17 Pośród lodów

Następnego dnia, jeszcze przed wschodem słońca, obóz Aes Sedai opuściła kolumna jeźdźców. Jechali na północ, wśród głuchej ciszy przerywanej niekiedy skrzypnięciem siodła albo chrzęstem, jaki towarzyszył zapadaniu się kruchej powłoki śniegu pod końskimi kopytami. Z rzadka parsknął któryś z wierzchowców albo brzęknął metal, ale cisza prędko pochłaniała wszelkie dźwięki. Księżyc już zaszedł, niebo lśniło od gwiazd, jednak zalegający wszędzie śnieg skutecznie rozjaśniał mrok. Gdy na wschodzie pojawiły się nareszcie pierwsze przebłyski świtu, byli już w drodze od dobrej godziny. Nie znaczyło to jednak, by pokonali duży dystans. Na otwartym terenie Egwene pozwalała Daisharowi rozwinąć nieco prędkość; koń galopował mozolnie, a spod jego kopyt tryskały tumany bieli niczym fontanny wodnego pyłu. Przeważnie jednak zwierzęta po prostu szły, i to bynajmniej wcale nie szybko, bo droga je wiodła na skroś rzadkiego lasu, w którym śnieg utworzył wielkie zaspy i przywarł do konarów drzew. Dęby, sosny, drzewa sorgumowe i skórzane, a także inne gatunki, których nazw nigdy nie poznała, wszystkie wyglądały na jeszcze bardziej skatowane niż wtedy, gdy dokuczał im upał i susza. Tego dnia przypadało Święto Abrama, ale nie miały go uświetniać tradycyjne miodowe ciasteczka z niespodziankami w środku. Niech Światłość sprawi, by tego dnia ludzie znaleźli jednak jakiś powód do radości.

Wzeszło słońce, jasnozłota kula, która nie dawała ciepła. Hausty powietrza kłuły w gardle, a wydobywając się z płuc, przybierały postać mgielnych obłoczków. Wiał ostry wiatr, niby niezbyt mocny, a jednak przeszywający, a z zachodu mknęły ku Andorowi ciemne, skłębione chmury. Aż żal jej było tych wszystkich ludzi, którzy mieli dopiero poczuć na sobie ich brzemię. I jednocześnie czuła radość na myśl, że ich wreszcie przestaną nękać. Chyba by oszalała, gdyby musiała czekać bodaj jeszcze jeden dzień. Ostatnio w ogóle nie mogła spać, nie tyle przez ból głowy, ile od dręczącego niepokoju. Niepokój i macki strachu, które wkradały się do jej umysłu niczym fale zimna do wnętrza namiotu przez szczeliny między podłogą a ścianami. Nie czuła jednak zmęczenia. Czuła się jak ściśnięta sprężyna, jak mechanizm zegara nakręcony do oporu, pełna energii, która za wszelką cenę szukała ujścia. Światłości, wszystko jeszcze mogło się beznadziejnie popsuć.

Kolumna robiła spore wrażenie — na czele sztandar Białej Wieży, przedstawiający biały Płomień Tar Valon na tle spirali złożonej z siedmiu barw reprezentujących wszystkie Ajah. Uszyty potajemnie w Salidarze, dotychczas spoczywał na dnie jakiegoś kufra zamykanego na klucz, pozostającego w pieczy Komnaty. Sama Egwene raczej nie wydałaby rozkazu wzniesienia go, gdyby nie ceremonialna konieczność tego poranka. Za eskortę służył im oddział ciężkiej kawalerii, tysiąc żołnierzy w kolczugach i napierśnikach, parada lanc, mieczy, maczug i toporów rzadko kiedy widywana na południe od Ziem Granicznych. Dowodził nimi jednooki Shienaranin, mężczyzna, którego spotkała już kiedyś w innych okolicznościach, zdawało jej się, że tak dawno, jakby w poprzednim Wieku. Uno Nomesta łypał groźnie swym jedynym okiem ukrytym za opuszczoną przyłbicą hełmu, jakby się spodziewał, że za każdym pniem drzewa ktoś się na nich zasadził. Jego sztywno wyprostowani w siodłach ludzie zdawali się niemal równie czujni.

Przed nimi, prawie niewidoczna, bo przesłonięta przez drzewa, jechała grupka mężczyzn odzianych w hełmy i same napierśniki, miast kompletnych zbroi. Wiatr rozwiewał im płaszcze, których nie mieli jak przytrzymać, bo jedną ręką ściskali wodze, a drugą krótkie łuki. Przed nimi i na flankach kolumny jechali kolejni zbrojni, też w liczbie tysiąca: ci mieli przeprowadzać zwiady i osłaniać. Gareth Bryne nie spodziewał się żadnych podstępów ze strony Andoran, ale, jak twierdził, w przeszłości zdarzało mu się pomylić, a poza tym pozostawali jeszcze Murandianie. Tudzież możliwość, że napadną na nich skrytobójcy na żołdzie Elaidy, albo nawet Sprzymierzeńcy Ciemności. Światłość jedna wiedziała, kiedy albo dlaczego takiemu Sprzymierzeńcowi Ciemności zachciewa się zabijać. Nie wspominając już Shaido, którzy znajdowali się rzekomo gdzieś daleko, ale jakoś tak to już zawsze było, że nikt nigdy nie wiedział, gdzie oni są, dopóki nie zaczęli mordować. No i rzecz jasna również bandyci mogliby popróbować swych sił w przypadku niezbyt licznej grupy. Lord Bryne nie zaliczał się do ludzi, którzy ryzykują bez potrzeby, co Egwene bardzo cieszyło. Zwłaszcza że tego dnia pragnęła mieć tylu świadków, ile tylko możliwe.

Sama jechała przed sztandarem, w towarzystwie Sheriam, Siuan i Bryne’a, z pozoru całkowicie pochłoniętych własnymi myślami. Lord Bryne siedział swobodnie w siodle, mgiełka oddechu tworzyła warstewkę szronu na jego przyłbicy, a mimo to Egwene widziała, że w pamięci odnotowuje mapę terenu. Na wypadek, gdyby miał tutaj walczyć. Siuan siedziała w siodle nadzwyczaj sztywno, ze spojrzeniem cały czas utkwionym w północy, jakby już mogła dostrzec jezioro, i zapowiadało się, że będzie ją wszystko bolało, jeszcze zanim osiągną cel wyprawy. To kiwała głową, to nią kręciła, komentując chyba własne myśli. Widocznie się niepokoiła, bo inaczej nie zachowywałaby się w taki sposób. Sheriam wiedziała tyle samo, co Zasiadające, na temat tego, co ich czekało, a jednak zdawała się jeszcze bardziej zdenerwowana niż Siuan, bo stale poprawiała się w siodle i krzywiła. A w jej zielonych oczach z jakiegoś powodu lśnił gniew.

Tuż za sztandarem jechały podwójną kolumną siostry stanowiące Komnatę, wszystkie odziane w haftowane jedwabie, grube aksamity, futra i płaszcze z wielkim Płomieniem na plecach. Kobiety, które rzadko kiedy wkładały jakieś inne ozdoby oprócz pierścienia z Wielkim Wężem, tego dnia wystroiły się w najwspanialsze klejnoty, jakie udało im się wyszukać w szkatułkach z biżuterią znajdujących się w obozie. Ich Strażnicy prezentowali się nie mniej imponująco dzięki mieniącym się płaszczom; wystarczało, że ich poły załopotały na wietrze, i zdawali się częściowo znikać. Za nimi jechali służący, po dwóch albo trzech na każdą siostrę, a dosiadali najlepszych wierzchowców, jakie udało się dla nich znaleźć. Sami mogliby uchodzić za poślednią szlachtę, gdyby niektórzy nie wiedli za sobą jucznych koni; przetrząśnięto wszystkie kufry w obozie, by odziać ich w odpowiednio barwne ubrania.

Prawdopodobnie dlatego, że była jedyną Zasiadającą bez Strażnika, Delana zabrała dla towarzystwa Halimę, dosiadającą żwawej białej klaczy. Obie kobiety jechały niemalże udo w udo. Delana. niekiedy pochylała się w stronę Halimy, by rozmówić się z nią cicho, aczkolwiek Halima zdawała się zanadto podniecona, by jej słuchać. Halima rzekomo sekretarzowała Delanie, ale powszechnie uważano, że układ między pełną godności, jasnowłosą siostrą a krewką wieśniaczką o kruczoczarnych włosach to przykład chwalebnej dobroczynności albo mówiąc inaczej — prawdziwej przyjaźni. Egwene widziała pismo Halimy, miało ten bezkształtny charakter właściwy dzieciom dopiero uczącym się pisać. Halima tego dnia wystroiła się równie wspaniale jak każda z sióstr, jej klejnoty dorównywały precjozom Delany, z której szkatuły zapewne pochodziły. Za każdym razem, gdy podmuch wiatru rozchylał jej aksamitny płaszcz, pokazywała zaskakująco dużo łona i zawsze wtedy się śmiała, nie spiesząc z jego okryciem, nie chcąc przyznać, że jest jej zimniej niż siostrom.

Egwene chociaż raz była zadowolona z tych wszystkich podarowanych jej ubrań, bo dzięki nim mogła prześcignąć Zasiadające. Jej suknia z zielono-niebieskiego jedwabiu miała białe wstawki i była ozdobiona drobnymi perełkami, które też dekorowały wierzchy jej rękawiczek. Romanda w ostatniej chwili dostarczyła jeszcze płaszcz podbity gronostajowym futrem, a Lelaine naszyjnik i kolczyki ze szmaragdami i białymi opalami. Kamienie księżycowe we włosach stanowiły dar od Janyi. Amyrlin musiała tego dnia prezentować się olśniewająco. Nawet Siuan wyglądała tak, jakby się wybierała na bal, dzięki błękitnym aksamitom ozdobionym kremową koronką, z perłami przy szyi i we włosach.

Grupę Zasiadających prowadziły Romanda z Lelaine, które jechały tuż za chorążym, tak blisko, że ten stale oglądał się nerwowo przez ramię i niekiedy poganiał konia, by zmniejszyć dystans do wyprzedzających go jeźdźców. Egwene obejrzała się tylko raz, może dwa razy, ale wciąż czuła wzrok tamtych dwóch wwiercający się między jej łopatki. Każda bez wątpienia uważała, że udało im się dokładnie związać jej ręce, ale zapewne nie miały pewności, która trzyma w dłoni koniec powroza. Och, Światłości, to się nie może nie udać. Nie teraz.

Jeśli nie liczyć ich kolumny, ośnieżony krajobraz był prawie zupełnie nieruchomy. Przez jakiś czas towarzyszył im jastrząb, który kołował na tle zimnego, błękitnego nieba, zanim nie poleciał na wschód. Egwene dwukrotnie udało się wypatrzyć biegnącego w oddali lisa, wciąż jeszcze pokrytego letnim futrem, a raz dużego jelenia z wielkim porożem, który przemknął niczym duch i zniknął wśród drzew. W pewnym momencie spod kopyt Beli wyprysnął zając, sprawiając, że kudłata klacz gwałtownie podrzuciła łbem, a Siuan krzyknęła przeraźliwie i natychmiast złapała wodze, jakby się obawiała, że Bela poniesie. Rzecz jasna, Bela tylko parsknęła z odrazą i brnęła przed siebie tak jak dotąd, inaczej niż wierzchowiec Egwene, który spłoszył się znacznie bardziej, mimo że zając nawet się do niego nie zbliżył.

Po całym zdarzeniu Siuan zaczęła mruczeć coś pod nosem i upłynęło sporo czasu, nim poluźniła uścisk na wodzach Beli. Zawsze stawała się zrzędliwa, dosiadając konia — gdy tylko istniała możliwość, podróżowała na którymś z wozów — ale rzadko kiedy zachowywała się aż tak nieznośnie. I niepotrzebny był widok lorda Bryne’a ani świadomość zapalczywych spojrzeń, jakie kierowala w jego stronę, by wiedzieć dlaczego.

Sam Bryne, nawet jeśli wiedział, jak ona nań patrzy, nie dawał niczego po sobie poznać. Jako jedyny nie jechał w szyku i wyglądał jak zawsze. Siermiężny i nieznacznie sfatygowany. Skała zwietrzała od burz, która mogła jeszcze bardzo dużo przetrwać. Egwene z jakiegoś powodu była zadowolona, że oparł się ich wysiłkom odziania go w zacniejsze szaty. Naprawdę zależało im na wywarciu odpowiedniego wrażenia, jej zdaniem jednak Bryne do tego celu nie potrzebował żadnych dodatkowych rekwizytów.

— Wspaniały poranek — odezwała się po jakimś czasie Sheriam: — Nie ma to jak przejażdżka po śniegu dla oczyszczenia myśli. — Nie powiedziała tego cicho, a jej wzrok spoczywał przy tym na wciąż mruczącej pod nosem Siuan. I uśmiechała się nieznacznie.

Siuan nic nie powiedziała — nie mogła nic powiedzieć przy tylu świadkach — ale obdarzyła Sheriam twardym spojrzeniem, które obiecywało, że później usłyszy kilka ostrych słów. Kobieta o włosach ognistej barwy znienacka skrzywiła się lekko i zmieniła kierunek jazdy. Skrzydło, jej nakrapiana szara klacz, zaczęła wierzgać i Sheriam osadziła ją jakby trochę zbyt stanowczą ręką. Fakty były takie, że okazała bardzo niewiele wdzięczności kobiecie, która wszak mianowała ją Mistrzynią Nowicjuszek. Mało tego, i ona znalazła powody, by obarczyć Siuan winą. Była to jedyna skaza, jakiej Egwene dopatrzyła się w jej postawie od czasu, gdy razem z innymi złożyła potajemne przysięgi. Cóż, protestowała, że jako Opiekunka nie powinna przyjmować rozkazów od Siuan, tak samo jak musiały to czynić inne, które przysięgły, ale Egwene z miejsca się zorientowała, do czego to prowadzi. Nie był to pierwszy taki raz, kiedy Sheriam usiłowała wbić swój cierń. Siuan twierdziła uparcie, że chce sama poradzić sobie z Sheriam, a ponieważ poczucie jej godności osobistej zostało tak bardzo nadwątlone, Egwene nie mogła jej odmówić, zwłaszcza że sprawy jeszcze nie umknęły spod kontroli.

Bardzo żałowała, że podróż przebiega tak opieszale. Siuan znowu coś mówiła do siebie, a Sheriam wyraźnie się namyślała, co tu jeszcze powiedzieć takiego, by sobie zasłużyć na reprymendę. Egwene czuła, że te pomrukiwania i walka na spojrzenia lada chwila zaczną jej działać na nerwy. Po jakimś czasie miała dosyć nawet tego wstrzemięźliwego zachowania Bryne’a. Wręcz się zastanawiała, co by tu takiego powiedzieć, żeby nim wstrząsnąć. Niestety — albo może na całe szczęście — nie wierzyła, by cokolwiek mogło tego dokonać. Czuła jednak, że jeszcze trochę, a chyba wybuchnie z samego zniecierpliwienia.

Słońce pięło się ku południowemu szczytowi swej drogi przez nieboskłon, mijały pokonywane boleśnie wolno mile, aż wreszcie jeden z jadących w awangardzie jeźdźców zawrócił, unosząc rękę. Bryne pospiesznie przeprosił Egwene i pogalopował do przodu, czy raczej zaczął brnąć przez śnieg na swoim krzepkim wierzchowcu, Podróżniku, w końcu jednak dogonił członków forpoczty i zamieniwszy z nimi kilka słów, kazał im wjechać głębiej w las, a sam zaczekał na Egwene.

Gdy znów zajął pozycję u jej boku, przyłączyły się do nich Romanda i Lelaine. Dwie Zasiadające ledwie przyjmowały do wiadomości obecność Egwene, a za to usiłowały sterroryzować Bryne’a chłodnym opanowaniem, które na ogół całkiem wytrącało z równowagi wszystkich mężczyzn mających do czynienia z Aes Sedai. Tyle że co i raz obrzucały się z ukosa taksującymi spojrzeniami, zdając się w ogóle nie dostrzegać, co czynią. Gdyby choć w połowie były tak zdenerwowane jak ona, to by dało Egwene sporo satysfakcji.

Tymczasem te chłodne, spokojne spojrzenia spłynęły po Brynie niczym strugi deszczu po skale. Wprawdzie uhonorował je obie krótkim skinieniem głowy, ale swoje słowa kierował do Egwene.

— Tamci już przybyli, Matko. — Zgodnie z oczekiwaniami. — Przywiedli prawie tylu ludzi co my, ale zostawili ich wszystkich na północnym brzegu jeziora. Wysłałem zwiadowców, by pilnowali, czy nikt nie próbuje nas okrążyć, ale po prawdzie wcale się tego nie spodziewam.

— Miejmy nadzieję, że masz rację — powiedziała mu ostrym tonem Romanda, a Lelaine dodała jeszcze chłodniej:

— Ostatnimi czasy zdarzało ci się wygłaszać niezbyt trafne opinie, lordzie Bryne.

— Jak rzeczecie, Aes Sedai. — Wykonał jeszcze jeden nieznaczny ukłon, ledwie odrywając wzrok od twarzy Egwene. Podobnie jak Siuan, nie krył już lojalności wobec Egwene. Oby tylko Komnata nie dowiedziała się, jak silna jest ta więź. Gdyby tylko ona sama mogła być pewna, że istotnie jest tak silna, jak się wydaje. — Jeszcze jedno, Matko — ciągnął. — Pojawił się Talmanes. Na wschodnim brzegu jeziora czeka około stu żołnierzy Legionu. Czyli nie dość, by mogli spowodować kłopoty, nawet gdyby Talmanes tego chciał, w co zresztą wątpię.

Egwene pokiwała głową. Nie dość, by spowodować kłopoty? Już sama osoba Talmanesa mogła stać się ich przyczyną! Poczuła gorzki smak w ustach. Żeby się tylko udało!

— Talmanes! — zakrzyknęła Lelaine, tracąc pozory opanowania. Na pewno była równie podminowana jak Egwene. — Jak się dowiedział? Jeśli zaangażowałeś Zaprzysięgłych Smokowi do swych knowań, lordzie Bryne, to dowiesz się teraz, co oznacza zwrot posunąć się za daleko!

Z kolei Romanda, która niemalże weszła jej w słowo, warknęła:

— To haniebne! Twierdzisz, że dopiero co dowiedziałeś się o jego obecności? Jeśli to prawda, to twoją sławę można przyrównać do napuchniętego wrzodu! — Wyglądało na to, że tego dnia sławetne opanowanie Aes Sedai stanowiło jedynie kruchą maskę.

Ciągnęły tak dalej w tym samym tonie, ale Bryne jechał spokojnie przed siebie, mrucząc co jakiś czas: „Jako rzeczesz, Aes Sedai”, kiedy już musiał coś powiedzieć. Egwene sama słyszała, jak tego ranka mówiono mu w twarz jeszcze gorsze rzeczy, i widziała, że nie reagował inaczej. W końcu to Siuan ostatecznie nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, ale natychmiast mocno się zaczerwieniła, kiedy Zasiadające spojrzały na nią ze zdumieniem. Egwene omal nie pokręciła głową. Siuan naprawdę się zakochała. I chyba rzeczywiście trzeba będzie z nią porozmawiać! Bryne z jakiegoś powodu uśmiechał się, ale być może dlatego, że nareszcie przestał być przedmiotem zainteresowania Zasiadających.

W tym momencie wyjechali z lasu na otwartą przestrzeń i już nie było czasu na rozmyślanie o błahostkach.

Gdyby nie szeroki pas wysokich, zbrązowiałych trzcin i szerokolistnych pałek, nic by nie wskazywało na jezioro. Mogła to być równie dobrze wielka łąka, całkiem płaska i owalna w kształcie. W pewnej odległości od linii drzew, na samym środku wielkiej tafli zamarzniętego jeziora, stał wielki baldachim z niebieskiego płótna na wysokich tykach, przy którym uwijał się niewielki tłumek, a nieco dalej służący pilnowali kilkudziesięciu koni. Wiatr marszczył jaskrawy gąszcz proporców i sztandarów i niósł stłumione okrzyki, które mogły być jedynie rozkazami. Najwyraźniej przybyli tu niewiele wcześniej od nich i jeszcze nie skończyli przygotowań.

Jakąś milę za płóciennym pawilonem rosły drzewa, a wśród nich iskrzył się metal, odbijając blade promienie słońca. Całkiem sporo tego było, i to na całej długości brzegu jeziora. Z kolei na wschodzie widać było oddział stu żołnierzy z Legionu, którzy nawet nie próbowali się ukryć; stali razem ze swoimi wierzchowcami blisko zagajnika wysokich pałek. Niektórzy pokazywali ich sobie palcami, kiedy pojawił się sztandar Tar Valon. Ludzie przy pawilonie znieruchomieli i też ich obserwowali.

Egwene nie zatrzymała się, tylko od razu wjechała na przysypany śniegiem lód. Wyobraziła sobie pączek róży otwierający się do słońca, stare ćwiczenie nowicjuszek. Nie objęła saidara, ale odzyskała wielce teraz pożądany spokój.

Siuan i Sheriam jechały jej śladem, tak jak i Zasiadające z ich Strażnikami oraz służba. Spośród żołnierzy towarzyszyli im tylko lord Bryne oraz chorąży. Na podstawie okrzyków wznoszących się za jej plecami zrozumiała, że Uno rozstawia swoich podkomendnych wzdłuż linii brzegu. Po obu stronach szeregu, których nie trzeba było szczególnie strzec na wypadek ewentualnej zdrady, rozlokowani zostali wojownicy w najlżejszych zbrojach. Jezioro wybrano na miejsce spotkania między innymi dlatego, że pokrywający je lód był dostatecznie gruby, by utrzymać sporą liczbę koni, ale nie setki, a tym bardziej nie tysiące, tym samym udaremniając z góry wszelki podstęp. Rzecz jasna, pawilon, niedosiężny dla strzały z łuku, znajdował się w zasięgu Jedynej Mocy. Ale co z tego, skoro najnikczemniejszy z ludzi wiedział, że jest bezpieczny, dopóki nie zagrażał życiu którejś z sióstr. Egwene odetchnęła głęboko, powoli zaczynał wracać do niej spokój.

Zgodnie z obyczajem, Zasiadającą na Tronie Amyrlin powinni byli powitać słudzy z ciepłymi napojami i ręcznikami ogrzanymi gorącem cegieł, a także lordowie i lady, których zadaniem było odebranie jej wodzy i zaoferowanie pocałunku z okazji Święta Abrama. W normalnych okolicznościach służba przywitałaby gościa każdej rangi, a tymczasem z pawilonu nikt się nie wyłonił. W końcu sam Bryne zsiadł z konia, po czym podszedł do Daishara, by wziąć jego uzdę, a ten sam chudy młodzieniec, który poprzedniego dnia przyniósł świeże węgle, podbiegł przytrzymać strzemiono Egwene. Nadal kapało mu z nosa, a jednak w tym kaftanie z czerwonego aksamitu tylko troszkę na niego za dużym i w jasnoniebieskim płaszczu przyćmiewał arystokratów, którzy gapili się na nich spod baldachimu. Tamci w większości byli ubrani w grube wełny, ozdobione skąpym haftem, niewielkimi ilościami jedwabiu i koronek. Zapewne mieli spore trudności ze znalezieniem właściwego odzienia, gdy spadły śniegi, zwłaszcza że już wtedy maszerowali. Aczkolwiek prosta prawda była taka, iż ten młodzieniec przyćmiłby swym wyglądem nawet Druciarza.

Posadzkę pawilonu wyłożono dywanami, w koszach płonęły węgle, a wiatr rozwiewał nie tylko dym, ale również ciepło. Dla obu delegacji przyszykowano dwa rzędy ustawionych naprzeciwko siebie krzeseł, po osiem w każdym. Nie spodziewali się, że przybędzie aż tyle sióstr. Niektórzy z arystokratów wymienili spojrzenia wyrażające konsternację, a ich służący naprawdę załamywali ręce, zastanawiając się, co teraz zrobić. Niepotrzebnie.

Krzesła żadną miarą nie tworzyły kompletu, ale wszystkie były podobnych rozmiarów i żadne nie kłuło w oczy większym sfatygowaniem niż pozostałe. Żadnego też nie wyróżniała większa liczba pozłacanych rzeźbień. Kilku służących, w tym chudy młodzieniec, wbiegło do środka i nie zważając na krzywe miny arystokratów, ani nawet nie mówiąc zwyczajowego „za waszym pozwoleniem”, wniosło krzesła przygotowane dla Aes Sedai na śnieg, po czym pospiesznie razem zabrało się do rozpakowywania jucznych koni. Nadal nikt nie odezwał się nawet słowem.

W bardzo krótkim czasie przygotowana została dostateczna liczba siedzeń dla Zasiadających Komnaty i Egwene. Były to zwykłe ławy, wypolerowane do połysku, ale za to ustawiono je na dużych skrzyniach owiniętych w tkaniny barwy danej Ajah, które utworzyły razem szereg tej samej długości co bok pawilonu. Skrzynia ustawiona przed nim, służąca za podstawę ławy, na której miała zasiąść Egwene, została owinięta taką samą pasiastą tkaniną, z której uszyto jej stułę. Ubiegłej nocy było dużo biegania, by znaleźć pszczeli wosk do polerowania oraz tkaniny we właściwych barwach.

Kiedy Egwene i Zasiadające zajęły swoje miejsca, okazało się, że siedzą o stopę wyżej niż pozostali uczestnicy spotkania. Przedtem Egwene miała w związku z tym pewne wątpliwości, ale brak bodaj jednego słowa powitania rozwiał je ze szczętem. Najnędzniejszy farmer byłby zaofiarował kubek z jakimś napitkiem i ucałowałby nawet włóczęgę z okazji Święta Abrama. One nie były petentkami, a tamci nie byli im równi. One były Aes Sedai.

Strażnicy stanęli za swoimi siostrami, a Siuan i Sheriam zasiadły przy Egwene. Siostry ostentacyjnie rozchyliły poły płaszczy i zdjęły rękawiczki, by pokazać, że zimno ich się nie ima, co zdecydowanie różniło je od arystokratów, szczelne otulonych swymi okryciami. Płomień Tar Valon wyeksponowany poza pawilonem łopotał dumnie w całej swej okazałości na coraz silniejszym wietrze. Cały ten obraz psuła jedynie Halima, która przysiadła w niedbałej pozie obok Delany na brzeżku okrytej szarą tkaniną skrzyni i przyglądała się wyzywająco Andoranom oraz Murandianom.

Kilka osób wytrzeszczyło oczy, kiedy Egwene zasiadła na ławie ustawionej na samym przodzie, ale nie było ich wiele. Tak naprawdę nikt nie wyglądał na szczególnie zdziwionego.

„Już pewnie słyszeli o dziewczynie zasiadającej na tronie Amyrlin” — pomyślała kwaśno.

Cóż, zdarzały się przecież jeszcze młodsze królowe, w tym również królowe Andoru i Murandy. Spokojnie skinęła głową i Sheriam wskazała gestem rząd krzeseł. Nieważne, kto przybył tu pierwszy ani kto postawił ten pawilon: liczyło się przede wszystkim to, kto zwołał spotkanie. Kto mu przewodził.

Jej zachowanie nie zostało przyjęte najlepiej, jak zresztą należało się spodziewać. Zapadła chwila milczącego wahania, w trakcie której arystokraci zastanawiali się gorączkowo, jak tu odzyskać równą pozycję, i na niejednej twarzy pojawił się krzywy grymas, gdy pojęli, że taki sposób nie istnieje. Zasiedli więc z ponurymi minami, czterech mężczyzn i cztery kobiety, z dużą złością zbierając płaszcze i poprawiając spódnice. Ci pośledniejsi rangą stanęli za krzesłami, można było łatwo dostrzec, że Andoranie i Murandianie nie żywią do siebie wiele ciepłych uczuć. A skoro już o tym mowa, Murandianie, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, w walce o pierwszeństwo mamrotali coś wściekle i potrącali się wzajem z równą zapalczywością, z jaką traktowali swych „sojuszników” z północy. Aes Sedai częstowano spojrzeniami równie mało przychylnymi, a kilkoro uczestników spotkania popatrywało też ponuro na Bryne’a, który stanął sobie skromnie z boku, z hełmem pod pachą. Bryne był postacią doskonale znaną po obu stronach granicy, czuli przed nim respekt nawet ci, którzy woleliby widzieć go martwym. Tak przynajmniej było w czasach, zanim się objawił jako dowódca armii Aes Sedai. Bryne ze swej strony ignorował te kwaśne spojrzenia tak samo, jak przedtem ignorował kwaśne uwagi Zasiadających.

Oprócz niego jeszcze jeden człowiek nie przyłączył się do żadnej z grup. Blady mężczyzna; o niecałą dłoń wyższy od Egwene, odziany w ciemny kaftan i napierśnik, miał wygolony przód czaszki i czerwoną wstążkę zawiązaną na lewym ramieniu. Pierś jego ciemnoszarego płaszcza zdobił wyhaftowany wizerunek dużej czerwonej dłoni. Talmanes stał naprzeciwko Bryne’a, nonszalancko wsparty o jeden ze wsporników pawilonu, i obserwował wszystko, niczym nie zdradzając, co myśli. Egwene wiele by dała, żeby się dowiedzieć, co on tu właściwie robi. I co mówił, zanim tu przybyła. Tak czy owak, na pewno musiała się z nim rozmówić. Jeśli będzie można to załatwić w taki sposób, by nie przysłuchiwało im się sto par uszu.

Szczupły starszy mężczyzna w czerwonym płaszczu, który siedział w samym środku rzędu krzeseł, pochylił się do przodu i otworzył usta, ale ubiegła go Sheriam, przemawiając czystym, donośnym głosem.

— Matko, pozwól, że ci przedstawię reprezentujących Andor, Arathelle Renshar, Głowę Domu Renshar, Pelivara Coelana, Głowę Domu Coelan, Aemlyn Carand, Głowę Domu Carand, oraz jej męża, Culhana Caranda. — Wymienieni wysłuchali tego z kwaśnymi minami, każde ledwie raczyło skinąć głową. Okazało się, że Pelivar to ten szczupły mężczyzna z włosami przerzedzonymi nad czołem. Sheriam mówiła dalej, nie robiąc chwili przerwy; Bryne’owi na całe szczęście udało się zdobyć listę nazwisk tych, którzy zostali wybrani do rozmów. — Pozwól, że ci przedstawię reprezentujących Murandy, Donela do Morny a’Lordeine. Cian do Mehon a’Macansa. Paitra do Fearna a’Conn. Segan do Avharin a’Roos. — Murandianie jakby jeszcze gorzej przyjęli ten brak tytułów niż Andoranie. Donel, który wystroił się w większą omalże ilość koronek niż którakolwiek kobieta, zapalczywym ruchem podkręcił wąsa, a Paitr majstrował przy swoim zaroście z takim zapamiętaniem, jakby chciał go sobie wyrwać. Segan wydęła pełne wargi, ciskając skry ciemnymi oczyma, Cian zaś, tłustawa, siwiejąca kobieta, prychnęła tak głośno, że wszyscy ją słyszeli. Sheriam jakby niczego nie zauważyła. — Patrzy na was Strażniczka Pieczęci. Stoicie przed Płomieniem Tar Valon. Możecie przedłożyć swoje petycje Zasiadającej na Tronie Amyrlin.

No cóż... To im się na pewno nie spodobało. Ani trochę. Egwene już przedtem zauważyła, że mają bardzo kwaśne miny, ale teraz wyglądali tak, jakby się najedli do syta zielonych śliwek. Może im się wydawało, że mogą ją bez żadnych konsekwencji ignorować, udawać, iż w ogóle nie jest Zasiadającą na Tronie Amyrlin. Skoro tak, to ona im jeszcze pokaże. Choć, rzecz jasna, najpierw będzie musiała pokazać Komnacie.

— Istnieją więzy łączące Andor z Białą Wieżą, sięgające jeszcze starożytności — zaczęła, głośno i dobitnie. — Siostry zawsze mogły się spodziewać miłego powitania w Andorze albo Murandy. W takim razie dlaczego wy prowadzicie armię przeciwko Aes Sedai? Ingerujecie tam, gdzie boją się wtrącać trony i całe narody. Mieszanie się do spraw Aes Sedai bywało już przyczyną upadku niejednego mocarstwa.

Zabrzmiało to stosownie groźnie, niezależnie od tego, czy Myrelle i inne siostry zdołały przygotować grunt pod jej słowa. Jeśli szczęście dopisało, były już w drodze do obozu i żadna się nie zorientowała. Chyba że któryś z tych arystokratów powiedział nie to, co trzeba. W takim przypadku Egwene utraciłaby całą swoją przewagę nad Komnatą, ale w porównaniu z całą resztą byłoby to jedno źdźbło siana wobec całego stogu kłopotów.

Pelivar wymienił spojrzenia z siedzącą obok niego kobietą, która natychmiast powstała. Zmarszczki pokrywające twarz nie mogły do końca zatrzeć piękna, jakim za młodu musiała się szczycić Arathelle; teraz jej włosy gęsto przeplatała siwizna, a spojrzenie miała twarde niczym Strażnik. Dłonie odziane w czerwone rękawiczki ściskały skraj płaszcza, ale było widać, że nie z niepokoju. Z ustami zaciśniętymi w cienką kreskę przyjrzała się Zasiadającym i dopiero wtedy przemówiła. Przemówiła nie do Egwene, tylko do siedzących za jej plecami sióstr. Egwene zazgrzytała zębami, ale równocześnie zrobiła uprzedzająco grzeczną minę.

— Jesteśmy tu po to właśnie, by nie dać się wciągnąć do spraw Białej Wieży. — Głos Arathelle miał władcze brzmienie, co może normalnie nie dziwiłoby w przypadku Głowy tak potężnego Domu, gdyby nie fakt, że przemawiała do tylu sióstr, nie wspominając już o Zasiadającej na Tronie Amyrlin. — Jeśli to wszystko, co słyszeliśmy, jest prawdą, to w najlepszym razie udzielenie wam zgody na przejazd przez terytorium Andoru zostanie przez Białą Wieżę poczytane za równoznaczne z okazaniem pomocy, czy wręcz nawiązaniem sojuszu. Jeśli nie zagrodzimy wam drogi, to niewykluczone, że na własnej skórze odczujemy to, czego winogrona się uczą pod prasą. — W tym momencie niektórzy Murandianie spojrzeli chmurnie na Egwene. W Murandy nikt dotąd nie próbował przeszkodzić siostrom przejeżdżającym przez ich terytorium. I najprawdopodobniej nikt się nie zastanawiał nad ewentualnymi konsekwencjami.

Arathelle mówiła dalej, jakby niczego nie zauważyła, w co Egwene jednak nie potrafiła uwierzyć.

— Z kolei w najgorszym razie... Donoszono nam... że Aes Sedai i Gwardia Wieży podążają potajemnie w kierunku Andoru. Nie były to sprawdzone raporty, tylko plotki, a jednak docierały do nas z bardzo wielu miejsc. Nikt z nas nie chciałby być świadkiem bitwy między Aes Sedai w Andorze.

— Światłości, zachowaj nas i broń! — wybuchnął Donel z poczerwieniałą twarzą. Paitr przytaknął na znak, że się zgadza, w podnieceniu zsuwając się na skraj swego siedzenia, a Cian wyraźnie miała ochotę zareagować równie gwałtownie. — Tutaj też nikt nie chce oglądać takiej bitwy! — warknął Donel. — W każdym razie nie takiej, która toczy się między Aes Sedai! No jakże, słyszeliśmy, co działo się na wschodzie! A tamte siostry!...

Na szczęście Arathelle przerwała mu i Egwene zaczęła oddychać nieco swobodniej.

— Pozwól, lordzie Donel. Przemówisz, gdy przyjdzie twoja kolej. — Zwróciła się z powrotem do Egwene, czy raczej znowu do Zasiadających, nie czekając na odpowiedź Donela, nie zważając, że bełkocze coś, pryskając śliną, a pozostali trzej Murandianie piorunują ją wzrokiem. Wyglądała na całkiem niewzruszoną, ot, kobieta, która zwyczajnie przedstawia niezbite fakty. Dając równocześnie do zrozumienia, że widziała wszystko na własne oczy.

— Jak już powiedziałam, to jest rzecz, której najbardziej się boimy, o ile te opowieści są prawdziwe. A jeśli nawet nie są, nie rozprasza to całości naszych obaw. Jedne Aes Sedai być może gromadzą się potajemnie na terytorium Andoru, razem z Gwardią Wieży. Inne Aes Sedai, którym towarzyszy armia, są gotowe wkroczyć do Andoru. Już nie raz bywało, że Biała Wieża zdawała się dążyć do jednego celu, a my potem dowiadywaliśmy się, że tym celem było przez cały czas coś innego. Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, by nawet Biała Wieża była w stanie posunąć się tak daleko, ale jeśli tak, to waszym celem powinna być Czarna Wieża. — Arathelle zadygotała nieznacznie i zdaniem Egwene bynajmniej nie z zimna. — Bitwa między Aes Sedai mogłaby zniszczyć wszystko w promieniu wielu mil. Mogłaby zniszczyć nawet połowę Andoru.

Pelivar poderwał się na nogi.

— Mówiąc otwarcie: musicie udać się w innym kierunku. — Mówił zaskakująco cienkim głosem, ale nie mniej stanowczym niż Arathelle. — Jeśli już miałbym umierać za swój kraj i za swoich poddanych, to wolę tutaj, a nie tam, gdzie skazywałbym na śmierć również moich rodaków.

Pod wpływem uspokajającego gestu Arathelle umilkł i opadł z powrotem na krzesło. Patrzył jednak twardo, ani trochę nie udobruchany. Aemlyn, pulchna kobieta opatulona w ciemną wełnę, przytaknęła na znak, że się z nim zgadza, podobnie jak jej obdarzony kanciastą twarzą mąż.

Donel wpatrywał się w Pelivara takim wzrokiem, jakby nie wierzył własnym uszom, i nie był w tym odosobniony. Niektórzy ze stojących Murandian wdali się w głośną sprzeczkę, aż wreszcie inni musieli ich uciszyć. I to nawet wygrażając im pięściami. Co też opętało tych ludzi, że weszli w sojusz z Andoranami?

Egwene wzięła głęboki wdech. Pączek róży otwierający się do słońca. Nie powitali jej jako Zasiadającej na Tronie Amyrlin — Arathelle posunęła się nawet tak daleko, że ignorowała ją na tyle, na ile się dało bez zupełnie fizycznego odsunięcia jej poza to zgromadzenie! — a jednak dali jej wszystko, czego mogła sobie życzyć. A teraz nadszedł moment, gdy Lelaine i Romanda zapewne oczekiwały, że wyznaczy którąś z nich do prowadzenia negocjacji w jej imieniu. Miała nadzieję, że ściska je w żołądkach od tego zastanawiania się, którą z nich wybierze. I zdziwią się, bo nie będzie żadnych negocjacji.

— Elaida — zaczęła zimnym tonem, patrząc kolejno na twarze Arathelle i pozostałych siedzących arystokratów — to uzurpatorka, która pogwałciła wszelkie wartości, spoczywające w samym sercu Białej Wieży. To ja jestem Zasiadającą na Tronie Amyrlin. — Była zdziwiona, że tak statecznie i chłodno udało jej się to powiedzieć. Ale nie tak zdziwiona, jak byłaby kiedyś. Światłości, dopomóż jej, ona była Zasiadającą na Tronie Amyrlin. — Maszerujemy do Tar Valon, by usunąć Elaidę i osądzić ją, ale to jest sprawa Białej Wieży, a nie wasza. Wy tylko powinniście poznać prawdę. Tak zwana Czarna Wieża to również nasza sprawa, przenoszący mężczyźni jak zawsze pozostają w gestii Białej Wieży. Rozprawimy się z nimi wedle naszego uznania, kiedy przyjdzie na to czas, ale zapewniam was, ten czas jeszcze nie nadszedł. Istnieją ważniejsze sprawy i one mają pierwszeństwo.

Słyszała poruszenie, jakie zapanowało pośród siedzących za nią sióstr, które wierciły się, szeleszcząc głośno spódnicami. Przemowa musiała kilkoma porządnie wstrząsnąć. No cóż, niektóre z nich też sugerowały, że Czarną Wieżą można się zająć przy okazji. Niezależnie od wszelkich docierających do nich wieści, ani jedna nie uwierzyła, że może tam być więcej niż kilkunastu mężczyzn; to było po prostu niemożliwe, by aż stu z własnej woli chciało przenosić. Ale być może nareszcie do nich dotarło, że Egwene nie zamierza wyznaczyć ani Romandy, ani Lelaine na swoją rzeczniczkę.

Arathelle zmarszczyła brwi, prawdopodobnie wyczuwając coś w powietrzu. Pelivar poruszył się, jakby znowu chciał poderwać się z miejsca, a Donel zrobił niezadowoloną minę. Nie mogła uczynić nic innego, jak tylko brnąć dalej. Zresztą i tak nie miała innego wyboru, nigdy go nie miała.

— Rozumiem wasz niepokój — ciągnęła tym samym formalnym tonem — ale ja go rozwieję. — Jak brzmiało to dziwaczne zawołanie Legionu? O właśnie. Czas rzucić kości. — Niniejszym udzielam wam gwarancji Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Zatrzymamy się w Murandy na miesiąc, żeby odpocząć, a potem opuścimy ten kraj, jednak nie będziemy wkraczali na terytorium Andoru. Mało tego, odtąd przestaniemy niepokoić Murandy, Andoru zaś nie będziemy niepokoić wcale. Jestem pewna — dodała — że obecni tu murandiańscy lordowie i lady z ochotą zaspokoją nasze potrzeby w zamian za godziwą zapłatę w srebrze. — Nie miałoby sensu uspokajanie Andoran, gdyby to oznaczało, że Murandianie będą napadali na konie i wozy dostawcze.

Murandianie, którzy rozglądali się teraz niespokojnie, zdecydowanie wyglądali na rozdartych. Mieli w perspektywie szanse na dobry zarobek, i to w głównej mierze dzięki realizacji dostaw dla wielkiej armii, ale z kolei kto potrafiłby się targować z taką siłą? Donel zdawał się bliski wymiotów, a Cian jakby przeliczała coś w głowie. Wśród obserwatorów podniósł się szmer tak głośny, że Egwene niemal słyszała poszczególne słowa.

Miała ochotę obejrzeć się przez ramię. Milczenie Zasiadających za jej plecami wprost ogłuszało. Siuan patrzyła prosto przed siebie i miętosiła spódnice, jakby chciała siłą woli zajrzeć w przyszłość. Ona przynajmniej wiedziała, na co się zanosi. W odróżnieniu od Sheriam, która przyglądała się majestatycznie Andoranom i Murandianom, całkiem opanowana, jakby z góry przewidziała treść słów, jakie tu padną.

Egwene musiała sprawić, by zapomnieli o tej dziewczynie, którą widzieli przed sobą, a usłyszeli kobietę, która dzierżyła w swym ręku ster władzy. Jeśli jeszcze nie trzymała ich w garści, to co z tego! I tak się nie wymkną. Zaczęła mówić jeszcze bardziej stanowczym głosem.

— Rozważcie dobrze moje słowa. Ja podjęłam decyzję; teraz od was zależy, czy ją zaakceptujecie. W przeciwnym razie musicie być gotowi stawić czoło konsekwencjom waszej odmowy. — Gdy umilkła, zawył wiatr, który wstrząsnął pawilonem i wydął ich odzienie. Egwene spokojnie przesunęła ręką po włosach. Niektórzy arystokraci stojący z tyłu dygotali i gwałtownymi ruchami wygładzali płaszcze, a ona miała nadzieję, że to nie tylko z powodu takiej pogody.

Arathelle wymieniła spojrzenia z Pelivarem i Aemlyn, po czym wszyscy troje przyjrzeli się Zasiadającym i dopiero wtedy powoli przytaknęli. Uznali, że ona wypowiada słowa, które Zasiadające włożyły jej do ust! Ale i tak omal nie westchnęła z ulgą.

— Będzie, jak rzeczesz — odpowiedziała arystokratka o twardym spojrzeniu, znowu kierując to do Zasiadających. — Nie podważamy słów Aes Sedai, ale musicie nas zrozumieć. Czasami tylko nam się wydaje, że coś słyszymy. Aczkolwiek nie wątpię, że tym razem jest inaczej. Zostaniemy jednak tu z wami aż do waszego wyjazdu. — Donel naprawdę miał taką minę, jakby miał zaraz zwymiotować. Ostatecznie do jego posiadłości było stąd całkiem niedaleko, a amdorańskie armie rzadko kiedy płaciły za coś na terytorium Murandy.

Egwene wstała i usłyszała szmer, który oznaczał, że siostry poszły w jej ślady.

— W takim razie decyzja została podjęta. Musimy niebawem odjechać, jeśli chcemy zdążyć do łóżek przed zmierzchem, ale proponuję poświęcić jeszcze kilka chwil. Jeśli teraz poznamy się nieco lepiej, to później unikniemy nieporozumień. — A ona będzie miała szansę dotrzeć do Talmanesa. — Aha. Jest jeszcze jedna rzecz, o której wszyscy powinniście wiedzieć. Księga nowicjuszek jest obecnie otwarta dla wszystkich kobiet niezależnie od wieku, wystarczy tylko zaliczyć sprawdziany. — Arathelle zamrugała. Egwene wydało się, że usłyszała ciche syknięcie Siuan. Tego tematu dotąd nie poruszały w rozmowach, ale moment był chyba jak najlepszy. — Podejdźcie do nas, zapraszam. Jestem pewna, że wszyscy chcecie porozmawiać z Zasiadającymi. Odrzućmy formalności na bok.

Nie czekając, aż Sheriam poda jej rękę, zeszła z ławy. Niemalże zbierało jej się na śmiech. Ubiegłej nocy bała się, że nigdy nie osiągnie celu, a teraz znajdowała się w połowie drogi do niego, prawie w połowie, i to wcale nie okazało się aż takie trudne, jak sądziła. Ale, rzecz jasna, pozostała jeszcze ta druga połowa.

Загрузка...