Rozdział trzeci

Mandragora a. dziwostręt, rodzaj roślin z rodziny psiankowatych, obejmujący rośliny zielne, bezłodygowe z korzeniami rzepowemi, w których dostrzec można podobieństwo do postaci ludzkiej liście zebrane są w rozetę. M. autumnalis a. officinalis, uprawiana na niewielką skalę w Vicovaro, Rowan i Ymlac, dziko rośnie rzadko. Jagody zielone, następnie żółknące, jadane są z octem i pieprzem, liście używają się w stanie surowym. Korzeń m., dziś ceniony w medycynie i farmacji, miał dawniej wielkie znaczenie w zabobonach, zwłaszcza u ludów Północy; wyrzynano z niego figurki ludzkie (airuniki, airauny) i przechowywano w domach jako szacowny talizman. Uważano je za ochronę od chorób, dawały szczęście w procesach, kobietom zapewniały płodność i łatwe porody. Strojono je w sukienki i na nowiu dawano nową odzież. Korzeniami m. prowadzono handel, a cena ich dochodziła do sześćdziesięciu florenów. Do tegoż celu używane były korzenie przestępu (ob.). Wedle zabobonu był korzeń m. używany do czarów i czarodziejskich filtrów, a także trucizn, przesąd ten powrócił w okresie polowań na czarownice. Zarzut zbrodniczego posługiwania się m. postawiono m.in. w procesie Lukrezii Vigo (ob.). Używać m. jako trucizny miała też legendarna Filippa Elihard (ob.).

Effenberg i Talbot, Encyclopaedia Maxima Mundi, tom IX

Stara Droga zmieniła się nieco od czasów, gdy Wiedźmin poprzedni raz podróżował po niej. Równy niegdyś, wyłożony płaskimi złomami bazaltu trakt, zbudowany przez elfy i krasnoludy przed setkami lat, stał się teraz ziejącą dziurami ruiną. Miejscami wyryte dziury były tak głębokie, że przypominały małe kamieniołomy. Tempo marszu osłabło, wóz krasnoludów z najwyższym trudem lawirował wśród jam, utykał co i rusz.

Zoltan Chivay znał przyczyny dewastacji szlaku. Po ostatniej wojnie z Nilfgaardem, wyjaśnił, niesłychanie wzrosło zapotrzebowanie na materiał budowlany. Ludzie wówczas przypomnieli sobie, że Stara Droga to niewyczerpane źródło obrobionego kamienia. A ponieważ zaniedbany, położony na pustkowiu i wiodący znikąd donikąd trakt z dawien dawna utracił znaczenie dla transportu i mało komu służył, dewastowano go bez litości i umiaru.

— Wasze większe miasta — narzekał krasnolud do wtóru skrzekliwych przekleństw papugi — jak jeden mąż pobudowaliście na elfich i naszych fundamentach. Pod mniejsze zamki i miasteczka położyliście własne fundamenty, ale na elewacje nadal bierzecie nasze kamienie. Przy tym cały czas powtarzacie, że to dzięki wam, ludziom, dokonuje się postęp i rozwój.

Geralt nie komentował.

— Ale wy nawet dewastować z głową nie umiecie — klął Zoltan, komenderując kolejną akcją wyciągania koła z dziury. - Dlaczego nie wyrywacie kamienia stopniowo, z krańców drogi? Jesteście jak dzieci! Zamiast konsekwentnie jeść pączek, wydłubujecie palcem marmoladę ze środka, a resztę wyrzucacie, bo już nie tak smaczna.

Geralt tłumaczył, że wszystkiemu winna geografia polityczna. Zachodni kraniec Starej Drogi leży w Brugge, wschodni w Temerii, środek natomiast w Sodden, każde królestwo dewastuje więc swój kawałek według własnego uznania. W odpowiedzi Zoltan plugawię określił miejsce, w którym ma królów i wymienił wyszukane nieprzyzwoitości, jakich dopuszcza się wobec ich polityki, zaś Feldmarszałek Duda dołożył swoje na temat królowych matek.

Im dalej, tym było gorzej. Zoltanowe porównanie do pączka i marmolady okazywało się coraz mniej trafne — droga przypominała raczej drożdżowe ciasto, z którego pracowicie wydłubano wszystkie rodzynki i bakalie. Wyglądało na to, że nieuchronnie zbliża się chwila, gdy wóz roztrzaska się lub uwięźnie zupełnie i nieodwołalnie. Uratowało ich jednak to samo, co zniszczyło drogę. Natrafili na wiodący w kierunku południowo-wschodnim szlak, wyjeżdżony i ubity przez ciężkie wozy transportujące wyszabrowany cios. Zoltan poweselał, szlak uznał za niezawodnie wiodący do któregoś z fortów nad Iną, rzeką, nad którą miał nadzieję spotkać już wojska temerskie. Krasnolud święcie wierzył, że podobnie jak podczas poprzedniej wojny właśnie zza Iny, z Sodden, ruszy druzgocące kontruderzenie północnych królestw, po którym niedobitki złamanego Nilfgaardu sromotnie zemkną za Jarugę.

I faktycznie, zmiana kierunku marszu zbliżyła ich ponownie do wojny. W nocy niebo przed nimi rozświetliła nagle wielka łuna, w dzień zaś dostrzegli słupy dymu, znaczące horyzont na południu i wschodzie. Ponieważ jednak wciąż nie było pewności, kto bije i pali, a kto jest bity i palony, posuwali się ostrożnie, wysyłając na dalekie zwiady Percivala Schuttenbacha.

Któregoś ranka przeżyli zaskoczenie — dogonił ich koń bez jeźdźca, cisawy ogier. Zielony czaprak z nilfgaardzkim haftem znaczyły ciemne zacieki krwi. Nie sposób było poznać, czy jest to krew jeźdźca zabitego obok wozu hayekara, czy też rozlana później, gdy koń zyskał już nowego właściciela.

— No, i po kłopocie — powiedziała Milva, patrząc na Geralta. - O ile to naprawdę był kłopot.

— Prawdziwy kłopot w tym, że nie wiemy, kto jeźdźca z siodła wysadził — mruknął Zoltan. - I czy ów ktoś nie jedzie nam w trop, śladem naszym i naszej byłej a dziwnej straży tylnej.

— To był Nilfgaardczyk — Geralt zacisnął zęby. - Mówił prawie bez akcentu, ale zbiegli chłopi mogli rozpoznać…

Milva odwróciła głowę.

— Trzeba było go wówczas zasiec, wiedźminie — powiedziała cicho. - Miałby lżejszą śmierć.

— Wyszedł z trumny — pokiwał głową Jaskier, patrząc na Geralta wymownie — tylko po to, by zgnić w jakimś rowie.

Na tym skończyło się epitafium dla Cahira, syna Ceallacha, wypuszczonego z trumny Nilfgaardczyka, który twierdził, że nie jest Nilfgaardczykiem. Więcej o nim już nie rozmawiano. Ponieważ Geralt — mimo wielokrotnych gróźb — nie kwapił się jakoś rozstać z narowistą Płotką, ciska dosiadł Zoltan Chivay. Krasnolud nie sięgał nogami strzemion, ale ogierek był łagodny i dawał sobą powodować.

Nocą widnokrąg wciąż jaśniał od łun, za dnia wstęgi dymów unosiły się w niebo, brudząc błękit. Wkrótce trafili na spalone zabudowania, ogień nadal jeszcze pełzał po zwęglonych belkach i kalenicach. Tuż opodal zgliszcz siedziało ośmiu oberwanców i pięć psów, solidarnie zajętych objadaniem resztek mięsa z rozdętego, zwęglonego po części końskiego ścierwa. Na widok krasnoludów ucztujący zemknęli w popłochu. Został tylko jeden człowiek i jeden pies, których żadna groza nie była zdolna oderwać od najeżonej grzebieniem żeber padliny. Zoltan i Percival spróbowali indagować człowieka, ale niczego się nie dowiedzieli. Człowiek kwilił tylko, dygotał, wciągał głowę w ramiona i dławił się zdzieranymi z gnatów ochłapami. Pies warczał i odsłaniał zęby aż po krańce dziąseł. Koński zewłok cuchnął wstrętnie.

Zaryzykowali i nie porzucili drogi, która wkrótce doprowadziła ich do kolejnego pogorzeliska. Puszczono tu z dymem sporą wieś, w pobliżu której musiało też dojść do potyczki, bo tuż za dymiącymi ruinami zobaczyli świeży kurhan. A w pewnej odległości za kurhanem rósł na rozstajach olbrzymi dąb. Dąb był obwieszony żołędziami.

I ludźmi.

— Trzeba to obejrzeć — zadecydował Zoltan Chiyay, kładąc kres dyskusji o ryzyku i zagrożeniu. - Podjedźmy bliżej.

— Po jaką cholerę — uniósł się Jaskier — chcesz oglądać tych wisielców, Zoltan? Żeby ich obedrzeć? Widzę stąd, że nie mają nawet butów.

— Głupiś. Nie o ich buty mi chodzi, ale o sytuację militarną. O rozwój wydarzeń na teatrze działań wojennych. Czego rechoczesz? Ty jesteś poeta, nie wiesz, co to strategia.

— Zaskoczę cię. Wiem.

— A ja ci powiadam, że nie rozpoznałbyś strategii nawet wtedy, gdyby wyskoczyła z krzaków i kopnęła cię w dupę.

— W rzeczy samej, takiej bym nie rozpoznał. Strategie wyskakujące z krzaków zostawiam krasnoludom. Wiszące na dębach również.

Zoltan machnął ręką i pomaszerował w stronę drzewa. Jaskier, który nigdy nie potrafił opanować ciekawości, popędził Pegaza i pojechał za nim stępa. Geralt po chwili zastanowienia ruszył w ślad. Zobaczył, że Milva jedzie za nim.

Żerujące na trupach wrony z ociąganiem zerwały się na ich widok, kracząc i szumiąc piórami. Niektóre odleciały ku lasowi, inne przesiadły się tylko na wyższe gałęzie potężnego drzewa, z zainteresowaniem przyglądając się Feldmarszałkowi Dudzie, który z ramienia krasnoluda plugawie ubliżał ich matkom.

Pierwszy z siedmiu wisielców miał na piersi tabliczkę z napisem: "Zdrajca narodu". Drugi wisiał jako «Kolaborant», trzeci jako "Elfi kapuś", czwarty jako «Dezerter». Piąta była kobieta w podartym i pokrwawionym gieźle, oznakowana jako "Nilfgaardzka kurwa". Dwóch wisielców nie miało tabliczek, z czego należało wnosić, że wisieli przypadkowo.

— Dobra jest — rozradował się Zoltan Chivay, wskazując na tabliczki. - Widzicie? Przeszły tędy nasze wojska. Nasi chłopcy malowani przeszli do ofensywy, odparli agresora. I mieli, jak widzę, czas na odpoczynek i wojackie rozrywki.

— I co to dla nas oznacza?

— To, że front przesunął się już, a od Nilfgaardczyków oddziela nas wojsko temerskie. Jesteśmy bezpieczni.

— A dymy przed nami?

— To nasi — oświadczył pewnym głosem krasnolud. - Palą wioski, w których dano Wiewiórkom nocleg lub spyżę. Jesteśmy już za frontem, powiadam wam. Z tego rozstaja biegnie południowy szlak, który wiedzie do Armerii, prezydium leżącego w widłach Chotli i Iny. Droga wygląda porządnie, możemy nią iść. Nilfgaardczyków lękać się już nie musimy.

— Gdzie się dymi, tam się pali — odezwała się Milva. - A gdzie się pali, tam się sparzyć można. Tak sobie myślę, że głupia to rzecz na ogień się kierować. Głupia to rzecz drogą iść, na której jazda w mig może nas ogarnąć. Zapadnijmy w lasy.

— Tędy przeszli Temerczycy lub armia z Sodden — upierał się krasnolud. - Jesteśmy za frontem. Możemy bez lęku walić gościńcem; jeżeli napotkamy wojska, to nasze.

— Hazardownie — pokręciła głową łuczniczka. - Jeśli taki z ciebie wojennik, Zoltan, to wiesz przecie, że Nilfgaard zwykł był daleko zagony jazdy puszczać. Tutaj byli Temerczycy, może to być. Ale co jest przed nami, tego nie wiemy. Niebo na południu aż czarne od dymu, ani chybi gorzeje właśnie owo twoje prezydium w Armerii. Tedy my nie za frontem, ale na froncie. Możemy nadziać się na wojsko, na maruderów, na luźne hultajstwo, na Wiewiórki. Idźmy ku Chotli, ale duktami.

— Racja — popart ją Jaskier. - Mnie też nie podobają się tamte dymy. Nawet jeśli Temeria przeszła do ofensywy, przed nami mogą być jeszcze wysforowane nilfgaardzkie szwadrony. Czarni robią dalekie rajdy. Wychodzą na tyły, łączą się ze Scoia'tael, robią mąt i zawracają. Pamiętam, co działo się w Górnym Sodden podczas poprzedniej wojny. Też jestem zdania, żeby iść lasami. W lasach nic nam nie zagrozi.

— Nie byłbym tego taki pewien — Geralt wskazał na ostatniego wisielca, który, choć dyndał wysoko, zamiast stóp miał poorane pazurami, skrwawione kikuty ze sterczącymi kośćmi. - Spójrzcie. To robota ghuli.

— Upiorów? — Zoltan Chivay cofnął się, splunął. - Trupojadów?

— Jak najbardziej. W nocy wśród lasów musimy się strzec.

— Krr-rrwa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda.

— Z ust mi to wyjąłeś, ptaku — zmarszczył brwi Zoltan Chivay. - Ot, popadli my w kabałę. Jakże więc? W las, gdzie upiory, czy drogą, gdzie wojska i maruderzy?

— W lasy — powiedziała z przekonaniem Milva. - A co gęstsze. Wolę ghule niźli ludzi.

*****

Szli lasami, początkowo ostrożni, spięci, reagujący alarmem na każdy szelest w chaszczach. Wkrótce jednak odzyskali kontenans, humor i poprzednie tempo. Nie widzieli ani ghuli, ani najmniejszych śladów ich bytności. Zoltan żartował, że upiory i wszelkie inne demony musiały dowiedzieć się o nadciągających wojskach, a jeśli potworom zdarzyło się zobaczyć w akcji maruderów i verdeńskich wolentarzy, to zdjęte zgrozą skryły się w najgłębszych i najdzikszych matecznikach, gdzie teraz siedzą, trzęsąc się i dzwoniąc kłami.

— I strzegą upiorzyc, żon swych i córek — warczała Milva. - Monstra wiedzą, że wojownik w pochodzie nawet owcy nie przepuści. A jeśli babskie giezło na wierzbie powiesić, to bohaterom dość będzie i dziury po sęku.

Jaskier, który od dłuższego czasu nie tracił werwy i humoru, nastroił lutnię i zaczął układać stosowny kuplet o wierzbach, dziuplach i jurnych wojownikach, a krasnoludy i papuga prześcigały się w podpowiadaniu mu rymów.

*****

— O - powtórzył Zoltan.

— Co? Gdzie? — spytał Jaskier, stając w strzemionach i zaglądając do wąwozu, w kierunku wskazywanym przez krasnoluda. - Niczego nie widzę!

— O.

— Nie pleć jak papuga! Co: o?

— Rzeczka — wyjaśnił spokojnie Zoltan. - Prawy dopływ Chotli. Nazywa się O.

— Aaa…

— Skądże znowu! — zaśmiał się Percival Schuttenbach. - Rzeczka A wpada do Chotli w górze rzeki, kawał drogi stąd. To jest O, nie A.

Parów, dnem którego płynęła rzeczka o nieskomplikowanej nazwie, zarośnięty był sięgającą ponad głowy pieszych krasnoludów pokrzywą, przenikliwie pachniał miętą i zbutwiałym drewnem i rozbrzmiewał nieustannym rechotem żab. Miał też strome zbocza, i te właśnie okazało się fatalne. Wóz Very Loewenhaupt, który od początku podróży dzielnie znosił przeciwności losu i pokonał wszystkie przeszkody, przegrał w starciu z rzeczką O. Wymknął się z rąk sprowadzających go w dół krasnoludów, zjechał podskakując na samo dno jaru i rozleciał się dokumentnie.

— Rrrurr… wa mać! - zaskrzeczał Feldmarszałek Duda, kontrapunktując chóralny okrzyk Zoltana i jego kompanii.

*****

— Prawdę powiedziawszy — ocenił Jaskier, przypatrując się szczątkom wehikułu i porozrzucanym bagażom — to może i lepiej się stało. Ten wasz zatracony wóz tylko spowalniał marsz, wieczne były z nim kłopoty. Spójrz realnie, Zoltan. I tak mieliśmy szczęście, że nikt nas nie zaskoczył i nie ścigał. Gdybyśmy musieli szybko uciekać, przyszłoby furgon porzucić razem z całym waszym dobytkiem, który w danej sytuacji jest do uratowania.

Krasnolud żachnął się i gniewnie zaburczał w brodę, ale Percival Schuttenbach niespodziewanie poparł trubadura. Poparciu, jak zauważył Wiedźmin, towarzyszyło kilka znaczących mrugnięć. Mrugnięcia miały być ukradkowe, ale wyrazista mimika drobnej twarzy gnoma wykluczała ukradkowość.

— Poeta ma rację — powtórzył Percival, wykrzywiając się i mrugając. - Od Chotli i Iny jesteśmy na rzut mokrym kapeluszem. Przed nami Fen Cam, same bezdroża. Tam ciężko byłoby z wozem. Jeśli zaś nad Iną spotkamy temerskie wojska, to z naszym ładunkiem… moglibyśmy mieć kłopoty.

Zoltan zastanowił się, pociągając nosem.

— No, dobra — rzekł wreszcie, spoglądając na resztki wozu, omywane leniwym nurtem rzeczki O. - Rozdzielamy się. Munro, Figgis, Yazon i Caleb zostają. Reszta rusza w dalszą drogę. Konie będziemy zmuszeni dociążyć sakwami z prowiantem i podręcznym sprzętem. Munro, wiecie, co robić? Łopaty macie?

— Mamy.

— Tylko żeby mi śladów widocznych nie zostało! A miejsce dobrze oznaczcie i zapamiętajcie!

— Spokojna głowa.

— Dogonicie nas bez trudu — Zoltan zarzucił na ramię rukzak i sihill, poprawił toporek za pasem. - Idziemy z biegiem O, potem wzdłuż Chotli do Iny. Bywajcie.

— Ciekawe — mruknęła Milva do Geralta, gdy osłabiony oddziałek ruszył w drogę, żegnany machaniem pozostawionej z tyłu czwórki krasnoludów. - Ciekawe, cóż takiego mieli w tych sepetach, że aż zakopać je trzeba i miejsce oznaczyć? I to tak, by nie widziało tego żadne z nas?

— Nie nasza rzecz.

— Nie sądzę — rzekł półgłosem Jaskier, ostrożnie kierując Pegazem wśród obalonych pni — żeby w tych kuferkach były gacie na zmianę. Oni wielkie nadzieje wiążą z tym ładunkiem. Dostatecznie często z nimi gadałem, by wymiarkować, co w trawie piszczy i co w tych skrzynkach może być ukryte.

— A co tam może być ukryte, twoim zdaniem?

— Ich przyszłość — poeta obejrzał się, czy ktoś nie słyszy. - Percival jest z zawodu szlifierzem kamieni, chce założyć własny warsztat. Figgis i Yazon są kowalami, mówili o kuźni. Caleb Stratton chce się żenić, a rodzice narzeczonej już raz przepędzili go jako golca. A Zoltan…

— Przestań, Jaskier. Plotkujesz jak baba. Przepraszam, Milva.

— A i nie ma za co.

Za rzeczką, za ciemnym i podmokłym pasem starodrzewu las zrzedł, wyjechali na polany, niskie brzeziny i suche łąki. Mimo tego jechali wolno. Za przykładem Milvy, która natychmiast po wyruszeniu wzięła na łęk piegowatą dziewuszkę z warkoczykami. Jaskier również posadził dziecko na Pegaza, a Zoltan wziął na cisawego ogierka dwoje, sam szedł obok, trzymając wodze. Ale tempo nie wzrosło, kobiety z Kernów nie były w stanie nadążyć.

*****

Był prawie wieczór, gdy po blisko godzinie kluczenia wśród jarów i wąwozów Zoltan Chivay zatrzymał się, wymienił kilka słów z Percivalem Schuttenbachem, po czym odwrócił się do reszty kompanii.

— Nie wrzeszczcie i nie śmiejcie się ze mnie — powiedział. - Ale wydaje mi się, że zabłądziłem. Nie wiem, cholera jasna, gdzie jesteśmy i którędy mamy iść.

— Nie opowiadaj głupstw — zdenerwował się Jaskier. - Co to znaczy, nie wiesz? Przecież kierujemy się biegiem rzeczki. A tam, w wąwozie, to wszakże wasza rzeczka O. Mam rację?

— Masz. Ale zauważ, w którą stronę ona płynie.

— Jasna cholera. To niemożliwe!

— Możliwe — powiedziała ponuro Milva, cierpliwie wyciągając suche listki i igliwie z włosów piegowatej dziewuszki, którą wiozła na łęku. - Pogubiliśmy się wśród jarów. Rzeka kręci, wywija podkowy. Jesteśmy na łuku.

— Ale to ciągle rzeczka O — upiera! się Jaskier. - Jeśli będziemy trzymać się rzeczki, nie możemy zabłądzić. Rzeczkom zdarza się meandrować, przyznaję, ale końcem końców wszystkie nieodmiennie do czegoś wpadają. Taki jest porządek świata.

— Nie wymądrzaj się, śpiewaku — zmarszczył nos Zoltan. - Zamknij gębę. Nie widzisz, że właśnie myślę?

— Nie. Nic nie wskazuje, byś myślał. Powtarzam, trzymajmy się biegu rzeczki, a wówczas…

— Zaprzestań — warknęła Milva. - Mieszczuch jesteś. Twój porządek świata murami ogrodzony, tam twe mądrości może i co warte. Rozejrzyj się wkoło! Dolina parowami zryta, brzegi strome i zarośnięte. Jak chcesz wzdłuż rzeczki iść? Zboczem jaru w dół, w chaszcze i bagno, znowu w górę, znowu w dół, znowu w górę, konie za wodze ciągnąc? Po dwóch jarach tak ci się oddech skróci, że w połowie zbocza plackiem zalegniesz. My kobiety i dzieci wiedziemy, Jaskier. A wnetki słońce zajdzie.

— Zauważyłem. Ale dobrze, milczę. Posłucham, co zaproponują obyci z lasami tropiciele śladów.

Zoltan Chivay trzepnął po łbie klnącą papugę, nakręcił na palec kłak brody, szarpnął ze złością.

— Percival?

— Kierunek ż grubsza znamy — gnom spojrzał na słońce, wiszące tuż-tuż nad koronami drzew. - Tedy pierwsza koncepcja jest taka: pluńmy na rzeczkę, zawróćmy, wyjdźmy z jarów znowu na suchy teren i idźmy przez Fen Cam, wskroś międzyrzecza, aż do Chotli.

— Druga koncepcja?

— O jest płytka. Choć po ostatnich deszczach niesie więcej wody niż zwykle, można ją przebrodzić. Tnijmy meandry, brodząc strugę, ilekroć zagrodzi nam szlak. Trzymając kierunek podle słońca, wyjdziemy wprost na widły Chotli i Iny.

— Nie — odezwał się nagle Wiedźmin. - Z drugiej koncepcji proponuję od razu zrezygnować. Nawet o tym nie myślmy. Na tamtym brzegu prędzej czy później wpakujemy się na któreś z Miechunowych Uroczysk. To paskudne miejsca, stanowczo radzę trzymać się od nich z daleka.

— Znasz tedy te tereny? Byłeś tu kiedyś? Wiesz, jak się stąd wydostać?

Wiedźmin milczał przez chwilę.

— Byłem tam raz — powiedział, trąc czoło. - Trzy lata temu. Ale wjechałem z przeciwnej strony, od wschodu. Zmierzałem ku Brugge i chciałem skrócić sobie drogę. A jak się wydostałem, nie pamiętam. Bo wywieziono mnie półżywego na wozie.

Krasnolud patrzył na niego przez chwilę, ale więcej pytań nie zadawał.

Zawrócili w milczeniu. Kobiety z Kemów szły z trudem, potykając się i wspierając na kosturach, ale żadna nie uroniła słowa skargi. Milva jechała tuż obok wiedźmina, podtrzymając w ramionach uśpioną na łęku dziewuszkę z warkoczykami.

— Miarkuję — odezwała się nagle — że poharatali cię tam na uroczyskach, wtedy, trzy roki temu. Jakiś potwór, mniemam. Hazardowne masz zajęcie, Geralt.

— Nie przeczę.

— Ja wiem — pochwalił się z tyłu Jaskier — jak to wtedy było. Byłeś ranny, jakiś kupiec wywiózł cię stamtąd, a potem na Zarzeczu odnalazłeś Ciri. Mówiła mi o tym Yennefer.

Na dźwięk imienia Milva uśmiechnęła się lekko. Uwadze Geralta to nie uszło. Postanowił na najbliższym biwaku zdrowo natrzeć Jaskrowi uszu za niepohamowane mielenie ozorem. Znając poetę, nie liczył jednak na efekty, tym bardziej, że prawdopodobnie Jaskier wypaplał już wszystko, co wiedział.

— Może źle się jednak stało — powiedziała po chwili łuczniczka — że nie pojechaliśmy na tamten brzeg, na uroczyska. Jeśliś wonczas dziewczynę odnalazł… Elfy powiadają, że jeśli wtóry raz takie miejsce odwiedzić, gdzie się coś wydarzyło, to czas powtórzyć się może. Mówią na to… Psiamać, zapomniałam. Stryczek losu?

— Pętla — poprawił. - Pętla losu.

— Tfu! — skrzywił się Jaskier. - Przestalibyście gadać o stryczkach i pętlach. Mnie kiedyś elfka wywróżyła, że na rusztowaniu pożegnam ten padół łez, za sprawą małodobrego mistrza. Nie wierzę wprawdzie w tego typu tanie wróżbiarstwo, ale parę dni temu przyśniło mi się, że mnie wieszają. Obudziłem się cały spocony, śliny nie mogłem przełknąć ani tchu złapać. Nierad więc słucham, jak ktoś o szubienicach rozprawia.

— Nie do ciebie gadam, jeno do wiedźmina — odparowała Milva. - A ty uszów nie nadstawiaj, tedy nic paskudnego nie wleci do nich. Co, Geralt? Co na ową pętlę losu rzekniesz? Gdybyśmy na uroczyska pojechali, a nuż powtórzylby się czas?

— Dlatego dobrze, że zawróciliśmy — odpowiedział szorstko. - Nie mam najmniejszej ochoty powtarzać koszmaru.

*****

— Nie ma co — pokiwał głową Zoltan, rozglądając się. - W urocze miejsce nas wywiodłeś, Percival.

— Fen Carn — mruknął gnom, drapiąc się w czubek długiego nosa. - Błonie Kurhanów… Zawsze zastanawiałem się, skąd ta nazwa…

— Teraz już wiesz.

Rozległa kotlina przed nimi osnuta już była wieczornym oparem, z którego, niczym z morza, sterczały jak okiem sięgnąć tysięczne kurhany i omszałe monolity. Niektóre z głazów były zwykłymi bezkształtnymi bryłami. Inne, równo ociosane, obrobiono na obeliski i menhiry. Jeszcze inne, stojące bliżej centrum tego kamiennego lasu, były pogrupowane w dolmeny, tumulusy i kromlechy, ustawione w kręgi w sposób wykluczający przypadkowe działanie natury.

— Zaiste — powtórzył krasnolud. - Urokliwe miejsce na spędzenie nocy. Elfi cmentarz. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiedźminie, niedawno wspominałeś o ghulach? No, to wiedz, że ja je czuję wśród tych kurhanów. Tu musi być wszystko. Ghule, graveiry, upiory, wichty, elfie duchy, zjawy, widma, pełny przegląd. Wszystkie siedzą tam i wiecie, co właśnie szepczą? Że oto nie trza wieczerzy szukać, bo sama przyszła.

— Może zawróćmy? — zaproponował szeptem Jaskier. - Może wynieśmy się stąd, póki jeszcze w miarę widno?

— Też jestem tego zdania.

— Baby ni kroku już nie ujdą — powiedziała gniewnie Milva. - Dziecka przez ręce lecą. Konie ustały. Sam poganiałeś, Zoltan, jeszcze idźmy, jeszcze z pół mili, powtarzałeś, jeszcze ze staje, gadałeś. A teraz co? Ze dwa stajania nazad? Łajno. Cmentarz nie cmentarz, zanocujem, gdzie wypadło.

— A i owszem — poparł ją Wiedźmin, zsiadając. - Nie panikujcie. Nie każda nekropolia roi się od potworów i widm. Nie bywałem nigdy na Fen Carn, ale gdyby tu było naprawdę niebezpiecznie, słyszałbym o tym.

Nikt, nie wyłączając Feldmarszałka Dudy, nie odezwał się ani nie skomentował. Kobiety z Kernów odebrały swe dzieci i siadły w ciasnej grupce, milczące i wyraźnie wystraszone. Percival i Jaskier spętali konie i puścili je na bujną trawę. Geralt, Zoltan i Milya zbliżyli się do skraju łąki, obserwując tonące w mgłach i zapadającym mroku cmentarzysko.

— Na domiar złego księżyc równiutko w pełni — mruknął krasnolud. - Oj, będzie dziś w nocy upiorowe święto, czuję, oj, dadzą nam demony bobu… A co to tam jaśnieje od południa? Nie łuna?

— A jakże, łuna — potwierdził Wiedźmin. - Znowu ktoś komuś strzechy nad głowami zapalił. Wiesz co, Zoltan? Jakoś bezpieczniej czuję się tu, na Fen Cam.

— Ja też się tak poczuję, ale gdy słońce wzejdzie. O ile pozwolą nam ghule wschód obejrzeć.

Milva pogrzebała w sakwie, wyciągnęła coś błyszczącego.

— Srebrny grot — powiedziała. - Na takową okazję chowany. Pięć koron mnie na bazarze kosztował. Takim ghula da się ubić, wiedźminie?

— Nie sądzę, by tu były ghule.

— Sam mówiłeś — warknął Zoltan — że wisielca na dębie ghule obgryzły. A gdzie cmentarz, tam i ghule.

— Nie zawsze.

— Trzymam cię za słowo. Tyś Wiedźmin, specjalista, będziesz nas tedy bronił, mam nadzieję. Maruderów dziarsko pochlastałeś… Czy ghule biją się lepiej od maruderów?

— Nieporównanie. Prosiłem, przestań panikować.

— A na wąpierza dobry będzie? — Milva nakręciła srebrny grot na brzechwę, sprawdziła ostrość opuszkiem kciuka. - Albo na upiora?

— Może podziałać.

— Na moim sihillu — warknął Zoltan, obnażając miecz — wyryte jest starodawnymi krasnoludzkimi runami prastare krasnoludzkie zaklęcie. Niech no jeno który ghul zbliży się na długość klingi, popamięta mnie. O, popatrzcie.

— Ha — zaciekawił się Jaskier, który właśnie zbliżył się do nich. - Więc to są słynne tajne runy krasnoludów? Co głosi ten napis?

— "Na pohybel skurwysynom!"

— Coś się ruszyło wśród kamieni — wrzasnął nagle Percival Schuttenbach. - Ghul, ghul!

— Gdzie?

— Tam, tam! Wśród głazów się skrył!

— Jeden?

— Jednego widziałem!

— Musi zdrowo być głodny, skoro próbuje nas podskubać, nim jeszcze ciemność zapadła — krasnolud popluł w dłonie i mocno uchwycił rękojeść sihilla. - Ha! Zaraz się przekona, że łakomstwo gubi! Milva, wsadź mu strzałę w rzyć, a ja wypuszczę z niego wątpia!

— Nic tam nie widzę — syknęła Milva z lotką strzały przy podbródku. - Ani chwast między kamieniami nie drgnie. Nie przywidziało ci się, gnomie?

— Żadną miarą — zaprotestował Pereival. - Widzicie ten głaz, co wygląda jak rozwalony stół? Tam się ghul skrył, za ten głaz właśnie.

— Zostańcie tu — Geralt szybkim ruchem wyciągnął miecz z pochwy na plecach. - Strzeżcie bab i uważajcie na konie. Gdyby ghule zaatakowały, zwierzęta wpadną w szał. Ja pójdę i sprawdzę, co to było.

— Sam nie pójdziesz — zaprotestował stanowczo Zoltan. - Wtedy, na porębie, pozwoliłem ci iść samemu, bom przed ospą stchórzył. I przez dwie noce z rzędu nie mogłem ze sromoty spać. Nigdy więcej! Percival, a ty dokąd? Na tyły? Tyś niby upiora zoczył, to teraz w przedniej straży pójdziesz. Nie lękaj się, ja idę za tobą.

Ostrożnie weszli między kurhany, starając się nie szeleścić w chwastach, sięgających Geraltowi powyżej kolan, a krasnoludowi i gnomowi do pasa. Zbliżając się do dolmenu, który wskazał Percival, rozdzielili się sprytnie, odcinając ghulowi możliwe drogi ucieczki. Ale strategia okazała się daremną. Geralt wiedział, że tak będzie — jego wiedźmiński medalion nie drgnął nawet, nie zasygnalizował niczego.

— Nikogo tu nie ma — stwierdził fakt Zoltan, rozglądając się. - Ni żywego ducha. To było jednak przywidzenie, Percival. Fałszywy alarm. Napędziłeś nam niepotrzebnie stracha, zaprawdę, godzien za to jesteś kopniaka w rzyć.

— Widziałem! — zaperzył się gnom. - Widziałem, jak między kamieniami przeskakiwał! Chudy był, czarny jak poborca podatków…

— Milcz, gnomie głupi, bo jak cię…

— Co to za dziwny zapach? — spytał nagle Geralt. - Nie czujecie?

— W rzeczy samej — krasnolud powęszył jak wyżeł. - Dziwnie śmierdzi.

— Zioła — Percival pociągnął swym wrażliwym, długim na dwa cale nosem. - Piołun, bazylia, szałwia, anyżek… Cynamon? Ki diabeł?

— Czym śmierdzą ghule, Geralt?

— Trupem — Wiedźmin rozejrzał się bystro, szukając śladów wśród traw, potem kilkoma szybkimi krokami wrócił do zapadniętego dolmenu i lekko postukał płazem miecza o kamień.

— Wyłaź — powiedział przez zaciśnięte zęby. - Wiem, że tam jesteś. Żywo albo pchnę w dziurę żelazem.

Z doskonale zamaskowanej jamy pod głazami rozległ się cichy chrobot.

— Wyłaź — powtórzył Geralt. - Niczego ci nie zrobimy.

— Włos ci z głowy nie spadnie — zapewnił słodko Zoltan, wznosząc nad dziurą sihill i groźnie przewracając oczami. - Wychodź śmiało!

Geralt pokręcił głową i zdecydowanym gestem nakazał mu odstąpić. Z dziury pod dolmenem zachrobotalo ponownie i ostro powiało ziołowo-korzennym zapachem. Po chwili ujrzeli szpakowatą głowę, a potem twarz ozdobioną szlachetnie garbatym nosem, należącą bynajmniej nie do ghula, lecz do szczupłego mężczyzny w średnim wieku. Percival nie mylił się. Mężczyzna w samej rzeczy przypominał nieco poborcę podatków.

— Mogę wyjść bez obawy? — spytał, unosząc na Geralta czarne oczy pod lekko siwymi brwiami.

— Możesz.

Mężczyna wygramolił się z dziury, otrzepał czarną szatę, przewiązaną w pasie czymś w rodzaju fartucha, poprawił płócienną torbę, powodując kolejną falę ziołowych zapachów.

— Proponuję, by schowali panowie broń — oświadczył spokojnym głosem, wodząc oczami po otaczających go wędrowcach. - Nie będzie potrzebna. Ja, jak widzicie, żadnego oręża nie noszę. Nigdy nie noszę. Nie mam również przy sobie niczego, co można by nazwać godziwym łupem. Zwę się Emiel Regis. Pochodzę z Dillingen. Jestem cyrulikiem.

— W istocie — skrzywił się lekko Zoltan Chivay. - Cyrulik, alchemik lub zielarz. Bez obrazy, mołściewy, ale zdrowo jedzie od was apteką.

Emiel Regis uśmiechnął się dziwnie, zaciśniętymi wargami, przepraszająco rozłożył ręce.

— Zapach was zdradził, panie cyruliku — powiedział Geralt, chowając miecz do pochwy. - Mieliście jakieś szczególne powody, by się przed nami kryć?

— Szczególne? — mężczyzna skierował na niego czarne oczy. - Nie. Ogólne raczej. Przeląkłem się was po prostu. Takie czasy.

— Prawda — przytaknął krasnolud i wskazał kciukiem na rozjaśniającą niebo łunę. - Takie czasy. Miarkuję, żeście uciekinier, tak jak i my. Ciekawe jednakowoż, że choć tak daleko od rodzinnego Dillingen zbieżaliście, samojeden kryjecie się wśród tych kurhanów. No, ale różna ludziom dola wypada, osobliwie w trudnych czasach. Myśmy zlękli się was, wy nas. Strach ma wielkie oczy.

— Z mojej strony — podający się za Emiela Regisa mężczyzna nie spuszczał z nich wzroku — nic wam nie grozi. Mam nadzieję, że mogę liczyć na wzajemność?

— Cóż to — Zoltan wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. - Za rozbójników nas macie, czy jak? My, panie cyruliku, też jesteśmy uciekinierzy. Zmierzamy w kierunku granicy temerskiej. Jeśli chcecie, możecie się przyłączyć. W kupie raźniej i bezpieczniej niż w pojedynkę, a nam medyk może się przydać. Prowadzimy kobiety i dzieci. Czy wśród tych śmierdzących driakwi, które, jak czuję, macie przy sobie, znajdzie się lek na obtarte nogi?

— Coś się znajdzie — powiedział cicho cyrulik. - Rad okażę pomoc. Jeśli zaś chodzi o wspólne wędrowanie. Dziękuję za propozycję, ale ja nie jestem uciekinierem, panowie. Nie uciekłem z Dillingen przed wojną. Ja tutaj mieszkam.

— Że jak? — zmarszczył brwi krasnolud, cofając się o krok. - Mieszkacie tu? Tu, na cmentarzysku?

— Na cmentarzysku? Nie. Mam chatę niedaleko stąd. Oprócz domu i sklepu w Dillingen, ma się rozumieć. Ale tutaj spędzam lato, co roku, od czerwca do września, od Sobótki do ekwinokcjum. Zbieram lecznicze zioła i korzenie, z części na miejscu destyluję leki i eliksiry…

— Ale o wojnie wiecie — stwierdził, nie zapytał Geralt — pomimo pustelniczej samotności z dala od świata i ludzi. Od kogo?

— Od uciekinierów, którzy tędy ciągnęli. Niecałe dwie mile stąd, nad rzeką Chotlą, jest wielki obóz. Zgrupowało się tam dobre parę setek zbiegów, wieśniaków z Brugge i Sodden.

— A wojska temerskie? — zaciekawił się Zoltan. - Ruszyły się?

— Nic mi o tym nie wiadomo.

Krasnolud zaklął, potem łypnął na cyrulika.

— Tak tedy mieszkacie tu sobie, panie Regis — powiedział przeciągle. - Nocami zaś spacerujecie wśród grobów. Nie strach wam?

— Czego miałbym się lękać?

— Ten oto jegomość — Zoltan wskazał na Geralta — jest wiedźminem. Widział niedawno ślady ghuli. Trupojadów, rozumiecie? A nie trzeba być wiedźminem, by wiedzieć, że ghule trzymają się cmentarzy.

— Wiedźmin — cyrulik spojrzał na Geralta z wyraźnym zainteresowaniem. - Zabójca potworów. No, no. Ciekawe. Nie wyjaśniliście towarzyszom, panie wiedźminie, że ta nekropolia liczy sobie ponad pół tysiąca lat? Ghule nie przebierają w jedzeniu, ale nie gryzą pięćsetletnich kości. Nie ma ich tutaj.

— Absolutnie mnie to nie martwi — rzekł Zoltan Chivay, rozglądając się. - No, panie medyku, pozwólcie do naszego obozowiska. Mamy zimną koninę, przecie nie pogardzicie?

Regis patrzył na niego długo.

— Dziękuję — powiedział wreszcie. - Mam jednak lepszy pomysł. Zapraszam do mnie. Moje letnie domostwo to wprawdzie szałas raczej niż chata, i to maleńki, nocować i tak przyjdzie wam pod księżycem. Ale jest przy chacie źródlana woda. I palenisko, na którym można odgrzać koninę.

— Skorzystamy z chęcią — ukłonił się krasnolud. - Może i nie ma tu ghuli, ale i tak myśl o nocy na tym cmentarzu nieszczególnie mnie nastraja. Chodźmy, poznacie resztę naszej kompanii.

Gdy podchodzili do obozowiska, konie zaparskały, uderzyły kopytami o grunt.

— Stańcie nieco pod wiatr, panie Regis — Zoltan Chivay obrzucił medyka wymownym spojrzeniem. - Zapach szałwii płoszy wierzchowce, a mnie, wstyd przyznać, przykro kojarzy się z wyrywaniem zębów.

*****

— Geralt — mruknął Zoltan, gdy tylko Emiel Begis znikł za płachtą przesłaniającą wejście do chaty. - Miejmy oczy otwarte. Ten śmierdzący zielarz niezbyt mi się podoba.

— Jakiś konkretny powód?

— Nie podobają mi się ludzie spędzający lato opodal cmentarzy, i to cmentarzy bardzo odległych od miejsc zamieszkania. Czyżby w milszych okolicach nie rosły zioła? Ten cały Regis patrzy mi na rabusia grobów. Cyrulicy, alchemicy i im podobni wykopują na zamkach trupy, by później wyczyniać z nimi różne ekskrementy.

— Eksperymenty. Ale do takich praktyk używa się świeżych zwłok. Ten cmentarz jest bardzo stary.

— Fakt — podrapał się w brodę krasnolud, obserwując kobiety z Kernów, szykujące sobie nocleg pod krzakami czeremchy rosnącymi dookoła chałupy cyrulika. - Może więc on ograbia mogiły z ukrytych kosztowności?

— Zapytaj go — wzruszył ramionami Geralt. - Zaproszenie do jego sadyby przyjąłeś z miejsca, bez certowania się, a teraz nagle zrobiłeś się podejrzliwy niby stara panna, gdy jej prawią komplementy.

— Hmmm… — zacukał się Zoltan. - Trochę racji masz. Ale chętnie rzuciłbym okiem, co on tam ma w tej lepiance. Ot tak, dla pewności…

— Wejdź tam za nim i udaj, że chcesz pożyczyć widelec.

— Dlaczego widelec?

— A dlaczego nie?

Krasnolud popatrzył na niego przeciągle, w końcu jednak zdecydował się, szparkim krokiem zbliżył się do chatki, zapukał grzecznie w ościeżnicę i wszedł. Nie wychodził kilka bitych chwil, po czym nagle pojawił się w drzwiach.

— Geralt, Percival, Jaskier, pozwólcie. Zobaczycie coś interesującego. No, śmiało, bez ceregieli, pan Regis nas zaprasza.

Wnętrze chaty było ciemne i przepełnione ciepłym, oszołamiającym, wiercącym w nozdrzach zapachem, bijącym głównie od pęków ziół i korzeni, którymi obwieszone były wszystkie ściany. Za całe umeblowanie służył barłóg, również usłany ziołami, oraz krzywy stół, zagracony niezliczoną liczbą szklanych, glinianych i porcelanowych buteleczek. Skąpe światło, które pozwalało widzieć to wszystko, wydzielały węgle w palenisku dziwacznego pękatego piecyka, przypominającego brzuchatą klepsydrę. Piecyk otoczała pajęcza sieć błyszczących rurek różnej średnicy, powykręcanych w łuki i spirale. Pod jedną z takich rurek stał drewniany ceber, do którego kapało.

Na widok piecyka Percival Schuttenbach wybałuszył oczy, rozdziawił usta, westchnął, a potem podskoczył.

— Ho, ho, ho! — zawołał w nie dającym się ukryć zachwyceniu. - Co ja widzę? Toż to najprawdziwszy atanor sprzężony z alembikiem! Wyposażony w kolumnę rektyfikacyjną i miedzianą chłodnicę! Piękna robota! Samiście to skonstruowali, panie cyruliku?

— Owszem — przyznał skromnie Emiel Regis. - Zajmuję się wyrobem eliksirów, muszę więc destylować, wyciągać piąte esencje, a także…

Urwał, widząc, jak Zołtan Chivay łowi kapiącą z rurki kroplę i oblizuje palec. Krasnolud westchnął, na jego rumianej twarzy odmalowała się nieopisana błogość.

Jaskier nie wytrzymał, również spróbował. I jęknął z cicha.

— Piąta esencja — przyznał, mlaskając. - I chyba szósta albo nawet siódma.

— No tak… — cyrulik uśmiechnął się lekko. - Mówiłem, destylat.

— Samogon — poprawił bez nacisku Zoltan. - I to jaki. Spróbuj, Percival.

— Ale ja się nie znam na organicznej chemii — odrzekł w roztargnieniu gnom, na kolanach oglądający szczegóły montażu alchemicznego pieca. - Wątpliwe, bym poznał składniki…

— Destylat jest z alrauny — rozwiał wątpliwości Regis. - Wzbogaconej belladonną. I sfermentowaną masą skrobiową.

— Znaczy, zacierem?

— Można to i tak nazwać.

— A jakiś kubek można dostać?

— Zoltan, Jaskier — Wiedźmin skrzyżował ręce na piersi. - Czy wy głusi jesteście? To mandragora. Samogon jest zrobiony z mandragory. Zostawcie w spokoju ten kociołek.

— Ależ drogi panie Geralt — alchemik wygrzebał niewielką menzurkę spomiędzy zakurzonych retort i butli, pieczołowicie wytarł ją szmatką. - Nie ma się czego lękać. Mandragora jest właściwie sezonowana, a proporcje starannie dobrane i precyzyjnie odważone. Na librę masy skrobiowej daję tylko pięć uncji alrauny, a belladonny tylko pół drachmy…

— Nie o to szło — Zoltan spojrzał na wiedźmina, zrozumiał w lot, spoważniał, ostrożnie cofnął się od piecyka. Nie o to się rozchodzi, panie Regis, ile drachm wrzucacie, ale o to, ile drachma alrauny kosztuje. Zbyt drogi to trunek jak dla nas.

— Mandragora — szepnął z podziwem Jaskier, wskazując na piętrzącą się w kącie szałasu kupkę bulw przypominających małe buraki cukrowe. - To jest mandragora? Prawdziwa mandragora?

— Odmiana żeńska — kiwnął głową alchemik. - Rośnie w dużych skupiskach właśnie na cmentarzu, na którym przyszło nam się poznajomić. Dlatego też tutaj właśnie spędzam lato.

Wiedźmin wymownie spojrzał na Zoltana. Krasnolud mrugnął. Regis uśmiechnął się półgębkiem.

— Proszę, proszę, panowie, jeśli macie ochotę, serdecznie zapraszam do degustacji. Doceniam wasz takt, ale w obecnej sytuacji mało mam szans, by dowieźć eliksiry do objętego wojną Dillingen. To wszystko i tak musiałoby się zmarnować, w związku z czym nie mówmy o cenach. Przepraszam, ale naczynie do picia mam tylko jedno.

— Wystarczy — mruknął Zoltan, biorąc menzurkę i ostrożnie naczerpując z cebrzyka. - Pańskie zdrowie, panie Regis. Uuuuuuch…

— Proszę wybaczenia — uśmiechnął się znowu cyrulik. - Jakość destylatu pozostawia zapewne wiele do życzenia… To w zasadzie półfabrykat.

— To najlepszy półfabrykat, jaki w życiu piłem — złapał oddech Zoltan. - Masz, poeto.

— Aaaach… O, matko moja! Przedni! Spróbuj, Geralt.

— Gospodarzowi — Wiedźmin ukłonił się lekko w stronę Emiela Regisa. - Gdzie twoje maniery, Jaskier?

— Raczcie wybaczyć, panowie — odkłonił się alchemik — ale nie pozwalam sobie na żadne używki. Zdrowie już nie to, co niegdyś, przyszło zrezygnować… z wielu przyjemności.

— Nawet łyczka?

— Chodzi o zasadę — wyjaśnił spokojnie Regis. - Nigdy nie łamię zasad, które sam sobie określam.

— Podziwiam i zazdroszczę pryncypialności — Geralt upił nieco z menzurki, po chwili wahania golnął do dna. W delektowaniu się smakiem przeszkodziły nieco łzy, cieknące z oczu. Po żołądku rozlało się ożywcze ciepło.

— Pójdę po Milvę — zaofiarował się, oddając naczynie krasnoludowi. - Nie wydudlijcie wszystkiego, nim wrócimy.

Milva siedziała w pobliżu koni, przekomarzając się z piegowatą dziewuszką, którą cały dzień wiozła na łęku. Gdy dowiedziała się o gościnności Regisa, zrazu wzruszyła ramionami, ale nie dała się długo prosić.

Gdy weszli do szałasu, zastali towarzystwo przy oględzinach zmagazynowanych korzeni mandragory.

— Pierwszy raz widzę — przyznał się Jaskier, obracając w palcach kłączastą bulwę. - Rzeczywiście, nieco przypomina człowieka.

— Pokręconego przez lumbago — stwierdził Zoltan. - A ten drugi, o, wypisz wymaluj baba w ciąży. Ten zaś, z przeproszeniem, jakby dwoje ludzi, zajętych pochędóżką.

— Wam tylko jedno w głowie — Milva chwacko wychyliła napełnioną menzurkę, mocno kaszlnęła w pięść. - A niech mnie… Krzepka ta gorzała! Prawdziwie to z dziwostrętu? Ha, tedy czarodziejski napitek pijemy! Nie co dnia się trafia. Dzięki, panie cyruliku.

— Ależ cała przyjemność po mojej stronie. Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię, pobudzając humor, wigor i gadatliwość.

— Taka mandragora, jakem słyszał, to warzywo o wielkiej magicznej mocy — rzekł z przekonaniem Percival Schuttenbach.

— A jakże — potwierdził Jaskier, po czym golnął sobie, otrząsnął się i zaczął gadać. - Mało to ballad na ten temat ułożono? Czarodzieje używają mandragory do eliksirów, dzięki którym zachowują wieczną młodość. Czarodziejki nadto wyrabiają z airauny maść, która nazywa się glamarye. Wysmarowana taką maścią czarodziejka robi się tak piękna i czarowna, że oczy na wierzch wyłażą. Trzeba wam też wiedzieć, że mandragora jest silnym afrodyzjakiem i używa się jej do magii miłosnej, zwłaszcza do przełamywania dziewczęcych oporów. Stąd właśnie bierze się ludowa nazwa mandragory: dziwostręt. Znaczy się, ziele, które stręczy dziwki.

— Bałwan — skomentowała Milva.

— A ja słyszałem — rzeki gnom, wychyliwszy napełnione naczynie — że gdy się korzeń airauny ze ziemi wyciąga, to roślina płacze i zawodzi jak żywa.

— Ba — powiedział Zoltan, naczerpując z cebrzyka. - Żeby tylko zawodziła! Mandragora, mówią, wrzeszczy tak okropnie, że zmysły postradać od tego można, a nadto gusła wykrzykuje i klątwy miota na tego, kto ją z ziemi wyrywa. Życiem można taki hazard przypłacić.

— Widzi mi się to osielską bajędą — Milva wzięła od niego menzurkę, wypiła z rozmachem i otrząsnęła się. - Nie może to być, by roślina taką moc miała.

— Niezawodna to prawda! — zawołał zapalczywie krasnolud. - Ale roztropni zielarze wynaleźli sposób, by się ochronić. Znalazłszy airaunę, trzeba umotać do korzenia postronek jednym końcem, do drugiego zasię końca postronka uwiązać psa…

— Albo świnię — wtrącił gnom.

— Albo dziką świnię — dodał poważnie Jaskier.

— Głupiś, poeto. Rzecz w tym, by to sobaka albo świnia mandragorę z ziemi wytargała, wówczas klątwy i uroki zielska na ciągnącego zwierzaka spadną, zielarz zasię, daleko i bezpiecznie w chaszczach ukryty, cało ujdzie. Co, panie Regis? Słusznie mówię?

— Metoda jest interesująca — przyznał alchemik, uśmiechając się zagadkowo. - Głównie przez jej pomysłowość. Minusem jest jednak daleko posunięta komplikacja. Wszakże teoretycznie wystarczyłby sam postronek, bez pociągowego zwierzęcia. Nie posądzałbym mandragory o zdolność rozpoznania, kto ciągnie za postronek. Czary i klątwy zawsze powinny spaść na sznurek, który jest przecież tańszy i mniej kłopotliwy w obsłudze niż pies, że o świni nie wspomnę.

— Kpicie?

— Gdzieżbym śmiał. Mówiłem, podziwiam pomysłowość. Bo jakkolwiek mandragora, wbrew powszechnej opinii, nie jest zdolna do rzucania uroków czy klątw, jest to w stanie świeżym roślina silnie toksyczna, tak dalece, że trująca jest nawet gleba wokół korzenia. Pryśniecie świeżego soku na twarz lub na skaleczoną dłoń, ba, nawet wdychanie oparu może mieć fatalne skutki. Ja używam maski i rękawic, co nie znaczy, bym miał coś do zarzucenia metodzie postronka.

— Hmmm… — zastanowił się krasnolud. - A z owym krzykiem straszliwym, który wyrywana alrauna wydaje, prawda to?

— Mandragora nie posiada strun głosowych — wyjaśnił spokojnie alchemik. - To raczej typowe dla roślin, nieprawdaż? Wydzielana przez kłącze toksyna ma jednak silne działanie halucynogenne. Głosy, krzyki, szepty i inne dźwięki to nic innego, jak halucynacje wytwarzane przez porażony centralny ośrodek nerwowy.

— Ha, na śmierć zapomniałem — z ust Jaskra, który właśnie wychylił menzurkę, wyrwało się stłumione beknięcie. - Mandragora jest silnie trująca! A ja brałem ją do ręki! A teraz chlamy ten wywar bez opamiętania…

— Toksyczny jest wyłącznie świeży korzeń alrauny — uspokoił go Regis. - Mój jest sezonowany i właściwie przygotowany, a destylat jest filtrowany. Nie ma powodu do obaw.

— Pewnie, że nie ma — zgodził się Zoltan. - Bimber zawsze będzie bimbrem, pędzić go można nawet z szaleju, pokrzywy, rybich łusek i starych sznurowadeł. Dawaj szklankę, Jaskier, bo kolejka czeka.

Konsekwentnie napełniana menzurka okrążyła kompanię. Wszyscy porozsiadali się wygodnie na polepie. Wiedźmin syknął i zaklął, poprawił pozycję, bo przy siadaniu ból znowu przeszył mu kolano. Zobaczył, że Regis przygląda mu się uważnie.

— Świeża rana?

— Niezbyt. Ale dokucza. Masz tu jakieś zioła, zdolne uśmierzyć ból?

— To zależy od rodzaju bólu — uśmiechnął się nieznacznie cyrulik. - I od jego przyczyn. W twoim pocie, wiedźminie, wyczuwam dziwny zapach. Byłeś leczony magią? Podawano ci magiczne enzymy i hormony?

— Podawano mi różne leki. Nie miałem pojęcia, że jeszcze można je wywęszyć w moim pocie. Masz cholernie czuły węch, Regis.

— Każdy ma jakieś zalety. Dla wyrównania wad. Jaką dolegliwość leczono ci magicznie?

— Miałem złamaną rękę i trzon kości udowej.

— Jak dawno temu?

— Miesiąc z okładem.

— I już chodzisz? Niebywałe. Driady z Brokilonu, prawda?

— Jak na to wpadłeś?

— Tylko driady znają leki, zdolne tak szybko odbudować tkankę kostną. Na wierzchach twoich dłoni widzę ciemne punkty, miejsca, w które wniknęły korzonki conynhaeli i symbiotyczne pędy purpurowego żywokostu. Conynhaelą umieją się posługiwać wyłącznie driady, a purpurowy żywokost nie rośnie poza Brokilonem.

— Brawo. Bezbłędna dedukcja. Mnie jednak interesuje coś innego. Złamano mi kość uda i przedramię. Silne bóle odczuwam natomiast w kolanie i w łokciu.

— Typowe — pokiwał głową cyrulik. - Magia driad odbudowała ci uszkodzoną kość, ale jednocześnie spowodowała małą rewolucję w pniach nerwowych. Skutek uboczny, najsilniej odczuwalny w stawach.

— Co możesz mi na to poradzić?

— Nic, niestety. Jeszcze przez długi czas będziesz nieomylnie przewidywał słotę. Zimą bóle się nasilą. Nie zalecałbym ci jednak silnych leków znieczulających. Zwłaszcza narkotyków. Jesteś wiedźminem, w twoim przypadku jest to absolutnie niewskazane.

— Poleczę się więc twoją mandragorą — Wiedźmin uniósł napełnioną menzurkę, którą właśnie wręczyła mu Milva, wypił do dna i zakaszlał, aż łzy napłynęły mu do oczu. - Już mi, cholera, lepiej.

— Nie jestem pewien — Regis uśmiechnął się zaciśniętymi wargami — czy leczysz właściwą chorobę. Przypominam też, że winno się leczyć przyczyny, nie zaś objawy.

— Nie w przypadku tego wiedźmina — parsknął nieco już rumiany Jaskier, przysłuchujący się rozmowie. - Jemu akurat, na jego zmartwienia, gorzałka dobrze zrobi.

— Tobie też powinna — Geralt zmroził poetę wzrokiem. - Zwłaszcza, jeśli ci od niej jęzor skołowacieje.

— Na to bym raczej nie liczył — uśmiechnął się znowu cyrulik. - W skład preparatu wchodzi belladonna. Wiele alkaloidów, w tym skopolamina. Zanim mandragora was rozbierze, wszyscy niezawodnie dacie mi popis elokwencji.

— Popis czego? — spytał Percival.

— Wymowności. Przepraszam. Używajmy prostszych słów.

Geralt skrzywił wargi w pseudouśmiechu.

— Słusznie — powiedział. - Łatwo popaść w manierę i zacząć używać takich słów na co dzień. Ludzie mają wówczas rozmówcę za aroganckiego błazna.

— Albo za alchemika — powiedział Zoltan Chivay, czerpiąc menzurką z cebra.

— Lub za wiedźmina — parsknął Jaskier — który naczytał się, by móc imponować pewnej czarodziejce. Czarodziejki, moi panowie, na nic tak nie lecą, jak na wyszukany bajer. Prawdę mówię, Geralt? No, opowiedz nam coś…

— Opuść kolejkę. Jaskier — przerwał zimno Wiedźmin.

— Za szybko działają na ciebie zawarte w tym bimbrze alkaloidy. Rozgadałeś się.

— Przestałbyś, Geralt — skrzywił się Zoltan — z tymi twymi sekretami. Wiele nowego nam Jaskier nie powiedział. Nic na to nie poradzisz, że jesteś chodzącą legendą. Historie o twoich przygodach grywa się w teatrzykach kukiełkowych. W tym i historię o tobie i czarodziejce imieniem Guinevere.

— Yennefer — poprawił półgłosem Regis. - Oglądałem taki spektakl. Historię o polowaniu na dżinna, o ile mnie pamięć nie myli.

— Byłem przy tym polowaniu — pochwalił się Jaskier. - Śmiechu było, powiadam wam…

— Opowiedz wszystkim — Geralt wstał. - Popijając i ubarwiając ładnie. Ja idę się przejść.

— Ejże — żachnął się krasnolud. - Nie ma się o co obrażać…

— Nie zrozumiałeś mnie, Zoltan. Idę ulżyć pęcherzowi. Cóż, zdarza się to nawet chodzącym legendom.

*****

Noc była zimna jak wszyscy diabli. Konie tupały i pochrapywały, para buchała im z nozdrzy. Zalana księżycowym światłem buda cyrulika wyglądała iście bajecznie. Wypisz, wymaluj, chatka leśnej wróżki. Wiedźmin zapiął spodnie.

Milva, która wyszła wkrótce po nim, chrząknęła niepewnie. Jej długi cień zrównał się z jego cieniem.

— Czemu z powrotem zwłóczysz? — spytała. - Naprawdeś się na nich rozeźlił?

— Nie — zaprzeczył.

— Po kiego biesa stoisz tu tedy sam, po księżycu?

— Liczę.

— Hę?

— Od wyruszenia z Brokilonu minęło dwanaście dni, w czasie których przebyłem jakieś sześćdziesiąt mil. Ciri, jak głosi plotka, jest w Nilfgaardzie, stolicy cesarstwa, mieście, od którego dzieli mnie, według ostrożnych rachunków, coś około dwóch i pół tysiąca mil. Z prostej kalkulacji wynika, że w tym tempie dotrę tam za rok i cztery miesiące. Co ty na to?

— Nic — Milva wzruszyła ramionami, chrząknęła znowu. - Nie umiem rachować tak dobrze, jak ty. Czytać ni pisać w ogóle nie umiem. Jestem głupia, prosta dziewucha ze wsi. Żadna dla ciebie kompania. Ni druh do gadki.

— Nie mów tak.

— Wżdy to prawda — odwróciła się gwałtownie. - Po coś mi te dni i te mile wyliczył? Bym ci co poradziła? Otuchy dodała? Lęk twój odpędziła, stłumiła żal, co targa tobą gorzej niźli ból w połamanym kulasie? Nie umiem! Tobie kogo innego trza. Tamtej, o której Jaskier gadał. Mądrej, uczonej. Ukochanej.

— Jaskier jest papla.

— Jużci. Ale czasem z głową paple. Wracajmy, chcę się jeszcze napić.

— Milva?

— Czego?

— Nigdy mi nie powiedziałaś, dlaczego zdecydowałaś się jechać ze mną.

— Nigdyś nie pytał.

— Teraz pytam.

— Teraz za późno. Teraz już sama nie wiem.

— No, jesteście nareszcie — ucieszył się na ich widok Zoltan, wyraźnie już zmienionym głosem. - A myśmy tu, wystawcie sobie, ustalili, że Regis rusza z nami w dalszą drogę.

— Doprawdy? — Wiedźmin spojrzał na cyrulika uważnie. - Skąd ta nagła decyzja?

— Pan Zoltan — nie spuścił oczu Regis — uświadomił mi, że moje okolice ogarnęła wojna znacznie poważniejsza, niż wynikało to z opowieści uciekinierów. Powrót w tamte strony nie wchodzi w grę, pozostanie na tym pustkowiu nie wydaje się mądre. Samotne wędrowanie również.

— A my, choć zupełnie ci nie znani, wyglądamy na takich, z którymi wędruje się bezpiecznie. Wystarczył ci jeden rzut oka?

— Dwa — odrzekł z lekkim uśmiechem cyrulik. - Jeden na kobiety, którymi się opiekujecie. Drugi na ich dzieci.

Zoltan beknął gromko, skrobnął menzurką o dno cebrzyka.

— Pozory mogą mylić — zadrwił. - Może my zamierzamy sprzedać te baby w niewolę? Percival, zrób no coś z tym aparatem. Odkręć trochę zawór albo co? Chcemy się napić, a ciecze jak krew z nosa.

— Chłodnica nie wyrobi. Wygon będzie ciepły.

— Nie szkodzi. Noc jest chłodna.

Ciepławy samogon ostro pobudził konwersację. Jaskier, Zoltan i Percival nabrali rumieńców, głosy zmieniły im się jeszcze bardziej — w przypadku poety i gnoma można było już w zasadzie mówić o lekkim bełkocie. Zgłodniawszy, towarzystwo żuło zimną koninę i pogryzało znalezione w chacie korzonki chrzanu, roniąc łzy, bo chrzan był równie krzepki jak bimber. Ale dodawał ognia dyskusji.

Regis nagle dał wyraz zdziwieniu, gdy okazało się, że finalnym celem wędrówki nie jest enklawa masywu Mahakam, odwieczna i bezpieczna krasnoludzka siedziba. Zoltan, który zrobił się jeszcze gadatliwszy od Jaskra, oświadczył, że do Mahakamu nie wróci pod żadnym pozorem, i dał upust swej niechęci wobec panujących tam porządków, zwłaszcza zaś wobec polityki i absolutnej władzy starosty Mahakamu i wszystkich krasnoludzkich klanów, Brouvera Hooga.

— Stary grzyb! — wrzasnął i napluł w palenisko piecyka. - Spojrzysz i nie wiesz, żywy czy wypchany. Prawie się nie rusza, i dobrze, jako że pierdzi przy każdym poruszeniu. Nie sposób zrozumieć, co gada, bo mu się broda z wąsami skleiła zeschłym barszczem. Ale rządzi wszystkim i wszystkimi, wszyscy muszą tańczyć, jak zagra…

— Trudno jednak twierdzić, by polityka starosty Hooga była zła — wtrącił Regis. - To dzięki jego zdecydowanym akcjom krasnoludy odłączyły się od elfów i nie walczą już wspólnie ze Scoia'tael. A dzięki temu ustały pogromy, dzięki temu nie doszło do karnej ekspedycji na Mahakam. Spolegliwść w kontaktach z ludźmi przynosi owoce.

— Gówno prawda — Zoltan wychylił menzurkę. - W sprawie Wiewiórek staremu piernikowi nie szło o żadną spolegliwość, lecz o to, że zbyt wielu młodzików rzucało robotę w kopalniach i kuźniach, przyłączało się do elfów, by w komandach zażyć swobody i męskiej przygody. Gdy zjawisko urosło do rozmiarów problemu, Brouver Hoog wziął gówniarzy w twarde karby. Gdzieś miał zabijanych przez Wiewiórki ludzi i bimbał na represje, spadające z tego tytułu na krasnoludów, w tym i na wasze osławione pogromy. Te ostatnie guzik go obchodziły i guzik obchodzą, bo krasnoludów osiadłych w miastach uważa za odszczepieńców. Co się zaś tyczy zagrożenia w postaci karnych ekspedycji na Mahakam, to nie rozśmieszajcie mnie, mili moi. Nijakiego zagrożenia nie ma i nie było, bo żaden z królów nie ośmieliłby się ruszyć Mahakamu nawet palcem. Więcej wam powiem: nawet Nilfgaardczycy, gdyby udało im się opanować otaczające masyw doliny, Mahakamu ruszyć się nie ośmielą. Wiecie, dlaczego? Powiem wam: Mahakam to stal. I nie byle jaka. Tam jest węgiel, tam są magnetytowe rudy, nieprzebrany pokład. Wszędzie indziej aby sama darniówka.

— I technika jest w Mahakamie — wtrącił Percival Schuttenbach. - Hutnictwo i metalurgia! Wielkie piece, nie jakieś tam zasrane dymarki. Młoty wodne i parowe…

— Masz, Percival, golnij sobie — Zoltan podał gnomowi napełnione znowu naczynie — bo zanudzisz nas tą twoją techniką. Wszyscy wiedzą o technice. Ale nie wszyscy wiedzą, że Mahakam eksportuje stal. Do Królestw, ale i do Nilfgaardu też. A jeśli nas kto palcem tknie, zniszczymy warsztaty i zalejemy kopalnie. A wówczas bijcie się, ludzie, ale na dębowe pały, krzemienie i ośle szczęki.

— Niby taki zawzięty jesteś na Brouvera Hooga i porządki w Mahakamie — zauważył Wiedźmin — a nagle zacząłeś mówić "my".

— A i owszem — potwierdził zapalczywie krasnolud. - Jest coś takiego jak solidarność, nie? Przyznam, że trochę też i duma mnie rozpiera, żeśmy mądrzejsi od pyszałków elfów. Nie zaprzeczycie chyba? Elfy przez parę setek lat udawały, że was, ludzi, wcale nie ma. W niebo patrzały, kwiatki wąchały, a na widok człowieka odwracały wypacykowane oczka. A gdy się okazało, że to nic nie daje, nagle ocknęły się i złapały za broń. Postanowiły zabijać i dać się pozabijać. A my, krasnoludy? Myśmy się przystosowali — Nie, nie daliśmy się wam podporządkować, niech się wam to nie marzy. To myśmy was sobie podporządkowali. Ekonomicznie.

— Prawdę powiedziawszy — odezwał się Regis — wam było łatwiej się przystosować niż elfom. Elfów integruje ziemia, terytorium. Was integruje klan. Gdzie klan, tam ojczyzna. Gdyby nawet jakiś szczególnie krótkowzroczny król zaatakował Mahakam, zalejecie kopalnie i bez żalu powędrujecie gdzie indziej. W inne, odległe góry. A choćby i do ludzkich miast.

— A pewnie! W waszych miastach można całkiem fajnie żyć.

— Nawet w gettach? — Jaskier złapał oddech po hauście destylatu.

— A co złego w gettach? Wolę mieszkać wśród swoich. Na co mi integracja?

— Byleby nas do cechów przypuścili — Percival otarł nos rękawem.

— W końcu kiedyś dopuszczą — rzekł z przekonaniem krasnolud. - A nie, to będziemy partaczyć albo założymy własne cechy, niech zadecyduje zdrowa konkurencja.

— A jednak w Mahakamie jest bezpieczniej niż w miastach — zauważył Regis. - Miasta mogą w każdej chwili pójść z dymem. Rozumniej byłoby przeczekać wojnę w górach.

— Komu wola, niech tam idzie — Zoltan naczerpał z cebra. - Mnie milsza swoboda, a w Mahakamie jej nie uświadczysz. Nie wyobrażacie sobie, jak wygląda władza starego. On zabrał się ostatnio za regulację spraw, jak to nazywa, społecznych. Dla przykładu: wolno nosić szelki azali nie. Jeść karpia od razu czy czekać, aż się galareta zetnie. Jest li gra na okarynie zgodna z naszą wielowiekową krasnoludzką tradycją azali to zgubny wpływ zgniłej i dekadenckiej kultury ludzi. Po ilu latach pracy można złożyć wniosek o przydział stałej żony. Którą ręką się podcierać. W jakiej odległości od kopalni dozwala się gwizdać. I temu podobne sprawy o żywotnym znaczeniu. Nie, chłopcy, ja nie wracam pod górę Carbon. Nie mam ochoty spędzić życia na przodku w kopalni. Czterdzieści lat na dole, o ile wcześniej nie pierdyknie metan. Ale my już mamy inne plany, co, Percival? Myśmy już sobie zapewnili przyszłość…

— Przyszłość, przyszłość… - gnom wypił menzurkę, smarknął i spojrzał na krasnoluda nieco już zamglonym wzrokiem. - Nie mówmy hop, Zoltan. Bo jeszcze mogą nas złapać, a wtedy nasza przyszłość to stryczek… Albo Drakenborg.

— Zamknij gębę — warknął krasnolud, patrząc na niego groźnie. - Rozgadałeś się!

— Skopolamina — mruknął z cicha Regis.

*****

Gnom bajdurzył. Milva była ponura. Zoltan, zapomniawszy, że już raz to czynił, opowiadał wszystkim o Hoogu, starym grzybie, staroście Mahakamu. Geralt, zapomniawszy, że już raz wysłuchał, słuchał. Regis też słuchał i nawet dodawał komentarze, zupełnie niespeszony tym, że jest jedynym trzeźwym w mocno już pijanym towarzystwie. Jaskier brzdąkał na lutni i śpiewał.

Nie dziwota, że są harde urodziwe panie

Wszak im drzewo wynioślejsze, tym trudniej wleźć na nie.

— Idiota — skomentowała Milva. Jaskier nie przejął się.

Wżdy i z panną, i ze drzewem kto nie kiep poradzi

Trzeba owszem wziąć i zerżnąć, no i po zawadzie.

— Puchar… — bełkotał Percival Schuttenbach. - Kielich, znaczy… Z jednego kawałka mlecznego opalu wyrżnięty… O, taki wielki. Znalazłem go na szczycie góry Montsalvat. Brzeg miał wysadzany jaspisami, a podstawa była ze złota. Istne cudo…

— Nie dawajcie mu więcej wódki — powiedział Zoltan Chivay.

— Zaraz, zaraz — zaciekawił się Jaskier, również nieco bełkocząc. - Co stało się z tym legendarnym kielichem?

— Wymieniłem go na muła. Potrzebowałem muła, by przewieźć ładunek… Korundy i krystaliczny węgiel. Miałem tego… Eee… Całą kupę… Eeeep… Ładunek, znaczy, ciężki, bez muła ani rusz… Po cholerę mi był ten puchar?

— Korundy? Węgiel?

— No, po waszemu rubiny i diamenty. Bardzo… eeep… przydatne.

— Ja myślę.

— Do świdrów i do pilników. Do łożysk. Miałem tego całą kupę…

— Słyszysz, Geralt? — Zoltan machnął ręką i chociaż siedział, o mało nie przewrócił się od tego machnięcia. - Mały jest, to prędko się urżnął. Kupa diamentów mu się śni. Uważaj, Percival, żeby ci się ten sen nie sprawdził! W połowie. Tej, która nie dotyczy diamentów!

— Sny, sny — zabełkotal znowu Jaskier. - A ty, Geralt? Znowu śniłeś o Ciri? Bo trzeba ci wiedzieć, Regis, że Geralt ma prorocze sny! Ciri to Dziecko Niespodzianka, Geralt związany jest z nią więzami przeznaczenia, dlatego widzi ją w snach. Trzeba ci też wiedzieć, że my do Nilfgaardu jedziemy, aby odebrać naszą Ciri cesarzowi Emhyrowi, który ją porwał. Ale niedoczekanie jego, sukinsyna, bo my ją odbijemy, zanim się obejrzy! Powiedziałbym wam więcej, chłopcy, ale to tajemnica. Straszna, głęboka i mroczna tajemnica… Nikt nie może się o tym dowiedzieć, rozumiecie? Nikt!

— Ja nie nie słyszałem — zapewnił Zoltan, patrząc bezczelnie na wiedźmina. - Chyba skórek wlazł mi do ucha.

— Takie skórki to istna plaga — przyznał Regis, udając, że dłubie w uchu.

— Do Nilfgaardu wędrujemy… — Jaskier oparł się o krasnoluda w celu utrzymania równowagi, co w dużej mierze okazało się błędem. - Jest to, jak powiedziałem, tajemnica. Cel sekretny!

— I w samej rzeczy przemyślnie ukryty — kiwnął głową cyrulik, rzucając okiem na bladego ze złości Geralta. - Analizując kierunek waszego marszu, nawet najbardziej podejrzliwy osobnik nie domyśli się celu wędrówki.

*****

— Milva, co ci jest?

— Nie odzywaj się do mnie, pijany głupku.

— Hej ona płacze! Hej, patrzcie…

— Idź do biesa, mówię! - łuczniczka otarła łzy. - Bo cię między oczy zdzielę, wierszokleto ty chędożony… Dawaj szklenicę, Zoltan…

— Gdzieś się zapodziała… — wybełkotał krasnolud. - O, jest. Dzięki, cyruliku… A gdzie, u diabła, jest Schuttenbach?

— Wyszedł. Jakiś czas temu. Jaskier, przypominam, obiecałeś opowiedzieć mi historię o Dziecku Niespodziance.

— Zaraz. Zaraz, Regis. Tylko sobie łyknę… I wszystko o opowiem… O Ciri, o wiedźminie… Z detalami…

— Na pohybel skurwysynom!

— Cichajże, krasnoludzie! Dzieciaka przed chałupą pobudzisz!

— Nie złość się, łuczniczko. Masz, napij się.

— Eeeech — Jaskier potoczył po szałasie lekko błędnym wzrokiem. - Żeby mnie tak teraz zobaczyła hrabina de Lettenhove…

— Kto?

— Nieważne. Cholera, ten bimber faktycznie rozwiązuje język… Geralt, nalać ci jeszcze? Geralt!

— Daj mu pokój — powiedziała Milva. - Niech śni.

*****

Stojąca na skraju wsi stodoła dudniła muzyką, muzyka dopadła ich, zanim jeszcze podjechali, wypełniła podnieceniem. Mimo woli zaczęli kołysać się w siodłach idących stępa koni, najpierw w rytm głuchego huku bębna i basetli, potem, gdy byli bliżej, w takt melodii wyśpiewywanej przez gęśle i piszczałki. Noc była zimna, księżyc lśnił w pełni, w jego poświacie szopa, rozjarzona bijącym przez szpary w deskach światłem, wyglądała jak bajeczny, czarodziejski zamek.

Z wrót szopy bił gwar i blask, migotliwy od cieni pląsających par.

Gdy weszli, muzyka ścichła natychmiast, rozpłynęła się w przeciągłym, fałszywym akordzie. Roztańczeni i spoceni wieśniacy rozstąpili się, schodząc z klepiska, skupili przy ścianach i słupach. Ciri, idąca obok Mistle, widziała rozszerzone strachem oczy dziewczyn, zauważała twarde, zawzięte, gotowe na wszystko spojrzenia mężczyzn i chłopaków. Słyszała rosnący szept i pomruk, głośniejszy niż powściągliwe buczenie dud, niż owadzie brzęczenie skrzypek i gęśli. Szept. Szczury… Szczury… Rozbójniki…

— Bez lęku — powiedział głośno Giselher, rzucając oniemiałym muzykantom nabity i brzęczący mieszek. - Przyjechaliśmy się bawić. Festyn jest dla wszystkich, nieprawdaż?

— Gdzie tu jest piwo? — Kayleigh potrząsnął sakiewką. - I gdzie tu jest gościnność?

— I dlaczego tak tu cicho? — Iskra rozejrzała się dookoła. - Jechaliśmy tu z gór na zabawę. Nie na stypę!

Któryś z wieśniaków przełamał wreszcie wahanie, podszedł do Giselhera z ociekającym pianą gliniakiem. Giselher przyjął z ukłonem, wypił, grzecznie i obyczajnie podziękował. Kilku chłopów krzyknęło ochoczo. Ale reszta milczała.

— Ej, kumotrzy — zawołała znowu Iskra. - Ochota do tańca bierze, ale widzę, że wpierw trzeba was rozruszać!

Pod ścianą szopy stał ciężki stół, zastawiony glinianymi naczyniami. Elfka klasnęła w dłonie, zwinnie wskoczyła na dębowy blat. Chłopi co prędzej pozbierali naczynia, te, których zabrać nie zdążyli, Iskra usunęła zamaszystym kopniakiem.

— No, panowie grajkowie — wparła pięści w biodra, wstrząsnęła włosami. - Pokażcie, co umiecie. Muzyka!

Szybko wybiła obcasami takt. Bęben powtórzył, basetla i szałamaja zawtórowały. Melodię podchwyciły fujarki i gęśle, prędziutko komplikując, wyzywając Iskrę do zmiany kroku i rytmu. Elfka, kolorowa i lekka jak motyl, dopasowała się z łatwością, zapląsała. Wieśniacy zaczęli klaskać.

— Falka! — zawołała Iskra, mrużąc przedłużone ostrym makijażem oczy. - Z mieczem jesteś szybka! A w tańcu? Dotrzymasz mi kroku?

Ciri wyzwoliła się spod ramienia Mistle, odwiązała z szyi chustkę, zdjęła beret i kubraczek. Jednym skokiem znalazła się na stole obok elfki. Chłopi wrzasnęli ochoczo, bęben i basetla zahuczały, dudy zaśpiewały jękliwie.

— Grać, muzykanci! — wrzasnęła Iskra. - Od ucha! I żywiej!

Chwyciwszy się pod boki i ostro odrzuciwszy głowę, elfka zadrobila nogami, zapląsała, wystukała obcasami szybkie, rytmiczne staccato. Ciri, urzeczona rytmem, powtórzyła kroki. Elfka zaśmiała się, podskoczyła, zmieniła rytm. Ciri gwałtownym szarpnięciem głowy strząsnęła z czoła włosy, powtórzyła idealnie. Zapląsały obie jednocześnie, każda jak lustrzane odbicie drugiej. Chłopi wrzeszczeli, bili brawo. Gęśle i skrzypki zaniosły się wysokim śpiewem, drąc na strzępy miarowe, poważne buczenie basetli i zawodzenie dud.

Tańczyły obydwie, wyprostowane jak trzciny, dotykając się łokciami wspartych o biodra rąk. Podkówki obcasów wybijały rytm, stół trząsł się i dygotał, w świetle łojówek i pochodni wirował kurz.

— Szybciej! — ponagliła grajków Iskra. - Z życiem! To już nie była muzyka, to było szaleństwo.

— Tańcz, Falka! Zapamiętaj się!

Obcas, czubek buta, obcas, czubek buta, obcas, wykrok i podskok, ruch ramieniem, pięści na biodrach, obcas, obcas. Stół dygocze, światło faluje, tłum faluje, wszystko faluje, cała szopa tańczy, tańczy, tańczy… Tłum wrzeszczy, Giselher wrzeszczy, Asse wrzeszczy, Mistle śmieje się, klaszcze, wszyscy klaszczą i tupią, szopa drży, ziemia drży, świat drży w posadach. Świat? Jaki świat? Nie ma już świata, nie ma nic, jest tylko taniec, taniec… Obcas, czubek buta, obcas… Łokieć Iskry… Gorączka, gorączka… Rżną już tylko skrzypki, fujarki, basetla i dudy, bębnista tylko wznosi i opuszcza pałeczki, jest już niepotrzebny, takt wybijają one. Iskra i Ciri, ich obcasy, aż huczy i kołysze się stół, huczy i kołysze się cała szopa… Rytm, rytm jest w nich, muzyka jest w nich, one są muzyką. Ciemne włosy Iskry tańczą nad czołem i na ramionach. Struny gęśli zanoszą się zgorączkowanym, płomiennym, sięgającym najwyższych rejestrów śpiewem. Krew wali w skroniach.

Zapamiętanie. Zapomnienie.

Jestem Falka. Zawsze byłam Falką! Tańcz, Iskra! Klaszcz, Mistle! Skrzypki i fujarki kończą melodię ostrym, wysokim akordem, Iskra i Ciri punktują koniec tańca jednoczesnym łomotnięciem obcasów, a ich łokcie nie tracą przy tym kontaktu. Dyszą obie, rozedrgane, mokre, lgną do siebie nagle, obejmują, obdarzają się wzajem potem, gorącem i szczęściem. Szopa eksploduje jednym wielkim wrzaskiem, klaskaniem dziesiątków dłoni.

— Falka, ty diablico — dyszy Iskra. - Gdy znudzi się nam rozbój, pójdziemy w świat zarabiać jako tancerki…

Ciri też dyszy. Nie jest w stanie powiedzieć ani słowa. Śmieje się tylko spazmatycznie. Po jej policzku płynie łza.

W tłumie nagle krzyk, zamieszanie. Kayleigh gwałtownie popycha potężnego wieśniaka, wieśniak popycha Kayleigha, obaj utykają w ścisku, migają wzniesione pięści. Reef doskakuje, w świetle pochodni błyska sztylet.

— Nie! Stać! - krzyczy przenikliwie Iskra. - Żadnej rozróby!

— To jest noc tańca! — elfka bierze Ciri za rękę, obie sfruwają ze stołu na klepisko. - Grajkowie, grać! Kto chce pokazać, jak umie skakać, proszę z nami! No, kto odważny?

Basetla monotonnie buczy, w buczenie wdziera się przeciągłe zawodzenie dud, po nim wysoki, dziki śpiew gęśli. Wieśniacy śmieją się, szturchają wzajem, pokonują wahanie. Jeden, barczysty i jasnowłosy, porywa Iskrę. Drugi, młodszy i szczuplejszy, niepewnie kłania się przed Ciri. Ciri hardo podrzuca głowę, ale zaraz po tym uśmiecha się przyzwalająco. Chłopak zaciska dłonie na jej talii, Ciri kładzie swoje na jego ramionach. Dotyk przeszywa ją jak ognisty grot, wypełnia roztętnionym pragnieniem.

— Z życiem, muzykanci!

Szopa drży od krzyku, wibruje rytmem i melodią.

Ciri tańczy.

Загрузка...