- Coś w tym rodzaju.

- Czego ci potrzeba?

- Fałszywych dokumentów. Francuskich. Dostatecznie dobrych, żebym mogła z nimi przekroczyć włoską granicę. Cena obojętna, pośpiech nader wskazany.

Milczał przez chwilę, przekopując się przez uliczne korki, po czym westchnął ciężko.

- Jak to dobrze, że ja wiem, że po tobie można się spodziewać wszystkiego. I jak to dobrze, że nie zerwałem kontaktów z jednym moim znajomym, który się stoczył na dno moralne. Zdaje się, że właśnie coś takiego fabrykuje. Spróbuję go jutro złapać. Jesteś pewna, że to jest właśnie to, co ci jest potrzebne? -dodał z namysłem.

- Absolutnie pewna - odparłam stanowczo. - Chyba wystarczy na mnie spojrzeć?

- Przecież chciałaś, żebym nie patrzył?

- Raz możesz spojrzeć, dla upewnienia. Ale przynajmniej staraj się nie zapamiętać tego, co

widzisz.

Rzucił na mnie okiem, życzliwie rozbawiony, i pokiwał głową.

- Swymi czasy postanowiłem sobie niczemu się już nie dziwić i myślałem, że po tym, co mnie w życiu spotykało, nic mną już nie wstrząśnie. Ale ty masz zupełnie szczególny talent. Zjawiasz się znienacka po siedmiu latach i okazuje się, że jedyne, czego ci do szczęścia brakuje, to lewe papiery. Dokąd jedziesz?

- Nie mam pojęcia. Do byle jakiego hotelu, gdzie mnie na razie nie spytają o nazwisko. Żeby nie było nieporozumień, zawiadamiam cię, że nie popełniłam żadnego przestępstwa, nic z tych rzeczy. Takie pospolite komplikacje to nie dla mnie, ja wymyśliłam coś ciekawszego.

- Jasne, zawsze byłaś oryginalna. Cieszę się, że ci to nie minęło.

- Towarzystwo w hotelu nie gra roli, może to być nawet zamtuz. Marzę tylko o jednym, żeby paść na jakieś łóżko i spać bez przerwy tak ze dwie doby. Jutro zrobię zakupy, a w ogóle to niech ja zniknę z horyzontu.

- Masz jakieś zdjęcie?

Miałam zdjęcie. Dałam mu. Przepełniało mnie cudowne poczucie bezpieczeństwa, takie samo, jakie odczuwałam przy nim siedem lat temu.

I doprawdy nie zawiodłam się na nim! Każdy inny człowiek na jego miejscu wydawałby okrzyki zdziwienia, protestu, wyrażałby wątpliwości, zadawał pytania, usiłował się czegoś dowiedzieć. On jeden na całym świecie zachował się właśnie tak, jak wiedziałam, że się zachowa. Gdybym mu pokazała ociekającą krwią, świeżo odciętą ludzką głowę i poprosiła o pomoc przy zakopaniu jej w wazie do zupy w lasku Vincennes, niewątpliwie udzieliłby mi tej pomocy, nie wnikając w szczegóły przedsięwzięcia.

W trzy dni potem byłam już po fryzjerze, po kosmetyczce, po czterdziestu dwóch godzinach snu, po dwóch kwarcówkach i po orgii zakupów u Lafayette'a. Nazywałam się Marie Gibois i miałam dwadzieścia osiem lat.

- Oszalałeś - powiedziałam z niesmakiem. - Wszystko dobrze, ale ten wiek wzbudzi podejrzenia.

- Nic nie poradzę, takie było. Zresztą, jak cię znam, to wkrótce dostosujesz się do dokumentów. Nie chcę o nic pytać, ale wydaje mi się, że miałaś jakieś przejścia. O ile pamiętam, to po przejściach młodniejesz, zresztą mam wrażenie, że już ci ubyło kilka lat.

Patrzyłam na niego w zamyśleniu, bo w ciągu minionych trzech dób w moim umyśle dokonywały się liczne przewroty. Namiętność do Taorminy tkwiła we mnie nadal, ugruntowana i zaciekła, zwiększona tym, że w Paryżu padał deszcz, a mnie potrzebne było słońce, ale już zaczynałam sobie zdawać sprawę z tego, że zrobiłam potworne głupstwo. Zostawiłam im czas.

- Chyba ci coś powiem - rzekłam z wahaniem. - Nie bardzo wiem, co zrobić.

- Zrobisz, jak zechcesz - odparł żywo. - Wcale nie ukrywam, że jestem cholernie ciekaw, co tym razem wykombinowałaś, ale sama rozumiesz, że nie będę natrętnie pytał. Chyba że ci mogę coś pomóc?

- Już mi pomogłeś - mruknęłam. - Ale rzeczywiście, możesz więcej. Wyjaśnię ci, na czym rzecz polega. Powinnam iść do Interpolu i tam puścić obfitą farbę. Ale dopiero teraz widzę, że trzeba było tam iść zaraz pierwszego dnia, zamiast dzwonić do ciebie. Miałam zaćmienie umysłowe i nie poszłam. I teraz się boję.

- Czego się boisz? Że będą mieli pretensje, ze przyszłaś za późno?

- E tam. Ozłocą mnie nawet, jeśli przyjdę za pół roku. Ale, rozumiesz, szukają mnie tacy jedni cholernie niesympatyczni faceci. Trzy dni temu jeszcze nie mogli wiedzieć, gdzie jestem, ale teraz już się na pewno orientują. Są pewni, że będę się pchała do Interpolu i boję się, że już się tam gdzieś zaczaili i nawet jeśli mnie nie złapią pod bramą, to wpadną na ślad i złapią mnie w byle jakim innym miejscu. Gdybym teraz tam poszła, to już bym musiała zostać, nie wychodząc przez parę tygodni. A to mi jest szalenie nie na rękę, bo chcę jechać do Włoch. Ale znów z drugiej strony dobrze by było iść i jednak powiedzieć.

- Możesz zadzwonić - zaproponował po namyśle. - I niech ktoś od nich przyjdzie do

ciebie.

Milczałam przez chwilę, rozpatrując tę nową możliwość i idiotyczna, rozhisteryzowana wyobraźnia natychmiast podsunęła mi obraz jakiegoś obcego faceta, który z roziskrzonym wzrokiem wysłuchuje moich informacji, po czym wyciąga ostry sztylet i dziabie mnie w klatkę piersiową. Po czym, nie zatrzymany przez nikogo, spokojnie opuszcza hotel.

- Na nic - powiedziałam w przygnębieniu. - Nie zdobędę się na to, przez usta mi nie przejdzie. Zdaje się, że dostałam szmergla. Z dwojga złego wolałabym już iść do nich. Proszę cię, jeśli możesz i jeśli wiesz, gdzie oni urzędują, to przejedź tamtędy ze dwa razy i zobacz, czy nie ma nic podejrzanego.

- Nie wiem, jak wygląda coś podejrzanego, ale przejechać się mogę.

Z uzyskanych nazajutrz informacji wywnioskowałam, że podejrzane jest wszystko. Samochody stojące na okolicznych parkingach mogły czekać na mnie. Przechodzący policjant mógł być na usługach gangu. Siedzący na murkach i ławkach rozmaitego wieku i wyglądu ludzie mogli stanowić personel szefa. Ksiądz, przechadzaj ący się pod parasolem, mógł być przebrany.

- Niech to diabli wezmą - powiedziałam z gniewem. - Już bym się nawet pogodziła z tym, że tam pojadę i zostanę, gdyby nie to, że bezwzględnie muszę się wyleczyć z reumatyzmu i awitaminozy. I w ogóle jak nie przyjdę do siebie teraz, to nie przyjdę nigdy. Wściekła jestem na to wszystko i zaczyna mnie korcić jedna taka złośliwość. Muszę ją sobie przemyśleć, a potem się jeszcze ciebie poradzę. Pozwól, że zostawię u ciebie moje wszystkie rzeczy.

Przepełniona mściwą myślą o przedsiębiorczym włamywaczu, z mirażem upajającego bogactwa przed oczami, wsiadłam nazajutrz do samolotu do Catanii.

Za moimi plecami zaś działy się szalenie interesujące rzeczy.

- Wielce szanowna pani!!! - ryczał cieć przez dziurę w zworniku. - Odezwij się!!! Żyjesz?!!!

Z dołu nie dochodził żaden odgłos. Widocznie znów miałam jakieś swoje fanaberie i postanowiłam nie rozmawiać. Mamrocząc gniewnie pod nosem opuścił koszyk, odwrócił go do góry dnem, pusty wyciągnął z powrotem i poszedł.

Nazajutrz ryczał dłużej i głośniej, ale nie odzywałam się nadal. Usiłował zajrzeć do środka. W środku panował nieprzenikniony mrok, zaniepokoił się więc, że może obraziłam się, bo mi zgasł kaganek. Wiedział wprawdzie, że mam zapałki, ale zapałki mogły mi zamoknąć.

- Hej, tyyy!!! - wrzeszczał. - Wielce szanowna pani!!! Dam ci nowe światło!!!

Na dole nadal panowała grobowa cisza. Cieć wytrząsnął zawartość koszyka i przyniósł nowy kaganek. Zapalił go, omotał sznurkami i opuścił w dół. Zajrzał za kagankiem i ujrzał coś, co go przeraziło. Tak wczorajsze, jak i dzisiejsze produkty leżały pod dziurą nie tknięte.

- Wielce szanowna pani!!! - zawył żałośnie. - Rany boskie!!! Umarłaś?!!!

Z dołu wciąż odpowiadało milczenie iście cmentarne. Cieć wpadł w panikę.

- Odezwij się, jak rany!!! Wasza królewska mość!!! Wasza eminencjo!!! Szanowna pani!!! Powiedz co!!! Pójdę na twój pogrzeb, słowo honoru!!! Nie dam ci więcej jeść!!! O rany, powiedz tylko, czy żyjesz?!!!

Na zionącym ponurą czernią lochu nic nie robiło wrażenia. Cieć zdenerwował się do szaleństwa. Miał wprawdzie jeszcze nadzieję, że są to jakieś głupie dowcipy, ale na wszelki wypadek poleciał z meldunkiem do jednego z dwóch pozostawionych w zamku, niższych rangą, współpracowników szefa. Dotarcie do dziury w zworniku wymagało zej ścia przez dwie kondygnacje piwnic, współpracownik nie fatygował się więc, tylko od razu pchnął depeszę do zwierzchnika.

Szef wraz z asystą przyjechał nazajutrz. Natychmiast popędził na dół pełen najgorszych przeczuć. Zaparłam się przy swoim i na złość mu zdechłam. Może trochę przesadził z tymi złymi warunkami.?

Obaj z cieciem, leżąc na kamiennym sklepieniu, na zmianę wyli, wrzeszczeli i ryczeli, prosząc i grożąc, bez skutku. Szef kazał przynieść żarówkę na bardzo długim sznurze, opuścił ją w dół i zajrzał osobiście.

W widocznym przez zwornik kręgu było dziwnie dużo ziemi. Nie mógł sobie przypomnieć, czy tyle samo było wówczas, kiedy zostałam tam zamknięta, czy też może widoczne były gołe kamienie. Jeśli kamienie, to skąd teraz ziemia? Sama się w nią zamieniłam czy co?

- Nie rozumiem - powiedział mimo woli do stojącego obok rozczochranego, który gwałtownie usiłował ukryć przebijającą przez niepokój satysfakcję. Ostatecznie to on właśnie został obtańcowany za moj ą poprzednią ucieczkę. Szefowi wydawało się, że tak łatwo mnie upilnować, proszę bardzo, niech teraz sam zobaczy.

Władca opanował się, zmarszczył brwi i zastanawiał się przez chwilę w milczeniu.

- Wejść przez drzwi - polecił sucho.

Trzech bykowatych facetów zeszło po kręconych, niewygodnych schodkach i naparło na drzwi. Drzwi ani drgnęły. Dokooptowali czwartego. Nie był to brydż, więc czwarty nie pomógł. Zrezygnowali i mocno wystraszeni wrócili na górę.

- Drzwi się nie otwierają - zameldował niepewnie najodważniejszy.

Oczekujący wieści na parterze szef spojrzał na nich tak, że zrobiło im się słabo.

- Kazałem wejść przez drzwi, prawda? - powiedział cicho i łagodnie.

W czterech facetów wstąpiły nadludzkie siły. Sapiąc jak miechy kowalskie, z pełną świadomością, że bez otwarcia drzwi nie mają po co wracać na górę, dokonali wreszcie tego, że z okropnym zgrzytem i jakimś tajemniczym hurgotem drzwi uchyliły się na dwa centymetry. To, co w świetle latarek ujrzeli w szparze za nimi, sprawiło, że jednak znów udali się do szefa.

- Szefie - powiedzieli, nastawieni na natychmiastowy skok za jakąś osłonę - za tymi drzwiami jest coś dziwnego. Jakby mur, ale nierówny.

Ręka szefa skoczyła w kierunku broni palnej, faceci drgnęli w uniku, zwierzchnik opanował się jednak i poszedł obejrzeć rzecz osobiście. Dwucentymetrowa szczelina ukazywała rumowisko kamieni, sięgające powyżej futryny. Było bardzo dziwnie i jeszcze bardziej niedobrze. Co, u diabła, mogłam zrobić tam, w środku?

- Trotyl - powiedział szef krótko.

- Wieża się zawali - zaprotestował niepewnie towarzyszący mu rozczochrany.

- Nic się nie zawali. Rozwalać trotylem po trochu.

Udał się do gabinetu, a z podziemi zaczęły dobiegać głuche wybuchy. Coś go tknęło, zostawił rozczochranego przy stoliczku z napojami, sam zaś podszedł do ściany i otworzył sejf. W sejfie leżało odrażające kłębowisko przegniłych szmat i natychmiast wszystko stało się jasne.

- Jakim sposobem uciekła, do wszystkich diabłów?!!! Jak ona to zrobiła?!!!

- Przekopała się pod ziemią - oświadczył rozczochrany z przekonaniem.

Szef spojrzał na niego strasznym wzrokiem.

- Masz źle w głowie?! Jakim cudem?! Przelazła przez kamienny mur?! To była zwyczajna dziewczyna, a nie wiertarka mechaniczna!

- To nie była zwyczajna dziewczyna - mruknął rozczochrany. - To była niepoczytalna wariatka, a takie są zdolne do wszystkiego.

Szczegółowe poszukiwania wokół zamku pozwoliły odkryć dziurę w terenie.

Rozwalane po kawałku rumowisko rozleciało się wreszcie i pozwoliło wejść do środka. Dziura w ścianie mówiła sama za siebie.

Szef popracował umysłem i wezwał służbę, każąc natychmiast stwierdzić, czego brakuje w jego garderobie. Służba stanęła na głowie i mniej więcej stwierdziła. Tabun ludzi ruszył w świat, szukaj ąc śmiertelnie bladego kościotrupa nie sprecyzowanej płci, ubranego w dżinsy, trampki i sweter, w ciemnych okularach, zasłaniających twarz. Komuś udało się uzyskać informację, że istotnie taki kościotrup, robiący wrażenie kobiety, jechał porannym pociągiem do Tours. W Tours kelnerka w restauracji dworcowej przypomniała sobie, iż coś takiego siedziało o poranku i jadło. I na tym koniec.

Nikt nie widział owego kościotrupa odjeżdżającego z Tours, nikt nie zauważył, żeby ten kościotrup coś robił czy gdzieś się pętał. Moja metoda dokonywania zakupów okazała się bezbłędnie genialna. Dotarłam do Tours, a dalej wszelki ślad po mnie zaginął.

Po całej Taorminie plątały się duńskie i szwedzkie wycieczki, ale postanowiłam być konsekwentna. Od razu wybiłam sobie z głowy tęskną myśl o przesłaniu Alicji wiadomości przez jakiegoś Duńczyka. Nie ma mnie, nie istnieję, zdematerializowałam się i nawet sama o sobie nic nie wiem. Żadnych ryzykownych czynów!

Hotel Minerwa stał na samej górze i wytęskniony widok z balkonu napełniał mnie nowym życiem. Pod balkonem rosła palma, do której odnosiłam się szczególnie czule i tkliwie, była to bowiem niejako pierwsza palma w moim życiu. Przyjechawszy przed laty po raz pierwszy do Taorminy, zaraz pierwszego wieczoru, oglądając się, czy nikt nie widzi, pomacałam j ą starannie i przekonałam się, że istotnie jest prawdziwa. Zawsze miałam fioła na tle tropikalnej roślinności i wreszcie udało mi się jej dopaść.

Moje intensywne wysiłki zmierzające ku regeneracji, dawały olśniewające rezultaty. Owoce, pożerane na tony, morska woda, słońce i świeże powietrze czyniły cuda, które mnie samą zdumiały. Wiedziałam, że przychodzę do siebie bardzo szybko, ale nigdy nie przypuszczałam, że takie tempo jest w ogóle możliwe. W ciągu dwóch tygodni ubyło mi piętnaście lat, a nieboszczka po ekshumacji oddaliła się bezpowrotnie w siną dal.

Powodzenie zaczynałam mieć nieprzeciętne, co po ostatnich przeżyciach było czymś nowym i nader atrakcyjnym. Fakt, że podrywali mnie tubylcy, nie stanowił nic szczególnego, tubylcy bowiem76 podrywaliby mnie nawet bezpośrednio po wyjściu z lochu. Dzierżyli wysoko sztandar narodowego temperamentu i podrywali ślepo i automatycznie wszystkie turystki, jak leci, niezależnie od ich wieku i wyglądu. Trzykrotnie jednakże otrzymałam propozycje spędzania rozrywkowych wieczorów, za które nie będę musiała płacić, a to już było coś. Jeden taki posunął się nawet do obietnicy, że on zapłaci za mnie i chociaż widać było, że świętokradcze słowa z trudem przechodzą mu przez gardło, to jednak doceniłam gest i odmawiając nie kryłam wdzięczności i szczerej sympatii.

Oprócz tubylców zaczął także latać za mną Szwed, przekonany, że przy okazji kształci się we francuskim języku. Chłopak był to jak lalka, ale miał jedną wadę. Mianowicie gęba mu się świeciła od rana do wieczora z niepojętych przyczyn, na głowie zaś wyglądał tak, jakby go krowa jęzorem przylizała. Ten drobny, zdawałoby się, szczegół uniemożliwiał mi odwzaj emnianie j ego uczuć.

Nieporównane nieróbstwo, w którym trwałam dzień po dniu, ukoiło mój wzburzony umysł. Siedząc na leżaku na rozsłonecznionej plaży, wpatrzona w intensywny błękit wody i nieba, zastanawiałam się z niejakim zdziwieniem, jak mogłam do tego stopnia zgłupieć. Skąd mi się w ogóle wzięły te idiotyczne rozterki i wątpliwości? Jasne, że trzeba było zrobić właśnie to, co zrobiłam. Interpol może sobie poczekać, nic mu się nie stanie. Oczywiście, że mogłam tam iść, nie było żadnych przeszkód, podejrzane elementy stanowiły wyłącznie wytwór mojej imaginacji, ale lepiej, że nie poszłam. W pierwszej kolejności należało ratować zdrowie, a z całą pewnością moj e zdrowie nie jest podstawową troską Interpolu.

W Pirenejach leży skarb. Niech sobie leży, niech go diabli wezmą. Za jakiś tydzień albo dwa wrócę do Paryża i zdradzę im wszystkie tajemnice. Szef niewątpliwie straci mój ślad, nie jest w końcu wszechwiedzący. Przeceniłam go i niepotrzebnie wpadłam w manię prześladowczą. Zanim mnie znów znajdzie, już dawno będę w Warszawie, a ci tutaj niech sobie sami toczą swoją świętą wojnę.

Chociaż z drugiej strony.

Może by to było rzeczywiście interesujące udać się tam, wydobyć majątek, schować gdzie indziej, pod ręką. Mogłabym się potem zastanawiać, co z tym zrobić. Szlachetnie oddać francuskim władzom. Jeszcze szlachetniej przekazać do Polski na skarb państwa z zastrzeżeniem, że to na budownictwo mieszkaniowe. Mniej szlachetnie ulokować w szwajcarskim banku i do końca życia mieć zapewnione fundusze na podróże dookoła świata i inne drobnostki. Zużyć na działalność filantropijną albo przestępczą. Na złość Amerykanom ufundować następny pojazd kosmiczny dla Związku Radzieckiego. Nie wiadomo co jeszcze. Zawsze lubiłam mieć przed sobą szerokie możliwości.

Wylazłam z prześlicznej, ciemnoniebieskiej, ciepłej zupy, zwanej Morzem Jońskim, położyłam się na leżaku, pozbyłam się Szweda, nakłoniwszy go, żeby poszedł na obiad beze mnie, zamówiłam sobie kawę i lody i bezmyślnie zapatrzyłam się w jednego z moich tubylczych znajomych nurkującego wokół skał. Facet to był nawet, jak na Włocha, osobliwy. Temperament temperamentem, ale to coś, co tryskało z niego, nie miało wręcz nazwy.

Nadmiarem jego wigoru dałoby się bez trudu obdzielić kilkunastu dwudziestoletnich młodzieńców, on zaś sam miał już około pięćdziesiątki! Ani przez chwilę nie trwał w bezruchu, jeśli nie pływał, to wiosłował, jak nie wiosłował, to biegał, gimnastykował się, pomagał spychać do wody i wyciągać łodzie i w ogóle robił, co popadło. Pływając śpiewał arie operowe i wybuchał rozgłośnym śmiechem, a sama stwierdziłam, że tam, gdzie pływał woda była głęboka, i w żaden sposób nie mógł się nogą podpierać. Sam jego widok wystarczał, żeby człowiek czuł się zwolniony z obowiązku dokonywania jakichkolwiek wysiłków. On pracował za wszystkich.

Włoski język nigdy nie sprawiał mi zbytnich trudności. W ciągu dwóch tygodni poczyniłam znaczne postępy i byliśmy z niezwykłym makaroniarzem już nieźle zaprzyjaźnieni. Życzliwie przyjrzałam mu się teraz, jak zniknął pod wodą, po czym zamknęłam oczy. Trwałam w błogim rozleniwieniu, słuchając rozlegających się od jego strony okrzyków, śpiewów, śmiechów i gwizdów. Śmiechy zbliżyły się, widocznie wyszedł z wody i nagle tuż nade mną rozległ się okrzyk:

- Stella di mare!!!

Zdrętwiałam. Świeżo nabyty, beztroski spokój mojego wnętrza nagle diabli wzięli. Zimny dreszcz przeleciał mi po plecach i siedziałam jak skamieniała, niezdolna do otworzenia oczu. Przeklęty j acht „ Stella di Mare”!. Jak to, więc j ednak tu dotarli.?!

- Signorina! Stella di mare! To dla pani!

Ostrożnie otworzyłam oczy, usiłując złapać oddech. Morze było puste, żaden jacht po nim nie płynął. Okropny makaroniarz stał nade mną błyskając wspaniałymi zębami, a u moich nóg, na drobnych kamykach, leżała cudownej piękności, purpurowa, lśniąca rozgwiazda. Stella di mare!

Odzyskałam zdolność ruchu. Pochyliłam się i podniosłam rozgwiazdę, która poruszyła lekko mackami. Wrzasnęłam przeraźliwie i wypuściłam ją z ręki. Była olbrzymia i doprawdy niezwykle piękna, ale nie bojąc się żadnych żab, szczurów ani myszy, odczuwam nieprzeparty wstręt do wszystkiego, co się wije. Przezornie nie dotykając jej już, wyraziłam szczery zachwyt.

- Może pani ją zjeść na kolację! - zawołał radośnie makaroniarz, biegając dookoła mojego

leżaka.

Nie znoszę żadnych frutti di mare. Sama myśl o zjedzeniu ośmiornicy napełnia mnie śmiertelnym obrzydzeniem. Nie mogę patrzeć na żywe węgorze. A ten mi tutaj ględzi o zjedzeniu rozgwiazdy!

Musiałam mieć przez chwilę wyraz twarzy całkowicie jednoznaczny, w pełni zgodny z moimi uczuciami, bo siedzący naprzeciwko mnie na leżaku jakiś facet wybuchnął nagle śmiechem. Spojrzałam na niego z wyrzutem i opanowałam się czym prędzej nie chcąc robić przykrości sympatycznemu człowiekowi.

- Wykluczone! - zaprotestowałam stanowczo. - Ona jest zbyt piękna. Nie jada się takich pięknych rzeczy.

- To ją pani może zasuszyć! - zaproponował natychmiast makaroniarz nie mniej radośnie, przystępując do wymachów rąk: - Położy ją pani na balkonie, na słońcu i jutro już będzie gotowa!

- A nie zblednie? - zaniepokoiłam się, bo intensywna purpura aż lśniła, i od razu zaczęłam myśleć, jak ją zachować. Wszystkie ususzone rozgwiazdy, jakie widziałam, były blade.

- Trochę zblednie, ale nie bardzo.

- Niech pani spróbuje suszyć w cieniu - powiedział życzliwie facet, który przedtem wybuchnął śmiechem. Przyjrzałam mu się dokładniej.

- W cieniu nie można, nie wyschnie! - zawołał makaroniarz, odbiegając.

Nie dyskutowałam z nim nie tylko dlatego, że musiałabym drzeć się na całą plażę, ale też i dlatego, że przed sobą miałam obraz mężczyzny mego życia, co sobie nagle uświadomiłam i co mną wstrząsnęło.

Dwa wstrząsy naraz, jeden po drugim, to było trochę za wiele na moją świeżo odremontowaną odporność. Stella di mare i mężczyzna życia, dwa różne światy, oba nie bardzo realne. Okrzyk makaroniarza spadł na mnie jak grom z jasnego nieba, przebijając cienką skorupkę błogiego spokoju. Wszystkie niedawne przeżycia stanęły mi przed oczami i nagle dokonałam odkrycia, że to przecież był koszmar. Przeszłam przez jakieś straszne rzeczy! Straszliwy bezmiar oceanu i zimne, przegniłe ciemności ciasnego lochu, brak granic na Atlantyku i nadmiar granic w kazamatach. Zemściło się na mnie upodobanie do kontrastów czy co? Jakaś klątwa? Jakim cudem udało mi się nie oszaleć od tego do reszty?

Długiej chwili potrzebowałam, żeby rozejrzeć się wokół, przyjść do siebie i uwierzyć, że realna jest teraźniejszość. Przyjrzałam się otoczeniu, jakbym je widziała po raz pierwszy w życiu, pomacałam leżak, dotknęłam ostrożnie rozgwiazdy i wypiłam resztkę kawy. Po czym mogłam się zająć drugim wstrząsem.

Jest taki specjalny typ mężczyzn, który mi się zawsze nadzwyczajnie podobał i na który w swojej karierze życiowej nigdy nie natrafiłam. Od najwcześniejszej młodości widziałam takich zaledwie parę sztuk i nigdy z żadnym nie nawiązałam nie tylko bliższej, ale nawet dalszej znajomości. Stawali okoniem, widocznie okropnie się im nie podobałam. Oni byli w moim typie, a ja nie byłam w ich i nic na to nie można było poradzić. Trudno, konflikt upodobań, de gustibus non est disputandum.

Teraz zaś na leżaku naprzeciwko mnie siedział właśnie taki i patrzył na mnie z wyraźną sympatią. Był kulminacyjnym punktem teraźniejszości, jaśniejącej blaskiem włoskiego słońca i kontrastującej z minionym mrokiem. Miał piękną, opaloną, bardzo męską twarz, niebieskie, błyskające humorem oczy i krótko strzyżone, ciemnoblond włosy. Oczywiście, blondyn!

Przyzwyczajona do niepowodzeń akurat na tym polu nie rzucałam mu powłóczystych spojrzeń, nie mizdrzyłam się, nie krygowałam głupawo, tylko od razu uznałam, że nie powinnam wymagać zbyt wiele. Wystarczy, że on tu w ogóle jest. No to niech sobie będzie. Pochyliłam się i ładnie ułożyłam rozgwiazdę na płaskich kamykach.

Blondyn mego życia wstał z leżaka i poszedł do wody. Przypomniałam sobie rozczochranego i pomyślałam, że doprawdy pomiędzy stającymi mi na drodze blondynami dają się zauważyć istotne różnice. Gdyby przeznaczenie przydzieliło mi tego, to chyba nie protestowałabym zbyt gwałtownie. Na horyzoncie ukazał się szatyn w postaci Szweda błyskającego w słońcu czerwonym, rozanielonym pyskiem.

Tego samego wieczoru siedziałam sobie przy kawie na małym placyku nad samym urwiskiem, tuż przy balustradzie, skąd był widok na wszystko. Nad Taormina świecił księżyc w pełni, złoty księżyc, taki, jaki świeci tylko nad Taormina. Widziałam w życiu wiele księżyców w pełni w najrozmaitszych miejscach i mogę autorytatywnie stwierdzić, że nigdzie nie ma takiego jak tam. Gdzieś bardzo daleko w dole od czasu do czasu cicho wzdychało morze, a za przykładem morza wzdychałam i ja.

Szweda pozbyłam się znów już przed kolacją, zniknąwszy mu z oczu, bo nie miałam siły patrzeć na jego przylizany łeb. Z dwojga złego wolałam już nie patrzeć na nic. Uświadomienie sobie mojego osobliwego pecha do blondynów wprawiało mnie we wściekłość i usposabiało do niego nader nieprzychylnie. Teraz zaś zaczynałam tego żałować.

Myślałam sobie, czy to przypadkiem nie jest trochę głupio siedzieć tu samej, pod tym przeraźliwie złotym księżycem, wśród palm i kaktusów, w atmosferze, która sprzyja wszystkiemu z wyjątkiem samotności. Przez chwilę, przez krótką chwilę, nade wszystko w świecie chciałam, żeby ten Diabeł był tu ze mną.

Mam wyobraźnię, z wiekiem mi nie mija. Oczyma duszy ujrzałam go, siedzącego po drugiej stronie stolika nad drugą filiżanką kawy. Oprócz wyobraźni mam też realistyczny umysł.

Oczy duszy zobaczyły wyraźnie, jak na dłoni, co by było. Najpierw by ziewnął. Potem na moją uwagę o księżycu udałby, że go nie dostrzega. Potem oświadczyłby, że się nie może obejrzeć, bo opalił sobie kark i koszula go gryzie, a potem natychmiast obejrzałby się bez żadnego trudu za przechodzącą dziewczyną. Ja bym czekała, jak każda głupia kobieta, na jakieś jedno czulsze słowo, jakiś gest, bodaj uśmiech czy spojrzenie, czy zmianę wyrazu twarzy, a on by zamknął oczy i udawał, że jest śpiący. Byłoby to samo co zawsze, wszędzie, już prawie od trzech lat. Potem zaczęłaby mnie brać okropna cholera, trafiłby mnie dziki, stosowny do klimatu, szlag, obudziłyby się we mnie sycylij skie namiętności, rozbiłabym mu na głowie filiżankę po kawie. Albo może nie zrobiłabym nic, tylko siedziałabym z tym kotłującym się w duszy kłębowiskiem żmij i węży, księżyc straciłby swój blask, morze szemrałoby drwiąco i wzgardliwie, z odrobiną współczucia dla pełnej głupich złudzeń idiotki i w ogóle cała ta Taormina byłaby zmarnowana. Nie, chyba lepiej, że go tu nie ma.

Przestałam chcieć, żeby był, ale realistyczny obraz zrobił swoje. Na długo uśpione żmije poruszyły łebkami i cicho syknęły. Nie, z Diabłem nie było dobrze.

Teraz już mogłam wrócić do tematu, który słusznie usunęłam z rozważań w podziemnej norze. Teraz to było co innego, można się było nad tym pozastanawiać bez obawy o życie. Z przeraźliwą jasnością uświadomiłam sobie, że moja wyobraźnia wcale nie przesadza. W skupieniu zaczęłam wspominać codzienne życie ostatnich lat.

Kiedy to się właściwie zaczęło pogarszać? Przed prawie trzema laty, zaraz potem, jak zmienił pracę. Chciał pieniędzy. Ludzka rzecz. Chciał mieć dużo pieniędzy. Też ludzka rzecz. Chciał używać świata. Jeszcze bardziej ludzka rzecz, wszystko to mogłam zrozumieć, sama też nigdy nie miałam skłonności do ascezy. Ale on chyba popadł w przesadę. Zmierzał do swego celu z jakąś straszliwą, egoistyczną bezwzględnością, nie licząc się z niczym i z nikim, a już najmniej ze mną. Ode mnie tylko wymagał najrozmaitszych rzeczy, zachowując się przy tym nawet nie jak brutalny pan i władca, co bym jeszcze ostatecznie zniosła, ale jak rozgrymaszona primadonna, co już było absolutnie nie do wytrzymania.

Dość ponuro i z pewnym niesmakiem zastanowiłam się, czy tak samo zachowuje się wobec swoich nowych podrywek, których istnienia nie dało się przeoczyć. Albo przestał się fatygować ich ukrywaniem, albo też było ich tyle, że same wyłaziły na jaw. Wszystko jedno zresztą, nie o fakt istnienia podrywek chodziło, a o jego stosunek do mnie. W chwilach, kiedy wychodził z roli primadonny, zamieniał się w znudzonego męża, a nie zestarzałam się jeszcze do tego stopnia, żeby się z tym bez oporu pogodzić.

Dziwny się zrobił od początku do końca, bo, ostatecznie to, że mu się znudziłam, byłoby dość naturalne. Nie pierwszy to i nie ostatni taki wypadek na świecie. Ale jeśli mu się znudziłam, to naturalną rzeczy koleją powinien był porzucić mnie i pójść sobie precz. Nic mu nie stało na przeszkodzie. Z niepojętych przyczyn nie porzucał i nie szedł, trwając przy moim boku znudzony, niemiły, niechętny, wymagający i złośliwy. Zatruwał mi życie, niszczył zdrowie i nerwy i coraz bardziej utwierdzałam się w dziwacznym i nieco przerażającym przekonaniu, że ten człowiek mnie nienawidzi nie wiadomo za co i z tej nienawiści nie może się ze mną rozstać.

Już od dwóch lat w mojej duszy szalał bunt. Uciekałam od niego za granicę i skutek był taki, że spędzaliśmy urlopy w coraz bardziej atrakcyjnych miejscowościach, ciągle bowiem jeszcze karmiłam się nadzieją, że może się mylę, że przesadzam, że to pogorszenie było tylko chwilowe i teraz znów się zmieni na lepsze. Usiłowałam nie słuchać mojego doświadczenia życiowego, które z granitową, rozpaczliwą pewnością mówiło mi, że jeśli cokolwiek się zmieni, to tylko na gorsze. Wiadomo, że uczucia idą drogą, która ma jeden kierunek ruchu.

Przed samą sobą niechętnie przyznawałam się do tego, że wolałabym się z nim jakoś porozumieć i zakończyć tę wieczną wojnę. Uniemożliwiał mi to, sam zaostrzał sytuację, doprowadzał mnie do stanu bliskiego apopleksji po to tylko, żeby zaraz potem zmienić front i uczynić coś, co kazało mi zwątpić w słuszność własnych wniosków i spostrzeżeń. Zaczynałam się wahać, popadałam w rozterkę i rozważałam niedorzeczną myśl, że może on tylko udaje, że skoro trwa przy mnie i nie idzie, to może jednak mu na mnie zależy?. Typowa sytuacja skołowanej kretynki!

Posępnie, z irytacją, pełna żalu, zdenerwowana i rozgoryczona słuchałam teraz nietaktownie łagodnego szeptu morza i przypomniałam sobie różne minione wydarzenia, mające o czymś świadczyć. Wydarzenia uparcie świadczyły o najgorszym. Nie podobało mi się to. Za wszelką cenę chciałam zrozumieć sytuację, i zyskać jakąś pewność. Nie można reagować, nie można podejmować decyzji w stanie niepewności. Co, u diabła, powinnam z tym fantem zrobić? Bezczynność, poddanie się, podporządkowanie losowi, cierpliwe i bierne oczekiwanie. Nic z tego, nie dla mnie te rzeczy. Ja muszę coś zrobić albo pęknę z hukiem. Co, do pioruna, powinnam zrobić? .

Zastanawiałam się i zastanawiałam, a księżyc świecił jak oszalały i utrudniał racjonalną pracę umysłową.

- Taka kobieta jak pani nie powinna tu siedzieć samotnie - powiedział nagle ktoś obok 79

mnie.

Akurat w tym momencie byłam dokładnie takiego samego zdania. Z rzeczy, które powinnam, nie wymyśliłam nic, wiadomo było natomiast, czego nie powinnam. Odwróciłam się i ujrzałam tego z plaży, mężczyznę mego życia.

- Niezależnie od tego, czy życzy pani sobie mojego towarzystwa, czy nie, ja tu zostanę - ciągnął, siadając. - Taka kobieta jak pani w taki wieczór jak ten powinna słuchać komplementów i wyznań. Obojętne od kogo. Zobowiązuję się zastąpić legion. Co pani zrobiła z gwiazdą morza?

Zdecydowałam się na niego w mgnieniu oka. Sam mi wszedł w ręce, podsuwając jedyny sensowny sposób pozbycia się rozterki. Niech to nawet będzie tylko ten jeden wieczór i wszystko jedno, co się stanie jutro. Jutro może uciekać na mój widok z przeraźliwym krzykiem.

- Leży na balkonie i schnie - odparłam i dodałam: - Może się pan przedstawić niewyraźnie.

- Dlaczego niewyraźnie?

- Wilk będzie syty i owca cała. Możliwe, że nie ma pan ochoty przedstawiać się każdej z dam, spotykanych na plaży. Jeśli uczyni pan to niewyraźnie, ja nie zapamiętam, a galanterii stanie się zadość.

Roześmiał się, wstał i dokonał prezentacji. W ostatniej chwili zdążyłam sobie przypomnieć, że nazywam się Marie Gibois. Manicure miałam świeżo zrobiony, nos mi się nie świecił, wiatru nie było i na głowie miałam uczesanie, nie zaś rozcapierzoną szopę, wszystko grało. Konwersacja potoczyła się niczym górski potok.

- Długo pani tu jeszcze zostaje? - spytał wśród rozważań na temat uroków krajobrazu w czasie

nowiu.

- Nie wiem. Może tydzień, może dwa.

- Chyba miałem pecha. Zaraz następnego dnia po przyjeździe trafić na panią! Nic takiego nie leżało w moich zamiarach.

O cudzie! Po tylu wiekach rozmaitych okropności znów poczuć się kobietą! Ileż to już czasu byłam wszystkim innym, głową rodziny, pracownikiem państwowym, matką dzieciom, człowiekiem, ściganą zwierzyną, diabli wiedzą, czym jeszcze. Szwed się nie liczył, nikt się nie liczył, wiadomo przecież, że to nie o to chodzi, świecąca gęba i przylizany łeb nie wywołują piknięcia w sercu! A tutaj oto księżyc, morze, plener, noc i przy mnie opiera się o kamienną balustradę mężczyzna mego życia. Wzruszyłam się.

- Proszę? - powiedziałam z obłudnym zdziwieniem. - Zdawało mi się, że miał pan mówić komplementy?

- To jest gigantyczny komplement - odparł z westchnieniem. - Chciałem tu mieć wolny umysł, mnóstwo czasu i całkowitą swobodę. Tymczasem już widzę, że zaabsorbuje mnie pani bez reszty.

- Nic takiego nie leży w moich zamiarach - powiedziałam stanowczo i fałszywie.

- Ale już teraz leży w moich. Miałem jeszcze nadzieję, że jest pani zwyczajną, śliczną idiotką, z którą nie można rozmawiać. Okazuje się, że wręcz przeciwnie.

- Jestem odrażającą intelektualistką, z którą można tylko rozmawiać - podpowiedziałam życzliwie.

- No nie, tego już za wiele. Na prowokacje od dzieciństwa reagowałem gwałtownie. Dosyć tego, idziemy tańczyć!

Poszliśmy tańczyć. Poszliśmy także na spacer. Księżyc, jak wiadomo, z upływem godzin zmienia swoje usytuowanie na niebie. Nieco później najlepiej był widoczny z zupełnie innego miejsca, takiego kawałka parku, zaniedbanego, zupełnie odludnego, porosłego wyjątkowo bujną zielenią. Świecił jak dziki.

Ten sycylijski klimat to jest jednak coś okropnego!.

Nie mogłam stwierdzić nazajutrz, czy ucieka na mój widok z przeraźliwym krzykiem, ponieważ go nigdzie nie było. Pomyślałam sobie, że zapewne uciekł profilaktycznie, nie narażając się na oglądanie mnie, ale byłam z tym już z góry pogodzona i nie czułam żalu. Wręcz przeciwnie, coś w rodzaju wdzięczności za niespodziewany prezent losu wprawiło mnie w dobry humor i nawet odniosłam się łagodnie do Szweda, pozwalając się zaprosić po kolacji na obchód miejscowych knajp. W obchodzie uczestniczyłam dość krótko, ponieważ Szwed urżnął się w drzazgi degustowanymi w każdej knajpie napojami i zaparł się przy zacieśnieniu kontaktów. Nie chciało mi się z nim przekomarzać, zwłaszcza że swoje życzenia Wykrzykiwał pełną piersią na całą okolicę, a ktoś tu mógł znać francuski, wobec czego uciekłam podstępnie z kolejnego lokalu, wykorzystując okazję. Okazją był mój znajomy makaroniarz, który przy pomocy różnych nakryć stołowych robił wraz z orkiestrą perkusj ę, co zwróciło na niego baczną uwagę wszystkich obecnych, w tym także i Szweda.

Nie zapalając światła wyszłam na balkon. Bardzo długo oglądałam pejzaż, patrząc w lewo, na Monte Castello, przed siebie, na morze i skały, i w prawo, na całą panoramę wybrzeża, żałując, że nie mogę także spojrzeć na Etnę, w tym celu bowiem musiałabym wyleźć na dach, aż wreszcie spojrzałam w dół, na zaprzyjaźnioną palmę.

Pod palmą ktoś stał. W pierwszej chwili przestraszyłam się, że Szwed, który zaraz ryknie gromko, czego sobie życzy, budząc tym cały hotel i okolicznych mieszkańców i kompromitując mnie0Q ostatecznie, i już cofnęłam się do wnętrza, ale przyjrzałam się bystrzej i kształt majaczącej w mroku głowy wydał mi się inny. Nie zaznaczały się na nim ślady działalności krowiego ozora. Nie dowierzając własnemu szczęściu przyjrzałam się jeszcze bardziej i jak Bóg na niebie, to był on! Blondyn mojego życia!

Niewymowne wzruszenie ogarnęło mnie od stóp do głów. Gdybyż jeszcze miał pelerynę, sztylet w zębach i gitarę! Nie wiem, co prawda, jak można śpiewać, trzymając w zębach sztylet, ale w końcu to nieważne. Ostatecznie niech nie śpiewa, grunt, że stoi. Od iluż to już lat nikt nie stał pod moim oknem!

Westchnęłam sobie rzewnie, po czym, w krótkim przebłysku trzeźwości, pomyślałam, że gdzie właściwie miał ktoś stać. Jeśli pod moim oknem, to na podwórzu, wywołując zbiegowisko lokatorów oficyny, jeśli zaś pod balkonem to primo na środku ruchliwej ulicy, a secundo balkon należy do pokoju moich dzieci. Coś nie tak. Jasne, warunków po prostu nie było.

Westchnęłam ponownie z ulgą i oddałam się kontemplacji wydarzenia. Staliśmy tak potwornie długo, on pod palmą, a ja na balkonie, bo chciałam zobaczyć, co z tego wyniknie, nie będąc przy tym natrętnie aktywna. Załamałam się pierwsza. Nie mogę długo stać, krzyż mi zdrętwiał i nogi, cofnęłam się do pokoju sięgając po krzesło i tracąc go z oczu tylko na sekundę, dzięki czemu ujrzałam jeszcze, jak się oddala. Widok znajomej już sylwetki upewnił mnie ostatecznie, że to on!

Prozaiczne zakończenie romantycznej sceny nawet mnie specjalnie nie rozczarowało, być może dlatego, że już od następnego poranka stałam się obiektem czułych uczuć. Blondyn mego życia wyraził kategoryczne życzenie zwiedzania Sycylii w moim towarzystwie, twierdząc, iż wszystkie plenery beze mnie tracą cały urok.

Obejrzałam zatem bez protestów zarówno to, co już widziałam wcześniej, jak i to, czego nie zdążyłam obejrzeć. Zwiedziłam szczegółowo Palermo, Catanię, Syrakuzy i parę innych miejscowości, Monte Castello zaś mogłam już narysować z pamięci. Szał turystyczny, który go z nagła opętał, odpowiadał w pełni moim upodobaniom i z prawdziwą przyjemnością weszłam po raz pierwszy w życiu w rolę słodkiej idiotki, otoczonej opieką męskiego ramienia.

Uczciwie trzeba przyznać, że zaczęło mi się to nawet podobać. Kobiety mają łatwość przystosowywania się do sytuacji, a to był facet przyzwyczajony widać do roztaczania opieki nad rozmaitymi niedojdami życiowymi i sam mi tę rolę narzucał. Co sobie we mnie upatrzył, nie było wiadomo, ale po szczegółowym obejrzeniu się w lustrze doszłam do wniosku, że ostatecznie można go zrozumieć. Taormina zawsze mi dobrze robiła na wygląd zewnętrzny.

Przytłumiona sielanką iskra trzeźwości błysnęła we mnie po kilku dniach w miejscu najzupełniej po temu niestosownym. Powinna była tam raczej zgasnąć bezpowrotnie. Wpłynęliśmy łodzią do Grotta Azzura, najpiękniejszej ze wszystkich, i siedząc na kołyszącej się pode mną ławeczce z nie zmąconym niczym zachwytem patrzyłam na kolorystyczny cud, który jawił się przed moimi oczyma. Mogłam się temu przyglądać bez końca, wciąż nie umiejąc uwierzyć, że to, co widzę, rzeczywiście istnieje.

Następnie spojrzałam na Apolla Belwederskiego przy wiosłach i aż coś we mnie j ęknęło, bo zawsze miałam wysoko rozwinięte poczucie estetyki. Uznałam, że scena wymaga poetycznego uzupełnienia, a skoro on nic nie mówi, to muszę ja. Jego, miejmy nadzieję, dławi nadmiar wzruszenia.

- Masz oczy zupełnie takie same jak to - powiedziałam rzewnie, acz przypadkiem zgodnie z prawdą, wskazując nieprawdopodobnie błękitny refleks na skałach. I już siłą rozpędu dodałam z żalem: -Szkoda, że nie jesteś prawdziwy.

Wpatrzony uprzednio melancholijnie w szafirową wodę Apollo odwrócił się tak gwałtownie, że zakołysał łodzią.

- Co to znaczy? Co chcesz przez to powiedzieć?

- Zwracam ci uwagę, że nie umiem pływać!

- Nie szkodzi, ja umiem. Co to znaczy, że nie jestem prawdziwy?

Milczałam, gapiąc się na niego, bo właściwie sama nie bardzo wiedziałam, co mam na myśli. Oczyma duszy ujrzałam nagle kolejkę po cytryny.

- Nie wiem - powiedziałam mimo woli, usiłując to jakoś samej sobie wyjaśnić. - Nie możesz być prawdziwy. Nie ma na ciebie miej sca w moim prawdziwym życiu. Jesteś happy endem sensacyjnego filmu z życia wyższych sfer, po którym na ekranie ukaże się „koniec” i trzeba będzie wyjść z kina.

Powiedziałam to, zanim zdążyłam pomyśleć, co mówię, i dopiero potem pomyślałam, że udało mi się powiedzieć wielką prawdę. Poczułam się dumna z siebie.

Teraz on milczał przez chwilę, patrząc na mnie dziwnie uważnie.

- A jakie jest twoje prawdziwe życie? - spytał łagodnie i cicho.

Przestraszyłam się, pojąwszy nagle, że powiedziałam za dużo. Nie mogłam mu przecież wyznać, że moje prawdziwe życie jest bardzo daleko stąd, na północy, gdzie księżyc świeci srebrnym, a nie złotym blaskiem, gdzie morze jest przeważnie zimne i ma kolor szarozielony, gdzie w jedynym dla mnie mieście na świecie jeżdżą przepełnione tramwaje i niewyspani ludzie śpieszą się rano podpisać listę obecności, gdzie brakuje czasem wody w kranach i papieru toaletowego w sklepach, gdzie stoją kolejki po mięso i po Encyklopedię Powszechną, gdzie jest trudno żyć, gdzie trzeba umieć żyć i gdzie wyłącznie można żyć. W mieście, które dwadzieścia pięć lat temu stanowiło beznadziejną ruinę, a teraz żyje8i jedynym prawdziwym życiem. Nie mogłam mu tego powiedzieć, bo nie miałam najmniejszego zamiaru zdradzać, kim jestem, i wobec tego nadal milczałam wpatrując się uparcie w przejrzystą, ciemnoniebieską wodę.

- Nic mi o sobie nie mówisz - powiedział z odcieniem niezadowolenia. - Nic o tobie nie wiem. Gdzie mieszkasz? Co robisz?

Przez całe życie marzyłam o tym, żeby być tajemnicza, i nigdy mi się to nie udawało. Szybko pomyślałam, że chociaż raz samo wyszło. Iskra trzeźwości, która tak znienacka przed chwilą we mnie błysnęła, przybierając postać kolejki po cytryny, nie zgasła. Świeciła nadal.

- W hotelu Minerwa - mruknęłam. - Przeżywam przy twoim boku najczarowniejsze chwile

życia.

Ukłonem wyraził mi wdzięczność za komplement. Maniery, trzeba przyznać, miał nieskalane. Wykonać z gracją wymowny ukłon, siedząc przy wiosłach na chwiejnej łodzi, to jest jednak pewna sztuka. Po czym podj ął temat.

- Traktujesz mnie jak epizod - mówił z lekkim niesmakiem. - Jak wakacyjną rozrywkę. Jak jakiś margines życiowy. Wyjedziemy stąd, rozejdziemy się i stracę cię z oczu. A ja sobie tego nie życzę. Jesteś inna, niepodobna do kobiet, które znałem w życiu. Chciałbym cię poznać lepiej, bliżej, chciałbym cię znać dalej, w zwykłym życiu. W tym twoim prawdziwym życiu.

Jasne, oczywiście, ja jestem inna, taka niewinna, taka odmienna, piękna Helenna. Patrzyłam na niego w upojeniu, gwałtownie usiłując utrwalić w pamięci wszystkie szczegóły tej nieopisanie wzruszającej sceny. Mignęła mi wprawdzie w głowie myśl, że on pewno zwariował, ale to nie zmieniało faktu, że przeżywam tu oto gigantyczny sukces życiowy na osobistym tle. Iskra trzeźwości zaczęła nieco przygasać, kolejka po cytryny nabrała charakteru niewyraźnej zmazy.

- Możemy. - powiedziałam niepewnie. - Możemy.

- Dokąd stąd jedziesz? - przerwał stanowczo, sam pewno lepiej wiedząc, co możemy.

- Do Paryża - odparłam odruchowo.

- Pojedziemy razem. Mam mieszkanie w Paryżu, mogę się tam przenieść na stałe.

Nie da się ukryć, że trochę z tego wszystkiego zgłupiałam. Sugestywna przepowiednia

sprzed lat, odnośnie blondyna, robiła swoje. Sycylijski entourage robił swoje. Blondyn, jako taki, robił swoje. Ja nie robiłam nic i w głowie zaczęło mi się od tego przewracać do reszty.

Wyobraziłam sobie, jakby to było pięknie pożyć trochę przy jego boku w roli bezcennej perły w pelerynie z szynszyli i brylantowym naszyjniku, otoczonej czułą opieką, obwożonej po co atrakcyjniejszych miejscowościach tego globu, gnijącej w rozrywkowym nieróbstwie. Nierealny dotychczas, niepojęty i obcy mej duszy świat nabrał rumieńców, przybliżył się i wyciągnął po mnie rozcapierzone pazury. Na domiar złego w tej czarownej wizji zaczęły błyskać diamenty z Pirenejów. Powolutku, powolutku, z oporami, ale nieprzerwanie, kiełkowała we mnie ponętna myśl, żeby może spróbować dokopać się tam w jego towarzystwie i przy jego pomocy.

Wszystkie niedawne obawy i niepokoje chwilowo wyleciały mi z głowy. Siedziałam na betonowym falochronie w Syrakuzach, delektując się rozważaniem, jak mi dobrze. Kompleks niższości, który narastał we mnie od dwóch lat dzięki staraniom Diabła, uległ całkowitej zagładzie. Obok mnie siedział blondyn mego życia, którego czułe deklaracje napełniały mnie ufnym i radosnym poczuciem triumfu. Czarne zwały lawy z Etny, leżące wzdłuż wybrzeża od mniej więcej sześciu tysięcy lat, dostarczały mi dodatkowych wzruszeń, wynikłych z faktu, że identycznie taki sam widok, jaki mam teraz przed oczami, oglądali lądujący tu po raz pierwszy Grecy. Zawsze miałam kota na tle historii starożytnej i archeologii.

W chwili kiedy napawałam się właśnie nadzieją penetrowania reliktów po Inkach i Mayach i mój prywatny romans stulecia nabierał największych uroków, blondyn mego życia rzekł:

- Będę musiał wyjechać na jakieś dwa albo trzy dni. Zaniedbałem przez ciebie moje obowiązki.

- Jakie obowiązki? - spytałam z roztargnieniem, zaabsorbowana wybrykami imaginacji.

- Mam głupią sprawę do załatwienia. Zdradzę ci tę tajemnicę, ale zatrzymaj to przy sobie. Powinienem szukać jednej baby.

- Co.?

- Jednej baby. Muszę ją znaleźć. Mój szef mi kazał.

Piorun z pogodnego błękitnego nieba trzasnął w czarną lawę u moich stóp. Gwałtownie usiłując złapać oddech, pomyślałam jeszcze rozpaczliwie, że to chyba niemożliwe, zwariowałam, mam obsesję.

- Jakiej. baby. - spytałam słabo, z nadzieją, że w moim głosie nie słychać paniki.

- Jednej koszmarnej baby, której w ogóle nie znam. Bladej jak trup, zreumatyzowanej, wychudzonej, trochę ślepej, wyglądającej na jakieś czterdzieści pięć lat albo nawet pięćdziesiąt, chociaż w rzeczywistości jest młodsza. Powinna mieć okropnie zniszczone ręce i bardzo dużo pieniędzy.

Najpierw pomyślałam z podziwem, że organizm ludzki jest nieprawdopodobnie wytrzymały. Ileż to już razy miałam okazję udusić się z samego zdenerwowania, a jeszcze żyję! Potem poczułam się zdegustowana swoim konterfektem, takim, jaki utrwalił się w ich

umysłach, i bliska byłam sprostowania. Następnie udało mi się wreszcie nieco zmobilizować. 09

- Po cóż, na litość boską, szukasz takiego potwora? - spytałam z niesmakiem, zdumiona własną siłą charakteru.

- Zapewniam cię, że nie dla przyjemności - odparł pogodnie. - Jest to kobieta, która okradła mojego szefa. Podstępnie pozbawiła go olbrzymiej sumy pieniędzy i trzeba ją znaleźć, żeby to odzyskać.

Na myśl, że lęgła mi się chęć powiadomienia go o kryjówce w Pirenejach, ogarnęła mnie niebotyczna zgroza. Rany boskie! Znalazł sobie podrywkę, nie ma co! Zabrałby mnie może w tym Paryżu na bankiet do szefa!.

- Muszę ci się przyznać do czegoś - ciągnął dalej. - W pierwszej chwili myślałem nawet, że to może ty. Ale ty jesteś za młoda.

Zapaliłam papierosa, usiłując zyskać na czasie i wyobrazić sobie, co bym mówiła, gdybym to nie była ja. Chętna zazwyczaj wyobraźnia tym razem stawiała niepojęty opór.

- Co za pomysł - powiedziałam ze wstrętem. - Dlaczego myślałeś, że to ja?

- Stella di mare - mruknął.

- Co, Stella di mare?

- Przyglądałem ci się wtedy, kiedy ten Włoch rzucił ci rozgwiazdę i krzyknął „Stella di mare”! Przeraziłaś się i najpierw spojrzałaś na morze. Ta kobieta uczyniłaby dokładnie to samo. Dlaczego się przeraziłaś?

- Nie odpowiadam za czyny obcych bab! Takie mokre, zimne świństwo rzucił mi znienacka na nogi! Każdy by się przeraził! To jeszcze nie powód, żebym miała być jakimś wyleniałym monstrum!

- Ale jesteś trochę do niej podobna - powiedział przekornie, najwyraźniej w świecie traktując te straszliwe słowa jak beztroskie przekomarzanie się. - Blondynka, czarne oczy. Chociaż ona powinna być siwa.

- Jak siwa, to ufarbowana - powiedziałam nieco bez sensu, ale ujrzałam nagle wszystko w innym świetle i chaos w moich uczuciach stał się silniejszy ode mnie. Romans stulecia, nie ma co.

„W Syrakuzach. - przeleciało mi przez głowę. - Jak człowieka spotka nieszczęście w Syrakuzach, to to jest zawsze romantyczniej niż w Grójcu. Chociaż, z drugiej strony Grójec jakaż to egzotyka dla Araba!”

Nie słuchałam, co mówił dalej, bo nagląca potrzeba rozwikłania okropnej sytuacji doprowadziła mnie do stanu ostatecznego zidiocenia. Oczyma duszy widziałam wyłącznie Araba na grójeckim rynku i za żadne skarby świata nie mogłam się pozbyć tego obrazu.

W powrotnej drodze do Taorminy utwierdziłam w sobie przeświadczenie, że spotkała mnie ciężka i niezasłużona krzywda, po czym pocieszyłam się słabo myślą, że romans z podwładnym szefa ma swój perwersyjny urok. Niczego więcej nie zdołałam sprecyzować.

- Zaczekasz na mnie, prawda? - spytał z czułym niepokojem, podjeżdżając pod mój hotel. - Nie wyjedziesz w ciągu tych trzech dni?

Upewniłam go, że oczywiście, zaczekam, i przyjrzałam mu się dokładnie jeszcze raz. Jasne, był zbyt piękny, żeby mógł być prawdziwy!

Pozostawiona samej sobie odzyskałam przytomność umysłu. Mściwa, twórcza furia rozkwitła we mnie na nowo imponującym kwieciem. Natychmiast przystąpiłam do zaniedbanych lekkomyślnie rozważań.

Natychmiastowa ucieczka nie miała żadnego sensu i żadnych szans. Z całą pewnością wyglądało to następująco: przez tę idiotyczną rozgwiazdę powziął podejrzenia. Poderwał mnie z nadzieją, że czegoś się dowie, wybuchy uczuć deklarował w tymże samym celu. J asne, tylko tak, kwitłam w tej T aorminie j ak chińska róża na wiosnę, każdy by chętnie do mnie podeklarował. Pod palmą sterczał niewątpliwie w śledczych celach, prawdopodobnie chciał zrewidować mój pokój, znaleźć coś, co by mnie zdemaskowało. Nic nie znalazł, to pewne, wszystko, co posiadałam przy sobie, należało do Marii Gibois, nawet kalendarzyk Domu Książki zostawiłam w Paryżu. Niepewny swego powiadomił mnie teraz o wyjeździe, licząc na to, że coś zrobię. Świetnie, wobec tego nic nie zrobię. Gdybym istotnie była sobą, to już tej nocy powinno mnie tu nie być. Jeśli jednak jestem Marią Gibois, która nie ma ze mną nic wspólnego, oczywiście spokojnie zaczekam, aż ukochany wróci z podróży służbowej.

Niewątpliwie już w tej chwili siedzą zaczajeni na mnie na wszystkich lotniskach, na których lądują samoloty z Catanii. Niech siedzą, pies z nimi tańcował. Szkopuł w tym, żeby uciec nie zaraz, tylko nieco później, wtedy, kiedy się tego nie będzie spodziewał. I zorganizować wszystko tak, żeby prawie jednym ciągiem dostać się do Polski. Dopiero tam odetchnę, dopiero tam się uspokoję. Żadnych tutejszych władz, żadnych policji, pluję na Interpol, niech się powieszą grupowo osiemdziesiąt razy! Gang potrafi mnie znaleźć, a Interpol co? Jacyś idioci tam siedzą. Nie, nikomu tu już nie uwierzę za nic na świecie! Do Polski! Natychmiast do Polski!!!

Tam nie ma żadnych bandyckich gangów, tam jest najwyżej gang koperkowy albo niciany. Tam jest zwyczajna, uczciwa, niefałszywa milicja. Tam są ludzie, których znam osobiście, tam jest spokój i bezpieczeństwo, tam jest Diabeł.!

Diabeł. Boże jedyny! Niech ziewa jak stary krokodyl, niech zamyka oczy, niech podrywa, co popadnie, niech mi zatruwa życie, niech grymasi, niech robi, co chce, byle 03 dotrzeć wreszcie do niego, do tej jedynej, bezpiecznej przystani!!!

Nie da się ukryć, że w ciągu ostatnich miesięcy moje życie zrobiło się jakby nieco nadmiernie urozmaicone i doprawdy czas już byłoby odrobinę odpocząć.

Wyczekiwanie na okazję było ryzykowne, lada dzień bowiem mógł nadejść moment, kiedy wielbiciel uprze się jechać razem do Paryża. Postanowiłam zadziałać rewolucyjnie.

Ze służbowej podróży wrócił po dwóch dniach i zastał mnie siedzącą na plaży z promiennym wyrazem oblicza. Po następnych dwóch dniach rozstałam się z nim późnym popołudniem bez konkretnych planów na wieczór, poprosiłam w recepcji hotelu Minerwa o powiadomienie narzeczonego, iż nagle udaję się z wizytą do starych znajomych i wrócę bardzo późno, wepchnęłam trochę rzeczy do plażowej torby, resztę zostawiłam i pojechałam autobusem do Catanii. Zdążyłam jeszcze szybko kupić walizkę, żeby się nie rzucać w oczy brakiem bagażu i w ostatniej chwili dopadłam wieczornego samolotu do Paryża. Bilet miałam zamówiony od rana. Późną nocą wylądowałam na Orły.

Zamierzałam prosto z Paryża lecieć do Kopenhagi, zobaczyć się z Alicją, kupić samochód, zabrać cały dobytek i jechać przez _Wernemunde do Polski. W tym duchu wysłałam do niej depeszę z lotniska, wynaj ęłam pokój w bardzo skromnym hotelu i zadzwoniłam do ukochanego przyjaciela w celu odzyskania prawdziwych dokumentów.

Nazajutrz wczesnym rankiem byłam już w polskiej ambasadzie, gdzie przeprowadziłam nieco osobliwą rozmowę.

- Rany boskie, co się z panią działo? - powiedział do mnie pierwszy sekretarz, przyglądając mi się podejrzliwie. - To przecież pani zginęła z Kopenhagi?

- A ja, owszem. Ale już się znalazłam. Nic takiego się nie działo, drobnostka, porwali mnie bandyci. I widzi pan, jakie świnie, nie uwzględnili terminu ważności mojego paszportu. Co ja mam teraz zrobić?

- A nie, to nic takiego. Przedłużymy pani. Ale tylko na dwa tygodnie. I gdzie pani

była?

- W Brazylii.

- Jak to w Brazylii? - powiedział pierwszy sekretarz nerwowo. - Przecież pani ma paszport tylko na Europę. Nielegalnie pani była?

- Nie wiem - odparłam bezradnie. - Sama się nad tym zastanawiam.

- A gdzie pani ma wizę? - spytał, czwarty raz przeglądając mój paszport. - Pani tu nawet nie ma miejsca na wizę!

Przyjrzał mi się ze zgrozą i dodał:

- Była pani bez wizy?

- Bez.

- To jak oni panią wpuścili?!

- Nie wiem - odparłam, czując, jak do reszty kołowacieję. - Nikt mnie o nic nie pytał.

Równocześnie uświadomiłam sobie, że wygłaszam gigantyczne łgarstwo, bo przecież

nic innego nie robili, tylko mnie pytali, i zaczęło mi się robić gorąco. Pierwszy sekretarz patrzył na mnie z oburzeniem i wstrętem.

- To niemożliwe - oświadczył stanowczo. - W tych warunkach nie mogła pani być w Brazylii. Ma pani jakiś dowód, że pani tam była?

- Nie mam - wyznałam ze skruchą. - Nawet żadnej pamiątki sobie nie przywiozłam.

- To gdzie pani była w takim razie?

- W Brazylii.

Zanosiło się na to, ze rozmowa nie ulegnie zakończeniu do sądnego dnia. Pracownik ambasady złamał się pierwszy, bo widocznie bał się wariatów.

- Nic nie rozumiem - powiedział, wyraźnie przygnębiony. - Lepiej będzie, jeśli pani wróci do Polski. Kiedy pani chce wracać?

- Natychmiast!!! - wykrzyknęłam żarliwie. - Ale przez Kopenhagę, bo muszę zabrać

rzeczy!

- Cała policja pani szuka. No dobrze, najwyżej dwa tygodnie. Jutro rano może pani odebrać. A z tą policją to lepiej, żeby pani rozmawiała u nas, tutaj. Jakaś podejrzana historia.

Przyznałam mu rację i poszłam w kurs po sklepach. Obliczyłam sobie, że mam co najmniej półtora dnia czasu. Do wieczora będę szukana w Taorminie, bo przecież w hotelu zostały moje rzeczy, potem zaś zacznę być szukana w Paryżu, gdzie też muszą zużyć ładne parę godzin. Możliwe więc, że mam nawet dwa dni, ale na wszelki wypadek należy się pośpieszyć.

Późnym wieczorem nieco zdenerwowana, ale pełna satysfakcji wsiadłam do białej lancii w tym samym miejscu na placu Republiki. Nie musiałam już nosić peruki ani ciemnych okularów i chociaż przez chwilę na pewno nie musiałam się bać.

- To nie do wiary, jak kobieta może się zmienić - powiedział z uznaniem mój przyjaciel. -Wyjechała stąd zmaltretowana, stara baba. Wróciła piękna, młoda dziewczyna. Co to jest to coś, co masz na głowie? Twoje własne włosy? 84

- Aha. A bo co? Niedobre?

- Przeciwnie. Ale pierwszy raz widzę, jaki masz naprawdę kolor włosów. Siedem lat temu farbowałaś. Nie pamiętasz?

- Zapewniam cię, że wszystko, co było siedem lat temu, pamiętam dzień po dniu i godzina po godzinie. Słuchaj, czy ja wyglądam normalnie?

- Poza tym, że nienormalnie młodo, to normalnie. Bo co?

- Co to za przyjemność jednak rozmawiać z tobą! Bo się boję, że dostałam kota. Zaczynam już

wszędzie węszyć podstęp. Nikomu nie wierzę, nawet policji, a może nawet policji szczególnie. Lada

chwila będę się skradać pod ścianami na czworakach. Głupio, nie?

Jechaliśmy powoli pustymi ulicami w kierunku lasku Vincennes, gdzie mnie zawsze ciągnęło, bo tam jest tor kłusaków. Mój przyjaciel w zamyśleniu, patrzył w przestrzeń przed siebie.

- Nie wiem, czy głupio. Oprócz tego, co przedtem, spotkało cię coś więcej?

- Jeszcze jak! Słuchaj, czy mógłbyś jakimś cudownym sposobem zapłacić za mnie rachunek w hotelu Minerwa w Taorminie?

- Uciekłaś nie płacąc?!

- Musiałam, co ja na to poradzę. Zapłacisz? Zostawię ci pieniądze.

- Wypchaj się swoimi pieniędzmi. Jasne, że zapłacę. Rany boskie, czego ty jeszcze narobisz?

- Pojęcia nie mam. Wszystko mi się ciągle przewraca do góry nogami. Wyjeżdżałam stąd w stanie obłędnej paniki. Potem, tam, na Sycylii, przyszłam do siebie i zaczęłam się dziwić, jak i czego w ogóle mogłam się bać. To ten klimat tak działa, wiesz, dolce vita w nieróbstwie. Potem się okazało, że powinnam się wyłącznie bać, no więc zaczęłam na nowo. A do tego cholera mnie bierze taka, że aż grzmi, bo właściwie nie widzę rozwiązania i trochę mam tego dosyć.

- I ciągle chodzi o to, że wiesz za dużo?

- Właśnie. Nie mogę się tego pozbyć. Szukają mnie, żeby to ze mnie wyciągnąć, ale jak wyciągną, to mi łeb ukręcą. W kółko to samo.

Skinął głową i milczał przez chwilę.

- Nie chcę wnikać w szczegóły, ale na twoim miejscu też bym chyba nikomu nie wierzył -powiedział stanowczo. - Pamiętaj tylko jedno. Nie ma tych siedmiu lat. Wczoraj jedliśmy naleśniki z solą.

Patrzyłam na pustą zupełnie jezdnię, patrzyłam na ciemne drzewa, rosnące wzdłuż ulicy, patrzyłam na faceta przy kierownicy i nade wszystko w świecie chciałam zatrzymać czas. Cudowna przeszłość ożyła w mojej pamięci.

- Wczoraj przełaziliśmy w Czersku przez parkan - powiedziałam rzewnie, melancholijnie i tkliwie. - Wczoraj w galowych strojach braliśmy węgiel z piwnicy, wczoraj zleciał nam na łeb cały gzyms z zasłoną i wczoraj warczał mi samolot na lotnisku Okęcie. Szkoda, że nie mogę spędzić w twoim samochodzie kilku najbliższych lat życia. Wysiądę i znów się zacznie.

- Szkoda, że nie możesz - przyświadczył z westchnieniem. - Proszę cię, nie rozmawiaj z byle kim, dobrze? Nie lubię czytać znajomych nazwisk na nagrobkach.

Nazajutrz wczesnym świtem odebrałam przedłużony paszport, obiecałam przybyć ponownie na rozmowę z policją i udałam się do duńskiej ambasady. Po drodze wstąpiłam zapytać się na wszelki wypadek o niemiecką wizę tranzytową i dostałam ją od ręki po kwadransie oczekiwania. Gnębiła mnie myśl o Interpolu i z minuty na minutę byłam bardziej zdenerwowana, bo czas płynął i coś się powinno zacząć dziać.

Wstrząs nastąpił pod duńską ambasadą.

Faceta, który stał czy może szedł za mną, w ogóle przedtem nie zauważyłam. Ujrzałam go znienacka za swoimi plecami, kiedy ktoś otworzył przede mną oszklone drzwi i on odbił się w szybie. Odbił się bardzo dokładnie i wyraźnie, bo znajdował się w jasno oświetlonym miejscu i ujrzałam jego odbicie akurat w momencie, kiedy przenosił wzrok ze mnie na coś, co trzymał w ręku. Wyglądało to zupełnie tak, jakby porównywał na przykład zdjęcie z oryginałem albo coś w tym rodzaju. Niepokój, który stał się już zasadniczym elementem mojego wnętrza, gwałtownie wzrósł. Eksplodował. W mgnieniu oka zmieniłam plany:

Duńska ambasada posiadała jakieś wiadomości o mnie. Bez oporu podałam aktualny adres, wyraziłam zgodę na rozmowę z policją i uzyskałam przedłużenie wizy, wszystko razem w ciągu paru minut. Po czym udałam się wprost do salonu samochodowego, bez sekundy namysłu i bez żadnych grymasów kupiłam beżowego jaguara, czterodrzwiowego, ostatni model, rejestrację załatwili mi w pół godziny i wyjechałam nim na miasto. Następne pół godziny trwało moje pakowanie się i porzucenie hotelu. Głodna do nieprzytomności i zdenerwowana do szaleństwa ruszyłam w kierunku na Berlin.

Zdaje się, że aż do Nancy nie myślałam nic. Po głowie tłukły mi się rozpaczliwie oderwane fragmenty instrukcji obsługi samochodu. Zmienić olej. Zrobić przegląd. Niedotarty, nie wyciągać maksymalnych obrotów. Coś tam dokręcić albo może przesmarować. Coś tam po trzech tysiącach kilometrów, a coś tam po pięciu. A może coś po tysiącu? Żeby to diabli wzięli, po ilu ten olej.?!

W Nancy zatrzymałam się w jakimś motelu, którego w ogóle nie potrafiłabym rozpoznać, zamówiłam sobie kolację i spróbowałam nieco oprzytomnieć. 05

Od chwili dostrzeżenia w oszklonych drzwiach faceta, oglądaj ącego problematyczną fotografię, przestałam myśleć logicznie. Dusza mi mówiła, że niebezpieczeństwo jest tuż tuż i okazało się, że dusza miała rację. Jak mogłam popaść w tak karygodną beztroskę! Gang czuwał. Cała Francja, cała zachodnia Europa składała się wyłącznie z dybiących na mnie wrogów. W policji, w Interpolu, we wszystkich ambasadach z naszą włącznie, we wszystkich urzędach i władzach siedzieli wyłącznie współpracownicy przeklętego szefa i to na najwyższych stanowiskach. Myśl, że uda mi się ich ominąć, była skończoną bzdurą. Dziwne, że jeszcze żyję. Mogli przecież stać pod każdymi drzwiami i na każdym skrzyżowaniu, czekając tylko na mnie z rozpylaczami, ukrytymi pod marynarką. Nie, z rozpylaczami nie, z pistoletami na gaz usypiający.

Wyglądało na to, że wreszcie udało mi się wpaść w uczciwą, porządną histerię. Pijąc herbatę i opanowując szczękanie zębami, tępo wpatrywałam się w mapę samochodową Europy. Po jakiejś godzinie powoli zaczęła mi świtać nadzieja, że może nie wszystko jeszcze stracone, że na parkingu stoi samochód, a na mapie widnieje słowo WARSZAWA i że razem wzięte to może coś da.

Z największym wysiłkiem zmobilizowałam się i ustaliłam plan podróży. Musiałam jechać tak, żeby nie zawadzić o żaden kraj poza Niemcami, bo żadnej innej wizy tranzytowej nie zdążyłam uzyskać. W ogóle zresztą o żadnej nie pomyślałam. Wieści o udaniu się do Danii rozgłosiłam możliwie szeroko i to powinno mi dać jakąś szansę. Jeśli pojadę przez Frankfurt nad Menem, to w RFN będę mogła zrobić ten przegląd. Nie ma sensu wozić ze sobą wszystkich pozostałych pieniędzy, w czasie przeglądu zdążę wpłacić resztę na swoje własne konto w Landmandsbanken. Bank ma obowiązek zatrzymać to w tajemnicy. Zresztą, wszystko jedno, nawet gdyby fakt wpłacenia pieniędzy opublikowali w gazecie, to i tak ja w tym czasie będę już daleko. Teraz trzeba będzie się przespać, wyjechać o świcie i poza przerwą na przegląd j echać j ednym ciągiem.

Niezbędną przerwę obliczyłam na pół dnia. Do Warszawy miałam około tysiąc siedemset kilometrów. Przeglądu i wpłaty zdecydowałam się dokonać w Hannowerze, uznawszy, że do Frankfurtu jest za blisko. Dorzuciło mi to wprawdzie parę kilometrów, ale wydawało się racjonalne. Następnie zamówiłam rozmowę z Warszawą.

- Rany boskie, nareszcie się znalazłaś! - wykrzyknął Diabeł, uwierzywszy, że to ja. Wydawał się bardziej zniecierpliwiony niż uszczęśliwiony. - Co się z tobą, na litość boską, działo?!

- Nic - odparłam stanowczo. - Potem ci powiem, a teraz, kochanie moje, słuchaj. Dzisiaj jest jeszcze czwartek. Jutro o bladym świcie wyjeżdżam i jadę jednym ciągiem. W sobotę rano czekaj na mnie w Kołbaskowie z pieniędzmi na cło w zębach.

- Czym jedziesz?

- Samochodem.

- Jakim?!

- Beżowym jaguarem. Nowym.

- Rany boskie! - krzyknął i trochę go zatkało.

- Nie mogę teraz z tobą dłużej rozmawiać. Boję się, jest niedobrze. Czekaj w sobotę od rana, ja się będę starała przyjechać jak najwcześniej. I niech cię ręka boska broni komukolwiek coś mówić!

- Oszalałaś! - zaprotestował. - Nie zdążysz do soboty! Musisz gdzieś zanocować, nie dasz rady!

- Nigdzie nie będę nocować, wyspana jestem. Muszę zdążyć!

- No dobrze, ale zaskoczyłaś mnie. Jak ty to sobie wyobrażasz, jak ja mam tam dojechać?! Ja nie zdążę do soboty! Umówmy się na niedzielę!

- Wykluczone! Musisz zdążyć, rób, co chcesz, idź piechotą, fruwaj! Moje życie od tego zależy!

- Słuchaj, co cię napadło. Najpierw giniesz na pół roku, a potem dostajesz ataku pośpiechu. Czy tobie się przypadkiem nie przewraca w głowie?

- Przewraca mi się wszędzie, ale to nie ma znaczenia. Kotku słodki, ja mam za sobą koszmar! Nie mam czasu się teraz roztkliwiać, muszę wytrzymać do granicy. Potem ci wszystko opowiem, czekaj na mnie, pamiętaj! Ja już chcę cię zobaczyć!

- Nie rozbij się gdzie po drodze! - zawołał jeszcze z jakimś dziwnym niezadowoleniem i skamieniałe serce, które już mi zaczynało nieco tajać, zlodowaciało na nowo. Na litość boską, czy ten człowiek nigdy nie potrafi zachować się jak człowiek?!.

Wyjechałam o wschodzie słońca i pchałam się na północ, wybierając wyłącznie autostrady. Koło południa byłam w Hannowerze. W ciągu trzech godzin załatwiłam interesy. W stacji obsługi grymasili coś wprawdzie na temat ilości kilometrów, ale nie wszystkie pieniądze wpłaciłam do banku, więc grymasy szybko ucichły. Ruszyłam dalej.

Przede mną był Berlin, a potem Warszawa. Z każdym obrotem kół czułam się lepiej. Jaguar ciągnął jak smok, jak perła, jak ósmy cud świata. Jadąc rozmyślałam sobie melancholijnie, że widocznie skazana już jestem na przemierzanie okropnie długich tras w maksymalnie krótkim czasie i że przez cały następny rok za żadne skarby świata nie będę się nigdzie spieszyć. Co prawda trasa z lochu na powierzchnię ziemi nie była może taka okropnie długa, ale za to nad wyraz uciążliwa.

Na granicy nie miałam żadnych trudności. Do Berlina było już niedaleko, kiedy zapadła noc, i poczułam, że jeśli nie zasnę chociaż na chwilę, przestanę odpowiadać za kierunek jazdy. Hoteli już się0g bałam, znów zostawiłam za sobą ślad, i to pod własnym nazwiskiem, i chociaż poszukiwania powinny pójść raczej w stronę Kopenhagi, to jednak wolałam nie ryzykować. Zjechałam na pustą zatoczkę przy autostradzie, zgasiłam światła i ułożyłam się do snu na tylnym siedzeniu. Boże, cóż to był za cudowny, wygodny samochód.

0 świcie obudziło mnie zimno. Wyjeżdżając w pośpiechu i zdenerwowaniu nie przygotowałam sobie niczego, nie miałam żadnego termosu z herbatą, nic kompletnie, byłam zmarznięta, połamana, trochę zdechła i półprzytomna. Pomyślałam, że niech się dzieje, co chce, ja się muszę czegoś napić! Miejscowych pieniędzy nie miałam, ale zieloną gotówkę, którą wiozłam do kraju, można było wymienić wszędzie, a kurs stał mi się całkowicie obojętny. Demokratyczne Niemcy też potrzebują dewiz, niech maj ą, co im będę żałować!

Kasa wymiany na dworcu w Berlinie była otwarta od szóstej rano. Znów zmarnowałam trochę czasu, ale napiłam się kawy, herbaty i wody mineralnej niejako na zapas. Apetytu raczej nie miałam i pchało mnie do Polski.

1 wreszcie wyjechałam na znajomą autostradę do Kołbaskowa. Słońce było przede mną i raziło mnie w oczy. Tkliwie i z rozrzewnieniem wspominałam sobie swoją poprzednią podróż tą samą autostradą. Również miałam kłopoty z widocznością, tylko że wówczas to była zima, noc, zadymka śnieżna, za sobą miałam dwieście kilometrów bezkonkurencyjnej gołoledzi, a na domiar złego nie byłam pewna, w jakim kierunku jadę. Do polskiej granicy czy na Berlin. Teraz była przepiękna pogoda, wczesna jesień, kierunek pokazywało słońce, a za mną były przeżycia, wobec których gołoledź jest niewinną i radosną rozrywką.

Autostrada była absolutnie pusta. Jechałam nią sama, miałam mnóstwo miejsca, żadnych przeszkód, mogłam swobodnie oddać się rozmyślaniom. Bliskość Polski, bliskość zwykłego, normalnego życia ukazywała wszystko w jakimś zupełnie innym świetle. Ogarnęło mnie nagle niewymowne zdumienie, graniczące z osłupieniem, kiedy uprzytomniłam sobie wydarzenia, które zaszły od chwili, kiedy ostatni raz patrzyłam na metę w Charlottenlund. Wydało mi się to wszystko po prostu niemożliwe. Zły sen, majaczenia w malignie. Pobyt w Brazylii, obłąkana podróż jachtem „Stella di Mare”, z ukrytą pod pokładem armatą, upiorny loch w Chaumont. Ciekawe, czy przyjdzie chwila, kiedy będę mogła spokojnie i beztrosko oglądać zamki nad Loarą w charakterze zamożnej turystki. Szydełko zostało w lochu, trzeba je było zabrać na pamiątkę. Na razie wiozę sobie pamiątkę tylko w postaci tej zasuszonej rozgwiazdy. To nie pamiątka, to ponure memento! Chyba muszę się raz na zawsze odczepić od tych mężczyzn mojego życia i dać sobie spokój z blondynami! Doprawdy nie mam do nich szczęścia!

Ten nieprzytomnie piękny facet o oczach jak refleks na skałach w Grotta Azzura. Nie, takie rzeczy się po prostu nie zdarzają. W końcu dobrze, że był, dobrze, że ukoronował niejako moją regenerację w Taorminie. Zapomnijmy o dodatkowych aspektach sprawy i niech mi zostanie tylko piękne wspomnienie nierealnego romansu stulecia. Jeśli już muszę być prześladowana, to doprawdy wolę ten sposób od wszystkich pozostałych.

Niedawna przeszłość jawiła mi się przed oczami w postaci żywych obrazów i samej mi było trudno w nią uwierzyć. Gdyby nie ten jaguar, musiałabym chyba uznać, że mi się to śniło albo że zwariowałam i wyobraźnia miesza mi się z rzeczywistością. Jak ja to w ogóle komukolwiek wyjaśnię? Znów będą mówili, że fantazję to mam, ho ho. Mnóstwo razy słyszałam takie słowa, kiedy opowiadałam absolutnie autentyczne fakty bez żadnych dodatków i przesady, bo w obliczu faktów przesada po większej części nie była już potrzebna. Co ja mogę poradzić na to, że przez całe życie przytrafiają mi się jakieś idiotyczne rzeczy i ciągle mi się wydaje, że osiągnęłam rekord, a potem biję własne rekordy! Chyba jednak tym razem wspięłam się na szczyty. Zdaje się, że ciąży nade mną klątwa od owej chwili, kiedy w złą godzinę wyraziłam życzenie, że chciałabym mieć urozmaicone życie. I pomyśleć, że mówiłam to w momencie, kiedy moje życie było bezgranicznie ustabilizowane, ułożone, stateczne, normalne, i w dodatku nad wyraz szczęśliwe! I zanosiło się na to, że już na zawsze takie będzie, że nic się w nim nie zmieni i już nic niezwykłego nie zdoła się przydarzyć. Kara boska za wygórowane wymagania, nic innego!

Uczciwie i samokrytycznie pomyślałam, że gdyby mnie ktoś takie rzeczy opowiadał, też bym nie uwierzyła. A co gorsza, to przecież jeszcze nie koniec. Nadal jestem jedyną osobą, posiadającą tajemnicę przeklętej kryjówki w Pirenejach, o którą wybuchła cała ta awantura. Sto czterdzieści osiem od siedem i tysiąc dwieście dwa od be jak Bernard.

Tuż przede mną wyskoczył nagle na autostradę jakiś samochód. Pojęcia nie miałam, skąd się wziął, stał chyba z boku na zatoczce. „Kretyn!!!” - krzyknęło we mnie i dalej wszystko działo się w ułamkach sekund. Odbiłam w lewo w przekonaniu, że on pojedzie prawym pasem, ale on skoczył na lewą stronę i stanął w poprzek. Już hamowałam z okropnym wizgiem, miotnęło mną na obie strony, kątem oka zobaczyłam, że z samochodu wyskakują ludzie, a równocześnie, że z prawej jest kawałek miejsca, puściłam hamulec, dokitowałam gaz, zarzuciło mnie, skręciłam kierownicę w prawo, natychmiast potem w lewo, wpadłam w poślizg, niepojętym cudem, w jakimś przedziwnym pląsie, o włos ominęłam z jednej strony tył owego samochodu, a z drugiej krawężnik autostrady, rzuciło mnie na lewo, zdążyłam pomyśleć „małe ruchy kierownicą!!!.”, odbiłam w prawo, przyhamowałam, odbiłam w lewo, ale już mniej i święci pańscy!!! Wyszłam z tego!!!.

Zupełnie nie rozumiałam, jakim sposobem, bo mogę przysiąc na klęczkach, że nigdy w życiu nie miałam pojęcia o jeżdżeniu poślizgami. Zapewne zadziałałam na zasadzie tej pani, która genialnie mieściła się na czwartego pomiędzy pędzącymi samochodami i nigdy o nic nie zaczepiła, ponieważ w kulminacyjnych momentach zamykała oczy i puszczała kierownicę. Opatrzność czuwa nad półgłówkami, czuwała nad nią i teraz widocznie zajęła się mną.

Chciałam się zatrzymać, cofnąć, dopaść tych osłów, idiotów, baranów, zwyrodnialców w tamtym samochodzie i zrobić potworną awanturę, ale spojrzałam w tylne lusterko i noga mi sama nadepnęła gaz. Dławiąc się jeszcze przeżytą emocją, poczułam znane ostrzeżenie w duszy. Ludzie, którzy przedtem wyskoczyli, teraz wskakiwali do środka prawie w biegu, samochód zakręcał i ruszał za mną.

Jaguar niedotarty.? Co tam niedotarty, to najwyżej się zatrze! Przejechał półtora tysiąca kilometrów, nic mu nie będzie! To nawet dobrze przy docieraniu tak zdrowo dodusić na krótkich odcinkach! No to dusimy, odcinek przed nami niedługi!.

Po przekroczeniu stu sześćdziesięciu przestałam spoglądać na szybkościomierz. Jednym okiem patrzyłam w lusterko, a drugim przed siebie. Jak żyję, nie prowadziłam z taką szybkością nie tylko dlatego, że nie było potrzeby, ale też i dlatego, że nie miałam czego. Najszybsze co posiadałam, to był opel, który swobodnie ciągnął sto czterdzieści, ale w oplu nikt mnie nie gonił. Przez głowę przeleciała mi pełna rozgoryczenia myśl, że stanowisko kierowcy straży pożarnej i jazda do pożaru wydawały mi się niegdyś szalenie pociągające. Jedna głupia nierówność nawierzchni i będę miała godne ukoronowanie podróży, rozpoczętej w skalistej zatoczce pod Paranagua!.

Zanim zakręcili i wystartowali za mną, odskoczyłam o ładne kilkadziesiąt metrów. Też mieli zryw, ale ja już byłam rozpędzona i wcześniej weszłam na maksymalną szybkość. Na bezgranicznie pustej autostradzie odbywał się szaleńczy wyścig dwóch samochodów, z których co najmniej jeden miał za kierownicą najzupełniej nieodpowiednią osobę.

Jaguar frunął nad powierzchnią szosy, szedł jak szatan, z równym, cichym pomrukiem silnika, z wyraźnym zadowoleniem i satysfakcją, że wreszcie pozwolono mu pokazać, co potrafi, w mojej rozwścieczonej duszy zaś jak tajfun szalała dzika furia.

- Czekajcie, chamy niemyte - powiedziałam, nie rozluźniając zacisku szczęk. - Niech was szlag trafi, dogonicie mnie po śmierci. Dosyć tego!

Jechałam w stanie czegoś w rodzaju amoku. Nadprzyrodzone szaleństwo niosło mnie samo z całkowitym pominięciem moich umiejętności albo raczej ich braku. Odległość między nami zaczęła rosnąć. Do granicy było blisko. Jeszcze chwila, obok mnie mignął nieco rozmazany znak, informujący o końcu autostrady.

- „Tam się coś zmienia!!! - przeleciało mi w panice przez głowę. - Jak wpadnę z tą szybkością na inną nawierzchnię, to koniec! Panie Zasada, ratunku!!!”

Nie wiedziałam, czy Sobiesław Zasada mnie usłyszał, więc na wszelki wypadek zaczęłam nieco zwalniać. Nagle usłyszałam jakiś nowy dźwięk, dość cichy, ale inny, odróżniający się wyraźnie od dźwięku silników. W pierwszym momencie przeraziłam się, że to strzela w mojej rurze wydechowej, ale przecież znałam ten dźwięk i natychmiast zobaczyłam przed sobą, z boku, obłoczki kurzu.

„Strzelają z tłumikiem! - pomyślałam w przerażonym oburzeniu. - Świnie!!! Zniszczą mi samochód!!!”

Celowali w opony. Zbliżyli się nieco, ale przede mną już było widać punkt graniczny. W przypływie natchnienia włączyłam długie światła i nacisnęłam śpiewający klakson. Ciągle nie trafiali, pewnie dlatego, że mieli mnie pod słońce. Widziałam, jak z budynku niemieckiej straży granicznej wybiegają ludzie. Tamci za mną zwolnili. Straż graniczna widocznie zgłupiała, bo na mój widok podnieśli pierwszy szlaban. Możliwe zresztą, że uznali, że jedzie wariat, i po prostu chcieli uniknąć zniszczeń. W pląsach i poślizgach, dziko piszcząc hamulcami, trąbiąc, wyjąc i świecąc, wpadłam na podjazd i wyhamowałam za budynkiem.

Jeszcze hamując widziałam, jak z jednej strony, z polskiego punktu celnego, również wybiegają ludzie, a z drugiej zawraca na szosie biały mercedes. Dwóch niemieckich żołnierzy skoczyło na motory i pognało za nim, ale obaj jeszcze doskonale byli widoczni, kiedy mercedes już całkowicie znikł z oczu.

Nie miałam siły wysiąść. Wciąż na tych długich światłach, na pracującym silniku, oparłam się o kierownicę i było mi wszystko jedno. Polska Ludowa znajdowała się tuż obok, o kilkadziesiąt metrów i nic już więcej we mnie nie było, żadnej myśli, żadnych życzeń, tylko na litość boską znaleźć się wreszcie TAM!!!

Dokumenty miałam w porządku, jechałam tranzytem, nic niestosownego nie wiozłam, a za to byłam w stanie histerii. Wydobywszy ode mnie z najwyższym trudem informację, że nic nie wiem, że jechałam sobie zwyczajnie do kraju, a ten mercedes dogonił mnie i z niepojętych przyczyn zaczął do mnie strzelać, że go nie znam i w ogóle nic nie rozumiem, nieco zaskoczone władze niemieckie doszły do wniosku, że najlepiej będzie czym prędzej się mnie pozbyć i przekazać problem Polakom. Zgasiłam wreszcie światła, niemrawo wycofałam się z trawniczka i powolutku ruszyłam do ukochanej00

Ojczyzny. Przede mną otworzył się polski szlaban, a razem z nim otworzyło się wreszcie cudowne, bezgraniczne, upragnione nade wszystko w świecie, poczucie bezpieczeństwa!.

- Co ci do łba strzeliło, żeby kupować jaguara! - powitał mnie czule ukochany mężczyzna. -Chyba zupełnie zwariowałaś!

Szczęście ruszało we mnie pełną parą i z największą radością zgodziłam się, że oczywiście, zupełnie zwariowałam. Od pierwszego momentu, od pierwszych słów, polski problem samochodowy, nietypowy wóz, gdzie naprawiać, skąd części.? Bliskie, znajome, zwyczajne, prawdziwe życie! Boże drogi, gdybyż jeszcze zabrakło szynki albo chociaż wody sodowej!.

Niewiele brakowało, a zaczęłabym padać na szyję wszystkim napotykanym osobom. Bez mała na klęczkach prosiłam, żeby mi cokolwiek oclono, żeby mi zrobiono rewizję, przysięgałam, że sama nie wiem, co mam! Bez skutku, kontrola celna z pobłażliwym uśmiechem wyrzuciła mnie za drzwi, lekceważąco traktując zgłoszone do wwozu dewizy, odmawiając przyjęcia pieniędzy za samochód i ze wstrętem niemal patrząc na moje walizki. Zagroziłam, że następnym razem przewiozę jakąś potężną kontrabandę, co wywołało wybuch beztroskiego śmiechu i liczne dowcipy. Dostałam kawy i kawałek zwyczajnej kiełbasy. Szczęście kwitło i pejzaż jaśniał nadprzyrodzonym blaskiem.

Diabeł usiadł za kierownicą, co przyjęłam z najwyższą ulgą, bo wszelkich wyczynów motoryzacyjnych miałam już po dziurki w nosie.

- Kochanie, błagam cię, jedź bardzo wolno i ostrożnie - poprosiłam, zapalając wreszcie spokojnie papierosa - Proszę cię, żadnych pośpiechów, żadnych nerwowych czynów!

- Przecież jadę ostrożnie - odparł z niezadowoleniem, dodając, swoim zwyczajem, gazu przed zakrętem. - Gdzieś ty zginęła, co się z tobą działo. Alicja narobiła alarmu, milicja się o ciebie pytała, twoja matka dostaje ataków nerwowych. Co się stało?

- Opowiem ci wszystko po kolei. Porwali mnie bandyci.

- Nie żartuj! Jacy bandyci?

- Niesympatyczni. Słuchaj, czy możesz to zrobić dla mnie i na zakrętach schodzić poniżej setki?

- Nie przesadzaj, przecież wolno jadę. Co tam się działo, na niemieckiej granicy? Co to był za samochód, który tam zawrócił?

- Mówię ci przecież, że bandyci. Strzelali za mną.

- Wygłupiasz się!? - krzyknął nagle zaskoczony i wreszcie przejęty tematem.

- Nic podobnego. Jak ci wszystko opowiem, to sam zobaczysz, że strzelanie mi w opony na autostradzie jest niewinną rozrywką w porównaniu z resztą. Mnie już nic nie zdziwi. Boże, jaka jestem śmiertelnie zmęczona! Co za szczęście, że wreszcie tutaj dotarłam!

Diabeł milczał przez chwilę, zajęty wyprzedzaniem na trzeciego.

- Zabrałaś swoje rzeczy z Kopenhagi?

- Nic nie zabrałam. Jadę prosto z Paryża. Dopiero za naszym szlabanem przestałam się

bać.

- No więc powiedz wreszcie, co to było!

Milczałam przez długą chwilę, zastanawiając się, jak on to przyjmie i czy znów powie, że sama jestem sobie winna. Uwierzyć mi chyba uwierzy, zna mnie przecież, a przynajmniej powinien znać. Winna, być może, istotnie jestem, komu innemu by się taki idiotyzm nie przytrafił, ale nie jestem pewna, czy to jest właśnie to, co chciałabym usłyszeć.

- Szczegóły zdradzę ci potem - powiedziałam. - Tego jest cholernie dużo. W skrócie wyglądało

to tak.

Diabeł słuchał streszczenia nie okazując niedowierzania i z rzadka tylko przerywając pytaniami. Uczucie błogiego szczęścia i piramidalnej satysfakcji ogarniało mnie coraz bardziej i przygłuszało nawet zmęczenie. Za szybą samochodu łagodnym blaskiem jaśniała późna, polska jesień. Miałam wrażenie, że opowiadam mu sensacyjny film, który ostatnio oglądałam w Kopenhadze, a nie własne przeżycia, i wręcz byłam skłonna krytykować niekiedy scenariusz.

- Nie do wiary - powiedział. - Gdyby nie to, że jesteś zdolna do wszystkiego, nigdy bym w to nie uwierzył. Co za pomysł, dłubać szydełkiem? Ty jednak musisz mieć źle w głowie!

- Pewno muszę - zgodziłam się. - Najgorsze jest to, że, jak sam widzisz, znalazłam się w głupiej sytuacji. Nadal ja jedna wiem, gdzie oni schowali swój majątek, i podejrzewam, że to nie koniec zabawy. Pojęcia nie mam, co z tym fantem zrobić.

- I w rezultacie w ogóle nie rozmawiałaś z Interpolem?

- Pewnie, że nie. Bałam się. Co ty sobie wyobrażasz, jeśli mieli swojego człowieka w duńskiej policji?! Ostatnie miejsce, gdzie spodziewałabym się zobaczyć gangstera! Dostałam kompleksu, urazu, każdy był dla mnie podejrzany. Tobie się to może wydawać nienormalne, ale ja się sobie nie dziwię. Jedź wolniej!

Diabeł wzruszył ramionami.

- Rzeczywiście masz kota. W naszej ambasadzie też nic nie mówiłaś?

- Nigdzie nic nie mówiłam. Nasza ambasada była dla mnie też podejrzana. Tu chciałam przyjechać, rozumiesz? Tu! Dopiero tutaj jestem bezpieczna i teraz mogę zacząć myśleć na nowo. 09

- Znów narozrabiałaś jak pijany zając. I co teraz chcesz zrobić?

- Przeanalizować sytuację. A co tutaj się działo? Czego chciała milicja?

- Pytali się o ciebie, czy nie ma jakichś wiadomości. Alicja zawiadomiła, że zniknęłaś i że szukają cię gliny w całej Europie. Pewno nawiązali jakiś kontakt z naszymi. Jakim sposobem, swoją drogą, na ciebie nie trafili?

- Byli zapóźnieni w rozwoju i nie zdążyli. Nie wiem, czy nie powinnam się tutaj zgłosić do naszych, ale mam nadzieję, że mnie zawezwą sami.

- Czekaj no, ale właściwie, o co tu chodziło? Jak to się mogło stać, że z tą ich forsą wynikło takie zamieszanie?

- Interpol chciał ich zniszczyć finansowo i skonfiskować całe mienie. Mieli mnóstwo różnych rzeczy, akcje, przedsiębiorstwa, gotówkę i nie wiem, co jeszcze. Przewidywali, że im to zabiorą i zablokują konta bankowe, więc w okropnym pośpiechu, podobno w ciągu jednego dnia sprzedali wszystko, podjęli pieniądze i zamienili na diamenty, złoto i platynę.

- Diamenty też im można było zabrać.

- Właśnie o to chodziło. Ich ludzie byli w policji, a oni bali się, że ludzie z policji są między nimi. Stąd tajemnica. Jedynym człowiekiem, który wiedział, gdzie to jest, był ten, który sam schował. Miał zawiadomić o tym szefa, mieli przeczekać dzień albo dwa, zabrać całość z kryjówki i zawieźć do Brazylii. Potem przez jakiś czas siedzieć cicho, przeczekać nagonkę, bogaci byli, mogli sobie pozwolić na urlop, a potem zacząć na nowo. Sama jestem zdania, że to był bardzo dobry pomysł.

- A dlaczego od razu nie zawieźli do Brazylii?

- Bo istnieje takie coś jak kontrole celne. Wszystkie władze miały na nich oko. Tamten facet załatwiał skup walorów i gdzieś to musiał chwilowo ulokować, a szef przez ten czas organizował transport. Zorganizował bardzo ładnie, najlepszy dowód, że mnie przewieźli, tyle że poza mną nie było co transportować. Wcale to wszystko nie było takie proste, diamenty kupował podobno w Afryce Południowej. Spieszył się okropnie, przyjechał do Kopenhagi, mieli się skontaktować i chała. Wykorkował w moich obj ęciach, a pieniądz leży i czeka.

- I ty wiesz, gdzie?!

- Wiem - powiedziałam ze znużeniem, przemieszanym z satysfakcją. - Znalazłam to miejsce na

mapie.

Przypomniałam sobie swój upór w kwestii grot na Malinowskiej Skale i pomimo zmęczenia poczułam się rozbawiona. Zaprezentowałam mu szczegółowo scenę podłączania mnie do wykrywacza kłamstw. Spojrzał na mnie zaskoczony, i dopiero teraz niedowierzająco.

- Nie żartuj! Jakim sposobem.?! To urządzenie działa zupełnie bezbłędnie!

- Pewnie, na osoby, które swoje łgarstwo mają w głowie. Ja miałam wyłącznie groty na Malinowskiej Skale. W ogóle nie słuchałam, o co mnie pytali.

- I tak dokładnie zapamiętałaś, co ten facet do ciebie mówił? Ten konający?

- Przecież wiesz, jaką mam pamięć do cytatów. Odtworzyłam sobie w samolocie każde słowo.

- I teraz też pamiętasz?

- A jak?

- I co mówił? - zaciekawił się nagle.

- Furmanka przed nami - powiedziałam odruchowo.

- Widzę. I co mówił?

- Jakbym szefa słyszała. Zamkniesz mnie w piwnicy? Mogę ci powtórzyć, proszę bardzo.

Bez namysłu, jednym ciągiem, wyrecytowałam mu cały tekst po francusku. Niech się uczy j ęzyków obcych, dawno go do tego namawiałam.

Diabeł się rozzłościł.

- Nie wygłupiaj się, przetłumacz!

- Na tej mapie, którą mi pokazał. - powiedziałam tajemniczo, a przed oczami pojawiła mi się nagle monstrualnych rozmiarów płachta na abstrakcyjnym obrazie. - Rany, ale to była mapa! Cały świat w drobnych szczegółach!. Na tej mapie południki i równoleżniki były ponumerowane i on określił liczbami odległość od jednego południka i jednego równoleżnika. Pewno to przedtem zmierzył. Jeszcze to jest ekstra zamaskowane, a przynajmniej tak zrozumiałam.

- No dobrze, ale gdzie to jest?

Potrząsnęłam głową.

- Nawet gdybym chciała ci powiedzieć, to mi nie przejdzie przez usta. Udławiłabym się. Mam obsesję i ukrywanie tego w nałóg mi weszło. Nie powiem nikomu za skarby świata.

- Powiedz, bo jestem ciekaw. Gdzie, u diabła, w Europie można znaleźć takie miejsce, do którego nikt nie trafi?

- Mnóstwo jest takich miejsc - powiedziałam z westchnieniem. - Na przykład Rodopy. Znalazłbyś coś w Rodopach? Tam jest tysiące grot.

- Ale to nie j est w Rodopach?

Dokładnie w momencie pytania zrobił coś, co znałam aż za dobrze i od czego wszystko mi się zawsze przewracało do góry nogami. Rzucił okiem w lusterko i docisnął gaz. Nic więcej mi nie było potrzeba.

Gwałtownie poderwałam się i odwróciłam do tyłu.

- Gonią nas!!!? - krzyknęłam w panice. Serce nagle zabiło mi w gardle, popłoch zmącił umysł. Strzelać do nich.?

- Pistolet! - wrzasnęłam. - Gdzie masz pistolet?

Diabeł sam się przeraził i przyhamował, aż mnie rzuciło do przodu.

- Zwariowałaś!? Nie mam pistoletu, co wyprawiasz, nikt nas nie goni! Uspokój się, czego mnie straszysz?!

- Kto, kogo?! Nie ja ciebie, tylko ty mnie! Prosiłam, żebyś jechał wolniej! Przyspieszasz, bo coś jedzie za nami! Mnie gonią od Brazylii, ja mam uraz!!!

- O rany boskie, fioła masz, nie uraz! Jeszcze i mnie wpędzisz w rozstrój nerwowy! No dobrze, już dobrze. Zwyczajna wołga nas wyprzedza!

- A niech wyprzedza i trabant!!! Ja jestem w Polsce, ja chcę mieć wreszcie spokój!!!

Zwolnił z wyraźnym, głębokim rozgoryczeniem. Zajął się przejazdem przez Pniewy.

Przyszłam do siebie i na nowo zaczęłam się uspokajać. Ogarniało mnie narastające zmęczenie.

- To gdzie to w końcu jest ta wyspa skarbów? - spytał jakby z lekkim roztargnieniem.

- Gdzieś tam - mruknęłam. - Na końcu świata. Daj mi z tym spokój, muszę odtajać. Jedź wolniej.

Znów zaczął przyspieszać, ale nie miałam siły reagować. Parę minut jechałam bezmyślnie,

wpatrzona w łagodzący niepokoje krajobraz, po czym na nowo zaczęło mi się coś lęgnąć w głowie. Nie mogłam jednak oderwać się od tematu.

Skąd właściwie oni się wzięli tutaj, przy samej polskiej granicy? O zamiarze powrotu przez Kopenhagę powiadomiłam bez mała pół Europy, trąbiłam o tym, gdzie się dało, i nie zdziwiłabym się, gdyby czekali na mnie na promie, ale dlaczego tu? Wyjechałam nagle, dokładnie w ciągu godziny. Jechałam przez Hannower i mogłam jechać dalej, do Hamburga i Puttgarten. Tam się powinni zaczaić. Od Hannoweru jechałam już jednym ciągiem, tylko z tą kawą w Berlinie, no i przespałam się w nocy na szosie, ale wszystko jedno, ileż to było czasu? Bardzo mało od popołudnia jednego dnia do rana następnego. Stali tu, w tej zatoczce, czyli musieli przybyć wcześniej. Logicznie rzecz biorąc wszystko wskazywało na to, że udam się do Kopenhagi, tam zostawiłam nie załatwione sprawy, tam był mój cały dobytek. Wysłałam depeszę do Alicji, że przyjeżdżam. Trzeba będzie do niej natychmiast zadzwonić, bo znów się zdenerwuje, że zginęłam. Kiedy mogli się zorientować, że jadę na Berlin? Dopiero za Hannowerem, na skrzyżowaniu autostrad. Jakim sposobem zdążyli przede mną?

Przez chwilę rozważałam w skupieniu różne możliwości i nagle tknęła mnie potworna myśl. Błysk światła tak straszny, tak nieprawdopodobnie koszmarny, że niemal oślepił mnie i ogłuszył, jak eksplozja bomby przed samym nosem.

Wszyscy, absolutnie wszyscy ludzie, którzy ze mną rozmawiali, wiedzieli, że jadę do Kopenhagi. Ja sama byłam o tym święcie przekonana. Jeden tylko, jeden, jedyny człowiek dowiedział się już za Paryżem, że zmieniłam zamiar, dowiedział się, czym wracam, którędy i kiedy!.

Moje zmęczenie nagle znikło. Siedziałam jak sparaliżowana fizycznie i umysłowo i kotłowała się we mnie ta jedna, okropna myśl. Dzwoniłam do niego z Nancy, umówiłam się z nim, potem poszłam spać, wyjechałam dopiero nazajutrz o świcie, było mnóstwo czasu. On jeden o tym wiedział, on jeden.!

W głowie rozbłysła mi gwałtownie następna eksplozja. Skąd ta pewność, że kryjówka jest w Europie? Powiedział to przecież przed chwilą! Mówiłam o Brazylii, o Afryce Południowej, wspominałam o pobycie szefa na Bliskim Wschodzie. Do dyspozycji był cały świat! Skąd wiedział, że w Europie?.

Wszystko to, co wyłaniało się z paraliżującego chaosu, było potworne. Nie mogłam przyjąć do wiadomości nasuwaj ących się logicznych wniosków. Nie, to niemożliwe, to zbyt okropne. Patrzyłam przed siebie, nic absolutnie nie widząc i bałam się spojrzeć na niego. Zimny dreszcz przelatywał mi po plecach. A równocześnie uświadomiłam sobie z przeraźliwą, brutalną jasnością, że jeszcze przed trzema laty wykrzyczałabym swoje podejrzenia, kazałabym mu natychmiast je rozproszyć, wyjaśnić, zrobiłabym awanturę, rozpłakałabym się w jego objęciach. A teraz nie. Teraz już nie. Teraz jest coś okropnie niedobrze.

- Kogo zawiadomiłeś o moim przyjeździe? - spytałam w napięciu, z jakąś rozpaczliwą nadzieją, że może jednak.

- Nikogo - mruknął. - Kazałaś mi nikomu nie mówić.

- Jak to? Mojej matki też nie? Jerzego, Janki, kogoś u siebie w pracy? Nikogo?!

- Czy ty sobie wyobrażasz, że miałem czas? Byłem pewien, że każą płacić cło na granicy i musiałem zebrać pieniądze. Tobie się wydaje, że do tego cholernego Kołbaskowa tak łatwo dojechać? W piątek poleciałem samolotem do Szczecina, z Gorzowa jechałem taksówką. Z nikim się w ogóle nie widziałem, nikt nie wie, że wracasz, masz okazję zrobić im niespodziankę jak nigdy w życiu!

- Jesteś pewien, że absolutnie nikomu o tym nie mówiłeś? q i

Musiało chyba coś zabrzmieć w moim głosie, bo nagle spojrzał na mnie uważnie.

- Absolutnie nikomu - odparł stanowczo. - Dlaczego tak się tym interesujesz?

Teraz już wiedziałam na pewno, że zełgał. Nigdy żadna prawdziwa odpowiedź nie wyszła z niego tak zwyczajnie, odruchowo i wprost. Musiał powiedzieć o tym komuś, do kogo się nie chce przyznać. Jakaś podrywka?. Niech piorun strzeli podrywki, akurat mi teraz podrywki w głowie! Ale jeśli powiedział jakiejś dziewczynie, a ta dziewczyna jeszcze komuś.

I znów pojęłam nagle, że przed trzema laty uczyniłabym założenie, że to był z jego strony zwyczajny, nieprzemyślany wygłup. Powiedziałabym, o co mi chodzi. Uwierzyłabym, że doceni powagę sytuacji i moje idiotyczne położenie, przejmie się tym, nie przyznając się wprost, da mi jednak do zrozumienia, że się przed kimś zdradził, po czym wspólnie zaczniemy się zastanawiać i rozstrzygać. Będzie bardziej zdenerwowany i zaniepokojony niż ja.

Tak, przed trzema laty. A teraz już nie.

Ciągnął sto czterdzieści, ścinając zakręty. Miał nieprzenikniony wyraz twarzy. Poczułam, jak mi się robi w środku coraz zimniej i włosy zaczynają mi stawać dęba na głowie. Jeszcze nie rozumiałam, co się stało, ale wiedziałam, że spotkało mnie coś okropnego. Miałam uczucie, jakby jedyne bezpieczne miejsce na ziemi zamieniło się nagle w jaskinię rozbójników. Świat dookoła mnie przeistaczał się w niepojętą, czarną otchłań, bez końca, bez granic i bez punktu oparcia. Pomyślałam, że się chyba za chwilę uduszę.

Nie, to niemożliwe. Ja rzeczywiście mam obsesję, zwariowałam i trzeba mnie zamknąć w sanatorium dla nerwowo chorych. Dostałam szmergla, fobii, obłędu, to niemożliwe, tak nie można żyć! Muszę się z tego otrząsnąć!

Co za pomysł, co za koszmarny pomysł! .

Uczyniłam gigantyczny wysiłek.

- Zatrzymaj się, kochanie - powiedziałam stanowczo. - Już odpoczęłam. Zrób mi tę przyjemność i pozwól, że dalej sama poprowadzę. Niech ja wreszcie mogę jechać sobie spokojnie znajomą drogą bez pośpiechu i przed nikim nie uciekając.

Przyhamował, ale po chwili znów przycisnął gaz.

- Od Poznania sobie pojedziesz - odparł nie mniej stanowczo. - Podjadę do Mercurego, napijemy się kawy i potem się zamienimy. Zgadzasz się?

To było tak normalne, tak naturalne, takie jakieś zwykłe i znajome, tak bardzo przypominało chwile, które spędzaliśmy w porozumieniu i w zgodzie, tak dokładnie siedziało w realiach normalnego życia, że upiorny świat ustawicznego zagrożenia i śmiertelnych niebezpieczeństw nagle gdzieś znikł. Otrzeźwiałam. Rzeczywiście, zgłupiałam zupełnie i cierpię na manię prześladowczą.

A jednak biały mercedes czekał na mnie przed polską granicą.

Prowadząc sama czułam się pewniej. Wytrzeźwiałam do reszty i pomyślałam, że nie mogę tego tak zostawić. Życie w atmosferze wiecznych podejrzeń i wątpliwości będzie nieznośnie. Po minionych przeżyciach nie przyjdę tak łatwo do siebie, odbiło się to na mnie bardziej, niż pierwotnie sądziłam, i moje zdrowie psychiczne wymaga wyjaśnienia sytuacji. Im prędzej, tym lepiej. Podjęłam temat.

- Dlaczego przypuszczasz, że to miejsce jest w Europie? - spytałam nagle zaraz za Koninem.

- Jakie miejsce?

Wbrew najszczerszym chęciom usłyszałam w duszy dźwięk alarmowego dzwonka. Przez te parę lat zdążyłam go poznać. Zawsze było to samo. Jeśli ciekawiło go coś zwyczajnie i łagodnie, maglował mnie pytaniami do upojenia, aż wydusił odpowiedź. Jeśli zależało mu na czymś szczególnie, a nie chciał tego zdradzić, udawał, że temat przestał go interesować. Słuchając, zaczynał wręcz ziewać i przybierał znudzony wyraz twarzy. Liczył na zwykłą ludzką przekorę i na moj ą głupią skłonność do szczerych zwierzeń i przeważnie osiągał pożądany rezultat.

- Miejsce, gdzie schowali te diamenty - wyjaśniłam uprzejmie. - Dlaczego uważasz, że w Europie?

- Sama to przecież powiedziałaś - odparł obojętnie, patrząc przed siebie.

Alarmowy dzwonek zawył jak syrena strażacka. Nie powiedziałam tego. Mam

sklerozę i różne inne zaburzenia, ale na całkowity zanik pamięci jeszcze nie cierpię. NIE POWIEDZIAŁAM, że to jest w Europie. Diabli mnie znienacka podkusili i coś mnie napadło.

- Nic podobnego - oświadczyłam spokojnie. - To wcale nie jest w Europie. To jest w Kordylierach.

- Gdzie?!

Jego zaskoczenie trwało tylko ułamek sekundy. Opanował się błyskawicznie i spojrzał na mnie ze zwyczajnym, żywym zaciekawieniem. Nic bym nie zauważyła, w ogóle nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby nie to, że w napięciu i czujnie czyhałam na każdy objaw jego reakcji.

- W Kordylierach. Nie znam Kordylierów i pojęcia nie mam, jak to wygląda, ale wydaje mi się, że zostało opuszczone do jakiejś jaskini. On to pewno jakoś zaznaczył.

- Jakim sposobem. - zaczął, jakby zdegustowany. Urwał, sięgnął po papierosy i ciągnął dalej -.jeden facet mógł to schować w górach, tak, żeby o tym nikt nie wiedział? 92

Miałam nieodparte wrażenie, że zamierzał powiedzieć zupełnie co innego i zreflektował się w pół zdania.

- Możliwe, że wie ktoś jeszcze. Na pewno pomagali mu jacyś ludzie. Ale oni pewnie nie wiedzą z kolei, co transportowali i nikt ich nie zna. Zresztą, nie musiało ich być dużo. Nieboszczyk pozbierał pakuneczki z majątkiem i udał się z nimi, dokąd chciał. Mógł wziąć osła i jednego poganiacza, na przykład niemowę albo półgłówka, dowieźć to w góry, poganiacza z osłem zostawić na uboczu, sam przenieść kawałek dalej, schować i cześć. Po krzyku. Mógł, nie?

- A miał na to czas? - spytał krytycznie. - Mówiłaś, że się spieszył. To by przecież długo trwało?

- Dwudniowa wycieczka. Nic szczególnego.

Zamilkł i ja też milczałam. Urządzenie alarmowe w mojej duszy wyło i błyskało czerwonym światłem. On wiedział. Wiedział o tym wszystkim niepojęcie dużo i z jakichś tajemniczych przyczyn ukrywał przede mną swoje wiadomości. Wszystkie moje władze umysłowe, maksymalnie wyostrzone, pracowały pełną parą i nagle w sercu zakwitła mi nowa nadzieja. Interpol! Może w Polsce już był ktoś z Interpolu, może nawiązał z nimi współpracę i kazali mu się do tego nie przyznawać? Wprawdzie od chwili, kiedy zmienił miejsce pracy, nie ma już nic wspólnego z władzami śledczymi, ale co z tego! Tych z Interpolu przecież zna, stykał się z nimi kiedyś, pozostał w kontakcie. Boże, co za idiotka ze mnie, oczywiście, że to musi być to! Te rzeczy zawsze utrzymywał przede mną w tajemnicy. Jasne, Interpol się wmieszał i stąd te dziwactwa, jasne, mam urojenia, zapadłam na manię prześladowczą!.

A dzwonek alarmowy ciągle dzwonił mi w duszy i czerwone światło błyskało ostrzegawczo.

Najbliższą przyjaciółkę zobaczyłam nazajutrz po przyjeździe. Udałam się do niej do pracy z zamiarem wykonania wielkiego entree. Specjalnie w tym celu zrobiłam się na bóstwo, zadbałam o stosowny makijaż i włożyłam platynową perukę. Nową, identyczną jak tamta, kupioną w Paryżu, głównie po to, żeby dokładniej ilustrować opowieści o sensacyjnych przeżyciach. Wyglądałam zupełnie tak samo jak w Charlottenlund, z tą tylko różnicą, że nie miałam na sobie zimowego palta i po Sycylii byłam znacznie piękniejsza.

- No wiesz! - powitała mnie Janka z oburzeniem i wyrzutem. - Co się wygłupiasz? Dzwonię do ciebie i dzwonię, nigdy cię nie ma, dlaczego się nie odzywasz? Już myślałam, że się coś stało!

Zaskoczyła mnie tak, że zbaraniałam całkowicie i wytrzeszczyłam na nią oczy. O co jej chodzi?

- Przecież mnie nie było - powiedziałam w osłupieniu.

- No, ale już jesteś!

- No to właśnie przyszłam!

- No to teraz! Ale jesteś już dawno!

Zdziwiłam się jeszcze bardziej.

- Nie rozumiem, co ty mówisz. Wróciłam wczoraj wieczorem i natychmiast tu przyleciałam. Wczoraj siedziałam u mamusi, nie wymagaj za wiele!

Teraz ona się zdziwiła.

- Jak to wczoraj wieczorem? Skąd wróciłaś? Przecież cię widziałam chyba z miesiąc

temu!

Poczułam, że mi się mąci w głowie. Nie rozdwoiłam się chyba bezwiednie?

- Widziałaś mnie? - powtórzyłam tępo i bezmyślnie. - Miesiąc temu?

- No właśnie! Doskonały jest ten kolor włosów, świetnie wyglądasz! Od razu, jak cię zobaczyłam, to sobie to pomyślałam i byłam ciekawa, gdzie farbowałaś.

W tak zwanym dołku zrobiło mi się okropnie gorąco i to gorąco zaczęło mi się rozchodzić w różne strony ze szczególnym uwzględnieniem góry. Pomyślałam sobie, że bezwzględnie muszę zachować kamienny spokój, i wszystko przed nią ukryć, bo ona jest nerwowa. W razie czego nie opanuje się i zdradzi.

- Primo, to jest peruka - powiedziałam z kamiennym spokojem. - A secundo, gdzie mnie widziałaś?

- Coś podobnego! - wykrzyknęła, zaskoczona. - Przysięgłabym, że to włosy! W tej peruce cię wobec tego widziałam, słuchaj, czy to nie szkodzi na włosy tak ją ciągle nosić?

- Tobie by nie zaszkodziło na włosy nawet, gdybyś nosiła na głowie krowie łajno - warknęłam, bo też istotnie jej włosy stanowiły zawsze przedmiot zazdrości całego otoczenia. - Gdzie mnie widziałaś?

- W samochodzie.

Opanowałam się z największym wysiłkiem.

- A można wiedzieć, gdzie ten samochód się znajdował?

- Na szosie. Wiesz, tam gdzie mieszkają ci nasi krewni, w Płudach. Akurat wyszłam na szosę, bo tam jest przystanek autobusowy, widziałam, jak wsiadaliście do samochodu i przejechaliście obok mnie i nawet chciałam na was machnąć ręką, ale zaplątałam się w paczki i rzodkiewki mi się rozsypały do rowu, i nie zdążyłam.

W nagłym przypływie jasnowidzenia pomyślałam, że głupie rzodkiewki potrafią człowiekowi uratować życie.

- Diabeł był? - pytałam nadal z kamiennym spokojem. 93

- No, oczywiście, on prowadził, a ty siedziałaś obok i nie patrzyliście na mnie, i byłam na was wściekła. Czekałam na autobus trzy kwadranse!

- Jesteś pewna, że to był nasz samochód?

- Absolutnie - odparła z niejakim zdziwieniem. - Przecież nie byłam pijana. Poznałam was i poznałam samochód po tym wgnieceniu na tylnym błotniku.

- Jakim wgnieceniu? - spytałam odruchowo, zastanawiając się równocześnie, czy nie byłoby wskazane napić się zimnej wody.

- No jak to, nie widziałaś tego? To, co on wgniótł na naszym podwórzu, jak się cofał i trafił na ten słupek, którego już nie ma.

Odetchnęłam głęboko.

- I myśmy cię nie widzieli? - upewniłam się.

- Nie. Nawet nie spojrzeliście! Stałam tak jak powietrze!

- Chwała bądź Panu na wysokościach! Ty ślepa komendo, to nie byłam ja! Wczoraj wieczorem wróciłam prosto z Paryża, a miesiąc temu siedziałam na Sycylii.

- No wiesz! - powiedziała Janka, wstrząśnięta, po chwili milczenia. - Nigdy bym ci o tym nie powiedziała! Byłam pewna, że to ty! To znaczy, teraz się upewniłam ostatecznie przez tę perukę. Bo jak się tak nie pokazywałaś, to zaczęłam mieć wątpliwości.

Zastanowiła się i spytała ostrożnie:

- Myślisz, że ona też miała perukę?

- A cholera ją wie - odparłam, popadając w zamyślenie.

Mgliste podejrzenie zabłysło nagle we mnie i przygasło. Jakaś dziewczyna, zaledwie miesiąc temu. Biały mercedes czekał na autostradzie z Berlina. Zełgał, że nikomu nie powiedział.

Janka popadła w okropne zdenerwowanie, wyobrażając sobie, że swoją nieprzemyślaną wypowiedzią wprowadziła rozdźwięki między Diabła i mnie. Usiłowała mi wytłumaczyć, że to z pewnością nie miało znaczenia.

- Uspokój się, do pioruna! - powiedziałam gniewnie. - Dałby Bóg, żeby to była zwyczajna podrywka, a nie co gorszego!

- Jak to?

- Nijak. Jeszcze nie wiem. Albo cierpię na urojenie, albo nie. Chyba będę musiała coś zrobić.

Następnego dnia przed południem, wysiadając z samochodu na Marszałkowskiej, wciąż w tej

platynowej peruce, którą nosiłam pchana czymś, czego nie umiałam sprecyzować, natknęłam się na jednego z przyjaciół.

- Cóż ty tak zmieniasz te samochody jak rękawiczki? - wykrzyknął, z zainteresowaniem oglądając jaguara. - Tydzień temu widziałem cię w oplu. Przywiozłaś dwa?

- W jakim oplu? - zaciekawiłam się.

- Ciemnoszarym rekordzie. Tak porosłaś w pierze, że już sama nie wiesz, co masz?

- Przeciwnie, wiem, co mam, i mogę cię zapewnić, że nie mam szarego rekorda. Pewno to nie byłam ja.

- Co ty powiesz? - zdziwił się. - Niemożliwe! Nawet ci się ukłoniłem i pomyślałem, że znów wróciłaś do tego koloru włosów, w którym ci było tak do twarzy przed laty. Znakomicie wyglądasz! Poważnie, to nie byłaś ty?.

Kiedy w dwa dni później trzecia osoba zapytała mnie, dlaczego rozmawiam z Diabłem po niemiecku, oświadczając, że słyszała to na własne uszy w Kamieniołomach przed trzema tygodniami, wtedy, kiedy jadłam tam z nim kolację i siedziałam tyłem do sali w białej, koronkowej kiecce, musiałam się poddać. Nigdy w życiu nie miałam białej, koronkowej kiecki, pomijając już to, że nie umiem mówić po niemiecku, a przed trzema tygodniami kwitłam szczęściem w Taorminie.

Nie było siły. Zdarzają się rozmaite zbiegi okoliczności, ale ten byłby doprawdy przesadny. Platynowa blondynka z ciemnymi oczami, którą wszyscy biorą za mnie, wiadomości, posiadane przez Diabła, biały mercedes na szosie.

Tajemnicza Madelaine, którą zastąpiłam w kopenhaskiej melinie, w drodze rewanżu zastąpiła mnie teraz w Warszawie! Zwyczajna zemsta na tle osobistym czy coś znacznie gorszego? .

Właściwie spodziewałam się już czegoś w tym rodzaju i nawet wstrząsnęło to mną mniej, niż powinno. Wściekła, zdeterminowana, z sercem pełnym jadowitej substancji, zaczekałam w domu na powrót Diabła w pełnym rynsztunku bojowym: w peruce i ze starannie poprawionym makijażem. Postanowiłam sprawdzić, jak zareaguje.

Wszedł, spojrzał na mnie jak na powietrze z bezgranicznie obojętnym wyrazem twarzy i nie powiedział ani słowa. Nieludzkość tego człowieka była niepojęta! Poczułam, jak w mojej duszy zaczynają rosnąć jakieś straszne rzeczy, przechodząc wszystko, czego kiedykolwiek do tej pory doznawałam.

Nazajutrz rano zadzwoniła Janka, bardzo zdenerwowana.

- Słuchaj, co się dzieje? Mam na myśli, między wami. On mnie spotkał wczoraj i zawiózł do

- Diabeł? - przerwałam, bo w tym stanie ducha mogła mówić o każdym.

- Tak. I całą drogę wypytywał, co mi opowiadałaś o swoich przygodach. Aż się zaniepokoiłam, że może to jest jakaś tajemnica. Nawet się dość miło zachowywał, to znaczy z początku, bo potem, jak powiedziałam, że nic nie wiem, to się zrobił nieuprzejmy. I maglował mnie, i maglował, i ciągle mu chodziło o jakieś miejsce, do którego się podobno wybierasz, żeby czegoś szukać. Nic nie rozumiem, nic mi takiego nie mówiłaś. To prawda? I zdenerwowałam się okropnie, bo to było takie jakieś. Nie wiem, coś mi się w tym nie podobało. Jakby chciał ze mnie wywlec jakieś twoje tajemnice.

- Słuchaj no - powiedziałam, tknięta niepokojącą myślą. - Mam nadzieję, że mu nie powiedziałaś, że go widziałaś z tą dziewczyną?

- Nie, chociaż miałam ochotę, bo mnie w końcu zdenerwował.

- Niech cię ręka boska broni puścić parę na ten temat! Pamiętaj! Nic nie widziałaś, nic nie wiesz, jesteś ślepa, głucha i kompletnie głupia! Mam dość kłopotu z pilnowaniem własnej głowy, nie będę się jeszcze trzęsła o ciebie.

- Zwariowałaś - powiedziała Janka z niesmakiem.

- Możliwe. Daj Boże. Moja nadzieja leży w tym, że zwariowałam. Opowiem ci, o co chodzi, żebyś się z czymś nie wygłupiła. Sama zrozumiesz, że żarty się skończyły już jakiś czas temu.

Żarty się skończyły. Istotnie, z tym faktem trzeba było się wreszcie pogodzić. Wróciłam do własnego domu, wróciłam do normalnego życia i do faceta, którego postępowanie już od dawien dawna przyprawiało mnie o rozterkę. Coś musiałam teraz z tym fantem zrobić i jakoś to życie uporządkować. Rola wystraszonej, bezwolnej ofiary nie leżała mi w charakterze.

W maksymalnym skupieniu rozważyłam wszystkie za i przeciw. Madelaine kolidowała mi z Interpolem. Istniała wprawdzie możliwość, że Diabeł zajmuje się działalnością podrywczą w ramach współpracy z międzynarodowymi władzami i to by nawet w pewnym stopniu tłumaczyło utrzymywanie mnie w nieświadomości, ale absolutne milczenie na ten temat stawało się podejrzane. Bardziej prawdopodobna wydawała się podrywka jako taka. Jego, co tu ukrywać, negatywne nastawienie do mnie wskazywało raczej na to, że przeniósł na nią swoje uczucia i nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, powiadomił ją o moim powrocie. Mógł nawet nie mieć pojęcia o jej powiązaniach. Ale myśleć potrafi, mercedesa sobie skojarzył i teraz powinien już być zorientowany w sytuacji. Tak czy inaczej powinien to odpracować. Jeśli zaś nie odpracuje.

Jeśli zaś nie odpracuje nie tylko tego ryzykownego wygłupu, ale także zadrażnień ostatnich trzech lat, to doprawdy nie pozostaje nam nic innego, jak tylko się rozstać!

Wbrew sobie samej, wbrew własnemu charakterowi, który domagał się otwartego wystąpienia, przystąpiłam do podstępnych działań wojennych. Pierwszy pocisk stanowiła peruka. Platynowy blask na mojej głowie musiał nim widocznie wstrząsać dzień po dniu i godzina po godzinie, a całe opanowanie, jakim dysponował, było mu zapewne potrzebne do czego innego, bo po tygodniu nie wytrzymał.

- Wolę cię w twoim własnym kolorze włosów - powiedział niechętnie. - Nie chodź bez przerwy w tej peruce. Ona mi się nie podoba.

- Nie lubisz platynowych blondynek? - zdziwiłam się obłudnie.

Skrzywił się z okropnym niesmakiem.

- Nie przepadam. A w ogóle w tej peruce wyglądasz nie najlepiej. Postarza cię.

Nieprawda, wcale mnie nie postarzała, a przy tym nic nie wskazywało na to, żeby

istotnie wolał mnie w czymkolwiek, bodajby nawet w złotogłowiu, ale osiągnęłam cel i zdjęłam ją z prawdziwą ulgą. Ustawiczne chodzenie po mieszkaniu w peruce było dla mnie samej nieznośne. Umyłam głowę i zaczęłam wyglądać normalnie.

Nie wiedziałam, co będzie, ale na wszelki wypadek zabezpieczyłam dzieci. Wbrew protestom całej rodziny wyraziłam skwapliwą zgodę na ich wyjazd wraz z ojcem do Związku Radzieckiego. Nagły wybuch rodzicielskich uczuć mojego eks-męża nastąpił w wymarzonym dla mnie momencie i chociaż wiedziałam, że mój starszy syn poświęci się wyłącznie przeglądowi radzieckich kłusaków, a młodszy radośnie zaniedba naukę, to jednak wyekspediowałam ich z prawdziwą ulgą. Przez sześć tygodni mogli być bezpieczni.

Jak to zwykle po długiej nieobecności miałam do załatwienia mnóstwo rzeczy. Diabeł uprawiał jakieś służbowe wyjazdy w teren i na długie rozmowy nie było czasu. Nie wyjaśniona tajemnica wisiała między nami. Atmosfera była pełna napięcia, w powietrzu kłębiło się coś nie sprecyzowanego, od czego dostawałam palpitacji serca, zacisku szczęk i dławiącego globusa w gardle. Lepiej się czułam na mieście niż we własnym domu. Zastanawiałam się, czy nie udać się dobrowolnie do milicji albo do kontrwywiadu, dochodziłam do wniosku, że właściwie co ich to obchodzi, dziwiłam się, że nikt się mnie nie czepia, czekałam na jakąś okropność i czułam, jak stopniowo życie zaczyna być dla mnie za trudne. Doprawdy, nie do tego chciałam wrócić.

Dwunastego dnia po moim powrocie Diabeł ni z tego, ni z owego przyszedł do domu z butelką whisky i od razu skoczył po wodę sodową.

- Napiłbym się kieliszek - powiedział. - Ty nie?

Dobrze wiedział, że whisky to jest mój ukochany alkohol. Zadając pytanie spojrzał na mnie z dawnym błyskiem w oku. Wydawał się jakby nieco sympatyczniejszy. Nie było po temu żadnych powodów, bo wciąż prezentowałam sobą kamienny chłód, raczej zniechęcający do objawów sympatii i dlatego natychmiast wydało mi się to podejrzane.

- Też się napiję - powiedziałam stanowczo.

Po nadużyciu alkoholu zawsze miewam napady szczerości. Postanowiłam uważać. Jeśli uznał za słuszne urżnąć mnie w czarnoziem, na co wskazywał wybór napoju, to widocznie miał po temu jakieś powody. Uznałam za wskazane poznać te powody.

Tematem pogawędki od pierwszych słów stały się moje niedawno minione przeżycia. Diabeł pilnował tempa dolewania. Ciekawiło mnie, po ilu kieliszkach zdechnie stojący obok mnie kaktus, ale był to kaktus, który się bardzo szybko rozrasta, więc postanowiłam go poświęcić.

Ukrywanie tylko jednej, ściśle określonej informacji, zakorzeniło się we mnie już tak dokładnie, że nawet nie musiałam się tym niepokoić. Swobodnie i bez oporów opowiadałam pominięte przedtem szczegóły, główny nacisk kładąc na słodką sielankę w kazamatach. Nie wahałam się ujawnić nadziei na poprawę naszych wzajemnych stosunków, która mnie wówczas podtrzymywała na duchu. Oczekiwałam jakiejś reakcji. Nie ma chyba na świecie człowieka, którego by nie ruszyło serce w obliczu katuszy bliskiej kobiety!

Zareagował, czemu nie. Wpadł w szampański humor. Moją nadzieję pominął milczeniem, a za to dolał mi whisky. Zaczęło mnie to denerwować i stopniowo jęłam symulować stan upojenia alkoholowego.

- Słuchaj - powiedział wreszcie trochę przekornie, a trochę konfidencjonalnie. - Nigdy ci nie przyszło do głowy, żeby się tam dostać?

Już chciałam powiedzieć, że bez mapy szefa nie da rady, ale ugryzłam się w język. To by było za

trzeźwe.

- Przyszło, oczywiście - odparłam triumfalnie. - Właśnie dlatego nie rozmawiałam z Interpolem. Jak będę chciała, to się wszędzie dostanę!

- Wcale w to nie wątpię. Wiesz, gdzie są te diamenty. Nie myślałaś o tym, żeby je wydostać? Miałabyś majątek wystarczający do końca życia. Mogłabyś podróżować po całym świecie. Słuchaj, wydostańmy je!

Kaktus był już kompletnie pijany.

- Myślałam o tym - powiedziałam tajemniczo. - Tylko ja wiem, gdzie one są. Poczekam trochę. Poczekam, aż mnie zupełnie porzucisz, pójdziesz precz, a potem tam pojadę, wydostanę je i na złość tobie będę przeraźliwie bogata. A ty sobie będziesz pluł w brodę, że mnie porzuciłeś. Na co czekasz? Dlaczego nie idziesz do tych wszystkich dziewuch? Przecież wiesz, że cię nienawidzę!

Musiałam mówić te brednie, bo zawsze je mówiłam po pijanemu i nie chciałam w nim teraz obudzić podejrzeń, że jestem trzeźwa jak świnia.

- Nie ma żadnych dziewuch i wcale cię nie chcę porzucać. Upiłaś się.

- Nic podobnego. Chcesz mnie porzucić już dawno. Pewno ci jest niewygodnie. Zabiję cię i będę miała z tobą spokój.

- Sam się zabiję, jak wpadnę do tej dziury z diamentami.

- To wcale nie jest dziura - zaprotestowałam z urazą.

- A co?

- A nie wiem. Może on to powiesił na drzewie?

- Jak zgadnę, to mi powiesz?

- Już te bandziory zgadywały. Wydostanę je i schowam w grotach na Malinowskiej Skale. Przewiozę przez granicę kontrabandę! Cha, cha! A ci celnicy mi nie wierzyli!

Z pewnym trudem wycisnęłam z siebie atak radosnego śmiechu. Ileż razy prowadziliśmy ze sobą takie kretyńskie rozmowy na bazie uczuć, których ciągle nam było za mało! Diabli wzięli uczucia już chyba dawno temu. W moim przerażonym sercu zalęgła się rozpacz i wypchnęła resztki nadziei. Nie do śmiechu mi było, kiedy Diabeł z zimnym blaskiem w oczach otwierał święty atlas.

Natrętnie, z naciskiem, szybko, jakby nie chcąc mi pozwolić oprzytomnieć, stosował krzyżowy ogień pytań. Przyglądał mi się tak uważnie, jak chyba nigdy w życiu, wskazując rozmaite miejsca na mapach. Wykrywacza kłamstw nie było, ale on był zawsze lepszy od wszelkich wykrywaczy kłamstw i znów musiałam się ratować wiarą w Malinowską Skałę. Dolał mi whisky. Kaktus miał chyba przerwę w życiorysie. Oczami duszy zobaczyłam swoją własną piwnicę.

Do pytań na temat, gdzie to jest, dołączyły się nagle inne.

- Jakie on liczby wymieniał, ten nieboszczyk? Przecież mówił po francusku! Zrozumiałaś je? Lepiej umiesz liczyć po angielsku i po duńsku. Nie pomyliłaś czegoś? Zrozumiałaś te liczby po francusku? Jakie były? Powtórz! Co mówił?

Załamałam się. Miałam dość. Ruszyłam własne działa.

- A co? - spytałam nagle z niewinnym zaciekawieniem. - Kordyliery już całe przeszukali?

- Nie, ale. - urwał nagle. 96

Zagalopował się. Uwierzył w to, że jestem pij ana i na chwilę stracił kontrolę nad sobą. Zgubiła go jednokierunkowość wysiłku.

- Przecież sama mówiłaś, że to jest w Europie.

Milczałam, patrząc na niego, zaniechawszy symulacji i ze zdziwieniem czułam, jak ginie gdzieś rozpacz, a ogarnia mnie wściekłość. Znana furia, która za chwilę dokona jakiegoś nieobliczalnego czynu.

On też milczał. Zdawał sobie sprawę z popełnionego błędu. Zapewne szukał w myśli sposobu odpracowania. Odwrócił oczy, odwrócił głowę, wziął butelkę i dolał do szklanek. Milczenie zaczęło się robić namacalne.

- Powiem ci prawdę - oświadczył nagle. - Widzę, że mi nic innego nie pozostaje.

- Słucham - powiedziałam uprzejmie. - Z przyjemnością będę świadkiem unikalnego zjawiska. Powiesz prawdę i nie udusisz się nią. Chciałabym to widzieć.

Spojrzał na mnie, zaskoczony.

- Ty jesteś trzeźwa?!

- Jak świnia - odparłam z nie ukrywaną satysfakcją i obejrzałam szklankę pod światło. - Słucham tej prawdy.

Jeden rzut oka na obficie podlany kaktus wystarczył mu w zupełności. Brak uwag na ten temat był nader znamienny.

- Znam tę sprawę - powiedział wreszcie niechętnie. - Wiesz przecież, że cały Interpol cię szukał. Parę miesięcy temu był tu jeden facet i rozmawiał ze mną. Podejrzewali, że nie żyjesz, ale stopniowo dostawali jakieś wiadomości o tobie, po czym szukali dalej. Ustawicznie im ginęłaś, myśleli, że wróciłaś do Polski i tu się ukrywasz. Ten facet z Interpolu jest ze mną w kontakcie. Obiecałem mu natychmiast przekazać wszystkie wiadomości od ciebie. Nie rozumiem, o co chodzi i po co się wygłupiasz.

- Aha - powiedziałam spokojnie. - I to wszystko?

- I to wszystko.

- Takie proste?

- Jak sama widzisz.

- Wzruszające. Wobec tego trzeba chyba wyleczyć moją manię prześladowczą.

- A chyba trzeba.

Zmiłowałam się nad kaktusem i wreszcie sama wypiłam trochę tej nieszczęsnej whisky. Uświadomiłam sobie, że aż do tej chwili kołatały się jednak we mnie resztki irracjonalnej nadziei. Nie chodziło o Madelaine, prawda o niej udusiłaby go z całą pewnością. Ale facet z Interpolu nie pytałby mnie o kryjówkę w Pirenejach, tylko o coś zupełnie innego. Dla faceta z Interpolu absolutnie bezcenną rzeczą, wartą wszystkich diamentów świata, byłyby moje notatki w kalendarzyku Domu Książki!

Wspomniałam mu o tym. Mówiłam o podsłuchaniu konferencji w Brazylii. To było to, czym się powinien zainteresować! A nie zadał na ten temat ani jednego pytania, w ogóle nie zwrócił na to uwagi!

Wniosek nasuwał się tylko jeden. Oszalał z miłości do Madelaine i dla niej postanowił wywlec ze mnie informację o pieniądzach. Od Madelaine prosta droga prowadzi do szefa. Nic ich nie powstrzyma, staną na głowie, żeby osiągnąć cel, a głównego pomocnika mają w moim własnym, rodzonym domu! I pomyśleć, że gdyby zaczął inaczej, gdyby pytał o sekrety gangu, gdyby od pierwszej chwili wmawiał we mnie współpracę z Interpolem, gdyby jeszcze zdobył się na okazanie mi cienia uczuć, ja, nieszczęsna, zmaltretowana przeżyciami idiotka, dałabym się skołować!

- I pytasz mnie teraz o to wszystko w zastępstwie Interpolu? - powiedziałam z gryzącą

ironią.

- Chciałem mieć jasny obraz sytuacji - odparł z urazą. - Ten facet pewnie niedługo przyjedzie.

Zgłupiał czy co?

- Przeceniłam cię - oświadczyłam niechętnie po długim namyśle. - Głupio mi, ta pomyłka w ocenie fatalnie świadczy o mojej inteligencji. Widocznie przeceniłam także i siebie.

- Co masz na myśli?

- Nic. Facetowi z Interpolu opowiem wszystko osobiście.

- Jak uważasz - powiedział tonem obrażonej primadonny. - Ciekaw jestem, czy i do niego będziesz się wygłupiać.

Kaktus wytrzeźwiał i wytrzymał. Nieufne napięcie ugruntowało się we mnie definitywnie. Świadomość, że mojemu życiu nic nie grozi, nie miała żadnego znaczenia. Oczekiwałam porwania, ogłuszenia, uśpienia, i Bóg wie czego jeszcze. Nastawiona byłam wyłącznie na wyszukane podstępy. W kieszeni płaszcza zaczęłam nosić sprężynowy nóż, rąbnięty w Brazylii. Nóż był nieco za duży na tę kieszeń, okropnie mi przeszkadzał i wzmagał narastającą we mnie furię. Zastanowiłam się, co ja bym sama ze sobą zrobiła, wymyśliłam mnóstwo rzeczy i założyłam w samochodzie kupione razem z nim urządzenie alarmowe. Po włączeniu urządzenia najmniejsze dotknięcie metalem karoserii wywoływało upiorne wycie. Włączałam je za każdym razem, kiedy oddalałam się od samochodu na dłużej niż pięć minut i dwukrotnie udało mi się ściągnąć radiowóz milicji. Raz jakiś pijak zatoczył się i oparł o bok sprzączką paska, a raz sama zapomniałam o nim i wetknęłam kluczyk w zamek przed wyłączeniem. 97

Wbrew swoim zwyczajom na każdy dzwonek do drzwi pytałam głupio „kto tam”, jadłam i piłam wyłącznie przez siebie kupowane i przyrządzane produkty i w ogóle pilnowałam się na wszystkie strony.

Diabeł demonstrował śmiertelną obrazę i nie ukrywaną niechęć. Mur, który nagle wyrósł pomiędzy nami, stał się nie do przebycia. Z niepojętych dla mnie przyczyn nie chciał się wynieść, chociaż proponowałam mu to prawie co dzień, czując masochistyczną ulgę na samą myśl, że mogłabym go stracić z oczu. Po dawnych rozterkach i nadziejach nie zostało śladu. Wyzbyłam się złudzeń i pozostało mi już tylko śmiertelne rozgoryczenie, stopniowo przekształcaj ące się w nienawiść do tego człowieka, który z taką przerażającą bezwzględnością poświęcał moje życie dla innej kobiety.

W faceta z Interpolu w ogóle nie wierzyłam i kiedy zgłosił się przez telefon, poczułam się zaskoczona.

- Madame - powiedział z kurtuazją - jestem zachwycony, że wreszcie mogę panią poznać. Przybyłem specjalnie w tym celu. Gdzie życzy pani sobie się spotkać?

- Najlepiej w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej - odparłam bez namysłu, uważając to za dowcip tylko w pewnym stopniu. - Może nam użyczą jakiegoś pomieszczenia.

Pan roześmiał się uprzejmie.

- Nie jestem pewien, czy to istotnie najlepsze miejsce - powiedział z lekkim zakłopotaniem. -Nie występuję oficjalnie. Wolałbym rozmawiać z panią na neutralnym terenie. Więc gdzie?

Więc w końcu umówiłam się z nim, że po prostu wieczorem przyjedzie do mnie. Własne mieszkanie było mi dość dokładnie znane i jedynym niebezpiecznym elementem w nim był Diabeł. Nieufność krzyczała we mnie wielkim głosem. Odłożyłam słuchawkę, pozastanawiałam się przez chwilę i nagle podjęłam decyzję. Jeszcze mogłam zdążyć.

Majora Pawłowskiego znałam naprawdę dobrze. To znaczy nie wiedziałam, czy ma dzieci i w jakim wieku, nie wiedziałam, co lubi jadać na kolację i czy przeżył kiedykolwiek zawód miłosny, ale wiedziałam na pewno, że pracuje w Komendzie Głównej i to na odpowiedzialnym stanowisku, od wielu lat. W dziesięć minut potem pytałam się już o niego. Był u siebie i przyjął mnie, chociaż nie byłam umówiona.

- Drogi panie majorze - powiedziałam stanowczo - przede wszystkim nich pan założy, że nie zwariowałam. Później może pan to sprawdzić za pomocą badań psychiatrycznych, ale teraz niech pan się oprze na wierze w moje zdrowe zmysły. Wplątałam się w taką głupią sprawę, że nie dam sobie sama rady i nie wiem, do kogo z tym iść. Ratunku!

- Niech pani powie pokrótce, o co chodzi - zaproponował major.

Nie bardzo wiedziałam, jak przez to całe kłębowisko szaleństw przebrnąć pokrótce, ale wytężyłam umysł.

- Byłam w Kopenhadze. Przez głupi przypadek, dowiedziałam się pewnego drobiazgu od człowieka, który powiedział swoje i natychmiast umarł i w ten sposób uczynił mnie jedyną spadkobierczynią tej wiadomości. Rzecz dotyczy likwidacji międzynarodowego gangu przestępczego, zajmującego się nielegalnym hazardem. Nie ja ich likwiduję oczywiście, tylko Interpol. Możliwe, że pan o tym słyszał, bo to się ciągnie od zeszłego roku.

- Nie wiem, czy słyszałem - powiedział major uprzejmie. - Zorientuję się, jak pani powie coś

więcej.

- Interpol zrobił nagonkę i chciał im skonfiskować mienie. Gang zebrał do kupy całą forsę z zamiarem ukrycia jej przed władzami. W pośpiechu schowali to w jedno miejsce i to jest własne to, co mi przez pomyłkę powiedział nieboszczyk. Znam to miejsce. Te bandziory złapały mnie od razu, żeby wydoić ze mnie tajemnicę, ale szczęśliwie udało mi się podsłuchać, że potem zamierzają mnie zwyczajnie zabić. Sam pan rozumie, że wobec tego nic nie powiedziałam. Miałam dość skomplikowane i niemiłe przeżycia i stosowano wobec mnie rozmaite podstępy.

Wobec tego uciekłam i wróciłam do Polski w przekonaniu, że tu będę bezpieczna. Tymczasem mam podejrzenia, że i tu także zaczaili się na mnie.

- Dlaczego nie zwróciła się pani do Interpolu jeszcze będąc za granicą?

- Bo się bałam. Od razu się panu przyznam, że dostałam manii prześladowczej. Dwa razy nadziałam się na fałszywą policję, która okazała się członkami gangu w przebraniu, i nie miałam chęci na trzeci. Nie mogłam ryzykować. Powiem coś komuś z Interpolu, potem się okaże, że to znów przebrany bandzior, po czym dostanę w ciemię. Trochę za dużo o nich wiem, znam ich miejsce zamieszkania, jeśli tak to można nazwać, znam ludzi, znam adresy i inne takie. Oni też nie mogą ryzykować i wcale im się nie dziwię, że na mnie dybią. Tyle że nie mogą mnie zabić, dopóki nic nie powiem, bo im cała forsa przepadnie. Pana znam, wiem, kim pan jest, panu mogę zaufać. Oczywiście tylko w pewnym stopniu.

Major okazał lekkie rozbawienie.

- Dlaczego tylko w pewnym stopniu? Gdzie się zaczyna pani nieufność w stosunku do

mnie?

Zawahałam się.

- Widzi pan. Zdaję sobie sprawę z tego, że to, co mówię, brzmi nieprawdopodobnie. Ma pan prawo uważać mnie za mitomankę. Musi pan to sprawdzić, żeby móc mi uwierzyć. Zanim pan mi90

uwierzy, może mnie pan trochę zlekceważyć, może pan być zdania, że ja przesadzam. I dlatego ani do pana, ani do nikogo nie wyjdzie z moich ust ani jedno słowo o tej forsie, dopóki banda nie będzie zlikwidowana. Ja sama, prywatnie, nigdy się o tym nie dowiem, mnie może byle kto oszukać. Ja wiem, że póki trzymam język za zębami, póty żyję, bo oni ciągle mają nadzieję. Beze mnie tego nie znajdą.

- I czego wobec tego oczekuje pani ode mnie?

- Dziś wieczorem mam rozmawiać z jednym facetem, który twierdzi, że jest pracownikiem Interpolu. Będzie u mnie. Ja nie wiem, czy mogę mu wierzyć, i ja się go nieco boję. Dzwonił z Grandu, mówił, że przyjechał dziś rano i nazywa się Gaston Miód.

- Jak proszę?!

- Pardon. Gaston Lemiel. Przetłumaczyłam sobie, żeby łatwiej zapamiętać. Chciałam przez pana dotrzeć do kogoś, kto się zajmuje takimi sprawami. Święcie wierzę, że policja wszystkich krajów w gruncie rzeczy współdziała ze sobą. Oni z nami i my z nimi też. Chciałam prosić o interwencję. Umówiłam się z nim na siódmą trzydzieści. Czy nie mogłoby tak ze dwóch panów w mundurach przyjść do mnie z wizytą parę minut po ósmej? W razie czego zaprotestowaliby przeciwko ukręcaniu mi łba.

Major przyjrzał mi się w zamyśleniu, zastanawiał się przez chwilę, po czym przycisnął

guzik.

- Jest jeszcze pułkownik? - spytał biurka.

- Jest, ale zaraz wychodzi - odparło biurko damskim głosem.

- Niech pani poprosi, żeby zaczekał parę minut. Zaraz do niego przyjdę. Pułkownik był uroczym, starszym panem w średnim wieku. Miał opaloną twarz i

wesołe oczy. Na jego widok od razu zrobiło mi się jakoś lżej w środku, ale co z tego? W Taorminie nadziałam się na mężczyznę mego życia. Powstrzymałam majora.

- Chwileczkę - powiedziałam stanowczo. - Panie majorze, jak długo pan zna tego

pana?

Na twarzy pułkownika ukazało się zaskoczenie. Chciał coś powiedzieć, ale major mnie zrozumiał.

- Muszę policzyć. Zaraz. Dwadzieścia dwa lata.

- I ten pan pracuje w milicji jak długo?

- Dwadzieścia pięć lat. Od końca wojny.

- I może pan za niego ręczyć?

- Jak za siebie. Nawet bardziej.

- W porządku. W razie czego moje zwłoki spadną na pańskie sumienie.

- Czy państwo są trzeźwi? - spytał pułkownik

- Raczej tak - odparł major, uśmiechając się lekko. - Zaraz pan zrozumie. Pani mi tu opowiada dziwne rzeczy, chyba to pana zainteresuje. Uprowadzona w Kopenhadze, jakieś powiązania z hazardem, tajemniczy skarb, ukryty przed ludzkim okiem.

- A! - powiedział pułkownik i twarz mu się rozjaśniła. - To pani?

- O, widzę, że pan o mnie słyszał! - ucieszyłam się.

- Nawet dość dużo. Cóż to się stało, że pani do mnie przychodzi? Jest coś nowego?

- Nie wiem, co dla pana jest stare - odparłam. - A przychodzę z prośbą o dwóch silnych panów w pełnym umundurowaniu. Uzbrojenie by się też przydało.

- No to chyba sobie porozmawiamy obszerniej. Dziękuję, majorze. Rzeczywiście, dostarczył mi pan dużej atrakcji.

Chyba wymówił to w złą godzinę. Gdyby przewidział, ile atrakcji będzie miał dzięki mnie, prawdopodobnie czym prędzej wyrzuciłby mnie za drzwi.

Major pożegnał się i poszedł. Powtórzyłam nieco szczegółowiej poprzednią relację. Pułkownik słuchał w milczeniu.

- Po co pani ta wizyta dwóch funkcjonariuszy? - spytał, kiedy skończyłam. - Ma pani w domu przecież najlepszą opiekę. Uśmiechnął się i w oczach mu wesoło błysnęło.

- Kogo pan ma na myśli? - spytałam nieufnie.

- Małżonek jest z nami w stałym kontakcie.

Przez krótką chwilę w ogóle nie mogłam zrozumieć, co on mówi, bo wydawało mi się, że chodzi mu o mojego pierwszego męża, który po pierwsze nie dostarczał mi żadnej opieki, a po drugie był w Związku Radzieckim. Potem nagle pojęłam, że ma na myśli Diabła.

Absolutny chaos z okresu przed stworzeniem świata był niczym w porównaniu z tym, co wybuchło nagle w moim umyśle. Patrzyłam na niego i patrzyłam, a z chaosu powoli coś się lęgło.

- A co pan wie o Madelaine? - spytałam nagle, ostro, napastliwie, zanim udało mi się uświadomić sobie, co mówię.

- O jakiej Madelaine? - spytał pułkownik równie ostro, a wesołe oczy nabrały wyrazu czujności. Odetchnęłam głęboko. Teraz wreszcie nadszedł czas, żeby się ostatecznie pozbyć wątpliwości.

Chaos odrobinę przycichł.

- Panie pułkowniku - powiedziałam spokojnie - widzę, że pan zna aferę. Jeśli pan ją zna, to widzi pan, że umiem milczeć do grobowej deski. Świadczy o tym sam fakt, że żyję. Mam swoje poglądy na tę sprawę, mam swoje spostrzeżenia i wyciągam sobie wnioski. Od pół roku występuję w charakterze szczutego zwierza i należy mi się odrobina spokoju. Na wszystkie świętości pana błagam, niech pan powie prawdę i przysięgam, że ta prawda zniknie we mnie i nigdy jej nie zdradzę. Co pan wie o Madelaine?

- Kto to jest Madelaine?

Pułkownik patrzył na mnie ze zmarszczonymi brwiami, z wyrazem zastanowienia w oczach i doznałam uczucia, że mówi prawdę. Nie oszukuje mnie.

- Zanim panu powiem, kto to jest, powiem panu coś innego. Jeśli istotnie nic pan o niej nie wie, to znaczy, że jest niedobrze i że pan też jest kantowany. Niech pan sobie przypomni, niech pan pomyśli. Ja rozumiem takie rzeczy jak tajemnice służbowe i nie domagam się tajemnic. Ja już nie pytam, CO pan o niej wie, ja pytam, CZY pan wie.

Kiedy to mówiłam, przez głowę jeszcze raz przeleciała mi myśl, że może wygłupiłam się tym razem już zupełnie piramidalnie, ta dziewczyna to nie jest Madelaine, tylko jakaś przypadkowa podrywka, która utleniła się na platynowo i tyle. Ale pułkownik powinien wiedzieć o Madelaine i powinien wiedzieć, że to z nią zostałam pomylona. A Interpol powinien pytać o gang, a nie o pieniądze. A Diabeł nie powiedział, że jest w kontakcie z naszą milicją.

- Nie - powiedział pułkownik po chwili. - Mówię to pani zupełnie uczciwie, bo zresztą nie widzę w tym żadnej tajemnicy. Nic nie wiem o żadnej Madelaine. Kto to jest?

- No to przepadło - powiedziałam przygnębiona. - Zostałam sama przeciwko światu. Pan uwierzy jemu, a nie mnie. Ci z Interpolu znają prawdę, ale ich tu nie ma. Zresztą nie wiem, może oni jej też nie znają, może nikt jej nie zna. Nie ma dla mnie miejsca na ziemi.

- Niech pani nie dramatyzuje - powiedział pułkownik, żywo poruszony moją niewątpliwą rozpaczą. Czułam się zgnębiona do ostateczności i musiało to być widoczne. - Niech pani powie, kto to jest Madelaine i o co tu chodzi?

- Dobrze. Służę panu faktami. W ich ocenie ja się mogę mylić, ale dużo wysiłku trzeba będzie zużyć, żeby mnie o tym przekonać. Fakt pierwszy: ten facet, który umarł na mojej torbie, przyleciał tam, żeby przekazać wiadomości kobiecie, platynowej blondynce o ciemnych oczach, imieniem Madelaine. W pomieszczeniu było dość ciemno, a on umierał. Ja miałam na głowie platynową perukę, kolor oczu sam pan widzi, ponadto słyszałam, że nie znał jej osobiście. To jest jedna strona medalu.

Zatrzymałam się, czekając na ewentualne pytania. Nie padły, więc ciągnęłam dalej.

- Fakt drugi: po powrocie do Polski dowiedziałam się, że w towarzystwie mojego, jak pan to uprzejmie nazwał, małżonka, widziano platynową blondynkę o ciemnych oczach, tak podobną do mnie, że moja najlepsza przyjaciółka była pewna, że to ja. Było to na miesiąc przed moim powrotem. Jeden mój znajomy widział takąż blondynkę w szarym oplu i nawet ukłonił się jej w przekonaniu, że to ja. Było to już po moim powrocie. Trzecia osoba z moich znajomych powiadomiła mnie, że nie tylko mnie widziała, ale też, że rozmawiałam po niemiecku. Nie potrzebuję chyba dodawać, że nie mam opla, nie mówię po niemiecku i nie

było mnie wtedy w Polsce.

- To wszystko? - spytał pułkownik.

- Nie. Fakt trzeci: tenże, jak wyżej, małżonek, od pierwszej niemal chwili zadaje mi pytania na temat miejsca ukrycia pieniędzy. Zaproponował mi nadużycie alkoholu i w trakcie tego nadużycia, przeze mnie zresztą symulowanego, wziął mnie w krzyżowy ogień pytań. Jako narzędzia pomocniczego używał atlasu. Fakt czwarty: był bezwzględnie jedynym człowiekiem, który znał termin i sposób mojego powrotu do Polski. Wszystkie inne osoby do ostatniej chwili były święcie przekonane, że jadę przez Kopenhagę. Tuż przed samą granicą czekał na mnie na autostradzie samochód, który usiłował mnie zatrzymać. Zwracam panu uwagę, że jechałam w pośpiechu i jednym ciągiem.

- I co pani przypuszcza? - spytał pułkownik, bo znów zrobiłam przerwę.

- Nic. Na razie przekazuję panu fakty. Przypuszczenia niech pan sobie wymyśli sam. Powiadomiłam go, że kryjówka znajduje się w Kordylierach. Uprzejmie proszę, niech pan się dowie, czy Interpol przeprowadzał jakieś poszukiwania w Kordylierach. Jeśli tak, to być może, ja się zacznę nieco wahać, jeśli nie, zyskam pewność, że moje podejrzenia są słuszne. Królestwo za pewność!

- W porządku! - powiedział pułkownik. - Madelaine i Kordyliery to jest dla mnie coś nowego, ale możliwe, że oni już o tym wiedzą. Rozumiem, o co pani chodzi, ale niech pani to powie wyraźnie. Co pani podejrzewa?

- Rzeczy obrzydliwe subiektywnie. Nie wiem, czy jest sens to wywlekać. Podejrzewam, że ta dziewczyna to jest Madelaine, że on się w niej zakochał, obiecał wydrzeć ze mnie lokalizację Sezamu i przekazuje jej wszystkie wiadomości, działając na moją szkodę. Dopuszczam okoliczności łagodzące. Być może, ona wmówiła w niego, że potem mi nic nie grozi, nie wykończą mnie, tylko mi dadzą święty spokój. Kordyliery są niejako ostatnim sprawdzianem, komuś przekazał informację, że to jest tam ukryte, albo jej, albo Interpolowi. Dlatego proszę, żeby się pan dowiedział. 10O

- Rozumiem - przerwał pułkownik. - Rozumiem, że dla pani to jest bardzo niemiła sprawa z osobistego punktu widzenia. Nie będę pani teraz przekonywał o niczym. Może pani się myli, a może nie, to się okaże na końcu. Natomiast chciałbym wiedzieć, skąd pani ma tę pewność, że oni panią zabiją?

- Słyszałam na własne uszy, jak omawiali te czarowne plany - powiedziałam niechętnie. - Istniał co prawda projekt zachowania mnie przy życiu w trwałym zamknięciu, ale po ostatnich doświadczeniach sądzę, że z tego zrezygnowali. Myślę, że oni teraz żyją na wulkanie. Wiedzą, co wiem, ale ja wiem więcej, niż oni przypuszczają. Na razie nic nie mówię, trzymam to przy sobie z bardzo prostej przyczyny. Jeśli powiem, co wiem, nieodpowiedniej osobie i jeśli oni się zorientują, to oczywiście zareagują na to odpowiednio. Coś zmienią, coś zlikwidują i znów ich nie wyłapią. Do sądnego dnia to się będzie tak wlokło. Niech pan coś zrobi.

- Widzi pani - powiedział pułkownik z lekkim zakłopotaniem - prawdę mówiąc, to jest nie nasza sprawa. My tutaj nie mamy z tym nic wspólnego, na naszym terenie nie popełniono żadnego przestępstwa.

- A, rozumiem! - przerwałam. - Musi pan poczekać, aż mnie zadźgają?

- No, nie przesadzajmy. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Ale sam nie mogę nic zrobić,

muszę się z nimi porozumieć. My po prostu służymy im niekiedy pomocą na ich prośbę i nic więcej.

Możliwe, że to, co pani mówi, ma bardzo duże znaczenie i oczywiście wezmę to pod uwagę. Niech pani teraz spokojnie idzie do domu porozmawiać z tym facetem. Sprawdzimy, kto to jest, i odpowiednio zareagujemy.

- Czy ja mogę przynajmniej poprosić o telefon? Bo inaczej też mu nic nie powiem.

- Dobrze, ktoś zadzwoni do pani około ósmej.

- Zaraz - przerwałam stanowczo. - Niech powie jakie hasło, bo mu nie uwierzę.

- Jakie hasło? - zdziwił się pułkownik, a zamyślone oczy znów mu błysnęły wesoło.

- Byle jakie. Najlepiej liczby, przywykłam do liczb. Niech powie: dwadzieścia cztery osiemnaście.

- Dobrze, dwadzieścia cztery osiemnaście. Chyba pani trochę przesadza, ale możliwe, że na pani miejscu też bym nie miał do nikogo zaufania. Niech się pani nie przejmuje, wszystko będzie w porządku.

Ledwo zdążyłam do domu przed wizytą zapowiedzianego faceta. Ciekawiło mnie, kto to jest, co z tego wyniknie i czego się sama dowiem. Byłam do nieprzytomności zdenerwowana. Wizyta u pułkownika z jednej strony podtrzymała mnie nieco na duchu, ale z drugiej napełniła obawami, że wszystko, co mówię, jest wołaniem kota na puszczy. Wygląda na to, że dotychczas Diabeł był łącznikiem pomiędzy mną a milicją. Kłamał na obie strony, licząc na brak bezpośrednich kontaktów moich z nimi i nic dziwnego, ze mnie nie wzywali, przekonani, że wszystko wiedzą. Być może, jestem w ich oczach pomyloną histeryczką.

Nie szkodzi. Nigdy w życiu nie zależało mi na opinii. Zaparłam się przy swoim zadnimi łapami i niech sobie myślą, co chcą!

Przybyły pan wyglądał bardzo wytwornie i nobliwie. Budził zaufanie. Jedyne, co mi się w nim nie podobało, to to, że przy szerszym uśmiechu błyskał złotym zębem, co prawda osadzonym na dalekich pozycjach, ale widocznym.

Diabeł z własnej inicjatywy zajął się zrobieniem kawy, a ja się oddałam konwersacji. Pan mówił równocześnie po francusku i niemiecku.

- Jestem zachwycony - powtórzył osiemdziesiąty piąty raz. Błysnął szlachetnym kruszcem i przystąpił do rzeczy.

- Zgromadziliśmy już bardzo wiele wiadomości - rzekł - ale najważniejsza jest w pani posiadaniu. Mam nadziej ę ją od pani uzyskać i wówczas będziemy mogli zakończyć sprawę definitywnie. Widzi pani, rzecz polega na tym, że osoby, które zostały zatrzymane, nie przyznają się do niczego, kryją się wzajemnie i kryją tych, którzy są na wolności. Ich atutem jest ten majątek, na którego odzyskanie bardzo liczą. Z chwilą, kiedy go stracą, załamią się. Inaczej wygląda perspektywa lat więzienia, jeśli po wyjściu zeń będzie się miało miliony, a inaczej, jeśli po wyjściu nie będzie się miało nic. W takim wypadku będą woleli mówić, żeby złagodzić karę. Brzmiało to nawet dość rozsądnie, pan nie wydawał się nachalny, i byłam skłonna z nim podyskutować. Chciałam właśnie powiedzieć, że przecież i tak już muszą tę forsę przypisać na straty, kiedy wtrącił się Diabeł.

- Przepraszam cię, nie wiem, gdzie jest cukier - powiedział przyniósłszy kawę.

Zdziwiłam się, bo rano była pełna cukierniczka, i sama poszłam do kuchni.

Rzeczywiście, cukierniczka była pusta. Znalazłam cukier ukryty głęboko w szafce, mimochodem zastanowiłam się, co też u diabła mogło się z nim stać, skoro moich dzieci nie ma, nasypałam i przyniosłam do pokoju. Pan mówił właśnie po niemiecku:

- Oczywiście, ważna jest też kwestia sprzętu. Skonfiskowanie wszystkich stołów gry, wszystkich ruletek równocześnie byłoby wielkim ciosem.

Zupełnie mądrze mówił. Oczekiwałam teraz pytań odnośnie adresów nowych melin i domów gry na Bliskim Wschodzie. Sięgnęłam po torebkę i wyjęłam kalendarzyk Domu Książki, w którym miałam zapisane wszystkie podsłuchane wiadomości. Ю1

- Byłby to krach finansowy, coś w rodzaju bankructwa przedsiębiorstwa. - mówił pan i nagle urwał. Spojrzał na mój kalendarzyk, a potem obaj z Diabłem spojrzeli na siebie.

- Tyś to sobie zapisała? - spytał Diabeł, a w głosie jego zabrzmiało niebotyczne zdumienie.

Nie miałam wątpliwości, że mu chodzi o szyfr nieboszczyka i bez słowa, z politowaniem,

popukałam się palcem w czoło, ale zachłanność ich spojrzeń zaniepokoiła mnie na nowo. Nie wypuszczając kalendarzyka z ręki, nasypałam sobie cukru do kawy i mieszałam ją, kiedy zadzwonił telefon.

- Dwadzieścia cztery osiemnaście? - powiedział jakiś facet.

- Tak, to ja, słucham.

- Chała, szanowna pani! To jest, przepraszam, chciałem powiedzieć, że on jest taki przedstawiciel Interpolu, jak ja jestem kardynał.

- No to dobrze, że mnie pan zawiadomił - powiedziałam z westchnieniem, nie czując nawet zdziwienia.

- On tam j eszcze j est?

- Aha.

- Niech pani nic nie mówi. I niech pani uważa na siebie, pułkownik kazał. Jeszcze kazał pani powiedzieć, że Kordyliery to lipa, podobno pani wie, co to znaczy. Ma pani tam pod domem dwóch naszych ludzi, jakby co, to wystarczy zawołać.

- Wolałabym na schodach - powiedziałam krytycznie. - Pod samymi drzwiami.

- Jeden będzie na schodach. Powodzenia.

- Dziękuję bardzo - powiedziałam i odłożyłam słuchawkę.

- Kto to był? - spytał Diabeł.

- Tapicer - odparłam bez namysłu. - Ma dla mnie szmatę na pokrowce.

Działania wojenne, jak się okazało, były w pełnym toku. Podeszłam do stołu i usiadłam nad kawą, zastanawiając się, co z tym fantem zrobić? W obliczu bliskiego niebezpieczeństwa moje zdenerwowanie, jak zwykle, przeistoczyło się we wściekłość. W głowie zaczął mi się lęgnąć mściwy plan.

- A jak się miewa szef? - spytałam może nieco zbyt jadowicie.

- Szef? - powtórzył pan, zaskoczony.

- Szef. Główna postać. Szefa panowie chyba też złapali?

- A nie, niestety, szef nam uciekł - odparł z obłudnym żalem. - Właśnie pozbawienie go pieniędzy umożliwiłoby.

- A sejf? - przerwałam niewinnie.

- Jaki sejf?

- Jego sejf, w Chaumont. Skoro panowie są w fazie likwidacji całego gangu, to chyba w Chaumont była rewizja?

W oczach pana pojawił się jakiś nowy błysk zainteresowania. Na myśl, że podkładam właśnie szefowi monstrualną świnię, poczułam wręcz dreszcz rozkoszy.

- Była, oczywiście - powiedział z lekkim ociąganiem. Wyglądało na to, że zyskał nagle nowy temat do szybkiego przemyślenia.

- Ach, ja nie pytam o szczegóły - szczebiotałam słodko. - Rozumiem, że to tajemnica! Ale ciekawa jestem, jak panowie otwierali sejf? Bo tam są dwie możliwości.

W tym momencie zadzwonił telefon. Zamierzałam dopomóc sobie zamaszystym gestem w opisywaniu tych dwóch możliwości, machnęłam ręką i przewróciłam własną filiżankę z kawą, której nawet nie zdążyłam się napić.

- O Boże, przepraszam! - powiedziałam i podniosłam słuchawkę, ale wyłączyło się od razu i nikt się nie odezwał. Wróciłam do stołu.

- Pytała pani o sejf? - powiedział pan czujnie, kiedy serwetką wycierałam kawę. - Pani zna sposób otwierania?

Już chciałam potwierdzić, oczami duszy widząc, jak wspaniale rośnie ta podkładana świnia, ale nie zdążyłam. Telefon zadzwonił ponownie. Znów podniosłam słuchawkę i znów się wyłączyło. Zaniepokoiłam się, że może dzwonią do mnie z automatu z jakimś nadprogramowym ostrzeżeniem i jadowite dowcipy odsunęły mi się chwilowo na dalszy plan. Rozmowa nagle zamilkła. Pan siedział, nic nie mówiąc, a Diabeł wycierał resztki kawy.

Nie zdążyłam podejść na powrót do stołu, kiedy telefon znów zadzwonił. Przeczekałam kilka sygnałów zanim podniosłam słuchawkę. Skutek był ten sam, brzęknęło i cisza. Siedziałam obok aparatu, czekając, aż się znów odezwie, bo mi się nie chciało latać tam i z powrotem.

Gaston Miód powoli podniósł się z fotela.

Zdążyłam szybko pomyśleć, że jakby co to zaprawie go w globus tą słuchawką, ale natychmiast okazało się, że nie ma potrzeby.

- Wydaje mi się, że mamy jeszcze bardzo dużo do omówienia - powiedział, nie zbliżając się do mnie. - Jeśli pani pozwoli, to spotkamy się jutro. Teraz, niestety, nie dysponuję czasem. Pozwolę sobie jutro zadzwonić, żeby ustalić miejsce i czas spotkania.

- A votre service, monsieur - odparłam niebotycznie zaskoczona, kiedy chylił się w wytwornym ukłonie. Znaleźliśmy się w punkcie konwersacji jednakowo emocjonującym tak dla mnie jak i dla niego. Co mu się stało, u diabła?.

Przez chwilę jeszcze siedziałam obok telefonu, usiłując coś z tego zrozumieć i węsząc nową komplikację, po czym zerwałam się i popędziłam wyjrzeć przez balkon na ulicę. Pod moim domem stał szary opel-record. Gaston Miód otworzył drzwiczki po stronie pasażera.

Jednakże udało mi się jakoś nie udusić na poczekaniu. Napiłam się zimnej wody w łazience, weszłam do kuchni i ujrzałam, że Diabeł myje filiżanki po kawie. W ułamku sekundy pojęłam wszystko i nie padłam trupem na miejscu chyba tylko dlatego, że byłam już nieźle uodporniona.

Od wielu długich lat każdą najmniejszą łyżeczkę myła w tym domu sprzątaczka. Wyręczała mnie w czynnościach, do których przez całe życie żywiłam najserdeczniejszą nienawiść, a oni wszyscy, moi synowie i Diabeł, skwapliwie z tego korzystali. Nie było wypadku, żeby cokolwiek umyli dobrowolnie, za moim złym przykładem wszystko zostawiając w zlewie. A teraz ni z tego, ni z owego on sam mył filiżanki!

Wylałam swoją kawę, nie zdążywszy jej wypić. Dziwny telefon odezwał się trzy razy i zamilkł. Gaston Miód przerwał rozmowę w sensacyjnym momencie i uciekł, nic nie uzyskawszy. Wszystko stało się jasne.

Telefon był ostrzeżeniem dla nich, zapewne wcześniej ustalili ten sygnał. W kawie coś było, z kolei dla mnie. Nie trucizna, to pewne. Jakikolwiek środek usypiający. Nigdy niczego takiego nie używam, byle co mogło na mnie podziałać.

Stałam oparta o futrynę, bliska uduszenia, ze skamieniałym wnętrzem i z determinacją obmyślałam podstęp. Nie popełnili u nas żadnego przestępstwa. W porządku, wobec tego popełnią. Wystąpię w roli przynęty. Nie wytrzymam dłużej tego pełnego napięcia koszmaru, we własnym domu nie wezmę nic do ust, we własnym łóżku nie odważę się zamknąć oczu! Nie zabiją mnie od razu, będą musieli to sobie zorganizować, będą musieli sprawdzić, czy znów nie zełgałam, tak jak z tymi Kordylierami. Zyskam przynajmniej parę dni spokoju. Uprzedzę pułkownika. Usiłowanie zabójstwa w zupełności wystarczy.

- Nie mam już siły do tego galimatiasu - powiedziałam do Diabła z normalnym zniecierpliwieniem. - Cóż on tak nagle poleciał?

- Nie wiem. Rozmawiałaś z nim po francusku, to skąd mam wiedzieć? Powiedziałaś mu, gdzie jest ta forsa?

- A skąd! Właśnie miałam zamiar, ale wstał i poleciał. Nic nie rozumiem.

Diabeł nie podjął tematu. Wycierał filiżanki, nie patrząc na mnie i czekając na coś w napięciu.

Wiedziałam, na co czeka.

- Zachowujesz się jak kretyn - ciągnęłam po chwili z niesmakiem, myśląc równocześnie, że nie ma siły, w tej całej imprezie skazana jestem widać na rolę słodkiej, nie słodkiej, ale w każdym razie idiotki. - Robisz jakieś głupie dowcipy, popadasz w tajemniczość i po co to? Nie lepiej było od razu powiedzieć, że kontaktujesz się z milicją? Po diabła się trzymasz Interpolu?

- Z jaką milicją? - spytał, odruchowo zamierzając skłamać.

- Obywatelską. Polską. Z tak zwanymi naszymi rodzimymi glinami. Czego mnie denerwujesz? Widzisz, że jestem w stanie histerii i zamiast mnie uspokoić jeszcze dodatkowo kręcisz.

- Skąd wiesz, że jestem w kontakcie z milicją?

- Od pułkownika. Przez te twoje tajemnice robię z siebie idiotkę.

- Było ustalone, że mam ci nie mówić - powiedział spokojnie, przechodząc do pokoju. -Widocznie pułkownik zmienił zdanie. Teraz już wiesz i możesz się przestać wygłupiać. Gdzie to jest? Powtórzę mu jutro i będziesz miała z głowy. Mam już tego zupełnie dość.

- Ja też - powiedziałam z westchnieniem. - Mogę ci powiedzieć i odczepcie się wszyscy ode mnie. Raz na zawsze.

Przez moment jeszcze zastanawiałam się, czy to nie jest zbyt ryzykowne, ale Diabeł już sięgnął

po atlas.

- No więc? Gdzie?

- Jednak w Rodopach - powiedziałam niechętnie i z ociąganiem. - Po greckiej stronie, blisko bułgarskiej granicy.

Bardzo rzadko zdarzało się, że można było odczytać coś z jego twarzy. Ale ten wyraz znałam. Ukazywał się tylko wtedy, kiedy przy brydżu dostawał kartę-monstre, kartę-szał, coś, o czym się później opowiada w długie, zimowe wieczory. Wielka wygrana, wielka szansa! Trzeba go było dobrze znać, żeby zauważyć tę prawie nieuchwytną zmianę. Uwierzył mi.

Pochylona nad mapą Grecji usiłowałam szybko znaleźć coś prawdopodobnego.

- Tu - oświadczyłam, pokazując jakieś miejsce w górach. - On użył oznakowania z mapy szefa, a ja to sobie znalazłam. 103

- Nie zaznaczyłaś?

- Oszalałeś! Jak?! Przecież on podał odległości!

- Jakie? Co podał?

Zamknęłam oczy, usiłując gwałtownie przypomnieć sobie, jakie numery miały linie w tym miejscu. Jeśli się pomylę, wykryją łgarstwo już jutro. Co za szczęście, że mam pamięć wzrokową!

- Wszystko złożone - powiedziałam powoli. Przez moment widziałam wokół siebie czarny loch i bliska byłam ryknięcia tego pełną piersią w kierunku sufitu - sto jedenaście od dwadzieścia dziewięć i tysiąc trzydzieści dwa od. A jak Albert. Opuszczone w dół piętnaście metrów.

Otworzyłam oczy i dodałam:

- Dlatego byłam zdania, że to jest w jakiejś rozpadlinie albo czymś takim. Odległość podał od jednego południka i jednego równoleżnika. Tu ich nie ma, tamta mapa była dokładniej sza.

- Sto jedenaście czego?

- A bo ja wiem? Może metrów, a może stóp, może jakichś innych jednostek, nie mam pojęcia. Pewno to mieli umówione. Podejrzewam też, że bez mapy szefa żadna ludzka siła tego nie znajdzie. Południki i równoleżniki na ogół nie są wyrysowane na gruncie. Na tamtej mapie były dowiązane do punktów, istniejących w terenie.

Zapisał sobie podane przeze mnie liczby i coś w nim się nagle zmieniło. Był przejęty, bardzo przejęty i starał się to ukryć. Ze skamieniałym na granit sercem przyglądałam mu się i zastanawiałam, czy to możliwe, żeby przyczyną były uczucia do Madelaine. Czy on jest w ogóle zdolny do aż takich uczuć? Nonsens! O co tu chodzi, do diabła? Wyglądał, jakby spadł z niego jakiś wielki, krępujący ciężar. Jak człowiek, przed którym po długiej niewoli stanął nagle otworem cały świat!

Coś rozbłysło w moim umyśle. Zrozumiałam.

- Mam nadzieję, że teraz się wreszcie ode mnie wyprowadzisz - powiedziałam ze znużeniem. -Osiągnąłeś cel i nic cię tu nie trzyma.

- Życzysz sobie tego? - spytał spokojnie.

- Życzę sobie. Nade wszystko na świecie nienawidzę niejasnych sytuacji. Wiesz o tym doskonale. Gdybyś zechciał wyprowadzić się jutro, doznałabym dużej ulgi.

- Jeśli ci na tym zależy, mogę się postarać - odparł z urazą. - Mam zabrać wszystkie swoje rzeczy?

- A na diabła mi twoje rzeczy?

- Jak uważasz. Myślałem, że coś nas jeszcze łączy.

- Łączyło. Szyfr nieboszczyka. Dostałeś go. Leć i wykorzystuj.

- Proszę cię bardzo. Będzie, jak sobie życzysz. Wyprowadzę się jutro.

Udawanie śmiertelnej obrazy tym razem mu nie wychodziło. Umiał zachować kamienną, nieprzeniknioną twarz, ale nie umiał zgasić blasku w oczach.

Pierwszy raz od wielu dni poszłam spać z uczuciem, że przynajmniej tej nocy nic mi nie grozi.

Telefon wyrwał mnie ze snu o dość późnej, porannej godzinie.

- Będzie mówił pułkownik Jedlina - powiedziała jakaś pani przyjaźnie i po chwili usłyszałam pułkownika. Coś przeszkadzało i trochę trzeszczało.

- Halo, słyszy mnie pani? Czy może pani przyjechać za godzinę na cmentarz w Palmirach? Wie pani, gdzie to jest?

- Wiem, oczywiście - odparłam, nieco oszołomiona. - A co się stało?

- Kończymy aferę i sama pani zobaczy, jak wyglądają pani podejrzenia. Chce pani? A poza tym potrzebna jest pani do rozpoznania jednego faceta. Za godzinę w Palmirach! Do zobaczenia!

Przez chwilę przyglądałam się bezmyślnie słuchawce. Dlaczego pułkownik nie podał hasła? Poczułam się niemile urażona jawnym zlekceważeniem moich obaw i niepokojów. W końcu zgódźmy się, że ostatnie miesiące nie były dla mnie usłane różami! Miałam chęć zadzwonić do niego natychmiast, ale nie zapisałam sobie jego numeru telefonu, a poszukiwania w książce telefonicznej, a potem po całej Komendzie za długo by trwały. Jeśli mam być za godzinę w Palmirach, to muszę się cholernie spieszyć. Dlaczego w Palmirach?.

W pół godziny potem pchałam się przez całe miasto na północ. Zdążyłam wprawdzie napić się herbaty, ale nie oprzytomniałam jeszcze całkowicie i chyba to właśnie uratowało mi życie.

Zaraz za Łomiankami, na pustej prawie szosie, pojawił się jakiś facet i machnął na mnie lizakiem. Na autostop w tym pośpiechu nie zareagowałabym wcale, ale lizak to co innego. Zatrzymałam się i cofnęłam do niego.

- Czekam na panią z polecenia pułkownika Jedliny - powiedział. - Mam razem z panią podjechać.

Można?

- Proszę bardzo. Hasła panu nie podał?

- Hasła? Nie, nic nie mówił.

- Chyba on mnie zdenerwuje - powiedziałam krytycznie i ruszyłam dość ostro.

Do drogi na Palmiry było niedaleko. Nie tylko niedaleko, ale nawet dostatecznie blisko, żebym w stanie normalnego, porannego ogłupienia przejechała ją w rozpędzie. Mignął mi nagle w oczach drogowskaz i zahamowałam tak, że facet, który sięgnął właśnie do kieszeni zapewne po papierosy, oparł się obiema rękami o tablicę rozdzielczą i coś mu upadło.

- Bardzo pana przepraszam - powiedziałam ze skruchą. - Przejechaliśmy za daleko. Nie zdążyłam krzyknąć, żeby się pan trzymał.

Zawróciłam i nagle silnik kichnął. Raz kichnął, a potem cichutko sobie zagulgotał i zamarł. Rozpędem zjechałam na pobocze i zatrzymałam się tuż przed skrzyżowaniem z drogą do Palmir.

- Co się stało? - zaniepokoił się facet.

- Nie wiem - powiedziałam z rezygnacją. - To znaczy wiem, zapomniałam wziąć benzyny.

- Czy pani zwariowała?! - wrzasnął z nieuzasadnioną wściekłością, czym mnie bardzo zdziwił. W końcu ludzie zapominają w pośpiechu o ważniejszych rzeczach niż głupia benzyna. Już miałam powiedzieć, że mam w kanistrze i zaraz doleję, bo znając siebie na wszelki wypadek zawsze woziłam ze sobą pełny kanister, kiedy nagle doleciał mnie jakiś zapach. Nikły, delikatny, znajomy zapach, kojarzący się ze szpitalem.

Zmartwiałam. Miękka rękawica duńskiego policjanta. Temu facetowi coś upadło! Pułkownik nie podał hasła!.

Bez sekundy namysłu otworzyłam drzwi i wysiadłam. Facet tez wysiadł. Patrzył na mnie tępo, wyraźnie nie mając pojęcia, co teraz zrobić.

- Musi pan iść piechotą i to szybko, jeśli ma pan zdążyć - poradziłam mu życzliwie. - Ja tu poczekam, może mi kto da trochę benzyny. Może pana nawet jeszcze dogonię. No, niech pan leci!

- Tak, ma pani rację - powiedział z niejaką ulgą i ruszył w stronę Palmir prawie kłusem.

Zapaliłam papierosa i patrząc za nim powoli przychodziłam do siebie. Takie tempo działania

nieco mnie zaskoczyło. Tak szybko, tak od razu.? Czy oni nie przesadzają? Zastanowiłam się, jak ja bym to zrobiła, i doszłam do wniosku, że dość prosto. O tej porze roku w palmirskim lesie jest pusto. Zamroczyć tym świństwem, które mi jeszcze nieco śmierdzi w samochodzie, puknąć w łeb od lewej strony, upozorować ślad puknięcia na wewnętrznej ramie, samochód wepchnąć na drzewo, po czym przedziurawić lewą przednią oponę. Poszurać nieco w okolicy inną starą oponą albo moim własnym kołem zapasowym i katastrofa gotowa. Nawet nie trzeba bardzo niszczyć samochodu. Ewentualnie pchnąć na drzewo od strony baku i podpalić, też dobrze.

Wyobraziłam sobie to wszystko, wpadłam w stosowny nastrój, zgasiłam papierosa, otworzyłam bagażnik i dopiero teraz uprzytomniłam sobie, że mój kanister zawiera dwadzieścia litrów, że jest pełny i że za żadne skarby świata go nie podniosę, nie mówiąc już o jakichś manipulacjach przy wlewaniu do baku. Zaczęłam rozważać możliwość posłużenia się rurką, ale na szczęście zobaczyłam z daleka nadjeżdżający samochód. Machnęłam ręką.

Piękne, czarne BMW 2000, jadące do Warszawy, wyhamowało tuż za mną. Siedzący przy kierownicy facet wyglądał sympatycznie, chociaż wydawał się odrobinę zniecierpliwiony.

- Słucham panią? - powiedział, otwierając drzwi.

- Bardzo pana przepraszam za kłopot - powiedziałam z westchnieniem. - A czy może mi pan pomóc podnieść tę kobyłę?

- Kobyłę? - spytał, marszcząc brwi, jakby szukał tego słowa w pamięci. Spojrzałam na znaki rejestracyjne. Francuskie. Może to cudzoziemiec?

- Kanister - wyjaśniłam. - Dwadzieścia litrów. Nie mam do tego siły, a muszę wlać benzynę.

- A, proszę uprzejmie. Gdzie pani go ma?

Wysiadł i spojrzałam na niego z powątpiewaniem, bo był wysoki i szczupły i nabrałam obaw, że też może nie mieć siły. Wyglądał na intelektualistę. Pokazałam kanister i otworzyłam bak.

- Czy pan sobie da radę? - spytałam z troską. - Może ja panu pomogę?

Spojrzał na mnie jakoś dziwnie, jedną ręką wyjął kanister tak, jakby ważył dziesięć deka, podniósł go swobodnie, odkorkował i przechylił. Rzadko kto potrafi wlać dwadzieścia litrów benzyny z trzymanego w górze naczynia jednym ciągiem bez wysilonego drżenia rąk. Facet wlał całość nie tylko bez drżenia rąk, ale w ogóle bez cienia wysiłku. Patrzyłam na niego z bezgranicznym podziwem.

Nie ma na świecie mężczyzny, który w takiej chwili nie doceni podziwu kobiety. Zdumiewający osobnik uśmiechnął się lekko, zatkał kanister, oko błysnęło mu sympatią, włożył go na miejsce i zamknął mi bagażnik.

- Służę pani. Czy coś jeszcze?

Ocknęłam się z zapatrzenia.

- Ach nie, dziękuję bardzo. Przepięknie pan to zrobił! Dziękuję i najmocniej przepraszam, że pana zatrzymałam. Mam wrażenie, że pan się spieszy.

- Drobnostka. Cała przyjemność po mojej stronie. Życzę dalszej podróży bez przeszkód.

Wsiadając do BMW obrzucił jeszcze wzrokiem mojego jaguara, zawahał się, wyglądało to tak,

jakby chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował z tego. Gestem wskazał mi, żebym ruszyła pierwsza. Zawahałam się z kolei, bo już kołatała się we mnie dzika chęć zemsty, szaleńcza myśl o wściekłej szarży na tajemniczą zasadzkę w Palmirach, ale opanowałam się. Pomyślałam sobie, że może lepiej nie przesadzać z tą obłąkańczą odwagą i ruszyłam z powrotem do Warszawy, BMW ruszyło za mną. 1Q5

Mniej więcej dwa tygodnie wcześniej późnym wieczorem przed małym domkiem w Birked zatrzymało się czarne volvo 144. Akurat w tym momencie Alicja wyjrzała przez kuchenne okno i nieco poruszona zawołała do Thorkilda:

- Thorkild, czy to przypadkiem nie Joanna? Tu stoi volvo 144!

Obydwoje z Thorkildem uwielbialiśmy się nad życie, przy czym moje uczucia do niego były w pełni uzasadnione, a jego do mnie nie, moim zniknięciem był bardzo przejęty, wobec czego teraz okrzyk Alicji oderwał go od telewizora. Oboje popędzili do wyjścia i w furtce natknęli się na wchodzącego pana inspektora Jensena we własnej osobie.

- Co się stało? - spytała Alicja, natychmiast zaniepokojona.

- Bardzo przepraszam, że tak późno - odparł pan Jensen łagodnie. - Ale sprawa jest pilna, a nie chciałem pani fatygować. Pani przyjaciółka znów zniknęła.

- W nałóg jej weszło! - wykrzyknęła Alicja ze zgrozą i zaprosiła pana Jensena do

pokoju.

Spokojnie, bez emocji, duńską metodą, pan Jensen wyjaśnił, że zgodnie z wiadomościami, zawartymi w depeszy do Alicji, która przekazywała mu oczywiście wszelkie informacje o mnie, oraz z sygnałem z duńskiej ambasady w Paryżu, oczekiwano mnie w Danii już od dwóch dni. Już powinnam tu być, a tymczasem mnie nie ma. Skontaktowano się znów z Paryżem i okazało się, że tam mnie też nie ma. Czy przypadkiem skądś nie dzwoniłam?

- Nie wiem - powiedziała Alicja nieco zakłopotana i znacznie bardziej wściekła. - Nasz telefon od trzech dni nie działa. Mój mąż kopał w ogródku i urwał kabel. Był jakiś telefon do mnie do biura, ale akurat mnie nie było. Nie wiem.

Pan Jensen zmartwił się wyraźnie. Medytował przez chwilę, po czym spytał Alicję, gdzie też, jej zdaniem, mogłabym być. Alicja poprosiła o wyjaśnienie, o co tu w ogóle chodzi. Pan Jensen uprzejmie wyjaśnił.

Batalia, rozpoczęta przez Interpol jeszcze w końcu ubiegłego roku, zbliżała się ku końcowi. Aresztowano bardzo wiele osób, zajmujących się przestępczą działalnością, zamknięto mnóstwo melin, skonfiskowano drobne kwoty, po czym natknięto się na nie przewidziane trudności. Cały zarząd gangu z szefem na czele uszedł wymiarowi sprawiedliwości oraz wyszło na jaw niepojęte ubóstwo szajki. Interpol bardzo liczył na zagarnięcie całego jej mienia, co by ucięło od razu największy łeb hydrze, tymczasem majątek diabli wzięli. Co gorsza, hydra rozrasta się na nowo w innych miejscach, gdzieś powstają jakieś nowe meliny i wszystko wskazuje na to, że zabawa potrwa do sądnego dnia. Sobie tylko wiadomymi drogami policja wywęszyła, iż wspomniany majątek został gdzieś ukryty i zabezpieczony, ale nikt nie wie gdzie. Z drugiej znów strony wiadomo, że w łonie policji ktoś współpracuje z gangiem, jakieś osoby udzielają informacji i ostrzeżeń, ale nikt nie wie, kto to jest. W dodatku daje się jeszcze zauważyć jakieś tajemnicze zamieszanie w organizacji rozrywek w Afryce Północnej. Wygląda na to, że nastąpiła tam jakaś zmiana, coś się dzieje, nie sposób rozgryźć co, a co najśmieszniejsze, policja ma wrażenie, że części świata straciły ze sobą kontakt. Afryka oderwała się od Europy i gang ma z nią zmartwienia. Policji jest to wprawdzie szalenie na rękę, ale wolałaby zrozumieć w czym rzecz.

Czekano na mnie bardzo niecierpliwie w przekonaniu, że niektóre sprawy potrafię wyjaśnić, zwłaszcza potrafię wskazać i zdemaskować rozmaite osoby, umówiono się ze mną na rozmowy w Paryżu tak przez polską, jak i przez duńską ambasadę, ja zaś zniknęłam z horyzontu. Oczywiście poszukiwania trwają. Jeśli opuściłam Francję, to z pewnością przez któryś fragment granicy, właśnie się to sprawdza, wiadomo już, że kupiłam beżowego jaguara, ale mogłam wszak jaguara zostawić byle gdzie i oddalić się czymkolwiek innym. Na domiar złego nie jest powiedziane, że pod własnym nazwiskiem. Może więc moja ukochana przyjaciółka mogłaby wysunąć jakieś przypuszczenia.

Alicja pomyślała głęboko i wysunęła przypuszczenia.

- Ona pojechała do Polski - powiedziała stanowczo. - Z jej depeszy i z tego, co pan mówi, rozumiem, że ją wszyscy gonią i że nie jest pewna życia. Wiem także, może to dziwne, ale każdy ma swoje hobby, że ona wierzy wyłącznie w polską milicję. Jestem pewna, że pojechała do Polski.

Ewentualność wykorzystania przeze mnie ojczyzny jako ostatecznego azylu nie zdziwiła pana Jensena zbytnio. Znów się nieco pozastanawiał, oświadczył, że sprawdzi, i poprosił o natychmiastowe zawiadomienie go, gdyby przyszedł ode mnie jakiś list.

List istotnie przyszedł. Był pisany kawałkami, prawie jak pamiętnik, i Alicja dostała go po dwóch tygodniach od owej rozmowy. Przeczytała epistołę trzykrotnie i okropnie się zdenerwowała. Siedem razy dzwoniła do pana Jensena, którego nie było, zdenerwowała się jeszcze bardziej i wreszcie doczekała się jego wizyty znów późnym wieczorem.

Pan Jensen wydawał się zakłopotany.

- Znaleźliśmy pani przyjaciółkę - powiedział dziwnie smutny. - Był u niej wysłannik Interpolu z Paryża. Niestety, pani przyjaciółka nie chciała z nim rozmawiać, nie wpuściła go do domu i nawet w towarzystwie tej polskiej milicji potraktowała go trochę nieuprzejmie. Nie wiemy, co o tym sądzić.

Po nauczeniu się na pamięć mojego listu Alicja wiedziała, co o tym sądzić.

- Byłam pewna, że do tego człowieka nie można mieć zaufania i od lat jej to mówiłam! -wykrzyknęła z irytacją: - Panowie muszą się pospieszyć! Nie życzę sobie, żeby moja przyjaciółka zginęła!

Pan Jensen nie miał nic przeciwko pośpiechowi, nie był natomiast zorientowany, o jakim człowieku Alicja mówi. Przetłumaczyła mu więc większą część korespondencji, traktującą o moich pomyłkach w ocenie umundurowanych osobników, o obecności w Polsce Madelaine, o faktach i podejrzeniach dotyczących Diabła i o mojej narastającej nieufności. Treść listu zgadzała się z informacjami, posiadanymi przez pana Jensena. Słuchając, kiwał ze zrozumieniem głową.

Wysłuchał następnie krytycznych uwag Alicji, pomedytował parę minut, po czym oświadczył, że wszystko się zgadza. Tak podejrzewał. Po okropnych przeżyciach zalęgła się we mnie uzasadniona nieufność i tę nieufność trzeba będzie teraz wykorzenić. On sam wcale mi się nie dziwi, przeciwnie, byłby zaskoczony, gdybym na te tematy rozmawiała z byle kim, bardzo pochwala moją dotychczasową wstrzemięźliwość, ale doprawdy chciałby teraz jakoś się ze mną dogadać. Wydawało mu się, że to będzie dość proste, ale zmienił zdanie od chwili, kiedy powiadomiono go, że paryskiego pracownika Interpolu usiłowałam zepchnąć ze schodów, publicznie określając go mianem „łysy knur”. Może więc moja przyjaciółka zna jakieś sposoby upewnienia mnie, iż ten ktoś, kto zostanie do mnie wysłany, zasługuje na moje zaufanie.

Łysego knura Alicja była zmuszona znaleźć w słowniku, bo nie znała tych duńskich słów. Poprosiła pana Jensena, żeby chwilę zaczekał, i zadzwoniła do Warszawy.

- Kto to był ten łysy knur? - spytała z zainteresowaniem na samym początku rozmowy, kiedy już przekonałyśmy się wzajemnie, że to my, a nie podstawione falsyfikaty.

Po drugiej stronie linii usłyszała coś jakby wściekły warkot.

- Następny tępy bandzior - zazgrzytałam. - Mały, z wielkim łbem, łysy! Różowy na pysku, ten łeb mu się świecił, z uszu mu kłaki wyrastały! I blondyn! Mam dość blondynów!!!

- Dlaczego go zrzuciłaś ze schodów? - spytała, pozostawiając na uboczu kwestię, skąd wiedziałam, że blondyn, skoro łysy.

- A co, miałam go może powitać z orkiestrą?! Nie zleciał, niestety! Złapał go jakiś kretyn, który szedł za nim!

- Ale to był pracownik Interpolu!

Po mojej stronie rozległ się szyderczy śmiech.

- W duchy wierzysz! Podszył się, tak jak wszyscy! Lazł za mną zaraz potem, jak mnie chcieli wykończyć w Palmirach! A chała!!!.

List, wysłany stosownie wcześniej, nie zawierał ostatnich wiadomości. Alicja zażądała szczegółów. Dowiedziała się, że dybano na moje życie, że uniknęłam śmierci przez roztargnienie, że gonił mnie wąsaty bęcwał z wielkim, różowym łbem, że podstępnie zwabiono mnie do gmachu Komendy Głównej, gdzie ówże bęcwał wkradł się w zaufanie niektórych funkcjonariuszy MO, że zelżyłam go rozmaitymi słowy, z których przetłumaczono mu tylko część, że z kolei podstępnie uciekłam i siedzę zabarykadowana w domu. Nikomu nie wierzę i nie dam się naciąć.

- No dobrze - powiedziała, nie wdając się na razie w ocenę moich poglądów. - Inspektora Jensena znasz?

- Znam, a bo co?

- Jemu wierzysz?

- Nie.

- Zwariowałaś?

- Nie. Mnie tam nie ma. Krowa na łące się nie zmienia, inspektor Jensen mógł.

- Ale ja tu jestem. Mnie wierzysz?

- Tobie tak - odparłam bez wahania.

- No więc ja ci mówię.

- Głupia jesteś - przerwałam jej. - Co z tego, że ci wierzę? Skąd mam wiedzieć, że to

ty?

Alicj ę na chwilę zatkało.

- Przecież ze mną rozmawiasz! - wykrzyknęła ze zgrozą.

- No to co? Czy ja cię widzę? Głos można zmienić. A może trzymają ci przy łbie nabity pistolet? Ty ich nie znasz, ale ja ci mówię: oni są zdolni do wszystkiego!

Alicja uznała, że sprawa jest poważniejsza, niż się wydawało. Pomyślała przez chwilę.

- Dobrze - powiedziała stanowczo. - Obiecuję ci, że tu sprawdzę. Z facetem, który się na mnie powoła, możesz rozmawiać. Zgadzasz się?

- Jeszcze mi musi udowodnić, że przychodzi od ciebie - odparłam z zaciętym uporem.

- W porządku, udowodni.

Odłożyła słuchawkę i popadła w zamyślenie. Pan Jensen czekał cierpliwie. Tak jego stanowisko, jak i rodzaj pracy były jej doskonale znane, ale swoje obietnice miała zwyczaj wypełniać dokładnie. Z właściwą sobie bystrością pojęła przyczyny i skutki obsesji, która najwyraźniej w świecie opętała mój umysł. Myślała krótko, ale treściwie.

Uzgodniła z panem Jensenem, ze osobnik, który będzie ze mną rozmawiał, zostanie do niej doprowadzony nazajutrz, pozwoli się oglądać przynajmniej przez jeden dzień, następnie zaś ona przekaże mu bezpośrednio sposób na mnie. Pan Jensen poszedł sobie, po czym obydwoje rozpoczęli ożywioną działalność.

Pan Jensen odbył kilka rozmów telefonicznych, posłużył się krótkofalówką, wysłał i otrzymał

kilka depesz, pojeździł dość szybko samochodem, odwiedził lotnisko i nazajutrz po południu

zaprezentował wysłannika. Alicja ze swej strony poświeciła oczami przed kilkoma osobami, którym już od wieków była winna wizytę i które skandalicznie zaniedbywała, również odbyła kilka rozmów telefonicznych, dotarła tak wysoko, że wyżej został jej już tylko król, i zadowolona z rezultatów obejrzała przedstawionego jej pana. Pan wyglądał sympatycznie i uderzająco inteligentnie, nie był blondynem, nie był łysy i nie miał wielkiego, różowego łba. Obejrzała jego dowód tożsamości i kazała mu poczekać do jutra.

Czas do jutra spędziła nie mniej pracowicie, jej rachunki telefoniczne za zagraniczne rozmowy

znacznie wzrosły i wreszcie jej sumienie uspokoiło się. Zażądała rozmowy z sympatycznym panem w

cztery oczy.

- Zanim pan zacznie z nią rozmawiać, musi pan powiedzieć słowa: mięsko na gorąco -oświadczyła stanowczo. - Nie wiem, czy pan potrafi.

Rozmawiała z nim po francusku, ale tajne hasło podała po polsku. Zalęgły się w niej obawy, że cudzoziemiec coś przekręci.

- Różne hasła w życiu słyszałem, ale to jest z pewnością najdziwniejsze - powiedział pan po polsku z błyskiem rozbawienia w oczach. - Dzięki czemu jest łatwe do zapamiętania - dodał i skłonił się jej z galanterią.

- Czemu pan od razu nie mówi, że pan mówi po polsku! - wykrzyknęła z wyrzutem. - Kiedy pan tam jedzie?

- Ja tam cały czas jestem - odparł pan. - Od tygodnia siedzę w Warszawie. Przyjechałem tyko po to, żeby się zobaczyć z panią.

- I już pan z nią rozmawiał?

- Nie, byłem zajęty czymś innym.

Zawahał się, spojrzał na Alicję, na twarzy ukazał mu się wyraz niesmaku, potem jakby żalu, potem westchnął i dodał:

- Ta cała historia jest naprawdę bardzo przykra dla pani przyjaciółki.

Następnie wsiadł w samolot, poleciał do Paryża, porozmawiał jeszcze trochę, tym razem już z własnej inicjatywy, wsiadł w inny samolot i wystartował w kierunku na wschód.

Stan umysłu i ducha, jaki zaprezentowałam Alicji w rozmowie telefonicznej, był wynikiem wydarzeń, zachodzących w szalonym tempie. Incydenty z łysym knurem rozpoczęły się natychmiast po moim powrocie z Palmir. Do Bielan ostrząsałam się jeszcze ze zgrozy i zdumienia, od Bielan zaś zaczęłam stopniowo wpadać w szał. Upór w utrudnianiu mi życia, nadmiar podstępów, łgarstw i oszustw doprowadził mnie do stanu, w którym chęć mordu wybiła się na pierwszy plan.

Łysy knur, dokładnie taki, jak go opisałam przez telefon, wyskoczył z samochodu, w którym czekał przed moim domem, i leciał za mną po schodach, natrętnie domagając się rozmowy. Jedyne dźwięki, jakie byłam zdolna z siebie wydawać, to zgrzyt zębów i wściekły bulgot. Za łysym knurem leciał jakiś facet i rzeczywiście złapał go w objęcia, kiedy ze zdławionym okrzykiem: „Won, merde!” odepchnęłam go od siebie na drugim piętrze. Wypowiedź była wprawdzie niegramatyczna, ale za to zrozumiała dla osobnika, który zwracał się do mnie per „mademoiselle”. Na trzecim piętrze zatrzymałam się i wydałam jeszcze kilka okrzyków podobnej treści, po czym wpadłam do mieszkania i zatrzasnęłam drzwi.

W godzinę później byłam zmuszona je otworzyć, ponieważ dwóch przedstawicieli MO przyszło w mundurach. Przynieśli mi wezwanie do pułkownika na piśmie. Sama myśl o pułkowniku napełniała mnie bezgranicznym rozgoryczeniem, wypadłam więc z domu, przedstawiciele MO ledwo mogli za mną nadążyć, pojechałam do Komendy w celu wygłoszenia kilku wyrzutów pod jego adresem, na samym wstępie natknęłam się na owego łysego knura, zaniedbałam pułkownika i zrobiłam potworną awanturę w holu na parterze. W kilku różnych językach odmówiłam wszelkich rozmów, postawiłam pod dużym znakiem zapytania przytomność umysłu naszej własnej milicji, naraziłam się na oskarżenie o obrazę władzy, zmieszałam z błotem wąsatego jełopa z łbem jak zwyrodniałe jajo, wyładowałam nieco furię i przycichłam. Zanim ktokolwiek z obecnych na przedstawieniu zdążył otrząsnąć się z osłupienia, oświadczyłam godnie, że muszę iść do toalety i pod tym pozorem podstępnie uciekłam.

Zacięta, rozgoryczona, zdecydowana przeciwstawić się im za wszelką cenę już chociażby na złość, wypchana podejrzliwością po dziurki od nosa, okrężną drogą wróciłam do domu. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy, wypadając w szale, zamknęłam drzwi. Włączyłam w jaguarze urządzenie alarmowe, wyjęłam ze skrytki nóż sprężynowy i na palcach weszłam na schody. Jeśli zostawiłam drzwi otwarte, to mogli się na mnie zaczaić wewnątrz.

Dotarłam na górę bez przeszkód, bezszelestnie włożyłam klucz w zamek, przekręciłam go tak, jakbym od urodzenia uprawiała zawód włamywacza, cichutko, delikatnie nacisnęłam klamkę i otwierając drzwi schowałam się za futrynę.

Nic się nie działo. Przykucnęłam i zajrzałam do przedpokoju, wtykając głowę na wysokości kolan. Nie zauważyłam nic podejrzanego, wobec czego podniosłam się i weszłam do mieszkania już w normalny sposób. Na wszelki wypadek zamknęłam drzwi również bezszelestnie, zamierzając najpierw obejrzeć dokładnie cały apartament, a dopiero potem pozwolić sobie na hałasy. Dotarłam do progu pokoju i zatrzymałam się.

Diabeł pakował swoją największą walizkę.

Długą chwilę stałam, przyglądając mu się w milczeniu, zanim wreszcie odwrócił się po coś i jego oczy padły na mnie. Ten niepoj ęcie opanowany człowiek drgnął, znieruchomiał i przez moment wyglądał tak, jakby zobaczył upiora. Nie zdziwiło mnie to, byłam pewna, że w Palmirach czekała zasadzka i że on o niej wiedział. Rzeczywiście, doszłam do stanu, w którym nie dziwiło mnie już nic.

- Widzę, że się istotnie nareszcie wyprowadzasz? - powiedziałam z uprzejmym zainteresowaniem.

- Przecież tak sobie życzyłaś - odparł spokojnie, odzyskując panowanie nad sobą.

- Wzrusza mnie ta skwapliwość w spełnianiu moich życzeń - oświadczyłam.

Zgodnie z planem obejrzałam mieszkanie, zajrzałam do pokoju dzieci, zajrzałam do

szafy, stwierdziłam, że poza nami nie ma nikogo i zamknęłam drzwi na łańcuch.

- Pozwolisz, że część rzeczy jeszcze zostawię - powiedział Diabeł chłodno. - Trudno mi wszystko zabrać od razu. Zgłoszę się po nie za kilka dni.

- Rób, jak chcesz, bylebyś stąd poszedł - odparłam obojętnie.

Było mi wszystko jedno, co zrobi z rzeczami, ostatecznie rzeczy nie gryzą. Czekałam w napięciu, żeby wreszcie oddał swój klucz i zszedł mi z oczu. Jego obecność wywoływała we mnie wzburzenie nie do opisania, odczuwałam ją jak wieczną groźbę, jak śmiertelne niebezpieczeństwo, wiszące nad głową. Nie byłam mu już do niczego potrzebna, przeciwnie, byłam wręcz szkodliwa. Jego wplątanie się w aferę przez związek z Madelaine sprawiało, że usunięcie mnie z tego padołu leżało już teraz w jego interesach. O nim też za dużo mogłam powiedzieć. Zrozumiałam nagle bardzo dokładnie, jak czułabym się w towarzystwie szefa, gdybym w przypływie zaćmienia umysłowego zdradziła tajemnicę.

Straszliwa, nieubłagana bezwzględność tych wszystkich ludzi, z nim włącznie, przeraziła mnie. Nalałam sobie herbaty, usiadłam w kącie na fotelu, nóż sprężynowy położyłam pod ręką i postanowiłam ratować życie. Przesadziłam z ryzykanctwem. Rola przynęty okazała się zbyt niebezpieczna i chyba do niej nie dorosłam.

- Zostawcie w spokoju te Rodopy - powiedziałam znienacka. - Zełgałam.

Gdybym z ogłuszającym grzmotem zionęła z pyska piekielnym ogniem, nie wstrząsnęłabym nim bardziej. Nigdy w życiu nie widziałam go w takim stanie. Poderwał się znad zamykanej walizki i stał, patrząc na mnie wzrokiem pełnym zdumionej zgrozy, zaskoczenia, nienawiści, z twarzą niepoj ęcie pobladłą. Nie rozumiałam, co się stało. Mógł, oczywiście, być zaskoczony, ale dlaczego do tego stopnia?!

- Robisz ze mnie idiotę? - spytał nieswoim głosem.

Ruszył w moim kierunku i nagle doznałam wrażenia że mnie za chwilę udusi. Z metalicznym szczękiem nóż sprężynowy sam mi się otworzył. Diabeł wrósł w podłogę.

- Nie podejdziesz do mnie - powiedziałam, nie zważając na sens tego, co mówię, i czując, jak czerwona mgła zasłania mi oczy. - Radzę ci, trzymaj się z daleka. Sam wiesz, że ci radzę dobrze.

W tym momencie zadzwonił telefon. Nie ruszył się ani on, ani ja. Telefon dzwonił jak wściekły i Diabeł opanował się pierwszy.

- Wariatka - powiedział, wzruszając ramionami. Odwrócił się i podniósł słuchawkę.

- Do ciebie - oświadczył po chwili.

- Cha, cha - odparłam drwiąco, zdecydowana nie ruszyć się z bezpiecznej fortecy, jaką stanowił fotel w kącie i nóż.

- Przestań się zachowywać jak kretynka. Pułkownik Jedlina do ciebie. Wzruszyłam ramionami.

- Powiedz mu, że nie podejdę nawet, gdyby dzwonił Duch Święty.

Z szyderczą wzgardą słuchałam, jak Diabeł przekonywał rozmówcę, iż brak kontaktu ze mną wywołany jest wyłącznie moim niedorzecznym uporem. Rozmówca nie ustępował.

- Mówi, że chce się tylko przekonać, że żyjesz - powiedział z irytacją, znów wyciągając ku mnie słuchawkę.

Straciłam do nich cierpliwość.

- Odczep się!!! - wrzasnęłam okropnie. - Nie jego interes, czy żyję!!! Niech się wypcha!!!

- Trudno. - powiedział Diabeł do słuchawki. - A, słyszał pan? Proszę bardzo, do widzenia.

Nie patrząc na mnie wrócił do zamykania walizki. Przez chwilę panowało milczenie.

- Co to za dowcipy z tymi Ropodami? - spytał, dociągając paski i nadal omijając mnie wzrokiem. - Kłamiesz, oczywiście.

- Kłamię - przyświadczyłam.

Teraz wreszcie spojrzał.

- Kłamiesz - powtórzył. - Teraz kłamiesz. Chcesz znów wprowadzić jakieś zamieszanie, nie rozumiem dlaczego.

- Żeby ci unaocznić, jak przyjemnie jest żyć w niepewności. Uprawiałeś tę politykę od lat. Poczuj ją teraz na sobie.

- Postanowiłaś się na mnie mścić?

Pozwoliłam sobie zademonstrować niewinne zdziwienie.

- A cóż to ma wspólnego z zemstą? Jeśli zełgałam o Rodopach, to przecież ja wychodzę na wariatkę, a nie ty. Co to ma do rzeczy?

Nie odpowiedział, przyglądając mi się z namysłem. Widoczne w nim było jakieś rozpaczliwe napięcie. Udało mi się przyprawić go o rozterkę.

- Chcesz powiedzieć, że teraz mówisz prawdę? A przedtem zełgałaś? To nie było to, co on powiedział?

- A co, myślałeś, że zwariowałam zupełnie? Jasne, że to nie było to. O tyle nie zełgałam, że on istotnie wymienił liczby, dotyczące odległości i że bez tej mapy nikt tam nie trafi. Resztę wymyśliłam na poczekaniu. Rodopy, jak dla mnie, możecie sobie przeszukać kamień po kamieniu, znajdziecie pewno kozie łajno.

- Dlaczego to zrobiłaś? - spytał cicho i pomyślałam sobie, że chyba nigdy w życiu nie był taki wściekły.

- Dobrze wiesz dlaczego - odparłam zimno. - Zasadniczym błędem twojego życia było przekonanie o moim trwałym zidioceniu.

- Nie rozumiem, co masz na myśli.

- To nie rozum. Nie ma przepisu, że wszystko trzeba rozumieć.

Siedziałam skulona w fotelu, z otwartym nożem sprężynowym w garści i zastanawiałam się, czy całą resztę życia będę zmuszona spędzić w tej pozycji. Poruszony do głębi Diabeł najwyraźniej w świecie rozmyślał tylko o tym, jak ze mnie wydrzeć prawdę. Z pewnością posłużyłby się pistoletem, gdyby nie to, że stracił go wraz ze zmianą miejsca pracy. Nóż w moich rękach zniechęcał do bezpośrednich kontaktów.

O siódmej wieczorem zaniechał wreszcie wysiłków, zostawił walizkę i bez słowa wyjaśnienia opuścił mieszkanie. Zlazłam z fotela, założyłam za nim łańcuch i poprzysięgłam sobie nie wpuścić go na powrót.

O ósmej zadzwonił telefon. Zawahałam się, uznałam, że w zabójstwo przez telefon nie wierzę i podniosłam słuchawkę.

- Dwadzieścia cztery osiemnaście - powiedział pułkownik zirytowanym głosem. - Rany boskie, co pani wyprawia?

- Dziękuję panu za opiekę - odparłam zjadliwie. - Normalny człowiek już by pewno nie żył. Więcej się narwać nie dam.

- Nic nie rozumiem, o czym pani mówi?! Niechże pani przestanie z tą swoją manią prześladowczą! Niech pani zaraz do mnie przyjeżdża, tu jest facet z Interpolu.

- Kto, znów ten łysy knur?

Pułkownik jakby się zawahał.

- No, jeśli pani koniecznie chce go tak nazywać. Miała pani być o siódmej. Czekamy na panią od godziny!

- W Palmirach też pan na mnie czekał? - spytałam złowieszczo.

- W j akich Palmirach?

- Na cmentarzu. Nawet dobre miejsce. Po jakiego diabła kazał mi pan jechać do Palmir? Za co pan mnie ma, za kretynkę? Teraz jest wieczór, ale ja poczekam. Do jutra rana nikt tu nie wejdzie, a jutro, może pan być dziwnie spokojny, zrobię piekło na całe miasto. Zawiadomię pańskich kolegów i zwierzchników, zawiadomię kontrwywiad, straż pożarną i prasę. Już mi nikt po cichu łba nie ukręci, jeśli zginę, to z dużym hukiem!

Pułkownik się okropnie zdenerwował.

- Czy pani oszalała? Kto ma pani łeb ukręcić?! Zaraz, spokojnie - zreflektował się nagle. - Co jest z tymi Palmirami?! O co chodzi?

- Chyba pan to wie najlepiej - powiedziałam jadowicie.

- W porządku. Załóżmy, że wiem, ale chcę to usłyszeć od pani. Cholernie lubię słuchać o tym, co sam zrobiłem. Proszę, jak to było?

- Dosyć zwyczajnie. Zadzwoniła pańska sekretarka, oświadczyła, że pan będzie mówił, i rzeczywiście! Kazał mi pan za godzinę przyjechać do Palmir, bo tam łapiecie faceta i kończycie aferę.

- Powiedziałem hasło?

- Nie, i teraz rozumiem, dlaczego. Zamierza się pan wyprzeć tego telefonu. цо

- Zamierzam, słowo honoru - przyświadczył pułkownik. - Niech pani tam siedzi. Zadzwonię za parę minut.

Przez te parę minut, które przeciągnęły się do pół godziny, utwierdziłam się w przekonaniu, że telefoniczną drogą nie zrobią mi żadnej krzywdy. Nic mi nie grozi, przez telefon możemy rozmawiać do upojenia.

- Chciałbym wiedzieć, co pani zdążyła zrobić w tym krótkim czasie pomiędzy wizytą u mnie a dzisiejszym porankiem - powiedział pułkownik, wyraźnie wściekły. - Był do pani taki telefon, ale ani to nie była moja sekretarka, ani ja. I jakim sposobem pani jeszcze żyje?

- Wyłącznie dlatego, że zabrakło mi benzyny - wyjaśniłam z ociekającą jadem satysfakcją. -Oraz dlatego, że mam dobry węch. Trzeba było użyć czego innego, a nie tego samego draństwa co w Kopenhadze. A umrzeć miałam, ponieważ uwierzyliście w Rodopy.

- W jakie Rodopy, do pioruna?! Co panią napadło z tymi Rodopami?!

W zniecierpliwionym tonie pułkownika było coś, co kazało mi się zastanowić i zrewidować poglądy. Jeśli przyjmę ostatecznie, że on sam również należy do szajki, że cała nasza milicja jest przekupiona, a Komenda Główna stała się siedzibą gangu po tej stronie granicy, to już nawet wyłożona materacami cela w Tworkach nie będzie dla mnie bezpiecznym schronieniem. Trzeba zmienić założenia, w końcu istnieje możliwość, że to pułkownik jest oszukiwany.

Opisałam wczorajszą wieczorną rozmowę i poranne wydarzenia. Wyjaśniłam, że rola przynęty jednak mi niezbyt odpowiada i że znów zmieniłam zeznania. Po czym dodałam:

- Ostatecznie mogę uwierzyć, że to nie pan nastaje na moje życie. Ale sam pan widzi, że pana kantują. Ta łysa małpa też jest podstawiona, ja to czuję. Nie ruszę się stąd, nic nie powiem i róbcie, co chcecie.

Pułkownik nie nalegał. Wyraził zgodę na mój dobrowolny areszt. Bardzo późnym wieczorem zadzwoniła Alicja. Doszłam do wniosku, że już i ją włączono w akcję przeciwko mnie, ale nie przejęłam się tym, bo byłam zdania, że Alicja się nie da. Jedyna osoba, która nie uwierzy w nic i nikogo, dopóki sama nie sprawdzi dokładnie i nie uzyska granitowej pewności.

Diabeł nie wrócił na noc. Miałam spokój i mogłam siedzieć w fortecy parę dni.

O poranku obudziło mnie szarpanie za łańcuch, wyszłam do przedpokoju i odmówiłam mu wstępu do domu. Zagroził mi przyprowadzeniem milicji, co natychmiast zaaprobowałam, po czym, po długich targach, podałam mu przez szparę w drzwiach przyrządy do golenia. Znów zszedł mi z oczu.

Zastanawiałam się, co właściwie mam teraz zrobić. On miał klucze. Bałam się, że wejdzie w czasie mojej nieobecności i przygotuje następną zasadzkę. Kończyły mi się papierosy i herbata. Nie miałam lekarstwa na uspokojenie. Na wyniki działalności pułkownika czekałam w niepewności i rozterce. Nie widziałam żadnego wyj ścia z idiotycznej sytuacji i ogólnie biorąc byłam bliższa obłędu niż kiedykolwiek w życiu.

Papierosy i artykuły spożywcze przywiozła mi nazajutrz zdenerwowana do nieprzytomności Janka, którą zawezwałam na pomoc przez telefon.

- Tutaj siedzi jakiś łobuz - powiedziała. - Przyglądał mi się.

- Gdzie siedzi?

- Piętro wyżej, w twojej pralni. Wystawił łeb i patrzył na mnie, jak tu stałam pod drzwiami. Słuchaj, ja tak nie mogę, ja jestem nerwowa, nic z tego nie rozumiem i w ogóle skończ te okropności.

- Bardzo chętnie, ale nie wiem jak.

- Ja się będę bała stąd wyjść!

- To nie wychodź. Ja też się boję.

- Kiedy muszę!.

W rezultacie przyjechał po nią jej mąż, którego nie wpuściłam do mieszkania. Nie wpuściłam także inkasenta z elektrowni, który bez oporu zgodził się wpisać podany przeze mnie stan liczników stojąc za drzwiami, mojej sprzątaczki, i jakiegoś faceta, który podawał się za pracownika telefonów i z uporem domagał się wejścia. Jedenaście razy odmówiłam opuszczenia mieszkania na telefoniczne nalegania różnych osób, przy czym dwukrotnie na moje pytanie o hasło, po drugiej stronie zaległa cisza. Wreszcie, trzeciego dnia, pojawił się Diabeł.

- Życzyłbym sobie odzyskać walizkę - powiedział zimno.

- Trzeba było ją zabrać od razu - odparłam z gniewem.

- Ale nie zabrałem i może będziesz uprzejma oddać mi ją teraz.

- Mogę ci ją opuścić na sznurku przez balkon.

- I zrobić przedstawienie na całą ulicę? Przestań się wygłupiać. Mogę nie wchodzić, podaj mi ją

tędy.

- Tędy nie przejdzie.

- Przejdzie, nie jest gruba. Możesz przynajmniej spróbować, nie?

W niepojętym przypływie bezmyślności dałam się naciąć. Poszłam do pokoju po walizkę, zostawiając otwarte drzwi. Nie trwało to nawet pięciu sekund, ale kiedy wróciłam, wlokąc ją z wysiłkiem, nie Diabeł był w drzwiach. Jakiś obcy facet usiłował przeciąć łańcuch nożycami do cięcia stali, trzymając równocześnie nogę tak, że zatrzaśnięcie drzwi było niemożliwe.

Walizka sama wypadła mi z rąk. Jedyne narzędzie, jakie było w pobliżu to jedna z potwornie ciężkich rzeczy, których moje dzieci używały do ćwiczeń gimnastycznych. O ile wiem, nazywa się to ciężarki, leżało na ławie w przedpokoju tuż przy drzwiach.

Загрузка...