastopowałam koło sterowe drewnianym pagajem i poprzyglądałam się parę minut rezultatom. Zadowoliły mnie, wobec czego poszłam spać. Na wszelki wypadek, żeby nie spać zbyt twardo i zbyt długo, nie położyłam się w kabinie mieszkalnej, tylko na kanapce w saloniku.

Obudziłam się na chwilę przed świtem. Zdumiewająco dobrze wykonany jacht posłusznie pruł nadal przed siebie i przerażone bicie serca, które poderwało mnie na nogi, wkrótce ucichło. Wyskoczyłam na pokład, poczułam, że jest dziwnie ciepło, wpadłam do sterówki, obejrzałam kompas i uspokoiłam się zupełnie. Fala była chyba mniejsza, bo rytmiczne podrygi złagodniały, tak że mycie i posiłek poszły mi znacznie łatwiej i zabrały nawet niewiele czasu.

Nadzwyczajnie zadowolona z życia usiadłam za kołem sterowym. Jednoosobowe przebycie Atlantyku okazywało się przedsięwzięciem zupełnie łatwym i prostym i zaczęłam się z niesmakiem zastanawiać, po co to się robi tyle szumu dookoła rozmaitych przepływających go osób. Jakiś tam na czymś przepłynął Atlantyk, wielkie rzeczy! Ja też przepływam i co? Nic szczególnego się nie dzieje, żadnych trąb powietrznych nigdzie nie widzę, podrygujące kołysanie wprawdzie nieco utrudnia proste, codzienne czynności, upodobniając je do cyrkowych akrobacji, ale to można uznać za samą przyjemność. No więc o co chodzi?

W chwili, kiedy z wrodzonym poczuciem sprawiedliwości zaczęłam dochodzić do wniosku, że, być może, rzecz leży w tym, CZYM ktoś przepływa ten Atlantyk i że mnie się przytrafił wyjątkowo dobrze przystosowany środek lokomocji, usłyszałam jakiś dodatkowy odgłos. Coś popiskiwało alarmująco, a po chwili zaczęło nawet cienko dzwonić na tablicy rozdzielczej. Przestraszyłam się, zaczęłam się gwałtownie rozglądać po przyrządach przede mną i ujrzałam rzecz straszną! Oba wskaźniki temperatury silnika świeciły jaskrawym światłem, kwiczały, dzwoniły, a strzałki na nich stały daleko za czerwoną linią!

Zareagowałam zupełnie prawidłowo. W popłochu przerzuciłam obie wajchy na zero, a po chwili nawet wyłączyłam stacyjkę. Jacht płynął siłą rozpędu, pomruk umilkł, w nagle zapadłej ciszy słyszałam tylko szum wody i własne bicie serca.

Zdenerwowałam się okropnie. W ogóle nie umiałam sobie wyobrazić, co bym zrobiła, gdyby mi się te silniki zatarły! Przyczepić prześcieradło do masztu radarowego.? Żadnego wiosła nigdzie nie widziałam, nie mówiąc już o tym, że moja jednostka pływająca raczej nie była przystosowana do wioseł. Po głowie plątały mi się chaotycznie j akieś wiadomości na temat nawigacji. Okręt na morzu musi płynąć, bo jak stoi, to się może przewrócić, ale przecież morze jest spokojne, możliwe, że dotyczy to tylko burzy i wichru, ale znów z drugiej strony zawsze była mowa o większych statkach, a ja siedzę bez mała w balii na tym oceanie i czy ja wiem, mnie może przewrócić byle co! W pośpiechu ustawiłam się prostopadle do fali, z cichą nadzieją, że zanim do reszty wytracę szybkość, zanim mnie przekręci i przewróci, jakiś czas minie i te silniki zdążą nieco ostygnąć. Przy okazji zauważyłam, że fala idzie teraz w odwrotnym kierunku, nie przeciwko mnie, tylko zgodnie ze mną, przeraziłam się jeszcze bardziej, że może wszystko mi się pomyliło i wracam, i zaczęłam znów sprawdzać, gdzie jestem.

W wyniku działań arytmetycznych i ciężkiej pracy myślowej nieco się uspokoiłam. Przypomniały mi się podstawy mojego zuchwalstwa. Po pierwsze cały ten teren to był właśnie ów równikowy pas ciszy, na którym bazowałam, i żadne orkany, cyklony ani trąby powietrzne nie powinny mi zagrażać. Po drugie w tym miejscu na Atlantyku i w ogóle wszędzie o tej porze roku wiatr miał obowiązek wiać zgodnie ze mną, to znaczy na wschód. Fala zaś musi iść zgodnie z wiatrem, czyli wszystko gra. Po trzecie zaś przepływam właśnie równik i byłoby nawet dziwne i podejrzane, gdyby te silniki nie zaczęły się zacierać.

Sprawdziłam na kompasie strony świata, wyszłam na pokład i usiłowałam zbadać kierunek wiatru za pomocą polizania palca. Palec wysechł błyskawicznie ze wszystkich stron równocześnie. Odszarpałam odrobinę strzępków z acrylu i wypuściłam z ręki, obserwując kierunek ich spadania. Wyglądało na to, że istotnie wieje na wschód, chociaż trudno powiedzieć, czy to w ogóle można było nazwać wianiem. Powietrze ledwo się poruszało, słońcu daleko było jeszcze do zenitu, ale upał panował upiorny. Liczyłam się z tym, że na równiku będzie gorąco, ale nigdy nie przypuszczałam, że możliwe jest coś podobnego. Rozejrzałam się dookoła i nawet wyjrzałam przez burtę z cichą nadzieją, że może zobaczę coś, co jakoś wskazuje ten równik. Jakaś kreska albo co, albo może inny kolor wody.? Nic nie zobaczyłam, poza dużą ilością pokazujących się tuż pod samą powierzchnią ryb, ale nie miałam teraz głowy do ryb i pomyślałam nawet z rodzajem pretensji, że powinno się ten równik jakoś oznaczyć. Poumieszczać wzdłuż czerwone boje czy coś w tym rodzaju. Przynajmniej by człowiek wiedział, gdzie to właściwie jest.

Wróciłam do sterówki i po namyśle włączyłam stacyjkę. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że włącza się normalnie, jak w samochodzie, na dwa obroty i że poprzednio w dzikim popłochu przekręciłam ją od razu w prawo aż do oporu, zapalając wszystko razem. Strzałki temperatury silników stały na czerwonych kreskach. Stygło, ale powoli.

Nie miałam nic do roboty, więc przemyśliwałam sytuację. Jeśli nie zabraknie mi paliwa, do Afryki dopłynę. I co potem? Szukać jakiejś polskiej ambasady? Gdzie, na Saharze? Zanim znajdę, dopadną mnie dziesięć razy, bo nie łudźmy się, jeśli ich nawet zmąciłam, to na krótko. Już chyba wiedzą, którędy uciekłam. Afryki nie znam w żadnym miejscu, pojęcia nie mam, gdzie tam się obrócić. Nie, w Afryce absolutnie lądować nie mogę, mogę tylko uzupełnić zapas ropy i płynąć dalej możliwie szybko. Przez Gibraltar pchać się nie ma sensu, zdaje się, że tam robią jakieś trudności i pewnie coś trzeba pokazywać. Mój paszport jest ważny wyłącznie na Europę i do Europy muszę dotrzeć!

W Europie zaś zaraz na wstępie odpada mi Hiszpania i Portugalia. Zdaje się, że tam nas jakoś nie lubią, czynią wstręty i w ogóle coś jest niedobrze. Nie wiem dokładnie co, bo się nie znam na polityce, ale nie będę ryzykować i nie będę się błąkać po obcym kraju w charakterze bojownika o wolność i komunizm. Ewentualnie może kiedy indziej, ale nie teraz. Czyli zostaje mi tylko Francja.

Sama myśl o Francji od razu mnie ucieszyła, ponieważ kocham ten kraj. Język piękny, sympatyczny, znajomy, ludzie z polotem i fantazją; w paszporcie mam francuską wizę wprawdzie wykorzystaną i już nieważną, ale przynajmniej świadczącą na moją korzyść. Już tam byłam, nie zrobiłam nic złego, nic nie ukradłam i w ogóle jestem jednostką niegroźną dla otoczenia. W Paryżu mam znajomych i przyjaciół. W Paryżu mam nawet więcej niż znajomych i przyjaciół. Do polskiej ambasady łatwo trafić. Załatwione, płyniemy do Francji!

Spojrzałam na wskaźniki temperatury. Strzałki zlazły z czerwonych kresek i przechyliły się odrobinę w lewo. Uznałam, że można ruszać, tyle że lepiej będzie na razie na jednym silniku. Drugi niech stygnie, a potem je zamienię. Przesunęłam jedną wajchę na środkowy ząbek i rozcinana dziobem woda znów mi zaczęła miło szumieć.

Płynęłam sobie i płynęłam bez żadnych przeszkód, trochę tęskniąc już do spokojnej, zrównoważonej Europy, a trochę żałując tej Brazylii, której nawet nie zdążyłam obejrzeć. Całe wnętrze przepełniała mi mściwa satysfakcja. Idioci, już nie mieli kogo porywać, tylko akurat mnie. I co, wyobrażali sobie, że się przestraszę, dam się bez oporu zaszlachtować, pójdę jak głupia owca na rzeź! Rzeczywiście, już się rozpędziłam!.

Z prawdziwą przyjemnością obmyślałam sobie, jak będę udzielała informacji przedstawicielom Interpolu. Ciekawe, czy znajdą owo miejsce oznaczone szyfrem przez nieboszczyka, i ciekawe, gdzie to jest? A w ogóle to mam pieniądze, kupię samochód, Fritz mnie na pewno już dawno wylał z roboty, więc wrócę do Warszawy. Jasne, że kupię jaguara, świetny wóz! Mój Boże, jak to będzie pięknie!.

Rozbestwiłam się dotychczasowym powodzeniem ostatecznie, zastopowałam koło sterowe nogą od krzesła, zmieniłam wajchy silników i plątałam się po jachcie. Pod wieczór upał jakby trochę zelżał. Stałam właśnie przechylona przez burtę na rufie usiłując dojrzeć to miej sce, z którego strzelały mi niewidoczne karabiny maszynowe, kiedy nagle zrobiło się coś dziwnego. Usłyszałam jakby brzęknięcie, stęknięcie, jakieś głośne i energiczne „puff!” i owo żelazne, trójkątne pudło oderwało mi się od jachtu i skoczyło do tyłu. W pierwszej chwili zgłupiałam, bo przecież nic nie zrobiłam, niczego nie przycisnęłam, więc, rany boskie, co się dzieje?! Pudło zaczęło tonąć. Mignęła mi w głowie myśl, że może należy je ratować, rzuciłam się ku sterówce, mignęła mi następna, że może mam teraz wielką dziurę z tyłu, rzuciłam się na rufę, zatrzymałam po drodze, rzuciłam się w kierunku kół ratunkowych, potknęłam się o coś, co wystawało z pokładu, jacht wykonał lekki przechył i o mało nie wyleciałam za burtę. Oprzytomniałam nieco i zdecydowałam się na kierunek ku rufie.

Nic się tam nie działo. Pudła nie było, a rufa wyglądała jakby była normalnie zakończona, bez żadnych braków. Po namyśle doszłam do wniosku, że musiało to być coś, co się odczepiało automatycznie, zapewne pod wpływem wysokiej temperatury. Nie wiedziałam, czy to dobrze, czy źle, ale nie miałam na to żadnej rady.

Zdenerwowałam się i wróciłam do sterówki. Skręciłam nieco bardziej ku północy, uznawszy, że uspokoję się dopiero, kiedy zobaczę na własne oczy Gwiazdę Polarną. Silniki przestygły, ustawiłam oba na pełny gaz i spojrzałam na wskaźniki paliwa. Strzałka „tank reserve” stała na zerze. Przemyślałam kwestię, skojarzyłam sobie wszystkie posiadane wiadomości z rzeczywistością i nabrałam podejrzeń, że żelazne pudło było zwyczajnym, zapasowym bakiem.

Z zegarkiem w ręku przeczekałam do końca trzeciej doby, po czym poszłam spać. Gwiazda Polarna świeciła mi nisko, nad horyzontem, kochana, znajoma, bliska Gwiazda Polarna! Europa zbliżała się coraz bardziej, leciała ku mnie z szumem, w bryzgach wody, pędzących jak iskry z lokomotywy.

Wraz z Europą zbliżały się także pewne przeszkody, co mi jakoś nie przyszło do głowy. Jacht z pustą sterówką, z nogą od krzesła zastępującą sternika, pruł fale oceanu dokładnie po prostej, ja zaś spałam sobie martwym bykiem, błogo i beztrosko. Bóg raczy wiedzieć, co mnie obudziło, chyba życzliwa Opatrzność, czuwająca nad półgłówkami!

Przez krótką chwilę przytomniałam, usiadłam, zobaczyłam, że jest widno, opuściłam nogi z kanapy i spojrzałam w okno. To, co ujrzałam, unieruchomiło mnie tylko na ułamek sekundy. W mgnieniu oka trzeźwa, jakbym nigdy w życiu nie spała, wyprysnęłam z saloniku i runęłam do sterówki. Tuż^ przede mną, przed samym dziobem jachtu, wyrastała straszliwa, niezmierzona ściana, bok jakiegoś potwornie wielkiego statku, lecący na mnie z przerażającą szybkością!!!

Jeszcze wpadając do sterówki nie wiedziałam, co najpierw robić, ale robiło się samo. Wyszarpnęłam z koła nogę od krzesła. Jedną ręką wykonałam nim gwałtowny obrót w prawo, a drugą przepchnęłam prawą wajchę na ostatni ząbek do tyłu. Ściana nadlatywała nieuchronnie, jak Przeznaczenie. Jacht doznał nagłego wstrząsu, przechylił się lekko, rzuciło mnie na lewo, dziób w imponuj ącej fontannie wykonał obrót.

„Tył!!! - mignęło mi w głowie. - Tyłem zaczepię!!!”

Szarpnęłam wajchę znów do przodu, wróciłam kołem w lewo, dziób zatrzymał się w obrocie. Upiorna ściana w ostatniej chwili przeniosła się na moją lewą burtę, przechodząc przed dziobem o milimetry, o włos!!!. I w kilka sekund później rufa tego potwora zaczęła się ode mnie oddalać.

Padłam na fotel, ocierając pot z czoła, zdumiona, że żyję, zaskoczona niepojętym posłuszeństwem jachtu, który tak bez namysłu, bez oporu wykonał, co trzeba, chociaż ja sama nie miałam pojęcia, jak go do tego nakłonić! Cóż to za cud techniki!. Zaraz, źle płynę, trzeba zawrócić. Gdzie jest tamta odrażająca kobyła, która mi tak idiotycznie wlazła w drogę?

Przestawiłam jedną wajchę na zero i na jednym tylko silniku wróciłam na poprzedni kierunek. Nawet łatwo poszło. Odrażająca kobyła wykonywała majestatyczny obrót na lewo ode mnie. Dziw, że nie zatopiło jej to zbiegowisko na wszystkich piętrach burty od mojej strony! Tabun ludzi, łeb przy łbie, przyglądał mi się machając rękami i chyba coś wrzeszcząc. Jakiś marynarz wywijał chorągiewkami najwyraźniej w świecie do mnie, z ich sterówki coś błyskało.

„Zdaje się, że to ja wpadłam na nich - pomyślałam samokrytycznie. - Chyba mają jakieś pretensje, dobrze, że nic nie rozumiem. Niech się odczepią, tyle tej wody, już nie mają gdzie płynąć, tylko akurat tu!”

Chętnie bym im powiedziała, co myślę, ale nie miałam na to sposobu. Widziałam, jak oglądają mnie przez liczne lornetki, więc spojrzawszy przezornie przed siebie znów zastopowałam koło sterowe, wyszłam na rufę i pomachałam im ręką z życzliwym wyrazem twarzy. Uspokoili się natychmiast, marynarz z chorągiewkami zastygł w pół gestu i tak, znieruchomiały, znikł mi z oczu.

Wkrótce potem ujrzałam następny statek. Myślałam, że też płynie w moim kierunku, ale po chwili okazało się, że go doganiam. Wyszłam na prowadzenie w takim tempie, że wręcz poczułam bliskość Afryki. Jeśli przez cały czas mam taką szybkość, to drugą stronę oceanu powinnam już widzieć. Gdzie, u diabła, podziewa się ta Afryka?

Statki zaczęły się mnożyć jak króliki na wiosnę. Z północy na południe płynął nawet jacht podobny do mojego, tylko nieco większy. Przyjrzałam mu się nieufnie, nieco zaniepokojona, czy przypadkiem nie nadzieję się tu na jakąś pogoń, zwłaszcza ze tak z jachtu, jak i z innych statków machali do mnie, czym się dało. Pojęcia nie miałam, czego chcą i o co im chodzi, żywiłam nadzieję, że to tylko takie przyjacielskie pozdrowienia.

Płynęłam już czwartą dobę, a przeklętej Afryki ciągle nie było widać. Pogoda trwała jak zamówiona, ale niepokoiło mnie paliwo. Strzałka na drugim wskaźniku niepokojąco przechylała się na lewo i według mojego rozeznania nie zostało już więcej niż jakieś ćwierć baku. Jeżeli na początku miałam te dwanaście wanien, to teraz zostało mi najwyżej półtorej i doprawdy czas było zobaczyć jakiś ląd!

Po namyśle i dalszych obliczeniach skręciłam bardziej na wschód, Afryka rozciąga się na dość dużej przestrzeni, w końcu muszę na nią gdzieś natrafić!

Ostatnie okropne przeżycie zniechęciło mnie nieco do posługiwania się autopilotem i prawie nie opuszczałam sterówki. O wpół do dziesiątej wieczorem minęło dziewięćdziesiąt godzin podróży. Zaczęłam się niepokoić coraz bardziej, ale twardo dążyłam na północny wschód z oczami utkwionymi w Gwiazdę Polarną, która mrugała do mnie pocieszająco.

O świcie ujrzałam na horyzoncie coś jakby zamgloną chmurę i o mało się nie udusiłam ze zdenerwowania. O takich zamglonych chmurach naczytałam się do diabła i trochę i zawsze to było tak, że na widok chmury wszyscy żeglarze rzucali się zwijać żagle, laicy wyrażali zdziwienie, doświadczeni zaczynali odmawiać rozmaite modlitwy i potem okazywało się, że statek miał duże szczęście, jeśli zatonął w płytszym miejscu. Nie miałam co zwijać, prułam ostro w chmurę i zastanawiałam się, czy po odmówieniu modlitw zdążę jeszcze urżnąć się w zimnego trupa alkoholami z barku, żeby przynajmniej jakoś ulgowo zginąć.

Widok jachtu, płynącego sobie spokojnie w stronę przeciwną niż ja pod pełnym kompletem żagli nadzwyczajnie mnie zadziwił. Jak to, tam chmura, a oni płyną na ocean? Samobójcy?. Daleko, na lewo, ukazały się jeszcze dwa statki, również wybierające się na Atlantyk. Zdumiewające, czyżby chmury w ostatnich czasach zmieniły metody postępowania?

Samobójczych jednostek pływających pojawiło się więcej. Niektóre były mniejsze ode mnie. Bez tchu, nie wierząc własnym oczom, wpatrywałam się w chmurę, która zaczęła się jakoś dziwnie przeistaczać, pojawiły się w niej rzeczy całkowicie nietypowe dla chmur i wreszcie. Dobry Boże! To był

ląd!!!. 43

Zmniejszyłam szybkość. Bez sił i bez ducha siedziałam w fotelu, oparta o koło sterowe, dopiero teraz wyznając sama sobie, że właściwie przez cały czas prowadziło mnie szaleństwo. Rozpaczliwa, beznadziejna determinacja, wzniosły obłęd, dziki, ośli upór, przekora, nieopanowany protest przeciwko przymusowi, mnóstwo różnych uczuć, nie mających nic wspólnego z rozsądkiem. To coś, co mnie zawsze pchało do czynów niewykonalnych i niemożliwych, pchnęło mnie i tym razem i kazało porwać się na idiotyczne przedsięwzięcie, w którego powodzenie sama nie powinnam wierzyć. A jednak wyszło! Udało się!.

Konieczność dokonywania rozmaitych manewrów wróciła mi siły. Triumf eksplodował we mnie z potężnym hukiem. Trąby, bębny i fanfary grzmiały mi w uszach. Prztyknęłam jednym z uprzednio użytych guzików i orkiestra symfoniczna runęła na jacht dalszym ciągiem rapsodii węgierskiej. „To nie radio, to taśma” - pomyślałam sobie w upojeniu i rycząc pełną piersią do wtóru orkiestrze polską pieść ludową „Antek na harmonii gra”, pięknym slalomem ominęłam dwa statki.

Wybrzeże, oglądane przez lornetkę, nie robiło wrażenia gęsto zaludnionego ani też szczególnie wilgotnego. „Chyba rzeczywiście trafiłam w Saharę” - pomyślałam i spojrzawszy na mapę nabrałam nadziei, że może to jest akurat ten kawałek, gdzie powinni mówić po francusku. Trzeba znaleźć jakąś pompę.

Płynęłam wzdłuż wybrzeża na północ, nie za blisko, żeby się nie nadziać na mieliznę i nie za daleko, żeby nie przeoczyć czegoś pożytecznego. Rozmaitych łodzi, jachtów i statków plątało się dookoła dosyć dużo. Wreszcie ujrzałam coś w rodzaju portu, białe zabudowania i błyszczącą w słońcu cysternę. Wokół tego było gęściej, ale nie beznadziejnie. Spodziewałam się większego tłoku.

Nie wiedziałam, jak powinnam postępować, więc kołysząc się na łagodnych falach czekałam około pół godziny, aż ujrzałam mały pasażerski jacht wpływający do tego portu i ustawiający się w jednym z basenów tak, jakby właśnie zamierzał tankować. Oceniałam rzecz na oko, przyrównując wszystko do samochodowej stacji benzynowej, bo żadne lepsze rozwiązanie nie przychodziło mi do głowy. Popłynęłam za jachtem.

Jakiś facet machał do mnie z brzegu chorągiewkami, ale nie zwracałam na niego uwagi. Drugi facet stał w miejscu, które zamierzałam zająć zaczekawszy na odpłynięcie jachtu, i gapił się na mnie. Podpływałam powolutku, niepewna, czy uda mi się zatrzymać we właściwym miejscu nie bardzo wiedząc, gdzie w ogóle jest to miejsce. Przed moim dziobem stał trzeci, wyglądający tak, jakby łapał cumy, i pomyślałam sobie, że nie mam mu co rzucać, skąd, u diabła, wezmę cumę.

Przepłynęłam odrobinę za daleko, wrzuciłam wsteczny bieg, potem luz i wróciłam za bardzo do tyłu. „Cholera” - pomyślałam, ruszyłam znów do przodu na prawym silniku i nie tylko przepłynęłam za dużo, ale co gorsza, oddaliłam się od betonowego nadbrzeża, przy którym byłam przedtem idealnie ustawiona. Przypomniała mi się jedna baba, parkująca samochód po prawej stronie jezdni pomiędzy innymi, która w rezultacie swoich wysiłków, znalazła się w poprzek po lewej stronie. Całe moje biuro w Kopenhadze oglądało ją z czwartego piętra przez pół godziny. Miałam duże szansę powtórzyć jej manewr.

Wróciłam do tyłu znacznie dalej, ruszyłam do przodu tym razem na lewym silniku, zbliżyłam się na metr do nadbrzeża i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że znów mnie przeniosło. Ta idiotyczna woda była rozpaczliwie płynna i nie stawiała żadnego oporu. Popłynęłam do tyłu, wróciłam ku przodowi, popłynęłam do tyłu, wróciłam ku przodowi.

Włosy podniosły mi się na głowie, bo oprócz baby przypomniała mi się też beznadziejność moich wysiłków narciarskich. Wypisz wymaluj ta sama sytuacja, tyle że z pominięciem powrotów do tyłu! Nigdy nie umiałam zatrzymać się w upatrzonym miejscu nawet na najrówniejszym terenie. Zawsze jedna noga posuwała mi się jeszcze nieco do przodu, usiłowałam dostawić do niej drugą, ta druga noga posuwała się za daleko, dostawiałam do niej pierwszą i w ten sposób mogłam śmiało liczyć na obejście wokół kuli ziemskiej, niezbyt szybko, ale za to pewnie. Zatrzymywałam się ostatecznie wyłącznie dzięki wbiciu kijków w śnieg. Co, do pioruna, miałam wbijać tutaj?!

Faceci na brzegu przyglądali mi się z zafascynowanym wyrazem twarzy. Ogarnęła mnie wściekłość i skupiłam się w sobie. Ruch do przodu był już prawie właściwy! Jeszcze odrobina wstecznego biegu, luz i aż dziw bierze, prawie stałam! Zostawiłam sterówkę i wyszłam na pokład.

Gapiący się facet nagle odzyskał zdolność ruchu.

- Madame! - wrzasnął do mnie. - Jaka jest pani narodowość?

- Francuska! - odwrzasnęłam bez namysłu. - Poproszę paliwo!!!

- Dlaczego pani nie ma flagi na maszcie?! Pani musi mieć flagę!

Masz ci los, skąd ja mu wezmę flagę i gdzie ja mam maszt?! Radarowy.?!

- Za chwilę! - oświadczyłam stanowczo, nieco już ciszej, bo byłam tuż przy nim. Dzielił nas zaledwie metr wody. - Gdzie mogę dostać paliwo, proszę mi natychmiast powiedzieć! Bardzo pilne!

- Tu - powiedział, patrząc na mnie ze zdumieniem i lekkim osłupieniem. Nie wiedziałam zupełnie, czym go tak zadziwiam. - Czy ma pani jakieś papiery? Dokumenty?

Miałam dokumenty ważne na całym świecie i od początku byłam nastawiona na ich użycie. Wyciągnęłam banknot studolarowy i machnęłam mu nim przed nosem. 44

- Tu są moje papiery - powiedziałam stanowczo. - Nie wysiadam na ląd. Płynę dalej. Poproszę paliwo prywatnie. Prędzej!

Banknoty studolarowe posiadają nadprzyrodzoną moc. W faceta nagle wstąpiło życie.

- A votre service, madame. Cumę proszę! Gdzie pani ma wlew?

- Nie mam cumy, bez cumy. Nie wiem, gdzie mam wlew, niech pan znajdzie.

Facet znów spojrzał na mnie dziwnie, acz znacznie bystrzej, kiwnął na tego od dziobu, przyciągnął ku sobie moją burtę, przelazł przez nią, chwycił linę, rzuconą przez tego drugiego, okręcił wokół czegoś, co wystawało z pokładu, i natychmiast znalazł wlew. Była to ta sama przeszkoda, o którą potknęłam się, o mało nie wylatując za burtę.

W oszałamiającym tempie przeciągnęli dość grubego węża, idącego nie wiadomo skąd, i wetknęli w otwór wlewu.

- Ile? - spytał facet.

Już otworzyłam usta, żeby powiedzieć „dwanaście wanien”, ale udało mi się szczęśliwie powstrzymać.

- Nie wiem - odparłam. - Pełno.

Sama byłam ciekawa, ile wejdzie, ale liczyłam się z tym, że mnie pewnie oszukają. Niech oszukają, byle rzeczywiście naleli pełno. Wróciłam do sterówki spojrzeć na wskaźnik. Strzałka powoli, bardzo wolno lazła z lewa na prawo. Kiedy ustabilizowała się na „full”, wyszłam na pokład i odkręciłam ich cumę. Faceci przeciągali węża z powrotem na brzeg, przy czym jeden z nich naraził się na to samo co ja, a nawet jeszcze gorzej. Jedną nogę miał na lądzie, druga zaś mu odpływała z jachtem. Ten drugi chwycił burtę, zaparł się z całej siły i przyciągnął na powrót. Podejrzewałam, że nie tyle idzie mu o dobro towarzysza, ile o pieniądze, bo przyczepił się do mojej burty, wyraźnie zdecydowany wskoczyć na jacht, gdybym odmówiła zapłaty.

- Ile razem? - spytałam jasno i bez ogródek.

- Trzysta dolarów - odparł, a jego wyraz twarzy świadczył, że musiało to być jakieś piramidalne oszustwo.

Moja wolność była dla mnie więcej warta, a poza tym nigdy w życiu nie umiałam się targować. We Włoszech doprowadzałam do rozpaczy sprzedawców, którzy nie kryli wstrętu do tak idiotycznej klientki. Bez oporów płaciłam pierwszą, wymienioną przez nich cenę! Nienormalna rzecz! Popadali w osłupienie, po czym niektórzy z nich obniżali ją z własnej nieprzymuszonej woli, patrząc na mnie z najwyższą odrazą i wprawiając mnie z kolei w niebotyczne zdumienie.

Bez słowa dałam teraz trzysta dolarów i facet zgłupiał zupełnie. Byłby wpadł do wody, gdyby go ten drugi nie przytrzymał, bo cały czas trwał nieruchomo z pieniędzmi w rękach, oparty o burtę, która odpływała wraz ze mną. Z całą pewnością zapisałam się trwale w ich pamięci!

Z tego wszystkiego zapomniałam ich spytać, gdzie jestem, i znów nie wiedziałam, ile drogi mam jeszcze przed sobą. Wiadomo było tylko, że muszę płynąć na północ, postanowiłam więc płynąć blisko brzegu z nadzieją, że może odróżnię przynajmniej Gibraltar.

Według mapy miałam do przepłynięcia od trzech do czterech tysięcy kilometrów. Dwie do trzech dób. Tej ropy może mi nie starczyć.

Zastanawiając się nad tym, gdzie dobrać ropy, rozważając niebezpieczeństwo natknięcia się na jakieś władze i szukając stosownie ustronnego miejsca, oglądałam szczegółowo atlas. I nagle wpadły mi w oko Wyspy Kanaryjskie. Jak to, nad czym ja myślę, przecież to jest idealny teren! Wyspy Kanaryjskie, cel wszystkich duńskich wycieczek, miejsce, gdzie pętają się tysiące turystów, setki prywatnych jachtów! Wyspy Kanaryjskie, które znam z mnóstwa prospektów, reklam, obrazków i pocztówek! Co jak co, ale to powinnam rozpoznać!

Rozważania nawigacyjne pochłaniały mnie teraz bez reszty. Płynąc wzdłuż wybrzeża musiałam kierować się nie prosto na północ, ale nieco na zachód, mogłam więc znajdować się tylko albo na południe od Dakaru, albo na północy Mauretanii. Południową półkulę wykluczyłam, bo Gwiazda Polarna świeciła w nocy jak byk. Wytyczyłam sobie stosowną linię i uznałam, że w każdym wypadku, płynąc po tej linii tak od Dakaru, jak i od Białego Przylądka, dotrę na Wyspy Kanaryjskie. Tyle że w pierwszym przypadku trafię na Teneryfę, a w drugim na Grand Canarię. Nie robiło mi to zbytniej różnicy.

Ląd oddalił się nieco na wschód, weszłam na swoją linię i około drugiej w nocy daleko na horyzoncie, ciut na lewo od dziobu ujrzałam światła. Jeśli nie był to jakiś statek, to musiały to być wyspy.

I były. Sama się zdziwiłam, że tak trafiam. I atlas, i kompas musiały być niezwykle dokładne, bo na dobrą sprawę miałam prawo zabłądzić na tym potwornie wielkim oceanie dwadzieścia razy! Istny cud, że mnie to szczęście nie spotkało!

Do rana przeszukiwałam jacht celem znalezienia czegoś, co by się nadawało na francuską flagę i już byłam gotowa poświęcić na to odpowiednio dobrane kolorystycznie części garderoby, kiedy wreszcie znalazłam cały komplet najrozmaitszych flag. Wyciągnęłam francuską i zaczęłam mieć następne zmartwienie. Gdzie, u diabła, miałam ją powiesić?!

Płynąc powoli na nodze od krzesła męczyłam się jak potępieniec i dokonywałam najdziwniejszych prób aż do chwili, kiedy zrobił się jasny dzień i ujrzałam jacht, znacznie mniejszy od^ mojego, ale bardzo podobny z sylwetki, z identycznym jak mój zegarem słonecznym na pokładzie. Na zegarze powiewała szwedzka flaga!

Niezależnie od tego, czym naprawdę był ten sterczący pochyło drąg, wyrzutnią rakiet, zegarem czy masztem, postanowiłam wykorzystać go w taki sam sposób. Zaopatrzony był w jakieś sznurki, idące od góry do dołu, pomyślałam chwilę, przypomniałam sobie bardzo młode lata, wykorzystałam sznureczki w narożnikach flagi i podciągnęłam ją możliwie wysoko. Wyglądało zupełnie nieźle, dodałam więc gazu i dumna z przedsięwzięcia ruszyłam między wyspy.

Poczekałam w kolejce, strzałka wskaźnika znów mi stanęła na „full” i ruszyłam w dalszą drogę. Teraz już tylko opłynąć Półwysep Pirenejski i Bretania przede mną!

Postanowiłam przespać się w dzień, nie czekając z tym do nocy. Dotychczas wszystko szło podejrzanie dobrze, ale już od owego miejsca w Afryce, które jednak musiało znajdować się chyba w Mauretanii, zaczęłam zostawiać za sobą wyraźne ślady. Nade mną latały samoloty i helikoptery i każdy z nich mógł być tym, którego szczególnie interesował jacht „Stella di Mare”. W dzień nie mogli mi zrobić nic złego, za duży ruch panował w okolicy, ale w nocy wszystko było możliwe,

Na autopilocie płynęłam wolniej w obawie zderzenia. Spałam krótko, bo byłam zdenerwowana. Już od wieczora siedziałam w sterówce osobiście i z niepokojem rozglądałam się głównie po niebie. Ciemności zapadły, wszystkie statki dookoła płynęły oświetlone, ja jedna występowałam w charakterze tajemniczego widma. Po licznych wahaniach, czy świecić jak wszyscy i stanowić doskonały cel, czy też wyróżniać się brakiem świateł, wybrałam to drugie.

Bałam się, że ominę Hiszpanię za daleko, przeoczę ten północno-zachodni narożnik i niepotrzebnie udam się do Anglii, skręciłam więc nieco na wschód. Wbrew dotychczasowym sukcesom morskie podróże wydawały mi się coraz bardziej skomplikowane. Płynąć na durch przez bezgraniczną wodę, wybierając sobie dowolną linię prostą, to jeszcze pół biedy, ale plątać się tu, pomiędzy różnymi lądami, i trafiać w upatrzone miejsca, to już była katorżnicza praca!

Do lądu zbliżyłam się zanadto, o czym dowiedziałam się dopiero, kiedy gdzieś z prawej strony wytrysnął snop światła. Daleko po wodzie rozszedł się warkot ścigacza, zagłuszający pomruk moich silników. Ścigacz pruł prosto na mnie, bucząc czymś i mrugając rozmaitymi światłami. Możliwe, że usiłował konwersować ze mną za pomocą alfabetu Morse'a.

Bez sekundy namysłu przepchnęłam obie wajchy w przód. Jacht skoczył przed siebie jak spłoszona łania. Uprzednio płynęłam wolniej w obawie tego przeoczenia Hiszpanii i z zamiarem trzymania się lądu w ciągu dnia, teraz machnęłam ręką na Hiszpanię, Anglia nie Anglia, wszystko jedno, byle uciec!!!

Płynęli prosto za moją rufą. Świecili jakimś potężnym reflektorem, w którego promieniach musiałam być doskonale widoczna. Postanowiłam z determinacją, że jeśli się zbliżą, trudno, będę strzelać do tyłu z tych karabinów maszynowych. W zmąconym paniką umyśle mignęła mi wizja armaty. Po czym przypomniałam sobie o zasłonie dymnej.

Ze złowrogim „puff' wyrosła za mną wielka, czarna chmura i światło reflektora przygasło. Zrobiłam „puff” drugi raz i skręciłam ku wschodowi, bo w pierwszej chwili ruszyłam do ucieczki za bardzo na zachód. Dwie czarne chmury rozlały się we wszystkie strony wszerz i wzwyż i kiedy migający światłami ścigacz wydostał się z nich, byłam od niego znacznie dalej niż przedtem. Nie musiałam robić „puff trzeci raz, moje silniki były lepsze, jeszcze parę minut i wstrętny potwór został z tyłu.

W dziesięć minut potem pokazał się drugi na prawo przede mną. „Żebyście zdechli!” -pomyślałam z rozpaczą i zaczęłam wyścig. Kto komu przetnie drogę, ja im czy oni mnie.

Ja byłam lepsza. Nie tyle ja, co ten oszałamiająco sprawny jacht. Przefrunął przed nosem ścigacza, puścił rufą czarną chmurę i znów posłusznie skręcił nieco na wschód. Ścigacz wylazł z chmury, został nieco w tyle, ale ciągle grzmiał za mną.

„Skąd u diabła wiedzą, gdzie jestem w tych ciemnościach?!” - pomyślałam coraz mniej zrozpaczona, a coraz bardziej wściekła i natychmiast przyszła odpowiedź. Radar! Mają radar! Prawda, przecież ja też mam radar!.

Nawet krótko szukałam właściwego guzika. Zielona strzałka zaczęła latać w kółko. Popiskiwało. Trudno, niech popiskuje, niech to szlag trafi! Co ta zielona strzałka właściwie pokazuje? Nie trzeba to było zainteresować się tym, jak miałam czas?

W myśl moich wiadomości o radarze morze było pełne nie wiadomo czego. Dookoła pływały jakieś rzeczy, to znaczy domyślałam się tylko, że pływają, na tarczy stały w miejscu. Ta jakaś poszarpana linia po prawej stronie środka to musiał być brzeg. Zmieniał się prawie za każdym obrotem strzałki, co świadczyło, że primo musiał być blisko, a secundo, ze płynęłam bardzo szybko. Mały punkcik tuż poniżej środka, będący niewątpliwie przeklętym ścigaczem, powoli oddalał się w kierunku skraju tarczy. Uciekłam im!

Oddaliłam się trochę od brzegu. Poszarpana linia przeszła bardziej na prawo. Ścigacz wycofał się poza tarczę. Poczułam, że jestem śmiertelnie wykończona i zaczęłam marzyć o odrobinie spokoju i bezpieczeństwa. Czy oni się nigdy ode mnie nie odczepią?! Czy policja na całym świecie zdechła i bandyci mają pełną swobodę działania?! Czy ja nie byłabym przypadkiem najszczęśliwsza, gdyby4g mnie polska milicja zamknęła w mamrze?. Boże drogi, siedzieć sobie spokojnie w cichej celi na Rakowieckiej. Albo lepiej w Białołęce, tam podobno więźniowie mogą się codziennie kąpać.

Słodkie marzenia o cichej celi więziennej musiałam przerwać, bo echo-sonda, cały czas pracująca tak, że już się do niej przyzwyczaiłam, nagle wydała z siebie nerwowe, urywane wycie. Równocześnie poszarpana linia na radarze rzuciła się ku mnie. Jakiś przylądek czy co.? Wykonałam gwałtowny skręt w lewo, opłynęłam coś dużego, czarnego, co istotnie pojawiało się z prawej, i wróciłam na upatrzony kierunek. Nie mogłam się już zamyślać, musiałam uważać, bo brzeg zrobił się przerażająco urozmaicony.

Wczesnym popołudniem ujrzałam ten północno-zachodni narożnik. Opłynęłam go dostatecznie blisko, żeby się przekonać, że to jest to i dostatecznie daleko, żeby się mnie nikt nie czepiał. Do Bretanii nie miałam więcej niż jakieś pięćset kilometrów!

Ciemno już było, kiedy na tarczę radaru weszła mi poszarpana linia od góry. Serce skoczyło mi do gardła, płynęłam równiutko na północny wschód i to mogła być tylko Francja. O, słodka Francjo!!!.

Leciałam pełnym gazem jeszcze pół godziny i poszarpaną linię miałam tuż przed nosem. Przed nosem oczywiście na ekranie radaru, w naturze bowiem nie widziałam nic. Dookoła panowały ciemności i tylko Gwiazda Polarna mrugała do mnie zachęcająco i radośnie. Zwolniłam, przerzuciłam wajchy na pierwszy ząbek i powoli podpływając ku brzegowi, pierwszy raz zapaliłam reflektory.

Długo, długo nie było nic i dopiero na samym skraju światła coś się rysowało. Przypomniałam sobie, że Bretania jest skalista. Mogą tu być jakieś rafy, na które lepiej byłoby nie wpadać. Zgasiłam reflektory i postanowiłam czekać świtu. Już drugą dobę spędzałam bezsennie i cicha cela w Białołęce rysowała się przede mną coraz wyraziściej. Długa, spokojna fala kołysała mnie łagodnie, popychając z wolna ku brzegowi i doprawdy trzeba było szalonego samozaparcia, żeby nie zasnąć martwym bykiem na tym kole sterowym.

W długi czas potem dowiedziałam się, skąd pochodziła zdumiewająca łatwość i prostota tej całej podróży. Przez dziesięć dni właśnie w okresie moich żeglarskich szaleństw panowała na całym Atlantyku i w jego okolicach tak piękna pogoda, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętają! Doprawdy, głupi ma szczęście!

Doczekałam świtu rozważając, czy lepiej będzie wylądować w jakimś porcie między ludźmi, czy też raczej należy poszukać sobie jakiegoś mało uczęszczanego i możliwie bezludnego kawałka wybrzeża. Zdecydowałam się na to drugie, przewidując komplikacje paszportowe, które by mi utrudniły realizację dalszych planów. Nie zamierzałam rozmawiać z byle kim, sprawa była zbyt poważna i uznałam, że powinnam jak najszybciej dokopać się do Interpolu. Polskie więzienie było mi na razie niedostępne, ale Interpol mógł je znakomicie zastąpić.

Płynęłam wolno, szukając stosownego miejsca. Dookoła plątały się całe flotylle łodzi rybackich i jakichś kutrów, na horyzoncie z lewej pojawiły się duże statki i w ogóle wyraźnie znajdowałam się w gęsto zaludnionej Europie. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Z dużą przyjemnością stwierdziłam, że upał gdzieś diabli wzięli. Pomimo pełnego kompletu odzieży odczuwałam ostry, wiosenny chłód. Tak jest, z całą pewnością byłam w Europie.

Minęłam jakąś wieś, jakieś miasteczko, jakiś mały port i wreszcie ujrzałam coś, co mi odpowiadało. Malutki kawałeczek zupełnie pustej plaży, a dookoła skałki i kamienie. Myśl o wykąpaniu się była jakoś mało pociągająca, podpływałam więc do tego powoli i ostrożnie, z nadzieją, że uda mi się przybić do skałek dostatecznie blisko, żeby przej ść suchą nogą. W dodatku miałam jeszcze do przeniesienia parę drobiazgów.

Udało się prawie. Dziób zarył w piasek, a burta balansowała przy skałkach tak, że tylko ręką sięgnąć. Przypływ powinien przesunąć mnie nieco dalej ku brzegowi, ale nie miałam czasu czekać na przypływ. Cała moja namiętność do rozkosznego kołysania się na falach nagle gdzieś znikła, a pragnienie poczucia pod nogami twardego, stałego gruntu, stało się nie do opanowania. Powyrzucałam na brzeg kolejno torbę z pieniędzmi, siatkę ze słownikiem, atlasem i szalem, nóż sprężynowy i parę innych przedmiotów, po czym wykorzystałam pierwszy większy balans i przelazłam sama. Gdziekolwiek bym się znajdowała, miałam już dość tej całej podróży i tego całego jachtu i bez żalu porzuciłam go na zawsze. Przeleźć z powrotem nie zdołałabym w żaden żywy sposób.

Zeszłam ze skałek z całym dobytkiem piastowanym w objęciach, znalazłam się na miniaturowej plaży, ujrzałam dalszy ciąg lądu, tu piaseczek, tam trawka, gdzieniegdzie grupa innych skałek, daleko jakieś zabudowania. Upuściłam dobytek i nogi się pode mną ugięły. Wielki Boże, dopłynęłam.!

Możliwe, że wszystko wyglądałoby inaczej, gdybym się stamtąd natychmiast oddaliła. Cały dalszy ciąg mojego życia zależał od tego jednego drobiazgu. Ale nie wiedziałam o tym i nie oddaliłam się. Nie miałam siły. Padłam obok dobytku na suchy piaseczek i śmiertelnie zmęczona, pełna niewymownej ulgi, bezgranicznie szczęśliwa, zasnęłam kamiennym snem.

Obudził mnie warkot helikoptera. Pierwsze wrażenie było okropne! Poderwałam się w popłochu, pewna, że ujrzę strome zbocza, kamienne ściany i znajomy tarasik. Nie, dookoła ciągle było to samo, trawka, piaseczek i kiwający się na morzu, porzucony jacht. Nie śniło mi się, dopłynęłam do Francji! Czułam się jak połamana w drobne kawałki, ale ulga ożywiła mnie na nowo. Pozbierałam rzeczy i ruszyłam przed siebie byle gdzie, zdecydowana przy pierwszej okazji zamienić dolary na franki i w pierwszej napotkanej knajpie zjeść gorące śniadanie.

Szłam w kierunku zabudowań. Zbliżyłam się do nich na tyle, żeby stwierdzić, iż są czymś pomiędzy dużą wsią a małym miasteczkiem, kiedy nagle skądś obok budynków wyszła ku mnie zachwycająca postać. Policjant! Prawdziwy, francuski policjant w mundurze, w prawdziwym kepi, taki sam, jakich oglądałam całe kopy tak w naturze, jak i na filmach, absolutnie typowy, cudowny, upragniony!.

Zatrzymał się na mój widok, zaczekał, aż podeszłam i uprzejmie zasalutował. Bijący ode mnie blask zalśnił refleksem na jego guzikach!

- Bonjour, madame - powiedział. - Widziałem, że przypłynęła pani jachtem. Czy coś się stało? Czy mogę pani w czymś pomóc?

- Oczywiście, że pan może! - odparłam z zachwytem. - Czy to Francja?

Przez moment patrzył na mnie z wyraźnym zaskoczeniem.

- Pani nie wie, w jakim kraju pani wylądowała? Oczywiście, że Francja! Bretania!

Gdyby nie to, że obie ręce miałam zajęte bardzo ciężkimi rzeczami, bez wątpienia

padłabym mu na szyję. Czy może mi pomóc, głupie pytanie. Musi mi pomóc! Sama nie wiedziałam, czego najpierw chcieć!

- Jeść! - zawołałam radośnie. - Pić! Zamienić pieniądze! Policja! Chcę rozmawiać z Interpolem, jak ich znaleźć?! Niech mi pan pomoże!

Glina okazała życzliwe zainteresowanie.

- Z Interpolem? Czy pani przypadkiem. Czy pani nie jest tą zaginioną damą, której szuka Interpol.?!

Teraz z kolei we mnie wybuchło zainteresowanie i to bardzo gwałtowne.

- Szuka mnie Interpol? Genialne! Nadzwyczajne! Oczywiście, że to ja, płynę z Brazylii! Proszę, jedźmy natychmiast! Pan wie dokąd? Gdzie oni są?!

Na oblicze przedstawiciela władzy spłynęła nadziemska jasność. Ożywił się wyraźnie i nabrał nagłego wigoru. Wśród okrzyków zachwytu, niedowierzania szczęściu i podziwu dla mnie wydarł mi z rąk bagaże, z przytupem obleciał mnie parę razy w koło, dobitnie zademonstrował francuski temperament i prawie truchtem zaczął mnie ciągnąć w głąb lądu.

- Samochód! - wykrzykiwał. - Natychmiast jedziemy! Osobiście panią zawiozę! Cóż za sukces dla mnie! Madame, z całego serca dziękuję, że raczyła pani wylądować właśnie w tej okolicy! Nadzwyczajne! Olśniewające!!!

Pomyślałam sobie, że pewnie wyznaczyli jakąś nagrodę za odnalezienie mnie i nie miałam nic przeciwko temu, żeby dostał ją ten uroczy, sympatyczny człowiek. Pod warunkiem oczywiście, że po drodze do nagrody pozwoli mi się czymś pożywić.

Samochód pojawił się bardzo szybko. Mój towarzysz wyciągnął krótkofalówkę, wydał dyspozycje, z których część zrobiła na mnie wrażenie policyjnego szyfru, stosowanego w nadzwyczajnych okazjach, w rodzaju „tu miotła, tu miotła, jajko na kwadrat be ce dwadzieścia cztery, odbiór”, przelecieliśmy kurcgalopkiem jeszcze kilkadziesiąt metrów omijając zabudowania i dopadliśmy drogi, którą w tej samej chwili nadjechał przepiękny, biały mercedes. Nigdy w życiu nie słyszałam, żeby jakakolwiek policja świata jeździła białymi mercedesami, ale widok pojazdu nie nasunął mi żadnych podejrzeń. Uznałam, że pewnie używają go czasem specjalnie dla niepoznaki.

Siedziałam z tyłu razem z zachwyconym policjantem. Obok kierowcy siedział drugi, nieco mniej zachwycony, a za to bardziej zajęty pracą. Ustawicznie ględził do mikrofonu niezrozumiałe rzeczy, przechodził na odbiór, słuchał i wydawał polecenia. Obaj zdjęli czapki, co powinno było mnie przynajmniej zdziwić, ale widocznie z nadmiaru ulgi popadłam w otępienie.

Przelecieliśmy jakieś jedno miasteczko, drugie, nie zdążyłam nawet dostrzec nazwy, objechaliśmy trzecie. Mercedes ciągnął jak smok. Jak we wszystkich wozach wysokiej klasy w ogóle nie czuło się szybkości. Na oko oceniałam ją na jakieś sto sześćdziesiąt, orientując się tylko po tempie mijania rozmaitych rzeczy, bo szybkościomierz zasłaniały mi plecy kierowcy. Zaczęłam się domagać posiłku.

- Pośpiech ma szalone znaczenie, madame - powiedział z przejęciem mój policjant. - Zaraz się dowiemy.

Stuknął w plecy tego drugiego. Drugi znów wygłosił kilka bredni, po czym uczynił coś, co mnie wreszcie zastanowiło. Przeszedł nagle na niemiecki.

- Ona jest głodna - powiedział. - Chce się zatrzymać i coś zjeść. Co zrobić?

Chwilę słuchał, słuchając pochylił się i manipulował czymś w okolicy nóg.

- Tak jest - oświadczył i odwrócił się do mnie. - Każda minuta droga, madame, musi pani wytrzymać. Tam czekają na panią. Zaraz dostanie pani kawy, już robię.

Nie protestowałam. Siedziałam cicho, czując, jak narasta we mnie jakiś niepokój. Dlaczego przeszedł na niemiecki?.

Po chwili dostałam kawy, którą zaparzył w ekspresiku, przyczepionym pod tablicą rozdzielczą. Lecieliśmy dalej piękną szosą nigdzie się nie zatrzymując. Rosnący niepokój kazał mi zacząć pilniej rozglądać się wokoło. Dostrzegłam drogowskaz z nazwą, która mi nic nie mówiła, potem udało mi się zauważyć Angers, stwierdziłam, że jedziemy wzdłuż rzeki, dostrzegłam sylwetkę zamku, dalej drugiego, a po kilkunastu minutach wpadł mi w oko trzeci. Każdy był inny, wszystkie atrakcyjne i we wszystkich było coś znajomego. Musiałam je chyba kiedyś widzieć czy co. Zamki wzdłuż rzeki. Ależ. Dobry Boże! Oglądałam zamki nad Loarą!

Takie ich było zatrzęsienie i tak mnie to wzruszyło, że wyzbyłam się niepokoju i zajęłam wrażeniami turystycznymi. W Tours przejechaliśmy na drugą stroną rzeki. Wytrzeszczałam oczy we wszystkich kierunkach równocześnie, a łzy radosnego wzruszenia mąciły mi wzrok.

Kawa mi nieco pomogła, atrakcje krajobrazu zaabsorbowały i trzy godziny przeleciały nie wiadomo kiedy. Trzy godziny jazdy samochodem to jest nic, ileż razy robiłam trasę Warszawa-Poznań jednym ciągiem! I to nie takim samochodem jak ten, tylko znacznie gorszym, nigdy nie udało mi się zejść poniżej trzech i pół godziny.

W prawo skręciliśmy zaraz za napisem „Chaumont”. Sylwetka zamku wyrosła przede mną. Stał na pagórku, otoczony obronnym murkiem w niezłym stanie, po zewnętrznej stronie murku rosło zielsko, wewnątrz był trawnik, kwiatki, drzewa, przejechaliśmy przez bramę między dwiema okrągłymi wieżami, w narożniku na lewo zdążyłam dostrzec trzecią okrągłą wieżę, nieco większą, i wjechaliśmy na zamkowy dziedziniec.

Tu się wreszcie nieco zdziwiłam. Rozmaite rzeczy słyszałam o zamkach nad Loarą, ale nigdy żeby były siedzibą policji. Zakamuflowana komórka Interpolu, odgrywająca rolę familii amerykańskiego milionera? No cóż wszystko na tym świecie jest możliwe.

Wysiadłam, rozglądając się dookoła z głupawym zaciekawieniem i ujrzałam, że podchodzi do nas jakiś facet w cywilnym ubraniu i nagle wpadło mi w ucho.

- Powiedziała coś? - spytał po niemiecku cichym, gwałtownym szeptem towarzyszących mi policjantów.

- Nie pytaliśmy. Szef zrobi lepsze wrażenie. Nie chcieliśmy nic zepsuć.

- Bardzo dobrze. Nikt jej nie widział?

- Nie.

- Nic nie podejrzewa? Nie próbowała uciekać?

- Nie, wszystko w porządku. Myśli, że to policja.

Stałam jak skamieniała, z oczami utkwionymi w zabytkowe szczegóły architektoniczne, żadnego z nich w ogóle nie widząc. W środku kotłowało mi się coś trudnego do opisania. Wśród licznych, budzących się we mnie uczuć, na pierwszy plan wybijała się nieprzeparta chęć nabicia siebie samej po pysku. Idiotka! Skończona, beznadziejna, piramidalna idiotka!!! Jak można było.?! Jak można było tak się dać naciąć?!!! Po to zrobiłam tyle męczących rzeczy, po to przepłynęłam ten cholerny Atlantyk, po to przepuściłam trzysta dolarów i miotałam się jak dziki, nie oświetlony osioł u brzegów Hiszpanii, żeby teraz dać się doprowadzić do szefa, niczym bezmyślna krowa do rzeźni!!!

Mignęło mi wprawdzie w głowie, że krowy rzadko bywaj ą wożone do rzeźni białymi mercedesami, ale była to nader nikła pociecha. Jak mogłam im tak od razu uwierzyć?! Dlaczego nie uparłam się wysiąść, jeść, pić, telefonować, pisać listy.?! Cokolwiek, na wszelki wypadek!. Dlaczego nie kazałam zatrzymywać się przy każdym napotkanym policjancie, żeby mu padać na szyję?! Przynajmniej by mnie zapamiętali! Rany boskie, co robić.?!!!

Zadecydowano za mnie.

- Pani pozwoli, madame - powiedział z kurtuazją facet w cywilu.

Pozbierał moje rzeczy, wziął mnie pod rękę i ruszył ku wejściu w bocznym skrzydle.

Rozpacz wyrwała mnie ze skamieniałego bezruchu.

- Chwileczkę! - wrzasnęłam i wydarłam mu ramię. - Jaki piękny widok!

Nie byłam pewna, czy w moim tonie brzmi dostateczna ilość beztroskiego entuzjazmu, ale już wiedziałam, że czekają mnie nowe wysiłki. Chciałam przynajmniej spojrzeć i zyskać jakieś pojęcie o terenie. Od rzeki odgradzał mnie murek wśród zielska, zasłaniający resztę pagórka. Pryskać od razu przez ten murek?. Skoczyć nie skoczę, za wysoki i nie wiadomo, co jest za nim. Złapią mnie, jak będę przełazić. Lepiej w nocy.

Pozwoliłam się zawlec do środka. Wnętrze stanowiło pendant do brazylijskiej rezydencji. Kobylasta, barokowa szafa, wpuszczona w mur, okazała się drzwiami do windy, weneckie lustra rozsuwały się samodzielnie w chwili zbliżania się do nich. Gabinet szefa znajdował się za pełnymi książek półkami od podłogi do sufitu, których część otwarła się po podniesieniu lekko w górę mosiężnej gałki, stanowiącej ozdobę kominka w przeciwległej ścianie.

Szef oczekiwał mnie, stojąc na środku wielkiego pomieszczenia, podzielonego na kilka części elementami konstrukcyjnymi oraz grupą kaktusów w marmurowej donicy. Na twarzy miał wyraz życzliwego zainteresowania.

Zdarza się czasami coś takiego, że dwie osoby, widzące się na oczy po raz pierwszy w życiu, odczuwają do siebie szaloną sympatię lub też nieprzepartą niechęć. Natknęłam się kiedyś u Anity na jednego jej znajomego, rodaka, zamieszkałego w Danii na stałe. Był to bardzo przystojny, atrakcyjny facet, niewątpliwie interesujący jako mężczyzna. Nie jestem ostatnią pokraką i wprawdzie wielu osobom mogę się zupełnie nie podobać, ale nie sądzę, żebym na pierwszy rzut oka budziła żywiołowy wstręt. W końcu zeza nie mam, całkiem łysa nie jestem, z nosa mi nie cieknie, pryszcze się mnie nie imają. Innymi słowy facet był przystojny, a ja nie ohydna. Od pierwszego rzutu oka, zanim jeszcze zdążyliśmy się sobie przedstawić, poczuliśmy do siebie nad wyraz zgodnie tak intensywną, wręcz agresywną niechęć, że pomimo całego wyrobienia towarzyskiego i najlepszych chęci niemożliwe to było ukryć. Robiliśmy, co się dało, usiłowaliśmy być dla siebie nawzajem nad wyraz uprzejmi, on mi nawet użyczył miejsca w samochodzie, którym mnie odwiózł do domu, ja wyrażałam wdzięczność i podziw dla jego talentów kierowcy, wszystko na nic. Agresywna niechęć wyłaziła z nas skórą, warczała w powietrzu, przeradzała się niemal we wzajemny protest przeciwko naszemu istnieniu!

Coś podobnego przytrafiło się i teraz. Na środku pomieszczenia stał szalenie przystojny osobnik w najbardziej interesującym wieku i nie do wiary - blondyn!!! Miał ciemnoblond włosy, tak zwane piwne oczy, lśniące, nieco zielonkawe, trochę żółte, ciemniejsze od włosów brwi i rzęsy tak piękne, że na ich widok piknęła mnie zazdrość. Do tego był wysoki, dość szczupły, ale nie za bardzo, świetnie zbudowany i świetnie ubrany. Można powiedzieć - ideał mężczyzny!

I od pierwszego rzutu oka ten ideał mężczyzny obudził we mnie niechęć wcale nie mniej intensywną niż ów rodak u Anity. Bez wahania byłam gotowa przysiąc, że ja w nim wywołałam podobne uczucia. A przy tym nie miało to nic wspólnego z istniejącą sytuacją. Niechęć zakwitła między nami nie dlatego, że on dybał na moją wolność i życie, ja zaś byłam zmęczona, niewyspana, rozczochrana i w ogóle mało piękna, a do tego jeszcze trzymałam w zębach cały jego majątek, tylko dlatego, że już coś takiego w ludziach jest.

Z całą pewnością obydwoje mieliśmy szczery zamiar kantować się wzajemnie tak długo, jak tylko to będzie możliwe. On niewątpliwie chciał udawać przede mną przedstawiciela Interpolu, a ja postanowiłam udawać, że w to wierzę. Od pierwszego spojrzenia nasze zamiary szlag trafił. Niechęć była za silna.

- Wyjść - powiedział krótko do mojej asysty i faceta w cywilnym ubraniu wymiotło w mgnieniu

oka.

Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu.

- Mam nadzieję, że mogę usiąść - powiedziałam wreszcie wrogo. - I że dostanę coś do jedzenia. Czy może macie zamiar dalej mnie głodzić?

- Możliwe, że byłoby to nawet wskazane - odparł natychmiast jadowicie i drwiąco. - Metoda łagodnej perswazji nie robi na tobie wrażenia, prawda?

Podeszłam do jednego z tych cudownych wygodnych foteli, usiadłam, nalałam sobie wody sodowej ze stojącego obok syfonu i podniosłam szklankę.

- Twoje zdrowie - powiedziałam również drwiąco. - Lubię jasne sytuacje. Mogę cię zapewnić, że metoda gwałtownego przymusu daje jeszcze gorsze rezultaty.

Bóg raczy wiedzieć, dlaczego od razu zastosowaliśmy formę „ty”, tak rzadką we Francji. Widocznie zbliżyła nas zgodność poglądów na siebie nawzajem, a możliwe, że przewidywaliśmy kłótnię, którą ta forma zazwyczaj ułatwia. Można krzyknąć „ty świnio!” w drugiej osobie liczby pojedynczej, nie sposób krzyknąć to tak samo w jakiejkolwiek innej osobie innej liczby. Jak by nie było, to „ty” wyszło jakoś samo z siebie.

Zaśmiał się szatańsko, podszedł do stolika, nalał sobie whisky i usiadł naprzeciwko

mnie.

- Może wymyślimy coś pośredniego? - zaproponował. - Każde z nas dysponuje czymś, na czym temu drugiemu zależy. Ty masz w ręku moje pieniądze, ja mam w ręku twoje życie. Zgadza się?

Kiwnęłam głową.

- I co najśmieszniejsze, nic nam z tego nie przyjdzie - powiedziałam zgryźliwie. - Ty, zabijając mnie, tracisz forsę. Ja, siedząc na twojej forsie, tracę życie. Widzisz jakieś rozwiązanie? Bo ja nie.

- Ja widzę kilka. Z początku nawet myślałem, żeby cię po prostu przyjąć do spółki, ale to na nic. Masz za dużo powiązań, nie mogę ci ufać. Zamierzałem cię oszukać, ale widzę, że też nie wyszło. Kiedy się zorientowałaś?

- Już w czasie drogi, ale miałam nadzieję, że się mylę. Na dziedzińcu przekonali mnie ostatecznie.

Skrzywił się, patrząc na mnie z rosnącym obrzydzeniem.

- Tak podejrzewałem, że z tym niemieckim robisz jakiś szwindel, ale moi podwładni to idioci. A tak między nami. jakiego języka naprawdę nie rozumiesz?

- Duńskiego - odparłam z satysfakcją. - Jedną z nielicznych pewnych rzeczy jest to, że nie nauczę się go nigdy w życiu. A teraz zawiadamiam cię, moje słodkie kochanie, że jak mi nie dasz jeść, to pluję na tę całą konwersację i odmawiam wszystkiego. Cholera mnie bierze na ciebie i na siebie. Nic ze mnie nie wydoisz, bo jestem zniechęcona do egzystencji. Możesz mnie zabić zaraz i nie zawracaj mi głowy.

Wrogi upór widocznie buchał ze mnie ogniście, bo przyjrzał mi się, uśmiechnął się z drwiącym zadowoleniem i przycisnął jakiś guzik. Rozległ się cichy brzęczek.

- Obiad dla pani - powiedział w przestrzeń i po chwili ze ściany wyjechał stół, zastawiony posiłkiem. Byłam głodna i wściekła, z ponurą furią wpatrywałam się w pełne żarcia talerze, a on przyglądał mi się z błyskiem ironicznego zaciekawienia w oku. W momencie kiedy sięgnęłam po nakrycia, nagle odsunął stół ode mnie.

Zastygłam w bezruchu i spojrzałam na niego.

- O, przepraszam - powiedział z nieopisanie złośliwą uprzejmością i przysunął stół na powrót. Opanowałam się, ujęłam widelec i w tym momencie stół znów odjechał.

Zabawa w odbieranie kości głodnemu psu była dla mnie przez całe życie najwstrętniejszą rzeczą ze wszystkich, jakie potrafi wymyślić małpia złośliwość. Moja doprowadzona do ostateczności dusza doszła do głosu. Z zimną furią, z pełną świadomością tego co robię, przestałam panować nad sobą.

Przed widelcem, który miałam w ręku, udało mu się uchylić, ale na nic więcej zareagować nie zdążył. Za daleko ode mnie siedział, żebym mogła wszystkie półmiski rozbijać mu bezpośrednio na głowie, poleciała więc tylko w jego stronę ich zawartość. Bez słowa, ale za to z imponującym rozmachem demolowałam wszystko, cokolwiek miałam w zasięgu ręki, w miarę możności celując w przeciwnika. Przytomnie nie usiłował mnie powstrzymać, zdając sobie widocznie sprawę z tego, że równie dobrze mógłby powstrzymać rozpędzoną lokomotywę. Posługiwał się tylko tacą w charakterze tarczy, ale nawet nie wstał z fotela i w ogóle całe to dantejskie piekło zniósł zdumiewająco spokojnie. Na zakończenie dolałam sobie do szklanki wody z syfonu, po czym uniosłam syfon i z całej siły trzasnęłam nim w marmurową donicę z kaktusami. Efekt tego epilogu zadowolił mnie ostatecznie, usiadłam na powrót na fotelu, wypiłam nieco wody, a resztą znienacka chlusnęłam na niego.

- Twoje zdrowie - powiedziałam mściwie.

Z kamiennym spokojem wyciągnął z kieszeni chusteczkę, wytarł twarz, strząsnął z marynarki szczątki różnych artykułów spożywczych i przycisnął guzik.

- Drugi obiad dla pani - powiedział w przestrzeń. - I niech tu ktoś posprząta.

Odwrócił się do mnie i dodał:

- Właśnie czegoś takiego się po tobie spodziewałem. To ładnie z twojej strony, że nie zawiodłaś moich oczekiwań.

- Nawzajem - odparłam wzgardliwie i przez dziesięć minut siedzieliśmy w milczeniu, obserwując wysiłki dwóch usuwających pobojowisko facetów. Stół z obiadem wjechał ponownie i przystąpiłam do spożywania produktów, całkowicie zdecydowana zabić go, gdyby się jeszcze z czymś wygłupił.

Nadal milczał, patrząc mi w zęby, co mnie okropnie drażniło, pod koniec zaś powiedział:

- Nie żałuj sobie. Możliwe, że to ostatni obiad w twoim życiu. A w każdym razie taki obiad.

Wzruszyłam ramionami, nie zniżając się do udzielania odpowiedzi i zastanawiając się, co to

bydlę wymyśliło. Jadowita substancja skapywała z jego słów i aż dziw brał, że nie przepalała dywanu na podłodze. Niechęć, przepełniająca cały mój organizm, zaczynała się przekształcać w nienawiść. I pomyśleć, że miałam przed sobą przystojnego blondyna! Ta wróżka była chyba nienormalna.

Kawa została dostarczona tą samą bezosobową metodą i na nowo podjęliśmy pogawędkę. Po likwidacji pierwszego obiadu i zaspokojeniu głodu wpadłam w nieco lepszy humor. Zażądałam wyjaśnień, jakim sposobem na mnie trafili. Opowiedział mi to bardzo chętnie i bez żadnych oporów, widocznie myśl, że dostał mnie w ręce, również wprawiła go w lepszy humor.

- Ja sam nie przypuszczałem, że cię diabli wynieśli na ocean - ciągnął, opisawszy poprzednio, co działo się w rezydencji po moim zniknięciu. - Domyślałem się, że ta twoja niechęć do wody była symulowana, ale nie byłem pewien. Dopiero ten statek, który usiłowałaś przedziurawić.

Słusznie uważałam ową przeszkodę na prostej, morskiej drodze za odrażającą kobyłę! Między innymi płynął tam jakiś idiota dziennikarz, który, zachwycony sensacją, podyktował przez radio do swej redakcji atrakcyjny artykuł o szarży jachtu „Stella di Mare” na Bogu ducha winien pasażerski statek. Nazajutrz zamieścili nawet zdjęcia, na których machałam ręką z rufy, przy czym dodatkową sensację stanowił brak jakiejkolwiek flagi na moim maszcie. Do faceta, który wziął trzysta dolarów za ropę, dotarli w dwa dni po mnie. Następnego dnia odnaleźli mnie już za Wyspami Kanaryjskimi.

- Nie miało sensu zatrzymywać cię na wodzie, mogłabyś się utopić, a to byłoby przedwczesne -kontynuował z gryzącą uprzejmością. - Zresztą, nie ma na świecie jednostki, która mogłaby dogonić ten jacht. Czekaliśmy na ciebie wzdłuż wybrzeża, gdzieś przecież musiałaś wylądować. Patrolowaliśmy helikopterem ląd i morze. Zniszczylibyśmy ci jacht tylko w wypadku, gdybyś płynęła do Kopenhagi, ale to było mało prawdopodobne, bo miałabyś trudności w kanale La Manche. Mogłaś jeszcze zniknąć nam z oczu zaraz po wylądowaniu, to by stworzyło trochę kłopotów, na szczęście jednak poczekałaś uprzejmie na mojego człowieka. To było bardzo ładnie z twojej strony.

- Żebyście pękli - powiedziałam z całego serca i zapaliłam papierosa. - Gliny mnie nie szukają?

- Szukają, oczywiście - odparł obojętnie. - Ale sama rozumiesz, ile myśmy mieli for. Są co najmniej o tydzień w tyle.

- Kiedyś mnie przecież znajdą.

- Bądź spokojna, że nie!

- No dobrze - zauważyłam krytycznie po chwili milczenia. - Ale wyjaśnij mi uprzejmie, skąd ten upór w nastawaniu na moje życie? Przecież gdyby nie to, nikt z nas nie miałby tych kłopotów. Dlaczego, u diabła, od samego początku zdecydowaliście się mnie zabić?

- Nie my - powiedział gniewnie. - Mnie przy tym nie było. Moi ludzie, przyznaję, trochę stracili głowę i nie mieli innego wyjścia. Myśl logicznie. Gdyby nie to zamieszanie w lokalu i interwencja policji. Gdyby mieli odrobinę czasu, żeby się z tobą porozumieć i dowiedzieć się, co Bernard do ciebie powiedział, nie budząc w tobie żadnych podejrzeń, nikt by cię nie zabijał. Przesiedziałabyś w jakimś zamknięciu parę dni i wyszłabyś na wolność nie mając pojęcia, kto cię uwięził i dlaczego. Niestety, policja stała w drzwiach i trzeba było natychmiast cię stamtąd zabrać. No, a zaraz potem zaczęłaś za dużo wiedzieć.

- Zaraz - przerwałam niechętnie - po cholerę miałabym siedzieć w zamknięciu?

Wzruszył ramionami ze zniecierpliwieniem.

- Zupełnie głupia jesteś. Ja nie mogę ryzykować. Policja wyciągnęłaby z ciebie słowa Bernarda już następnego dnia. Wystarczyłby jakiś drobny błąd, nasze nieprzewidziane potknięcie i na podstawie informacji od ciebie mogliby trafić do miejsca ukrycia pieniędzy. Już i tak dosyć szkody mi narobili.

- I ty sobie wyobrażasz, że ja ci teraz wszystko powiem, odbierając sobie ostatnią szansę przeżycia? - spytałam z politowaniem. - Doprawdy nie wiem, kto z nas ma gorzej w głowie.

- Na ten temat jeszcze porozmawiamy - przerwał mi niecierpliwie. - No, ślicznotko moja, przystępujemy do rzeczy. Pamiętasz, co mówił nieboszczyk?

- Każde słowo - odparłam i teraz jad skapywał ze mnie. - W uszach mi stoi. Okropnie mnie ciekawi, gdzie jest to miejsce. Nawet nie wiem, czy nie bardziej niż ciebie.

Oparłam się wygodnie w fotelu i przyglądałam mu się z mściwą satysfakcją. Między nami trwała wojna na noże. O jakimkolwiek zawieszeniu broni mowy być nie mogło. Przyglądał mi się również ze zmarszczonymi brwiami i niechęcią w oczach, zastanawiając się nad czymś, po czym wstał z fotela i podszedł do ściany. Na ścianie wisiała imponującej wielkości abstrakcja, znakomita kolorystycznie, oprawiona w bardzo grube, proste ramy. Położył rękę na ramie z lewej strony i odwrócił się do mnie.

- Mogę zaspokoić twoją ciekawość - powiedział szyderczo. - Tyle wiesz, że możesz wiedzieć i resztę. Chodź tu, znajdziesz sobie to miejsce. Ja go nie znam, ale tobie będzie stało już nie tylko w uszach, ale i w oczach. Będziesz się czuła ważniejsza. Przyjrzyj się.

Górna pozioma rama oddzieliła się od reszty, coś cicho prztyknęło i na cały obraz spłynęła olbrzymia mapa świata. Na mapie naniesiono drobną krateczkę, w której wyraźnie zaznaczały się południki i równoleżniki. Wszystkie linie krateczki razem z południkami i równoleżnikami były ponumerowane zupełnie bez sensu, nie w kolejności, przy czym linie pionowe oznaczono liczbami, a poziome literami, jedne pojedynczymi, inne podwójnymi, dużymi i małymi pomieszanymi razem. Od razu wpadł mi w oko równik, który nosił nazwę TR. Zerowy południk, ten przechodzący przez Londyn, miał numer 72. Linie obok niego oznaczone były liczbami 11, 7 i 24. Oprócz oznakowania kratki podane też były odległości skrzyżowania linii od rozmaitych punktów orientacyjnych, istniejących w terenie.

W mgnieniu oka zrozumiałam znaczenie liczb, podanych przez konającego i równie szybko postanowiłam sprawdzić, jak musiałabym oznaczyć miejsce, gdzie znajdują się mało znane, ale bardzo interesujące groty na Malinowskiej Skale w pobliżu Wisły. Jasne było przecież, że ten dowcipny łajdak pokazuje mi mapę z nadzieją, że zachłannie rzucę się na jego kryjówkę, a jemu wystarczy tylko pilnować, gdzie patrzę.

Oka ze mnie nie spuszczał, kiedy znalazłam sobie Kraków, potem Cieszyn, potem mamrocząc pod nosem ustaliłam, że musiałabym się posługiwać południkiem numer sto dwadzieścia dwa i równoleżnikiem W jak Wanda, ale przy sprecyzowaniu ilości metrów napotkałam trudności, bo sama dobrze nie pamiętałam, gdzie te groty leżą. Uspokoiłam się w kwestii grot, przeniosłam się w Rodopy, moim zdaniem bardzo dobre do chowania rozmaitych rzeczy, z wielką uwagą przejechałam nosem po wszystkich greckich wyspach, lekceważąco potraktowałam Alpy, obejrzałam Pireneje i opuściłam Europę. Miałam nadzieję, że przy Pirenejach nic mi nie błysnęło ani w oku, ani nigdzie.

- Dość! - powiedział nagle, kiedy z szalonym zajęciem badałam Kordyliery. - Wiesz już, gdzie są moje pieniądze prawda? Ja też wiem, że w Europie, możesz się przestać wygłupiać.

Za najwłaściwsze uznałam wyniosłe milczenie. Przyjrzałam się, jak mapa wionęła ku górze i rama obrazu wróciła na swoje miejsce. Podeszłam do okna. Widok był przepiękny i sytuacja wewnątrz stanowiła z nim niemiły zgrzyt.

- Dobra jesteś - powiedział z nienawistnym uznaniem. - Nie szkodzi, spróbujemy inaczej.

Tego nie przewidziałam. Najpierw utrwalił w moim umyśle miejsce, o które mu chodziło, a

potem zaczął wyciągać to ze mnie metodą naukową. Popadłam w niejaką rozterkę, bo z jednej strony^

bałam się panicznie wszelkich urządzeń elektrycznych, a z drugiej już dawno marzyłam o zapoznaniu się z wykrywaczem kłamstw. Byłam jednakże pewna, że nie uczynią nic takiego, od czego mogłabym stracić zdrowie i pamięć, nie protestowałam więc, kiedy zaprowadzili mnie do pokoju, wyglądającego jak laboratorium, gabinet lekarski i rozdzielnia w elektrociepłowni razem wzięte. Pozwoliłam się podłączyć do sieci, zadowolona z panicznego strachu, który wypierał wszelkie inne uczucia z obawą zdradzenia tajemnicy włącznie.

Na głupie wynalazki znalazłam sposób od razu. Zaparłam się zadnimi łapami i już w trakcie przygotowań wmówiłam w siebie, że bandycki skarb ukryty jest w grotach na Malinowskiej Skale. Żadne lepsze miejsce nie przyszło mi do głowy i powtarzałam sobie tak uporczywie, że sama w to święcie uwierzyłam. Zabawa polegała na tym, że nie żądali ode mnie odpowiedzi, tylko wymieniali różne miej sca i rejestrowali elektrycznie wrażenie, jakie to na mnie robiło. Malinowską Skałę wbiłam sobie do głowy na mur. Oczyma duszy widziałam każdy jej kawałek, każde miejsce, zarówno spośród tych, które znałam, jak i spośród tych, o których tylko słyszałam. Wyobraźnię na szczęście mam i jak na dłoni pojawiały się przede mną kolejno: płaski kamień na łagodnym zboczu, stanowiący wejście, olbrzymie, ociekające wodą głazy pionowego komina, ciasne wejścia do bocznych korytarzy, dolny korytarz, czarny i nieskończenie długi, podziemne jezioro. Na samym dnie nie byłam, jeziora w naturze nigdy nie widziałam, ale tam właśnie wymyśliłam sobie miejsce ukrycia skrzynek z diamentami i złotem. Pasowało to do siebie o tyle, że skrzynek z diamentami też nigdy w życiu nie widziałam.

Na Malinowską Skałę nie trafili, z tego zapewne powodu, że nigdy nie słyszeli o jej istnieniu i wskaźniki elektryczne pokazały jak byk, że nic na mnie wrażenia nie robi. Wyszło im, że z początku byłam zdenerwowana, a potem się uspokoiłam. Jasne, że się uspokoiłam, stwierdziwszy, że nic się nie dzieje i żaden prąd przeze mnie nie przelatuje.

Wróciliśmy do gabinetu.

- Chyba zidiociałeś, mój koteczku - powiedziałam z niesmakiem. - Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak ja się śmiertelnie boję prądu elektrycznego? Mogłam od tego zwariować, stracić pamięć i chciałabym wiedzieć, co by ci z tego przyszło?

- Liczyłem na twoją zadziwiającą odporność - odparł drwiąco. - A teraz, słodka perełko, liczę na twój rozsądek. Wiesz, gdzie jesteś?

- Mniej więcej. Bo co?

- Pokażę ci coś jeszcze.

Kiwnął na mnie i podszedł do ściany w innej części komnaty. Ściana była wyłożona kamieniem, wielkimi, z grubsza tylko ociosanymi blokami. Przykucnął i nacisnął jeden z kamieni nad samą podłogą. Dwa razy z lewej strony, raz z prawej i znów z lewej. Patrzyłam ciekawie, co z tego wyniknie.

Podniósł się i czekał kilka sekund. Jeden z kamieni na poziomie mojej twarzy wysunął się lekko ze ściany, powoli i bez szmeru, po czym otworzył się na kształt drzwiczek. W głębi za nim znajdowały się prawdziwe, stalowe drzwiczki, widoczne tylko w połowie, a na nich tarcza z numerami. Przekręcił zero. Kamień poniżej drgnął, wysunął się i też otworzy). Przede mną widniała szafka w głębokiej wnęce o wymiarach około metr dwadzieścia na sześćdziesiąt centymetrów.

- To jest moje sanktuarium - wyjaśnił uprzejmie. - Otwiera je liczba dwadzieścia osiem sto dwadzieścia jeden. Zapamiętasz?

Wykręcił na tarczy 28121 i szafka stanęła otworem. Wewnątrz leżało dużo papieru, w tym także paczki banknotów.

- Podobno życzyłaś sobie dostać trzydzieści tysięcy dolarów w charakterze odszkodowania za straty moralne? - ciągnął dalej, odwracając się do mnie. Stał przy otwartej szafce, oparty łokciem o kamień obok niej i przyglądał mi się z jadowitą odrazą. - Tu jest więcej. Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. Należą do ciebie, pod warunkiem, że weźmiesz je sobie sama.

Oderwał się nagle od ściany, przeszedł do pierwszej części pomieszczenia i zebrał moje rzeczy. Zajrzał do torby.

- Co tu masz? Dokumenty, pieniądze, zwykłe, babskie śmieci.

Pieczołowicie ulokował torbę w szafce, sięgnął po siatkę, obejrzał atlas, słownik, plastykowy worek z szalem i inne drobiazgi. W oczach błysnęła mu jakaś myśl, wyjął worek z szalem, a resztę ustawił ładnie obok torby. Zamknął szafkę.

- Otwórz - polecił mi.

W środku kotłowały mi się rozmaite uczucia, ale posłusznie spełniłam polecenie. Wykręciłam numer dwadzieścia osiem sto dwadzieścia jeden, żaden prąd mnie nie złapał i szafka znów stanęła otworem.

- Widzisz, jakie to łatwe? - spytał, a w głosie jego brzmiała krwawa drwina. - Potrzebna ci jest tylko jedna drobnostka: wolność.

- Na razie jestem wolna - powiedziałam zimno.

- Już niedługo - odparł złowieszczo.

Zamknął szafkę, zamknął kamienie i gestem zaprosił mnie do sąsiedniej części. Milczałam, zastanawiając się, czy już przystąpić na nowo do demolowania wnętrza, czy jeszcze pozwolić rosnąć furii.

- Co to jest? - spytał, potrząsając plastykowym workiem.

- Szal - odparłam z kamienną uprzejmością. - Z białego acrylu. Innymi słowy moja robótka.

- Aha, robótka. Ręczne robótki są szalenie pożyteczne i dobrze robią na nerwy. Robótkę dostaniesz.

Zastanawiał się przez chwilę.

- A teraz porozmawiajmy poważnie. Coś ci powiem i to, co powiem, będzie wiążące. Nie zostaniesz zabita. Sam rozumiem, że to żaden interes dla ciebie powiedzieć mi wszystko po to, żeby zaraz potem zginąć. No więc dobrze, nie zginiesz.

- Chyba masz źle w głowie - przerwałam mu pogardliwie. - Wyobrażasz sobie, że w to uwierzę? Cierpię twoim zdaniem na niedorozwój umysłowy? Pokazujesz mi to wszystko po to, żeby mnie utwierdzić w mniemaniu, że zaraz potem, jak ci powiem, wyjdę stąd bez przeszkód, wolna jak dzika świnia na ostrym zakręcie, co?

- Przeciwnie - odparł spokojnie. - Pokazuję ci to, żebyś wreszcie pojęła, że nie wyjdziesz stąd nigdy. Stąd, czy z jakiegokolwiek innego miejsca. Zależy mi na informacjach od ciebie i gotów jestem dużo dla ciebie zrobić. Mogę ci stworzyć życie jak w raju, będziesz miała nawet kontakty z ludźmi. Tyle, że to będą moi ludzie. Trudno, moja droga, traci się czasem w katastrofie rękę albo nogę, albo wzrok, ty straciłaś wolność. Smutny przypadek, nic innego. Różnica będzie polegała na jakości twojej niewoli.

Zatrzymał się i spojrzał na mnie krytycznie.

- Myślę, że będziesz musiała szybko się zdecydować. Nie masz już osiemnastu lat. Pewne zmiany mogą się stać nieodwracalne, na przykład siwizna.

- W siwych włosach było mi zawsze szalenie do twarzy - przerwałam jadowicie.

- Nie wiem, czy będzie ci tak samo do twarzy bez zębów - odparł natychmiast. - Nie przerywaj. Słuchaj. Znam cię lepiej, niż sądzisz, i doskonale wiem, że wszelki przymus fizyczny, jakieś tortury czy coś w tym rodzaju wywołałoby u ciebie tylko to, że zacięłabyś się w tej swojej wściekłej furii. Wolę ci dać czas na zastanowienie się, co wolisz. Masz do wyboru tylko jedną z dwóch możliwości: być uwięziona w bardzo złych warunkach albo być uwięziona w bardzo dobrych. Jak wyglądają dobre warunki, mniej więcej wiesz, chociaż zapewniam cię, że stworzę ci lepsze niż wszystko, cokolwiek w życiu oglądałaś. Jak wyglądają te złe, przekonasz się sama. No i sama podejmiesz decyzję. Ja poczekam.

Bezgraniczna, jadowita ironia, jaka zabrzmiała w tych ostatnich słowach, napełniła mnie zupełnie poważnym niepokojem. Co ten łajdak wykombinował? W dyby mnie chce zakuć czy co? I w ogóle co za bzdury ględzi, jaka niewola? W dzisiejszych czasach w cywilizowanych krajach, pod nosem policji?. Zawracanie głowy, dosyć mam już tej głupiej komedii!

Poczułam się zmęczona wydarzeniami. To wszystko przecież nie ma żadnego sensu. Musimy wreszcie dojść do jakiegoś porozumienia i przestać robić sobie wzajemnie na złość. Szkoda życia na idiotyzmy.

- Słuchaj, przestań się wygłupiać - powiedziałam z niechęcią. - Co mnie w końcu obchodzą twoje pieniądze, udław się nimi. Daj mi święty spokój i odczep się ode mnie, to ci powtórzę, co nieboszczyk powiedział.

- To mów!

- A chała! Nie zaraz. Nie wierzę ci. Daj mi spokój na trzy miesiące. Przez trzy miesiące przekonasz się, że nie trzaskam gębą na prawo i na lewo i że nikt nic nie wie. A ja się przekonam, czy ty się odczepiłeś.

- Oszalałaś? - przerwał z niesmakiem. - Mówisz brednie. Policja cię przydusi pierwszego dnia!

- Zełgam cokolwiek. Trzasnęliście mnie w łeb i straciłam pamięć. Nawet z nazwiskiem mogę mieć kłopoty.

- Nonsens - powiedział po chwili wzruszając ramionami. - Chyba zgłupiałaś. Mówmy jasno: teraz mi nie wierzysz. A za trzy miesiące to co? Narodzi się w tobie nowa wiara? Jaką masz gwarancję, że cię nie załatwię za trzy miesiące?

- Sam będziesz, kwiatuszku, dbał o moje długie życie. Złożę u notariusza testament, w którym cię opiszę. Otworzyć po mojej śmierci.

- A nie, to wykluczone. Wpadniesz pod samochód i co?

- Ty też możesz wpaść pod samochód, kto ci zabroni? Zresztą mogę napisać - otworzyć po mojej podejrzanej śmierci.

Przyjrzał mi się z wyraźnym wstrętem i pokręcił głową.

- Powiem ci szczerze, że łatwiej mi będzie dbać o twoje życie, jak cię będę miał pod ręką. I w ogóle mój sposób wydaje mi się lepszy. Wypróbujemy go najpierw. Ciekawe, swoją drogą, kiedy wreszcie zrozumiesz, że nie masz żadnego wyjścia. Tego, co wiesz ty, nie wie nikt na świecie. Policja mnie nie zna, nie umieją do mnie dotrzeć. Nie wystarczy wiedzieć o przestępstwie, trzeba je jeszcze udowodnić. Ja mam osiemnaście nazwisk i cztery obywatelstwa, nikt nie wie, kim jestem naprawdę i54 co robię. Ty ich możesz naprowadzić na mój ślad, przez ciebie będę miał zatrute życie, uniemożliwioną pracę. Nie, moja kochana, niech ci wystarczy, że ci daruję życie. Jesteś dla mnie wiecznym mieczem Damoklesa.

- Taki jesteś nerwowy? - zdziwiłam się uprzejmie, bo przez jego gadanie znów zaczęłam tracić zdrowy rozsądek. - Myślałam, że w twoim zawodzie.

- Koniec - powiedział, podnosząc się nagle, zły i zniecierpliwiony. - Dosyć tego ględzenia. Udasz się teraz do apartamentu, który opuścisz dopiero, jak powiesz. Służę ci - dodał z ukłonem. -Robótkę możesz zabrać.

- Jak uważasz - odparłam zimno. - Chcesz wojny, będziesz miał wojnę.

- Idiotka! Wojna ze mną!.

Jego szyderczy śmiech dźwięczał mi w uszach, kiedy w towarzystwie trzech gorylowatych facetów schodziłam po schodach w dół. Nie szarpałam się z nimi, chociaż kotłująca się we mnie furia zdołałaby chyba zmieść z powierzchni ziemi cały ten zamek. Co za kretyn! Odrażający, nadęty, zarozumiały, pewny siebie bufon! Ja mu jeszcze pokażę!.

Przytomnie, chociaż z dziką wściekłością pomyślałam, że pewnie mnie teraz gdzieś zamkną. Niewątpliwie będę stamtąd usiłowała uciec i lepiej, żebym przy takich wysiłkach dysponowała pełnią zdrowia. W trakcie demolowania budynku mogliby mi na przykład przetrącić rękę albo co, w pierwszej chwili nawet bym tego nie zauważyła, a potem by mi przeszkadzało. Nie, żadnych uszkodzeń!

Schodziłam więc bez oporów, ściskając w ręku plastykowy worek, w dół i w dół, i w dół. Po drodze zdołałam zauważyć, że znajdujemy się w tej większej, okrągłej wieży. Wszelkimi siłami pilnowałam, żeby nie stracić poczucia kierunku, chociaż kręcone schody wybitnie mi w tym przeszkadzały. Policzyłam stopnie jednego biegu pomiędzy podestami.

Nowocześnie wyposażony zamek skończył się już dawno i to coś, w czym się znajdowałam, w pełni zasługiwało na miano lochów. I to lochów mocno zaniedbanych. Gorylowaci faceci z trudem otworzyli jakieś drzwi, myślałam, że ujrzę wreszcie moją celę, ale dalej był mały korytarzyk i znów schodki. Teraz liczyłam je staranniej, siedemnaście i siedemnaście, razem trzydzieści cztery. Schodki były na pół zrujnowane, bez żadnej poręczy, nad wyraz niewygodne. Pod schodkami znajdowały się następne drzwi, bardzo małe, wykonane z jednej płyty kamiennej, zawieszonej na potwornych wrzeciądzach. Żeby je otworzyć, trzeba było usunąć jakieś żelastwa, jakieś kamienie, widać było, że ostatni raz otwierano je ze trzysta lat temu. Jeden facet mnie pilnował, a dwóch naparło na drzwi, które stawiały wyraźny opór. Otwarły się wreszcie, z okropnym zgrzytem szurając po kamiennej posadzce.

Nie, jednak nie weszłam tam dobrowolnie. Zostałam wepchnięta. Za mną wstawiono średniowieczny, oliwny kaganek i trzej faceci wspólnymi siłami pociągnęli drzwi ku sobie. Usłyszałam jeszcze szczęk i zgrzyt wrzeciądzów, na które założyli kłódkę, co wydało mi się idiotyczną przesadą. Nie zdołałabym tych drzwi otworzyć nawet, gdyby tam nie było żadnego zamknięcia. Pomijając kwestię sił fizycznych, trzeba by je było ciągnąć, a absolutnie nie było za co. Twórca tej komnaty nie przewidział możliwości otwierania jej od wewnątrz.

Pomyślałam, że teraz powinnam się wreszcie obudzić z tego koszmarnego snu. To wszystko razem było zbyt okropne, żeby w ogóle mogło się przytrafić. Nie, to wykluczone! Taki kretyński, średniowieczny nonsens był po prostu niemożliwy. Wymyśliłam to sobie albo mi się śni, albo też jest to jakiś głupi dowcip. On zwariował, ten półgłówek, nie zamierza chyba rzeczywiście mnie tu trzymać!

- Hej, ty! - zabuczało mi nagle nad głową.

Oczy powoli przyzwyczajały mi się do ciemności, nieznacznie rozpraszanych przez nędzny kaganek. Podniosłam go i spojrzałam w górę. Gotyckie sklepienie opierało się na olbrzymim zworniku, w środku którego widniała dziura, zionąca czarną głębią. Nie miała więcej niż jakieś dwadzieścia pięć na dwadzieścia pięć centymetrów.

- Hej, ty! - zawyło znowu z dziury.

- Czego?! - wrzasnęłam z wściekłością ku górze.

- Jak ci się podoba nowy apartament?

Poznałam po głosie tego łajdaka i coś mi w środku zaskoczyło. Jeśli sądził, że zacznę nagle skamleć i żebrać o litość, to się w życiu tak nie pomylił!

- Prześliczny! - ryknęłam pełną piersią. - Lubię wysokie groby!

Z czarnej czeluści dobiegł drwiący śmiech.

- To jest cela skazanych na śmierć głodową. Słyszysz?

- Słyszę! Bardzo się cieszę, całe życie się odchudzałam!

- Posiedzisz tu tak długo, aż się namyślisz! Jeść dostaniesz, nie bój się! Jak ci się znudzi, to mnie zawiadom! Przyjemnych rozmyślań!

- Pocałuj mnie w tyłek! - wrzasnęłam w odpowiedzi, bo już mi się znudziły te wersalskie uprzejmości. Nad sobą usłyszałam śmiech i wszystko ucichło.

Z kagankiem w ręku obejrzałam pomieszczenie. Osłupienie, które mnie ogarnęło, przygłuszyło nawet furię. Loch był nieduży, nieregularny, miał mniej więcej pięć na sześć metrów, kamienne ściany i kamienną posadzkę. W jednym kącie leżało coś, co po namyśle uznałam za kompletnie przegnitą^ słomę, w drugim poniewierały się jakieś gnaty, możliwe, ze ludzkie, w trzecim leżały dwa bardzo duże kamienie, na których dało się usiąść. Usiadłam zatem na jednym, na drugim postawiłam kaganek, i zapatrzyłam się w ściekającą zewsząd wodę, usiłując jakoś otrząsnąć się ze zgrozy.

To więc miał na myśli mówiąc, że będę musiała szybko podjąć decyzję! Istotnie, pewna słuszność w tym była. Niewiele czasu potrzeba, żebym tu dostała reumatyzmu, szkorbutu i obłędu. Oprócz tego grozi mi jeszcze anemia, utrata wzroku, niedotlenienie i kołtun. Jak te przyjemności razem na mnie spadną, to już potem będzie mi wszystko jedno.

Myśl o kołtunie zdenerwowała mnie najbardziej. Nie, to było doprawdy niemożliwe! Nie znoszę kretyńskich dowcipów, a ten swoją głupotą przeszedł wszelkie granice! Ten idiota musiał mnie jakoś oszukać, chciał mnie przestraszyć, z pewnością istnieje stąd jakieś proste i łatwe wyjście, które pokaże mi z drwiącym śmiechem, jak się załamię. A guzik z pętelką! Nie dam z siebie zrobić balona! Nie wierzę, że tu siedzę, i koniec!

Po paru godzinach moja kategoryczna niewiara zaczęła nieco blednąc. Gdzieś wysoko, ileś tam pięter nade mną, zapadła głęboka noc, normalni ludzie spali w normalnych łóżkach, oddychali zwyczajnym, świeżym powietrzem, a ja siedziałam jak wybrakowana ofiara losu na mokrym, twardym kamieniu, w odrażającym, ciemnym, dusznym, ociekaj ącym wodą lochu, kostniałam w przenikliwej wilgoci i nic nie wskazywało na to, żebym miała stąd wkrótce wyjść!

Bezmyślnie nakręciłam zegarek, który mi zostawiono widocznie po to, żebym nie przeoczyła upływu czasu. Kolejno zdążyłam popaść w przygnębienie, panikę, furię i apatię. Apatia sprawiła, że zasnęłam na tym kamieniu, oparta o ścianę, po czym obudziłam się zmarznięta, zesztywniała, z odgniecionymi różnymi częściami ciała, z uczuciem, że już mi zaczynają wypadać wszystkie zęby i włosy oraz z myślą o szczurach. Wiedziałam, że czegoś tu brakuje, oczywiście, szczurów! Powinny być. Dlaczego nie ma? Gdyby były, to już by wylazły.

Jakiś czas rozmyślałam nad tym, jak długo szczur może żyć bez pożywienia, i doszłam do wniosku, że widocznie wszystkie zdechły co najmniej sto lat temu. Możliwością wpuszczenia mi tu jakiegoś nie przejęłam się zbytnio, stanowię bowiem osobliwy wyjątek wśród kobiet. Nie boję się myszy ani szczurów. Znacznie bardziej zdegustowałaby mnie obecność najmniejszego bodaj zaskrońca.

Zegarek wskazywał szóstą. Musiała to być szósta rano, bo niemożliwe, żebym przespała na tym kamieniu trzy czwarte doby. Wykonałam kilka ćwiczeń gimnastycznych, usiłując usunąć chociaż częściowo uczucie połamania na drobne kawałki i nieco się rozgrzać. Sam widok tej ściekającej z cichym szmerem wody wystarczał, żeby człowiekowi robiło się zimno!

Nie miałam absolutnie nic do roboty, co stanowiło sytuację obcą mojej duszy i mojemu charakterowi. Jedyne miejsce, gdzie mogę nie mieć nic do roboty i być z tego zupełnie zadowolona, to wybrzeża Morza Śródziemnego, których ten apartament raczej nie przypominał. Wszędzie gdzie indziej coś mnie pcha i coś mnie zmusza do byle jakiej aktywnej działalności. Na wołowej skórze by nie spisał głupot, które popełniłam tylko dlatego, że upierałam się koniecznie coś zrobić.

Teraz mogłam tylko siedzieć na tym kamieniu i patrzeć bezmyślnie w mrok przed siebie, względnie latać wzdłuż pomieszczenia od ściany do ściany. Wiadomo powszechnie, że tak jedna, jak i druga czynność znakomicie przyspieszała popadniecie w obłęd rozmaitych więźniów. Popadniecie w obłęd było całkowicie sprzeczne z moimi zamiarami, wobec czego zaczęłam myśleć.

Antypatyczny łobuz postanowił zapewne przetrzymać mnie jakie trzy dni i zobaczyć, czy skruszeję. Pomyliło mu się z gęsią za oknem. Trzy dni to nie wieczność i przez trzy dni na pewno nie dostanę żadnej nieuleczalnej choroby. Przetrzymamy sobie te trzy dni i zobaczymy, co będzie dalej. Na razie zaś trzeba się zająć jakąś pracą, żeby czas szybciej leciał. Z dostępnych mi zajęć spacer po lochu i bezmyślne gapienie się przed siebie zdecydowanie odpadają, innymi słowy wykluczona jest praca fizyczna. Poświęćmyż się zatem umysłowej.

Podłożyłam sobie za przeproszeniem pod tyłek plastykowy worek, na nie dokończonym szalu nawet się dość miękko siedziało, oparłam się o ścianę i zaczęłam sobie wyobrażać zamek. Drogę, która mnie doprowadziła do tych ponurych kazamatów, pamiętałam bardzo dobrze. Naprzeciwko mnie znajdowały się drzwi. Za drzwiami trzydzieści cztery strome schodki, zakręcające w prawo, na górze korytarzyk, który także od tej strony patrząc, zakręcał lekko w prawo. Wszystko kręciło się dookoła wieży. Wnioskując z niewygody schodków, można przyjąć ich wymiar na jakieś dwadzieścia osiem centymetrów. Dwadzieścia osiem razy trzydzieści cztery to jest siedemset trzydzieści sześć. Przeszło siedem metrów, czy tu jest tej wysokości do zwornika siedem metrów?.

Do wysiłków umysłowych dołączyły się jednak fizyczne. Podniosłam kaganek i zaczęłam mierzyć wysokość pomieszczenia. Całe życie miałam rozpiętość palców u prawej ręki równe dwadzieścia centymetrów, a przy tym wiedziałam dokładnie, w którym miejscu na ramieniu wypada mi metr przy wyprostowanej dłoni. Wyciągnęłam z worka kawałek acrylu i zawiązałam supełek na metrze, co bardzo ułatwiło pracę. Po krótkim czasie stwierdziłam, że zakręcający korytarzyk znajduje się powyżej mojego sklepienia, zaś grubość zwornika wynosi około metr dwadzieścia. Kobyła, nie zwornik!

Następnie zaczęłam sobie odtwarzać schodki wyżej. W jednym biegu było ich dziesięć. Ile mogły mieć? Jakieś dwadzieścia do dwudziestu trzech centymetrów, nie więcej, zwyczajne jak do piwnicy. Przyjmijmy krakowskim targiem dwa dwadzieścia na jeden bieg, biegów było sześć, przedtem jeszcze były pierwsze schody, prowadzące z parteru budynku wprost do wieży, tam było czternaście stopni, ale odrobinę wygodniejszych, zaraz, ile to będzie razem.?

W chwili, kiedy wyliczyłam, że siedzę dwadzieścia osiem metrów poniżej poziomu parteru i usiłowałam to sobie wyobrazić za pomocą przyrównania do nowego budownictwa mieszkaniowego w Warszawie, nad głową coś mi zaryczało chrapliwie.

- Hej, tyyy! - dudniło w otworze zwornika.

- Czego, do diabła?! - wrzasnęłam ze zniecierpliwieniem, bo właśnie przeliczałam sobie kondygnacje i chrapliwy ryk oderwał mnie od tematu.

- Żyj esz?!

W dudniącym głosie brzmiało coś jakby życzliwe zainteresowanie i stwierdziłam, że nie jest to głos szefa.

- Nie, umarłam! - odwrzasnęłam wzgardliwie.

Z czarnego otworu dobiegło cienkie pokwikiwanie, które mnie nieco zaintrygowało, po czym znów odezwał się obcy głos.

- Ty się nie wygłupiaj! - zaryczał ostrzegawczo. - Bo nie dostaniesz jeść! Jak kto umrze, to mu nie dajemy! .

- Co ty powiesz?! - zdziwiłam się gromko. - Myślałam, że mu pchacie na siłę!

W otworze znów zakwiczało i z czarnej głębi zaczęło się coś pokazywać!

- Trzymaj! - wrzasnął głos. - A nie zeżryj od razu, bo to na cały dzień!

Ze zwornika zjechał na cienkiej linie koszyk. Zajrzałam do środka i znalazłam w nim pół bochenka czarnego chleba, nawet dość świeżego, gliniany dzbanek z wodą, paczkę papierosów i zapałki. Na chwilę zamknęłam oczy i serce mi zabiło, bo przez cały czas ze straszliwym wysiłkiem odsuwałam od siebie myśl o papierosach. Wiedziałam, że to mi dokopie najbardziej, i od pierwszego momentu zmobilizowałam całą siłę woli, żeby się jakoś bezboleśnie odzwyczaić od palenia. Ciekawe, skąd im się wzięła ta uprzejmość.

- No co tam?! - ryknęło mi nad głową. - Wyjmuj to, bo zabieram koszyk!

- Dobrze, dobrze - mruknęłam pod nosem.

Dzbanek postawiłam na ziemi, a chleb i papierosy trzymałam w rękach, nie mając ich gdzie położyć. Koszyk pojechał z powrotem w górę.

- Hej, ty! - wrzasnęłam nagle do zwornika.

- A czego?!

- Kto ty jesteś?!

- A bo co?!

- A bo z byle kim nie będę rozmawiać! Dżentelmen przedstawia się damie!

Intrygujące pokwikiwanie, które zabrzmiało w odpowiedzi, mogło być tylko

śmiechem. Wyraźnie rozróżniłam w nim coś w rodzaju „hi, hi”.

- Ja tu stróżuję! - zadudniło. - Mam cię pilnować i dawać ci jeść! Jakbyś coś chciała to masz mi powiedzieć.

- Chcę!!! - wrzasnęłam natychmiast.

- A co chcesz?!

- Tron z kości słoniowej wysadzany perłami!

- Dobra, powiem szefowi! Do widzenia!

- Cześć pracy - mruknęłam i zajęłam się gospodarstwem. Na górze jeszcze raz zakwiczało i

ucichło.

Papierosy i zapałki włożyłam do plastykowego worka z acrylem. Chleb od razu częściowo zjadłam. Popiłam wodą z dzbanka, która, wbrew regułom, nie była zatęchła. Z dużym wzruszeniem, ale bardzo ostrożnie zapaliłam papierosa, czujnie badając, czy nie

doznaję jakichś podejrzanych objawów. Diabli wiedzą, mogły być narkotyzowane albo co.

Do rozstrzygnięcia przybył mi nowy problem i zanosiło się na to, że pracy umysłowej starczy mi do późnej starości. Dlaczego mi dali papierosy?

Paląc, obserwowałam w świetle kaganka, co się dzieje z dymem. Szedł do góry, kłębił się pod sklepieniem i uchodził dziurą w zworniku. Powietrzu w tym lochu daleko było do ożywczej świeżości. Gdyby tak zatkali tę dziurę, gdybym w przypływie rozpaczy paliła jednego za drugim. No tak, sama bym dała papierosy więźniowi, którego chciałabym szybko wykończyć. Poza tym nie wiadomo, co jest nade mną, może ktoś widzi ten dym i po nim orientuje się, co robię i co się ze mną dzieje.

Postanowiłam ograniczyć palenie i zajęłam się znów konstrukcją zamku. Ustalenie wysokości poszło dość łatwo, znajdowałam się po prostu na dziewiątym piętrze budynku ustawionego do góry nogami i wkopanego w ziemię. Ponad teren musiałyby wystawać piwnice i fundamenty. Osobliwość tego architektonicznego dziwowiska nawet mnie nieco rozbawiła, zainteresowałam się tym na jakiś czas,57 po czym przystąpiłam do ustalenia kierunków i stron świata. To już okazało się trochę trudniejsze, za mało znałam ten zamek.

Nie doszłam jeszcze do żadnych godnych uwagi rezultatów, kiedy z góry znów rozległ się głos. Tym razem wrzeszczał szef we własnej osobie.

- Hej, ty! Jesteś tam?!

- Nie, nie ma mnie! Wyparowałam! Czego, do wszystkich diabłów, zawracasz mi

głowę!

- Co to ma znaczyć ten tron?! O co ci chodzi?!

Konwersacja za pomocą ryków była nieco uciążliwa, ale stanowiła moją jedyną rozrywkę. Przez krótki moment nie mogłam sobie uprzytomnić, jaki tron ma na myśli, bo w przerwie między pogawędkami byłam zaabsorbowana czym innym, ale przypomniało mi się już po chwili.

- A co, nie masz tronu?! - wrzasnęłam z pełnym oburzenia zdziwieniem.

- Jakiego tronu, do diabła?!

- Złotego! Wysadzanego perłami!

Przez kilka sekund panowało milczenie. Prawdopodobnie zastanawiał się, czy już zwariowałam.

- Dostałaś fioła?! - zainteresował się gromko.

- Może być kanapa! - odkrzyknęłam. - Pod warunkiem, że będzie kryta fioletowym safianem!

Wreszcie zrozumiał, że się wygłupiam.

- Do usług szanownej pani! - ryknął urągliwie. - Sprowadzę fioletowy safian i każę zrobić kanapę! Zanim skończę, to ci będzie mniej wesoło!

- Mnie jest cholernie smutno! - wrzasnęłam, ale nie byłam pewna, czy usłyszał, bo oddalił się bez

słowa.

Wróciłam do swoich zajęć. Ściśle biorąc niezupełnie wróciłam, bo zmienił mi się nieco temat. Przyszło mi nagle na myśl, że może to wygląda znacznie poważniej, niż dotychczas sądziłam. Żarty żartami, ale w tym upiornym grobie stracę zdrowie bezpowrotnie już po nędznych kilku tygodniach. Mokra posadzka, mokre ściany. Siedzenie na kamieniu już czułam we wszystkich kościach. Marzyłam o tym, żeby się położyć, ale przegniła słoma wyglądała rozpaczliwie zniechęcaj ąco. Na pomoc z zewnątrz nie miałam żadnych szans, nikt mnie nie widział po wylądowaniu, nikt mnie nie widział, kiedy tu jechałam. Do tych straszliwych kazamatów, znajdujących się chyba na poziomie Loary, żadna ludzka siła nie trafi. Ten bandzior może mnie tu rzeczywiście trzymać do końca życia i nikt mu w tym nie przeszkodzi! A nawet, jeśli mnie w końcu kiedyś wypuści, to w jakim stanie ja stąd wyjdę?!

Wyobraźnia pokazała mi mój własny obraz i włosy stanęły mi dęba na głowie. A równocześnie zaczęła mi rosnąć w środku nowa furia. Jak to, ten bydlak ośmiela się mną rządzić?! Ośmiela się zabrać mi jakąś część życia, a całą resztę chce zmarnować?! Dookoła tego zgniłego lochu jest świat, jest powietrze, słońce, żyją ludzie, żyją, jak chcą, wolni, swobodni, niezależni, a ja tu siedzę w tej idiotycznej ciemnicy bez żadnego powodu, marnując bezcenny czas?! O nie, tak nie będzie! Ja wyjdę na ten świat i to wyjdę sama, bez jego parszywej łaski!!!

Rozpamiętywanie sposobów opuszczenia przydzielonego mi apartamentu zajęło mnie czas do wieczora. Przemyślałam wszystko, co tylko mi przyszło do głowy, zaczynaj ąc od wspięcia się po sznurze, na którym cieć opuszczał posiłek, a kończąc na wykuciu z muru zawiasów drzwi. W trakcie tego myślenia chodziłam, siadałam, przyjmowałam najrozmaitsze pozycje, coraz tęskniejszym okiem rzucając na przegniłą słomę. Wreszcie uznałam, że dłużej tego nie wytrzymam.

Rozszarpałam plastykową torbę czyniąc z niej coś w rodzaju dywanika i rozpostarłam na słomie. Na upartego można to było uznać za kawałek izolacji przeciwwilgociowej. Nie dokończony szal z acrylu zużyłam jako izolację ciepłochronną i przy okazji wpadło mi w ręce zaplątane w wełnie szydełko. Na papierosy machnęłam ręką, dość beznadziejnie wetknąwszy je sobie za gors, szydełkiem zaś wydrapałam kreskę na jednym z kamieni. Wzorem większości więźniów postanowiłam prowadzić kalendarz.

Kreska wydrapała się bardzo łatwo i zachęcona tym zaczęłam kontynuować porzucone na chwilę rozważania odnośnie usytuowania zamku i lochu. Metoda rysunkowa okazała się znakomita. Pamiętałam, gdzie było słońce, kiedy wjeżdżaliśmy na dziedziniec, pamiętałam, która była godzina i strony świata ustaliłam już po paru minutach. Na sąsiednim kamieniu przystąpiłam do odtwarzania wnętrza.

Gdzieś w środku nocy wiedziałam już prawie na pewno, która ściana jest która. Na razie nic mi z tego nie przyszło, a za to zaniepokoiło mnie coś innego. Jakby nie liczył, twardo wychodziło mi, że wokół lochu nie może być nic, żadnej piwnicy, żadnego pomieszczenia, nic kompletnie, loch, jak ta sierota, samotnie wbity w głąb pagórka. Co z takim fantem można zrobić?

Zdegustowana wynikiem rozważań zasnęłam w końcu na plastykowym worku i obudziłam się zlodowaciała, połamana, przemoknięta na wylot, szczękając zębami. Zawsze miałam końskie zdrowie i zadziwiająco dużo mogłam wytrzymać, ale teraz nabrałam obaw, że oprócz przewidzianych na wstępie dolegliwości dostanę jeszcze febry i zapalenia płuc. Koniecznie trzeba było coś na to poradzić.

Najwięcej wody było na podłodze. Ściekała ze ścian i wsiąkała w spoiny między kamieniami, ale wsiąkała marnie i powoli. Musiałam się jakoś odciąć od tej podłogi, albo przynajmniej ją odwodnić.58

Sapiąc okropnie z wysiłku przetoczyłam leżące luzem kamienie na miejsce, które wydało mi się nie tyle najsuchsze, ile najmniej mokre, po czym szydełkiem pogłębiłam spoiny w kierunku miejsca, położonego najniżej. Trochę pomogło, a przy tym katorżnicza praca nieco mnie rozgrzała.

Ryk ciecia zastał mnie przy dopasowywaniu do siebie owych kamieni, z których zamierzałam wykonać sobie legowisko.

- Hej, tyyy! - wrzeszczał. - Żyjeeesz?!!!

- Odczep się!!! - wrzasnęłam rozjuszona, bo właśnie jeden z kamieni przytłukł mi palec. - Po jaką cholerę zadajesz głupie pytania?!

- Mówiłem ci! Ja muszę! Jak umrzesz, to nie dostaniesz jeść! Zabieraj to z koszyka i oddaj dzbanek!

Wyjmując z koszyka te same co i wczoraj produkty, zaciekawiłam się jego kształtem. Nie był to normalny koszyk, tylko coś jakby pleciony prostopadłościan z dnem. Rzuciłam okiem ku górze w chwili, kiedy cieć go wyciągał, i stwierdziłam, że dziura w zworniku ma znacznie większe rozmiary. Aha, to znaczy, że ów otwór jest węższy od góry, a szerszy u dołu i służy zapewne też i do tego, żeby widzieć więźnia na dole. Postanowiłam to sprawdzić przy następnej okazji.

- Hej, ty! - wrzasnęłam do ciecia. - Dużo masz takich do pilnowania?!

- Tylko ciebie! - odkrzyknął. - Kiedyś było więcej, ale teraz nie ma!

- To ci się chyba cholernie nudzi?!

- Co?!

- Nudzi ci się!!! - zaryczałam jak ranny łoś. - Nie masz nic do roboty!

Z czarnej czeluści wydobyło się oburzone prychnięcie.

- Mam do roboty, mam! Za dużo mam! Ty się nie martw o moją robotę, tylko o siebie!

- A co jeszcze robisz?! - zaciekawiłam się przeraźliwie.

- Ogrodu pilnuję! - zabuczała czeluść. - Bramę otwieram, zawiasy smaruję wszystko robię! W kotle palę!

- Długo tu już pracuj esz?!

- Całe życie! Mój ojciec też tu pracował i mój dziadek też! Pilnowali takich jak ty! Mój pradziadek pilnował i pradziadek mojego pradziadka! - w dobiegającym z góry ryku dźwięczała wyraźna satysfakcja i duma rodowa. - Dawniej mieli gorzej! Dużo różnych tu siedziało, co i raz to jaki uciekał albo zdychał! Jednego mojego pradziadka powiesili, bo mu trzech uciekło! Ty nie uciekniesz!

- Nie mam zamiaru!

- Co??

- Głuchy jesteś czy co?! Mówię, że nie mam zamiaru!!!

Cieć się wyraźnie zdziwił.

- Coś ty?! Dlaczego?!

- Mnie tu się bardzo podoba! - ryknęłam jadowicie.

Musiało mu mowę odebrać, bo przez chwilę milczał.

- Co się wygłupiasz?! - zaryczało wreszcie nieufnie.

- Wcale się nie wygłupiam!!! Oryginalna jestem! Lubię mieszkać w mokrych podziemiach! Całe życie o tym marzyłam!

- E, tam! - zagrzmiało z niedowierzaniem.

- Jak to, nie wierzysz mi?! - zawyłam z urazą. - To nie rozmawiam więcej z tobą! Obraziłam się!

- Jeszcze tylko powiesz, co chcesz od szefa!

- Poproś go uprzejmie, żeby pękł!!! I idź do diabła!!!

Widocznie cieć poczuł się rozweselony, bo nade mną zakwiczało cienko i ucichło. Nie byłam pewna, czy przekaże szefowi moją prośbę.

Trzech uciekło. Ciekawe. Jak oni to zrobili?

Legowisko, wykonane z dwóch kamieni, śmierdzącego wspomnienia po słomie, plastykowej torby i szala, okazało się jakby nieco mniej okropne. Spoczywałam na tym rozmyślając o owych przedsiębiorczych uciekinierach i, jak zwykle, rysowałam sobie szydełkiem na najbliższym kamieniu. Zawsze mi się lepiej myślało przy rysowaniu, jeszcze w szkole nauczycielki miały o to do mnie pretensję. Narzędzie do rysowania nie miało znaczenia, mógł to być ołówek, pióro, grafion, patyk.

Szydełko ześliznęło się z kamienia i utkwiło w spoinie. Wyszarpnęłam je zniecierpliwiona, wykończyłam ładny wzór geometryczny, po czym dziubnęłam w spoinę dobrowolnie. Pokręciłam nim, zrobiła się ładna, mała dziurka, wyj ęłam, dziubnęłam obok.

Cała spoina dookoła kamienia była już ozdobnie podziurkowana, kiedy nagle dotarł do mnie sens tego, co robię. Na moment zamarłam, a potem ze wzruszenia buchnęło na mnie gorąco. Na litość boską! Przecież to wszystko tu, dookoła, wszędzie wzdłuż Loary, cała ta część Francji, to jest wapień!!!

Budowali z wapienia. Mieli tego wapienia do diabła i trochę. Z wapienia robili zaprawę. Wapień jest hydroskopijny. Cała ta kobyła stoi już co najmniej czterysta lat, od czterystu lat na ten wapień działa woda!!!

Wstąpiło we mnie nowe życie. Dookoła mojego lochu nie ma nic, przedłubać się przez ścianę, wykopać korytarz, wyjść na zboczu pagórka.

Opanowałam się. Przeprowadziłam stosowne badania. Na murze wokół mnie stała cała wieża, musiał mieć grubości ładne parę metrów. Wykonany był z płasko ułożonych kamieni, spojonych zaprawą wapienną. Nie takie mury więźniowie przekuwali, posługując się cynową łyżką, glinianą skorupą, czy zgoła pazurami. Ja miałam szydełko, wprawdzie plastykowe, ale bardzo porządne, grube, sztywne i, jak się okazało, twardsze niż wapień.

Po namyśle, przypomniawszy sobie teren, który widziałam wjeżdżając do zamku, zdecydowałam się na kierunek odwrotny do rzeki. Wychodziłam od razu na zewnątrz wieży, miałam szansę przekopać się nawet poza mur obronny, docierając do powierzchni ziemi na porośniętym zielskiem zboczu, gdybym zaś kopała się ku rzece, musiałabym przebyć dołem cały dziedziniec. Przeliczyłam sobie wysokość, odległość, wykonałam ładny rysunek według zasad geometrii wykreślnej i przystąpiłam do pracy.

Nad prawdopodobieństwem realizacji tych planów nie zastanawiałam się w ogóle. W głębi duszy podejrzewałam, że szef dotrzyma postanowień i że jedyną szansę wydostania się na wolność daje mi ta potworna, galernicza praca. Do ustępstw nie byłam już zdolna. Sam zmusił mnie do świętej wojny, wygrał pierwszą rundę, doprowadził mnie do stanu, w którym protest przeciwko niemu stał się silniejszy ode mnie i nie było już dla mnie odwrotu.

Przekopię się przez mur albo zdechnę w tym parszywym lochu!

Szydełko wchodziło w spoinę jak w masło. Rychło okazało się narzędziem najzupełniej stosownym, godnym polecenia wszystkim więźniom, miało bowiem główkę, która niejako automatycznie wydłubywała nasiąkniętą wodą zaprawę. Gwoździem byłoby trudniej, szydełkiem szło znakomicie.

Najtrudniej było wyjąć pierwszy kamień. Przewidziałam to i na początek wybrałam sobie jeden z mniejszych. Siedząc w kucki pod upatrzoną ścianą dłubałam i dłubałam, dłubałam i dłubałam, aż szydełko zaczęło wchodzić w spoinę wokół kamienia prawie na całą długość. Wówczas spróbowałam go trochę obruszyć. Palcami się nie dało, wobec czego posłużyłam się obuwiem. Temu idiocie nie przyszło do głowy, żeby mi zabrać buty, a moje buty miały modne obcasy, bardziej podobne do końskich kopyt niż do obcasów. Wetknęłam krawędź jednego obcasa w wydłubaną spoinę i trzasnęłam z góry drugim. Szczęśliwie były to buty używane w Brazylii, bez pięt i nawet nie wzięłam drugiej pary na zmianę. Tłukło się teraz zupełnie wygodnie. Trzasnęłam drugi raz i kamień się poruszył.

Otarłam pot z czoła i stłumiłam wzruszenie. Spoiny były szerokie, nierówne, wydłubana część stanowiła dostateczną przestrzeń, żeby ten kamień obruszyć do reszty. Stuknęłam z dołu, potem znów z góry, potem już dał się poruszyć ręką, uchwyciłam mocniej, szarpnęłam z całych sił i kamień wyszedł!

Droga do wolności objawiła się przede mną w postaci dziury w murze o wymiarach trzydzieści na dziesięć centymetrów. Na razie była to droga dla średniej wielkości węża.

Spojrzałam na zegarek. Wydłubywałam ten kamień szydełkiem trzy i pół godziny! Gdyby nie granitowa pewność, że przebrnęłam przez podstawową trudność, chybabym się załamała. W tym tempie dłubania miałam szansę wyjść na wolność za jakieś dwieście do trzystu lat.

Zjadłam resztę chleba, beztrosko wypaliłam papierosa i zabrałam się do roboty. Kiedy późną nocą układałam się do snu na odrażającym barłogu, w nieregularną dziurę zmieściłoby się już kilka węży, a pod ścianą leżało sześć wydłubanych kamieni.

Uzyskany w ten sposób, dość przyzwoicie ociosany budulec pozwolił mi na ulepszenie legowiska. Dużo wygodniej mi nie było, ale przynajmniej mniej mokro. Zaczynałam nabierać nadziei, że może czegoś uniknę, febry albo zapalenia stawów. Dłubanie, zgodnie z przewidywaniami, po wyjęciu pierwszego kamienia szło znacznie łatwiej.

Ryk z góry zastał mnie przy pracy. Nie odpowiedziałam od razu, bo obdłubywałam właśnie jeden z większych kamieni i byłam bardzo zajęta.

- Hej, tyyy! - darł się zaniepokojony cieć. - Odezwij się!!! Gdzie jesteś!!!

- A co, nie widzisz mnie?! - odwrzasnęłam drwiąco, nie przerywając dłubania.

- No pewnie, że cię nie widzę! - fuknął z wyraźną ulgą. - Jak cię mam widzieć, skoro się chowasz? Ciemno tam u ciebie jak w grobie!

- Włóż okulary! -poradziłam mu grzmiąco i dorzuciłam po chwili: - Jak zdrowie?

- Czyje zdrowie?! - ryknął, nieco zaskoczony.

- Twoje! Jak się czujesz? Brzuch cię nie boli?!

- Dlaczego ma mnie brzuch boleć?! - zdziwił się potężnym rykiem.

- Bo leżysz codziennie na brzuchu nad tą dziurą i drzesz gębę! Nic sobie jeszcze nie odgniotłeś?!

- Skąd wiesz, że tu leżę na brzuchu?!

- A co, wisisz łbem na dół i nogami do góry?!

Przez chwilę słyszałam cienkie pokwikiwanie.

- Dobra, faktycznie, leżę na brzuchu! Słuchaj no, ty! Ty masz coś powiedzieć!

Teraz z kolei ja się zdziwiłam.

- Co mam powiedzieć?! 60

- Szefowi! Masz mu coś powiedzieć! Nie? Będziesz tu siedziała, dopóki nie powiesz, to prawda?!

- Święta prawda! A bo co?

- Ty głupia jesteś! Dlaczego mu nie powiesz?! Jak mu powiesz, to zaraz wyjdziesz! Dlaczego nie chcesz powiedzieć?!

- Bo wcale nie chcę stąd wychodzić! Mnie się tu podoba! Ty, słuchaj! Dlaczego ty mi wrzucasz to żarcie tędy, a nie przez drzwi?!

- Jeden człowiek tych drzwi nie otworzy! Co, nie widziałaś?! Tędy się zawsze dawało tym, co tu siedzieli! No jazda, bierz swoje i oddaj dzbanek!

- Zaraz, nie pali się.!

Przerwałam robotę, opróżniłam koszyk i włożyłam do środka pusty dzbanek. Przyjrzałam mu się i pomyślałam, że może się przydać. Trzeba będzie symulować stłuczenie. Postanowiłam to zrobić później, za jakie dwa trzy dni, przedtem zaś wzbudzić sympatię w cieciu.

- Hej, ty! - wrzasnęłam życzliwie. - Masz rodzinę?!

- Jaką rodzinę?!

- Nie wiesz, co to jest rodzina?! Żonę, dzieci.?!

- Coś ty, nie mam! Na co mi to! A bo co?!

- Nic! A ile masz lat?!

- Siedemdziesiąt osiem! - zawył z wyraźną dumą. - Ty, słuchaj! Jak co chcesz od szefa, to mów zaraz! Bo jutro go nie będzie!

- Chcę kompot z ananasa! I złóż mu ode mnie życzenia, żeby parchów dostał!

Miał widać polecenie przekazywać moje dezyderaty natychmiast, bo zakwiczał i oddalił się, przerywaj ąc pogawędkę. Wróciłam do pracy.

Płasko ułożone, stosunkowo niewielkie kamienie wychodziły nawet dość łatwo. Od czasu do czasu używałam obcasa jako narzędzia pomocniczego. Większe bloki sprawiały mi więcej trudności, ale za to po wydobyciu ich postęp stawał się wyraźnie widoczny. Głównym problemem był ich ciężar, udźwignąć tego nie mogłam w żaden sposób, ale mogłam odtoczyć. Wydłubałam z muru długi, dość wąski kamień i używałam go jako dźwigni. W narzędzia pracy byłam zaopatrzona coraz lepiej, wkrótce przestałam nawet posługiwać się obcasami i użytkowałam wygrzebane ze ściany materiały budowlane.

Pogłębiająca się dziura miała wymiary około metr na metr i zaczynała się jakieś dwadzieścia centymetrów nad posadzką. Wiedziałam, że im dalej, tym będzie trudniej i pewnie będę musiała nieco ją zwęzić. Dłubiąc z radosnym zapałem, zastanawiałam się równocześnie nad transportem kamieni z głębi otworu na zewnątrz i nad sposobem lokowania ich w komnacie. Z prawdziwą satysfakcją zdecydowałam się na teren pod samymi drzwiami, niwecząc tym na wieki wieków wszelką możliwość ich otwarcia.

Po upływie następnej doby droga na świat dochodziła do trzydziestu centymetrów w głąb muru. Zgłodniałam od tej katorżniczej pracy śmiertelnie, rąk nie czułam, w krzyżu byłam jak przełamana, nogi mi zdrętwiały od siedzenia w kucki i właściwie dobrze trzymało się tylko szydełko. Czekałam na przybycie ciecia z posiłkiem i pocieszając się myślą, że głodówka doskonale leczy wątrobę, plotłam z acrylu przemyślną sieć, której zamierzałam użyć do wywlekania większych kamieni z wydłubywanego korytarza. Miałam całkowitą pewność, że płytka wnęka przeistoczy się już wkrótce w długi korytarz i prawdę mówiąc byłam w bardzo dobrym humorze.

Na górze zachrobotało i otwór w zworniku wydał z siebie chrapliwe wycie.

- Hej, tyyy!. Żyjesz?!!

- Nie mów do mnie „hej, ty”! - ryknęłam w odpowiedzi z niesmakiem. - Bo ci nie będę odpowiadać!

- To nie dostaniesz jeść!

- To umrę z głodu i wtedy szef cię pobłogosławi!

- To jak mam mówić?!

W chrapliwym ryku brzmiało żywe zaciekawienie.

- Mów do mnie „wasza eminencjo”! Moja prababka znała jedną hrabinę i ja nie jestem byle kto! Świń ze mną nie pasłeś!

Dziura w zworniku radośnie zakwiczała.

- Dobra, może być! Szef kazał spytać, jak się czujesz?!

- Jak młoda cebulka na wiosnę! Możesz mu to powtórzyć!

- Ananasa nie dostaniesz! Kazał ci powiedzieć, że nic nie dostaniesz! Tylko chleb i

wodę!

- Cholernie lubię chleb i wodę! Ananasa już nie chcę, rozmyśliłam się! Sam zeżryj za moje zdrowie!

- Wypiję za twoje zdrowie, bo mi się podobasz! Lubię cię!!! Żaden inny nie chciał ze mną rozmawiać i wszystkie mnie wyklinały! Ty nie mów tego, co to masz powiedzieć, ja tam wolę, żebyś tu dłużej siedziała!

„Żebyś skisł” - pomyślałam sobie i opróżniłam koszyk. Zawahałam się, czy oddać dzbanek, ale jeszcze na razie postanowiłam z nim nie zadzierać.

- Ty, ten olej mi wychodzi! - wrzasnęłam w górę. - Potrzebuję nowe oświetlenie!

- Ja tam nic nie wiem! - odwrzasnął cieć jakby trochę niepewnie. - Ja ci mam dawać tylko to, co

daję!

- Frajer jesteś! - ryknęłam przekonywająco. Kaganek świecił jeszcze zupełnie nieźle, ale nie byłam pewna, czy w planach obłąkanego drania nie leży przypadkiem pozostawienie mnie w zupełnych ciemnościach i bałam się tego panicznie. Zaślepłabym jak te konie w kopalniach. Na wszelki wypadek wolałam się zaopatrzyć w zapasy w czasie nieobecności szefa.

- Światło mam przydzielone i należy mi się! On chce, żebym mu znalazła jedno miejsce na mapie, jak zaślepnę, to ty mu będziesz szukał!

- Tak zaraz nie zaślepniesz! - odkrzyknął cieć, ale zabrzmiało to zupełnie niepewnie.

Wyjaśniłam mu, że według ostatnich badań ślepnie się w ciągu jednej doby. Wątpię,

czy mi uwierzył, ale instrukcje co do mnie musiały być bardzo kategoryczne i bał się widać zmienić cokolwiek w postanowieniach szefa, bo przerwał konwersację i po pół godzinie przyniósł mi nowy kaganek. Opuścił go na dół w koszyku nie zapalony.

- Ale tamten oddaj! - zażądał stanowczo.

- Jeszcze trochę świeci, jak przestanie, to ci oddam!

Posprzeczał się ze mną na ten temat przez chwilę i poszedł.

Pożywiłam się nieco, odpoczęłam i zabrałam się do następnej warstwy kamienia.

Mniejsze i większe sztuki sterczały nierówno, mur był poprzewiązywany w poprzek, wyszarpnięcie jednego kawałka od razu obluzowywało wszystkie dookoła i robota szła mi pełną parą. Zaczęłam sobie optymistycznie wyliczać, jak długo to będzie trwało, przyjmując grubość muru na sześć metrów i wyszło mi, że wyjdę na świat za jakie dwa miesiące.

- Hej, ty! - zaryczał cieć nazajutrz.

Nie odzywałam się celem udowodnienia siły charakteru.

- Hej, ty! - ryczał głośniej. - Wasza eminencjo!!! Żyjesz?!!!

Na eminencj ę mogłam odpowiedzieć.

- Coś ty! - wrzasnęłam. - Ja umarłam już trzy dni temu!

- To dlaczego mówisz? - zachrypiał ciekawie, pokwiczawszy przedtem z wyraźną uciechą.

- To nie ja mówię! To mój duch!. Dziś o północy przyjdzie cię straszyć!

- Dlaczego mnie?! Strasz sobie szefa!

- Przecież go nie ma!

- Ale wróci! Za tydzień wraca! Możesz poczekać na niego, nie?!

- Dobrze, zrobię to dla ciebie! Zacznę od szefa!.

W trakcie konwersacji wyciągnął koszyk i stwierdził brak dzbanka.

- Hej, ty!!! - ryknął okropnie.

Konsekwentnie milczałam.

- Hej, ty!!! Do diabła!!! Odezwij się!!! Gdzie dzbanek ?!!!

Milczałam nadal.

- Do ciężkiej cholery!!! Do stu piorunów!!! Wasza eminencjo!!!

- Czego? - zawyłam ponuro.

- Gdzie dzbanek? Oddaj dzbanek!!!

- Nie mogę! Stłukł się!

- Nie wygłupiaj się! Ja to będę musiał zameldować! Oddaj skorupy!!!

- Wykluczone! Wlazłam na niego i pogniótł się na drobne okruszyny! Nie będę dla twojej przyjemności grzebać w tym gnojowisku! A meldować ci nie radzę!

- Dlaczego?! - ryknął z wyraźną rozpaczą.

- Dostaniesz po pysku od szefa! Lepiej siedź cicho i nic nie mów! Masz drugi, nie?! Co się będziesz głupio narażał?!

- O mój Boże, mój Boże! - zajęczał w nie skrywanej rozterce. - Żebyś wiedziała! Nie dostaniesz więcej wody dopóki nie oddasz dzbanka!

- Jak chcesz! Z pragnienia się kituje jeszcze prędzej niż z głodu!

- O rany boskie, co ja z tobą mam! Czekaj, zobaczysz!.

Dzbanka na razie nie tłukłam, uznawszy, że zawsze zdążę. Na razie odstawiłam go do kąta razem z drugim kagankiem.

Następnego dnia cieć opuścił na dół pusty koszyk. Na wołanie „hej ty” nie odpowiadałam i koszyk podskakiwał niecierpliwie na mokrej posadzce.

- Wasza eminencjo! - rozległo się wreszcie z góry.

- A co tam?! - zapytałam łaskawie, acz gromko.

- Oddaj dzbanek, to dostaniesz wszystko!

Nie chciało mi się akurat z nim sprzeczać. Zmęczona byłam do nieprzytomności i coraz bardziej wygłodniała, a poza tym nie zależało mi na kolekcjonowaniu całej glinianej zastawy. Wstawiłam ten drugi do koszyka i po chwili zjechały artykuły spożywcze wraz z papierosami. Wyjęłam je w milczeniu.

- Wasza eminencjo!!! - zawyło z dziury z niepokojem. - Jak się czujesz?!

- A co cię to obchodzi?! - warknęłam gniewnie. - Bardzo dobrze się czuję!

- To dlaczego nic nie mówisz?!

- Bo się na ciebie obraziłam! Szykanujesz mnie! Czekaj, Pan Bóg cię skarżę!

Cieć nagle zaczął się tłumaczyć i usprawiedliwiać.

- Ty, nie wygłupiaj się! Ja tak muszę! Ja muszę robić, co mi każą, boby mnie zabili! Kazali ci zabierać ten dzbanek, to zabieram! Co ty myślisz, że ja ci dzbanka żałuję?!

- Zastanowię się do jutra i może ci przebaczę.

W ciągu następnych kilku dni wdłubałam się na metr w głąb muru. Szło nieco wolniej, niż przewidywałam. Natknęłam się na jakiś jeden wielki głaz, który mi zajął parę godzin i po wyciągnięciu go i podtoczeniu pod ścianę padłam półżywa. Za to otoczenie głazu dało się wydłubać bardzo łatwo. Długi, duży kamień, sięgający daleko w głąb muru, z niewiadomych przyczyn wyszedł prawie sam i samopoczucie wkrótce mi się poprawiło.

Oprócz dłubania w zaprawie szydełkiem stosowałam też metodę opukiwania i podważania obdłubanych kamieni i musiałam pilnować, żeby nie robić hałasu w okresie wizyt ciecia. Przychodził tak około dziesiątej. Zaniechał wymuszania na mnie dzbanka drogą szantażu i przywykł do krzyków „wasza eminencjo”. Uznałam, że czas wprowadzić jakieś urozmaicenie.

- Nie mów do mnie „wasza eminencjo”! - zażądałam kategorycznym rykiem. - Znudziło mi się to! „Wasza eminencjo” mówi się do kardynała!

- Przecież sama chciałaś?!! - zdziwił się cieć. - To jak mam teraz mówić?!

- Wasza królewska mość!

Dziura w zworniku natychmiast zaczęła pokwikiwać radośnie. Osobliwy rodzaj śmiechu miał ten człowiek.

- A królewska mość dlaczego?! - zaciekawił się.

- Bo mi się tak podoba! Coś mi się należy od życia w tym grobie, nie?!

- Szef jutro wraca! Jak będziesz chciała, to wyjdziesz! Ale nie wychodź, nudno będzie bez

ciebie!

- Nic się nie bój, mnie tu się coraz bardziej podoba!

Zaczynałam właśnie wchodzić w fazę najbardziej żywiołowego wstrętu do tego przegniłego lochu. Katorżnicza praca wprawdzie wychodziła mi raczej na zdrowie, ale żadna kość nie chciała się przystosować do upiornego legowiska na kamieniach. Wszelkimi siłami tłumiłam narastające obrzydzenie. Bezustannie czułam się połamana na drobne kawałki i przemoknięta na wylot. Mało przemoknięta! Przegniła! Przed oczami jawiły mi się rozmaite pustynne obszary, zarówno te, które znałam z widzenia, jak i te, o których tylko słyszałam i czytałam. Jaskrawe, upalne słońce oświetlało piaski Sahary, Białą Górę z jej kilometrami wydm, pustynię Błędowską, pustynię Gobi, sosnowe, suche laski pod Warszawą. W żaden sposób nie umiałam zrozumieć, jak mogło mi być kiedykolwiek w życiu za sucho i za gorąco! Pomiędzy pustyniami plątały się artykuły spożywcze i duńskie meble. Boże drogi! Raz w życiu jeszcze usiąść w wygodnym fotelu. Położyć się na wygodnym tapczanie, w pościeli. W SUCHEJ pościeli!!!.

Dwa uczucia dodawały mi sił. Jednym była dzika, szaleńcza, pełna nienawiści furia, furia, która w takim natężeniu wybuchała we mnie nader rzadko i która czyniła mnie istotą absolutnie nieobliczalną. Sama nie potrafiłabym przewidzieć, do czego jestem zdolna w tym stanie. Kilka razy w życiu uczyniłam coś, czego nie uczyniłabym w żaden sposób i za żadne skarby świata, gdybym posługiwała się rozumem, a co musiałam potem gwałtownie i z okropnym wysiłkiem odpracowywać. Znając nieco sama siebie wolałam unikać doprowadzania się do wybuchu owej opętanej furii w obawie o jej skutki. Teraz zwiększała się, rosła, aż wreszcie eksplodowała i nie hamowałam jej, utrzymując tylko starannie jej kierunek - na durch przez ścianę.

Drugie zaś stanowiła głęboka wiara w dobroczynny wpływ wody na cerę kobiet. Ileż to się człowiek naczytał i nasłuchał o pięknej cerze Angielek, moknących całe życie na deszczu, o wysychaniu skóry na starość, o konieczności nawadniania. Nie ma obawy, nawodnię się teraz za wszystkie czasy, do końca życia mi starczy! Miałam cichą nadzieję, że wyjdę stąd z cerą co prawda nieco bladą, ale za to cudownej piękności.

Dłubałam sobie z zapałem na głębokości już prawie półtora metra, kiedy o nietypowej porze, tak gdzieś przed wieczorem, dobiegły mnie z lochu jakieś głosy. Wylazłam czym prędzej na czworakach i usłyszałam dobywający się ze zwornika ryk.

- Hej, tyyyyy!!! - grzmiało jak silnik odrzutowca.

W pierwszej chwili zdziwiłam się, że cieć mógł się tak zapomnieć, ale zaraz stwierdziłam, że to nie jego głos. Wyglądało na to, że wrócił szef. Usiadłam sobie na kamieniach i w milczeniu czekałam na stosowniejsze wezwanie. 63

W dziurze zwornika na chwilkę zamilkło.

- Wasza eminencjo! - rozległ się niepewny głos, tym razem ciecia.

Milczałam dalej.

- Wasza emi.! - ryknął głośniej i natychmiast się poprawił. - Wasza królewska

mość!!!

Teraz już mogłam odpowiedzieć.

- Czego?! - wrzasnęłam niechętnie.

- Czy już zupełnie zwariowałaś?! - zabuczał uprzejmie głos szefa. - Co mają znaczyć te wygłupy?

- A, jak się masz?! - odkrzyknęłam przyjaźnie. - Jak zdrowie?!

- Jeszcze ci humor dopisuje?! Jak tam?! Jeszcze nie masz dosyć?!

- Mam dosyć całkowicie! A bo co?!

- Chcesz wyj ść?!

- Nie!!!

- Co?!!!

- Mówię, że nie chcę wyjść!!! Pierwszy raz w życiu mam wreszcie spokój!!!

Zdaje się, że na chwilę odjęło mu mowę. Miałam wrażenie, że na górze słyszę jakiś szmer, widocznie porozumiewał się z cieciem.

- Czy nie dostałaś pomieszania zmysłów?! - krzyknął wreszcie z irytacją.

W odpowiedzi zaczęłam mu grzmiącym rykiem recytować tabliczkę mnożenia przez siedem, posługując się przy tym trzema językami: francuskim, angielskim i duńskim. W każdym z tych języków co innego umiem najlepiej.

- Przestań!!! - darł się wściekle, na co nie zwracałam uwagi. - Przestań, do wszystkich diabłów!!! O co ci chodzi?!!!

Mnożenie przez siedem dobiegło mi kresu, miałam chęć zacząć przez osiem, ale na razie zrezygnowałam z tego.

- Udowadniam ci, że mój umysł całkiem nieźle działa! - wrzasnęłam uprzejmie. - Nie wiem, czy to doceniasz! Umiesz tabliczkę mnożenia?!

Z góry nadleciało kilka przekleństw, których wysłuchałam z dużym zaciekawieniem. Musiał być widocznie w nie najlepszym humorze.

- Coś ci źle poszło?! - krzyknęłam z życzliwym zainteresowaniem.

- Dlaczego?!. - warknął, rozwścieczony.

- Wydajesz mi się nieco zdenerwowany?

- Tobie pójdzie gorzej, bądź pewna! Widzę, że jeszcze nie dojrzałaś! Siedź dalej skoro ci tak

dobrze!

Oddalił się i góra ucichła.

Stos kamieni pod drzwiami powoli rósł. Tak jak to zwykle bywa, zwalony na kupę miał większą objętość niż wmurowany w ścianę. Zaczęłam nabierać obaw, że po jakimś czasie nie będę się miała gdzie podziać, bo budulec wypełni mi całą komnatę. Na wszelki wypadek zaczęłam je układać porządniej, pilnie bacząc, żeby w pierwszej kolejności zawalić całe drzwi. Gnana nieopanowanym szaleństwem odcinałam drogę do siebie, a przy okazji też i sobie normalną drogę na zewnątrz. Teraz już nie miałam innego wyjścia, jak tylko przekopać się przez ścianę.

Dłubiąc szydełkiem miękką zaprawę odmawiałam dziękczynne modlitwy, że nie dostałam się do zamku wybudowanego z granitu na cemencie portlandzkim albo też do podziemi, które by otaczał mur cyklopowy. Kamiennego bloku o wadze na przykład dwóch ton nie ruszyłabym z miejsca w żaden żywy sposób. Dziwiło mnie nieco, że temu bufonowi nie przyszło to do głowy. Przecież ten wapień był łamany na drobne, płaskie kamienie, nie większe niż dwie cegły razem, a niekiedy mniejsze niż jedna, nie tylko tutaj, ale we wszystkich zamkach w okolicy. Sposób budowania z wapienia powinien być chyba powszechnie znany? Prawdopodobnie nie miał zielonego pojęcia o robótkach ręcznych i kłąb białego acrylu nie skojarzył mu się z posiadaniem przeze mnie szydełka.

Przy każdej wizycie ciecia robiłam sobie kreskę na ścianie. Po przedłubaniu trzech metrów policzyłam kreski i ze zgrozą stwierdziłam, że siedzę w tych kazamatach już dwadzieścia cztery dni! Z jednej strony, na skutek ustawicznej gimnastyki, nabierałam kondycji, ale z drugiej słabłam nieco z wygłodzenia. Całe szczęście, że istotnie od lat przywykłam do odchudzania się i do jedzenia nie przywiązywałam zbytniej uwagi. Do szaleństwa brakowało mi tylko herbaty. O problemie mycia usiłowałam starannie nie myśleć, pocieszając się w razie potrzeby wizją królowej Izabelli Hiszpańskiej, która nie myła się trzynaście lat i żyła. Pracowałam do ostatecznego wyczerpania, żeby potem już tylko paść na wstrętny barłóg i nie mieć kłopotów z zaśnięciem w lodowatej wilgoci. Reumatyzm i kołtun były sprawą pewną, szkorbutu miałam nadzieję uniknąć z uwagi na to, że tuż przed przybyciem tutaj byłam nawitaminizowana po dziurki w nosie. Na pół roku powinno wystarczyć. Kwestią grypy i anginy nie zaprzątałam sobie głowy w przekonaniu, że wszelkie bakterie zdechły w tym lochu razem ze szczurami.

Zaczęłam mieć kłopoty z transportem. Mniejsze kamienie wyrzucałam za siebie bez trudu, ale większe musiałam wywlekać za pomocą sieci z acrylu, który od razu przestał być biały. Przekrój korytarza powolutku mi się zmniejszał, zgodnie zresztą z przewidywaniami. Nieco tam było za duszno, zwłaszcza że niezbędny mi do oświetlenia warsztatu pracy kaganek zabierał tlen. Razem wziąwszy trudno by mi było nazwać to zajęcie ulubionym.

Siedząc w głębi wykopanego korytarza nie słyszałam żadnych dźwięków z komnaty. Obawiałam się, że zechcą znów odezwać się do mnie o nietypowej porze i jeśli im nie odpowiem, zaczną coś podejrzewać. Postanowiłam zadziałać profilaktycznie.

Wcześniej już sprawdziłam, w którym miejscu pomieszczenia jestem widoczna dla kogoś patrzącego przez dziurę w zworniku. Można było stamtąd dostrzec wyłącznie sam środek, stanowiący krąg o średnicy około półtora metra. Reszta była niedostępna. Stwierdziłam to wykreślnie, a potem skonfrontowałam z zeznaniami ciecia i jedno zgodziło się z drugim.

Słysząc ryk z góry usiadłam sobie na kamieniu poza kręgiem i spokojnie czekałam. Cieć darł się bardzo długo.

- Wasza królewska mość!!! - wrzeszczał. - Wasza eminencjo!!! Odezwij się!!! Żyjesz?!!! No, odezwij się, jak rany!!!

Milczałam, dalej czekając, co z tego wyniknie i narażając się na nieotrzymanie posiłku. Cieć wreszcie dał za wygraną i opuścił na dół koszyk, chociaż nie usłyszał ode mnie żadnej odpowiedzi. Sięgnęłam ręką, odsunęłam koszyk ze środka i opróżniłam go poza jego polem widzenia. Milczałam nadal.

- Hej, ty! - ucieszył się, czując, że z koszykiem coś się dzieje. - Wasza królewska mość, żyjesz jednak?! Odezwij się, dlaczego nic nie mówisz?!

Nie odezwałam się i po jeszcze kilku rykach poszedł sobie precz.

Nazajutrz w jego głosie wyczułam wyraźny niepokój.

- Wasza królewska mość! Żyjesz?!

- Nie! - odkrzyknęłam stanowczo. - Wczoraj był mój pogrzeb! Byłeś?!

Uradował się nadzwyczajnie.

- Coś ty?! - wrzasnął, pokwikując.

- Jak to?!!! - ryknęłam z oburzeniem. - Nie byłeś na moim pogrzebie?

- No coś ty! Pewnie, że nic byłem.

- Dlaczego?!!!

- O rany, nie wiem! O rany, co ty mówisz, nie było żadnego pogrzebu!

- Jak to?! - oburzyłam się znowu. - Ta świnia mi nawet pogrzebu nie wyprawiła?!

- Jaka świnia?! - zdziwił się cieć, prawdopodobnie nieco skołowany.

- Ten twój cały szef! Ostatnia świnia! Trzyma mnie tu do śmierci, a potem mi nawet pogrzebu żałuje! To łajdak!!!

Czarna czeluść nade mną zaniosła się długim kwikiem.

- O rany, ale ty jesteś zgrywna! Dlaczego wczoraj nic nie mówiłaś?!

- Bo nie byłam w nastroju! Ja rozmawiam wtedy, kiedy mam ochotę, a nie wtedy, kiedy mi każą! Co ten bandyta robi?!

Jakoś nie miał już wątpliwości, o kogo pytam.

- Nie ma go, znów wyjechał! Ale pojutrze wraca! A co, chcesz coś od niego?!

- Chcę! - odkrzyknęłam bez namysłu. - Powiedz mu, że jak się ze mną ożeni, to zamieszkamy w górskim szałasie i będę mu piekła baraninę! A teraz niech mi przyśle pierścionek zaręczynowy!

Czarna czeluść nade mną znów zakwiczała radośnie. Pogawędziliśmy pełną piersią jeszcze przez chwilę i wreszcie sobie poszedł.

Nazajutrz znów odmówiłam rozmowy. Ze zwornika wydobywały się prośby, groźby i skamlania, ale byłam stanowcza. W dłubanym korytarzu natrafiałam na coraz więcej dużych kamieni i robota mi się komplikowała. Niepokoiłam się, ile też ten acryl wytrzyma, wywlekając okropne głazy męczyłam się jak galernik i nie w głowie mi były teraz towarzyskie konwersacje.

- Wasza królewska mość! - zawyło znowu następnego dnia. - Żyjesz?!!!

- Nie mów do mnie wasza królewska mość!!! - wrzasnęłam z furią, bo kobylasty kamień utknął mi w środku drogi, miałam z nim mnóstwo kłopotu i ledwo zdążyłam pod rozmównicę.

- A jak mam teraz mówić?! - zaciekawił się cieć.

- Wielce szanowna pani! - ryknęłam kategorycznie.

- Ty, słuchaj! Dlaczego nie chciałaś rozmawiać z szefem?!

Aha, widocznie szef był wieczorem i krzyczeli, jak siedziałam w korytarzu. Dobrze, że zdążyłam wcześniej rozpocząć sabotaż.

- Bo mi się nie podobało! Nie przysłał pierścionka!

- Szef był zły jak diabli! - zionęła konfidencjonalnie czarna dziura. - Kazał ci powiedzieć, że jak dzisiaj nie będziesz rozmawiać, to nie dostaniesz wody!

- Faktycznie, wyschnę tutaj na wiór! To dlaczego z tobą nie przyszedł?! 65

- Zajęty! Dopiero wieczorem przyjdzie! Ty, słuchaj! Ty się nie wygłupiaj. On ci zrobi co złego!

- A do tej pory robił mi samo dobre, co!? Ty, słuchaj! Powiedz szefowi, niech on mnie nie denerwuje! Jak będę chciała, to będę rozmawiać, a jak nie, to nie!

Rozzłościłam się okropnie koniecznością oczekiwania na wieczorną rozmowę i z wściekłości wydłubałam wielki kawał muru. Antypatyczny łobuz przyszedł dopiero około dziesiątej.

- Ty, słuchaj!!! - wrzasnął.

Nauczony doświadczeniem cieć widocznie odsunął go od dziury, udzielając najnowszych wiadomości odnośnie moich życzeń, bo przez chwilę coś tam szemrało, po czym odezwał się podwładny.

- Wielce szanowna pani!!! - zagrzmiało z góry jak trąba jerychońska.

- Słucham szanownych panów!!! - odgrzmiałam z dołu.

- Ty, słuchaj! - krzyknął znów szef. - Poważnie mówiłaś?!

- Cały czas mówię poważnie! A co?!

- Zgadzam się!!!

- Na co, do diabła?!

- Ożenię się z tobą! Jak tylko powtórzysz, co on powiedział, ożenię się z tobą! Ksiądz będzie

czekał!

- Zwariowałeś!!! - ryknęłam z niesmakiem. - Jaki ksiądz?! Ja jestem rozwiedziona!!!

- No to mer będzie czekał! Mnie jest wszystko jedno, niech cię szlag trafi! Ożenię się z tobą! Może to jest nawet niezła myśl!

- Może i niezła, ale ja się rozmyśliłam! Nie chcę wychodzić za mąż! Nie zawracaj mi

głowy!

- Jak chcesz! Siedź dalej, aż ci przejdzie dobry humor!

Postanowiłam przezornie ograniczyć przesyłanie mu wiadomości, wyglądało bowiem na to, iż każda napełnia go nadzieją, że zmiękłam, i po każdej będzie tu przylatywał, przeszkadzając mi w pracy. Dłubanie szło coraz trudniej. Przez następne piętnaście dni posunęłam się w głąb muru o następne dwa metry. Ileż, do diabła, grubości miało to wszystko?! Cały pagórek był wykonany z kamienia, czy co?!

Cieć przywykł, że odzywam się do niego tylko co drugi dzień i nie zgłaszał pretensji. Zatęchła wilgoć przeżerała mnie na wylot. Sieć z acrylu była na wykończeniu. W czasie następnej nieobecności szefa zażądałam trzeciego kaganka, przy czym bez oporu zwróciłam pierwszy. Zwilgotniałych papierosów miałam już olbrzymi zapas. Dłubałam w dzikim szale poprzysiągłszy sobie nie policzyć dni, dopóki nie przedłubię się na wylot.

Z coraz większym wysiłkiem przesunęłam się ku wolności o szósty metr, potem o siódmy. Zaczynało mnie ogarniać przerażenie i rozpacz. Wszystko mi gniło i miałam wrażenie, że sama składam się już wyłącznie z części płynnych. Korytarz, dłubany w zdenerwowaniu i z niecierpliwością, zwężał się zastraszająco. Skurczona na jego końcu, leżąc wydłubywałam zaprawę z następnej spoiny.

Wyszarpnęłam długi, poprzecznie wiążący kamień. Z nieco mniejszym wysiłkiem obruszyłam i wyjęłam dwa obok niego. Obdłubałam dookoła i wyciągnęłam dwa następne, a potem jeszcze jeden z głębi za nimi. Już chciałam odrzucić ten jeden za siebie, kiedy nagle coś mnie zaintrygowało. Wapień był jasny, miał różne szarobeżowe odcienie, a ten ostatni kamień był inny. Jedną stronę miał prawie czarną. W nędznym świetle kaganka, stojącego w okolicy moich nóg, obejrzałam go, wytarłam ręką i zamarłam, nie wierząc własnym oczom i odczuciom.

Kamień był z jednej strony zabrudzony ziemią!

Z sercem w gardle, bez tchu, z zaciśniętymi w napięciu zębami, sięgnęłam ręką w głąb dziury. Nie domacałam się kamieni. Natrafiłam na miękki, wilgotny grunt!

Oglądałam wydobytą garść ziemi, jak ubogi nurek ogląda znalezioną niespodziewanie, jedyną w życiu czarną perłę. Aż żal było wysypać to z ręki. Oparłam głowę o kamienie, zamknęłam oczy i długą chwilę trwałam nieruchomo, słuchając pień anielskich, które wypełniły okropną czarną norę.

Potem zaś nagle wstąpiły we mnie nadludzkie siły. Z pieśnią bojową na ustach, sama nie wiedząc kiedy, odwaliłam resztę kamieni, dzielących mnie od cudownego, miękkiego, czarnego, wymarzonego gruntu!

Wróciłam do lochu i policzyłam kreski na ścianie. Było ich sześćdziesiąt trzy. Przeszło dwa miesiące!

Teraz musiałam uporządkować nieco skłębione uczucia. Wolność widziałam przed sobą jak na dłoni i spadł ze mnie straszliwy, gniotący mnie przez cały czas, koszmarny ciężar niepewności, z którym walczyłam już resztką sił i do którego przed samą sobą usiłowałam się nie przyznawać. Ulga eksplodowała we mnie jak fajerwerk. Jadowita, mściwa satysfakcja nabrała nowych rumieńców. Przedłubałam przeklęty mur!!!.

Otrząsnęłam się z euforii i przystąpiłam do układania konstruktywnych planów. Hamując niecierpliwość poszerzyłam nieco korytarz, przygotowując drogę transportu i jeszcze raz sprawdziłam kierunek i kąt nachylenia. Musiałam kopać nieco w górę, nie za dużo, żeby nie wyleźć na trawniczku przed zamkiem i nie za mało, żeby się nie przekopywać tuż pod powierzchnią dookoła całej kuli ziemskiej. Szydełko do kopania ziemi było równie przydatne jak do jedzenia barszczu i nadszedł czas66 posłużenia się dzbankiem. Stłukłam go z prawdziwą przyjemnością, ostrożnie i delikatnie, starając się uzyskać jak największe kawały skorup, po czym natychmiast spróbowałam, jak działa nowe narzędzie. Niepokoił mnie rodzaj warstw ziemi, z jakich składał się pagórek. Woda zaskórna wprawdzie nie powinna mi zagrażać, ale mogłam natrafić na litą skałę.

Na razie kopanie szło dobrze, szybciej niż dłubanie w spoinach. Dzbanek w roli łopaty zdawał egzamin. Kopałam z zapałem aż do chwili, kiedy zaczęłam się całkowicie dusić i wówczas uświadomiłam sobie, że rzucając całą wykopaną ziemię za siebie wykonuję sobie zupełnie przyzwoity grób. Nie była to najlepsza metoda, pracę należało zracjonalizować.

Przezornie zostawiłam sobie drugi dzbanek, zawiadamiając ciecia, że znów się stłukł. Zdenerwowało go to okropnie i widocznie zameldował szefowi o mojej niszczycielskiej działalności, bo nazajutrz dostałam wodę w plastykowej butelce. Ograniczenie dostaw skorup nieco mnie zaniepokoiło, ale pocieszyłam się myślą, że pies kopie łapami, a w stworzonych mi warunkach stan całkowitego zezwierzęcenia osiągnę szybko i bez żadnego trudu.

Następnie stanowczym rykiem zażądałam rozmowy z szefem. Czekałam na niego pół dnia, co wzmogło moją twórczą furię.

- Słuchaj no, ty! - wrzasnęłam, kiedy tylko przyszedł. - Namyśliłam się!

- No, nareszcie! - odkrzyknął z wyraźnym ożywieniem. - Gadaj!

- A chała! Sam wiesz, że ci nie wierzę! Jak powiem, to mi polepszysz warunki, tak?!

- Wszystko będziesz miała, co ci tylko do łba strzeli! Mówże wreszcie!

- Powiem ci pierwsze słowo! Co dostanę za pierwsze słowo?!

- A co chcesz?!

- Plastykową plandekę! Reumatyzmu dostałam! Jak mi za pierwsze słowo dasz plastykową plandekę, to się namyślę, czy ci powiedzieć drugie! Muszę sprawdzić, czy to coś daje!

- Może być! - ryknął po krótkim namyśle. - Mów pierwsze słowo!

- Najpierw plandeka!

- Nie, najpierw mów!

- Wypchaj się! Dawaj plandekę albo mam cię w nosie! Mnie już wszystko jedno!

Posprzeczaliśmy się jeszcze przez chwilę i stanęło na moim. Później wieczorem przez

zwornik wleciała zwinięta w rulon impregnowana płachta z tworzywa sztucznego. O mało mi nie zgasiła kaganka.

- No, słucham! Mów!!!

- Tuuuuu!!! - zawyłam przeraźliwie.

Przez chwilę panowało milczenie.

- W j akim j ęzyku mówisz, do diabła?!!! - wrzasnął wreszcie, rozwścieczony.

Rzeczywiście. Owo fonetyczne „tu” mogło mieć rozmaite znaczenie zależnie od

języka. Po angielsku mogło być słowo „two”, czyli „dwa” i słowo „to”, czyli „do”. Na upartego można je było jeszcze wziąć za „także”. Po duńsku byłoby „dwa”, po polsku zwyczajnie „tu”, a po francusku stanowiło różne odmiany „wszystkiego”. To też zresztą miałam na myśli, wyjąc owo „tuuuu”, bo słowo „wszystko” było wszak początkiem wypowiedzi nieboszczyka. Zawsze byłam uczciwa, jak pierwsze

słowo, to pierwsze słowo, jemu nic z tego nie przyjdzie, a ja miałam czyste sumienie i mogłam na

wszystkie świętości przysięgać, że mówię prawdę.

- Po francusku! - ryknęłam z satysfakcją.

- Co mi to daje, do pioruna?! - krzyknął, rozwścieczony coraz bardziej.

- Nieboszczyk powiedział całe , zdanie! - odkrzyknęłam uprzejmie. - Całe, porządne, długie zdanie! Przekazuję ci od początku. Jeszcze ci źle?

- Idiotka!!!! - wrzasnął z furią i posługując się jeszcze kilkoma językami upewnił się, czy istotnie chodzi o „wszystko”.

- Mam nadzieję, że ci ta szmata prędko zgnije i będziesz chciała następną! - krzyknął na pożegnanie i poszedł.

„Prędzej chyba ja zgniję!” - pomyślałam ponuro i zabrałam się do roboty.

Plandeka była bardzo duża i musiałam podzielić ją na dwie części. Nie miałam czym. Z początku nastawiłam się na szarpanie zębami, ale potem uznałam, że ogień załatwi to lepiej. Złożyłam ją na pół i ostrożnie nadpaliłam krawędź nad kagankiem, pilnując, żeby mi to całe tworzywo sztuczne nie buchnęło gwałtownym płomieniem. Długo to trwało, ale podzieliła się bardzo ładnie.

Następnie wypaliłam jeszcze dziury w narożnikach, przewlokłam przez nie warkocz, upleciony z resztek acrylu i przygotowania do transportu ziemi uznałam za zakończone. Przystąpiłam do kopania.

Święci pańscy, a cóż to była za kartożnicza praca! Niewolnicy, zatrudnieni przy wznoszeniu piramidy Cheopsa mniej się chyba męczyli niż ja! Skorupą z dzbanka dźgałam ziemię i sypałam ją na rozciągniętą na kamieniach plandekę, pilnując, żeby nie zasypać całego przejścia. Następnie przeczołgiwałam się z trudem koło tego kopca i zaczynałam ciągnąć całość w kierunku wyjścia do komnaty. Co chwilę musiałam przestawiać kaganek, żeby mieć jakieś oświetlenie. W komnacie rozplantowywałam ziemię pod przeciwległą ścianą, starannie ją udeptując, bo ciągle miałam obawy, że mi się to wszystko nie zmieści.

Kreci korytarz wydłużał się i szedł w górę. Teraz już byłam zupełnie pewna, że wyjdę, i zaczęłam zastanawiać się, co zrobię potem. Melancholijnie pogodziłam się z tym, że pracę w Danii straciłam bezpowrotnie i nie mam tam po co jechać. Porzucanie nie ukończonych rysunków na krótko przed terminem i niknięcie z oczu współpracowników i szefa nigdzie nie jest dobrze widziane, a tym bardziej w tym upiornie solidnym, porządnym kraju. Pozostawiony tam mój dobytek niewątpliwie zabezpieczyła Alicja i to mi już nie zginie. Trzeba się będzie jakoś z nią porozumieć. Trzeba będzie ukraść temu bucefałowi moje dokumenty, bo jeszcze mi tylko tego brakuje, żeby za brak paszportu wsadziły mnie do mamra ojczyste władze. Do cichej celi w Białołęce jakoś zupełnie straciłam serce i nie wydawała mi się już szczytem marzeń. Nie, dziękuję bardzo, żadnych cel!!!.

Na samym końcu moich rozmyślań, w czarnej głębi wykopywanego korytarza, świeciła mi jak gwiazda na firmamencie słodka chwila powrotu do Polski. Tam był mój dom, tam była moja SUCHA pościel, tam była moja własna wanna w łazience, tam była ukochana, prawdziwa, polska milicja, tam czekała na mnie, czy może płakała już po mnie, co jakiś czas dając na mszę za moją duszę, cała moja rodzina, tam czekał Diabeł.

Tu moje rzewne rozmyślania urywały się nagle. Nie, to nie był temat stosowny jako rozrywka w czarnej jamie. Z Diabłem nie było dobrze.

Za długo mnie tam nie było, za długo plątałam się po innych krajach. Nie miałam już rozeznania terenu na miejscu, w Warszawie, a rzadkie i nieco dziwne listy raczej wzmagały wątpliwości zamiast je rozpraszać. Od długiego czasu coś się psuło, nie pozwalając się naprawiać i prawdę mówiąc mój ostatni wyjazd był ucieczką od niego. To już nie był ten sam człowiek co niegdyś. Zmienił się i do reszty przestałam go rozumieć. Czasami wydawało mi się, że jeszcze mu na mnie zależy, czasami zaś robił, co mógł, żeby mnie do siebie zniechęcić. Doprawdy, dziwne rzeczy robił. Niekiedy miałam wrażenie, że kwitnące między nami uczucia bardziej przypominają nienawiść niż cokolwiek innego. Uporczywie wmawiałam w siebie, że się mylę, że jednak on mnie kocha jakoś tam po swojemu i że nie powinnam się czepiać drobiazgów. Drobiazgi gromadziły się w olbrzymią piramidę.

Pchały mi się do głowy rozmaite przypuszczenia i podejrzenia, które z wysiłkiem sama odrzucałam, bo były zbyt okropne, i nie życzyłam sobie, żeby były prawdziwe. Jak każda zwyczajna, głupia kobieta hodowałam na dnie serca nadzieję. Wszelkimi siłami pragnęłam, żeby owe głupie podejrzenia okazały się wyłącznie wytworem mojej zwyrodniałej imaginacji i tym bardziej teraz, wykopując się na świat ze średniowiecznych kazamatów, rozpaczliwie chciałam ugruntować w sobie pewność, że tam czeka na mnie nie zakamieniały wróg, ale kochający i ukochany mężczyzna, najbliższy człowiek, któremu będę mogła wypłakać w kamizelkę cały ten ponury koszmar. Na samą myśl, że tego człowieka już nie ma, opadłyby mi teraz ręce. Nie, nie mogłam sobie na to pozwolić! Żadnych podejrzeń i wątpliwości. Wierzyć w Diabła i koniec!

Z sił fizycznych opadałam coraz wyraźniej, ale szalejąca w mojej duszy furia nie ulegała zmniejszeniu. Furia dziubała za mnie wilgotną ziemię pagórka i ciągnęła naładowaną plandekę. Furia deptała i ubijała, rozsypując w miarę możności równo po całym pomieszczeniu. Furia odwalała za mnie gigantyczną pracę.

Przez całe życie nienawidziłam czegoś takiego. Miałam śmiertelną awersję do ciasnych, ciemnych korytarzy i do przebywania pod ziemią. Nie znosiłam czołgania się i przeciskania przez jakieś idiotyczne, podziemne przejścia. I właśnie coś takiego musiało stać się moim udziałem!

Dziko zacięta, w szale, we wściekłym uporze, z zaciśniętymi zębami i nienawiścią w sercu, dusząc się i opływając potem, pchałam się coraz dalej i dalej, rozpaczliwym wysiłkiem wyłażąc z tego grobu na wolność. Nie zastanawiałam się nad tym, że właściwie robię coś, co jest zupełnie niemożliwe. Nie dopuszczałam do siebie zwątpienia w rezultaty. Wykluczałam myśl, że mogłabym natrafić na jakąś przeszkodę nie do pokonania, że mogłoby mi się w końcu nie udać. Zaniechałam snucia planów na później, żeby nie uroczyć. Wszelkimi siłami starałam się nie widzieć warunków, w jakich żyłam, hamować wstręt, hamować niecierpliwość i nie myśleć! Nie myśleć! Nie myśleć!!!.

Korytarz wydłużał się coraz bardziej. Poziom podłogi w całym lochu podniósł mi się o metr ze spadkiem w kierunku dziury. Pod przeciwległą ścianą leżał potworny zwał i takie same zwały zaczynały rosnąć już przy pozostałych ścianach. Barykadująca drzwi kupa kamieni zmniejszała kubaturę. Wyraźnie zanosiło się na to, że niedługo znajdę się pod samym zwornikiem.

Kontakty z cieciem ograniczałam coraz bardziej. W czołganiu się dochodziłam wprawdzie do perfekcji, ale wciąż jeszcze był to sposób poruszania się niedostatecznie szybki, a za to dostatecznie uciążliwy, żebym nie miała ochoty miotać się bez potrzeby wzdłuż dusznej kichy. Odzywałam się do niego już nie co drugi dzień, a co trzeci, żądając przy tym, żeby samodzielnie wytrząsał z koszyka chleb, butelkę i papierosy. Twierdziłam, że jestem zmęczona i nie chce mi się ruszyć z miej sca, co nawet niezbyt mijało się z prawdą. Po początkowych protestach zaczął przywiązywać drugi sznurek do dna koszyka i w razie potrzeby przewracał go do góry nogami. Plastykowych butelek miał widać duży zapas, bo zgadzał się odbierać je ode mnie hurtem. 68

Nie poprzestając na uciążliwych dla obsługi grymasach, dowiadywałam się też starannie o poczynania szefa. Wyjeżdżał bardzo często, czasem na jeden dzień, a czasem na kilka. Cieć wyznał mi nawet, że w ogóle tak długi pobyt zwierzchnika w zamku jest spowodowany wyłącznie moją obecnością, poprzednio bowiem nie widywano go tu całymi miesiącami.

Skorupy z dzbanków pokruszyły mi się na drobne kawałki i musiałam uzyskać nowe narzędzie do kopania. Narzędzie nie mogło budzić podejrzeń. Zażądałam znów rozmowy z szefem.

- Co tam?! Już ci się trochę znudziło?! - wrzasnął drwiąco, dowoławszy się mnie wreszcie per „wielce szanowna pani”.

- Chcesz drugie słowo?! - krzyknęłam w odpowiedzi.

- Chcę! Co chcesz dostać?!

- Półmisek z królewskiej porcelany! Duńskiej!

- Zwariowałaś?!

- Sam zwariowałeś! Nie będę żarła z ziemi! Życzę sobie jadać na wytwornej zastawie! Dajesz półmisek albo chała!

- Półmisek nie przejdzie! Wymyśl co innego!

Przestraszyłam się, że upór w kwestii półmiska może doprowadzić do tego, iż zechcą mi go dostarczyć drzwiami. Gwałtownie zaczęłam szukać w pamięci.

- Przejdzie!!! - ryknęłam odkrywczo. - Ja chcę taki długi, wąski!!! W czerwony wzorek!!!

- Wariatka!!! - wrzasnął z przekonaniem, ale nazajutrz w zworniku zazgrzytało i ostrożnie przepchnięty, oplatany sznurkami półmisek zaczął zjeżdżać w dół.

- Mały ten półmisek! - wrzasnęłam z niezadowoleniem. - Kantujesz mnie!!! Ja ci powiem drugie słowo, ale jutro mi przyślesz jeszcze jeden! Jak takie małe, to dwa! Zobaczymy, czy dotrzymujesz obietnic!!!

Musiało mu okropnie zależeć na tej ukrytej forsie, bo bez namysłu zgodził się na dwa półmiski i obiecał następny nazajutrz. Ja też dotrzymywałam obietnic.

- Złożone!!! - wyryczałam ku zwornikowi.

- Co?!!!

- Złożone! Umiejscowione! Uplasowane! Pozostawione! - darłam się, używając wszystkich znanych mi języków. - On powiedział złożone!!!

Antypatyczne indywiduum na górze milczało przez chwilę, zapewne ogarnięte wzruszeniem. Wyraźnie wyglądało na to, że się łamałam i że trzecie słowo zacznie wyjaśniać sytuację.

- Razem powiedział „wszystko złożone”, tak?! - wrzasnął, nie kryjąc podniecenia.

- Aha! A gdzie, to się dowiesz kiedy indziej!

- Mam nadzieję, że już długo nie wytrzymasz! Na diabła ci te półmiski?! Co wymyślisz

następnym razem, złote widelce?!

- Jeszcze nie wiem! Zastanowię się!!!

- To się pospiesz! Bo za tydzień mnie nie będzie! Beze mnie nic nie dostaniesz!

- Parę dni poczekam, nie pali się! Przyjemnie się tu siedzi!.

- Nie parę dni, tylko trochę dłużej! Radzę ci, namyśl się przez ten tydzień!.

Nazajutrz dostałam drugi półmisek. Twardo udowadniał, że dotrzymuje słowa.

Między nami mówiąc miał rację i metoda, którą zastosował, była znakomita. Po pobycie w tym lochu wolność, jako taka, mogła stać się sprawą drugorzędną. Wszystko inne było lepsze! Niewola, nie niewola, cokolwiek, byle tylko stąd wyjść! Każdy by na to poszedł i ja sama pewnie też, gdyby nie ten obłędny, dziki, ośli upór, silniejszy ode mnie. Nie wiadomo, dlaczego zawsze lubiłam trudne przedsięwzięcia, a wygrzebanie się samodzielnie z tego grobowca biło wszelkie rekordy. Mogło mi dostarczyć satysfakcji moralnej do końca życia.

Ponuro obliczałam sobie, że siedzę tu już przeszło trzy i pół miesiąca. Całe szczęście, że prowadziłam kalendarz, bo inaczej gotowa byłabym przysięgać, że ten pobyt w kazamatach trwa nie tylko całe lata, ale wręcz całe wieki. Wydawało mi się, że wylądowałam na skalistym, bretońskim wybrzeżu w zeszłym stuleciu. Podróż przez Atlantyk, olbrzymia, nieograniczona przestrzeń wody i nieba oddaliły się ode mnie tak, że niemal przestałam wierzyć w ich istnienie. Mój świat stanowiła ciasna, potwornie duszna, czarna, wilgotna nora.

Obmierzły łajdak wyjechał nie doczekawszy się objawów mojej skruchy, i miało go nie być dwa tygodnie, o czym powiadomił mnie cieć.

Oparta na lewym łokciu na końcu korytarza niemrawo dłubałam ziemię kawałkiem królewskiej porcelany. Czułam się wykończona do ostateczności pod każdym względem i dusząc się nieco, rozmyślałam, czy przypadkiem złoty widelec nie byłby istotnie lepszy. A może powiedzieć mu „sto” i zażądać łyżki z irydo-platyny? Zdaje się, że jest to coś szczególnie twardego.

Na domiar złego kopanie, dotychczas stosunkowo łatwe, zaczęło natrafiać na jakieś przeszkody. Królewska porcelana dziabała coś długiego, jakby nitki czy sznurki, oplątujące się wokół niej i utrudniające pracę. Klęłam to coś najgorszymi słowy aż do chwili, kiedy w moim zmąconym atmosferą umyśle błysnęło wreszcie olśniewające światło. Dobry Boże! 6Q

Przecież te nitki to mogły być tylko korzenie roślin!!!

Ze wzruszenia o mało się nie udusiłam do reszty. Zaczęłam gwałtownie szarpać ziemię, usiłując się przekopać wprost ku górze, gdy nagle porcelana natrafiła na coś twardego i prysnęła mi w ręku. Odgarnęłam ziemię wokół tego i przysunęłam bliżej kaganek. To był kamień. Rany boskie, kamień nade mną, co to być może?? Natrafiłam na fundament muru obronnego?! Spokojnie, tylko spokojnie.

Przeczołgałam się na powrót do lochu i wywlokłam plandekę z ziemią. Zebrałam resztę porcelany z półmisków i półprzytomna ze zdenerwowania doczołgałam się znów do strasznego kamienia. Zaczęłam próbować wokół niego. Nie, to nie był fundament, kamień tkwił samotnie, innych dookoła nie było. Korzeni do diabła i trochę, nie ma siły, muszę już być tuż pod powierzchnią, trzeba obok.

Nie zważając już na to, że sypię ziemię za siebie byle gdzie, odcinając sobie niemal powrót do komnaty i narażając się na śmierć przez uduszenie, kopałam z furią jak oszalały terier. Na chwilę zastopowała mnie myśl, że nie mogę tak wyleźć byle kiedy i byle gdzie, muszę sprawdzić dwie rzeczy. Po pierwsze, czy nikt mnie nie zobaczy, a po drugie, czy jest dzień. Światło słoneczne po tej ciemnicy i utrata wzroku pewna! Jakaś pierwsza osoba, która ujrzy wyłażącą z ziemi zmorę, ucieknie wprawdzie niewątpliwie z przeraźliwym krzykiem, ale też zaraz nadlecą w to miejsce inne osoby. Spokojnie, tylko spokojnie.

Udało mi się wykonać trudne ćwiczenie akrobatyczne i spojrzeć na zegarek. Dochodziła siódma. Zaraz, co to jest teraz? Początek września chyba? No to południe dawno minęło, zaraz powinna zapaść noc. Tylko spokojnie.

Z ziemią zgrzytającą w zębach, zatykającą nos, sypiącą się w oczy i za kołnierz, jeśli w ogóle to coś, co miałam na sobie, zasługiwało na miano kołnierza, z nieprzytomnym szaleństwem w duszy, w dzikim napięciu szarpałam splątane korzenie, dźgałam je fragmentem porcelanowego półmiska, wyrywałam i upychałam za siebie. Przekopywałam się tuż obok kamienia. „Jeśli na nim ktoś siedzi.” -błysnęło mi w głowie i wbrew sytuacji zachciało mi się histerycznie śmiać, kiedy sobie wyobraziłam wrażenia tej osoby. „Szkoda, że to nie cmentarz” - pomyślałam jeszcze i w tej samej chwili ręka z porcelanowym szpikulcem poleciała mi nagle do góry. Przerwałam splątany kożuch trawy!

Miałam jeszcze tyle przytomności umysłu, że od razu tę rękę cofnęłam. Wystająca z ziemi ludzka ręka z czymkolwiek nie jest widokiem nagminnie spotykanym. Nie mogłam już jednak opanować niecierpliwości i jednym gwałtownym szarpnięciem zrobiłam dziurę w ziemi.

Przez tę dziurę wpadło powietrze. Niewiele, mały strumyczek powietrza, które sprawiło, że na moment zamarłam i zachłysnęłam się, dopiero teraz czując, w jakim stopniu się do tej pory dusiłam!

Ostrożnie, powoli, z uczuciem wypełniającego mnie stopniowo bezgranicznego szczęścia, wyszarpywałam sobie wyjście na świat. Powietrze leciało tak świeże, tak intensywne, że wręcz bałam się nim oddychać. Powoli, ostrożnie wystawiłam głowę i delikatnie zaczęłam otwierać oczy.

Nade mną było wieczorne, ciemniejące niebo z gwiazdami. Tuż przy mojej twarzy rosły pachnące, splątane, wilgotne zielska. Dookoła był cudowny, wolny, przeraźliwie wielki, pełen świeżego powietrza świat!

Niemrawo wygrzebałam się z dziury. Niemrawo rozejrzałam się dookoła. Zachód był za mną, niebo nad horyzontem świeciło za jaskrawo jak na moje możliwości. Na szczęście częściowo przesłaniała je sylwetka zamku. Zapadający zmrok odpowiadał mi idealnie. W pobliżu mnie nie było żywego ducha.

Co najmniej godzinę siedziałam w zielsku obok kamienia, opanowując zawrót głowy i przystosowuj ąc się do osiągniętego sukcesu. Potem pieśń triumfalna przepełniła mnie od stóp do głów i podniosła na nogi.

Wiedziałam, że szefa nie ma. Wiedziałam też, że w stanie, w jakim jestem absolutnie nie mogę pokazać się ludziom na oczy. Co do tego, jak wyglądam, raczej nie miałam złudzeń. Przypomniałam sobie widok z dziedzińca i ruszyłam przed siebie dookoła muru obronnego, który wznosił się parę metrów za mną. Jednak te studia coś mi dały, wyliczyłam wszystko zdumiewająco trafnie!

Przepełniające mnie szczęście i satysfakcja nie przygłuszyły wcale nienawiści. Obeszłam zamek dookoła i znalazłam się nad Loarą. Podeszłam pod mur. Nie był wysoki, a przy tym ząb czasu naruszył go tu i ówdzie, tak że sforsowanie go nie przedstawiało zbytniej trudności. Na dobrą sprawę teraz już nic nie wydawało mi się trudne.

Przelazłam przez mur na dziedziniec. Nadal nie widziałam wokół żywego ducha. W jednym skrzydle zamku paliło się światło, ale było to skrzydło akurat przeciwne temu, w którym rezydował szef. Do jego apartamentów właśnie zamierzałam się dostać. Spróbowałam drzwi, ale były zamknięte. Wybrałam sobie nieco osłonięty kąt, bez chwili namysłu wspięłam się na podmurowanie i diamentem z pierścionka przejechałam po szybie okiennej. Równy, duży prostokąt wykroił się łatwo. Z oświetlonego skrzydła dobiegały mnie dźwięki muzyki, grało radio czy może taśma, obojętne, grunt, że był tam jakiś hałas, wobec czego bez wahania pchnęłam prostokąt.

Wpadł do środka z niezbyt głośnym brzękiem. Wetknęłam rękę, odsunęłam rygiel i po chwili byłam w zamku.

Światło nie było mi potrzebne, w panującym mroku widziałam wszystko doskonale. Drogę do gabinetu szefa przypominałam sobie, wyobrażałam i odtwarzałam tyle razy, że teraz trafiłam tam jak po sznurku. Podniosłam ozdobę przy kominku, część półek bibliotecznych otwarła się bezszelestnie i znalazłam się w sanktuarium.

Nie bałam się odkrycia, złapania, napotkania kogoś, nie bałam się niczego. Duszę przepełniała mi triumfująca, jadowita mściwość. Obejrzałam apartament dokładniej, znalazłam dekoracyjnie ułożone owoce na srebrnej paterze, sprawdziłam, czy nie sztuczne, z trudem powstrzymałam się od pożarcia wszystkich wraz ze skórami i pestkami, zjadłam jednego banana i jedną mandarynkę, po czym trafiłam do łazienki. I tu wreszcie spojrzałam w lustro.

To, co ujrzałam, przechodziło najśmielsze oczekiwania. Nieboszczka po kilku ekshumacjach byłaby przy mnie okazem zdrowia i urody. W dodatku musiałaby to jeszcze być nieboszczka pochowana nie w trumnie, a luzem, tak, żeby ziemia cmentarna miała do niej swobodny dostęp, inaczej bowiem porównanie ze mną nie wchodziłoby w rachubę.

Od tej chwili mogłam już do reszty zaniechać wszelkich niepokojów. Spotkanie ze mną byłoby nad wyraz niebezpieczne nawet dla głodnego tygrysa-ludojada!

Nie śpiesząc się, spokojnie z nadzwyczajną przyjemnością i satysfakcją, wykonałam w apartamentach szefa mnóstwo czynności. Wykąpałam się, umyłam głowę jego szamponem, obcięłam straszne, częściowo połamane szpony, które wyrosły mi w miejsce paznokci, wypiłam kieliszek koniaku, znalazłam sobie odzież i ubrałam się w nią. Odzież składała się z koszulki polo, grubego, ciepłego golfu, za przeproszeniem krótkich gaci, dżinsów, skarpetek i obuwia, z którym miałam największy kłopot. Wszystko było na mnie o trzy numery za duże. Rozstrzygnęłam problem decydując się na trampki, które wypchałam watą, dziękując Opatrzności za panującą modę. Niezależnie od płci mogłam włożyć na siebie wszystko i nikt z pewnością nie zwróci na mnie uwagi. Następnie przystąpiłam do otwarcia sejfu.

Najniższy kamień dwa razy z lewej, raz z prawej i raz z lewej. Czy nie zrobił przypadkiem jakiejś blokady? Nie, nie zrobił. Kamień wyżej wysunął się i otworzył bezszelestnie. Teraz zero, drugi kamień. Teraz te zapamiętane na wieki dwadzieścia osiem sto dwadzieścia jeden.

Moja torba i siatka leżały na swoim miejscu. Skamieniałe w nienawiści serce zabiło mi na chwilę ludzkim wzruszeniem. Było wszystko, dokumenty, pieniądze, atlas. Na półce poniżej spoczywały paczki banknotów, dolarów i franków. Wygarnęłam wszystkie nie licząc, wysokość moich strat moralnych wydatnie wzrosła przez ostatnie trzy miesiące. „Czekaj, ty ścierwo - pomyślałam mściwie. - Wykończę cię finansowo do reszty! W Urzędzie Skarbowym dolarami zapłacę podatek od darowizny!”

Na miejsce pieniędzy położyłam okropne, przegniłe łachy, które niegdyś stanowiły moją wytworną odzież, i zamknęłam sejf. Pożywiłam się jeszcze kilkoma owocami, zapaliłam suchego papierosa, zastanowiłam się i podeszłam do abstrakcyjnego obrazu. Coś trzeba zrobić z ramą z lewej strony.

Po kilku próbach, polegających na przyciskaniu, przesuwaniu i gnieceniu, wyczułam wreszcie małą wypukłość. Z cichym szelestem mapa spłynęła w dół. Otworzyłam swój atlas na Hiszpanii i nauczyłam się na pamięć miejsca w Pirenejach, stanowiącego skrzyżowanie siedem z be jak Bernard. Wypukłość zwinęła mapę z powrotem i uznałam, że mogę się oddalić.

O świcie dotarłam do małej stacji kolejowej, gdzie przestudiowałam rozkład jazdy i schemat połączeń. Najbliższy pociąg odchodził do Tours i niewątpliwie na ten pociąg czekali ludzie, wyglądający na robotników. W swetrze i dżinsach nie różniłam się od nich zbytnio, twarz zasłaniały mi częściowo największe okulary, jakie znalazłam w garderobie szefa i nikt na mnie nie zwracał uwagi. Kupiłam bilet i wsiadłam do pociągu.

W Tours były sklepy. W bufecie dworcowym poczekałam na ich otwarcie, po czym ruszyłam dyplomatycznie robić zakupy. Każdą sztukę odzieży kupiłam gdzie indziej, wybierając miejsca albo tłumnie odwiedzane, albo z samoobsługą. Ekspedientki również nie zwracały na mnie uwagi, nie takie dziwolągi jak ja zdarzało im się oglądać. Przebierałam się stopniowo, wykorzystując do tego celu wszystkie napotykane kolejno damskie toalety. Obuwie kupiłam na wyprzedaży, nie zważając na jego jakość ani też wygodę, chodziło mi bowiem tylko o to, żeby przy kupnie właściwych pantofli nie wpadać nikomu w oko przez trampki o trzy numery za duże. Na końcu kupiłam walizkę i już w charakterze normalnie ubranej kobiety wsiadłam do paryskiego pociągu.

Z niepojętą, zważywszy przeżycia, bystrością umysłu przemyśliwałam sytuację. To znaczy wydawało mi się, że wykazuję niepojętą bystrość umysłu. Uczciwie mówiąc prezentowałam raczej wybuchy szaleństwa na rozmaitych tłach.

Od chwili spojrzenia w lustro zmieniłam plany. Wyłażąc z grobowca przewidywałam natychmiastową wizytę w Interpolu, złożenie zeznań i szybki powrót do Polski. Widok własnej maski pośmiertnej kazał mi się zawahać. Tak zdrowie, jak i wygląd miały jednak dla mnie pewne znaczenie, a straszliwa maszkara, którą ukazało zwierciadło, obudziła we mnie niepokój w kwestii ewentualnych dolegliwości, na razie jeszcze przytłumionych emocją, ale niewątpliwie zaczajonych w organizmie. Reumatyzm czułam wyraźnie w kolanach i w prawym ramieniu i lada chwila oczekiwałam uj awnienia się jakichś dalszych okropności. Pokazywanie się ludziom na oczy w takim stanie budziło we mnie zdecydowaną niechęć.

Na domiar złego przewidywałam, że Interpol może mi przeszkodzić w zajęciu się swoją osobą. Nie puszczą mnie nigdzie, będą mnie chcieli mieć pod nosem, każą mi siedzieć w Paryżu. Załóżmy, że zacznę sypać, ujawnię miejsce ukrycia skarbu, gliny zaczną działać, szef się połapie, ze sypnęłam, i dla samej zemsty postara się ukręcić mi łeb. Znajdą mnie bez żadnego trudu.

Mogłabym, oczywiście, przebywać w bezpiecznym miejscu, ale jedyne bezpieczne miejsce, jakie umiałam sobie wyobrazić, to cela w kazamatach Interpolu, umieszczona w bunkrze przeciwpancernym, poniżej poziomu terenu. Cel tego rodzaju miałam powyżej dziurek od nosa i za żadne skarby świata nie zgodziłabym się do czegoś takiego nawet zajrzeć. Innymi słowy Interpol mógłby zapewnić mi bezpieczeństwo, ale w sposób całkowicie sprzeczny z wymaganiami mojego zdrowia.

Względnie mogliby umieścić mnie w hotelu, pozostawić mi swobodę działania i poustawiać dookoła ze dwie kopy pracowników w charakterze obrony osobistej. Na pewno im brakuje ludzi, dwie kopy to przesada, dwóch albo trzech.

Przesuwający się za oknem wagonu jesienny krajobraz znikł mi z oczu i moja upiorna wyobraźnia wystartowała. Ujrzałam siebie, błogo śpiącą w pokoju hotelowym, z wyłysiałym łbem, sztuczną szczęką w porcelanowej miseczce, oblepioną przeciwreumatycznymi plastrami, na dole zaś, w holu, jakiegoś typa, z tępą gębą, w kapeluszu nasuniętym na oczy. Ujrzałam, jak do typa zbliża się drugi typ, z gębą dla odmiany złośliwą, szepcze mu na ucho informację, że przybywa jako druga zmiana, typ z tępą gębą oddala się beztrosko, a typ z gębą złośliwą wchodzi po schodach. Wchodzi ostrożnie, powoli i cicho, pilnując, żeby nic nie zatrzeszczało i żeby go nikt nie zobaczył. Pod drzwiami mojego pokoju nadziewa się na trzeciego typa, siedzącego na krześle ze znudzonym wyrazem twarzy, szepcze mu na ucho to samo i typ ze znudzonym wyrazem twarzy ożywia się i radośnie odbiega. Typ ze złośliwą gębą rozgląda się wokół, jest noc, cisza, wszyscy śpią, w tym ja, znękana ofiara głupich wydarzeń, typ wyciąga z kieszeni wytrych, bezszelestnie otwiera moje drzwi, wślizguje się do pokoju, na palcach skrada się w kierunku łóżka, ja furt śpię, chrypiąc bronchitem, typ wyciąga z drugiej kieszeni narzędzie zbrodni.

Dziwne, że nie zerwałam się z miejsca z histerycznym krzykiem. Czułam, jak serce bije mi w gardle, i mgliście pomyślałam, że ostatnio zrobiłam się chyba trochę nerwowa. Wyobraźnia zatrzymała się w rozpędzie zapewne na skutek niezdecydownia, jakiego narzędzia należy użyć do usunięcia mnie z tego padołu. Oglądany oczyma duszy obraz jednakże wystarczył. Zrezygnowałam z ochrony osobistej.

Mogłam jeszcze plunąć na wymagania idiotycznego Interpolu i od razu podstępnie uciec do Polski. Złożyć te kretyńskie zeznania i w nogi. I znów zaczęła działać wyobraźnia.

Ujrzałam siebie na punkcie granicznym w Kołbaskowie. Ujrzałam, jak wysiadam powoli z samochodu, bo innego sposobu powrotu w ojczyste granice nawet moja wyobraźnia nie potrafiła wymyślić. Ujrzałam, jak zbliża się do mnie Diabeł, ujrzałam na jego twarzy wyraz przerażenia, niesmaku, wstrętu, ujrzałam, jak cofa się w panice na widok wyłażącego z pojazdu cmentarnego upiora w paryskiej konfekcji, tak jak cofnęła się kiedyś na mój widok sprzątaczka w biurze, kiedy dostałam ataku jakichś tajemniczych bólów, z których nic nie wynikło, ale które doprowadziły moje oblicze do pożałowania godnego stanu. I tak byłam wtedy prześliczna w porównaniu z tym, co teraz. Zaraz potem ujrzałam się wchodzącą w progi domu jednej z moich przyjaciółek i ujrzałam w oku owej przyjaciółki eksplozję umiarkowanego współczucia i gigantycznej, piramidalnej, nadziemskiej satysfakcji.

O nie!!! Wszystko, ale nie TO!!!

W jakimś krótkim mgnieniu po drodze zdążyłam jeszcze ujrzeć własną matkę, ze szlochem łamiącą ręce i rwącą włosy nade mną, ale to już nawet nie było potrzebne. Poprzedni obraz wystarczył. Z natychmiastowego powrotu do Polski zrezygnowałam nie mniej kategorycznie niż z ochrony osobistej.

Wróciłam myślą do Interpolu. Sanatorium. Na nic. Można przekupić pielęgniarkę, sprzątaczkę, ciecia, można wejść z wizytą, posłać truciznę w artykułach spożywczych, można wszystko. Sama potrafiłabym bez trudu uśmiercić każdego pacjenta w każdym sanatorium. Znajdą mnie, mają ludzi w policji, znajdą jak amen w pacierzu!

Ponuro i tępo wpatrywałam się w ruchomy krajobraz za oknem nie widząc żadnego wyjścia. Tak źle, a tak jeszcze gorzej. Po czym znów zakotłowała się we mnie twórcza furia.

W czym właściwie leży największa trudność? Co stanowi tę podstawową kłodę na drodze mojego życia? Jasne, przeklęty skarb w Pirenejach! Gdyby nie to, gdyby nie te głupie pieniądze, nikt by się mnie tak przesadnie nie czepiał. Gang zwinąłby manatki, zmienił adresy. Nawet i to nie, przecież nie wiedzą, że podsłuchałam konferencję, nie wiedzą, ile wiem. Jakoś by się zabezpieczyli na wszelki wypadek, a ja miałabym spokój. Ale parszywe pieniądze tkwią w idiotycznej kryjówce i zatruwają mi egzystencję. Dopóki milczę na ten temat, dopóty szef będzie stawał na głowie, żeby mnie dopaść, ale też przy okazji sam będzie pilnował, żeby mnie szlag nie trafił. Jeśli zaś zdradzę tajemnicę, pilnować mnie zacznie Interpol, a szef spróbuje wykończyć. Interpol, jak widać, będzie pilnował nędznie i bezskutecznie.

Gdyby jakimś cudownym sposobem ten cały wstrętny skarb zdematerializował się bez mojego udziału! Gdybyż tak przepadł bezpowrotnie na skutek jakiegoś kataklizmu, trzęsienia ziemi, bomby, czegokolwiek! Gdybyż go ukradł jakiś uroczy, przypadkowy złodziej!.

Szukaliby mnie wtedy jednak ze znacznie mniejszym zapałem. Nie mieliby powodu się mścić. No, owszem, mieliby powód, ale to dopiero później. Później w ogóle wszystko byłoby łatwiejsze, ja bym już przyszła do siebie, najgorsze chwile mogłabym nawet przesiedzieć w zamknięciu, ewentualnie wróciłabym już do Polski. Później, wszystko później!

Przemyślałam jeszcze raz całą sytuację od początku i doszłam do tego samego. Nie było innego rozwiązania, jak tylko zniszczyć skarb. Wiem, gdzie to jest, dostać się tam i podłożyć dynamit. Na nic, diamenty rozlecą się dookoła i każdy będzie się pchał, żeby je zbierać. Podpuścić jakiegoś włamywacza. Owszem, to już lepiej. Ukraść to, innymi słowy, anonimowo. A potem ogłosić w prasie, że jacyś turyści, fikcyjne nazwiska, znaleźli skarb w górach i szalenie zadowoleni wrócili do domu. Niech się martwią hiszpańskie władze i niech szukają tych turystów. Kim oni mogą być? Jakiś bardzo duży kraj. Brazylijczycy, oczywiście! Turyści z Brazylii!

Trzeba znaleźć przytomnego włamywacza.

Włamywacz, brazylijscy turyści, skrzyneczki z diamentami, faceci w nasuniętych na oczy kapeluszach, objuczone bogactwem osły na górskich ścieżkach, luksusowe sanatoria, moje polskie przyjaciółki i znienawidzona gęba szefa, wszystko to razem zamieniło mi się w jedno rozszalałe kłębowisko. Poczułam, że boli mnie prawe ramię i lewe kolano. Pomacałam zęby, żeby sprawdzić, czy się jeszcze nie ruszają. Włosów pomacać nie mogłam, bo miałam perukę. Po czym wyciągnęłam z rozmyślań jedyny wniosek - przeczekać.

Tak powrót do zdrowia, jak i znalezienie włamywacza wymagają czasu. Przez ten czas zdążę sobie przemyśleć całą sprawę dokładniej. Możliwe, że będzie wskazane nie zostawiać włamywaczowi całego ukradzionego bogactwa, mogłoby mu się to wydać podejrzane, tylko podzielić się z nim jakoś, chociaż co bym zrobiła z taką potworną ilością pieniędzy, doprawdy nie wiadomo. Ale możliwe, że znajdę jakieś zastosowanie. W każdym razie pewne jest, że póki jestem na swobodzie, póki nikomu jeszcze nic nie powiedziałam, póty mam pełnię możliwości i pewność życia. Nie należy działać pochopnie i w ślepo, trzeba się zastanowić.

Pierwsza zaś rzecz, jaką muszę uczynić, to wyrzec się własnego nazwiska. Fałszywe dokumenty uzyskam w Paryżu bez trudu. W hotelu zamieszkam w charakterze Francuzki i nic nie będę musiała pokazywać. W celach regeneracyjnych zaś udam się do Taorminy.

Bardzo możliwe, że wszystkie moje rozterki, niepokoje, obawy i rozmyślania podświadomie zmierzały właśnie do tego. Żeby jakoś samej sobie wytłumaczyć konieczność natychmiastowego wyjazdu do Taorminy. Już w lochu zakorzeniała się we mnie nieprzeparta tęsknota do słońca, morza i kaktusów właśnie tam, a nie gdzie indziej, resztki rozsądku kazały zrobić zupełnie co innego, musiałam zatem zdusić rozsądek. W oczach stanął mi widok z balkonu hotelu Minerwa i zrobiłam się nieprzytomna. Do Taorminy, tylko do Taorminy, tylko tam, do najpiękniejszego miejsca na świecie!.

Myśl o ziemi obiecanej wypchnęła mi z głowy wszystkie inne i dopiero na placu Republiki, gdzie znalazłam się z zamiarem zatrzymania się w małym, znanym mi hoteliku przy ulicy de la Douane, uprzytomniłam sobie, jaki idiotyzm usiłowałam popełnić. W tymże samym hoteliku mieszkałam zaledwie przed kilkoma miesiącami w charakterze cudzoziemki, dałam im bardzo duży napiwek, bo nie miałam drobnych, i mogą mnie jeszcze pamiętać. Spłoszona spojrzałam na zegarek i z ulgą stwierdziłam, że to jeszcze są godziny pracy.

Jeden był tylko człowiek w Paryżu, do którego mogłam się zwrócić z zamkniętymi oczami tak w tej, jak i w każdej innej sytuacji. Mój najlepszy, niezawodny przyjaciel sprzed lat, któremu na pewno mogłam wierzyć i na którego na pewno mogłam liczyć. Bardzo rzadko zdarza się na świecie takie coś jak wielka przyjaźń, ale jednak się zdarza.

Weszłam do małej knajpki, w której nie tak znów dawno, a zdawałoby się, że przed wiekami, jadłam pizzę po neapolitańsku i wykręciłam numer telefonu. Nie wiedziałam, czy jest, nie wiedziałam, czy nie zmienił miejsca pracy, nie widziałam go na oczy siedem lat i z bijącym sercem czekałam, aż podejdzie.

- Jak się masz - powiedziałam zwyczajnie po polsku. - Kopę lat. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody.

Usłyszałam, że go jakby zatkało, i ucieszyłam się, bo lubię robić niespodzianki.

- Rany boskie! - powiedział z radosnym wzruszeniem. - To ty? To naprawdę ty?

- Aha. I znów przyszła chwila, kiedy muszę się z tobą natychmiast zobaczyć. Pewnie znów mi uratujesz życie.

- Z przyjemnością. Gdzie jesteś?

- W knajpie koło placu Republiki. Mogę czekać pod pomnikiem od tyłu.

- Dobrze, będę za kwadrans.

Walizka w ręku zdecydowanie mi przeszkadzała. Powinnam była zostawić ją w przechowalni. Nie wiedziałam, co z nią teraz zrobić, żeby się nie rzucała w oczy. Do zwracania uwagi w zupełności

wystarczała trupia zieleń mojej twarzy, rażąca w opalonym tłumie. Gapiąc się na średnio atrakcyjny tył pomnika czułam, jak mi się robi coraz cieplej na zaniepokojonym sercu.

Biała lancia zatrzymała się tylko na chwilę i wsiadłam do niej prawie w biegu.

- Raczej na mnie nie patrz - powiedziałam z westchnieniem. - Nie taki obraz mnie chciałabym zachować w twojej pamięci. Zazwyczaj wyglądam trochę inaczej. Okularów nie zdejmę za żadne skarby świata. Nic ci nie wyjaśnię. Nic o mnie nie wiesz, nie widziałeś mnie od siedmiu lat i nie widzisz nadal.

- Gdyby nie to, że istotnie dziwnie wyglądasz, powiedziałbym, że się nic nie zmieniłaś - odparł z lekkim rozbawieniem. - Wyszłaś z grobu?

Загрузка...