22 Gromadzą się chmury

Z nieba nieprzerwanie siąpiła mżawka, gdy niewielka armia Randa formowała kolumny na niskich pofałdowanych wzgórzach wypiętrzających się równolegle do szczytów Nemarellin, ciemnych i wyrazistych na tle zachodniego nieba. Nic wprawdzie nie nakazywało stawać twarzą do kierunku, w którym zamierzało się Podróżować, a jednak Rand czuł zawsze, że jakoś nie godzi się postępować inaczej. Mimo deszczu gwałtownie rzednące szare chmury przepuszczały zaskakująco jasne promienie słońca. A może to tylko w porównaniu z ostatnimi mrokami ten dzień zdawał się taki świetlisty.

Na czele czterech kolumn stali Saldaeanie Bashere’a, odziani nie w zbroje, tylko krótkie kaftany. Czekali cierpliwie obok swych wierzchowców pod niewielkim lasem lśniących lanc; na czele pozostałych pięciu znajdowali się mężczyźni odziani w niebieskie kaftany ze Smokiem wyhaftowanym na piersi — dowodził nimi niski, umięśniony Jak Masond. Zazwyczaj zaskakująco żywy, stał teraz w bezruchu, z nogami w rozkroku i rękoma splecionymi na plecach. Wszyscy jego ludzie zeszli się już, gdzie im kazano, podobnie Obrońcy i Towarzysze, którzy zrzędzili, że przydzielono im miejsce z tyłu za piechotą. Za to arystokraci i ich ludzie kręcili się niespokojnie, jakby nie bardzo wiedzieli, gdzie się mają ustawić. Gęste błocko kleiło się do kopyt i butów, grzęzły w nim koła, coraz częściej słychać było przekleństwa. I dlatego trochę to potrwało, zanim udało się sformować sześć tysięcy przemoczonych mężczyzn, którzy z każdą chwilą mokli coraz bardziej. A jeszcze pozostawały tabory i remonty.

Rand wdział swoje najprzedniejsze ubranie, dzięki czemu wyróżniał się na pierwszy rzut oka. Muśnięciem Mocy wypolerował grot Berła Smoka, który teraz błyszczał niczym lustro, oczyścił też starannie Koronę Mieczy. Pozłacana sprzączka od pasa w kształcie Smoka lśniła pochwyconym światłem i podobnie jak złote hafty na kaftanie z niebieskiego jedwabiu. Przez chwilę żałował, że pozbył się klejnotów, które swego czasu zdobiły rękojeść i pochwę jego miecza. Ciemna skóra dzika była praktyczna, ale z taką mógł paradować byle żołnierz. A niech ludzie wiedzą, kim jest. A niech Seanchanie wiedzą, kto przybywa, żeby ich rozgromić.

Siedział na grzbiecie Tai’daishara, na samym środku rozległej polany, i zniecierpliwiony obserwował arystokratów kłębiących się wśród wzgórz. Nieco dalej dosiedli koni Gedwyn i Rochaid, na czele swych podkomendnych uformowanych w idealny czworobok, Oddani w przednim szeregu, Żołnierze za nimi. Wyglądało to tak, jakby szykowali się do parady. Siwowłosych albo łysych było wśród nich tyle samo co młodych — kilku było równie młodych jak Hopwil czy Morr — ale wszyscy co do jednego dysponowali siłą wystarczającą do utworzenia bramy. Tak brzmiał wstępny warunek. Flinn i Dashiva czekali za plecami Randa, w jednej gromadce z Adleyem, Morrem, Hopwilem i Narishmą. Towarzyszyło im dwóch sztywno siedzących w siodłach chorążych, jeden Tairenianin i jeden Cairhienianin, ich napierśniki, hełmy i nawet okute stalą wierzchy rękawic zostały wypolerowane tak starannie, że aż lśniły. Purpurowy Sztandar Światłości i podłużny Sztandar Smoka zwisały bezwładnie, ociekając wodą. Rand objął Moc wcześniej, jeszcze w namiocie, gdzie nikt nie mógł zauważyć jego chwilowej słabości i teraz rzadkie krople dżdżu nie imały się ani jego, ani konia.

Tego dnia skaza na saidinie dawała się wyjątkowo we znaki, gęsty, brudny olej, który sączył się z wszystkich porów skóry i plamił aż do kości. Który plamił duszę. Już mu się wydawało, że do jakiegoś stopnia przywykł do tego plugastwa, a jednak dzisiaj przyprawiało go ono wręcz o mdłości, silniej niż zlodowaciały ogień i wrzący chłód samego saidina. Ostatnimi czasy obejmował Źródło tak długo, jak się dało, żeby się bronić przed kolejnymi napadami mdłości. Powodowały rozproszenie uwagi, którego skutki mogły się okazać śmiertelne. Niewykluczone, że to wszystko było efektem tych zawrotów głowy. Światłości, nie mógł oszaleć już teraz, nie mógł umrzeć. Jeszcze nie teraz. Jeszcze tyle pozostało do zrobienia.

Przycisnął lewą nogę do boku Tai’daishara, po to tylko, by poczuć podłużny tobołek przymocowany między strzemieniem i szkarłatnym czaprakiem. Za każdym razem, kiedy to robił, coś dziwnego zaczynało pełznąć po skorupie Pustki. Jakieś uczucie, wyczekiwanie jakby i może szczypta strachu. Koń, doskonale wyszkolony, zaczął z miejsca skręcać w lewo i Rand musiał go powstrzymać. Kiedyż ci arystokraci wreszcie się ustawią? Aż zazgrzytał zębami ze zniecierpliwienia.

Pamiętał z dzieciństwa, jak ludzie sobie żartowali, że gdy pada deszcz i jednocześnie świeci słońce, to znaczy, że Czarny bije Semirhage. Nie raz jednak słyszało się przebijający z tych żartów niepokój, a chuderlawy stary Cenn Buie złowieszczym tonem dopowiadał, że po czymś takim Semirhage będzie obolała i zła i dlatego chętnie dobierze się do skóry małym chłopcom, którzy wchodzą w drogę starszym. Rand zawsze rzucał się do ucieczki, kiedy słyszał coś takiego. A teraz żałował, że Semirhage nie przyjdzie dobrać mu się do skóry właśnie w tej chwili. Już on doprowadziłby ją do płaczu.

„Nic nie wyciśnie łez z oczu Semirhage” — mruknął Lews Therin. — „To ona doprowadza innych do płaczu, sama płakać nie potrafiąc”.

Rand zaśmiał się cicho. Gdyby pojawiła się akurat dzisiaj, to na pewno doprowadziłby ją do płaczu. Ją i wszystkich Przeklętych, gdyby to dzisiaj miało się stać. Za to Seanchanie z całą pewnością zapłaczą.

Nie wszystkich zachwyciły jego rozkazy. Przymilny uśmiech na twarzy Sunamona gasł, gdy mu się wydawało, że Rand nie patrzy. Torean trzymał flaszkę w swoich sakwach, bez wątpienia wypełnioną brandy, a może było to kilka flaszek, bo pił bez ustanku i jakoś nigdy mu nie brakowało. Semaradrid, Marcolin i Tihera stanęli przed Randem z ponurymi twarzami i jęli się wykłócać o liczby. Jeszcze kilka lat wcześniej blisko sześciotysięczna armia mogłaby stanąć do każdej wojny, ale od tego czasu napatrzyli się na armie liczące dziesiątki, nawet setki tysięcy, zupełnie jak za Artura Hawkwinga, toteż przeciwko Seanchanom chcieli ruszać na czele jeszcze liczniejszej. Mieli bardzo niezadowolone miny, kiedy ich odesłał. Nie rozumieli, że pięćdziesięciu paru Asha’manów to młot najlepszy z możliwych. Zastanawiał się, jak by zareagowali, gdyby im oznajmił, że sam jest dostatecznie tęgim młotem. Wcześniej rozważał nawet pomysł, by zrobić to w pojedynkę. I niewykluczone, że tak się w końcu stanie.

Pojawił się Weiramon, niezadowolony, że ma słuchać rozkazów Bashere, że jadą w góry — w górach nie dało się poprowadzić szarży jak należy — i z jeszcze kilku innych powodów, z których Rand nie pozwolił mu się zwierzyć.

— Ten Saldaeanin to chyba sobie myśli, że powinienem jechać na prawej flance — mruknął lekceważącym tonem Weiramon. Napiął ramiona, jakby ta prawa flanka to była jakaś wielka obelga, nie wiedzieć zresztą czemu. — No i ta piechota, mój Lordzie. Uważam, że doprawdy...

— A ja uważam, że powinieneś przygotować swoich ludzi — przerwał mu chłodnym tonem Rand. Ten chłód był częściowo, spowodowany unoszeniem się w pozbawionej emocji pustce. — Bo inaczej nie znajdziesz się na żadnej flance. — Dał mu tym samym do zrozumienia, że nie zabierze go ze sobą, jeśli nie będzie gotów na czas. Z pewnością taki dureń nie dałby rady narobić szkody w całkiem odosobnionym miejscu z pomocą zaledwie garstki żołnierzy. Nie zdążyłby dojechać do jakiejkolwiek ludzkiej osady większej od wioski przed jego powrotem.

Weiramonowi krew odpłynęła z twarzy.

— Jak Lord Smok rozkaże — powiedział, jak na niego, dość żarliwym tonem i zawrócił konia, zanim te słowa na dobre opuściły jego usta. Tego dnia dosiadał wysokiego gniadosza o szerokiej piersi.

Po chwili przed Randem ściągnęła wodze bladolica lady Ailil. Towarzyszyła jej Wysoka Lady Anaiyella, ale nie tylko dlatego obie stanowiły dziwaczną parę, że ich narody nienawidziły się wzajemnie. Ailil była wysoka, jak na Cairhieniankę, i stanowiła samo wcielenie godności i doskonałości, poczynając od łuku brwi, przez ruch dłoni odzianej w czerwoną rękawicę, a kończąc na sposobie, w jaki peleryna od deszczu z kołnierzem naszywanym perłami układała się na zadzie jej myszatej klaczy. W odróżnieniu od Semaradrida czy Marcolina, Weiramona czy Tihery, nawet nie zamrugała, gdy spostrzegła, że krople deszczu ściekają po nim i nie zostawiają ani śladu. Za to Anaiyella nie potrafiła stłumić mimowolnej reakcji. I głośno zaparło jej dech. A potem zachichotała, ukrywając usta dłonią. Anaiyella była wiotka i piękna mroczną urodą, miała na sobie pelerynę od deszczu z kołnierzem z rubinów i haftowaną złotem, ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo do Ailil. Anaiyella kryła w sobie moc afektowanej elegancji i sztucznego wdzięku. Ukłoniła się i razem z nią jej biały koń, uginając przednie nogi. Roztańczony rumak mógł wywoływać podziw, ale Rand podejrzewał, że brak mu charakteru. Podobnie jak jego pani.

— Lordzie Smoku — rzekła Ailil — muszę raz jeszcze zaprotestować przeciwko wcielaniu mnie w poczet tej... ekspedycji. — Mówiła głosem chłodnym i neutralnym, choć nie całkiem nieprzyjaznym. — Poślę moich dworzan tam, gdzie każesz i kiedy rozkażesz, ale nie mam chęci znaleźć się w wirze jakiejś bitwy.

— Och, tylko nie to! — dodała Anaiyella, subtelnie się wzdrygając. Ta kobieta mizdrzyła się nawet tonem głosu! — Bitwy to obrzydliwość. Tak twierdzi mój Mistrz Koni. Z pewnością nie każesz nam jechać, Lordzie Smoku? Słyszałyśmy, że kobiety otaczasz wyjątkową troską. Nieprawdaż, Ailil?

Rand był tak zdumiony, że dopuścił, by Pustka się roztrzaskała, a saidin gdzieś się zapodział. Krople deszczu zaczęły przeciekać przez włosy i przesączać się pod kaftan, ale przez tę chwilę, gdy ściskał łęk siodła, by utrzymać się w pozycji pionowej, i widział cztery kobiety zamiast dwóch, był zbyt zamroczony, by to zauważyć. Ile one wiedziały? Usłyszały o tym? Ilu ludzi wiedziało? Skąd ktokolwiek to wiedział? Światłości, krążyły pogłoski, że zamordował Morgase, Elayne, Colavaere i jeszcze sto innych kobiet, przy czym każdą kolejną rzekomo zabijał w coraz to brutalniejszy sposób! Przełknął ślinę, żeby nie zwymiotować.

„Ażebym sczezł, ilu szpiegów mnie obserwuje?” — Myśl, która zabrzmiała jak warknięcie.

„Martwi patrzą” — wyszeptał Lews Therin. — „Martwi nigdy nie zamykają oczu”. — Rand zadygotał.

— Rzeczywiście, staram się troszczyć o kobiety — zapewnił je, kiedy już był w stanie zapanować nad swoim głosem. — Dlatego właśnie chcę mieć was blisko siebie przez kilka następnych dni. Ale jeśli ten pomysł aż tak wam się nie podoba, to mógłbym oddelegować jednego z Asha’manów. W Czarnej Wieży będziecie bezpieczne. — Anaiyella pisnęła melodyjnie, ale twarz jej zszarzała.

— Dziękuję, ale nie skorzystam — odparła po chwili Ailil z całkowitym spokojem. — Przypuszczam, że powinnam raczej rozmówić się z moim Kapitanem Lansjerów o tym, czego należy się spodziewać. — Zawracała już swoją klacz, ale zatrzymała się jeszcze i spojrzała z ukosa na Randa. — Mój brat Toram jest... porywczy, Lordzie Smoku. Wręcz krewki. Mnie to nie dotyczy.

Anaiyella uśmiechnęła się o wiele za słodko do Randa i w rzeczy samej zadygotała nieznacznie, zanim poszła w ślady tamtej, ale gdy już była odwrócona tyłem do niego, uderzyła konia piętami i zdzieliła go harapem z rękojeścią wysadzaną klejnotami, po czym prędko minęła drugą kobietę. Biały koń okazał się zaskakująco chyży.

W końcu wszystko było gotowe i uformowane kolumny wężowym ruchem jęły się wciskać między wzgórza.

— Zaczynaj — powiedział Rand do Gedwyna, który zawrócił konia i jął wykrzykiwać rozkazy w stronę swoich ludzi. Ośmiu Oddanych wysforowało naprzód, po czym zsiadło z koni na terenie wyuczonym zawczasu na pamięć, stając twarzami w stronę gór. Jeden z nich wyglądał znajomo, szpakowaty mężczyzna z taireniańską bródką dziwacznie nie harmonizującą z pomarszczoną, wieśniaczą twarzą. Osiem pionowych kresek ostrego, błękitnego światła obróciło się i przeobraziło w otwory; za każdym roztaczał się inny krajobraz: rzadko zalesiona górska dolina zamknięta z jednej strony stromą przełęczą. W Altarze. W górach Venir.

„Zabij ich” — załkał błagalnie Lews Therin. — „Są zbyt niebezpieczni, by żyć!”

Rand nie myśląc nawet, stłumił ten głos. Przenoszący obok mężczyzna często wywoływał taką reakcję ze strony Lewsa Therina, zdarzało się, że wywoływał ją mężczyzna, który tylko potrafił przenosić. Przestał się już zastanawiać, dlaczego tak jest.

Rzucił półgłosem rozkaz i Flinn najpierw zamrugał ze zdziwieniem, a dopiero potem pospiesznie przyłączył się do szeregu i utkał dziewiątą bramę. Żaden nie potrafił uformować tak dużej bramy jak Rand, ale i tak w każdej zmieściłaby się fura, nawet jeśli z trudem. Tę dziewiątą zamierzał wcześniej utworzyć sam, ale nie chciał ryzykować, że znowu będzie obejmował saidina na oczach wszystkich. Zauważył, że Gedwyn i Rochaid go obserwują, z tymi samym chytrymi uśmieszkami. I podobnie obserwował go Dashiva, krzywiąc się, poruszając wargami, jakby gadał do siebie. Czy to tylko jego wyobraźnia, czy Narishma również przyglądał mu się z ukosa? Adley! On też? I Morr?

Rand mimo woli zadygotał. Rozsądek mu podpowiadał, że nie powinien ufać Gedwynowi i Rochaidowi, ale czyżby znienacka dopadło go to coś, co Nynaeve nazywała trwogą? Ten rodzaj mrocznego szaleństwa, które paraliżuje, każąc podejrzewać wszystko i wszystkich. Kiedy Rand był mały, jeden z Coplinów, Benly, nabrał przekonania, że wszyscy knują przeciwko niemu. Zagłodził się na śmierć z obawy przed trucizną.

Przylgnął do karku Tai’daishara i poprowadził go przez największą z bram. Była to, jak się okazało, brama utworzona przez Flinna, ale w tym akurat momencie skorzystałby nawet z bramy Gedwyna. Był pierwszy na altarańskiej ziemi.

Pozostali prędko podążyli jego śladem, przy czym Asha’mani jechali na czele. Dashiva zagapił się na Randa, marszcząc przy tym brwi, podobnie zareagował Narishma, ale Gedwyn zaczął natychmiast dyrygować Żołnierzami. Jeden po drugim gnali przed siebie, otwierali bramę i pokonywali ją biegiem, ciągnąc za sobą wierzchowce. Gnali w górę doliny, w otoczeniu błysków światła, które wskazywały, gdzie otworzyła się albo zamknęła brama. Asha’man potrafił Podróżować na niewielkie odległości bez potrzeby uprzedniego zapamiętywania terenu, który opuszczał, i w ten sposób poruszał się znacznie prędzej niż konno. Niebawem zostali już przy nim tylko Gedwyn i Rochaid, nie licząc Oddanych, którzy podtrzymywali bramy. Reszta miała wachlarzem rozejść się na zachód w poszukiwaniu Seanchan. Saldaeanie wciąż jeszcze przybywali z Illian i dopiero teraz dosiadali swych wierzchowców. Członkowie Legionu rozproszyli się błyskawicznie między drzewami, z kuszami w pogotowiu. Po tym terenie pieszo poruszali się równie prędko co konni.

Kiedy z bram zaczęła się wynurzać pozostała część armii, Rand ruszył w głąb doliny, w tym samym kierunku, w którym zniknęli Asha’mani. Za jego plecami wznosiły się wysokie góry, po drugiej stronie których, niczym za murem, kryła się Głębia Kabala, ich zachodnie pasmo sięgało niemal do samego Ebou Dar. Pognał konia galopem.

Bashere dogonił go, zanim dotarł do przełęczy. Jego wierzchowiec był mały — większość Saldaean jeździła na małych koniach — ale za to rączy.

— Niby nie ma żadnych Seanchan — stwierdził niemal zdawkowo, gładząc kłykciem wąsy. — Ale mogli być. Tenobia gotowa jest pewnie nabić moją głowę na pikę za to, że oddałem się pod rozkazy Smoka Odrodzonego. Przypuszczam, że stałoby się to dwakroć bardziej prawdopodobne, gdyby Smok okazał się martwy.

Rand skrzywił się. Może jednak zabrać Flinna, by pilnował jego pleców, może Narishmę i... Flinn uratował mu życie, ten człowiek nie mógł zdradzić. Ale ludzie przecież się zmieniają. A Narishma? Nawet po tym?... Przeszedł go chłód na myśl o ryzyku, jakiego się podjął. Nie, to nie trwoga... Narishma okazał się szczery, ale i tak nadal ryzyko było obłąkańcze. Tak obłąkańcze jak uciekanie przed spojrzeniami, które być może były tylko jego urojeniem, uciekanie tam, gdzie nie wiadomo, co go czekało. Bashere miał rację, ale Rand nie chciał już dłużej się nad tym rozwodzić.

Zbocza wiodące do przełęczy były pokryte nagimi głazami i kamieniami różnej wielkości, ale pośród nich walały się szczątki ogromnego posągu, niektóre tak zwietrzałe, że ledwie dawało się stwierdzić, że to obrobiony kamień. Upierścieniona dłoń, niemal tak wielka jak jego pierś, ściskała rękojeść miecza z kikutem ostrza szerszego od jego dłoni. Wielka głowa, głowa kobiety z pęknięciami w twarzy i koroną, która wyglądała jak zrobiona z wystawionych sztyletów, wśród których część ostała się jeszcze w całości.

— Jak myślisz, kim ona była? — spytał. Jakąś królową, to oczywiste. Nawet jeśli w zamierzchłych czasach kupcy albo uczeni nosili korony, to z pewnością jedynie władcom i generałom stawiano posągi.

Bashere okręcił się w siodle i chwilę przyglądał się głowie, zanim odpowiedział.

— Idę o zakład, że to jakaś królowa z Shioty — stwierdził w końcu. — Nie starsza. Widziałem kiedyś posąg wykonany w Eharon, był tak zniszczony, że nie dawało się orzec, czy to mężczyzna czy kobieta. Jakaś wojowniczka, bo inaczej nie byłaby wyobrażona z mieczem. I coś mi się wydaje, że w Shiocie dawali takie korony władcom, którzy poszerzali zasięg granic. Może nawet nazywali taką Koroną Mieczy? Któraś Brązowa siostra pewnie powiedziałaby ci coś więcej na ten temat.

— To nie jest ważne — odparł z irytacją Rand. A jednak czubki tej korony rzeczywiście przypominały miecze.

Bashere i tak mówił dalej, ze śmiertelną powagą.

— Myślę, że wiwatowały jej tysiące, które nazywały ją nadzieją Shioty, może nawet w to wierząc. W swoich czasach mogli tak się jej bać i tak ją szanować jak później inni Artura Hawkwinga, ale niewykluczone, że nawet Brązowe nie znają jej imienia. Po twojej śmierci ludzie powoli zapominają, kim byłeś i czego dokonałeś albo co próbowałeś osiągnąć. Każdy w końcu umiera i każdy pada ofiarą zapomnienia, ale nie ma sensu umierać, dopóki nie nadejdzie twój czas.

— Wcale nie mam zamiaru — powiedział ostrym tonem Rand. Wiedział, gdzie umrze, choć rzecz jasna nie miał pojęcia kiedy. W każdym razie wydawało mu się, że wie gdzie.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch, tam, gdzie za kamiennym podłożem zaczynały się krzaki i rosło kilka małych drzewek. W odległości pięćdziesięciu kroków jakiś mężczyzna wyszedł na otwartą przestrzeń i podniósł łuk, gładkim ruchem przykładając upierzenie strzały do policzka. Wszystko działo się jakby jednocześnie.

Rand zawrócił Tai’daishara, ze zwierzęcym grymasem obserwując, jak łucznik prowadzi grot strzały jego śladem. Objął saidina i do jego wnętrza wlała się słodycz życia przemieszana z brudem. Błyskawicznie obrócił głowę. Widział teraz dwóch łuczników. Do gardła podeszła mu żółć, gdy jak oszalały zmagał się z nieokiełznanymi falami Mocy, które usiłowały przepalić go do kości i skuć jego ciało lodem. Nie potrafił nad nimi zapanować; jedyne, na co było go stać, to utrzymać się przy życiu. Desperacko walczył o odzyskanie wzroku, by móc tkać sploty, które zresztą ledwie potrafił teraz formować, bo mdłości zalewały go równie silnie jak Moc. Wydało mu się, że słyszy krzyk Bashere. Dwaj łucznicy zwolnili cięciwy.

Aż dziw brał, że nie zginął. Z takiej odległości mały chłopiec trafiłby do celu. Może uratowało go to, że był ta’veren. Kiedy łucznik strzelił, spod jego stóp wytrysnęło stado szaropiórych kuropatw. Nie dość, by przestraszyć człowieka doświadczonego, i w rzeczy samej mężczyzna drgnął tylko nieznacznie. Rand poczuł podmuch strzały, która przemknęła obok jego policzka.

I nagle łucznika zasypał grad kul ognia wielkości pięści. Wrzasnął, kiedy wywichnęło mu rękę wciąż ściskającą łuk. Druga kula oderwała mu lewą nogę w kolanie i wtedy padł na ziemię, krzycząc jeszcze bardziej przeraźliwie.

Rand wychylił się z siodła i zwymiotował na ziemię. Żołądek kurczył się, jakby próbując się pozbyć wszystkich posiłków, które kiedykolwiek zjadł w życiu. Pustka i saidin pozostawiły po sobie tak mdlące skurcze, że omal nie wypadł z siodła.

Kiedy był już w stanie siedzieć prosto, wziął białą lnianą chusteczkę, którą podał mu w milczeniu Bashere, i otarł usta. Saldaeanin krzywił się z troską nie bez powodu. Rand czuł, jak jego żołądek szuka, co jeszcze mógłby wypluć. Zrobił głęboki wdech. Utrata saidina w takich okolicznościach potrafiła zabić. Ale nadal czuł Źródło — saidin na szczęście go nie wypalił. I przynajmniej widział dobrze, przed nim stał tylko jeden Davram Bashere. A jednak choroba zdawała się postępować, za każdym kolejnym razem, kiedy obejmował saidina.

— Sprawdźmy, czy z tego człowieka zostało dość, by mógł coś powiedzieć — zaproponował. Nie zostało.

Rochaid klęczał, spokojnie przeszukując rozdarty, zaplamiony krwią kaftan trupa. Oprócz tego, że brakowało mu ręki i nogi, martwy miał w piersi sczerniałą dziurę na wylot, tak dużą jak jego głowa. Eagan Padros — jego niewidzące oczy wpatrywały się w niebo ze zdziwieniem. Gedwyn ignorował ciało leżące u jego stop, a zamiast tego przyglądał się Randowi, równie zimno jak Rochaid. Obaj obejmowali saidina. O dziwo, Lews Therin tylko Jęknął.

Rozległ się stukot kopyt — Flinn i Narishma wspięli się galopem na zbocze, ich śladem jechało prawie stu Saldaean. Kiedy byli już blisko, Rand poczuł Moc w posiwiałym starcu i w jego młodszym towarzyszu, niewykluczone, że zaczerpnęli jej graniczną ilość. Obaj zrobili znaczne postępy od czasu Studni Dumai. Tak to już było z mężczyznami; kobiety zdawały się urastać w siłę stopniowo, u mężczyzn odbywało się to nagłymi skokami. Flinn był silniejszy od Gedwyna i Rochaida, a Narishma niedaleko za nimi. Na razie nie było jak orzec, co przyniesie los. Żaden jednak nie był w stanie dorównać Randowi. W każdym razie jeszcze nie teraz. Nie wiadomo, co przyniesie czas. W każdym razie trwoga nie była najlepszym doradcą.

— Na to wychodzi, że dobrześmy zrobili, jadąc za tobą, Lordzie Smoku. — W udawanej trosce Gedwyna słyszało się ledwie uchwytny ślad drwiny. — Czyżbyś tego ranka uskarżał się na dolegliwości żołądkowe?

Rand tylko potrząsnął głową. Nie potrafił oderwać oczu od twarzy Padrosa. Dlaczego? Bo podbił Illian? Bo chodziło o lojalność wobec „lorda Brenda”?

Rochaid zakrzyknął głośno, po czym wyrwał skórzany mieszek z kieszeni kaftana Padrosa i opróżnił go. Na kamienisty grunt posypały się błyszczące złote monety, odbijając się i pobrzękując.

— Trzydzieści koron — warknął. — Korony z Tar Valon. Nie ma wątpliwości, kto go opłacił. — Pochwycił jedną z monet i cisnął ją w stronę Randa, ale Rand nie miał zamiaru jej złapać, więc tylko odbiła się od jego ramienia.

— Pieniądza z Tar Valon wszędzie pełno — zauważył spokojnie Bashere. — Połowa ludzi w tej dolinie ma po kilka monet w kieszeniach. Ja też. — Gedwyn i Rochaid obrócili się w jego stronę. Bashere uśmiechnął się chyba pod sumiastymi wąsami, w każdym razie pokazał zęby, ale kilku Saldaean poruszyło się niespokojnie w siodłach i obmacało swe sakiewki.

Nieco wyżej, w miejscu, gdzie odcinek przełęczy między stromymi zboczami stawał się nieco łagodniejszy, świetlna kreska obróciła się i przekształciła w bramę, z której wybiegł jakiś Shienaranin w prostym czarnym kaftanie, z włosami zebranymi w kitę na czubku głowy, i wlókł za sobą konia. Na to wyglądało, że zostali znalezieni pierwsi Seanchanie, i to wcale nie tak daleko, skoro ten człowiek wrócił tak szybko.

— Czas ruszać — powiedział Rand do Bashere, który przytaknął, ale poza tym nie wykonał najmniejszego ruchu. Zamiast tego przyglądał się dwóm Asha’manom stojącym obok Padrosa. Obaj go ignorowali.

— Co z nim zrobimy? — spytał Gedwyn, wskazując trupa. — Powinniśmy przynajmniej odesłać go z powrotem tym wiedźmom.

— Zostawcie go tutaj — odparł Rand.

„Jesteś gotów zabić go już teraz?” — zapytał Lews Therin. Bynajmniej nie zabrzmiało to jak głos człowieka obłąkanego.

„Jeszcze nie” — pomyślał Rand. — „Ale już niebawem”.

Wbił obcasy w boki Tai’daishara i pogalopował z powrotem do miejsca, gdzie stała jego armia. Dashiva i Flinn podążyli tuż za nim, ich śladem z kolei Bashere i stu Saldaean. Rozglądali się we wszystkie strony, jakby się spodziewali kolejnego zamachu na jego życie. Na wschodzie, nad szczytami formowały się czarne. chmury, zapowiadające kolejne cemaros. Już niebawem.


Obozowisko na szczycie wzgórza rozbito według przemyślanego planu, nieopodal krętego strumienia, z którego mogli czerpać wodę, w miejscu, skąd rozciągał się widok na górską łąkę. Assid Bakuun nie był jednak zadowolony z tego obozu. Przez trzydzieści lat służby w Wiecznie Zwycięskiej Armii organizował setki obozów, więc byłoby to tak, jakby czuł dumę z tego, że udało mu się przejść przez pokój i nie przewrócić po drodze. Nie czuł też dumy z siebie. Trzydzieści lat służby dla Imperatorowej, oby żyła wiecznie, a pomijając sporadyczne rebelie jakichś obłąkanych parweniuszy, większość tychże lat spędził na przygotowaniach do tego, co działo się teraz. Od dwóch pokoleń budowano wielkie statki wyłącznie w celu Powrotu, Wiecznie Zwycięska Armia szkoliła się i przygotowywała. Bakuun z pewnością poczuł dumę, kiedy się dowiedział, że ma być jednym ze Zwiastunów. Z pewnością można mu było wybaczyć marzenia o tym, jak przejmuje na własność ziemie ukradzione prawowitym spadkobiercom Artura Hawkwinga, a nawet szalone marzenia o tym, jak dokonuje dzieła Konsolidacji jeszcze przed przybyciem Corenne. Ostatecznie okazało się, że marzenie wcale nie było takie szalone, niemniej obleka się w ciało w zupełnie innych okolicznościach, niźli sobie wyobrażał.

Na zboczu jednego ze wzgórz pojawił się patrol złożony z pięćdziesięciu taraboniańskich lansjerów, odzianych w solidne napierśniki pomalowane w czerwono-zielone paski i cienkie woale kolcze skrywające sumiaste wąsy. Potrafili jeździć konno i walczyli też dobrze, pod warunkiem jednak, że mieli kompetentnych dowódców. Żołnierze ponad dziesięciokrotnie liczniejszego od przybyłego oddziału już krzątali się pośród ognisk albo zajmowali się wiązaniem koni do palików; trzy patrole jeszcze nie wróciły z terenu. Bakuunowi nigdy przedtem nie przyszło nawet do głowy, że będzie kiedyś dowodził potomkami złodziei, którzy na dodatek ani trochę się nie będą tego wstydzili; potrafili spokojnie patrzeć mu prosto w oczy. Gdy zaczął go mijać szereg koni o ubłoconych pęcinach, dowódca patrolu skłonił się nisko, ale inni nie przestali rozmawiać tymi swoimi osobliwymi akcentami. Mówili zbyt prędko, by Bakuun cokolwiek rozumiał, jeśli nie wsłuchiwał się uważnie. Na dyscyplinę też mieli osobliwe poglądy.

Bakuun pokręcił głową i podszedł do wielkiego namiotu sul’dam. Większego od jego namiotu, z konieczności. Obok wejścia siedziały na zydlach cztery sul’dam ubrane w granatowe suknie ozdobione błyskawicami i rozkoszowały się słońcem, które nagle zaświeciło w przerwie między jedną burzą a drugą. Rzadkość ostatnimi czasy. U ich stóp siedziała odziana na szaro damane, przy czym Nerith była zajęta zaplataniem jej jasnych włosów. Rozmawiały z nią i wszystkie też śmiały się z czegoś cicho. Bransoleta przymocowana do drugiego końca srebrzystej a’dam walała się na ziemi. Bakuun chrząknął kwaśno. W domu miał ulubionego wilczura i nawet przemawiał do niego czasami, ale nigdy nie oczekiwał, że Nip podejmie próbę rozmowy!

— Czy ona jest zdrowa? — spytał Nerith, nie po raz pierwszy zresztą. Nawet nie po raz dziesiąty. — Czy wszystko z nią w porządku? - Damane spuściła wzrok i umilkła.

— Czuje się całkiem nieźle, kapitanie Bakuun. — Obdarzona kanciastą twarzą Nerith wypowiedziała to z należytym szacunkiem. A jednak w trakcie mówienia uspokajająco głaskała damane po głowie. — Niedyspozycja już jej przeszła. To była zresztą jakaś drobnostka. Żaden powód do zmartwień. - Damane zaczęła się trząść.

Bakuun znowu chrząknął. Podobne odpowiedzi słyszał już wcześniej. A jednak od pewnego czasu działo się coś niedobrego, już od Ebou Dar, i to nie tylko z tą damane. Wszystkie sul’dam nabrały wody w usta — a i Krew nie raczyła oczywiście nic powiedzieć, nie takim jak on! — za to ludzie szeptali. Twierdzili, że wszystkie damane są chore albo obłąkane. Światłości, toż nie widział, by w Ebou Dar wykorzystano bodaj jedną od chwili, gdy zajęli miasto, nąwet podczas zwycięskiego pokazu Niebiańskich Świateł. Czy kto kiedy słyszał o czymś takim?

— Cóż, mam nadzieję, że ona... — zaczął i urwał, bo znienacka pojawił się raken, nadlatujący od wschodniej przełęczy. Wielkie skórzaste skrzydła biły z całej siły w powietrze, żeby utrzymać wysokość, a nad samym wzgórzem stwór przechylił się znienacka i zatoczył niewielki krąg, czubkiem jednego skrzydła celując w dół. Po chwili oderwała się od niego cienka czerwona wstążka obciążona ołowianą kulką.

Bakuun zmełł w ustach przekleństwo. Awiatorzy lubili się popisywać, ale jeśli tych dwóch zraniło któregoś z łączników, to obedrze ich ze skóry, nieważne, komu będzie musiał stawić czoło, by ich dopaść. Na pewno nie chciałby walczyć bez wsparcia awiatorów-zwiadowców, ale doprawdy, rozpieszczano ich niczym jakichś ulubieńców Krwi.

Wstążka poszybowała prosto jak strzała. Ołowiany ciężarek zetknął się z ziemią i raz odbił, tuż obok wysokiego, cienkiego pręta, który służył do podawania wiadomości jeźdźcom rakenów, zbyt długiego, by dawało się go wygodnie pochylić, chyba że była jakaś wiadomość do wysłania. Poza tym kiedy leżał na ziemi, ktoś zawsze najeżdżał na niego koniem i łamał łącza.

Bakuun pomaszerował prosto do swego namiotu, ale jego Pierwszy Porucznik czekał tam już z ubłoconą wstążką i tubką zawierającą wiadomość. Tiras był chuderlawym mężczyzną, o głowę od niego wyższym, z niewielkim szpicem bródki.

Zrolowany raport wsunięty do cienkiej metalowej tubki został napisany najprościej, jak się dało. Nigdy w życiu nie był zmuszony do lotu na grzbiecie rakena albo to’rakena — Światłości niech będą dzięki oraz Imperatorowej, oby żyła wiecznie, niech będzie pochwalona! — wątpił jednak, by posługiwanie się piórem w siodle przymocowanym do grzbietu latającej jaszczurki było łatwą czynnością. Treść wiadomości sprawiła, że otworzył wieko małego polowego biurka i bezzwłocznie zabrał się do pisania.

— Na wschodzie, niecałe dziesięć mil stąd, są jakieś wojska — wyjaśnił Tirasowi. — Jest ich pięć albo sześć razy więcej od nas. — Awiatorom zdarzało się przesadzać, ale bardzo rzadko. Jak to możliwe, by takie rzesze pojawiły się w tych górach i nikt ich wcześniej nie zauważył? Widział wschodnie wybrzeże i wolałby pierwej opłacić swe modły pogrzebowe, zanim spróbuje na nim wylądować. Ażeby mu oczy wypaliło, awiatorzy chełpili się, że zauważą nawet pchłę poruszającą się w zasięgu ich wzroku. — Nie ma podstaw, by podejrzewać, że wiedzą o naszej obecności tutaj, ale nie miałbym nic przeciwko jakimś posiłkom.

Tiras zaśmiał się.

— Nawet gdyby ich było dwadzieścia razy więcej niż nas, to i tak wystarczy, że połechcą ich damane. — Tiras mial jedną wadę. Była nią nadmierna pewność siebie. Ale z pewnością był dobrym żołnierzem.

— A jeśli są wśród nich jakieś... Aes Sedai? — odparł cicho Bakuun, ledwie się zająknąwszy przy wymawianiu tego słowa, kiedy wciskał raport awiatorów i swój krótki list do tubki. Nie wierzył tak naprawdę, by ktoś odważył się pozwolić tym... kobietom biegać tak swobodnie.

Twarz Tirasa zdradzała, że pamięta opowieści o broni używanej przez Aes Sedai. Czerwona wstążka powiewała za nim w powietrzu, kiedy pobiegł z tubką.

Niebawem tubka została przymocowana do szczytu pręta, lekki wiatr powiewał długim paskiem czerwonej materii w odległości piętnastu kroków od szczytu wzgórza. Raken poszybował w tamtą stronę przez całą długość doliny, na skrzydłach nieruchomych niczym śmierć. Naraz jeden z awiatorów wychylił się. z siodła i zawisł — do góry nogami! — pod pazurami rakena. Bakuuna aż żołądek rozbolał od tego widoku. Awiator złapał jednak wstążkę, pręt wygiął się, po czym na powrót wyprostował, gdy tubka z wiadomością została odpięta i awiator wspiął się z powrotem na grzbiet rakena, który stopniowo nabrał wysokości, zataczając powolne kręgi.

Bakuun wdzięczny, że może oderwać myśli od rakena i awiatorów, zajął się obserwowaniem doliny. Długa i szeroka, niemal płaska, gdyby nie to wzgórze, otoczona stromymi, zalesionymi zboczami; tylko koza dałby radę tu wejść, jeśli nie liczyć przełęczy. Z pomocą damane posieka ich na kawałki, zanim zdołają przypuścić atak z drugiej strony tej błotnistej łąki. Ale na wszelki wypadek posłał wiadomość, jeśli wróg będzie tu podążał prostą drogą, to przynajmniej o trzy dni wyprzedzi wszelkie posiłki. Jak oni mogli dotrzeć tak daleko nie zauważeni?

Spóźnił się, na ostatnie bitwy Konsolidacji — przynajmniej o dwieście lat — ale niektóre z tamtych buntowniczych powstań wcale nie były takie małe. Dwa lata walk na Marendalar, trzydzieści tysięcy poległych i pięćdziesiąt razy tylu wysyłanych na ląd w charakterze przedmiotów własności. Żołnierz, by utrzymać się przy życiu, musiał zwracać uwagę na wszystkie rzeczy odbiegające od normy. Nakazał zwinąć obóz i zatrzeć ślady, po czym zaczął przerzucać swych podkomendnych na zalesione zbocza. Na wschodzie gromadziły się ciemne chmury, zwiastuny kolejnej z tych przeklętych burz.

Загрузка...