VII Mozambik

W barze ryczy stary gramofon, sprężynowy mechanizm porusza wielką obrotową tubą pomalowaną na zielono. Pan Subotnik nie lubi wydawać pieniędzy i nie chce kupić nowoczesnej grającej szafy (- Czarni mogą tańczyć przy byle czym, wal pan kijem w blachę i też będą skakać).

Rzadko jednak ktoś tutaj tańczy. W barze zbiera się czołówka afrykańskiej rewolucji. Można tu spotkać ludzi ze wszystkich kolonii. Z Namibii, z Rodezji, z Niassy, z Basuto. Przy tym stoliku siedzą przywódcy Południowej Afryki. Południowa Afryka: ciężki orzech do zgryzienia. A tam, przy innym stoliku dyskutują przywódcy Botswany. Za pięć, sześć lat mają szanse na niepodległość. Trzeba czekać, czas pracuje na nich. A nagle goście z sąsiadujących ze sobą stolików padli sobie w objęcia: to przywódcy dwóch skłóconych dotąd partii Swazilandu znaleźli wspólny język i postanowili się połączyć.

W głębi sali siedzą bojownicy z Mozambiku. Trudno im rozmawiać, ponieważ w pobliżu szaleje hałaśliwy gramofon, i dlatego Mondlane mówi do młodego człowieka o szczupłej budowie, który ledwie minął dwudziestkę: – Joaquim, proszę cię, idź i ucisz tę muzykę.

Joaąuim wstaje i wbrew protestom zjednoczonych już przywódców Swazilandu wyłącza gramofon pana Subotnika. Teraz wreszcie można rozmawiać.

Tak ich pamiętam z tego baru, z tej nocy Joaąuima Chissano, który został premierem i Eduardo Mondlane, który byłby prezydentem gdyby nie zginął.

W roku 1862 połowa krajów Afryki ma już niepodległość, ma swoje rządy, flagi i hymny, ma przedstawicielstwa w ONZ, pierwsze zamachy wojskowe, długi zagraniczne i plany rozwoju gospodarczego. Ale im dalej na południe kontynentu, tym trudniej o niepodległość. Biali osadnicy chodzą z bronią w ręku. RPA kupuje czołgi i samoloty. Portugalia wysyła wojska do Angoli i Mozambiku.

Jak wyzwolić Mozambik? Zadanie wygląda, beznadziejnie. Obszar Mozambiku, trzy razy’ większy od terytorium Polski, zamieszkuje 8 milionów ludzi. Większość żyje na bardziej rozwiniętym południu, północ kraju jest słabo zaludniona i biedna. Mozambik to kraj kobiet, dzieci i starców. Młodych, silnych ludzi władze eksportują do pracy w Południowej Afryce i Rodezji. Południowa Afryka płaci rządowi Portugalii za każdego robotnika z Mozambiku. Rola Mozambiku w portugalskim systemie kolonialnym nie zmienia się od pięciu wieków: kolonia była zawsze przede wszystkim wielkim s eksporterem siły roboczej. Najpierw wywożono stąd niewolników. Niewolnicy zbudowali potęgę feudalną Brazylii, bogactwo Kuby i Dominikany. Potem, jako robotnicy przymusowo kontraktowani, ludzie z Mozambiku pracują w górnictwie Południowej Afryki. Od pięciuset lat Mozambik jest ograbiany z najlepszych rąk do pracy, z najlepszych ludzi. To kraj o przetrąconym kręgosłupie, wiekami szabrowany i dewastowany.

W dodatku Mozambik jest otoczony przez inne kolonie. Tylko od północy graniczy z pierwszym niepodległym krajem Afryki Wschodniej – z Tanzanią. W stolicy Tanzanii, w Dar es-Salaam, w trzech punktach miasta mają swoje siedziby trzy partie wyzwolenia Mozambiku. Siedziba partii: mały pokoik nad sklepem Hindusa. W pokoiku stół, kilka krzeseł, podłoga zawalona stosami papieru. Za stołem siedzi prezydent albo sekretarz generalny. Czasem siedziba stoi pusta, zamknięta na klucz. A nawet jeśli jest prezydent, to też całymi dniami siedzi sam. Gdzie jest partia – nie wiadomo. Mówi, że w Mozambiku, ale jak to sprawdzić? Trzy partie to niedobra sytuacja. To trzej prezydenci, trzy interesy i jedna kłótnia. Chodzę od siedziby do siedziby, pytam o sytuację na froncie. Niewygodne pytanie, naiwne. Szczerze mówiąc, trudno odpowiedzieć. O, tu macie naszą ostatnią odezwę. Może z tego coś się przyda.

Denerwuję się: jestem korespondentem PAP w Dar es-Salaam i mam pisać o walce wyzwoleńczej Mozambiku, mam nadawać meldunki z frontu, którego nie ma. Zamiast tego streszczam odezwy i wysyłam je do Warszawy.

Mondlane miał złe wejście. Przyjechał do Dar es-Salaam w połowie gorącego lata 1962 i zaraz zwołał konferencję prasową. Nikt go tu nie znał, w tym światku, w którym wszyscy byliśmy dobrymi znajomymi. Stał przed nami mężczyzna czterdziestoletni, masywnie zbudowany, bardzo czarny, o płaskim, bokserskim nosie, mięsistych wargach, łysy. Powiedział, że przyjechał zjednoczyć ruch i rozpocząć walkę zbrojną.

– Zwyciężyła Kuba – powiedział Mondlane – zwyciężyła Algieria, zwycięży Mozambik.

– Agent – trącił mnie jeden z dziennikarzy i wskazał głową na Mondlane.

– Dlaczego? – spytałem, choć też przyszło mi wówczas na myśl, że agent.

– Słyszysz, jak on mówi?

Mondlane mówił po angielsku z silnym amerykańskim akcentem. Sam przyznał, że przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, gdzie przez dziesięć lat pracował w Harwardzie. Kto mógł wiedzieć, kim on jest? Po mieście snuło się mnóstwo podejrzanych typów. Jak się w tym rozeznać? Komu wierzyć? Wszyscy czarni, wszyscy twierdzą, że bojownicy.

Tymczasem Mondlane przystąpił energicznie do dzieła. Był na wszystkich szlakach, po których chodzili w tym mieście bojownicy. Ten jego dynamizm też budził podejrzliwość miejscowych. Ludzie we Wschodniej Afryce żyją spokojnie i prowincjonalnie i jeżeli pojawi się ktoś taki z ogniem w piersiach, otoczenie uważa go za obcego i traktuje z nieufnością. Nie wiem, jak on to zrobił, ale w trzy miesiące Mondlane zjednoczył ruch i utworzył jedną partię: Prente de Libertacao de Mocambiąue __

FRELIMO. Widać, jednych przekonał, innym coś naobiecywał, a jeszcze innych po prostu przekupił. W tym czasie bojownicy afrykańscy żyli w ogromnej biedzie, a na samym dnie tej biedy znajdowali się bojownicy z Mozambiku. Można było łatwo ich rozpoznać po nędznych koszulach i podartych pepegach. Zawsze chodzili głodni. Broń Boże nie należało im stawiać piwa, bo słabi, wycieńczeni, upijali się jednym kuflem. Spali byle gdzie, w lepiankach, najczęściej nigdy nie płacąc za kwaterę.

Mondlane obiecał, że da im jeść, że ich ubierze. Chodził do rządu, chodził po ambasadach: szukał pomocy. Zjednoczenie ruchu podniosło jego prestiż. Ruch, który dzieli się na kilka partii, nie jest w Afryce szanowany. A teraz było jedno FRELIMO i jeden Mondlane. Poza tym Mondlane był jedynym człowiekiem w ruchu, który umiał dobrze wysłowić się po angielsku. Mógł wytłumaczyć, o co im chodzi. Większość jego ludzi nie znała żadnego europejskiego języka, mówili do nas, a myśmy ich nie rozumieli.

Zastępcą Mondlane, wiceprezydentem FRELIMO, był Uria Simango, pastor protestancki z Beiry. Drobny, chudy, nerwowo skubał bródkę. Pięknie przemawiał, mądrze, płomiennie.

Simango – to zdrajca. W czasie ostatnich zamieszek w Mozambiku występował po stronie białych ultrasów. Zawiść i chorobliwa, a niezaspokojona ambicja zapędziły go do obozu przeciwnika. Miał mentalność spiskowca i prowokatora i zawsze otaczał się najbardziej podejrzanymi ludźmi.

Jeszcze we wrześniu 1962 odbył się w Dar es-Salaam pierwszy zjazd FRELIMO. W afrykańskiej dzielnicy miasta stała wielka hala – Karimjee Hall – o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu. Ta hala była siedzibą zjazdu. Nigdy nie widziałem podobnej imprezy. Zjazd trwał przez jedno popołudnie i nie miał ani wyraźnego początku, ani zakończenia. Nikt go nie otwierał, nikt nie zamykał. Na obrady mógł przyjść, kto chciał. Zeszło się mrowie okolicznej dzieciarni. Kobiety z niemowlętami u piersi zasiadły w pierwszym rzędzie, skąd miały najlepszy widok na podium. Nic się jednak nie działo. Pod ścianami uliczne handlarki sprzedawały gotowaną kukurydzę, maniok, jajka i pomidory. W głównym przejściu stary, ślepy Arab rozłożył dywanik i bił pokłony. Mały chłopczyk siusiał w kącie, a jego rówieśniczka stała przy nim uważnie się temu przypatrując. Myślałem, że może to nie zjazd, że pomyliłem adres. Na sali nie było żadnego napisu, transparentu, portretu, nic.

W końcu spytałem jakiegoś mężczyznę:

– FRELIMO?

A on rozpromienił się, podniósł w górę ramiona w geście zwycięstwa i zawołał entuzjastycznie:

– FRELIMO! FRELIMO! Więc czekałem dalej.

Wreszcie przyszedł Mondlane, zresztą sam. Wszedł na podium i zaczął przemawiać. Nie wzbudziło to większego zainteresowania. Wątpię, żeby wiele osób na tej sali znało Mondlane. Poza tym mówił po angielsku, a więc w języku dla tej publiczności niezrozumiałym.

Przemawiał krótko, a potem odczytał tekst uchwały i wyszedł. Ludzie zostali, bo myśleli, że jeszcze coś będzie, ale nic więcej nie było. Wyszedłem za Mondlane, dogoniłem go na ulicy. Był zadowolony, że ma uchwałę zjazdu. Uchwała, powiedział, ustala dwa równoległe cele: pierwszy – walczyć z bronią w ręku, drugi – uczyć się czytać i pisać. Nasi partyzanci pójdą do Mozambiku z karabinem na ramieniu i ze szkolną tablicą na plecach. Tam, w naszym kraju, jesteśmy spóźnieni o pięćset lat we wszystkim.

Szliśmy przez piaszczyste ulice, między rzędami lepianek, wymijając przechodzących ludzi. Nie chciałem mu tego powiedzieć, ale w tym momencie nie wierzyłem, że wygrają. To znaczy, że w ogóle, kiedyś, w to wierzyłem. Ale żeby teraz, za życia nas dwóch, idących razem afrykańską dzielnicą, w to nie wierzyłem.

Myślałem o wszystkich słabościach ruchu, o braku kadry, broni, pieniędzy i doświadczenia, o tym zjeździe, który wyglądał jak przypadkowe zbiegowisko, a zarazem – o potędze NATO, o dyktaturze PIDE, o sile armii portugalskiej, o sąsiedztwie RPA, o stu innych przeszkodach nie-do-po-ko-na-nia, i dlatego bałem się o wynik.

Ale Mondlane myślał lepiej, ponieważ jego myślenie nie rozbiegało się na tysiące stron. Mondlane postępował w ten jedyny sposób, – który w polityce może zapewnić sukces: myślał o jednej sprawie. W tym wypadku – o karabinie i szkolnej tablicy.

Dlatego on miał rację, a ja błądziłem.

Któregoś dnia w roku 1963 Mondlane zatelefonował i powiedział, że weźmie mnie do Bagamoyo. Bagamoyo to duża wieś nad brzegiem oceanu, niedaleko Dar es-Salaam, zatopiona w najwspanialszych gajach palmowych, jakie można zobaczyć na świecie. Kiedyś był to słynny port handlarzy żywym towarem. Stąd odpłynęło na kontynent amerykański może milion niewolników. Bagamoyo opisał Sienkiewicz, który dojechał tu w czasie swojej podróży po Afryce. Teraz w pobliżu wioski w starych, poniemieckich koszarach (kilka baraków, studnia, plac ćwiczeń) mieścił się pierwszy obóz szkoleniowy partyzantów FRELIMO. W obozie ćwiczyło 150 młodych ludzi w wieku 16-20 lat. Kto był starszy, dostawał stopień oficerski, ale starszych było niewielu. Z początku mieli karabiny wystrugane z drzewa, dopiero przed tygodniem przyszło trochę broni. Prawdziwą broń dostali najlepsi, na tym polegało wyróżnienie. Nikt nie miał munduru. Wszyscy byli w koszulach, krótkich spodenkach i boso.

To, że chodzili boso, było celowe, zgodne z instrukcją. W północnych prowincjach Mozambiku, w których partyzanci mieli zacząć swoją wojnę, wszyscy czarni chodzili boso. Tylko armia portugalska miała buty. Wzorzec na podeszwach tych butów był ujednolicony. Dlatego na ziemi Mozambiku partyzanci nie mogli chodzić w” butach, ponieważ wojsko mogłoby ich łatwo wytropić.

Tego dnia, kiedy pojechaliśmy do Bagamoyo, odbyło się tam pierwsze strzelanie. Odbyło się uroczyście. Chłopcy leżeli na nasypie z piachu, z bronią zwróconą lufami w stronę oceanu. Nie chodziło o to, żeby strzelali do celu, tylko żeby w ogóle nauczyli się strzelać. Mondlane powiedział do tego, który leżał obok nas i ściskał wysłużonego mauzera:

– Ty strzelisz pierwszy. Oddasz pierwszy strzał za Mozambik.

I chłopak strzelił. I wszyscy biliśmy brawo. Z drzew poderwały się sępy i wystraszone, urażone, odleciały. Potem przez godzinę trwała bezładna, szalona haratanina, wszyscy chcieli się| nastrzelać, upoić hukiem broni, odurzyć zapachem prochu.

Ale minie jeszcze rok, zanim dojdzie do pierwszej potyczki. Jeden z tych, którzy wzięli w niej udział, nazywa się Alberto-Joaąuim Chipande. W roku 1963 Chipande mieszka w północnej prowincji Mozambiku – Cabo Delgado.

…W tym czasie było wiele aresztowań, wszędzie widziało się agentów PIDE. Wielu ludzi umarło w więzieniach, inni wrócili ze zniszczonym zdrowiem. Mieliśmy towarzysza, który pracował w urzędzie portugalskim w Mueda. Przysłał nam listę tych, których mają aresztować. 13 lutego o świcie przyszli po nas. Ale ja i Lourenco Raimundo postanowiliśmy nie spać w domu. Cały tydzień ukrywaliśmy się w buszu, kiedy nadeszła noc, poszliśmy w stronę Tanzanii. Szliśmy od trzynastego do osiemnastego, u potem nocą przeprawiliśmy się przez Rovumę do Tanzanii.

Doszliśmy do Lindi i tam był przedstawiciela Б’КЕЫМО. Opowiedzieliśmy mu, co się stało. W tym czasie było tam wielu uchodźców, którzy uciekli przed portugalskimi represjami. Mieliśmy zebranie, na którym postanowiono, że niektórzy muszą wrócić z powrotem do Mozambiku, ponieważ naszym zadaniem jest mobilizacja ludzi, a bez nas ludzie nie będą mieli przywódców. Postanowiliśmy, że ci młodsi, którzy mają trochę szkoły, powinni pojechać do Dar es-Sa-laam na dalsze szkolenie, a starsi muszą wrócić do Mozambiku i tam mobilizować ludzi.

W Dar es-Salaam nasi przywódcy spytali nas, co chcemy robić. Powiedzieliśmy, że chcemy wstąpić do armii. Spytali nas, czy nie chcemy iść na studia. Odpowiedzieliśmy, że nie, że chcemy walczyć. Nasi przywódcy zwrócili się do tych krajów, które mogły nam pomóc, i pierwsza odpowiedziała Algieria. W czerwcu 1963 polecieliśmy do Algierii i tam przechodziliśmy szkolenie do wiosny 1964. Czwartego czerwca 24 spośród nas zostało wezwanych do prezydenta FRE-LIMO, który powiedział nam, że zostaliśmy wytypowani do akcji. Następnego dnia pojechaliśmy na granicę Tanzanii i Mozambiku. 15 sierpnia przedstawiciel FRELIMO dał nam rozkaz przekroczenia granicy nocą.

Przeszliśmy granicę i już na terenie Mozambiku czekała broń dla naszego oddziału, sześć francuskich rozpylaczy, pięć thompsonów, siedem angielskich karabinów, sześć francuskich karabinów, dwanaście pistoletów, pięć skrzynek ręcznych granatów, w każdej dwanaście sztuk. Wzięliśmy to wszystko i ruszyliśmy na południe idąc lasem i pamiętając, że nie wolno nam zacząć walki, dopóki nie otrzymamy rozkazu od naszych przywódców.

Był rozkaz, żeby nie atakować cywilów Portugalczyków, nie bić jeńców, nie kraść i płacić za wszystko, co zjemy.

Było nas łącznie trzy oddziały. Mój oddział miał rozkaz posuwać się w kierunku Porto Amelia. Drugi oddział, którym dowodził Antonio Saido, pomaszerował w stronę Montepuez, a trzeci oddział – Rajmunda, w kierunku na Muedę. Było ciężko iść naprzód, ponieważ nieprzyjaciel przez całą dobę patrolował drogi, a nawet ścieżki w buszu. W jednym miejscu musieliśmy czatować przez kilka dni, aż nieprzyjaciel odszedł w inny rejon i mogliśmy ruszyć dalej. Nie mieliśmy co jeść. I musieliśmy zdjąć buty, żeby nie zostawiać śladów, żeby Portugalczycy nie mogli pójść naszym tropem. Maszerowaliśmy boso.

Raz natrafiliśmy na teren, gdzie grasowali bandyci. To byli ludzie, którzy należeli kiedyś do MANU i UDENAMO (małe partie afrykańskie istniejące przed FRELIMO – R. K.) i odmówili przystąpienia do FRELIMO. Ci ludzie stali się po prostu bandytami. Zabili holenderskiego misjonarza. Znaleźliśmy się około pięciu kilometrów od tego miejsca. Z powodu tego misjonarza było w okolicy dużo wojska portugalskiego. Postanowiliśmy zaryzykować. Weszliśmy w kontakt z sąsiednią misją holenderską i wyjaśniliśmy misjonarzom, co się w rzeczywistości stało, i powiedzieliśmy, że FRELIMO jest uczciwą partyzantką i jest przeciwne zabijaniu misjonarzy. To nam pomogło, ponieważ misjonarze przekonali Portugalczyków, że zabójstwa dokonali bandyci i że wojsko nie powinno w odwet zabijać uczciwych partyzantów.

Potem pomaszerowaliśmy w kierunku Maco-mii. Ale stamtąd nie mogliśmy dostać się do Porto Amelia, ponieważ Portugalczycy zamknęli drogi i wezwali ludność do walki z bandytami. Bandyci napadali na sklepy Hindusów i Portugalczycy powiedzieli, że my jesteśmy tacy sami. Musieliśmy się wycofać. Hindusi donosili Portugalczykom o naszych ruchach. Doszliśmy do wniosku, że czas zacząć walkę. Od piętnastu dni byliśmy w marszu. Tak że kiedy znaleźliśmy się w Macomii i nie mogliśmy posuwać się dalej, i chcieliśmy przystąpić do walki, wysłaliśmy gońców do dwóch pozostałych oddziałów, żeby przynieśli wiadomości, a także gońca do Dar es-Salaam, aby powiadomić przywódców o sytuacji i powiedzieć im, że dalsze odkładanie walki jest niebezpieczne.

16 września dostaliśmy rozkaz z Dar es-Salaam, żeby zacząć 25 września. Rozkaz dostaliśmy na odprawie dowódców oddziałów. Postanowiliśmy, że każdy oddział uda się na swój teren i tam zacznie. Jednocześnie powinna wystąpić ludność, tak żeby było to prawdziwe powstanie narodowe. Każdy oddział powinien organizować na miejscu milicję i wyjaśniać naszą politykę chłopom, a także niszczyć drogi i oczywiście atakować wojsko portugalskie. Taki był nasz plan… Pierwszą potyczkę stoczył oddział FRELIMO 25 września 1964 roku, atakując posterunek wojska portugalskiego w wiosce Chai. Zginęło siedmiu żołnierzy. Partyzanci wycofali się bez strat.

Taktyka, którą stosowało FRELIMO, nazywa się po angielsku hit-and-run: uderz i uciekaj. Jest to jedyna możliwa taktyka w sytuacji, kiedy partyzantka jest jeszcze słaba, a przeciwnik silny. Wyglądało to tak: nocą partyzanci podczołgiwali się jak najbliżej miejsca, w którym stacjonował oddział portugalski. Tuż przed świtem otwierali ogień najsilniejszy, na jaki było ich stać. A kiedy przeciwnik zrywał się ze snu, trzeźwiał i rozpoczynał kontratak – cofali się do buszu.

Wojnę w Mozambiku rozpoczęło 250 partyzantów uzbrojonych w 36 sztuk broni palnej i 60 granatów.

Przejęty, wzruszony Mondlane rozdawał nam w Dar es-Salaam frontowy komunikat nr 1. Komunikat zaczynał się tak:

Narodzie Mozambiku! W twoim imieniu FRELIMO proklamuje dziś uroczyście Powszechne Powstanie Zbrojne Narodu Mozambiku przeciw kolonializmowi portugalskiemu o zdobycie pełnej niepodległości Mozambiku. Data: 25 września 1964.

Umówiłem się z Mondlane na wieczorne spotkanie w barze „Uhuru”. Była to nasza ostatnia rozmowa. Powiedział, że liczy na zwycięstwo za 25-30 lat. Oprócz karabinu i szkolnej tablicy potrzeba jeszcze czasu. Musimy nadrobić stratę pięciuset lat.

Obaj byliśmy marnymi prorokami, ale trudno się dziwić. Mozambik był pod władzą portugalskiej dyktatury. A dyktatura do ostatnich swoich chwil wyglądała jak monolit. Dyktatura nigdy nie upada stopniowo i po trochu, tylko zawsze momentalnie i całkowicie. Do końca wydaje się silna i dlatego nie można przewidzieć tego dnia, w którym przestanie istnieć.

W miesiąc później wyjechałem z Dar es-Salaam.

Potem dowiedziałem się, że Mondlane nie żyje.

W lutym 1969 do jego mieszkania w Dar es-Salaam przyszło trzech ludzi, którzy przynieśli mu paczkę. Tych ludzi musiał Mondlane znać, skoro po ich wyjściu zaczął spokojnie otwierać paczkę, choć ostrzeżono go, iż PIDE przygotowuje na niego zamach.

W chwilę później wyleciał w powietrze.

Jego następcą został dowódca partyzantów FRELIMO, Samora Machel…

Walka toczyła się dalej przez następne pięć lat.

Potem był 25 kwietnia 74, portugalska wiosna.

Przez ulice Lizbony przejeżdżało wojsko, a tłum wiwatował i śpiewał. Ale tego dnia partyzanci w lasach Mozambiku chodzą boso i strzelają, zagubieni w świecie spóźnionym o pięćset lat, jeszcze nie wiedzą, że wszystko się zmieniło.

Aż wreszcie następuje zawieszenie broni. Można podejść do siebie i z bliska przyjrzeć się temu, którego chciało się zabić.

Teraz obejrzałem zdjęcia z Lourenco Marques. Na jednym zdjęciu dwaj wczorajsi wrogowie – żołnierz portugalski i partyzant FRELIMO – idą razem, pilnują porządku w mieście. Przyglądam się tym dwóm młodym ludziom i widzę, że żołnierz jest w butach, ale partyzant też jest już w butach!

I wtedy pomyślałem, że na świecie są rzeczy wielkie i że wspaniałe jest to, iż po latach chodzenia boso przychodzi jednak taki dzień, kiedy człowiek może zdjąć buty i nie bać się, że idąc po ziemi odciśnie swój ślad.

Загрузка...