Rozdział siódmy

Itlina, właściwie Ithlinne Aegli córka Aeuenien, legendarna elfia uzdrowicielka, astrolożka i wróżbitka słynąca z wieszczb, wróżb i proroctw, z których najsłynniejszą jest Aen Ithlinnespeath, Przepowiednia Itiliny. Wielokrotnie spisywana i w mnogich formach od dawana. Przepowiednia w różnych okresach wielką się cieszyła popularnością, a komentarze, klucze i wyjaśnienia do niej dołączane dostosowywały tekst do bieżących wydarzeń, co umacniało przekonanie o wielkim jasnowidztwie. W szczególności mniema się, że przepowiedziała I. Wojny Północne (1239–1268), Wielkie Zarazy (1268, 1272 i 1294), krwawą Wojnę Dwóch Jednorożców (1309–1318) i najazd Haaków (1350). Jasnowidzieć miała też L obserwowane od końca XIII w, zmiany klimatyczne ("Białe Zimno"), które zabobon zawsze za początek końca świata uważał i łączył z wieszczonym nadejściem Niszczycielki (ob.). Tenże; passus z Przepowiedni I, dał asumpt do niesławnych, polowań na czarownice (1272-76) i przyczynił się do śmierci wielu niewiast i dziewcząt nieszczęsnych, za inkarnację Niszczycielki uważanych. Dziś L uważana jest przez licznych badaczy za postać legendową, a «proroctwa» za całkiem współcześnie sfabrykowany apokryf i przebiegłe literackie szalbierstwo.

Effenberg i Talbot, Encyclopaedia Maxima Mundi, tom X

Dzieci otaczające wianuszkiem wędrownego bajarza P^JjUMul^ WffVŁu)ť ^UŁ^ŁU^ ^ŁdlŁmŁl UUŁmiUŁU.W i ^ILLL' tyczny harmider. Wreszcie Connor, kowalów syn, najstarszy, najsilniejszy i najodważniejszy, a nadto będący tym, który dostarczył bajarzowi dwojak pełen kapuśniaku i okraszonych skwarkami ziemniaków, wystapił jako rzecznik i wyraziciel opinii ogółu.

— Jakże to tak? — wrzasnął. - Jakże to tak, dziadu? Jakże to: koniec na dziś? Godzi się to, w takim miejscu baśń skończyć? W gorącości nas ostawić? Chcemy wiedzieć, co dalej było! Nie będziem czekać, aż znowu do wsi zawitacie, bo to za pół roku lubo za rok może być! Bajajcie dalej!

— Słonko zaszło — odrzekł staruszek. - Do łóżek wam pora, niedolatki. Gdy z jutra przy robocie ziewać będziecie a stękać, co rodziciele wasi rzekną? Wiem ja, co rzekną. Bajał im stary Pogwizd znowu do północka, głowy dzieciskom bylinami moroczył, wyspać się nie dał. Tegdy gdy znów do wsi zawita, nie dać jemu nic, ani kaszy, ani klusek, ani sperki, jeno napędzić jego, dziada, bo z jego bajek jeno szkoda a utrapienie…

— Wżdy nie rzekną tak! — zakrzyknęły chórem dzieci.

— Bajajcie jeszcze, dziadu! Prosim was!

— Hmmmmm — zamamlał starzec, patrząc na słońce znikające za wierzchołkami drzew na drogim brzegu Jarugi. - Niechaj będzie. Ale umowa taka stanie: jeden niech kopnie się do chałupy i mleka zsiadłego przyniesie, bym miał czym gardło zwilżać. Reszta zasię niech zastanowi się, o czyich losach mam bajać, bo przecie o wszystkich opowiedzieć wam dziś nie zdolę, choćbym do jutrzni plótł. Trza będzie tedy wybrać: o kim tera, a o kim inszym razem.

Dzieciaki znowu podniosły wrzask, przekrzykując się nawzajem.

— Cicho! — krzyknął Pogwizd, machnąwszy kosturem.

— Powiedziałżem, wybrać, a nie jako sójki: ret — ret, re — re — ret! Jakoże więc? O czyich losach opowiedzieć?

— O Yennefer — zapiszczała Nimue, najmłodsza wśród słuchaczy, z racji wzrostu zwana Łokietkiem, głaszcząca śpiącego na podołku kotka. - Opowiedzcież dalsze losy czarodziejki, dziadu. Jak to z owego kowe… kowenu na Łysej Górze zbieżała magicznym sposobem, by Ciri ratować. Tego rada bym posłuchać. Bo ja, gdy urosnę, czarodziejką zostanę.

— Akurat! — krzyknął Bronik, syn młynarza. - Smarki z nosa utrzyj. Łokietku, bo do czarodziejskiego terminu zasmarkanych nie bierą! A wy, dziadu, bajajcie nie o Yennefer, ale o Ciri i o Szczurach, jak to na rozbój chodzili a prali…

— Cichajcie — rzekł Connor, zasępiony i zamyślony. - Głupiście są, i tyle. Jeśli co jeszcze dziś mamy usłyszeć, li niech to za porządkiem jakimś będzie. Opowiedzcie nam, dziadka, o wiedźminie i drużynie jego, jak znad Jarugi wyruszyli…

— Ja chcę o Yennefer — pisnęła Nimue.

— Ja też — odezwała się Orla, jej starsza siostra. O jej i wiedźmina kochaniu chcę. Jak się miłowali. Ale niech to się dobrze skończy, dziadku! Nie chcę, by o praniu było, nie!

— Cichaj, głupia, kogo miłowanie obchodzi! O wojnie chcemy, o bojowaniu!

— O wiedźmińskim mieczu!

— O Ciri i o Szczurach!

— Zawrzyjcie jadaczki — Connor rozejrzał się groźnie. Bo chycę kija a spiorę was, gnojki! Rzekłem: za porządkiem. Niechaj dziad dalej o wiedźminie prawi, o tym, jak wędrował z Jaskrem, Milvą…

— Tak! — pisnęła znowu Nimue. - O Milvie chcę posłuchać, o Milvie! Bo ja, gdy mię czarodziejki nie zechcą, łuczniczką zostanę!

— Tedy wybraliśmy — rzekł Connor. - I w sam czas, dziad, baczcie, zadrzemie wraz, już łbem siwym kiwa, nosem niby derkacz kłuje… Hejże, dziadu! Nie śpijcie! Bajajcie nam o wiedźminie Geralcie. Od tego miejsca, nad Jarugą drużyna powstała.

— Wżdy pierwej — wtrącił Bronik — by nas tak ciekawość nie spierała, to rzeknijcie nam, dziadku, choć trochę o innych. Co z nimi bylo. Lekcej będzie czekać, aż wrócicie do wsi, by baśń ciągnąć. Choć króciutko powiedzcie o Yennefer i o Ciri. Prosim was.

— Yennefer — zachichotał dziad Pogwizd — z czarodziejskiego zamku, co się zwał Góra Łysa, na zaklęciu uleciała. I prosto — prościutko w morze chlupła. W oceanu wzburzone fale, między skały ostre. Ale nie strachajcie się, dla magiczki fraszka to, nie utopiła się. Na Wyspy Skellge trafiła, tam sprzymierzeńców naszła. Bo widzicie, wielka w niej złość rosła na czarodzieja Vilgefortza. Przekonana że to on Ciri porwał, umyśliła go wytropić, zemstę srogą wywrzeć, a Ciri uwolnić. I tyle. Kiedy indziej opowiem jak to było.

— A Ciri?

— Ciri cięgiem ze Szczurami grasowała, pod imieniem Falki się kryjąc. Lubiło się jej zbójeckie życie, bo choć nikt wonczas o tym nie wiedział, były w tej dziewczynie złość a okrucieństwo, wszystko, co najgorsze, co w każdym człeku ukryte, wyłaziło z niej i górę nad dobrym pomału brało. Oj, wielki błąd popełnili wiedźmini z Kaer Morhen, że ją zabijać wyuczyli! Sama zaś Ciri ani podejrzewała, śmierć zadając, że jej samej kostucha po piętach depcze. Bo już straszny Bonhart za nią śledził, na tropie był. Pisane im było, że się spotkają, Bonhart a Ciri. Ale o tym kiedy indziej opowiem. Teraz zasię o wiedźminie posłuchajcie.

Dzieci uciszyły się, obsiadły starca ciasnym kołem. Słuchały. Zapadał zmrok. Przyjazne w dzień konopie, maliniak i rosnące opodal chałupy malwy zamieniły się nagle w niesamowity, ciemny bór. Co w nim szuści? Czy to layez, czy straszny, piomiennooki elf? A może strzyga albo Baba Jaga, na dzieci zawzięta? Czy to wół w oborze tupie, czy to tętent bojowych koni okrutnych najeźdźców, znowu, jak przed stu laty, przekraczających Jarugę? Czy i to lelek nad strzechą śmignął, czy może wampir, spragniony krwi? Czy może piękna czarodziejka, na magicznym zaklęciu lecąca ku dalekiemu morzu?

— Wiedźmin Geralt — zaczął bajarz — razem ze swą nową kompanią ruszył na Angren, gdzie bagna i bory. Wonczas były tam bory, ho, ho, nie to, co nynie, nynie nie masz już takich borów, w Brokilonie chyba… Drużyna powędrowała na wschód, w górę Jarugi, w stronę uroczysk Czarnego Lasu. Zrazu dobrze się im wiodło, ale później, ho ho… Co było, opowiem…

Płynęła, snuła się baśń o dawno minionych, zapomnianych czasach. Dzieci słuchały.

*****

Wiedźmin siedział na pieńku, na szczycie urwiska, z którego roztaczał się widok na łęgi i trzcinowiska na brzegu Jarugi. Słońce zachodziło. Żurawie wzbiły się z mokradeł, zatrąbiły, lecąc klinem.

Wszystko się popieprzyło, pomyślał Wiedźmin, oglądając się na ruinę drwalskiego szałasu i maleńki dymek, unoszący się z ogniska Milvy. Wszystko wzięło w łeb. A tak już dobrze szło. Dziwna ta moja kompania była, rtt była. Mieliśmy przed sobą cel, bliski, realny, konkretny. Przez Angren na wschód, ku Caed Dhu. Całkiem dobrze nam szło. Ale musiało się popieprzyć. Pech czy fatum?

Żurawia trąbiły hejnał.

Emiel Regis Rohellec Terzieff-Godefroy prowadził. Jadąc na gniadym nilfgaardzkim ogierze, zdobytym przez wiedźmina pod Armerią, Ogier, choć z początku boczył się nieco na wampira i jego ziołowy zapach, przyzwyczaił się szybko i nie sprawiał więcej kłopotów niż idąca obok niego Płotka, która ukąszona przez gza potrafiła tęgo bryknąć. Za Regisem i Geraltem podążał na Pegazie Jaskier z obandażowaną głową i wojowniczą miną. W drodze Poeta układał rytmiczną pieśń bohaterską, w której bojowej melodii i rymach pobrzmiewały reminiscencje niedawnych przygód. Forma utworu sugerowała wyraźnie, że w czasie tych przygód właśnie autor i wykonawca okazał się najmężniejszym z mężnych. Pochód zamykali Milva i Cahir Mawr Dynryn aep Ceallach. Cahir jechał na odzyskanym cisku, ciągnąc za sobą siwka, objuczonego częścią ich skromnego ekwipunku.

Wyjechali wreszcie z nadrzecznych mokradeł na wyżej położony i suchy teren, na wzgórza, z których na południu mogli obserwować połyskliwą wstęgę Wielkiej Jarugi, na północy zaś wysokie i skaliste przedpole dalekiego masywu Mahakam. Pogoda była piękna, słonko przygrzewało, moskity przestały kłuć i brzęczeć koło uszu. Buty i nogawki wyschły. Na nasłonecznionych zboczach krzaki jeżyn czarne były od owoców, konie znajdywały trawę, spływające ze wzgórz strumyki niosły kryształowo czystą wodę i pełne były pstrągów. Gdy zapadła noc, można było rozpalić ognisko i nawet położyć się obok. Słowem, hsj wspaniale, a nastroje winny ulec natychmiastowej poprawie. Nie uległy. Dlaczego tak było, okazało się na jednym z pierwszych biwaków.

— Zaczekaj chwilę, Geralt — zaczął poeta, rozglądając się i pochrząkując. - Nie spiesz się tak do obozu. Chcemy tu, na osobności, porozmawiać z tobą, ja i Milva. Chodzi o… No, o Regisa.

— Aha — Wiedźmin położył na ziemi naręcze chrustu. - Zaczęliście się bać? Rychło w czas.

— Przestań — skrzywił się Jaskier. - Zaakceptowaliśmy go jako towarzysza, zadeklarował nam pomoc w poszukiwaniach Ciri. Moją własną szyję wyciągnął z pętli, tego mu nie zapomnę. Ale, cholera, odczuwamy coś w rodzaju lęku. Dziwisz się? Całe życie tropiłeś i zabijałeś takich jak on.

— Jego nie zabiłem. I nie zamierzam. Wystarczy ci ta deklaracja? Jeśli nie, to choć żal przepełnia mi serce, nie jestem w stanie uleczyć cię ze stanów lękowych. To paradoksalne, ale wśród nas jedynym znającym się na leczeniu jest właśnie on, Regis.

— Powiedziałem, przestań — zdenerwował się trubadur. Nie rozmawiasz z Yennefer, daruj sobie i nam pokrętną elokwencję. Odpowiedz prosto na proste pytanie.

— Zadaj je. Bez pokrętnej elokwencji.

— Regis to wampir. Nie jest tajemnicą, czym żywią się wampiry. Co będzie, gdy on porządnie zgłodnieje? Tak, tak, widzieliśmy, jadł rybną polewkę, od tamtej pory jada wraz z nami, zupełnie normalnie, jak każde z nas. Ale czy… czy będzie w stanie zapanować nad żądzą… Geralt, Czy ja cię muszę ciągnąć za język?

— Zapanował nad żądzą krwi, choć był blisko, gdy twoja lała ci się ze łba. Gdy cię opatrzył, nawet palców nie oblizał. A wtedy, podczas pełni, gdyśmy popili się mandragorowym bimbrem i pospali w jego szałasie, miał świetną okazję, by się do nas dobrać. Sprawdziłeś, czy masz ślady na twej łabędziej szyi?

— Nie szydź, wiedźminie — burknęła Milva. - Ty przecie więcej wiesz o wąpierzach niźli my. Z Jaskra podkpiwasz, tedy mnie odpowiedz. Ja w puszczy wyrosłam, do szkół nie chodziłam, ciemna jestem. Wżdy nie moja to wina, nie godzi się drwić. Ja, wstyd powiedzieć, toż trochę bojam się tego… Regisa.

— Niebezpodstawnie — kiwnął głową. - To tak zwany wyższy wampir. Niezwykle niebezpieczny. Gdyby był naszym wrogiem, ja bałbym się go również. Ale, do diabła, on z nie znanych mi przyczyn jest naszym towarzyszem. Właśnie prowadzi nas na Caed Dhu, do druidów, którzy mogą pomóc mi w zdobyciu informacji o Ciri. Jestem zdesperowany, chcę tedy spróbować tej szansy, nie zrezygnuję z niej. Dlatego zgadzam się na jego wampirze towarzystwo.

— Tylko dlatego?

— Nie — odrzekł z lekkim ociąganiem, ale wreszcie zdecydował się na szczerość. - Nie tylko. On… On zachowuje się w sposób prawy. W obozie nad Chotlą, podczas sądu nad dziewczyną, nie zawahał się działać. Choć wiedział, że go to zdemaskuje.

— Wyciągnął rozżarzoną podkowę z ognia — przypomniał sobie Jaskier. - Ba, przez kilka bitych chwil trzymał ją w dłoni i nawet się nie skrzywił. Żadne z nas nie zdołałoby powtórzyć tej sztuki nawet z pieczonym kartoflem.

— Jest niewrażliwy na ogień.

— Co jeszcze potrafi?

— Może, gdy zechce, stać się niewidzialny. Może spojrzeniem zauroczyć, wprawić w głęboki sen, zrobił to z wartownikami w obozie Vissegerda. Przybierać postać nietoperza i latać jak nietoperz. Myślę, że może tych rzeczy dokonywać tylko nocą i tylko w czasie pełni. Ale mogę się mylić. Już ładnych kilka razy mnie zaskoczył, może jeszcze coś mieć w zanadrzu. Podejrzewam, że on jest niezwykły nawet wśród wampirów. Doskonale upodabnia się de człowieka, i to od lat. Konie i psy, mogące wyczuć jego prawdziwą naturę, myli zapachem ziół, które stale ma przy sobie. Ale mój medalion też na niego nie reaguje, a powinien. Powtarzam, jego nie można mierzyć zwykłą miarką. O resztę zapytajcie go sami. To nasz towarzysz, Nie powinno być między nami niedomówień, a tym bardziej wzajemnych nieufności i obaw. Wracamy do obozu. Pomóżcie mi z tym chrustem.

— Geralt?

— Słucham, Jaskier.

— Gdyby… No, pytam czysto teoretycznie… Gdyby…

— Nie wiem — odpowiedział uczciwie i szczerze. - Nie wiem, czy zdołałbym go zabić. Doprawdy wolałbym nie spróbować.

— Jaskier wziął sobie do serca radę wiedźmina, postanowił wyjaśnić niejasności i rozwiać wątpliwości. Uczynił to, gdy tylko wyruszyli w dalszą drogę. Uczynił to z właściwym sobie taktem.

— Milva! — zawołał nagle w czasie jazdy, zezując na wampira. - Mogłabyś ruszyć przodem z twoim łukiem, kropnąć strzałą jakiegoś jelonka albo kabana. Dosyć mam, cholera, jeżyn i grzybów, ryb i szczeżui. Zjadłbym dla odmiany kawałek prawdziwego mięsa. Co ty na to, Regis?

— Słucham? — wampir podniósł głowę znad szyi konia.

— Mięso! — powtórzył dobitnie poeta. - Namawiam Milvę na polowanie. Zjadłbyś świeżego mięsa?

— Zjadłbym.

— A krwi, świeżej krwi popiłbyś?

— Krwi? — Regis przełknął ślinę. - Nie. Jeśli chodzi o krew, dziękuję. Ale wy, jeśli macie ochotę, nie krępujcie się.

Geralt, Milva i Cahir zachowywali ciężkie, grobowe milczenie.

— Wiem, w czym rzecz. Jaskier — powiedział wolno Regis. - I niech mi będzie wolno uspokoić cię. Jestem wampirem, owszem. Ale nie piję krwi.

— Milczenie stało się ciężkie jak ołów. Ale Jaskier nie byłby Jaskrem, gdyby również milczał.

— Chyba źle mnie zrozumiałeś — rzekł pozornie niefrasobliwie. - Nie chodzi mi o…

— Ja nie piję krwi — przerwał Regis. - Od dawna. Odzwyczaiłem się.

— Jak to, odzwyczaiłeś?

— Zwyczajnie.

— Doprawdy, nie pojmuję…

— Wybacz. To sprawa osobista.

— Ale…

— Jaskier — Wiedźmin nie wytrzymał, odwrócił się w siodle. - Regis przed chwilą powiedział ci, byś się odpieprzył. Ujął to tylko grzeczniej. Bądź tedy uprzejmy zamknąć wreszcie gębę.

*****

Posiane ziarno niepokoju i niepewności zakiełkowało jednak i wzeszło. Gdy zatrzymali się na nocleg, atmosfera wciąż była ciężka i napięta, nie rozładowała jej nawet strzelona przez Milvę nad rzeczką tłusta, ośmiofuntowa chyba gęś bemikla, którą oblepili gliną, upiekli i zjedli, ogryzając do czyste najmniejszą nawet kosteczkę. Zabili głód, ale niepokój pozostał. Rozmowa nie kleiła się pomimo tytanicznych wysiłków Jaskra. Gadanie poety stało się monologiem, tak wyraźnie oczywistym, że wreszcie on sam też też zauważył i zamknął się. Panującą przy ognisku grobową ciszę zakłócał jedynie chrzęst żutego przez konie siana.

Mimo późnej pory nikt jednak nie sposobił się jakoś do snu. Milva grzała wodę w zawieszonym nad ogniem kociołku i rozprostowywała nad parą zmięte lotki strzał Cahir reperował zerwaną klamrę buta. Geralt strugał patyk. A Regis wodził oczami po wszystkich po kolei.

— No, dobrze — powiedział wreszcie. - Widzę, że to nieuniknione. Zdaje się, że już dawno powinienem był wam wyjaśnić pewne sprawy…

— Nikt od ciebie tego nie wymaga — Geralt wrzucił do ogniska długo i namiętnie strugany kołek i podniósł głowę. - Ja nie potrzebuję twoich wyjaśnień. Jestem typem staromodnym, gdy wyciągam do kogoś rękę i akceptuję jako kompana, te dla mnie znaczy więcej, niż kontrakt zawarty w przytomności notariusza.

— Też jestem staromodny — odezwał się Cahir, wciąż schylony nad butem.

— Nie znam inszych mód — rzekła sucho Milva, wsuwając kolejną strzałę w unoszącą się z kociołka parę.

— Gadaniem Jaskra się nie przejmuj — dodał wiedźmin. - On już taki jest. A nam zwierzać się ani tłumaczyć nie musisz. Myśmy też ci się nie zwierzali.

— Mniemam jednak — uśmiechnął się lekko wampir — że zechcecie wysłuchać tego, co chcę powiedzieć, wcale nie musząc? Odczuwam potrzebę szczerości wobec osób, do których wyciągam rękę i akceptuję jako kompanów.

Tym razem nikt się nie odezwał.

— Zacząć należy od tego — powiedział po chwili Regis — Że bezzasadne są wszelkie obawy, mogące się wiązać z moją wampirzą naturą. Nie rzucę się na nikogo, nie podkradnę nocą, by zatopić zęby w szyi śpiącego. I nie chodzi tylko o mych towarzyszy, do których mam stosunek nie mniej staromodny niż inni obecni tu staromodni. Ja nie tykam krwi. W ogóle i nigdy. Odzwyczaiłem się od niej, gdy stała się dla mnie problemem. Groźnym problemem, który niełatwo było mi rozwiązać.

— Problem — podjął po chwili — w gruncie rzeczy pojawił się i nabrał złych cech iście podręcznikowo, Już w młodych latach lubiłem… hmmm… zabawić się w dobrej kompanii, nie różniłem się zresztą pod tym względem od większości moich rówieśników. Wiecie, jak to jest, też byliście młodzi. Wśród was jednak istnieje system zakazów i ograniczeń: władza rodzicielska, opiekunowie, przełożeni i starszyzna, obyczaj wreszcie. Wśród nas tego nie ma. Młodzież ma pełną swobodę i korzysta z niej. I tworzy własne wzorce zachowań, głupie, ma się rozumieć, iście młodzieńczą głupotą. Nie napijesz się? To co z ciebie za wampir? Nie pije? To nie zapraszać go, psuje zabawę! Nie chciałem psuć zabawy, a możliwość utraty akceptacji towarzyskiej przerażała mnie. No i była zabawa. Hulanka i swawola, biba i popijawa, w każdą pełnię księżyca latało się do wsi i piło, z kogo popadło. Najpaskudniejszą, najgorszego gatunku… hmm… ciecz. Nie czyniło nam różnicy, z kogo, byle… hmmm… hemoglobina… Bez krwi nie ma wszak zabawy! Do wampirek też jakoś śmiałości się nie miało, nim się nie łyknęło.

Regis zamilkł, zadumał się. Nikt nie komentował. Geralt czuł, że ma straszną ochotę się napić.

— Robiło się coraz huczniej — podjął wampir. - I w miarę upływu czasu coraz gorzej. Niekiedy jak się poszło w cug, to trzy, cztery noce nie wracałem do krypty. Śmieszna dawniej ilość… płynu pozbawiała mnie kontroli, co nie przeszkadzało w kontynuowaniu imprezy. Koledzy, jak to koledzy. Jedni przyjaźnie mitygowali, więc się na nich obraziłem. Inni namawiali, wyciągali z krypty na hulanki, ba, podsuwali… hmm… obiekty. I bawili się moim kosztem.

Milva, wciąż zajęta odnawianiem zgniecionych lotek strzał, zamruczała gniewnie. Cahir skończył reperować but i sprawiał wrażenie, że śpi.

— Później — ciągnął Regis — wystąpiły alarmujące objawy. Zabawa i towarzystwo zaczęły pełnić rolę absolutnie drugorzędną. Zauważyłem, że mogę się bez nich obyć. Wystarczająca i naprawdę ważna stała się krew, nawet pita…

— Do lustra? — wtrącił Jaskier.

— Gorzej — odrzekł spokojnie Regis. - Ja nie odbijam się w lustrach.

Milczał czas jakiś.

— Poznałem pewną… wampirkę. Mogło to być, i chyba było, coś poważnego. Przestałem szaleć. Ale nie na długo, Odeszła ode mnie. A ja zacząłem pić w dwójnasób. Rozpacz, żal, jak wiecie, to doskonałe usprawiedliwienia.

Wszystkim się wydaje, że rozumieją. Nawet mnie wydawało się, że rozumiem. A wyłącznie dopasowywałem teorię do praktyki. Nudzę was? Już kończę. Zacząłem wreszcie robić rzeczy niedopuszczalne, absolutnie nieakceptowalne, takie, jakich nie robi żaden wampir. Zacząłem latać po pijanemu. Którejś nocy chłopaki posłali mnie do wsi po krew, a ja chybiłem dziewczyny idącej ku studni, z rozpędu wyrżnąłem w cembrowinę… Chłopi mało mnie nie zatłukli, na szczęście nie wiedzieli, jak się do tego zabrać… Podziurawili mnie kołkami, odrąbali głowę, oblali wodą święconą i zakopali. Przedstawiane sobie, jak czułem się po przebudzeniu?

— Przedstawiamy — powiedziała Milva, oglądając strzałę. Wszyscy popatrzyli na nią dziwnie. Łuczniczka chrząknęła i odwróciła głowę. Regis uśmiechnął się nieznacznie.

— Już kończę — powiedział. - W grobie miałem dość czasu na zastanowienie się nad sobą…

— Dość? - spytał Geralt. - Jak wiele?

Regis spojrzał na niego.

— Ciekawość profesjonalna? Około pięćdziesięciu lat. Gdy zregenerowałem się, postanowiłem wziąć się w garść. Łatwo nie było, ale poradziłem sobie. Od tamtego czasu nie piję.

— W ogóle? — Jaskier zająknął się, ale ciekawość przemogła. - W ogóle? Nigdy? Przecież…

— Jaskier — Geralt uniósł lekko brwi. - Opanuj się. I zastanów. W milczeniu.

— Przepraszam — burknął poeta.

— Nie przepraszaj — rzekł pojednawczo wampir. - A ty, Geralt, nie strofuj go. Rozumiem jego ciekawość. Ja, a dokładniej biorąc ja i mój mit, uosabiamy wszystkie jego ludzkie lęki. Trudno wymagać od człowieka, by wyzbył się lęków. Lęki pełnią w psychice człowieka rolę nie mniej ważną od wszystkich pozostałych stanów emocjonalnych. Psychika pozbawiona lęków byłaby psychiką kaleką.

— Wystaw sobie — powiedział Jaskier, odzyskując kontenans — że nie budzisz we mnie zgrozy. Byłbym więc kaleką?

Geralt przez chwilę sądził, że Regis zademonstruje zęby i uleczy Jaskra z mniemanego kalectwa, ale mylił się. Wampir nie miał inklinacji do teatralnych gestów.

— Mówiłem o lękach zakorzenionych w świadomości i podświadomości — wyjaśnił spokojnie. - Niech cię nie dotknie metafora, ale wrona nie boi się zawieszonych na kiju kapelusza i kapoty, gdy już przełamie lęk i usiądzie. Ale gdy wiatr szarpnie strachem, ptak zareaguje ucieczką.

— Zachowanie wrony tłumaczy walka o byt — zauważył z ciemności Cahir.

— Tłumaczy — sraczy — parsknęła Milya. - Nie stracha wrona się boi, ino człeka, bo człek kamień ma i strzały na nią.

— Walka o byt — przytaknął Geralt. - Tyle, że w ludzkim, nie wronim wydania. Dziękujemy ci za wyjaśnienia, Regis, akceptujemy je w pełni. Ale nie kop w otchłaniach ludzkiej podświadomości. Milva ma rację. Powody, dla których ludzie paniczną zgrozą reagują na widok sprałniemego wampira, nie są irracjonalne, lecz wynikają z chęci przetrwania.

— Słyszymy głos specjalisty — wampir ukłonił się lekko w jego stronę. - Zawodowca, któremu duma zawodowa nie pozwoliłaby wszakże brać pieniędzy za walkę z lękami urojonymi. Szanujący się Wiedźmin najmuje się wyłącznie do walki ze złem rzeczywistym i bezpośrednio zagrażającym. Zawodowiec zechce więc zapewne nam wyjaśnić, dlaczego wampir jest większym złem niż smok czy wilk. Wszakże dwaj ostatni też mają kły.

— Może dlatego, że dwaj ostatni używają kłów z głodu lub w obronie własnej, nigdy zaś gwoli zabawy ani przełamywania lodów towarzyskich i nieśmiałości wobec płci przeciwnej?

— Ludzie nie wiedzą o tym — odparował z miejsca Regis. - Ty o tym wiesz od dawna, reszta kompanii od chwili zaledwie. Pozostała większość jest głęboko przekonana, że wampiry nie bawią się, lecz żywią krwią, wyłącznie krwią i wyłącznie krwią ludzką. A krew to płyn życiodajny, jego utrata wiąże się z osłabieniem organizmu, siły witalnej. Rozumujecie tak: stwór, który rozlewa naszą krew, jest naszym śmiertelnym wrogiem. A stwór, który na naszą krew czyha, bo się nią żywi, jest stworem w dwójnasób złym: wzmaga własną siłę witalną kosztem naszej, żeby jego gatunek kwitł, nasz musi gasnąć. Wreszcie, taki stwór jest obrzydliwy, bo choć znamy życiodajną wartość krwi, jest ona nam wstrętna. Czy któreś z was napiłoby się krwi? Wątpię. A są ludzie, którzy na sam widok krwi słabną lub mdleją. W niektórych społecznościach kobiety przez kilka dni w miesiącu uważa się za nieczyste i izoluje…

— Chyba wśród dzikich — przerwał Cahir. - A mdleje się na widok krwi chyba tylko u was, Nordlingów.

— Błądzimy po manowcach — uniósł głowę Wiedźmin — zbaczając z prostej ścieżki w gąszcz wątpliwej filozofii. Sądzisz, Regis, że ludziom zrobiłoby różnicę, gdyby wiedzieli, że traktujecie ich nie jako żer, lecz jako wyszynk? Gdzie tu widzisz irracjonalność lęków? Wampiry wysysają z ludzi krew, tego akurat faktu podważyć się nie da. Człowiek potraktowany przez wampira jak gąsiorek wódki traci siły, to również oczywiste. Człowiek, że się tak wyrażę, osuszony, traci witalność definitywnie. Zwyczajnie umiera. Wybacz, ale lęku przed śmiercią nie można pakować do tego samego wora, co odrazę wobec krwi. Miesięcznej lub innej.

— Gadacie tak mądrze, że aż łeb kręgiem wiruje — parsknęła Milva. - A przecie i tak wszystkie te mądrości koło tego się kręcą, co u baby pod kiecką. Filozofy zasrane.

— Zostawmy na chwilę symbolikę krwi — powiedział Regis. - Bo ta rzeczywiście mity mają pewne uzasadnienie w faktach. Skupmy się na mitach, uzasadnienia w faktach nie mających, a przecież rozpowszechnionych. Wszakże każdy wie, że ukąszony przez wampira, jeśli przeżyje, sam musi zostać wampirem. Prawda?

— Prawda — rzekł Jaskier. - Była taka ballada…

— Znasz podstawy arytmetyki?

— Studiowałem wszystkie siedem sztuk wyzwolonych. A dyplom uzyskałem summa cum laude.

— W waszym świecie po Koniunkcji Sfer zostało około tysiąca dwustu wyższych wampirów. Całkowitych abstynentów, bo oprócz mnie jest takich niemało, równoważy liczba pijących ponad miarę, jak ja swego czasu. Uśredniając, statystyczny wampir pije w każdą pełnię księżyca, bo pełnia jest dla nas świętem, które zwykliśmy… — hmmm… oblewać. Sprowadzając rzecz do ludzkiego kalendarza i przyjmując dwanaście pełni w roku, otrzymujemy teoretyczną liczbę czternastu tysięcy czterystu ukąszonych ludzi rocznie. Od Koniunkcji, ponownie licząc według waszej rachuby czasu, minęło około tysiąca pięciuset lat. Z rezultatu prostego mnożenia wynika, że w chwili obecnej na świecie winno teoretycznie egzystować dwadzieścia jeden milionów sześćset tysięcy wampirów. Jeśli zaś rachunek uzupełnić o przyrost geometryczny…

— Dość — westchnął Jaskier. - Nie mam abakusa, ale liczbę wyobrażam sobie. A raczej nie wyobrażam. Znaczy, zarażanie wampiryzmem to bzdura i wymysł.

— Dziękuję — Regis ukłonił się. - Przejdźmy do następnego mitu, który głosi: wampir to człowiek, który umarł ale nie całkiem. W grobie nie gnije i nie obraca w proch. Leży sobie w mogile świeżutki i rumiany, gotów do wyjścia i kąsania. Skąd bierze się taki mit, Jeśli nie z waszej podświadomej a irracjonalnej odrazy wobec czcigodnych zmarłych? Otaczacie zmarłych czcią i pamięcią, marzycie o nieśmiertelności, w waszych mitach i legendach co i rusz ktoś zmartwychwstaje, zwycięża śmierć. Ale gdyby wasz czcigodny nieboszczyk pradziadek faktycznie w ylazł nagle z grobu i zażądał piwa, powstałaby panika. I nie dziwię się. Materia organiczna, w której ustają procesy życiowe, ulega nieprzyjemnie objawiającej się degradacji. Śmierdzi, rozpływa się w maź. Nieśmiertelny duch, nieodzowny element waszych mitów, ze wstrętem porzuca śmierdzącą padlinę i ulatuje. Jest czysty, można spokojnie go czcić. Wymyśliliście jednak taki odrażający rodzaj ducha, który nie odlatuje, nie opuszcza zewłoka ba, nie chce nawet śmierdzieć. To wstrętne i mesatssJ'SJfi- ne! Żywy umarły to dla was najobrzydliwsza z obrzydliwych anomalii. Jakiś kretyn ukuł nawet termin «martwiak», którym tak chętnie nas obdarzacie.

— Ludzie — uśmiechnął się lekko Geralt — są rasą prymitywną i zabobonną. Trudno im w pełni zrozumieć i właściwie nazwać istotę, która zmartwychwstaje, choć podziurawiono ją kołkami, pozbawiono głowy i zakopano na pięćdziesiąt lat w ziemi.

— Ano, trudno, w samej rzeczy — wampir nie przejął się szyderstwem. - Wasza zmutowana rasa regeneruje, paznokcie, włosy i naskórek, niezdolna jest wszakże zaakceptować faktu, że istnieją rasy pod tym względem doskonalsze. Niezdolność ta nie wynika jednak z prymitywizmu. Wręcz przeciwnie: z egocentryzmu i przekonania o własnej doskonałości. Coś, co jest od was doskonalsze, musi być obrzydliwą aberracją. A obrzydliwe aberracje wpisuje się do mitów. W celach socjologicznych.

— Gówno z tego wszystkiego rozumiem — oznajmiła spokojnie Milva, odgarniając włosy z czoła brzechwą strzały. - Wżdy pojmuję, że o bajkach gadacie, a bajki przede i ja znam, chociażem głupia dziewka z lasu. Wielce mnie dziwuje, że ty się wcale słońca nie lękasz, Regis. W bajkach sionce wampira na popiół pali. Mam li i to między bajki włożyć?

— Jak najbardziej — potwierdził Regis. - Wierzycie, że wampir jest groźny tylko w nocy, pierwszy promień słońca obraca go w proch. U podstaw mitu, ukutego przy pierwotnych ogniskach, leży wasza solarność, to znaczy ciepłolubność i rytm dobowy, zakładający aktywność dzienną. Noc jest dla was zimna, ciemna, zła, groźna, pełna niebezpieczeństw, wschód słońca oznacza zaś kolejne zwycięstwo w walce o przetrwanie, nowy dzień, kontynuację egzystencji. Światło słoneczne niesie jasność i ciepło, ożywcze dla was promienie słońca niosą zagładę wrogim wam monstrom. Wampir rozpada się w popiół, troll ulega petryfikacji, wilkołak odwilkołacza się, goblin umyka, zasłaniając oczy. Nocne drapieżniki wracają na swe leże, przestają zagrażać. Aż do zachodu słońca świat należy do was. Powtarzam i podkreślam: mit powstał przy pradawnych obozowych ogniskach. Obecnie jest tylko mitem, bo oświetlacie i ogrzewacie już swoje siedziby, choć wciąż rządzi wami rytm solarny, zdołaliście zaanektować noc. My, wyższe wampiry, też odeszliśmy nieco od naszych pierwotnych krypt. Zaanektowaliśmy dzień. Analogia jest pełna. Czy wyjaśnienie zadowala cię, droga Milvo?

— Nijak — łuczniczka odrzuciła strzałę. - Ale chyba pojęłam. Uczę się. Umna będę. Socjolocja, aktywocja, srututucja, wilkołacja. W szkołach, powiadają, rózgą bija, Z wami uczyć się przyjemniej. Głowa boli krzynkę, ale rzyć cała.

— Jedna rzecz kwestii nie ulega i łatwo ją zauważyć — rzekł Jaskier. - Promienie słońca nie obracają cię w popiół, Regis, ciepło słoneczne ma na ciebie wpływ równie mały, co tamta rozpalona podkowa, którą gracko wyciągnąłeś z ognia gołą ręką. Powracając jednak do twoich analogii, dla nas, ludzi, dzień zawsze pozostanie naturalną porą aktywności, a noc naturalną porą odpoczynku. Taka jest nasza konstrukcja fizyczna, za dnia, dla przykładu, widzimy lepiej niż nocą. Wyjątkiem jest Geralt, który zawsze widzi równie dobrze, ale on jest mutantem. Czy u wampirów to też była sprawa mutacji?

— Można to i tak nazwać — zgodził się Regis. - Choć uważam, że mutacja rozłożona na odpowiednio długi czas przestaje być mutacją, staje się ewolucją. Ale to, co mówiłeś o konstrukcji fizycznej, jest trafne. Zaadaptowanie do światła słonecznego było dla nas przykrą koniecznością. Aby przetrwać, musieliśmy upodobnić się pod tym względem do ludzi. Mimikra, rzekłbym. Mająca zresztą konsekwencje. Używając metafory: położyliśmy się do łóżka chorego.

— Słucham?

— Są podstawy, by mniemać, że światło słoneczne jest na długą metę zabójcze. Jest teoria, że za jakieś pięć tysięcy lat, skromnie licząc, ten świat będą zamieszkwač tylko stworzenia lunarne, aktywne nocą.

— Dobrze, że nie dożyję — westchnął Cahir, po czym ziewnął mocno. - Nie wiem, jak wam, ale mnie wzmożona aktywność dzienna właśnie przypomina o konieczności nocnego snu.

— Mnie też — przeciągnął się Wiedźmin. - A do wschodu morderczego słońca zostało już tylko kilka godzin. Zanim nas jednak sen zmorzy… Regis, w ramach nauki i poszerzania wiedzy, rozwiej jeszcze jakiś mit o wampiryzmie. Bo założę się, że jeszcze jakiś ci został.

— Owszem — kiwnął głową wampir. - Jeszcze jeden. Ostatni, ale zgoła nie najmniej ważny. Jest to mit, który podyktowały wam wasze fobie seksualne.

Cahir parsknął z cicha.

— Mit zostawiłem na koniec — Regis zmierzył go wzrokiem — i sam taktownie nie napomykałbym o nim, to Geralt wyzwał mnie, nie oszczędzę go wam zatem. Ludźmi najsilniej powodują lęki o podłożu seksualnym. Dziewica, omdlewająca w uścisku ssącego ją wampira, młodzieniaszek, wydany na pastwę wstrętnych praktyk wampirki, błądzącej ustami po jego ciele. Tak to sobie wyobrażacie. Gwałt oralny. Wampir paraliżuje ofiarę strachem i zmusza ją do seksu oralnego. Czy raczej obrzydliwej parodii seksu oralnego. A taki seks, wykluczający wszak prokreację, jest czymś wstrętnym.

— Mów za siebie — mruknął Wiedźmin.

— Akt, ukoronowany nie prokreacją, ale rozkoszą i śmiercią — kontynuował Regis. - Uczyniliście z tego złowrogi mit. Sami podświadomie marzycie o czymś takim, ale wzdragacie się, by coś takiego dać partnerowi lub partnerce. Robi to więc za was ów mitologiczny wampir, urastając przez to do fascynującego symbolu zła.

— A nie mówiłam? — wrzasnęła Milva, gdy tylko Jaskier skończył jej objaśniać, o co szło Regisowi. - Nic, jeno o tym! Mądrze zaczynają, a zawżdy na dupie kończą!

*****

Trąbienie żurawi powoli cichło w oddali.

Nazajutrz, przypomniał sobie Wiedźmin, w znacznie poprawionych nastrojach wyruszyliśmy na szlak. I wtedy, całkiem niespodzianie, znowu doścignęła nas wojna.

Podróżowali przez porośnięty dzikim borem, praktycznie bezludny i strategicznie mało ważny kraj, nie mogący nęcić najezdników. Chociaż do Nilfgaardu było blisko, a od ziem cesarskich oddzielała ich tylko płań Wielkiej Jarugi, była to rubież niełatwa do pokonania. Tym większe było ich zaskoczenie.

Wojna objawiła się w sposób mniej spektakularny, niż w Brugge i Sodden, gdzie nocami horyzont jaśniał od łun, a za dnia słupy czarnego dymu przekreślały błękit. Tu, w Angrenie, nie było tak widowiskowo. Było gorzej. Nagle zobaczyli stado wron, z dzikim krakaniem krążące nad lasem, a wkrótce potem natknęli się na trupy. Choć obdarte z odzieży i niemożliwe do zidentyfikowania, zwłoki nosiły nieomylne i wyraźne ślady bardzo gwałtownej śmierci. Ludzie ci zostali zabici w boju. I nie tylko. Większość trupów leżała w zaroślach, ale niektóre, makabrycznie okaleczone, wisiały za ręce lub za nogi na gałęziach drzew, wyciągały zwęglone kończyny z wygaśniętych stosów, sterczały na palach. I śmierdziały. Cały Angren zaczął nagle śmierdzieć potwornym, wstrętnym odorem barbarzyństwa.

Nie trwało długo, a musieli już taić się w jarach i chaszczach, bo z prawa i lewa, z przodu i z tyłu ziemia rozhuczala się od kopyt kawaleryjskich koni, a coraz to inne oddziały mijały ich kryjówkę, wzbijając kurz.

— Znowu — kręcił głową Jaskier. - Znowu nie wiemy kto bije kogo i dlaczego. Znowu nie wiemy, kto jest za nami, a kto przed nami, kto w jakim kierunku zmierza. Kto jest w natarciu, a kto w odwrocie. Zaraza niech to porwie. Nie pamiętam, czy mówiłem wam to już, ale stwierdzam: że wojna zawsze przypomina burdel ogarnięty pożarem….

— Mówiłeś — przerwał Geralt. - Dobrą setkę razy.

— O co tutaj się biją? - poeta splunął soczyście. - O jałowce i piachy? Niczym więcej wszakże nie dysponuje ta przepiękna kraina!

— Wśród tych, co leżeli w krzach — powiedziała Milva — były elfy. Komanda Scoia'tael chodzą tędy, zawsze chodziły. Tędy droga im wypada, gdy ochotniki z Dol Blathanna i Gór Sinych ciągną do Temerii. Ktoś im tę drogę zagrodzić chce. Tak sobie myślę.

— Nie jest wykluczone — przyznał Regis — że temerskie wojsko robi tu obławy na Wiewiórki. Ale za dużo coś tego wojska w okolicy. Podejrzewam, że Nilfgaardczycy przeszli jednak Jarugę.

— Też tak podejrzewam — skrzywił się lekko wiedźmin patrząc na zachowującego kamienne oblicze Cahira. Trupy, które widzieliśmy rano, nosiły ślady nilfgaardzkiego sposobu wojowania.

— Jedni od drugich nie lepsi — warknęła Milva, niespodzianie biorąc młodego Nilfgaardczyka w obronę. - A na Cahira oczu nie koś, boście teraz obaj jednaką a przedziwną dolą złączeni. Jemu śmierć, gdy Czarnym w łapy wpadnie, a tyś niedawno Temerczykom ze stryczka się urwał. Próżno tedy dociekać, jakie wojsko za nami, jakie przed nami, którzy swoi, którzy cudzy, którzy dobrzy, a którzy źli. Nynie wszyscy nasi to wspólni niedrugowie, zajedno, jakie barwy noszą.

— Masz rację.

— Ciekawe — rzeki Jaskier, gdy następnego dnia znowu utaili się w jarze, przeczekując kolejną kawalkadę. - Wojsko cwałuje po wzgórzach, aż ziemia dudni, a z dołu, od Jarugi, słychać siekiery. Drwale rąbią las, jak gdyby nigdy nic. Słyszycie?

— Może to nie drwale — zastanowił się Cahir. - Może to też wojsko? Jakieś saperskie roboty?

— Nie, to drwale — stwierdził Regis. - Najwyraźniej nic nie jest w stanie przerwać eksploatacji angreńskiego złota.

— Jakiego złota?

— Przyjrzyjcie się tym drzewom — wampir po raz kolejny przybrał pełen wyższości ton wszystkowiedzącego mędrca pouczającego maluczkich i nierozgarniętych. Ton taki zdarzało mu się przybierać dość często, co trochę Geralta złościło.

— Te drzewa — powtórzył Regis — to cedry, jawory i sosny angrenskie. Bardzo cenny materiał. Wszędzie są tu bindugi, z których spławia się pnie w dół rzeki. Wszędzie są wyręby, a topory stukają dzień i noc. Wojna, którą obserwujemy i słyszymy, nabiera sensu. Nilfgaard, jak wiecie, opanował ujście Jarugi, Cintrę i Verden, także Górne Sodden. W tej chwili również prawdopodobnie Brugge i część Dolnego Sodden. To oznacza, że spławiane z Angrenu drewno zaopatruje już cesarskie tartaki i stocznie. Północne królestwa próbują więc wstrzymać spław, Nilfgaardczycy przeciwnie, chcą, by rąbano i spławiano jak najwięcej.

— A my, jak zwykle, mamy pecha — pokiwał głową Jaskier. - Bo nam trzeba na Caed Dhu, akuratnie przez Sam środek Angrenu i tej drewnianej wojny. Nie ma, cholera, innej drogi?

*****

To samo pytanie, przypomniał sobie Wiedźmin, wpatrzony w zachodzące nad Jarugą słońce, zadałem Regisowi, gdy tylko łomot kopyt ścichł w oddali, uspokoiło się i mogliśmy wreszcie wyruszyć w dalszą drogę.

— Inna droga do Caed Dhu? — zamyślił się wampir — Żeby ominąć wzgórza, zejść z drogi wojskom? Owszem jest taka droga. Niezbyt wygodna i niezbyt bezpieczna. Dłuższa. Ale wojsk, gwarantuję, nie napotkamy tam.

— Mów.

— Możemy skręcić na południe i spróbować przedostać się przez depresję w meandrze Jarugi. Przez Ysgith Znasz Ysgith, wiedźminie?

— Znam.

— Przejeżdżałeś kiedyś przez grądy?

— Owszem.

— Spokój w twoim głosie — wampir — odchrząknął — zdaje się świadczyć, że akceptujesz pomysł. Cóż, jest nas piątka, w tym Wiedźmin, wojownik i łuczniczka. Doświadczenie, dwa miecze i łuk. Za mało, by stawić — czoła nilfgaardzkiemu zagonowi, ale na Ysgith powinno wystarczyć.

Ysgith, pomyślał Wiedźmin. Trzydzieści kilka mil kwadratowych bagien i błot, upstrzonych oczkami jeziorek. I rozdzielające trzęsawiska mroczne grądy, na których, rosną dziwaczne drzewa. Jedne mają pnie pokryte łuską u nasady bulwiaste jak cebule, smuklejące ku górze, ku płaskim i gęstym koronom. Inne są niskie i koślawe, siedzą na kupach pokręconych jak ośmiornice korzeni, a na ich gołych konarach wiszą brody mchów i wyschłych bagiennych porostów. Brody te stale poruszają się, ale to nie wiatr, lecz trujący błotny gaz. Ysgith, czyli Blotniaiti Nazwa "Śmierdziuch" byłaby trafniejsza.

A w błotach, trzęsawiskach, w zarośniętych rzęsą i moczarką stawkach i jeziorkach tętni życie. Bytują tam tam tylko bobry, żaby, żółwie i ptactwo wodne. Ysgith roi się od stworzeń znacznie niebezpieczniejszych, wyposażonych w kleszcze, macki i chwytne odnóża, za pomocą których zwykły łapać, kaleczyć, topić i rozszarpywać. Stworzeń tych jest tyle, że nikt nigdy nie zdołał wszystkich poznać i sklasyfikować. Nawet wiedźmini. On sam też rzadko polował w Ysgith i w ogóle w Dolnym Angrenie. Kraina była mało zaludniona, nieliczni mieszkający na obrzeżu bagien ludzie przyzwyczaili się traktować potwory jako element krajobrazu. Mieli przed nimi respekt, ale rzadko przychodziło im do głowy, by wynajmować wiedźmina, by je tępił. Rzadko, ale nie nigdy. Geralt znał więc Ysgith i jego grozę. Dwa miecze i łuk, pomyślał. I doświadczenie, moja wiedźmińska praktyka. W grupie powinno się udać. Zwłaszcza gdy ja pojadę w awangardzie i będę miał baczenie na wszystko. Na przegniłe pnie, kupy wodorostów, krzaki, kępy traw, rośliny, nawet orchidee. Bo na Ysgith nawet orchidea czasami tylko wygląda na kwiat, w rzeczywistości jest jadowitym krabopająkiem. Trzeba będzie trzymać Jaskra krótko, pilnować, by czegoś nie dotknął. Tym bardziej, że nie brakuje tam roślin, lubiących uzupełniać chlorofilową dietę kawałkiem mięsa. Takich, których pędy w kontakcie ze skórą działają równie skutecznie jak jad krabopająka. No i gaz, oczywiście. Trujący opar. Trzeba pomyśleć o zasłonach na usta i nos…

— Jakże więc? — Regis wyrwał go z zamyślenia. - Akceptujesz plan?

— Akceptuję. Ruszajmy.

— Coś mnie wówczas tknęło, przypomniał sobie wiedźmin, by nie mówić reszcie kompanii o projekcie przeprawy przez Ysgith. Żeby poprosić Regisa, by też się tym nie — chwalił. Sam nie wiem, dlaczego się ociągałem. Dzisiaj, gdy wszystko równo i totalnie się popieprzyło, mógłbym sobie wmawiać, że zwróciłem uwagę na zachowanie Milvy. Na problemy, które miewała. Na ewidentne objawy. Ale to nie byłaby prawda. Niczego nie zauważyłem, a to, co zauważyłem, zlekceważyłem. Jak bałwan. I jechaliśmy nadal na wschód, ociągając się ze skręceniem ku bagnom.

… Z drugiej strony dobrze, że się ociągaliśmy, pomyślał, dobywając miecza i dotykając kciukiem ostrej jak brzytwa klingi. Gdybyśmy wówczas od razu pojechali ku Ysgith, nie miałbym dziś tej broni.

Od świtu nie widzieli ani nie słyszeli żadnych wojsk. Milva jechała przodem, daleko przed resztą kompanii. Regis, Jaskier i Cahir gadali.

— Oby tylko ci druidzi zechcieli się wysilić, by nam pomóc w sprawie Ciri — martwił się poeta. - Zdarzało mi się spotykać druidów i wierzcie mi, były to mruki nieużyte zdziwaczałe odludki. Może zdarzyć się tak, że w ogóle nie zechcą z nami gadać, a co dopiero używać magii.

— Regis — przypomniał Wiedźmin — zna kogoś wśród tych z Caed Dhu.

— A nie datuje się aby ta znajomość sprzed trzystu lub czterystu lat?

— Jest znacznie młodsza — zapewnił z zagadkowym uśmiechem wampir. - Zresztą, druidzi są długowieczni. Stale przebywają na powietrzu, wśród pierwotnej i nieskażonej przyrody, a to znakomicie wpływa na zdrowie. Oddychaj pełną piersią, Jaskier, wypełniaj płuca leśnymi, powietrzem, też będziesz zdrowy.

— Od tego leśnego powietrza — rzekł z przekąsem Jaskier — niedługo sierścią porosnę, cholera. Po nocach śnią mi się karczma, piwo i łaźnia. A pierwotną przyrodę niech pierwotna zaraza porwie, powątpiewam zresztą w jej zbawienny wpływ na zdrowie, zwłaszcza psychiczne. Rzeczeni druidzi są tu najlepszym przykładem, albowiem są to zdziwaczali pomyleńcy. Mają absolutnego chyzia na punkcie tej ich przyrody i jej ochrony. Mało to razy byłem świadkiem, jak zanosili petycje do władz? Nie polować, drzew nie wycinać, gnojówek do rzek nie spuszczać i temu podobne bzdury. A szczytem głupoty było zjawienie są całej ich przybranej w jemiołowe wieńce delegacji u króla Ethaina w Cidaris. Byłem tam akurat…

— Czego chcieli? — zaciekawił się Geralt.

— Cidaris, jak wiecie, to jedno z królestw, w którym większość ludności utrzymuje się z rybołówstwa. Druidzi zażądali, by król nakazał używać sieci o określonej wielkości ok i surowo karał tych, którzy będą stosować sieci o okach mniejszych, niż nakazane. Ethainowi szczęka opadła, a jemiolarze wyjaśnili, że te oka to jedyny sposób, by uchronić zasoby rybne przed wyczerpaniem. Król wyprowadził ich na taras, pokazał morze i opowiedział, jak to najśmielszy z jego żeglarzy płynął kiedyś na zachód dwa miesiące i zawrócił, bo słodka woda kończyła się na korabiu, a lądu na horyzoncie i śladu nie było. Czy oni, druidzi, wyobrażają sobie, zapytał, że można wyczerpać zasoby rybne z takiego morza? Jak najbardziej, potwierdzili jemiolarze, choć niezawodnie rybołówstwo morskie najdłużej przetrwa jako sposób pozyskiwania żywności wprost z natury, to nastanie czas, gdy ryb zabraknie i głód zajrzy w oczy. Trzeba tedy bezwzględnie łowić sieciami o większych okach, chwytać wyrośnięte ryby, chroniąc narybek. Ethain spytał, kiedy to, zdaniem drnidów, nastąpi ten straszny, głodowy czas, a oni na to, że za dwa tysiące lat, według ich prognoz. Król pożegnał ich grzecznie i poprosił, by wpadli znowu za jakieś tysiąc lat, wtedy się pomyśli. Jemiolarze żartu nie zrozumieli i zaczęli się stawiać, więc wyrzucono ich za bramę.

— Oni już tacy są, ci druidzi — potwierdził Cahir. - U nas, w Nilfgaardzie…

— Tuś mi! — krzyknął triumfalnie Jaskier. - U nas, w Nilfgaardzie! Jeszcze wczoraj, gdy nazwałem cię Nilfgaardczykiem, toś podskakiwał, jakby cię szerszeń użądlił! Ty może zdecyduj się wreszcie, Cahir, kim jesteś.

— Dla was — wzruszył ramionami Cahir — muszę być Nilfgaardczykiem, nic was, jak widzę, nie przekona. Gwoli ścisłości wiedzcie jednak, że takie miano w Cesarstwie przysługuje tylko rdzennym mieszkańcom stolicy i jej najbliższych okolic, położonych nad dolną Albą. Mój ród wywodzi się z Vicovaro, a zatem…

— Zamknąć gęby! — skomenderowała raptownie i mało grzecznie jadąca w awangardzie Milva. Wszyscy zamilkli natychmiast i wstrzymali konie, nauczeni już, że jest to znak, że dziewczyna widzi, słyszy lub wyczuwa instynktem coś, co można będzie zjeść, gdy da się to podejść i trafić strzałą. Milva w samej rzeczy przysposobiła łuk, ale nie zeskoczyła z siodła. Nie chodziło zatem o polowanie. Geralt zbliżył się ostrożnie.

— Dym — powiedziała krótko.

— Nie widzę.

— Nosem pociągnij.

Węch nie mylił łuczniczki, choć zapach dymu był nikły. Nie mógł to też być dym pożaru ani pogorzeliska. Ten dym, skonstatował Geralt, pachniał miło. Pochodził z ogniska, na którym coś pieczono.

— Ominiemy? — spytała półgłosem Milva.

— Ale rzuciwszy okiem — odpowiedział, zsiadając z klaczy i podając wodze Jaskrowi. - Dobrze będzie wiedzieć co ominęliśmy. I kogo mamy za plecami. Chodź ze mną. Reszta niech zostanie w siodłach. Bądźcie czujni.

Z zarośli na skraju lasu roztaczał się widok na rozległy wyrąb, na ustawione w równe sągi pnie. Cieniutkie pasemko dymu unosiło się właśnie spomiędzy sągów. Geralt uspokoił się nieco — w zasięgu wzroku nic się nie poruszało, a między sągami za mało było miejsca, by mogła się tam kryć jakaś większa grupa. Milva też to spostrzegła.

— Nie ma koni — szepnęła. - To nie wojsko. Drwale, widzi mi się.

— Mnie też. Ale pójdę sprawdzić. Osłaniaj mnie. Gdy zbliżył się, ostrożnie klucząc między zwałami pni, usłyszał glosy. Podszedł bliżej. I bardzo się zdumiał. Ale słuch nie zwodził go.

— Pół placka w kule!

— Mała kupa w dzwonki!

— Gwint!

— Akces. Wist! Wyłóżcie wychodek. O żeż — Ha-ha-ha! Jeno niżnik z małymi. W miętkie trafione! Pierwej prawdziwie usrasz się, nim małą kupę uskładasz!

— Uwidzim jeszcze. Niżnika kładę. Co, wziął? Ech, Yazon, pograłeś jak rzyć kacza!

— Czemuś panny nie położył, zasrańcze? Ech, wziąłbym pałę…

Wiedźmin, być może, byłby nadal ostrożny — ostatecznie w gwinta grywać mogło wielu różnorakich osobników, a imię Yazon też nosić moglo wielu. W podniecone glosy karciarzy wdarł się jednak nagle znany mu dobrze chrapliwy skrzek.

— Rrrr… wa mać!

— Witajcie, chłopaki — Geralt wyszedł zza sągu. - Rad jestem was widzieć. Zwłaszcza znowu w pełnym składzie, nawet z papugą.

— Jasna cholera! — Zoltan Chivay z wrażenia upuścił karty, po czym szybko zerwał się z ziemi, tak gwałtownie, że siedzący na jego ramieniu Feldmarszałek Duda zatrzepotał skrzydłami i wrzasnął przestraszony. - Wiedźmin, — jak pragnę dobrobytu! Czy też to fatamorgana? Percival, widzisz to samo co ja?

Percival Schuttenbach, Munro Bruys, Yazon Yarda i Figgs Merluzzo obiegli Geralta i mocno nadwerężyli mu prawicę uściskami. A gdy zza zwałów pni wyłoniła się reszta drużyny, hałaśliwa radość wzmogła się odpowiednio.

— Milva! Regis! — wykrzykiwał Zoltan, ściskając wszystkich. - Jaskier, żywy, choć z bandażem na łbie! I co powiesz, grajku zatracony, na kolejny melodramatyczny banał? Życie, wychodzi, to nie poezja! A wiesz, dlaczego? Bo nie poddaje się krytyce!

— A gdzie — rozejrzał się Jaskier — Caleb Stratton?

Zoltan i reszta zamilkli nagle i spoważnieli.

— Caleb — powiedział wreszcie krasnolud, pociągnąwszy nosem — w ziemi pod brzezinką śpi, daleko od jego ukochanych wierchów i góry Carbon. Jak nas Czarni nad Iną dopadli, zbyt wolno nogami przebierał, lasu nie dobiegł… Wziął po łbie mieczem, gdy upadł, skłuli go rohatynami. No, rozchmurzcie się, my już jego opłakali, dość będzie. Cieszyć się nam raczej. Wyście wszak w komplecie z tumultu w obozie wyszli. Ba, nawet powiększyła się drużyna, jak widzę.

Cahir skłonił lekko głowę pod uważnym spojrzeniem krasnoluda, nic nie powiedział.

— No, siadajcie — zaprosił Zoltan. - My tu owieczkę pieczemy. Napotkaliśmy parę dni temu, samotną i smutną, nie daliśmy złą śmiercią zginąć, z głodu albo w wilczej paszczy, litościwie zarżnęliśmy i na strawę przerabiamy. Siadajcie. Ciebie zaś, Regis, na stronę na chwilkę poproszę. Geralt, ty pozwól również.

Za sągiem siedziały dwie kobiety. Jedna karmiła piersią niemowlę, na widok podchodzących odwróciła się skromnie. Opodal młoda dziewczyna z owiniętą niezbyt czystymi szmatami ręką bawiła się na piasku z dwójką dzieci. Tę Wiedźmin poznał natychmiast, gdy tylko podniosła na niego zamglone, obojętne oczy.

— Odwiązaliśmy ją od wozu, który już się palił — wyjaśnił krasnolud. - Mało brakowało, by jednak skończyła tak, jak chciał ów zawzięty na nią kapłan. Chrzest ogniowy wszelakoż przeszła. Liznął ją płomień, przypiekł do żywego mięsa. Opatrzyliśmy, jak umieliśmy, pomazawszy sadłem, ale to się paprze krzynkę. Cyruliku, jeśli mógłbyś…

— Bezzwłocznie.

Gdy Regis chciał odwinąć opatrunek, dziewczyna zakwiliła, cofając się i zasłaniając twarz zdrową ręką. Geralt zbliżył się, by ją przytrzymać, ale wampir pohamował go gestem. Spojrzał głęboko w błędne oczy dziewczyny, a ta natychmiast uspokoiła się, zmiękła. Głowa lekko opadła jej na pierś. Nawet nie drgnęła, gdy Regis ostrożnie odkleił brudną szmatę i posmarował przypieczone ramię ostro i dziwnie pachnącą maścią.

Geralt odwrócił głowę, popatrzył na obie kobiety, na dwójkę dzieci, potem na krasnoluda. Zoltan chrząknął.

— Na baby — wyjaśnił półgłosem — i tę parkę małolatów natrafiliśmy już tu, w Angrenie. Zagubiło się toto w ucieczce, samo było, zestrachane i głodne, no to przygarnęliśmy, opiekujemy się. Jakoś tak wyszło.

— Jakoś tak wyszło — powtórzył Geralt, uśmiechając się leciutko. - Jesteś niepoprawnym altruistą, Zoltanie Chivay.

— Każdy ma jakieś wady. Ty przecie nadal dziewczynie twojej na ratunek spieszysz.

— Nadal. Choć sprawy się pokomplikowały.

— Przez tego Nilfgaardczyka, co dawniej za tobą śledził, a teraz do kompanii doszlusował?

— Częściowo. Zoltan, skąd są ci uciekinierzy? Przed kim uciekali? Przed Nilfgaardem czy Wiewiórkami?

— Ciężko wymiarkować. Dzieciaki gówno wiedzą, baby jakoś mało rozmowne i boczą się nie wiedzieć czemu. Zaklniesz przy nich, względnie pierdniesz, jak te buraki czerwienieją… Nieważne. Ale spotkaliśmy innych zbiegów, drwali, od nich wiemy, że grasuje tu Nilfgaard. Starzy nasi znajomi chyba, zagon, który od zachodu nadciągnął, zza Iny. Ale są tu też podobno oddziały, które przyszły od południa. Zza Jarugi.

— A z kim walczą?

— To jest zagadka. Drwale mówili o armii, której jakaś Biała Królowa przewodzi. Owa królowa Czarnych bije. Podobno nawet na tamten brzeg Jarugi się zapuszcza ze swym wojskiem, na cesarskie ziemie nosi ogień i miecz.

— O jakie wojska może chodzić?

— Nie mam przedstawienia — Zoltan podrapał się w ucho. - Widzisz, co dnia jacyś zbrojni kopytami tu dukty orzą, ale nie pytamy, kto oni. W krzaki się chowamy…

Rozmowę przerwał Regis, który uporał się z poparzonym ramieniem dziewczyny.

— Opatrunek trzeba codziennie zmieniać — powiedział do krasnoluda. - Zostawiam wam maść i tiul, który nie lepi się do oparzeliny.

— Dzięki, cyruliku.

— Ręka się jej zagoi — powiedział cicho wampir, patrząc na wiedźmina. - Z czasem nawet blizna zniknie z młodej skóry. Gorzej z tym, co dzieje się w głowie tej nieszczęsnej. Tego moje maści nie wykurują.

Geralt milczał. Regis wytarł ręce szmatką.

— Fatum albo przekleństwo — powiedział półgłosem. - Móc wyczuwać we krwi chorobę, całą istotę choroby, a nie potrafić wyleczyć…

— Ano — westchnął Zoltan — skórę łatać to jedno, ale gdy rozum popsowany, nie poradzi się nic. Jeno dbać a opiekować się… Dzięki ci za pomoc, cyruliku. Ty, jak widzę, też do wiedźminowej kompanii się przyłączyłeś?

— Jakoś tak wyszło.

— Hmm — Zoltan pogładził brodę. - I kędyż to zamiarujecie Ciri szukać?

— Idziemy na wschód, na Caed Dhu, do druidzkiego kręgu. Liczymy na pomoc druidów…

— Znikąd pomocy — odezwała się dźwięcznym, metalicznym głosem siedząca pod sągiem dziewczyna z zabandażowanym ramieniem. - Znikąd pomocy. Tylko krew. - I ogniowy chrzest. Ogień oczyszcza. Ale i zabija.

Regis mocno chwycił za ramię osłupiałego Zoltana, gestem nakazał mu milczenie. Geralt, który wiedział, co to jest hipnotyczny trans, milczał i nie poruszał się.

— Kto krew rozlewał i kto krew pił — mówiła dziewczyna, nie podnosząc głowy — ten krwią zapłaci. Trzy dni nie miną, jedno umrze w drugim, a wtedy coś umrze w każdym. Po trochu będą umierać, po troszeczku… A gdy w końcu zetrą się chodaki żelazne i wyschną łzy, wtedy umrze ta reszteczka, która zostanie. Umrze nawet to, co nigdy nie umiera.

— Mów — powiedział cicho i łagodnie Regis. - Mów, co widzisz.

— Mgłę. Wieże we mgle. To jest Wieża Jaskółki… Na jeziorze, które skuwa lód.

— Co jeszcze widzisz?

— Mgłę.

— Co czujesz?

— Ból…

Regis nie zdążył zadać następnego pytania. Dziewczyn na szarpnęła głową, zakrzyczała dziko, zakwiliła. Gdy podniosła oczy, faktycznie była w nich już tylko mgła.

Zoltan, przypomniał sobie Geralt, wciąż wodząc palcami po pokrytym runami brzeszczocie, po tym wydarzeniu nabrał do Regisa respektu, porzucił familiarny ton, którym zwykł był zwracać się do cyrulika. Zgodnie z prośbą Regisa, nie powiedzieli pozostałym ani słowa o dziwnym wydarzeniu. Wiedźmin niezbyt się tym wszystkim przejął. Widywał już podobne transy i skłaniał się ku poglądowi, że gadanina zahipnotyzowanych nie była wieszczeniem, lecz powtarzaniem przechwyconych myśli i podświadomych sugestii hipnotyzera. Co prawda, w tym przypadku nie była to hipnoza, lecz wampirzy urok, i Geralt trochę zastanawiał się, co też jeszcze zauroczona dziewczyna wychwyciłaby z myśli Regisa, gdyby trans trwał dłużej.

— Przez pół dnia wędrowali razem z krasnoludami i ich podopiecznymi. Potem Zoltan Chivay zatrzymał pochód i wziął wiedźmina na stronę.

— Trzeba się rozstać — oświadczył krótko. - Myśmy, Geralt, podjęli decyzję. Na północy niebieszczy się już Mahakam, ta zaś dolina wprost w góry wiedzie. Dość przygód. Wracamy do swoich. Pod górę Carbon.

— Rozumiem.

— Miło, że chcesz rozumieć. Życzę ci szczęścia, tobie i twojej kompanii. Dziwnej kompanii, ośmielę się zauważyć.

— Chcą mi pomóc — rzekł cicho Wiedźmin. - To dla mnie coś nowego. Dlatego postanowiłem nie dociekać pobudek.

— Mądrze — Zoltan ściągnął z pleców swój krasnoludzki sihill w pochwie z laki, omotanej kocimi skórkami. - Masz, bierz. Nim się nasze drogi rozejdą.

— Zoltan…

— Nie gadaj, tylko bierz. My w górach tę wojnę przesiedzimy, na nic nam żelazo. Ale przyjemnie będzie nieraz przy piwie wspomnieć, że kuty w Mahakamie sihill w dobrym ręku i w dobrej sprawie świszczy. Że nie zhańbi się. A i ty, gdy tą klingą krzywdzicieli twojej Ciri będziesz płatał, płatnij choć jednego za Caleba Strattona. I wspomnij Zoltana Chivaya i krasnoludzkie kuźnie.

— Możesz być pewien — Geralt przyjął miecz, przewiesił go przez plecy. - Możesz być pewien, że będę wspominał. Na tym parszywym świecie, Zoltanie Chivay, dobro, uczciwość i prawość mocno zapadają w pamięć.

— A i owszem — krasnolud zmrużył oczy. - Dlatego ja nie zapomnę ani ciebie i maruderów na leśnej porębie, ani Regisa i podkowy w żarze. Jeśli zaś chodzi o wzajemność pod tym względem…

Zawiesił głos, chrząknął, charknął i splunął.

— Myśmy, Geralt, obrobili kupca pod Dillingen. Bogacza, co się na hayekarskim handlu upasł. Gdy załadował złoto i klejnoty na wóz i z miasta uciekał, zasadziliśmy się na niego. Jako lew majątku bronił, pomocy wzywał, więc razy kilka obuszkiem w czerep wziął i potem już spokojny był i cichutki. Pamiętasz kuferki, któreśmy taszczyli, na wozie wieźli, a na koniec nad rzeczką O w ziemi zaryli? Tam właśnie było zrabowane havekarskie dobro. Złodziejski łup, na którym naszą przyszłość zamiarujemy pobudować.

— Dlaczego mi to mówisz, Zoltan?

— Bo ciebie, jak mniemam, oszukańcze pozory zwiodły nie tak dawno. To, co za dobro i prawość miałeś, okazało — się podłym i niegodziwym pod ładną maską. Ciebie łatwo oszukać, wiedźminie, bo ty nie dociekasz pobudek. Ale ja nie chcę cię oszukiwać. Tedy nie patrz na te baby i dzieci… nie miej krasnoluda, który przed tobą stoi, za prawego i szlachetnego. Stoi przed tobą złodziej, rabuś, a może i morderca. Bo nie wykluczam, że obity hayekar skapiał w rowie przy dillingeńskim gościńcu.

Milczeli długo, patrząc na dalekie, tonące w chmurach góry na północy.

— Bywaj, Zoltan — rzekł wreszcie Geralt. - Być może siły, w istnienie których powoli przestaję wątpić, pozwolą nam się jeszcze kiedyś spotkać. Chciałbym, by tak było. Chciałbym móc przedstawić ci Ciri, chciałbym, by mogła cię poznać. Ale nawet jeśli się nie uda, wiedz, że nie zapomnę cię. Bywaj, krasnoludzie.

— Podasz mi rękę? Złodziejowi i bandycie?

— Bez wahania. Bo mnie już nie tak łatwo oszukać Jak niegdyś. Choć nie dociekam pobudek, pomału uczę się sztuki zaglądania pod maszkary.

*****

Geralt machnął sihillem i przeciął w połowie przelatującą obok ćmę.

Po rozstaniu z Zoltanem i jego grupą, przypomniał sobie, nadybaliśmy w lasach grupę wędrujących chłopów. Część na nasz widok pierzchła, ale kilku Milva powstrzymała, grożąc im łukiem. Chłopi, jak się okazało, byli do niedawna jeńcami Nilfgaardczyków. Zapędzono ich do wyrębu cedrów, ale przed kilkom dniami strażników zaatakował i rozbił jakiś oddział i wyzwolił ich. Teraz wracali do domów. Jaskier uparł się, by wyjaśnić, kim byli owi wyzwoliciele, indagował ostro i dociekliwie.

— Owi wojacy — powtórzył chłop — Białej Królowej służą. Gromią Czarnych, że hej! Powiadali, że są jako goryle na tyłach wrażych.

— Jako kto?

— Przecie mówię. Jako goryle.

— Goryle, psiakrew — Jaskier skrzywił się i machnął ręką. - Oj, ludzie, ludzie… Jakie znaki, pytałem, owo wojsko nosiło?

— Rozmaite, panie. Osobliwie konni. Piechota zasię takie krasne coś.

Chłop wziął patyk i wyskrobał na piasku kształt rombu.

— Raut — zdziwił się oblatany w heraldyce Jaskier. - Nie temerska lilia, ale raut. Godło Rivii. Ciekawe. Do Rivii stąd dobre dwieście mil. Nie wspominam już o fakcie, że armia Lyrii i Rivii została całkowicie unicestwiona podczas walk o Dol Angra i pod Aldersbergiem, a kraj okupuje Nilfgaard. Nic z tego nie rozumiem!

— To normalne — uciął Wiedźmin. - Dość gadania. W drogę.

*****

— Ha! — krzyknął poeta, który cały czas rozmyślał i analizował wydobyte od chłopów informacje. - Połapałem się! Nie goryle, ale gerylasi! Partyzantka! Na tyłach wroga, uważacie?

— Uważamy — kiwnął głową Cahir. - Jednym słowem, na tych terenach działa partyzantka Nordlingów. Jakieś oddziały, zapewne sformowane z resztek wojsk Lyrii i Rivii, rozbitych w połowie lipca pod Aldersbergiem. Słyszałem o tej bitwie, gdy byłem u Wiewiórek.

— Wieść uważam za pocieszającą — oświadczył Jaskier, dumny, że to jemu udało się rozszyfrować zagadkę o gorylach. - Nawet jeśli chłopom pomyliły się heraldyczne godła, to raczej nie mamy do czynienia z armią Temerii. A nie sądzę, by do ryskich gerylasów dotarła już wieść o dwóch szpiegach, którzy niedawno tajemniczo zbiegli spod szubienicy marszałka Vissegerda. Gdybyśmy napatoczyli się na tych partyzantów, mamy szansę się wyłgać.

— Można na to liczyć — powiedział Geralt, uspokajając brykającą Płotkę. - Ale, szczerze mówiąc, wolałbym się nie napatoczyć.

— To wszakże twoi rodacy, wiedźminie — rzekł Regis. - Przecież nazywają cię Geraltem z Rivii.

— Poprawka — odrzekł zimno. - To ja sam się tak nazywam, żeby było ładniej. Imię z takim dodatkiem budzi u moich klientów większe zaufanie.

— Pojmuję — uśmiechnął się wampir. - Dlaczego jednak wybrałeś właśnie Rivię?

— Ciągnąłem patyki, oznaczone różnymi dźwięcznymi nazwami. Zasugerował mi tę metodę mój wiedźmińaki preceptor. Nie od razu. Dopiero wówczas, gdy uparłem się przybrać nazwisko Geralt Roger Eryk du Haute-Bellegarcie. Vesemir uznał to za śmieszne, pretensjonalne i kretyńskie. Zdaje się, że miał rację.

Jaskier parsknął głośno, wymownie patrząc na wampira i Nilfgaardczyka.

— Moje wieloczłonowe nazwisko — rzekł nieco urażony spojrzeniem Regis — jest nazwiskiem prawdziwym. I zgodnym z wampirzą tradycją.

— Moje również — pospieszył z wyjaśnieniem Cahir. - Mawr to imię mojej matki, a Dyffryn pradziadka. I nie ma w tym nic śmiesznego, poeto. A ty sam, ciekawość, jak się nazywasz? Przecież Jaskier to oczywisty pseudonim.

— Nie mogę używać i zdradzać prawdziwego nazwiska — odrzekł tajemniczo bard, zadzierając dumnie nos. - Jest zbyt słynne.

— A mię — włączyła się nagle do rozmowy Milva, od dłuższego czasu ponura i milcząca — srodze źliło, gdy mię spieszczali na Maja, Mania albo Marilka. Gdy ktoś takie imię słyszy, zara duma, że wolno po tyłku klepać.

*****

Ciemniało. Żurawie odleciały, ich trąbienie ucichło w oddali. Uciszył się wiaterek, wiejący od wzgórz. Wiedźmin schował sihill do pochwy.

To było dziś rano. Dziś rano. A po południu zaczęła się afera.

Mogliśmy zacząć podejrzewać wcześniej, pomyślał. Ale kto z nas, oprócz Regisa, znał się na takich sprawach? Owszem, wszyscy zauważyli, że Milva często wymiotuje o świcie. Ale jedliśmy nieraz takie rzeczy, że wszystkim flaki się przewracały. Jaskier też rzygał raz czy dwa razy, a Cahir kiedyś dostał takiej sraczki, że przeraził się, iż złapał czerwonkę. To zaś, że dziewczyna co i rusz złazi z siodła i chodzi w krzaki, brałem za przeziębienie pęcherza…

Bałwan byłem.

Regis, wydaje się, domyślał się prawdy. Ale milczał. Milczał do chwili, gdy nie mógł już dłużej milczeć. Gdy zatrzymaliśmy się na biwak w opuszczonym drwalskim szałasie, Milva odciągnęła go w las, rozmawiała z nim dość długo i momentami dość głośno. Wampir wrócił z lasu sam. Warzył i mieszał jakieś zioła, potem nagle wezwał nas wszystkich do szałasu. Zaczął ogródkowo, swym denerwującym mentorskim tonem.

*****

— Zwracam się do wszystkich — powtórzył Regis. - Stanowimy wszakże drużynę i ponosimy wzajemną odpowiedzialność. Niczego nie zmienia tu fakt, że najprawdopodobniej nie ma wśród nas tego, który ponosi odpowiedzialność najwyższą. Bezpośrednią, że się tak wyrażę.

— Wyrażaj się jaśniej, do cholery — zdenerwował się Jaskier. - Drużyna, odpowiedzialność… Co jest Milvie? Na co jest chora?

— To nie jest choroba — powiedział cicho Cahir.

— Przynajmniej nie w ścisłym znaczeniu tego słowa — potwierdził Regis. - Dziewczyna jest w ciąży.

Cahir kiwnął głową na znak, że się domyślał. Jaskier natomiast osłupiał. Geralt zagryzł wargi.

— Który miesiąc?

— Odmówiła mi, i to w dość niegrzecznej formie, podania jakiejkolwiek daty, w tym i daty ostatniej miesiączki. Ale ja się na tym znam. To będzie dziesiąty tydzień.

— Poniechaj więc patetycznych odwołań do odpowiedzialności bezpośredniej — powiedział posępnie Geralt — to żaden z nas. Jeśli miałeś pod tym względem jakiekolwiek wątpliwości, niniejszym je rozwiewam. Miałeś jednak bezwzględną rację, mówiąc o odpowiedzialności zbiorowej. Ona jest teraz z nami. Nagle wszyscy awansowaliśmy do roli mężów i ojców. Słuchamy w napięciu, co powie medyk.

— Porządne, regularne odżywianie się — zaczął wyliczanie Regis. - Żadnych stresów. Zdrowy sen. A niedługo koniec z jazdą konną.

Wszyscy milczeli długo.

— Zrozumieliśmy — rzekł wreszcie Jaskier. - Mamy problem, panowie mężowie i ojcowie.

— Większy, niż myślicie — powiedział wampir. - Lub mniejszy. Wszystko zależy od punktu widzenia.

— Nie rozumiem.

— A powinieneś — mruknął Cahir.

— Zażądała — podjął po małej chwili Regis — bym przyrządził i dał jej pewien silnie i radykalnie działający… medykament. Uważa to za remedium na kłopot. Jest zdecydowana.

— Dałeś?

Regis uśmiechnął się.

— Bez porozumienia z innymi ojcami?

— Lek, o który ona prosi — odezwał się cicho Cahir — nie jest cudownym panaceum. Mam trzy siostry, wiem, co mówię. Ona, zdaje się, myśli, że z wieczora wypije odwar, a nazajutrz ruszy z nami w dalszą drogę. Nie z tego. Przez jakieś dziesięć dni nie ma co nawet marzyć o tym, by zdołała usiedzieć na koniu. Zanim podasz jej ten lek Regis, musisz jej o tym powiedzieć. A podać medykament możesz jej dopiero wtedy, gdy znajdziemy dla niej łóżko. Czyste łóżko.

— Zrozumiałem — kiwnął głową Regis. - Jeden głos za. A ty, Geralt?

— Co, ja?

— Moi panowie — wampir powiódł po nich swymi ciemnymi oczami. - Nie udawajcie, że nie rozumiecie.

— W Nilfgaardzie — powiedział Cahir, czerwieniejąc i opuszczając głowę — o takich sprawach decyduje wyłącznie kobieta. Nikt nie ma prawa wpływać na jej decyzję. Regis powiedział, że Milva jest zdecydowana na… medykament. Tylko dlatego, wyłącznie dlatego zacząłem niechcący myśleć o tym jako o fakcie dokonanym. I o skutkach tego faktu. Ale ja jestem cudzoziemcem, nie znającym… Nie powinienem się w ogóle odzywać. Przepraszam was.

— Za co? — zdziwił się trubadur. - Czy ty nas masz za dzikusów, Nilfgaardczyku? Za prymitywne plemiona, stosujące się do jakichś szamańskich tabu? To oczywiste, że tylko kobieta może podjąć taką decyzję, to jej niezbywalne prawo. Jeśli Milva decyduje się na…

— Zamknij się, Jaskier — warknąl Wiedźmin. - Zamknij się, bardzo cię proszę.

— Uważasz inaczej? — uniósł się poeta. - Chciałbyś jej zakazać albo…

— Zamknij się, do cholery, bo nie ręczę za siebie! Regis, ty, jak mi się zdaje, przeprowadzasz wśród nas coś w rodzaju plebiscytu. Po co? To ty jesteś medykiem. Środek, o który ona prosi… Tak, środek, słowo medykament jakoś mi nie leży… Tylko ty możesz jej ten środek przyrządzić i dać. I zrobisz to, gdy poprosi ponownie. Nie odmówisz.

— Środek już przyrządziłem — Regis pokazał wszystkim maleńką buteleczkę z ciemnego szkła. - Jeśli poprosi ponownie, nie odmówię. Jeśli poprosi ponownie.

— O co więc chodzi? O naszą jednomyślność? O powszechną akceptację? Tego oczekujesz?

— Dobrze wiesz, o co chodzi — rzekł wampir. - Doskonale czujesz, co należy zrobić. Ale ponieważ pytasz, odpowiem. Tak, Geralt, o to właśnie chodzi. Tak, to właśnie należy zrobić. Nie, to nie ja tego oczekuję.

— Czy możesz mówić jaśniej?

— Nie, Jaskier — odrzekł wampir. - Jaśniej już nie mogę. Tym bardziej, że nie ma potrzeby. Prawda, Geralt?

— Prawda — Wiedźmin oparł czoło na złączonych dłoniach. - Tak, psiakrew, prawda. Ale dlaczego patrzysz na mnie? Ja mam to zrobić? Ja tego nie umiem. Nie potrafię. Kompletnie nie nadaję się do tej roli… Kompletnie, rozumiecie?

— Nie — zaprzeczył Jaskier. - Kompletnie nie rozumiemy. Cahir? Czy ty rozumiesz?

Nilfgaardczyk spojrzał na Begisa, potem na Geralta.

— Chyba tak — powiedział wolno. - Tak sądzę.

— Aha — kiwnął głową trubadur. - Aha. Geralt zrozumiał w lot, Cahir sądzi, że rozumie. Ja w oczywisty sposób wymagam oświecenia, ale najpierw rozkazuje mi się milczeć, potem słyszę, że nie ma potrzeby, bym rozumiał. Dziękuję. Dwadzieścia lat w służbie poezji, dostateczniej długo, by wiedzieć, że są rzeczy, które albo rozumie się w lot, nawet bez słów albo nigdy się ich nie zrozumie.

Wampir uśmiechnął się.

— Nie znam nikogo — powiedział — kto potrafiłby piękniej to ująć.

*****

Ściemniało zupełnie. Wiedźmin wstał. Raz kozie śmierć, pomyślał. Nie ucieknę przed tym, Nie ma co dłużej zwlekać. Trzeba to zrobić. Trzeba i koniec.

Milva siedziała samotnie obok maleńkiego ogniska, które rozpaliła w lesie, w wykrocie, z dala od drwalskiego szałasu, w którym nocowała reszta kompanii. Nie drgnęła, słysząc jego kroki. Zupełnie, jakby się go spodziewała. Posunęła się tylko, robiąc mu miejsce na zwalonym pniaku.

— No i co? — rzekła ostro, nie czekając, aż on powie cokolwiek. - Narobiło się, hę?

Nie odpowiedział.

— Aniś przypuszczał, gdyśmy wyruszali, co? Gdyś mię do kompanii brał? Dumałeś sobie, co z tego, że chamka, że głupia wsiowa dziewucha? Pozwoliłeś jechać. Pogadać, dumałeś, w drodze z nią o mądrościach nie pogadasz, ale może się przydać. Ona zdrowa, krzepka rzepa, z łuku szyje, rzyci w siodle nie odparzy, a niebezpiecznie się zrobi, nie zesmrodzi się w gacie, będzie z niej pożytek. A pokazało się, że nie pożytek, jeno zawada. Kłoda u nogi. Rozebrało głupią dziewkę iście na dziewczyńską modłę!

— Dlaczego pojechałaś ze mną? - spytał cicho. - Dlaczego nie zostałaś w Brokilonie? Przecież wiedziałaś…

— Wiedziałam — przerwała szybko. - Przecie wśród driad byłam, a one w mig poznają, co dziewce jest, nie zataisz przed nimi. Prędzej się poznały, niźli ja sama… Alem nie spodziewała się, że mnie tak rychło słabość dopadnie. Dumałam, będzie okazja, wypiję sporyszu albo innego odwaru, ani się spostrzeżesz, ani wymiarkujesz…

— To nie takie proste.

— Wiem. Wampir mi to rzekł. Za długo zwłóczyłam, medytowałam, wahałam się. Teraz gładko nie pójdzie…

— Nie to miałem na myśli.

— Zaraza — powiedziała po chwili. - Podumaj tylko. Jaskra w odwodzie miałam! Bom baczyła, że on miną nadrabia, ale przecie miętki, słaby, do trudu nie nawykły, tylko patrzeć, jak dalej iść nie zdoła i mus go będzie ostawić. Dumałam, będzie źle, wrócę z Jaskrem… A tu masz: Jaskier chwat, a ja…

Głos załamał jej się nagłe. Geralt objął ją. I z miejsca wiedział, że był to gest, aa który czekała, którego ogromnie potrzebowała. Szorstkość i twardość brokilonskiej łuczniczki znikły momentalnie, została drżąca, delikatna miękkość przerażonej dziewczyny. Ale jednak to ona przerwała przedłużające się milczenie.

— Takeś mi i wtedy rzekł… W Broklionie. Że potrzebowała będę… ramienia. Że w noc będę krzyczeć, w ciemność… Jesteś tu, czuję twoje ramię podłe mego… A krzyczeć wciąż się chce… Jejku, jej… Czemu drżysz?

— Nic. Wspomnienie.

— Co ze mną będzie?

Nie odpowiedział. Pytanie nie było skierowane do niego.

— Tatko mi raz pokazał… U nas nad rzeką taka czarna osa żyje, co w żywą gąsienicę jaja składa. Z jaj osięta się lęgną, gąsienicę za żywo zjadają… Od środka… Teraz we mnie takie coś siedzi. We mnie, wewnątrz, w moim własnym brzuchu. Rośnie, wciąż rośnie i za żywo mnie zeżre…

— Milva…

— Maria. Jestem Maria, nie Milva. Jaka ze mnie Kania? Kwoka z jajem jestem, nie Kania… Milva z driadami śmiała się na pobojowisku, wyrywała strzały z okrwawionych trupów, dobrej brzechwie nie przepadać przecie, żal dobrego grotu! A jeśli który dychał jeszcze, piersiami robił, to nożem po gardle! Na taki los zdradą wodziła tamtych ludzi Milva i Śmiała się… Ich krew wola teraz. Tamta krew, jak osi jad, żre teraz Marię od środka. Maria płaci za Milvę.

Milczał. Głównie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć. Dziewczyna silniej oparła się o jego ramię.

— Wiodłam do Brokilonu komando — powiedziała cicho. - Na Wypalankach to było, w czerwcu, w niedzielę przed Sobótką. Zgonili nas, była bitka, uszliśmy w siedem koni pięciu elfów, jedna elfka i ja. Do Wstążki z pół mili, ale konni za nami, konni przed nami, dookoła ćma, młaka, bagno… Nocą skryliśmy się w łozinie, odetchnąć trza było dać koniom i sobie. Wtedy to elfka rozdziała się bez słowa, pokładła… a pierwszy elf do niej… Mnie zmroziło, ani wiem, co czynić… Odejść, zali udawać, że nie widzę? Krew mi w skroniach wali, a ona mówi nagle: "Kto wie, co jutro będzie? Kto Wstążkę przejdzie, a kto ziemię obłapi? En'ca minne." Tak rzekła: maleńko miłości. Tylko tak rzecze, można zwyciężyć śmierć. I strach. Oni się bali, ona się bała, i ja się bałam… I rozdziałam się takoż i pokładłam opodal, derkę sobie pod plecy podścieliłam… Gdy mnie pierwszy objął, zęby zwarłam, bom niegotowa była, przerażona i sucha… Ale on mądry był, przecie elf, z pozoru jeno młodzik… Mądry… Czuły… Mchem pachniał, trawami i rosą… Ku drugiemu sama ramiona wyciągłam… Z chęcią… Maleńko miłości? Bies jeden wie, ile w tym było miłości, a ile strachu, ale strachu było więcej tegom pewna… Bo miłość udawana była, choć dobrze, ale udawana przecie, jako w jarmarcznej igrze, jako w jace, bo tam, jeśli aktorowie zdolni, to wnet zapominasz, co udawaniem, a co prawdą. A strach był. Prawdziwie był.

Milczał.

— A śmierci takoż nie udało się nam pokonać. O świcie dwóch ubili, zanimeśmy brzegu Wstążki doszli. Z tych trzech, co przeżyli, żadnegom więcej na oczy nie widziała. Matula moja powiadała, że dziewka zawsze wie, czyj owoc w żywocie nosi… Ale ja nie wiem. Ja nawet i ich tamtych elfów nie znałam, jak mi wiedzieć? Powiedz, jak?

Milczał. Pozwalał ramieniu, by mówiło za niego.

— A zresztą po co mi to wiedzieć. Wampir wnet sporyszu nagotowi… Przyjdzie wam ostawić nmie gdzie w jakiej wsi… Nie, nie gadaj nic, milcz. Ja wiem, jakiś ty. Ty nawet twej narowistej kobyły nie porzucisz, nie ostawisz, na inną nie wymienisz, choć odgrażasz się cięgiem. Tyś nie z takich, co ostawiają. Ale teraz mus. Po sporyszu na kulbace nie usiedzę. Ale i to wiedz, że gdy ozdrowieję, ruszę za wami w ślad. Bo chciałabym, byś twoją Ciri odnalazł, wiedźminie. Byś ją z moją pomocą odnalazł i odzyskał.

— To dlatego pojechałaś ze mną — powiedział, trąc czoło. - Dlatego.

Opuściła głowę.

— Dlatego właśnie powędrowałaś ze mną — powtórzył. - Wyruszyłaś, by pomóc w ratowaniu cudzego dziecka. Chciałaś płacić. Spłacić dług, który już wówczas, wyruszając, zamierzałaś zaciągnąć… Cudze dziecko za własne. A ja obiecałem ci pomoc w potrzebie. Milva, ja nie potrafię ci pomóc. Wierz mi, nie potrafię.

Tym razem ona milczała. On nie mógł. Czuł, że nie wolno.

— Wtedy, w Brokilonie, ja zaciągnąłem wobec ciebie dług i przyrzekłem, że go spłacę. Nierozsądnie. Głupio. Okazałaś mi pomoc w chwili, gdy bardzo pomocy potrzebowałem. Nie sposób spłacić takiego długu. Nie można zapłacić za coś, co nie ma ceny. Niektórzy twierdzą, że każda, absolutnie każda rzecz na świecie ma swoją cenę. To nieprawda. Są rzeczy, które ceny nie mają, są bezcenne. Najłatwiej poznać takie rzeczy po tym, że raz utracone, są utracone na zawsze. Sam straciłem wiele takich rzeczy. Dlatego dziś nie potrafię ci pomóc.

— Wlaśnie pomogłeś — odrzekła, bardzo spokojnie. - Nawet nie wiesz, jak mi pomogłeś, teraz odejdź, proszę. Zostaw mnie samą. Odejdź, wiedźminie. Odejdź, zanim do końca rozwalisz mój świat.

*****

Gdy o brzasku ruszyli w dalszą drogę, Milva pojechała przodem, spokojna i uśmiechnięta. A kiedy jadący za nią Jaskier zaczął brzdąkać na lutni, pogwizdywała w tak t melodii.

Geralt i Regis zamykali pochód. W pewnym momencie wampir spojrzał na wiedźmina, uśmiechnął się, pokiwał głową z uznaniem i podziwem. Bez słowa. Potem wyciągnął ze swej medycznej torby maleńką buteleczkę z ciemnego szkła, pokazał ją Geraltowi. Uśmiechnął się znowu i cisnął buteleczkę w krzaki.

Wiedźmin milczał.

Gdy zatrzymali się, by napoić konie, Geralt odciągnął Regisa w ustronne miejsce.

— Zmiana planów — zakomunikował sucho. - Nie jedziemy przez Ysgith.

Wampir milczał przez chwilę, wiercąc go czarnymi oczami.

— Gdybym nie wiedział — rzekł wreszcie — że jako Wiedźmin lękasz się jedynie zagrożeń rzeczywistych, pomyślałbym, że przejąłeś się niedorzecznym gadaniem nienormalnej.

— Ale wiesz. Więc pomyślisz logiczniej.

— Owszem. Chciałbym jednak zwrócić twą uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, stan, w jakim znajduje się Milva, to nie choroba ani upośledzenie. Dziewczyna musi oczywiście o siebie dbać, ale jest całkowicie zdrowa i w pełni sprawna. Powiedziałbym, nawet sprawniejsza. Hormony…

— Porzuć mentorski i zabarwiony wyższością ton — przerwał Geralt. - Bo zaczyna on działać mi na nerwy.

— To była pierwsza sprawa — przypomniał Regis — z dwóch, które zamierzałem poruszyć. Oto druga: gdy Milva dostrzeże twoją nadopiekuńczość, gdy zorientuje się, że cackasz się i trzęsiesz nad nią jak nad jajkiem, po prostu się wścieknie. A potem pogrąży się w stresie, który jest dla niej absolutnie niewskazany. Geralt, ja nie chcę być mentorem. Chcę być racjonalny.

Nie odpowiedział.

— Jest też trzecia sprawa — dodał Regis, wciąż wiercąc go oczami. - Przez Ysgith nie pchają nas entuzjazm i żądza przygód, lecz konieczność. Po wzgórzach hulają wojska, a my musimy dostać się do druidów w Caed Dhu. Zdawało mi się, że to pilne. Że zależy ci, by jak najszybciej zdobyć informacje i ruszyć twojej Ciri na ratunek.

— Zależy mi — odwrócił wzrok. - Bardzo mi zależy. Chcę uratować i odzyskać Ciri. Do niedawna myślałem, że za każdą cenę. Ale nie. Za tę jedną nie. Tej ceny nie zapłacę, tego ryzyka nie zgadzam się podjąć. Nie pójdziemy przez Ysgith.

— Alternatywa?

— Tamten brzeg Jarugi. Pojedziemy w górę rzeki, daleko za trzęsawiska. Przeprawimy się przez Jarugę ponownie na wysokości Caed Dhu. Jeśli to będzie trudne, przeprawimy się do druidów tylko we dwóch. Ja przepłynę, ty przelecisz pod postacią nietoperza. Czemu mi się tak przyglądasz? Przecież to, że rzeka jest dla wampira przeszkodą, to kolejny mit i zabobon. A może się mylę?

— Nie, nie mylisz się. Ale latać mogę tylko w czasie pełni.

— To tylko dwa tygodnie. Gdy dotrzemy we właściwe miejsce, będzie już prawie pełnia.

— Geralt — rzekł wampir, nadal nie spuszczając z wiedźmina wzroku. - Dziwny z ciebie człowiek. Dla wyjaśnienia, to nie było określenie pejoratywne. Dobrze więc. Rezygnujemy z Ysgith, niebezpiecznego dla kobiet w odmiennym stanie. Przeprawiamy się na tamten brzeg Jarugi, w twoim mniemaniu bezpieczniejszy.

— Umiem oceniać stopnie ryzyka.

— Nie wątpię.

— Milvie i pozostałym ani słowa. Gdyby pytali, to jest część naszego planu.

— Oczywiście. Rozpoczynamy poszukiwania łodzi.

Nie szukali długo, a rezultat poszukiwań przeszedł oczekiwania. Znaleźli nie łódź, lecz prom. Ukryty wśród wierzb, sprytnie zamaskowany gałęziami i pękami sitowia prom zdradziła lina łącząca go z lewym brzegiem.

Znalazł się też przewoźnik. Gdy nadjeżdżali, szybko ukrył się w krzakach, ale Milva wyśledziła go i wywlekła z chaszczy za kołnierz, wypłaszając również pomocnika, potężnie nie zbudowanego chłopaka o barach waligóry i twarzy patentowanego idioty. Przewoźnik trząsł się ze strachu, a oczy latały mu jak para myszy po pustym spichrzu.

— Na tamten brzeg? — jęknął, gdy dowiedział się, czego od niego chcą. - Za nic! Tam nilfgaardzka ziemia, a tera wojenny czas! Pochwycą, na pal posadzą! Nie popłynę! Ubijcie, nie popłynę!

— Ubić możem — zgrzytnęła zębami Milva. - Obić przedtem też możem. Rozewrzyj no jeszcze raz gębę, a obaczysz, że możem.

— Wojenny czas — wampir przewiercił przewoźnika wzrokiem — z pewnością nie przeszkadza w przemycie, co, dobry człowieku? Temu wszakże służy twój prom, chytrze zainstalowany z dala od królewskich i nilfgaardzkich fordonów, nie mylę się? Dalejże więc, spychaj go na wodę.

— Tak będzie rozsądniej — dodał Cahir, głaszcząc rękojeść miecza. - Będziesz się ociągał, to przeprawimy się sami, bez ciebie, a wówczas twój prom zostanie na tamtym brzegu, by go odzyskać, będziesz musiał pływać żabką. A tak przeprawisz nas i wrócisz. Godzinka strachu, potem zapomnisz.

— A będziesz się stawiał, kpie jeden — zawarczała znowu Milva — to tak ci przyłożę, że do zimy nas nie zapomnisz!

W obliczu twardych, nie podlegających dyskusji argumentów przewoźnik ustąpił i wkrótce cała kompania znalazła się na promie. Niektóre wierzchowce, zwłaszcza Płotka, opierały się i nie chciały się zaokrętować, ale przewoźnik i jego głupawy pomocnik nałożyli im dudki z patyków i sznurków. Wprawa, z jaką to uczynili, dowodziła, że nie po raz pierwszy przemycają przez Jarugę kradzione konie. Głupek — waligóra wziął się za kręcenie napędzającym prom kołem i rozpoczęła się przeprawa.

Gdy wypłynęli na płań i owiał ich wiatr, nastroje poprawiły się. Przeprawa przez Jarugę była czymś nowym, wyraźnym etapem, wskazującym na postęp w podróży.

Przed nimi byl nilfgaardzki brzeg, rubież, granica. Wszyscy ożywili się nagle. Udzieliło się to nawet głupawemu pomocnikowi przewoźnika, który zaczai nagle pogwizdywać i nucić jakąś kretyńską melodyjkę. Geralt też czuł dziwną euforię, jak gdyby lada moment z olszyn na lewym brzegu miała wyłonić się Ciri i krzyknąć radośnie na jego widok.

Zamiast tego krzyknął przewoźnik. I bynajmniej nie radośnie.

— Bogowie! Przepadli my!

Geralt spojrzał we wskazanym kierunku i zaklął.

Wśród olszyn na wysokim brzegu błysnęły zbroje, zadudniły kopyta. Za moment lewobrzeżna przystań promowa zaroiła się od konnych.

— Czarni! — wrzasnął przewoźnik, blednąc i puszczając koło. - Nilfgaardczyki! Śmierć! Ratujcie, bogowie!

— Trzymaj konie. Jaskier! — rozdarła się Milva, próbując jedną ręką wydobyć łuk z lubu. - Trzymaj konie!

— To nie cesarscy — powiedział Cahir. - Nie wydaje mi się…

Jego głos zagłuszyły okrzyki konnych z przystani i wrzask przewoźnika. Ponaglony wrzaskiem głupowaty pomocnik porwał za topór, zamachnął się i z impetem spuścił ostrze na linę. Przewoźnik pomógł mu z drugim toporem. Jeźdźcy na przystani dostrzegli to, też zaczęli wrzeszczeć. Kilku wjechało do wody, chwyciło powróz.

Niektórzy rzucili się wpław w stronę promu.

— Zostawcie tę linę! - krzyknął Jaskier. - To nie Nilfgaard! Nie przecinajcie…

Było jednak za późno. Przerąbana lina ciężko pogrążyła się w wodzie, prom obrócił się lekko i zaczął spływać w dół rzeki. Konni na brzegu podnieśli straszliwy ryk.

— Jaskier ma rację — rzekł ponuro Cahir. - To nie cesarscy… Są na nilfgaardzkim brzegu, ale to nie Nilfgaard.

— Pewnie, że nie! — zawołał Jaskier. - Przecież poznaję znaki! Orły i rauty! To godła Lyrii! To lyrijscy gerylasi! Hej, ludzie…

— Kryj się za burtą, głupku!

— Poeta, jak zwykle, zamiast usłuchać ostrzeżenia, chciał dowiedzieć się, w czym rzecz. I wówczas w powietrzu zawyły strzały. Część z nich ze stukiem wbiła się w burtę promu, część przeleciała wyżej i chlupnęła w wodę. Dwie leciały wprost na Jaskra, ale Wiedźmin już miał w ręku miecz, skoczył, szybkimi uderzeniami odbił obie.

— Na Wielkie Słońce — stęknął Cahir. - Odbił… dwie strzały! Niebywałe! Nigdy czegoś takiego nie widziałem…

— I nie zobaczysz! Po raz pierwszy w życiu udało mi się odbić dwie! Kryć się za burty!

Wojacy z przystani zaprzestali jednak ostrzału, widząc że prąd pcha uwolniony prom wprost na ich brzeg. Woda spieniła się u boków wpędzanych w rzekę koni. Przystań promowa wypełniała się dalszymi konnymi. Było ich przynajmniej ze dwie setki.

— Pomóżta! — zaryczał przewoźnik. - Bierta się za tyki, jaśnie pany! Do brzega nas niesie!

Pojęli w lot, a tyk było na szczęście dość. Regis i Jaskier trzymali konie, Milva, Cahir i Wiedźmin wspomogli wysiłki przewoźnika i jego głupawego akolity. Odepchnięty pięcioma tykami prom obrócił się i zaczął spływać szybciej, wyraźnie sunąc w stronę środka nurtu. Wojacy na brzegu znowu podnieśli wrzask, znowu sięgnęli po łuki, kilka strzał znowu zaawiszczało, jeden z koni zarżał dziko. Porwany silniejszym prądem prom spływał szczęściem szybko i coraz bardziej oddalał się od brzegu, poza zasięg skutecznego strzału.

Płynęli już środkiem rzeki, płanią. Prom kręcił się jak gówno w przerębli. Konie tupały i rżały, targając uczepionymi wodzy Jaskrem i wampirem. Konni na brzegu darli się i wygrażali im pięściami. Geralt dostrzegł nagle wśród nich jeźdźca na białym wierzchowcu, wymachującego mieczem i wydającego rozkazy. "W chwilę potem kawalkada cofnęła się w las i pocwałowała skrajem wysokiego brzegu. Zbroje błyskały wśród nadbrzeżnych chaszczy.

— Nie poniechają nas — zajęczał przewoźnik. - Wiedzą że za zakrętem bystrzyna znowu do brzega nas przepchnie… Dzierżcie tyki na gotowiu, wielmożni! Gdy się ku prawemu brzegowi obróci, trza krypie pomóc, przemóc prąd i wylądować… Inaczej gorze nam…

Płynęli, obracając się, dryfując lekko ku prawemu brzegowi, ku wysokiej, stromej, najeżonej krzywymi sosnami skarpie. Lewy brzeg, ten, od którego się oddalali, zrobił się płaski, wnikał w rzekę półokrągłym, piaszczystym cyplem. Na cypel galopem wypadli jeźdźcy, z rozpędu wjeżdżając w wodę. Przy cyplu była najwyraźniej płycizna, przykosa, nim woda sięgnęła koniom do brzuchów, konni wjechali w rzekę dość daleko.

— Dotrą na strzał — oceniła ponuro Milya. - Kryjcie się. Strzały znowu zaświszczały, niektóre łomotnęły w deski. Ale odbijający od przykosy nurt szybko poniósł jednostkę w stronę ostrego zakrętu na prawym brzegu.

— Tera do tyk! — wezwał trzęsący się przewoźnik. - Żywo, lądujmy, nim nas bystrzyca porwie!

Nie było to takie łatwe. Prąd był wartki, woda głęboka, prom wielki, ciężki i niezgrabny. Z początku w ogóle nie reagował na ich wysiłki, ale wreszcie tyki chwyciły mocniej dno. Wyglądało, że się uda, gdy Milva puściła nagle żerdź i bez słowa wskazała na prawy brzeg.

— Tym razem… — Cahir otarł pot czoła. - Tym razem to jednak z pewnością Nilfgaard.

Geralt też to widział. Jeźdźcy, którzy pojawili się nagle na prawym brzegu, nosili czarne i zielone płaszcze, konie miały charakterystyczne okularowe uzdy. Była ich co najmniej setka.

— Przepadli my tera z kretesem… — zajęczał przewoźnik. - Mateńko moja, to Czarni!

— Do tyk! — ryknął Wiedźmin. - Do tyk, na nurt! Dalej od brzegu!

Ponownie okazało się to zadaniem niełatwym. Prąd pod prawym brzegiem był silny, pchał prom prosto pod wysoką skarpę, z której słyszeli już okrzyki Nilfgaardczyków. Gdy po chwili wsparty na tyce Geralt spojrzał w górę, zobaczył nad głową gałęzie sosen. Puszczona ze szczytu skarpy strzała wbiła się w pokład promu prawie pionowo, dwie stopy od niego. Drugą, lecącą na Cahira, odbił uderzeniem miecza.

Milva, Cahir, przewoźnik i jego pomocnik odpychali się już nie od dna, ale od brzegu, od skarpy. Geralt rzucił miecz, chwycił tykę i pomógł im, a prom zaczął znów dryfować w stronę płani. Ale wciąż byli niebezpiecznie blisko prawego brzegu, a brzegiem cwałował pościg. Nim zdołali się oddalić, skarpa skończyła się, a na płaski zatrzciniony brzeg wpadli Nilfgaardczycy. W powietrzu zawyły lotki strzał.

— Kryć się!

Pomocnik przewoźnika zakasłał nagle dziwnie, upuszczając żerdź w wodę. Geralt zobaczył okrwawiony grot i cztery cale brzechwy, sterczącej mu z pleców. Cisek Cahira stanął dęba, zarżał boleśnie, miotając przestrzeloną szyją, obalił Jaskra i wyskoczył za burtę. Pozostałe wierzchowce też rżały i ciskały się, prom dygotał od uderzeń kopyt.

— Trzymajcie konie! — krzyknął wampir. - Trzy…

Urwał nagle, upadł plecami na burtę, usiadł, pochylił głowę. Z piersi sterczała mu czarnopióra strzała.

Milva też to zobaczyła. Wrzasnęła wściekle, sięgnęła po łuk, wysypała pod nogi brzechwy z kołczana. I zaczęła szyć. Szybko. Strzałą po strzale. Ani jedna nie chybiła celu.

Na brzegu zakotłowało się, Nilfgaardczycy cofnęli się w las, zostawiając w trzcinach zabitych i wyjących rannych. Ukryci w gąszczu, strzelali nadal, ale groty już ledwo donosiły, wartki prąd niósł prom w stronę środka rzeki. Odległość była za duża na celny strzał dla nilfgaardzkich łuków. Ale nie dla łuku Milvy.

Wśród Nilfgaardczyków pojawił się nagle oficer w czarnym płaszczu, w hełmie, na którym chwiały się krucze skrzydła. Krzyczał, wymachiwał buzdganem, wskazywał w dół rzeki. Milva szerzej rozstawiła nogi, dociągnęła cięciwę do ust, mierzyła krótko. Strzała zaszumiała w powietrzu, oficer wygiął się w tył na kulbace, obwisł w ramionach podtrzymujących go żołnierzy. Milva ponownie napięła łuk, wypuściła cięciwę z palców. Jeden z podtrzymujących oficera Nilfgaardczyków krzyknął rozdzierająco i zleciał z konia. Pozostali znikli w lesie.

— Mistrzowskie strzały — powiedział spokojnie Regis zza pleców wiedźmina. - Ale lepiej chwyćcie za żerdzie. Wciąż jesteśmy zbyt blisko brzegu, a niesie nas na mieliznę.

Łuczniczka i Geralt odwrócili się.

— Żyjesz? — spytali jednym głosem.

— Sądziliście — wampir pokazał im czarnopiórą brzechwę — że można wyrządzić mi krzywdę byle kawałkiem patyka?

Nie byle czasu na dziwienie się. Prom znowu kręcił się w nurcie i spływał piania. Ale na zakręcie rzeki ponownie pojawiła się plaża, piaszczysta łacha i płytka przykosa, a na brzegu zaczerniało od Nilfgaardczyków. Niektórzy wjeżdżali w rzekę i sposobili łuki. Wszyscy, nie wyłączając Jaskra, rzucili się do tyk. Wkrótce drągi przestały łapać dno, prąd wyniósł prom na ploso.

— Dobra — sapnęła Milva, rzucając żerdź. - Teraz nas już nie dostaną…

— Jeden dotarł do łachy! — wskazał Jaskier. - Szykuje się do strzału! Kryjmy się!

— Nie trafi — oceniła zimno Milva.

Strzała plusnęła w wodę dwa sążnie od dziobu promu.

— Znowu napina! — wrzasnął trubadur, zerkając zza burty. - Uwaga!

— Nie trafi — powtórzyła Milva, poprawiając ochraniacz na lewym przedramienia. - Łuk ma dobry, ale łucznik z niego jak z koziej rzyci waltornia. Gorączkuje się. Po strzale dryga i trzęsie się jak baba, której ślimak wpełzł między półdupki. Dzierżcie konie, by mnie który nie trącił.

Tym razem Nilfgaardczyk zgórował, strzała świsnęła i nad promem. Milva uniosła łuk, stanęła w rozkroku, szybko naciągnęła cięciwę do policzka i spuściła ją delikatnie, nawet na ułamek cala nie zmieniając pozycji.

Nilfgaardczyk runął w wodę jakby rażony piorunem, zaczął spływać z prądem. Jego czarny płaszcz wydął się jak balon.

— Tak się to robi — Milva opuściła łuk. - Ale jemu późno już na naukę.

— Pozostali cwałują za nami — Cahir wskazał na prawy brzeg. - I zaręczam, że nie ustaną w pościgu. Nie po tym, jak Milva postrzeliła oficera. Rzeka wije się, na kolejnym zakręcie prąd przyniesie nas znowu pod ich brzeg. Oni wiedzą o tym i będą czekali…

— Na razie inszy mamy frasunek — zajęczał przewoźnik, podnosząc się z kolan, porzucając zabitego pomocnika. - Pcha nas tera rychtyk ku lewemu brzegowi… Bogwie, we dwa ognie nas wzięli… A to wszystko przez was wielmożni! Na wasze głowy krew ta spadnie…

— Zamknij gębę i chwyć za tykę!

Na lewym, płaskim, teraz już bliższym brzegu kłębili się konni, zidentyfikowani przez Jaskra jako lyrijscy partyzanci. Wrzeszczeli, wymachiwali rękami. Geralt dostrzegł wśród nich jeźdźca na białym koniu. Nie był pewien, ale wydało mu się, że jeździec jest kobietą. Jasnowłosa kobietą w zbroi, ale bez hełmu.

— Co oni krzyczą? - nadstawił ucha Jaskier. - Coś o królowej, czy jak?

Wrzaski na lewym brzegu wzmogły się. Wyraźnie usłyszeli szczęk żelaza.

— To bitwa — ocenił krótko Cahir. - Spójrzcie. Z lasu wypadają cesarscy. Nordlingowie uciekali przed nimi. A teraz są w pułapce.

— Wyjściem z tej pułapki — Geralt splunął do wody — był prom. Chcieli, zdaje mi się, ocalić chociaż swą królową i starszyznę, przewożąc ich promem na drugi brzeg. A myśmy ten prom porwali. Oj, nie lubią nas oni teraz nie lubią…

— A powinni — rzekł Jaskier. - Prom nie ocaliłby nikogo, lecz zaniósł prosto w łapy Nilfgaardczykom na prawym brzegu. My też unikajmy prawego brzegu. Z Lyryjczykami podejmuję się paktować, ale Czarni zatłuką nas bez litości…

— Niesie nas coraz szybciej — oceniła Milva, też spluwając do wody i przyglądając się oddalającej plwocinie. I środkiem plosa. Mogą nas w rzyć pocałować, jedni i drudzy. Zakręty łagodne, brzegi równe i całe w wiklinie. Płyniem w dół Jarugi, nie dościgną nas. Rychło im się znudzi.

— Łajno — jęknął przewoźniki — Przed nami Czerwona Binduga… Tamój most! I mielizna! Prom utknie… Jeśli nas wyprzedzą, będą tam czekali…

— Nordlingowie nas nie wyprzedzą — Regis wskazał z rufy lewy brzeg. - Mają własne zmartwienia.

Faktycznie, na prawym brzegu wrzała zaciekła walka. Jej centrum było ukryte w lesie i dawało o sobie znać jedynie bitewnym wrzaskiem, ale w wielu miejscach czarni i kolorowi jeźdźcy prali się mieczami w przybrzeżnej wodzie, trupy z pluskiem padały w nurt Jarugi. Zgiełk i szczęk żelaza cichły, prom majestatycznie, ale dość szybko spływał w dół rzeki.

Płynęli środkiem nurtu, a na zarośniętych brzegach nie widać było zbrojnych, nie słychać było odgłosów pościgu. Geralt już zaczynał mieć nadzieję, że wszystko dobrze we skończy, gdy zobaczyli przed sobą drewniany most, spinający oba brzegi. Rzeka pod mostem opływała łachy lewyspy, na największej z takich wysp opierał się jeden z mostowych filarów. Na prawym brzegu była binduga — widzieli zwały pni, sągi, sterty drewna.

— Tam wszędzie miałko — wydyszał przewoźnik. - Jeno środkiem da się przepłynąć, prawo od wyspy. Nurt tam. właśnie nas niesie, ale chwyćcie tyk, mogą się przywodzić, gdybyśmy utknęli…

— Na tym moście — Cahir przysłonił oczy dłonią — jest wojsko. Na moście i na bindudze…

Wszyscy już widzieli owo wojsko. I wszyscy zobaczyli, jak na owo wojsko wypada nagle z lasu za binduga wataha konnych w czarnych i zielonych płaszczach. Byli już na tyle blisko, by móc usłyszeć bitewny wrzask.

— Nilfgaard — stwierdził sucho Cahir. - Ci, którzy nas ścigali. W takim razie ci na bindudze to Nordlingowie…

— Za tyki! — krzyknął przewoźnik. - Póki się biją może przemkniem się!

Nie przemknęli się. Byli już bardzo blisko mostu, gdy ten załomotał nagle od stóp biegnących żołdaków. Żołdacy nosili na kolczugach białe jaki, ozdobione znakiem czerwonego rauta. Większość miała kusze, które teraz oparli na balustradzie i wycelowali w zbliżający się do mostu prom.

— Nie strzelać, wiara! — wrzasnął co sił w gardle Jaskier. - Nie strzelać! My swoi!

Żołdacy nie dosłyszeli. Lub nie chcieli słuchać.

Salwa z kusz okazała się tragiczna w skutkach. Z ludzi trafiony został tylko przewoźnik, wciąż usiłujący sterować tyką. Bełt przeszył go na wylot. Cahir, Milva i Regis skryli się w porę za burtami. Geralt porwał za miecz i odbił jeden bełt, ale bełtów było dużo. Jaskier, który wył wrzeszczał i machał rękoma, nie został trafiony niewytłumaczalnym cudem. Prawdziwą masakrę grad pocisków wyrządził jednak wśród koni. Ugodzony trzema grotami siwy luzak runął na kolana. Padł, wierzgając, karosz Milvy, padł gniady ogier Regisa. Postrzelona w kłąb Płotka stanęła dęba i wyskoczyła za burtę.

— Nie strzelaaaać! - darł się Jaskier. - My swoi!

Tym razem poskutkowało.

Zniesiony prądem prom ze zgrzytem wrył się w łach i znieruchomiał. Wszyscy wyskoczyli na wyspę lub w wodę, uciekając przed kopytami wierzgających w męce koni. Milva była ostatnia, albowiem jej ruchy stały się nagle przerażająco wolne. Dostała bełtem, pomyślał wiedźmin widząc, jak dziewczyna niezgrabnie gramoli się przez burtę, jak bezwładnie wali się na piasek. Doskoczył do niej, ale wampir był szybszy.

— Cosik się we mnie urwało — powiedziała dziewczyna bardzo powoli. I bardzo nienaturalnie. A potem przycisnęła ręce do krocza. Geralt zobaczył, jak nogawka wełnianych spodni ciemnieje od krwi.

— Lej mi to na ręce — Regis podał mu wyciągniętą z torby buteleczkę. - Lej mi to na ręce, prędko.

— Co jej jest?

— Roni. Daj mi nóż, muszę rozciąć jej odzienie. I odejdź.

— Nie — powiedziała Milva. - Chcę, by był przy nas…

Po jej policzku pociekła łza.

Most nad nimi zahuczał od żołnierskich butów.

— Geralt! — wrzeszczał Jaskier. Wiedźmin, widząc, co wampir robi Milvie, z zażenowaniem odwrócił głowę. Zobaczył, jak po moście pędzą na łeb na szyję żołnierze w białych jakach. Z prawego brzegu, od bindugi, wciąż słychać było wrzask.

— Uciekają — wydyszał Jaskier, doskakując i szarpiąc go za rękaw. - Nilfgaardczycy sa już na prawym przedmościu! Tam wciąż trwa bitwa, ale większość wojska pierzcha na lewy brzeg! Słyszysz? My też musimy uciekać!

— Nie możemy — zacisnął zęby. - Milva poroniła. Nie będzie mogła iść.

Jaskier zaklął wrednie.

— Trzeba więc ją nieść — oświadczył. - To jedyna szansa…

— Nie jedyna — powiedział Cahir. - Geralt, na most.

— Po co?

— Powstrzymamy ucieczkę. Jeżeli ci Nordlingowie dostatecznie długo utrzymają prawe przedmoście, może nam uda się wymknąć lewym.

— Jak chcesz powstrzymać ucieczkę?

— Dowodziłem już wojskiem. Właź na filar i na most!

Na moście Cahir z miejsca wykazał, że istotnie ma doświadczenie w opanowywaniu paniki wśród wojska.

— Dokąd, psiewiary! Dokąd, skurwysyny! — zaryczał, akcentując każdy ryk ciosem pięści, zwalającym zbiega na dyle mostu. - Stać! Stać, łajdaki pieprzone!

Niektórzy z uciekających — daleko nie wszyscy — zatrzymali się, przerażeni rykiem i błyskami miecza, którym Cahir malowniczo wywijał. Inni usiłowali przemknąć się za jego plecami. Ale Geralt też już dobył miecza i włączył się do przedstawienia.

— Dokąd? — krzyknął, mocnym chwytem osadzając jednego z żołnierzy w miejscu. - Dokąd? Stać! Zawracać!

— Nilfgaard, panie! — krzyknął knecht. - Tam rzeź! Puszczajcie!

— Tchórze! — ryknął włażący na most Jaskier głosem, jakiego Geralt nie słyszał nigdy. - Niegodziwi tchórze! Zajęcze serca! Zmykacie, ratujecie skóry? By w sromocie życie przeżyć, podłoty?

— Siła ich, panie rycerzu! Nie dostoimy!

— Setnik ubity… — wystękał drugi. - Dziesiętniki pierzchły! Śmierć idzie!

— Głowy nam unosić!

— Wasi towarzysze — krzyknął Cahir, wywijając mieczem — wciąż biją się na przedmościu i na bindudze! Wciąż walczą! Hańba temu, kto im z pomocą nie ruszy! Za mną!

— Jaskier — syknął Wiedźmin. - Złaź na wyspę. Musicie z Regisem jakoś dotaszczyć Milvę na lewy brzeg, czego tu jeszcze stoisz?

— Za mną, chłopy! — darł się Cahir, wywijając mieczem. - Za mną, kto w bogów wierzy! Na bindugę! Bij zabij!

Kilkunastu żołnierzy potrząsnęło bronią i podjęli okrzyk, głosami wyrażającymi bardzo różne stopnie, zdecydowania. Kilkunastu z tych, którzy już uciekli, zawstydziło się, zawróciło i dołączyło do mostowej armii. Armii na której czele stanęli nagle Wiedźmin i Nilfgaardczyk Armia może i rzeczywiście, ruszyłaby na bindugę, ale na przedmościu zaczerniały nagle płaszcze konnych. Nilfgaardczycy przebili się przez obronę i wdarli na most o dyle załomotały podkowy. Część powstrzymanych żołnierzy znowu rzuciła się do ucieczki, część zatrzymała niezdecydowanie. Cahir zaklął. Po niligaardzkn. Ale nikt oprócz wiedźmina nie zwrócił uwagi.

— Co się zaczęło, trzeba skończyć — warknął Geralt, ściskając miecz w garści. - Idziemy na nich! Trzeba zagrzać do boju nasze wojsko.

— Geralt — Cahir zatrzymał się, spojrzał na niego niepewnie. - Chcesz, bym… bym zabijał swoich? Nie mogę…

— Ja sram na tę wojnę — zgrzytnął zębami Wiedźmin. - Ale tu chodzi o Milvę. Przyłączyłeś się do kompanii, podejmij decyzję. Idziesz ze mną albo stajesz po stronie tamtych w czarnych płaszczach. Szybko.

— Idę z tobą.

I stało się tak, że jeden Wiedźmin i jeden sprzymierzony z nim Niligaardczyk ryknęli dziko, zamłynkowali mieczami i skoczyli bez zastanowienia, dwaj towarzysze, dwaj druhowie i kompani, na spotkanie wspólnych wrogów, na nierówny bój. I to był ich chrzest ognia. Chrzest wspólnej walki, wściekłości, szaleństwa i śmierci. Szli na śmierć, oni, dwaj towarzysze. Tak myśleli. Nie mogli przecież wiedzieć, że nie umrą tego dnia, na tym właśnie moście, przerzuconym nad rzeką Jarugą. Nie wiedzieli że przeznaczona jest im obu inna śmierć. W innym miejscu i w innym czasie.

Nilfgaardczycy mieli na rękawach srebrne hafty, wyobrażające skorpiony. Cahir zarąbał dwóch szybkimi ciosami swego długiego miecza, Geralt zasiekł dwóch udeżeniami sihilla. Potem wskoczył na balustradę mostu, biegnąc po niej zaatakował pozostałych. Był wiedźminem, utrzymanie równowagi było dla niego fraszką, ale akrobatyczny wyczyn zdumiał i zaskoczył atakujących Nilfgaardczyków. I umarli, zdumieni i zaskoczeni, od cięć krasnoludzkiego brzeszczotu, dla którego kolczugi były jak wełna. Krew zbryzgała wyślizgane deski i dyle mostu.

Obserwująca orężne przewagi dowódców silna już liczebnie mostowa armia wzniosła chóralny okrzyk, ryk, w którym słychać było powracające morale i wzbierający duch bojowy. I stało się tak, że niedawni spanikowani zbiegowie rzucili się na Niligaardczyków jak zajadłe wilki, rąbiąc mieczami i toporami, dźgając dzidami, tłukąc maczugami i halabardami. Pękły balustrady, konie poleciały do rzeki razem z jeźdźcami w czarnych płaszczach.

Rycząca armia wwaliła się na przedmoście, nadal pchając przed sobą Geralta i Cahira, przypadkowych dowódców, nie pozwalając im zrobić tego, co chcieli zrobić. A chcieli wycofać się chyłkiem, wrócić po Milvę i dać nogę na lewy brzeg.

Na bindudze wrzała walka. Nilfgaardczycy otoczyli i odcięli od mostu żołnierzy, którzy nie zbiegli, ci bronili się zaciekle zza barykad zbudowanych z cedrowych i sosnowych kloców. Na widok nadciągającej odsieczy garstka broniących się podniosła radosny wrzask. Nieco zbyt pochopnie i przedwcześnie. Zwarty klin odsieczy wypchnął i wymiótł Nilfgaardczyków z mostu, teraz jednak, na przedmościu, runęło na nich flankowe kontruderzenie jazdy. Gdyby nie barykady i sągi bindugi, hamujące zarówno ucieczkę, jak i impet kawalerii, piechota w mgnieniu oka poszłaby w rozsypkę. Przyparci do sągów, żołnierze podjęli zacięty bój.

Dla Geralta było to coś, czego nie znał, zupełnie nowy rodzaj walki. Nie było mowy o fechtunku i pracy nóg, była tylko chaotyczna rąbanina i nieustanne parowanie ciosów, które leciały ze wszystkich stron. Wciąż jednak korzystał z niezbyt zasłużonego przywileju dowódcy — żółnierze kupili się do niego, osłaniali boki, chronili plecy wymiatali front przed nim, robiąc miejsce, w które mógł uderzyć i ukąsić na śmierć. Ale tłok robił się coraz większy. Wiedźmin i jego wojsko nie wiedzieć kiedy walczył już ramię w ramię z pokrwawioną i wycieńczoną garstką obrońców barykady, w większości krasnoludzkimi najemnikami. Walczyli w pierścieniu okrążenia.

A potem przyszedł ogień.

Jednym z boków barykady, usytuowanym między bindugą a mostem, była wielka, kolczasta jak jeż kupa sosnowych konarów i gałęzi, niepokonana przeszkoda dla koni i piechoty. Teraz ta kupa stanęła w ogniu — ktoś cisnął na nią pochodnię. Obrońcy cofnęli się, uderzeni zsaeaS i dymem. Stłoczeni, oślepieni, przeszkadzający sobie wzajem, zaczęli umierać pod ciosami szturmujących Nilfgaardczyków.

Sytuację, uratował Cahir. Mając doświadczenie wojenne, nie pozwolił okrążyć na barykadzie skupionego wokół siebie wojska. Dał się odciąć od grupy Geralta, ale teraz wracał. Zdobył nawet konia w czarnym kropierzu, teraz rąbiąc dookoła mieczem, uderzał na flankę. Za nim, wrzeszcząc opętańczo, wdzierali się w lukę halabardnicy i oszczepnicy w jakach z czerwonym rautem.

Geralt złożył palce i uderzył w gorejący stos Znakiem Aard. Nie liczył na wielki efekt, od tygodni pozbawiony był wiedźmińskich eliksirów. Ale efekt był. Stos eksplodował i rozsypał się, tryskając iskrami.

— Za mną! - ryknął, tnąc w skroń wdzierającego się na barykadę Nilfgaardczyka. - Za mną! Przez ogień!

I poszli, rozrzucając oszczepami wciąż palącą się stertę, ciskając w nilfgaardzkie konie chwytanymi gołą ręką głowniami. Chrzest ognia, pomyślał Wiedźmin, jak szalony rąbiąc i parując ciosy. Miałem przejść przez ogień dla Ciri. A idę przez ogień w bitwie, która w ogóle mnie nie obchodzi. Której w ogóle nie rozumiem. Ogień, który miał mnie oczyścić, zwyczajnie pali mi włosy i twarz.

Krew, którą był zbryzgany, syczała i parowała.

— Naprzód, wiara! Cahir! Do mnie!

— Geralt! — Cahir zmiótł z siodła kolejnego Nilfgaardczyka. - Na most! Przebijaj się z ludźmi na most! Zewrzemy obronę…

Nie dokończył, bo runął na niego w galopie jeździec w czarnym napierśniku, bez hełmu, z rozwianymi, zakrwawionymi włosami. Cahir sparował cios długiego miecza, ale zwalił się z przysiadającego na zadzie konia. Nilfgaardczyk schylił się, by przygwoździć go do ziemi. Lecz nie zrobił tego, wstrzyma! cios. Na jego naramienniku Błyszczał srebrny skorpion.

— Cahir! — krzyknął zdumiony. - Cahir aep Ceallach!

— Morteisen… — w głosie rozciągniętego na ziemi Cahira było nie mniej zdumienia.

Biegnący obok Geralta krasnoludzki najemnik w osmalonej i nadpalonej jace z czerwonym rautem nie tracił czasu na dziwienie się czemukolwiek. Z rozmachem wbił rohatynę w brzuch Nilfgaardczyka, pchając drzewce zwalił go z kulbaki. Drugi doskoczył, przydeptał czarny napierśnik obalonego ciężkim butem, wraził grot oszczepu prosto w gardło. Nilfgaardczyk zacharczał, rzygnął krwią i zaorał piasek ostrogami.

W tym samym momencie Wiedźmin dostał w krzyże czymś bardzo ciężkim i bardzo twardym. Kolana ugięły się pod nim. Upadł, słysząc wielki triumfalny ryk. Widział, jak jeźdźcy w czarnych płaszczach pierzchają w las. Słyszał, jak most huczy pod kopytami nadciągającej z lewego brzegu konnicy, niosącej sztandar z orłem otoczonym czerwonymi rautami.

I tak skończyła się dla Geralta wielka bitwa o most na Jarudze, bitwa, której późniejsze kroniki nie poświęciły, rzecz jasna, najmniejszej nawet wzmianki.

*****

— Nie turbujcie się, wielmożny panie — powiedział felczer, opukując i obmacując plecy wiedźmina. - Most zniesiony. Nie zagrozi nam pościg z tamtego brzegu. Wasi druhowie i owa niewiasta też w bezpieczności. To małżonka wasza?

— Nie.

— Ach, a jam myślał… Wżdy straszne to, panie, gdy wojna białogłowy brzemienne krzywdzi…

— Milczcie, ani słowa o tym. Co to za chorągwie?

— Nie wiecie, dla kogo walczyliście? Dziw, dziw… To armia Lyrii. Widzicie, lyrijski orzeł czarny i ryskie taiB(|E czerwone. No, gotowym. To jeno stłuczenie. Krzyż &odat boleć będzie, ale nic to. Ozdrowiejecie.

— Dzięki.

— To mnie wam dziękować. Gdybyście wy mostu nie udzierżyli, Nilfgaard w pień wyciąłby nas na tamtym brzegu, do rzeki przyparłszy. Nie zdołalibyśmy ujść pogoni… Królową ocaliliście! No, bywajcie, panie. Idę, inni ranni pomocy wyglądają.

— Dzięki.

Siedział na pniu bindugi, zmęczony, obolały i zfshoyjffr maty. Sam. Cahir gdzieś zniknął. Między palami przełamanego w połowie mostu płynęła zielonozłota Jaruga, połyskując w blasku zmierzającego na zachód słońca.

Uniósł głowę, słysząc kroki, stuk podków i chrzęst pancerzy.

— To on, miłościwa pani. Pozwólcie, pomogę wam zsiąść…

— Zoftaw.

Geralt podniósł głowę. Stała przed nim kobieta w zbroi kobieta o bardzo jasnych włosach, prawie tak jasnych, jak jego własne. Zrozumiał, że włosy nie były jasne, lecz siwe choć twarz kobiety nie nosiła znamion starości. Wieku dojrzałego, owszem. Ale nie starości.

Kobieta przyciskała do ust batystową chusteczkę z koronkowymi rąbkami. Chusteczka była silnie zakrwawiona.

— Wstańcie, panie — szepnął do Geralta jeden ze stojących obok rycerzy. - I złóżcie hołd. To królowa.

Wiedźmin wstał. I ukłonił się, pokonując ból w krzyżach.

— Tyf obronił moft?

— Słucham?

Kobieta odjęła chustkę od ust, splunęła krwią. Kilka czerwonych kropelek osiadło na ornamentowanym napierśniku.

— Jej wysokość Meve, królowa Lyrii i Rivii — powiedział stojący obok kobiety rycerz w fioletowym płaszczu zdobionym złotymi haftami — zapytuje, czy to wy bohatersko dowodziliście obroną mostu na Jarudze?

— Jakoś tak wyszło.

— Wyfło! — królowa usiłowała się zaśmiać, ale nie bardzo jej się udało. Wykrzywiła się, zaklęła brzydko, acz niewyraźnie, splunęła znowu. Zanim zdążyła zasłonić usta, zobaczył paskudną ranę, zauważył brak kilku zębów. Złowiła jego spojrzenie.

— Atak — powiedziała zza chusteczki, patrząc mu w oczy. - Jakif fkurwyfyn walnął mnie profto w gębę.

— Królowa Meve — oznajmił z emfazą ten w fioletowym płaszczu — biła się w pierwszej linii, jak mąż, jak rycerz, stając przeciw przeważającym siłom Nilfgaardu! Ta rana boli, ale nie szpeci! A wy uratowaliście i ją, i nasz korpus. Gdy jacyś zdrajcy opanowali i porwali prom, ten most był dla nas jedynym ratunkiem. A wyście go bohatersko obronili…

— Pfeftań, Odo, Jak fię nazywaf, bohatefe?

— Ja?

— No pewnie, że wy — rycerz w fioletach spojrzał na niego groźnie. - Co z wami? Ranniście? Kontuzjowani? W głowę was rażono?

— Nie.

— Odpowiadajcie tedy, gdy królowa pyta! Widzicie wszak, że jest raniona w usta, że trudno jej mówić!

— Pfeftań, Odo.

Fioletowy skłonił się, po czym spojrzał na Geralta.

— Wasze imię?

A niech tam, pomyślał. Dosyć mam już tego wszystkiego. Nie będę łgał.

— Geralt.

— Geralt skąd?

— Znikąd.

— Nie pafowany? — Meve ponownie ozdobiła piasek pod stopami czerwonym rozbryzgiem śliny zmieszanej z krwią.

— Słucham? Nie, nie. Nie pasowany. Wasza królewska wysokość.

Meve wyciągnęła miecz.

— Klęknij.

Usłuchał, nadal nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje. Nadal myśląc o Milvie i o drodze, którą wybrał dla niej, lękając się trzęsawisk Ysgith.

Królowa odwróciła się do fioletowego.

— Ty powief formułę. Ja nie mam fębów.

— Za bezprzykładne męstwo w boju za słuszną sprawę — wyrecytował z emfazą Fioletowy — za dany dowód cnoty, honoru i wierności koronie, ja, Meve, z łaski bogów królowa Lyrii i Rivii, mocą moją, prawem i przywilejem pasuję cię na rycerza. Służ wiernie. Znieś to uderzenie, ni jednego bolej.

Geralt poczuł na ramieniu uderzenie klingi. Spojrzał w jasnozielone oczy królowej. Meve splunęła gęstą czerwienią, przyłożyła chusteczkę do twarzy, mrugnęła do niego znad koronek.

Fioletowy podszedł do monarchini, szeptał. Wiedźmin usłyszał słowa: «predykat», "ryskie rauty", «sztandar» i "cześć".

— Słufilie — skinęła głową Meve. Mówiła coraz wyraźniej, pokonując ból, wpychała język w szczerbę po wybitych zębach. - Trzymałeś most wespół z wojakami z Rivii, mężny Geralcie znikąd. Tak ci wyfło, ha, ha. No, a mnie wyfło nadać ci za to predykat: Geralt z Rivii. Ha, ha.

— Skłońcie się, panie rycerzu — syknął Fioletowy. Pasowany rycerz Geralt z Riyii skłonił się głęboko, tak, by królowa Meve, jego suzerenka, nie dostrzegła uśmiechu, gorzkiego uśmiechu, nad którym nie potrafił zapanować.

KONIEC TOMU TRZECIEGO
Загрузка...