— Piękny mamy ranek, chłopcy — oświadczył. — A ja czuję się jak milion dolarów. Wy nie?
Odpowiedział mu niechętny pomruk aprobaty.
— To dobrze — uznał Cohen. — Chodźmy i zdobądźmy ich trochę.
Wielki Mur całkowicie otacza Imperium Agatejskie. Kluczowym słowem jest tu „całkowicie”.
Mur zwykle ma około dwudziestu stóp wysokości, jest pionowy i gładki po wewnętrznej stronie. Ciągnie się wzdłuż brzegów rzek, przez nagie pustynie, a nawet na krawędziach stromych urwisk, gdzie szansa wrogiego ataku jest nikła. Na opanowanych wyspach, takich jak Tingling czy Bhangbhangduc, stoją podobne mury, będące metaforycznie tym samym Wielkim Murem. Dziwi to ludzi o bezmyślnie wojskowych charakterach, którzy nie zdają sobie sprawy, jaką naprawdę pełni funkcję.
To coś więcej niż mur — to znak. Po jednej jego stronie znajduje się Imperium, które w języku agatejskim określane jest takim samym słowem jak wszechświat. Po drugiej stronie nie ma nic. W końcu wszechświat to wszystko, co istnieje.
Naturalnie, może się wydawać, że są tam jakieś obiekty, takie jak morza, wyspy, inne kontynenty i tak dalej. Mogą sprawiać wrażenie całkiem materialnych, możliwe jest podbicie ich, można po nich chodzić… ale nie są w istotnym sensie realne. W języku agatejskim cudzoziemiec określany jest tym samym słowem co upiór, a tylko o jedno pociągnięcie pędzelka różniącym się od słowa oznaczającego ofiarę.
Mury są wysokie, by zniechęcić te marudne osoby, które uparcie wierzą, że po drugiej stronie może być coś interesującego. Zadziwiające, ale wciąż zdarzają się tacy, którzy nawet po tysiącach lat nie potrafią zrozumieć prostego przekazu. Mieszkańcy wybrzeża budują tratwy i wyruszają przez nieprzyjazne morze ku mitycznym krainom. Ci w głębi lądu próbują korzystać z latawców albo foteli napędzanych fajerwerkami. Wielu z nich ginie podczas takich prób, naturalnie. Większość pozostałych zostaje szybko schwytana i zmuszona do życia w ciekawych czasach.
Ale niektórym udaje się dotrzeć do tego ogromnego tygla zwanego Ankh-Morpork. Przybywają bez pieniędzy — marynarze żądają tyle, ile może wytrzymać rynek, to znaczy wszystkiego — jednak z szaleńczym błyskiem w oczach. Otwierają sklepy i restauracje, by pracować tam dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nazywają to „ankhmorporskim snem” (zarobienie stosów pieniędzy w miejscu, gdzie twoja śmierć raczej nie bywa kwestią polityki państwa). A sen ten śni się najwyraźniej ludziom, którzy nie śpią.
Rincewind myślał czasami, że jego życie jest akcentowane przebudzeniami. Nie zawsze bywały brutalne, czasami jedynie nieuprzejme. Bardzo nieliczne — może jedno czy dwa — pamiętał jako całkiem miłe, zwłaszcza na wyspie. Słońce wstawało w swym monotonnym stylu, fale nudno obmywały piasek, a przy kilku okazjach udało mu się nawet przeskoczyć do stanu świadomości bez zwyczajowego krótkiego krzyku.
To przebudzenie nie było zwyczajnie brutalne — było wręcz bezczelne. Przetaczał się na boki, a ktoś wiązał mu ręce. Panowała ciemność — jej przyczyną był worek naciągnięty na głowę.
Rincewind dokonał pewnych obliczeń i uzyskał rezultat.
To siedemnasty najgorszy dzień mojego życia, pomyślał.
Cios w głowę połączony z utratą przytomności w barze był zjawiskiem całkiem zwyczajnym. Jeśli zdarzało się to w Ankh-Morpork, człowiek miał spore szansę, że ocknie się bez pieniędzy, leżąc na powierzchni Ankh. Czasem, gdy jakiś statek miał właśnie wyruszyć na długi i mało popularny rejs, człowiek budził się skuty łańcuchami w ładowni i z planem zajęć przewidującym na najbliższe dwa lata jedynie oranie morskich fal[19]. Na ogół jednak uderzający chciał zachować ofiarę przy życiu. Gildia Złodziei przestrzegała tego bardzo skrupulatnie. Jak mawiali: „Uderzysz kogoś za mocno, możesz go okraść tylko raz; uderzysz jak trzeba, a możesz okradać go co tydzień”.
Jeśli znalazł się w czymś, co sprawiało wrażenie wozu, to ktoś chyba miał jakiś cel w zachowaniu go przy życiu.
Natychmiast pożałował, że o tym pomyślał.
Ktoś ściągnął mu z głowy worek. Zobaczył przed sobą przerażające oblicze.
— Chciałbym zjeść twoją stopę — powiedział.
— Nie martw się. Jesteśmy przyjaciółmi.
Jego rozmówca zdjął maskę. Ukazała się twarz dziewczyny — okrągła, z zadartym noskiem, całkiem inna od twarzy wszystkich tutejszych mieszkańców, jakich Rincewind spotykał do tej pory. To dlatego, uświadomił sobie nagle, że patrzyła wprost na niego. Jej ubranie, jeśli nawet nie oblicze, ostatnio oglądał na scenie.
— Nie krzycz — ostrzegła.
— Dlaczego? Co chcesz zrobić?
— Powitalibyśmy cię należycie, ale nie było czasu. — Dziewczyna usiadła między pakunkami w głębi kołyszącego się wozu. Przyjrzała mu się krytycznie. — Cztery Wielkie Sandały mówił, że przybyłeś na smoku i wyciąłeś w pień regiment wojska.
— Przybyłem?
— A potem rzuciłeś czar na szacownego starca i on zmienił się w wielkiego wojownika.
— Zmienił się?
— I chociaż Cztery Wielkie Sandały należy zaledwie do klasy pung, oddałeś mu prawdziwe mięso.
— Oddałem?
— Masz też kapelusz.
— A tak, rzeczywiście. Mam kapelusz.
— Mimo to — stwierdziła dziewczyna — nie wyglądasz na Wielkiego Maga.
— Aha. No tak. Widzisz, chodzi o to…
Dziewczyna wydawała się delikatna jak kwiat. Ale właśnie spomiędzy fałd swego kostiumu wyjęła nieduży, lecz całkiem solidny nóż.
Rincewind miał instynkt do takich spraw. Chwila prawdopodobnie nie była odpowiednia, by zaprzeczać swojej Wielkiej Magowości.
— Chodzi o to — powtórzył — że… A skąd mam wiedzieć, czy mogę ci zaufać?
Dziewczyna oburzyła się.
— Czy nie posiadasz zadziwiających mocy magicznych?
— O tak! Naturalnie! Tylko że…
— Powiedz coś w języku magów!
— Eee… Isulcus, isulcus, isulcus, moriturus sum. — Rincewind nie spuszczał wzroku z noża.
— „O udar, zaraz umrę”?
— To, no… to taka specjalna mantra, którą powtarzam, żeby wzbudzić magiczne potęgi.
Dziewczyna złagodniała trochę.
— Ale takie czarowanie jest bardzo męczące — wyjaśnił Rincewind. — Latanie na smokach, magiczna zamiana starców w wojowników… Stać mnie tylko na kilka podobnych czynów, a potem muszę odpocząć. W tej chwili jestem bardzo osłabiony z powodu ogromnych ilości magii, jakich użyłem. Rozumiesz.
Wciąż przyglądała mu się z powątpiewaniem.
— Wszyscy chłopi wierzą w bliskie przybycie Wielkiego Maga — oświadczyła. — Ale jak rzecze wielki filozof Ly Tin Wheedle, „Kiedy wielu oczekuje wspaniałego rumaka, zobaczą podkowy i na mrówce”.
Raz jeszcze zmierzyła go wzrokiem.
— Na drodze korzyłeś się przed zarządcą dystryktu Kee. Mogłeś przecież zniszczyć go straszliwym magicznym ogniem.
— Grałem na czas, chciałem się rozejrzeć, wolałem się nie demaskować — bełkotał Rincewind. — Tego… nie powinienem chyba od razu się ujawniać, prawda?
— Maskujesz się?
— Tak.
— Dobrze ci to wychodzi.
— Dziękuję. To dlatego…
— Tylko naprawdę wielki mag ośmieliłby się wyglądać na tak żałosnego przedstawiciela ludzkości.
— Dziękuję. Ale… Skąd wiesz, co się działo na drodze?
— Zabiliby cię tam na miejscu, gdybym ci nie mówiła, co robić.
— Ty byłaś tym gwardzistą?
— Musieliśmy szybko cię odnaleźć. Mieliśmy szczęście, że Cztery Wielkie Sandały cię widział.
— My?
Zignorowała pytanie.
— To byli zwykli prowincjonalni żołnierze. Taka sztuczka nie udałaby mi się w Hunghung. Ale potrafię zagrać wiele ról.
Odłożyła nóż. Rincewind miał jednak przeczucie, że nie skłonił jej, by mu uwierzyła, jedynie by go nie zabijała.
Chwycił się brzytwy.
— Mam magiczną skrzynię na nóżkach — oznajmił z dumą. — Wszędzie za mną chodzi. Wydaje się, że chwilowo zgubiła drogę, ale to niezwykły przedmiot.
Dziewczyna spojrzała na niego lodowato. Potem wyciągnęła delikatną dłoń i szarpnięciem postawiła go na nogi.
— Czy to coś takiego?
Rozsunęła kotarę z tyłu wozu.
W kurzu drogi wlokły się dwa kufry. Były bardziej odrapane i wyglądały na tańsze niż Bagaż, ale wyraźnie należały do tego samego gatunku, jeśli można użyć tego słowa w stosunku do ekwipunku podróżnego.
— Eee… tak.
Puściła go. Rincewind stuknął głową o podłogę.
— Posłuchaj mnie uważnie — powiedziała. — Dzieje się wiele złego. Nie wierzę w wielkich magów, ale inni wierzą, a ludziom czasem trzeba takiej wiary. I jeśli ci ludzie zginą, ponieważ dostaliśmy maga nie za bardzo wielkiego, okaże się on magiem niezwykle wręcz pechowym. Może i jesteś Wielkim Magiem. Jeśli nie, sugeruję, żebyś bardzo się starał nim zostać. Czy wyrażam się jasno?
— E… tak.
Rincewind wiele już razy stawał twarzą w twarz ze śmiercią. Czasami sytuacja dotyczyła mieczy i zbroi. Tutaj miał do czynienia jedynie z piękną dziewczyną i nożem, jednak zaliczał tę chwilę do najgorszych.
Dziewczyna odstąpiła.
— Jesteśmy wędrownym teatrem — wyjaśniła. — To wygodne. Aktorzy nyeh mogą podróżować.
— Nigdzie?
— Nie zrozumiałeś. My jesteśmy aktorami nyeh.
— Ależ graliście całkiem dobrze, naprawdę.
— Wielki Magu, nyeh to nierealistyczna, symboliczna forma teatru wykorzystująca archaiczny język, stylizowane gesty i akompaniament bębnów i piszczałek. Twoja udawana głupota jest wręcz mistrzowska. Mogłabym niemal uwierzyć, że z ciebie nie aktor.
— Przepraszam, jak ci właściwie na imię? — przerwał jej Rincewind.
— Piękny Motyl.
— Tak? Gdzie?
Spojrzała na niego gniewnie i prześliznęła się do przodu wozu.
Jechali dalej. Rincewind leżał z głową opartą o worek pachnący cebulą i metodycznie przeklinał różne rzeczy. Przeklinał kobiety z nożami, historię ogólnie, całe grono profesorskie Niewidocznego Uniwersytetu, swój nieobecny Bagaż oraz populację Imperium Agatejskiego. W tej chwili jednak na samym szczycie listy znalazł się człowiek, który zaprojektował ten wóz. Sądząc po wrażeniach, ktokolwiek uznał, że pełne drzazg deski są odpowiednim materiałem na podłogę, był tą samą osobą, która pomyślała, że trójkąt to elegancki kształt dla koła.
Bagaż przyczaił się w rowie, obserwowany bez specjalnego zainteresowania przez człowieka trzymającego bawoła na sznurze.
Czuł się zawstydzony, zdumiony i zagubiony. Był zagubiony, ponieważ wszystko wokół wydawało się… znajome. Światło, zapachy, dotyk ziemi… Ale nie czuł się posiadany.
Wykonano go z drewna. Drewno jest wyczulone na takie rzeczy.
Jedna z jego licznych stóp odruchowo kreśliła w błocie jakiś symbol. Był to przypadkowy, bezsensowny wzór znany każdemu, kto musiał stanąć przed całą klasą i wysłuchać pretensji nauczyciela. Wreszcie podjął coś, co było tak bliskie decyzji, jak to tylko możliwe dla drewna.
Został podarowany. Wiele lat wędrował przez egzotyczne krainy, spotykał egzotyczne stwory i skakał po nich. Teraz wrócił w miejsce, gdzie kiedyś był drzewem. A zatem odzyskał wolność.
Nie był to najbardziej logiczny ciąg myślowy, ale i tak całkiem przyzwoity jak na kogoś, kto do myślenia ma tylko uchwyty.
I bardzo chciałby coś zrobić.
— Kiedy będziesz gotowy, Ucz?
— Jeszcze chwilkę, Dżyngis. Już kończę…
Cohen westchnął. Korzystając z chwili odpoczynku, ordyńcy siedli w cieniu drzewa i opowiadali sobie nawzajem kłamstwa o własnych wyczynach. Saveloy tymczasem stanął na czubku głazu, spoglądał przez jakiś ręcznie robiony aparat i rysował po mapach.
Światem rządzą kawałki papieru, myślał Cohen. Z pewnością rządzą tą jego częścią. A Ucz… Ucz rządzi kawałkami papieru. Może i nie jest materiałem na tradycyjnego barbarzyńskiego bohatera, mimo głębokiego przekonania, że wszystkich dyrektorów szkół należy przybić do wrót stodoły. Ale znakomicie sobie radzi z kawałkami papieru.
W dodatku mówi po agatejsku. W każdym razie mówi lepiej od Cohena, który poznał przypadkiem tylko kilka niezbędnych słów. Twierdzi, że nauczył się języka z jakiejś starej książki. Podobno to zadziwiające, ile ciekawych rzeczy można znaleźć w starych książkach.
Cohen wspiął się na głaz i stanął obok Uczą.
— Co właściwie planujesz? — zapytał.
Saveloy popatrzył na Hunghung, ledwie widoczne na zamglonym horyzoncie.
— Widzisz ten pagórek za miastem? — spytał. — Taki wielki, okrągły kopiec?
— Wygląda jak kopiec pogrzebowy mojego taty — stwierdził Cohen.
— Nie, to z pewnością formacja naturalna. Jest o wiele za duży na sztuczną budowlę. Na szczycie stoi chyba jakaś pagoda. Ciekawe… Może później obejrzę ją dokładnie.
Cohen spojrzał na duży, kulisty pagórek. Był to duży, kulisty pagórek. Nie zagrażał mu i nie wyglądał na wartościowy. Koniec sagi, jeśli o niego chodziło. Miał ważniejsze sprawy.
— Wydaje się, że ludzie wkraczają i opuszczają miasto zewnętrzne — mówił dalej Saveloy. — Oblężenie zatem jest chyba raczej zagrożeniem niż rzeczywistością. Czyli dotrzemy tam bez problemów. Oczywiście, przedostać się do samego Zakazanego Miasta będzie o wiele trudniej.
— A może po prostu wszystkich zabijemy? — zaproponował Cohen.
— Dobry pomysł, ale mało praktyczny. I z pewnością wywoła nieprzychylne komentarze. Nie. Moja obecna metodologia opiera się na fakcie, że Hunghung leży w sporej odległości od rzeki, a mimo to ma prawie milion mieszkańców.
— Opiera się, rzeczywiście — przyznał Cohen.
— Lokalny układ geologiczny nie jest właściwy dla studni artezyjskich.
— Tak sobie właśnie pomyślałem…
— A jednocześnie nie widać nigdzie akweduktu, jak pewnie zauważyłeś. Zwykłe studnie też raczej nie wchodzą w grę, bo nie widać żadnych żurawi.
— Nie ma akweduktu, zgadza się. Ani żurawi. Pewno odleciały na lato do Krawędzi. Niektóre ptaki tak robią.
— To skłania mnie, by wątpić w powiedzenie, że nawet mysz nie przemknie się do Zakazanego Miasta — stwierdził Saveloy z ledwie słyszalną w głosie dumą. — Podejrzewam, że mysz zdoła się dostać do Zakazanego Miasta, jeśli tylko potrafi wstrzymać oddech.
— Albo przeleci na jednym z tych niewidzialnych żurawi — dodał Cohen.
— Rzeczywiście.
Wóz zatrzymał się. Opadł worek. Rincewind zamiast tarki, której w głębi duszy oczekiwał, zobaczył przed sobą dwie młode, zatroskane twarze. Jedna z nich należała do dziewczyny, jednak z ulgą stwierdził, że nie jest to Piękny Motyl. Ta była młodsza i wzbudziła u niego przelotne wspomnienie ziemniaków[20].
— Jak czujesz się? — zapytała w łamanym, ale zrozumiałym morporskim. — Jest nam bardzo przykro. Teraz wszystko lepiej? Mówimy tobie w języku niebiańskiego miasta Ankh-Morep-Ork. Języku wolności i postępu. Języku Jeden Człowiek, Jeden Głos.
— Tak — zgodził się Rincewind. W jego myślach pojawił się obraz Patrycjusza. Jeden człowiek, jeden głos. Zgadza się. — Poznałem go. Faktycznie ma głos. Ale…
— Więcej szczęsnego sprzyjania sprawie ludu! — dodał chłopiec. — Naprzód z rozwagą!
Wyglądał, jakby był zbudowany z cegieł.
— Przepraszam — przerwał mu Rincewind. — Ale dlaczego… papierowy lampion służący celom ceremonialnym… bela bawełny… mnie uratowaliście? Tego… znaczy, kiedy mówię uratowaliście, chodzi mi raczej o: dlaczego uderzyliście mnie w głowę, związaliście i przywieźliście tutaj, gdziekolwiek to jest? Najgorsze, co mogło mnie czekać w gospodzie, to trzepnięcie w ucho, bo nie zapłaciłem za jedzenie…
— Najgorsze, co by ci się przydarzyło, to śmierć na torturach trwających całe lata — oznajmiła Motyl.
Wyszła zza wozu i uśmiechnęła się groźnie do Rincewinda. Ręce miała skromnie ukryte pod kimonem, zapewne po to, by nie pokazywać noży.
— Ooo… dzień dobry — powiedział.
— Wielki Magu. — Motyl skłoniła się. — Z pewnością sam to wiesz, ale stoją przed tobą Kwiat Lotosu i Trzy Zaprzężone Woły, członkowie naszej kadry. Musieliśmy przywieźć cię tutaj w taki sposób, bo wszędzie są szpiedzy.
— Nieprzedwczesny zgon wszystkim nieprzyjaciołom! — zawołał rozpromieniony chłopak.
— Dobrze. Tak. Oczywiście — zgodził się Rincewind. — Wszystkim nieprzyjaciołom, bez wyjątku.
Wóz stał na dziedzińcu. Poziom hałasu po drugiej stronie wysokiego muru sugerował, że znaleźli się w mieście. W umyśle Rincewinda zaczęło krystalizować się niedobre przeczucie.
— I przywieźliście mnie do Hunghung, tak?
Kwiat Lotosu szeroko otworzyła oczy.
— A więc to prawda — szepnęła w języku Ankh-Morpork. — Rzeczywiście jesteś Wielkim Magiem!
— Zdziwiłabyś się, jakie rzeczy umiem przewidzieć — zapewnił smętnie Rincewind.
— Odprowadźcie konie do stajni — poleciła Motyl, nie odrywając oczu od Rincewinda. Kiedy Kwiat Lotosu i Trzy Zaprzężone Woły odeszli, oglądając się za siebie, podeszła bliżej. — Oni wierzą — stwierdziła. — Ja osobiście mam wątpliwości. Ale Ly Tin Wheedle powiada, że osioł może wykonać pracę wołu, jeśli zabraknie koni. Moim zdaniem to jeden z jego mniej przekonujących aforyzmów.
— Dziękuję ci. Co to jest kadra?
— Słyszałeś o Czerwonej Armii?
— Nie. To znaczy… słyszałem, jak ktoś krzyczał…
— Legenda mówi, że nieznany bohater, nazywany Wielkim Magiem, poprowadził pierwszą Czerwoną Armię do niemożliwego zwycięstwa. Oczywiście, działo się to tysiące lat temu. Ale ludzie wierzą, że Wielki Mag… to znaczy ty… powróci, by znów tego dokonać. Powinien więc zastać Czerwoną Armię gotową i oczekującą.
— No tak, ale po kilku tysiącach lat można trochę zesztywnieć…
Jej twarz nagle znalazła się o kilka cali od jego twarzy.
— Osobiście podejrzewam, że nastąpiło nieporozumienie — szepnęła. — Ale skoro już tu jesteś, to będziesz Wielkim Magiem, choćbym miała popychać cię do tego na każdym kroku!
Wróciło tamtych dwoje. Motyl w jednej chwili zmieniła się z warczącego tygrysa w pokorną łanię.
— A teraz koniecznie musisz się spotkać z Czerwoną Armią — powiedziała.
— Czy nie będą już trochę cuchnęli… — zaczął Rincewind i urwał, gdy zobaczył jej minę.
— Oryginalna Czerwona Armia była oczywiście legendą — oświadczyła Motyl w płynnym, bezbłędnym ankhmorporskim. — Ale legendy także można wykorzystać. Lepiej zatem, byś ją poznał… Wielki Magu. Kiedy Zwierciadło Jedynego Słońca walczył ze wszystkimi armiami świata, Wielki Mag przybył mu z pomocą i sama ziemia wzniosła się do boju o Imperium. Błyskawice też miały swój udział. Armia powstała z ziemi, ale w jakiś sposób kierowała nią błyskawica. Owszem, błyskawica może zabić, ale podejrzewam, że brak jej dyscypliny. Natomiast ziemia nie potrafi walczyć. Nie ma wątpliwości, że owa armia z ziemi i nieba była ni mniej, ni więcej tylko chłopskim powstaniem. Teraz mamy nową armię i nazwę, która rozpala wyobraźnię. I Wielkiego Maga. Nie wierzę w legendy. Ale wierzę, że wierzą w nie inni.
Młodsza dziewczyna, która usiłowała nadążyć za tą przemową, podeszła bliżej i chwyciła Rincewinda za ramię.
— Idziesz zobaczyć Czerwoną Armię teraz — oświadczyła.
— Naprzód z masami! — dodał chłopak, chwytając drugą rękę Wielkiego Maga.
— Czy on zawsze tak mówi? — zapytał Rincewind, delikatnie ciągnięty ku drzwiom.
— Trzy Zaprzężone Woły nie studiuje — wyjaśniła dziewczyna.
— Większe sukcesy niech sprzyjają naszym przywódcom!
— Dwa pensy za wiadro, dobrze udeptane! — odpowiedział zachęcająco Rincewind.
— Więcej własności środków produkcji!
— Jak tam zapasy mydła twojej babci!
Trzy Zaprzężone Woły uśmiechnął się promiennie.
Motyl otworzyła drzwi. Wskutek tego Rincewind został na zewnątrz tylko z pozostałą dwójką.
— Bardzo użyteczne hasła — stwierdził, przesuwając się nieco w bok. — Ale chciałbym zwrócić waszą uwagę na słynną sentencję Wielkiego Maga Rincewinda.
— Cała zamieniam się w ucho — zapewniła grzecznie Kwiat Lotosu.
— Rincewind zwykł mawiać… Żeeegnaaajcieeee…
Sandały pośliznęły się na kamieniach, ale pędził już szybko, kiedy uderzył o bramę. Okazało się, że jest zrobiona z bambusu i otworzyła się bez oporu.
Po drugiej stronie był uliczny targ. To coś, co Rincewind potem zapamiętał z Hunghung: gdy tylko pojawiała się wolna przestrzeń, jakakolwiek, choćby powstała wskutek przejazdu wozu czy przejścia muła, ludzie wypełniali ją natychmiast, zwykle bardzo głośno targując się o cenę kaczki, która wisiała między nimi trzymana za nogi i kwakała.
Stopą trafił w wiklinową klatkę z paroma kurami, ale biegł dalej, rozpychając na boki ludzi i towary. Na targu w Ankh-Morpork takie zachowanie wywołałoby przynajmniej jakieś komentarze. Tu jednak, ponieważ i tak chyba wszyscy dookoła wrzeszczeli innym prosto w twarze, Rincewind był tylko chwilowym i nieważnym zakłóceniem normalnego stanu. Na wpół biegł, na wpół utykał na gdaczącą nogę.
Za jego plecami tłum zlewał się w jedno. Może rozbrzmiewały jakieś krzyki pogoni, ale ginęły wśród gwaru.
Nie zatrzymywał się, dopóki nie znalazł przeoczonej przez wszystkich niszy pomiędzy straganem sprzedającym ptaki w klatkach a innym, handlującym czymś bulgoczącym w kociołku. Jego stopa zapiała.
Kopał nią o bruk, aż klatka się rozpadła. Oszołomiony wolnością kogut dziobnął go w kolano i odfrunął.
Nie było słychać pościgu. Jednak nawet batalion trolli w blaszanych butach z trudem byłby słyszalny na typowym ulicznym targu w Hunghung.
Rincewind powoli odzyskał oddech.
Znowu był niezależny. I mógł zapomnieć o Czerwonej Armii. Owszem, znalazł się w wielkim mieście, gdzie nie chciał trafić, więc było tylko kwestią czasu, nim przydarzy mu się coś innego i nieprzyjemnego. Na razie jednak się nie przydarzało. Niech tylko trochę się zorientuje, zyska pięć minut wyprzedzenia, a będą oglądać najwyżej kurz za nim. Albo błoto. Jednego i drugiego było tu pod dostatkiem.
Czyli… to jest właśnie Hunghung…
Zdawało się, że nie ma tu ulic w takim sensie, w jakim Rincewind rozumiał to słowo. Zaułki łączyły się z zaułkami, wszystkie wąskie i dodatkowo zwężone przez stojące wzdłuż nich stragany. Na targu przebywała spora populacja zwierząt. Większa część straganów wystawiała partie kur w klatkach, kaczek w workach i dziwnych, wijących się stworzeń w misach. Przy jednym ze straganów żółw na szczycie kłębiącego się stosu innych żółwi, pod napisem: „3 r./szt., dobre na Ying”, rzucił Rincewindowi powolne spojrzenie mówiące „I myślisz, że to ty masz kłopoty?”.
Zresztą trudno określić, gdzie kończyły się stragany, a zaczynały budynki. Wyschnięte przedmioty wiszące na sznurze mogły być towarem wystawionym na sprzedaż, czyimś praniem, a może i obiadem na przyszły tydzień.
Hunghungczycy nie lubili chyba siedzieć pod dachem. Sądząc po tym, co zobaczył, większą część życia spędzali na ulicy, i to wrzeszcząc na całe gardło.
Ruch naprzód był możliwy tylko dzięki brutalnemu rozpychaniu się łokciami, aż ludzie zeszli z drogi. Kto grzecznie powtarzał „przepraszam bardzo”, nieruchomo stał w miejscu.
Tłum rozstąpił się jednak na dźwięk dzwonu i serię głośnych trzasków. Ulicą przetańczyła grupa ludzi w białych szatach; rozrzucali dookoła fajerwerki, bębnili w gongi, patelnie i niekształtne kawałki metalu. Uzyskiwali hałas głośniejszy od gwaru ulicy, ale kosztowało ich to wiele wysiłku.
Rincewind niekiedy czuł na sobie zdumione spojrzenie kogoś, kto przestał wrzeszczeć na tyle długo, by go zauważyć. Nadszedł już chyba czas, by zachowywać się jak miejscowy.
Zwrócił się do najbliżej stojącej osoby.
— Nieźle grają, co?! — wrzasnął.
Osoba, drobna staruszka w słomkowym kapeluszu, przyjrzała mu się z niesmakiem.
— To pogrzeb pana Whu — burknęła i odeszła.
W pobliżu stało kilku żołnierzy. Gdyby to było Ankh-Morpork, pewnie paliliby na spółkę papierosa i starali się nie zauważać niczego, co mogłoby ich zdenerwować. Ale ci tutaj wyglądali na czujnych.
Rincewind wycofał się do innego zaułka. Tutaj niedoświadczony wędrowiec wyraźnie mógł wplątać się w kłopoty.
Ten zaułek był spokojniejszy, a na drugim końcu dobiegał do czegoś o wiele rozleglejszego i chyba pustego… Rincewind wiedział, że ludzie zwykle oznaczają zagrożenie, ruszył więc w tamtym kierunku.
Wreszcie znalazł się na otwartej przestrzeni. Bardzo otwartej. Trafił na wybrukowany plac, dostatecznie wielki, by pomieścić ze dwie armie. Zauważył drzewa wiśni rosnące wokół muru, a także — biorąc pod uwagę falujący tłum na zewnątrz — zaskakujący brak kogokolwiek…
— Ty!
…z wyjątkiem żołnierzy.
Pojawili się nagle, wychodzili zza każdego drzewa i posągu.
Rincewind spróbował odwrócić się i uciec, co okazało się złym pomysłem, gdyż za sobą także miał gwardzistę.
Spojrzał prosto w przerażająco wykrzywioną maskę.
— Wieśniaku, czy nie wiesz, że to Plac Imperialny? — spytała maska.
— Czy w tym placu jest duże P? — upewnił się Rincewind.
— Nie ty zadajesz pytania!
— Aha. Zakładam, że to znaczy tak. Czyli to ważne miejsce. Przepraszam. W takim razie zaraz sobie stąd pójdę…
— Zostań!
Rincewinda uderzył niezwykle wręcz dziwny fakt, że nikt go nie trzymał. A potem uświadomił sobie, że właściwie tutaj nie jest to nigdy potrzebne. Ludzie robią to, co się im każe.
W Imperium jest coś gorszego od bata, mówił Cohen.
W tym momencie, pomyślał Rincewind, powinienem już klęczeć. Pochylił się, opierając dłonie przed sobą.
— Ciekaw jestem — powiedział wesołym tonem, unosząc się do pozycji startowej — czy chwila jest odpowiednia, by zwrócić waszą uwagę na pewne słynne powiedzenie…
Cohen znał się na miejskich bramach. Swego czasu sporo ich wyłamał, wykorzystując taran, bombardę, a raz nawet własną głowę.
Ale brama w Hunghung należała do tych naprawdę solidnych. Nie tak jak brama w Ankh-Morpork, zwykle otwarta na oścież, by zwabić potencjalnego klienta z pieniędzmi, a jedyną jej funkcją obronną był napis „Dziękujemy za nieatakowanie naszego miasta. Bonum diem”. Tutaj brama była wykuta z metalu, stała przy niej wartownia i oddział niesympatycznych ludzi w czarnych zbrojach.
— Ucz!
— Słucham cię, Dżyngis?
— Dlaczego właściwie to robimy? Myślałem, że skorzystamy z tych niewidzialnych żurawi, co na nich latają myszy.
Saveloy pomachał palcem.
— Musimy tak wejść do Hunghung, żeby się dostać do samego Zakazanego Miasta. Mam nadzieję, że znajdziemy przejście już wewnątrz. A teraz pamiętajcie, czego was uczyłem. To ważne, żebyście umieli się zachować w metropolii.
— Ja tam dobrze wiem, jak się zachować w jakiejś nędznej metropolii — zapewnił Truckle Nieuprzejmy. — Grabić, gwałcić, rabować, a przed wyjściem podpalić, co się da. Jak w zwykłym mieście, tylko zajmuje więcej czasu.
— To wystarczy, jeśli tylko przejeżdżacie — odparł Saveloy. — Ale gdybyście zechcieli wrócić następnego dnia?
— Następnego dnia już mnie tam nie będzie, do demona!
— Panowie! Proszę o cierpliwość. Musicie nauczyć się cywilizacji.
Ludzie nie mogli zwyczajnie przejść przez bramę. Stali w kolejce. A gwardziści dość agresywnie otaczali każdego zalęknionego przybysza, by sprawdzić jego dokumenty.
Wreszcie przyszła kolej na Cohena.
— Papiery, dziadku!
Cohen radośnie pokiwał głową i wręczył dowódcy gwardzistów arkusz papieru ze starannym napisem wykonanym przez Saveloya:
JESTEŚMY WĘDROWNYMI SZALEŃCAMI.
NIE MAMY DOKUMENTÓW. PRZEPRASZAMY.
Gwardzista uniósł wzrok znad kartki i spojrzał na przyjazny uśmiech Cohena.
— To się zgadza — mruknął złośliwie. — Umiesz mówić, dziadku?
Wciąż uśmiechnięty Cohen zerknął niepewnie na Saveloya. Tego fragmentu nie wypróbowali.
— Głupi staruch — stwierdził gwardzista.
Saveloy oburzył się.
— Myślałem, że ludziom niespełna rozumu powinniście okazywać szczególną troskę! — powiedział.
— Nie można być szaleńcem bez dokumentów stwierdzających, że się jest szaleńcem.
— Mam dość — wtrącił Cohen. — Mówiłem, że nic z tego nie wyjdzie, jeżeli trafimy na tępego strażnika.
— Bezczelny wieśniak!
— Nie jestem tak bezczelny jak moi koledzy.
Orda zgodnie pokiwała głowami.
— To my, platfusie.
— Całuj nas w tyłek.
— Co?
— Wyjątkowo durny żołnierz.
— Co?
Dowódca był zdumiony. Odruch posłuszeństwa głęboko się zakorzenił w duszach Agatejczyków. Jeszcze silniejszy był jednak kult przodków i szacunek dla starców, kapitan zaś nigdy jeszcze nie widział ludzi tak starych, a jednak zachowujących pozycję pionową. Oni praktycznie sami byli przodkami. Ten na wózku z całą pewnością pachniał jak przodek.
— Zabrać ich na wartownię! — krzyknął.
Orda pozwoliła się poprowadzić, co udało się całkiem dobrze. Saveloy ćwiczył z nimi przez długie godziny, gdyż wiedział, że ma do czynienia z ludźmi, którzy na klepnięcie w ramię reagują obrotem i odrąbaniem komuś ręki.
W strażnicy, kiedy weszli gwardziści, Srebrna Orda i wózek inwalidzki Wściekłego Hamisha, zrobiło się ciasno. Jeden z żołnierzy przyjrzał się skulonemu pod kocem Hamishowi.
— Co tam trzymasz, dziadku?
Miecz przebił koc i trafił żołnierza w udo.
— Co? Co on mówi?
— Powiedział „Aargh!”, Hamish — poinformował Cohen.
Ostrze błysnęło mu w dłoni. Jednym ruchem chudych ramion chwycił dowódcę od tyłu i przystawił mu nóż do krtani.
— Co?
— Powiedział „Aargh!”.
— Co? Nawet żem nie jest żonaty.
Cohen odrobinę mocniej przycisnął nóż do grdyki dowódcy.
— Rozważ to dobrze, przyjacielu — rzekł. — Możemy załatwić sprawę łatwym sposobem albo trudnym.
— Krwiożercza świnio! To nazywasz łatwym sposobem?
— Przecież nawet się nie spociłem.
— Obyś żył w ciekawych czasach! Wolę zginąć, niż zdradzić swego cesarza!
— Jak sobie życzysz.
W ciągu ułamka sekundy dowódca uświadomił sobie, że Cohen — który zawsze mówił to, co myślał — zakłada podobną postawę u innych. Gdyby miał trochę czasu, mógłby pomyśleć, że celem cywilizacji jest uczynienie przemocy ostatnim branym pod uwagę rozwiązaniem, gdy dla barbarzyńcy jest ona pierwszym, preferowanym, a przede wszystkim najprzyjemniejszym. Ale było już za późno i osunął się na podłogę.
— Zawsze żyję w ciekawych czasach — stwierdził Cohen tonem człowieka dumnego z faktu, że wiele uczynił, by wciąż były ciekawe.
Skierował nóż ku pozostałym gwardzistom. Saveloy ze zgrozy rozdziawił usta.
— Tradycyjnie powinienem teraz wytrzeć klingę — oznajmił Cohen. — Ale nie warto się męczyć, jeśli zaraz znowu się zabrudzi. Osobiście chętniej bym was pozabijał, niż się wam przyglądał, ale ten tutaj Ucz twierdzi, że powinienem przestać to robić i stać się człowiekiem godnym szacunku.
Jeden z gwardzistów spojrzał z ukosa na kolegów i padł na kolana.
— Jakie jest twoje życzenie, panie?
— Aha, kandydat na oficera — pochwalił go Cohen. — Jak ci na imię, chłopcze?
— Dziewięć Drzewek Pomarańczy, panie.
Cohen obejrzał się na Saveloya.
— Co teraz?
— Weź ich do niewoli, proszę.
— Jak się to robi?
— No… Chyba trzeba ich związać albo coś w tym rodzaju.
— Aha! A potem poderżniemy im gardła?
— Nie! Nie. Rozumiesz, kiedy masz ich już w swojej mocy, nie wolno ci ich zabijać.
Srebrna Orda jak jeden mąż spojrzała zdumiona na byłego nauczyciela.
— Niestety, tak działa cywilizacja — dodał.
— Ale sam mówiłeś, że tępaki nie mają żadnej głupiej broni — przypomniał Truckle.
— Owszem. — Saveloy zadrżał. — Dlatego właśnie nie wolno ich zabijać.
— Oszalałeś? Masz wariackie papiery, co?
Cohen poskrobał się po brodzie. Pozostali przy życiu gwardziści obserwowali go z lękiem. Byli przyzwyczajeni do okrutnych i niezwykłych kar, ale nie do wcześniejszych dyskusji.
— Nie masz doświadczenia bojowego, Ucz, prawda? — zapytał.
— Poza klasą czwartą? Niewiele. Ale obawiam się, że tak trzeba to załatwić. Przykro mi. Sam mówiłeś, że chcesz…
— W każdym razie ja głosuję, żeby poderżnąć im gardła od razu — oświadczył Mały Willie. — Nie mam ochoty na te historie z braniem do niewoli. Niby kto ma ich potem karmić?
— Obawiam się, że my musimy.
— Kto? Niby ja też? Głosuję za tym, żeby kazać im zeżreć własne oczy. Kto za, ręka do góry!
Ordyńcy pomruczeli z aprobatą. Wśród uniesionych rąk Cohen dostrzegł także jedną należącą do Dziewięciu Drzewek Pomarańczy.
— Za czym głosujesz, chłopcze? — spytał zdziwiony.
— Przepraszam pana, czy mógłbym wyjść do ubikacji?
— Posłuchajcie mnie wszyscy — rzekł Cohen. — Całe to mordowanie i wyrzynanie nie pasuje do obecnych czasów. Mam rację? Tak mówi Saveloy, a on umie napisać słowo „marmolada”. To więcej niż wy potraficie. Wiadomo, po co tu jesteśmy, więc lepiej zacznijmy od razu, jeżeli chcemy cokolwiek osiągnąć.
— Tak, ale ty przed chwilą zabiłeś strażnika — zaprotestował Truckle.
— Pomału się przyzwyczajam. Do takiej cywilizacji należy się skradać powolutku.
— I tak uważam, że trzeba im obciąć głowy. Tak zrobiłem z kapłanami Obłąkanego Ssącego Demona z Ee.
Klęczący gwardzista znowu podniósł rękę.
— Mogę? — zapytał niepewnie. — Panie…
— O co chodzi, chłopcze?
— Możecie zamknąć nas w tamtej celi. Wtedy nie będziemy już sprawiać kłopotów.
— Dobrze kombinuje — mruknął z uznaniem Cohen. — Zuch chłopak. Nie traci głowy w trudnych sytuacjach. Zamknijcie ich.
Trzydzieści sekund później Srebrna Orda, kulejąc, wkroczyła do miasta.
Gwardziści tkwili w ciasnej, dusznej celi.
— Kim oni byli? — zapytał któryś po dłuższej chwili.
— Myślę, że mogli być przodkami.
— Wydawało mi się, że trzeba być martwym, zanim się zostanie przodkiem.
— Ten na wózku wyglądał na martwego. Aż do chwili, kiedy pchnął mieczem Cztery Białe Lisy.
— Może zaczniemy wołać o pomoc?
— Mogą nas usłyszeć.
— Tak, ale jeśli ktoś nas nie wypuści, będziemy tu siedzieć. Ściany są bardzo grube, a drzwi bardzo mocne.
— To dobrze.
Rincewind wyhamował w jakiejś wąskiej uliczce. Nie przejmował się nawet sprawdzaniem, czy ktoś go ściga. Jednym potężnym skokiem człowiek mógł tutaj się przenieść do wolności — pod warunkiem że uświadomi sobie taką możliwość.
W skład wolności, naturalnie, wchodziło odwieczne prawo do śmierci głodowej. Już bardzo dawno nie jadł przyzwoitego posiłku.
Jakby na wezwanie, w głębi uliczki rozległy się okrzyki.
— Ciasteczka ryżowe! Ciasteczka! Kupujcie smaczne ryżowe ciasteczka! Herbata! Stuletnie jaja! Jaja! Kupujcie, póki smaczne i wiekowe! Kupujcie… Tak? O co chodzi?
Do handlarza zbliżył się starszy mężczyzna.
— Dibhala-san! To jajko, które mi sprzedałeś…
— Co z nim, szacowny panie?
— Czy zechciałbyś je powąchać?
Handlarz pociągnął nosem.
— Tak, pięknie pachnie — stwierdził.
— Pięknie? Pięknie? To jajko jest praktycznie świeże!
— Ma sto lat co do dnia, szogunie — zapewnił handlarz. — Przyjrzyj się barwie skorupki: gładka i czarna…
— Czerń się ściera!
Rincewind słuchał uważnie. Coś jest w teorii, myślał, że na świecie żyje tylko kilka osób. Dlatego człowiek ciągle spotyka te same. Gdzieś pewnie istnieje ich forma wyjściowa.
— Chcesz powiedzieć, że mój towar jest świeży! Obym wnętrzności sobie wypruł honorowo! Posłuchaj, zrobię tak…
Tak, było w tym handlarzu coś znajomego i magicznego. Ktoś przyszedł poskarżyć się na świeże jajko, a jednak po kilku minutach dawał się namówić, by o jaju zapomnieć i jeszcze kupić dwa ryżowe ciasteczka oraz coś tajemniczego zawiniętego w liście. Ryżowe ciasteczka wyglądały całkiem smacznie. No, w każdym razie smaczniej niż inne artykuły.
Rincewind podszedł ostrożnie. Handlarz przestępował z nogi na nogę i pogwizdywał cicho. Przerwał jednak te czynności, by obdarzyć Rincewinda szerokim, szczerym i przyjaznym uśmiechem.
— Wspaniałe starożytne jajo, szogunie?
Miseczka ustawiona pośrodku tacy pełna była złotych monet. Rincewindowi zamarło serce. Za cenę jednego z cuchnących jajek Dibhali można było kupić całą ulicę w Ankh-Morpork.
— Pewnie nie udzielasz… kredytu? — upewnił się.
Dibhala rzucił mu znaczące spojrzenie.
— Udam, że w ogóle tego nie słyszałem, szogunie — oświadczył.
— Powiedz, nie masz przypadkiem jakichś krewnych za morzem?
To zyskało mu kolejne spojrzenie — z ukosa, nieufne.
— Co? Za morzami nie ma nic oprócz złych krwiożerczych upiorów. Wszyscy o tym wiedzą, szogunie. Dziwię się, że ty nie wiesz.
— Upiory?
— Próbują się tu przedostać, żeby nas skrzywdzić — dokończył Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala. — Może nawet ukraść nasze towary. Trzeba im dołożyć porządnym fajerwerkiem, moim zdaniem. Nie lubią solidnego, głośnego huku.
Rzucił Rincewindowi kolejne spojrzenie, jeszcze dłuższe i wyrachowane.
— Skąd tu przybywasz, szogunie? — zapytał, a w jego głosie pojawiła się nuta podejrzliwości.
— Z Bes Pelargic — odparł szybko Rincewind. — To tłumaczy mój dziwny akcent i manieryzmy, które w innym wypadku mogłyby wzbudzić u kogoś przekonanie, że jestem cudzoziemcem.
— Och, Bes Pelargic… — westchnął Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo. — W takim razie znasz pewnie mojego starego przyjaciela Pięć Szczypiec, który mieszka przy ulicy Niebiańskiej?
Rincewind był przygotowany na tę starą sztuczkę.
— Nie — odparł. — Nigdy nie słyszałem ani o nim, ani o takiej ulicy.
Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo Dibhala uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Jeśli krzyknę teraz „cudzoziemski demon” odpowiednio głośno, nie zrobisz nawet trzech kroków — powiedział swobodnym tonem. — Gwardziści zawloką cię do Zakazanego Miasta, a tam jest coś specjalnego, co robią z…
— Słyszałem o tym — zapewnił szybko Rincewind.
— Pięć Szczypiec był przez trzy lata zarządcą dystryktu, a ulica Niebiańska to główny trakt miasta — wyjaśnił Wnętrzności Sobie Wypruwani Honorowo. — Zawsze chciałem poznać krwiożerczego cudzoziemskiego upiora. Poczęstuj się ryżowym ciasteczkiem.
Rincewind rozglądał się nerwowo. Choć to dziwne, sytuacja nie wydawała się jednak groźna, a w żadnym razie nieuchronnie groźna. Miał wrażenie, że niebezpieczeństwo podlega negocjacjom.
— Przypuśćmy, że przyznam, iż naprawdę przybywam zza Muru? — zapytał jak najciszej.
Dibhala skinął głową. Wsunął dłoń pod szatę i szybkim ruchem wysunął, by natychmiast ukryć z powrotem coś, co — jak Rincewind stwierdził bez wielkiego zdziwienia — nosiło tytuł „Co robiłem…”.
— Niektórzy utrzymują, że za Murem nie ma nic prócz rozpalonych pustyń, złych upiorów i straszliwych potworów — rzekł Dibhala. — Ale ja mówię: a co z możliwościami handlowymi? Ktoś posiadający odpowiednie kontakty… Rozumiesz, co mam na myśli, szogunie? Taki człowiek może daleko zajść w krainie krwiożerczych upiorów.
Rincewind kiwnął głową. Wolał nie informować, że gdyby ktoś pojawił się w Ankh-Morpork z garścią złota, co najmniej trzystu ludzi pojawiłoby się ze stalą w garści.
Dibhala ciągnął dalej:
— Tak jak ja to widzę, przy całej tej niepewnej sytuacji z cesarzem, z pogłoskami o buncie i w ogóle… i niech żyje jego wysokość Syn Niebios, naturalnie… może się znaleźć okazja dla handlowca z otwartym umysłem. Mam rację?
— Okazja?
— Okazja. Na przykład… Mamy taką tkaninę… — Dibhala nachylił się do ucha Rincewinda. — Pochodzi z [nieznany piktogram] gąsienic. Nazywa się jedwab. Służy…
— Tak, wiem — przerwał mu Rincewind. — Sprowadzamy ją z Klatchu.
— No to… Jest też taki krzak, rozumiesz. Suszy się liście, a potem, kiedy zalać je gorącą wodą i wy…
— Herbata, wiem. Dociera do nas z Howondalandu.
W.S.W.H. Dibhala był wyraźnie zaszokowany.
— Mamy jeszcze taki proszek, który wsypuje się do rur…
— Sztuczne ognie? Mamy sztuczne ognie.
— A może delikatna porcelana? Jest tak…
— W Ankh-Morpork są krasnoludy, które wytwarzają porcelanę tak cienką, że można przez nią czytać książkę. Nawet jeśli są w niej takie przypisy drobnym drukiem.
Dibhala zmarszczył czoło.
— Wygląda na to, że sprytne z was krwiożercze upiory — przyznał, cofając się o krok. — Może to i prawda, że jesteście niebezpieczne.
— My? Nami się nie przejmuj — uspokoił go Rincewind. — W Ankh-Morpork właściwie nie zabijamy obcych. Strasznie trudno jest im potem coś sprzedać.
— A co takiego mamy, co jest wam potrzebne? Może zjedz jeszcze ciastko. Na koszt pagody. Może spróbujesz wieprzowych kulek? Na pałeczce.
Rincewind wybrał ciastko. Wolał nie pytać o inne dania.
— Macie złoto — rzekł.
— Ach, złoto… Za miękkie, żeby było praktyczne. Chociaż nadaje się na rynny i do krycia dachów.
— Aha. Mam przeczucie, że ludzie w Ankh-Morpork znajdą dla niego zastosowanie — zapewnił Rincewind.
Powrócił wzrokiem do monet na tacy Dibhali. Kraina, gdzie złoto jest tańsze od ołowiu…
— Co to jest? — zapytał, wskazując przysypany monetami, pomięty prostokąt.
W.S.W.H. Dibhala spojrzał.
— To coś takiego, czego tu używamy — wyjaśnił, mówiąc bardzo powoli. — Oczywiście, dla ciebie to pewnie nowość. Nazywamy to pie-nią-dze. Służą do noszenia przy sobie…
— Chodziło mi o ten kawałek papieru — wtrącił Rincewind.
— Mnie również. To banknot dziesięciorhinuowy.
— Co to znaczy?
— To, co powiedziałem. Znaczy, że jest wart dziesięć takich. — Dibhala podniósł złotą monetę wielkości ryżowego ciasteczka.
— Ale kto by chciał kupić kawałek papieru?
— Tego się nie kupuje. To służy do kupowania.
Rincewind wytrzeszczył oczy.
— Idziesz na targ — tłumaczył Dibhala, powracając do powolnej wymowy dla ciężko myślących. — Mówisz: „Dzień dob-ry rzeź-ni-ku, ile za te psie no-sy?” A on na to: „Trzy rhinu, szogunie”. Wtedy ty: „Mam tylko kucyka”. Widzisz, tu jest ry-ci-na kucyka, popatrz, takie właśnie są na banknotach dziesięciorhinuowych. On daje ci psie nosy i siedem monet tego, co nazywamy „resztą”. Gdybyś natomiast miał małpę, to znaczy pięćdziesiąt rhinu, powiedziałby „Nie masz drob-nych?”, a…
— Przecież to tylko papier! — zawołał Rincewind.
— Dla ciebie to może być papier, ale dla mnie to dziesięć ryżowych ciasteczek — oświadczył W.S.W.H. — A czego używacie wy, zagraniczni krwiopijcy? Wielkich kamieni z dziurami?
Rincewind wpatrywał się w papierowe pieniądze.
W Ankh-Morpork działało kilkanaście papierni, a niektórzy specjaliści z Gildii Grawerów potrafili wygrawerować swoje nazwisko i adres na główce szpilki…
Nagle wezbrała w nim duma z osiągnięć rodaków. Są może przekupni i chciwi, ale na bogów, robią to dobrze i nigdy nie zakładają, że nie mają się już czego uczyć.
— Przekonasz się, jak sądzę — powiedział — że w Ankh-Morpork wiele budynków potrzebuje nowych dachów.
— Naprawdę? — ucieszył się Dibhala.
— Tak. Deszcz wlewa się do pokojów.
— A mają czym płacić? Bo słyszałem…
Rincewind raz jeszcze zerknął na papierowy pieniądz. Pokręcił głową. Warte więcej niż złoto…
— Zapłacą tymi… banknotami co najmniej tak dobrymi jak ten — zapewnił. — Pewnie nawet lepszymi. Dam ci rekomendacje. A teraz — dodał pospiesznie — jak się stąd wydostać?
Dibhala podrapał się po głowie.
— Może być trudne — stwierdził. — Wokół miasta stoją wojska. A ty w tym kapeluszu wyglądasz trochę cudzoziemsko. Niełatwa sprawa…
W głębi uliczki nastąpiło jakieś poruszenie, a raczej wzrost natężenia poruszeń. Tłum rozstąpił się w sposób typowy dla nieuzbrojonych tłumów w obecności zbrojnych, a grupa gwardzistów ruszyła w stronę Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo.
Handlarz odstąpił pod ścianę i rzucił im przyjazny uśmiech człowieka, który z radością udzieli zniżki klientowi z mieczem.
Dwaj gwardziści wlekli między sobą bezwładnego jeńca. Kiedy przechodzili obok, uniósł zakrwawioną trochę głowę.
— Przedłużone trwanie… — zdążył powiedzieć, nim dłoń w ciężkiej rękawicy trzepnęła go w usta.
Gwardziści przeszli dalej. Tłum wypełnił przestrzeń.
— No nie… — mruknął W.S.W.H. — Chyba znowu… ej! Gdzie jesteś?
Rincewind wyłonił się zza rogu. W.S.W.H. był pod wrażeniem — kiedy cudzoziemski upiór się poruszył, naprawdę huknął niewielki grom.
— Widzę, że złapali jeszcze jednego z nich — powiedział. — Pewnie naklejał ulotki na murach.
— Jeszcze jednego z kogo? — nie zrozumiał Rincewind.
— Z Czerwonej Armii.
— Aha.
— Nie zwracam na nich uwagi, ale podobno jakieś stare legendy mają znowu powrócić na świat. O cesarzu i w ogóle. Osobiście niczego takiego nie zauważyłem.
— Nie wyglądał legendarnie — zauważył Rincewind.
— Niektórzy ludzie uwierzą we wszystko.
— Co się z nim stanie?
— Trudno powiedzieć teraz, kiedy cesarz jest umierający. Pewnie obetną mu dłonie i stopy.
— Co? Dlaczego?
— Bo jest młody. Może liczyć na pobłażliwość. Trochę więcej lat i skończyłby z głową zatkniętą przy miejskiej bramie.
— Taka jest kara za rozlepianie ulotek?
— Rozumiesz, dzięki temu więcej tego nie zrobi — wyjaśnił W.S.W.H.
Rincewind cofnął się.
— Dziękuję.
Odszedł szybko.
— No nie — mówił do siebie, przeciskając się przez tłum. — Nie pozwolę się wmieszać w takie odrąbywanie ludziom głów…
I wtedy znowu ktoś go uderzył. Ale bardzo grzecznie.
Osuwając się na kolana, a potem na twarz, myślał jeszcze, gdzie się podziało dobre, staroświeckie „Hej, ty!”.
Srebrna Orda wędrowała po uliczkach Hunghung.
— Nie nazwałbym tego pieprzonym czesaniem miasta i rąbaniem każdego spotkanego głąba — mruczał Truckle. — Kiedy jeździłem z Bruce’em Hunem, nigdy nie wchodziliśmy przez główną bramę jak banda ckliwych matko…
— Panie Nieuprzejmy — przerwał mu pospiesznie Saveloy. — To chyba odpowiednia chwila, żeby zajrzeć do listy, którą dla pana przygotowałem.
— Jakiej pieprzonej listy? — zapytał Truckle, groźnie wysuwając szczękę.
— Listy przyjętych, cywilizowanych słów, prawda? — Saveloy zwrócił się do pozostałych. — Pamiętacie, co wam mówiłem o cy-wi-li-zo-wa-nym za-cho-wa-niu? Cywilizowane zachowanie jest kluczowe dla powodzenia naszej długoterminowej strategii.
— A co to jest długoterminowa strategia? — zainteresował się Caleb Rozpruwacz.
— To, co chcemy robić później — wyjaśnił Cohen.
— A co to takiego?
— To plan.
— No niech mnie za… — zaczął Truckle.
— Lista, panie Nieuprzejmy. Tylko słowa z listy — warknął gniewnie Saveloy. — Posłuchajcie, chylę czoło przed waszym doświadczeniem, gdy przychodzi wędrować przez pustkowia, ale to jest cywilizacja i musicie używać odpowiednich słów. Proszę.
— Lepiej rób, co on mówi, Truckle — poradził Cohen.
Naburmuszony Truckle wyłowił z kieszeni pomiętą kartkę papieru. Rozwinął ją.
— Licho? — zawołał. — Co to jest licho? I co ma kogo trafiać?
— To są… cywilizowane przekleństwa.
— No to możesz je sobie wsadzić…
— No! — Saveloy ostrzegawczo uniósł palec.
— Możesz je wepchnąć w…
— No!
— Możesz…
— No!
Truckle zamknął oczy i zacisnął pięści.
— Niech to wszystko piorun strzeli! — krzyknął.
— Dobrze — pochwalił go Saveloy. — Dużo lepiej.
Zwrócił się do Cohena, który uśmiechał się złośliwie, widząc zakłopotanie Truckle’a.
— Cohen, tam jest stragan z jabłkami. Masz ochotę na jabłko?
— No, zjadłoby się — przyznał Cohen ostrożnym tonem człowieka, który wręcza iluzjoniście swój zegarek, widząc przy tym, że tamten szczerzy zęby i trzyma w ręku młotek.
— Dobrze. Klasa… to znaczy: uważajcie, panowie. Dżyngis chciałby jabłko. Tam oto widzimy stragan z owocami i orzechami. Co Dżyngis powinien zrobić? — Saveloy z nadzieją popatrzył na swych podopiecznych. — Ktoś wie? Tak?
— To łatwe. Trzeba zabić tego małego… — znowu zaszeleścił rozwijany papier — …faceta za straganem…
— Nie, panie Nieuprzejmy. Ktoś jeszcze?
— Co?
— Można podpalić…
— Nie, panie Vincent. Jeszcze…?
— Zgwałcić…
— Nie, nie, panie Rozpruwacz — zaprotestował Saveloy. — Bierzemy trochę pie… pie…?
Spojrzał na nich wyczekująco.
— …pieniędzy… — odpowiedziała chórem Srebrna Orda.
— I…? Co potem robimy? Przecież ćwiczyliśmy to setki razy. Potem…
To był trudny element. Pokryte zmarszczkami twarze wykrzywiły się i pofałdowały jeszcze bardziej, gdy ordyńcy próbowali wyrwać swe umysły z otchłani przyzwyczajeń.
— Da… — zaczął z wahaniem Cohen.
Saveloy uśmiechnął się szeroko i zachęcająco kiwnął głową.
— Dajemy? Je… — Wargi Cohena aż pobielały z wysiłku. — Jemu?
— Tak! Dobra odpowiedź. W zamian za jabłko. O braniu reszty i mówieniu „dziękuję” porozmawiamy kiedy indziej, kiedy będziecie do tego gotowi. A teraz, Dżyngis, masz tutaj monetę. Do dzieła.
Cohen otarł czoło. Zaczynał się pocić.
— A może pociąłbym go choć trochę…
— Nie. To jest cywilizacja.
Cohen przytaknął nerwowo. Wyprostował się i podszedł do straganu. Sprzedawca jabłek, który podejrzliwie obserwował całą grupę, skinął mu na powitanie.
Cohen zagapił się przed siebie. Poruszał bezgłośnie wargami, jakby powtarzał w pamięci scenariusz. Wreszcie się odezwał:
— Hej, tłusty handlarzu, oddaj mi wszystkie… jedno jabłko… a ja ci dam… tę monetę.
Obejrzał się. Saveloy wystawił kciuk do góry.
— Chcesz jabłko, dobrze zrozumiałem? — upewnił się sprzedawca.
— Tak!
Sprzedawca wybrał jeden owoc. Miecz Cohena pozostał ukryty w wózku inwalidzkim, jednak sprzedawca, reagując na jakiś podświadomy impuls, zadbał, żeby to było naprawdę dobre jabłko. Potem wziął monetę, co okazało się dość trudne, gdyż klient nie chciał jej wypuścić.
— No dalej, oddaj mi ją, czcigodny — powiedział sprzedawca.
Minęło pełne wydarzeń siedem sekund.
Kiedy skryli się już bezpiecznie za rogiem, Saveloy zwrócił się do ordyńców.
— Uwaga! Kto mi powie, co Cohen zrobił nieprawidłowo?
— Nie powiedział proszę?
— Co?
— Nie.
— Nie powiedział dziękuję?
— Co?
— Nie.
— Walnął handlarza arbuzem, pchnął go w truskawki, kopnął w orzechy, podpalił stragan i ukradł wszystkie pieniądze?
— Co?
— Prawidłowa odpowiedź. — Saveloy westchnął. — Dżyngis, a tak dobrze ci szło…
— Mógł mnie nie nazywać, tak jak nazwał!
— Ale „czcigodny” znaczy stary i mądry, Dżyngis.
— O… naprawdę?
— Tak.
— No… ale zostawiłem mu pieniądze za jabłko.
— Owszem, tylko mam wrażenie, że zabrałeś wszystkie pozostałe.
— Ale za jabłko zapłaciłem — odparł Cohen trochę nadąsany.
Saveloy westchnął ciężko.
— Wiesz, Dżyngis, wydaje mi się czasem, że parę tysięcy lat powolnego rozwoju zasad własności fiskalnej jakoś cię ominęło.
— Jeszcze raz?
— Niekiedy możliwe jest, by pieniądze legalnie należały do kogoś innego — wyjaśnił cierpliwie Saveloy.
Orda przystanęła, by jakoś przyswoić tę ideę. Wiedzieli oczywiście, że fakt taki w teorii jest prawdziwy. Kupcy zawsze mieli pieniądze. Ale wydawało się niewłaściwe, by myśleć o pieniądzach jako należących do kupców; należały do tego, kto je zabrał. Kupcy nie byli właścicielami; po prostu dbali o nie, dopóki nie były potrzebne.
— Teraz inny temat. Widzę tam starszą damę sprzedającą kaczki. Myślę, że w kolejnym etapie… Panie Willie, nie stoję w tamtym miejscu; jestem pewien, że to, na co pan teraz patrzy, jest niezwykle interesujące, ale proszę raczej uważać na to, co mówię. W kolejnym etapie przećwiczymy stosunki towarzyskie.
— He, he, he — zarechotał Caleb Rozpruwacz.
— Chodzi mi o to, panie Rozpruwacz, że ma pan podejść do niej i zapytać, ile kosztuje jedna kaczka.
— He, he, he… Co?
— I nie wolno panu rozdzierać na niej ubrania. To niecywilizowane.
Caleb poskrobał się po głowie, sypiąc łupieżem.
— No to co właściwie mam robić?
— Eee… Zająć ją rozmową.
— Niby jak? O czym można gadać z jakąś babą?
Saveloy znów się zawahał. W pewnym zakresie terytorium to było obce również dla niego. Doświadczenia z kobietami w ostatniej szkole ograniczały się do zdawkowych rozmów z gosposią, a w jednym przypadku szkolna matrona pozwoliła mu położyć dłoń na swoim kolanie. Skończył czterdzieści lat, nim odkrył, że seks oralny nie polega na rozmowie o seksie. Kobiety zawsze jawiły mu się jako istoty odległe i cudowne, a nie — jak wierzyła cała Srebrna Orda — jako chwilowe zajęcie. Dlatego teraz był nieco zdenerwowany.
— O pogodzie? — zaproponował niepewnie. Pamięć podsunęła mu niewyraźne wspomnienia rozmów ciotki, starej panny, która go wychowała. — O zdrowiu? O kłopotach z dzisiejszą młodzieżą?
— I dopiero wtedy zerwę z niej ubranie?
— Możliwe. W końcu. Jeśli wyrazi chęć. Pragnę też zwrócić uwagę na naszą dyskusję sprzed kilku dni, dotyczącą regularnych kąpieli… — albo chociaż rzadkich kąpieli, dodał w myślach — …a także dbania o paznokcie, włosy i zmianę odzieży.
— To przecież skóra — zaprotestował Caleb. — Nie trzeba jej zmieniać. Nie gnije przez całe lata.
Po raz kolejny Saveloy musiał zmienić punkt widzenia. Sądził, że Cywilizacja nałoży się na Ordę jak okleina. Mylił się.
Ale zabawna historia, myślał, gdy Orda obserwowała żałosne próby Caleba nawiązania konwersacji z reprezentantką połowy ludzkości. Chociaż różnili się tak bardzo, jak to tylko możliwe, od ludzi, z którymi zwykle spotykał się w pokojach nauczycielskich — a może właśnie dlatego że różnili się tak bardzo, jak to tylko możliwe, od ludzi, których zwykle spotykał w pokojach nauczycielskich — naprawdę ich polubił. Każdy z nich uważał książkę albo za wyposażenie toalety, albo za przenośny zbiór zapalniczek, i sądził, że higiena to rodzaj powitania. Mimo to byli uczciwi (z ich specyficznego punktu widzenia), przyzwoici (z ich specyficznego punktu widzenia) i widzieli świat jako całkiem prosty. Rabowali bogatych kupców, świątynie i królów. Nie napadali na ubogich. Nie dlatego że ubóstwo jest jakąś cnotą, ale dlatego że ludzie ubodzy nie mają pieniędzy.
I chociaż nie starali się rozdawać pieniędzy biedakom, jednak w ostatecznym rozrachunku to właśnie robili (jeśli przyjąć, że biedacy składają się z oberżystów, dam negocjowanej cnoty, kieszonkowców, szulerów i rozmaitych pieczeniarzy). Choć bowiem podejmowali niezwykłe wysiłki, by ukraść pieniądze, potem zachowywali nad nimi taką kontrolę, jak człowiek próbujący pędzić przed sobą stado kotów. Pieniądze służyły do tego, by je wydawać i przepuszczać. Dbali więc o stały obrót kapitału, co w dowolnym społeczeństwie jest rzeczą godną pochwały.
Nigdy nie przejmowali się tym, co pomyślą inni. Saveloy uważał takie podejście za dziwnie atrakcyjne. On przez całe życie martwił się, co pomyślą inni, był pomijany przy awansach i wskutek tego traktowany jak fragment umeblowania. W dodatku ordyńcy nigdy się niczym nie dręczyli, nie zastanawiali, czy postępują słusznie, i ogólnie mieli świetną zabawę. Kierowali się też swego rodzaju honorem.
Lubił ordę. Podobali mu się.
Caleb wrócił nietypowo dla siebie zamyślony.
— Gratuluję, panie Rozpruwacz! — zawołał Saveloy. — Jak widzę, nadal jest w pełni ubrana.
— No, co powiedziała? — dopytywał się Mały Willie.
— Uśmiechała się do mnie — wyznał Caleb. Poskrobał sztywną brodę. — W każdym razie trochę — dodał.
— Świetnie — pochwalił Saveloy.
— I ona, tego… powiedziała, że no… że chętnie by się ze mną spotkała… później…
— Dobra robota!
— Ale… Ucz, co to jest golenie?
Saveloy wyjaśnił.
Caleb wysłuchał uważnie, krzywiąc się od czasu do czasu. Niekiedy oglądał się, żeby spojrzeć na sprzedawczynię kaczek, która pomachała mu dyskretnie.
— Niech to… — powiedział. — Sam nie wiem. — Znów się obejrzał. — Jeszcze nigdy nie widziałem kobiety, która nie ucieka.
— Kobiety są jak jelenie — rzucił Cohen z miną znawcy. — Nie można się na nie rzucać, trzeba ścigać…
— He, he… przepraszam. — Caleb pochwycił spojrzenie nauczyciela.
— Myślę, że na tym skończymy lekcję — oświadczył Saveloy. — Nie chcemy chyba stać się za bardzo cywilizowani, prawda? Proponuję teraz przechadzkę dookoła Zakazanego Miasta.
Wszyscy je widzieli. Wyrastało nad centrum Hunghung, otoczone murem wysokości czterdziestu stóp.
— Przy bramie stoi dużo żołnierzy — zauważył Cohen.
— Tak powinno być. Wewnątrz znajduje się wielki skarb. — Saveloy nie podnosił wzroku. Zdawało się, że szuka czegoś na ziemi.
— Czemu zwyczajnie nie zaatakujem i nie wybijem wszystkich strażników? — zapytał Caleb. Wciąż był lekko oszołomiony.
— Co?
— Nie bądź durniem — oburzył się Cohen. — To nam zajmie cały dzień. Zresztą — dodał z mimowolną dumą — Ucz przeniesie nas tam na niewidzialnym żurawiu. Prawda, Ucz?
Saveloy zatrzymał się nagle.
— Eureka — powiedział.
— To po efebiańsku — wyjaśnił ordyńcom Cohen. — Znaczy: „dajcie mi ręcznik”.
— Ach tak — mruknął Caleb, próbując ukradkowo rozsupłać splątaną brodę. — A niby kiedy byłeś w Efebie?
— Pojechałem tam kiedyś, żeby zdobyć nagrodę.
— Za kogo?
— Chyba za ciebie.
— Ha! I znalazłeś mnie?
— Nie pamiętam. Kiwnij głową i zobacz, czy ci odpadnie.
— Aha! Panowie, spójrzcie!
Ortopedyczny sandał Saveloya stuknął w ozdobny metalowy kwadrat w bruku.
— Spojrzeć na co? — zdziwił się Truckle.
— Co?
— Powinniśmy znaleźć takich więcej — rzekł Saveloy. — Ale myślę, że mamy to, co jest potrzebne. Teraz musimy tylko poczekać do wieczora.
Trwała zacięta dyskusja. Rincewind słyszał tylko głosy, ponieważ na głowę znów założono mu worek, a jego samego przywiązano do słupa.
— Czy on chociaż wygląda na Wielkiego Maga?
— Tak jest napisane na jego kapeluszu, w języku upiorów…
— Ty tak twierdzisz!
— A co z opowieścią Czterech Wielkich Sandałów?
— Był przemęczony. Mogło mu się wydawać.
— Wcale nie! Zjawił się w powietrzu, lecąc niby smok! Powalił pięciu żołnierzy! Trzy Maksymalne Szczęścia też to widział. I inni. A potem uwolnił czcigodnego starca i zmienił go w potężnego wojownika!
— Potrafi mówić naszym językiem, tak jak napisano w Księdze.
— No dobrze. Przypuśćmy, że jest Wielkim Magiem. W takim razie powinniśmy natychmiast go zabić.
W ciemnościach worka Rincewind energicznie pokręcił głową.
— Dlaczego?
— Bo stanie po stronie cesarza.
— Ale według legendy Wielki Mag poprowadził Czerwoną Armię!
— Tak. Dla cesarza Zwierciadło Jedynego Słońca. Armia zniewoliła lud.
— Nie, obaliła tylko bandyckich wodzów! Potem zbudowała Imperium!
— I co? Niby Imperium jest takie wspaniałe? Przedwczesny zgon siłom opresji!
— Ale teraz Czerwona Armia stoi po stronie ludu! Maksymalny postęp wspólnie z Wielkim Magiem!
— Wielki Mag jest Wrogiem Ludu!
— Widziałem go, mówię przecież! Legion wojska padł od wiatru jego przelotu!
Wiatr jego przelotu zaniepokoił także Rincewinda.
— Jeśli jest takim wielkim magiem, to czemu ciągle stoi związany? Dlaczego nie sprawi, że więzy znikną w kłębie zielonego dymu?
— Może zachowuje magię na jeszcze wspanialsze czyny. Nie będzie robactwu puszczał fajerwerków.
— Ha!
— I miał Księgę! Szukał nas! Jego przeznaczeniem jest dowodzenie Czerwoną Armią!
Pokręcenie głową: nie, nie, nie.
— Sami możemy sobą dowodzić.
Kiwnięcie: tak, tak, tak.
— Niepotrzebni nam żadni podejrzani Wielcy Magowie z mitycznych krain!
Tak, tak, tak.
— Dlatego powinniśmy go zabić już teraz!
Tak, ta… Nie, nie, nie!
— Ha! Śmieje się z ciebie pogardliwie! Czeka tylko, by sprawić, że twoja głowa wybuchnie ognistymi wężami.
Nie, nie, nie.
— Wiesz przecież, że kiedy my tu rozmawiamy, Trzy Zaprzężone Woły cierpi na torturach!
— Armia ludu to coś więcej niż pojedynczy ludzie, Kwiecie Lotosu!
W cuchnącym worku Rincewind skrzywił się ze złością. Zaczynał już żywić niechęć do pierwszego mówiącego, jak zresztą zwykle wobec ludzi, którzy nalegali, żeby zgładzić go bez zwłoki. Ale kiedy taki człowiek zaczynał opowiadać o rzeczach ważniejszych niż ludzie, Rincewind wiedział, że ma poważne kłopoty.
— Jestem pewna, że Wielki Mag potrafi uwolnić Trzy Zaprzężone Woły — odezwał się głos koło jego ucha. Należał do Motyl.
— Tak, bez trudu zdoła uwolnić Trzy Zaprzężone Woły! — zgodziła się Kwiat Lotosu.
— Tak uważacie? Dostanie się do Zakazanego Miasta? Niemożliwe! To pewna śmierć!
Tak, tak, tak.
— Nie dla Wielkiego Maga — odparła Motyl.
— Cicho bądź! — szepnął Rincewind.
— Chciałbyś wiedzieć, jak duży tasak trzyma w ręku Dwa Ogniste Zioła? — odpowiedziała szeptem Motyl.
— Nie!
— Bardzo duży.
— Powiedział, że wejście do Zakazanego Miasta to pewna śmierć.
— Nie. To tylko prawdopodobna śmierć. Zapewniam cię, że jeśli znowu uciekniesz, naprawdę stanie się pewna.
Ktoś zdjął mu z głowy worek.
Twarz, jaka pojawiła się tuż przed nim, należała do Kwiatu Lotosu. A można zobaczyć wiele gorszych rzeczy niż jej twarz w świetle dnia. Przywołała myśli o śmietanie, kawałku masła i akurat właściwej ilości soli[21].
Jedną z rzeczy, którą mógłby zobaczyć, była na przykład twarz Dwóch Ognistych Ziół. Nie wyglądała miło. Była nalana i miała w oczach dwie maleńkie źrenice. Zdawała się żywym przykładem na to, że chociaż ludzi mogą dręczyć królowie, cesarze i mandaryni, zadanie to równie dobrze wykona zwykły człowiek z sąsiedztwa.
— Wielki Mag? Akurat — powiedział Dwa Ogniste Zioła.
— Potrafi! — zawołała Kwiat Lotosu (i serek śmietankowy, pomyślał Rincewind; i może jeszcze jakaś sałatka). — Jest Wielkim Magiem, który do nas powrócił! Czy nie prowadził Mistrza przez krainy upiorów i krwiożerczych wampirów?
— Nie powiedziałbym… — zaczął Rincewind.
— I taki wielki mag pozwolił się tu przynieść w worku? — zadrwił Dwa Ogniste Zioła. — Niech nam pokaże jakieś czary.
— Prawdziwie wielki mag nie zniży się do pokazywania sztuczek! — oświadczyła Kwiat Lotosu.
— To prawda — potwierdził Rincewind. — Nie zniży się.
— Wstyd, że Zioła proponuje coś takiego!
— Wstyd — zgodził się Rincewind.
— Poza tym cała moc będzie mu potrzebna, by wkroczyć do Zakazanego Miasta — dodała Motyl.
Rincewind odkrył, że nienawidzi dźwięku jej głosu.
— Zakazane Miasto — wymamrotał.
— Wszyscy wiedzą, że są tam straszne sidła, pułapki i wielu, bardzo wielu gwardzistów.
— Sidła, pułapki…
— I gdyby magia go zawiodła, bo pokazywał Ziołom sztuczki, trafi do najgłębszego lochu, gdzie będzie konał cal po calu.
— Po calu… ehm… O który konkretnie cal…
— Niech więc wstydzi się Dwa Ogniste Zioła!
Rincewind uśmiechnął się z przymusem.
— Prawdę mówiąc, nie jestem aż taki wielki. Dosyć wielki, owszem — dodał szybko, gdy Motyl zmarszczyła czoło. — Ale nie bardzo wielki.
— Pisma Mistrza stwierdzają wyraźnie, że pokonałeś wielu potężnych czarowników i mądrze znalazłeś wyjście z wielu trudnych sytuacji.
Rincewind smętnie pokiwał głową. To się mniej więcej zgadzało, chociaż w większości przypadków wcale nie miał takiego zamiaru. Natomiast Zakazane Miasto wyglądało, no… na zakazane. Nie wydawało się kuszące. Nie sprawiało wrażenia, jakby sprzedawano tam widokówki. Jedyną pamiątką, jaką pewnie człowiekowi proponowali, były jego zęby. W torebce.
— Tego… Przypuszczam, że ten chłopak, Woły, siedzi w jakimś głębokim lochu, co?
— Najgłębszym — zapewnił Dwa Ogniste Zioła.
— I… jeszcze nigdy nikogo potem nie widzieliście? Znaczy z tych, których tam zamknęli?
— Widzieliśmy ich fragmenty — odparła Kwiat Lotosu.
— Zwykle głowy — dodał Dwa Ogniste Zioła. — Na hakach przy bramie.
— Ale nie głowę Trzech Zaprzężonych Wołów — oświadczyła stanowczo Kwiat Lotosu. — Wielki Mag przemówił!
— Właściwie to chyba nie powiedziałem…
— Przemówiłeś — przerwała mu Motyl.
Rincewind przyzwyczaił się już do mroku i przekonał się, że jest w jakimś magazynie czy piwnicy. Przytłumiony gwar miasta dobiegał przez okratowane otwory w sklepieniu. Połowa pomieszczenia zastawiona była beczkami i pakami, a na każdej ktoś siedział. Panował wręcz ścisk.
Wszyscy obserwowali go w nabożnym skupieniu, ale nie tylko to mieli ze sobą wspólnego.
Rincewind obrócił się dookoła.
— Co to za dzieci? — zapytał.
— To jest hunghungska kadra Czerwonej Armii — odpowiedziała mu Kwiat Lotosu.
Dwa Ogniste Zioła parsknął gniewnie.
— Dlaczego mu to zdradziłaś? — oburzył się. — Teraz trzeba będzie go zabić.
— Przecież są tacy młodzi!
— Może nie są zaawansowani w latach — odparł Dwa Ogniste Zioła — ale czcigodni pod względem odwagi i honoru.
— I doświadczeni w walce? Ci gwardziści, których widziałem, nie wyglądają na miłych ludzi. A czy wy macie chociaż jakąś broń?
— Broń wydrzemy z rąk naszych wrogów! — oświadczył Dwa Ogniste Zioła.
Zabrzmiały entuzjastyczne okrzyki.
— Naprawdę? A jak właściwie ich skłonicie, żeby ją puścili?
Rincewind wskazał małą dziewczynkę, która odsunęła się sprzed jego palca, jakby trzymał naładowaną kuszę. Wyglądała na siedem lat i ściskała pluszowego królika.
— Jak ci na imię?
— Jedna Ukochana Perła, Wielki Magu.
— A co robisz w Czerwonej Armii?
— Dostałam medal za rozlepianie ulotek, Wielki Magu.
— No tak… Na przykład „Niech niezbyt dobre rzeczy przytrafią się naszym nieprzyjaciołom, jeśli można”? Takie hasła?
— No… — dziewczynka zerknęła niepewnie na Motyl.
— Rewolucja nie jest dla nas łatwa — wyjaśniła starsza dziewczyna. — Brakuje nam… doświadczenia.
— No więc przybyłem, by wam powiedzieć, że nie robi się rewolucji śpiewaniem pieśni, rozlepianiem ulotek i walką gołymi rękami! — zawołał Rincewind. — Nie wtedy, kiedy staje się przeciwko prawdziwym ludziom z prawdziwą bronią. Wy…
Przerwał, gdy uświadomił sobie, że sto par oczu obserwuje go w skupieniu, a dwieście uszu pilnie słucha.
Odtworzył swoje słowa w komorze echowej własnej głowy. Powiedział: „przybyłem, by wam powiedzieć…”.
— …to znaczy, nie do mnie należy mówienie wam czegokolwiek.
— Rzeczywiście — wtrącił Dwa Ogniste Zioła. — Zwyciężymy, bo po naszej stronie stoi historia.
— Zwyciężymy, bo po naszej stronie stoi Wielki Mag — poprawiła go surowo Motyl.
— Coś wam powiem! — krzyknął Rincewind. — Wolałbym raczej zaufać sobie niż historii! Niech to demony, naprawdę to powiedziałem?
— A zatem pomożesz Trzem Zaprzężonym Wołom — stwierdziła Motyl.
— Proszę! — zawołała Kwiat Lotosu.
Rincewind spojrzał na nią, na łzy w kącikach jej oczu, na bandę zasłuchanych dzieci i nastolatków, którzy naprawdę wierzyli, że śpiewając porywające pieśni, można pokonać armię.
Jeśli się dobrze zastanowić, miał tylko jedno wyjście.
Musi na razie udawać, że się zgadza, a potem wynieść się jak najszybciej i przy pierwszej okazji. Gniew Motyl był groźny, ale hak to hak. Oczywiście, przez jakiś czas potem będzie się czuł paskudnie, ale o to właśnie chodzi. Będzie się czuł paskudnie, ale nie będzie czuł haka.
Świat miał zbyt wielu bohaterów i na pewno nie potrzebuje następnego. Miał za to tylko jednego Rincewinda, więc Rincewind był światu winien utrzymywanie tego jedynego przy życiu jak najdłużej.
Przy drodze stała gospoda. Miała dziedziniec. I zagrodę dla Bagaży.
Stały tam wielkie kufry podróżne mogące pomieścić dwutygodniowe wyposażenie dla całej rodziny ze służbą. Były kupieckie walizki próbek, zwykłe kwadratowe skrzynki na prymitywnych nogach. Były eleganckie torby na krótkie trasy.
Szurały i przesuwały się w zagrodzie. Od czasu do czasu brzęknął uchwyt, skrzypnął zawias, raz czy dwa stuknęło wieko i zatupały kufry próbujące usunąć się z drogi.
Trzy z nich były duże i kryte nabijaną ćwiekami skórą. Wyglądały na taki ekwipunek podróżny, który włóczy się w pobliżu tanich hoteli i rzuca nieprzyzwoite uwagi damskim torebkom. Obiektem ich uwagi stała się niezbyt duża walizka z inkrustowanym wiekiem i na drobnych stopach. Wycofała się w sam kąt.
Największy z kufrów podchodził do niej coraz bliżej, a jego ciężkie, nabijane wieko kilka razy otworzyło się ze zgrzytem. Mniejsza walizka cofała się tak, że jej tylne nogi usiłowały już wdrapywać się na ogrodzenie.
Nagle zza muru dziedzińca rozległ się tupot nóżek. Rozbrzmiewał coraz głośniej, aż ucichł nagle. Coś brzęknęło, jakby ciężki obiekt wylądował na naciągniętym dachu powozu. Na tle wschodzącego księżyca pojawiła się sylwetka czegoś koziołkującego wolno w powietrzu.
To coś wylądowało przed trzema wielkimi kuframi, podskoczyło i ruszyło do ataku.
W końcu podróżni wybiegli z gospody w noc, ale wtedy części odzieży leżały już rozrzucone i zdeptane na całym dziedzińcu. Trzy czarne kufry, podrapane i poobijane, znaleziono na dachu. Każdy skrobał nogami dachówki i odpychał pozostałe, próbując znaleźć się jak najwyżej. Inne Bagaże wpadły w panikę, wyłamały ogrodzenie i rozbiegły się po okolicy.
W końcu znaleziono wszystkie, prócz jednego.
Ordyńcy byli z siebie dumni, kiedy siadali razem do kolacji. Zachowywali się, zdaniem Saveloya, jak gromada chłopców, którzy właśnie dostali swoją pierwszą parę długich spodni.
Co zresztą właśnie się stało. Każdy miał na sobie workowate spodnie i długą szarą szatę.
— Robiliśmy zakupy — oznajmił z dumą Caleb. — Płaciliśmy za wszystko pieniędzmi. Jesteśmy ubrani jak ludzie cywilizowani.
— Istotnie — zgodził się pobłażliwie Saveloy.
Miał nadzieję, że doprowadzą misję do końca, zanim odkryją, jakich cywilizowanych ludzi noszą kostiumy. Kłopotliwe okazały się brody. Ludzie, którzy nosili takie ubrania w Zakazanym Mieście, zwykle nie mieli bród. Ich brak bród był wręcz przysłowiowy. Właściwie w ścisłym sensie przysłowiowy był ich brak innych ważnych fragmentów, a w konsekwencji również zarostu.
Cohen przesunął się na krześle.
— Drapie — stwierdził. — To są spodnie, tak? Nigdy jeszcze takich nie nosiłem. Koszuli też. Po co komu koszula, która nie jest kolczugą?
— Ale poszło nam świetnie — powiedział Caleb.
Poszedł nawet się ogolić, zmuszając cyrulika, by po raz pierwszy w swej karierze użył dłuta. Teraz co chwila gładził swój nagi, różowy podbródek.
— No, rzeczywiście byliśmy cywilizowani — uznał Vincent.
— Z wyjątkiem tego kawałka, kiedy podpaliłeś sprzedawcę — wtrącił Mały Willie.
— No, ale podpaliłem go tylko trochę.
— Co?
— Ucz!
— Słucham, Dżyngis.
— Dlaczego powiedziałeś sprzedawcy fajerwerków, że wszyscy, których znałeś, zginęli gwałtowną śmiercią?
Saveloy stopą trącał pod stołem dużą paczkę stojącą obok pięknego nowego kociołka.
— Żeby nie nabrał podejrzeń co do naszych zakupów.
— Pięć tysięcy fajerwerków?
— Co?
— Opowiadałem wam kiedyś — powiedział Saveloy — że gdy skończyłem uczyć geografii w Gildii Skrytobójców i Gildii Hydraulików, przez parę lat pracowałem w Gildii Alchemików?
— Alchemicy? Wariaci, co do jednego — ocenił Truckle.
— Ale bardzo pilni w geografii. Pewnie chcą wiedzieć, gdzie spadli. Jedzcie, panowie. Przed nami długa noc.
— Co to takiego? — zainteresował się Truckle, nabijając coś na pałeczkę.
— Eee… potrawka.
— No tak. Ale co to jest?
— Jakiś… tego, no… pies.
Orda spojrzała na niego nieruchomo.
— Nie ma w tym nic złego — zapewnił ze szczerością człowieka, kory dla siebie zamówił pędy bambusa i mleczko sojowe.
— Jadłem już wszystko — oświadczył Truckle. — Ale nie będę jadł psa. Miałem kiedyś psa. Łazika.
— Pamiętam — odezwał się Cohen. — Tego w obroży z kolcami? Tego, który zjadał ludzi?
— Mówcie sobie, co chcecie, ale dla mnie był przyjacielem. — Truckle odgarnął mięso na bok.
— A krwawą śmiercią dla wszystkich innych. Ja zjem twoją porcję. Zamów mu kurczaka, Ucz.
— Raz żem zjadł człowieka — wymamrotał Wściekły Hamish. — W oblężeniu to było.
— Zjadłeś kogoś? — zdziwił się Saveloy i skinął na kelnera.
— Tylko nogę.
— To okropne!
— Nie z musztardą.
A już sądziłem, że ich znam, pomyślał Saveloy.
Sięgnął po kieliszek. Ordyńcy także sięgnęli po swoje, obserwując go pilnie.
— Toast, panowie — powiedział. — I pamiętajcie, co mówiłem o żłopaniu. Od żłopania ma się wilgotne uszy. Tylko sączymy. Za cywilizację!
Ordyńcy dołączyli do niego, każdy z własnym toastem.
— Pchan’kov![22]
— Kłaść się na podłodze, a nikomu nie stanie się krzywda!
— Obyś żył w ciekawych spodniach!
— Jakie jest magiczne słówko? Dawaj!
— Śmierć prawie wszystkim tyranom!
— Co?
— Mury Zakazanego Miasta mają czterdzieści stóp wysokości — poinformowała Motyl. — Bramy wykute są z mosiądzu, a strzegą ich setki gwardzistów. Ale oczywiście mamy Wielkiego Maga.
— Kogo?
— Ciebie.
— Przepraszam, stale zapominam.
— Owszem. — Motyl obrzuciła Rincewinda długim, badawczym spojrzeniem. Pamiętał, że tak patrzyli na niego nauczyciele, kiedy uzyskał wysoką ocenę w jakimś teście, zwyczajnie zgadując odpowiedzi.
Szybko spuścił wzrok.
Cohen by wiedział, co robić, myślał. Wyrąbałby sobie drogę mieczem. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby się bać albo martwić. On jest człowiekiem, jakiego wam trzeba w takiej chwili.
— Na pewno znasz zaklęcia, którymi zburzysz mur — powiedziała Kwiat Lotosu.
Rincewind zastanowił się, co mu zrobią, kiedy się okaże, że nie zna. Niewiele, uznał, jeśli będzie już uciekał. Pewnie, mogą przekląć pamięć o nim i określać najgorszymi słowami, ale do tego był przyzwyczajony. Kamienie i kije przetrącą mi szyję, myślał. Niejasno zdawał sobie sprawę, że jest też druga część tego powiedzenia, ale nie przejmował się nią, gdyż zawsze ta pierwsza zajmowała całą jego uwagę.
Nawet Bagaż go opuścił. Owszem, to niewielki jaśniejszy punkt w całej sytuacji, ale Rincewindowi brakowało tupotu małych nóżek…
— Zanim ruszymy — powiedział — powinniśmy chyba zaśpiewać jakąś pieśń rewolucyjną.
Kadrze spodobał się ten pomysł. Kiedy zajęli się śpiewem, podszedł dyskretnie do Motyl, która rzuciła mu porozumiewawczy uśmieszek.
— Wiesz, że nie potrafię tego zrobić!
— Mistrz twierdził, że jesteś bardzo pomysłowy.
— Nie umiem wyczarować dziury w murze!
— Na pewno coś wymyślisz. I… Wielki Magu…
— Tak?
— Ukochana Perła, ta dziewczynka z pluszowym królikiem…
— Tak?
— Kadra to wszystko, co jej zostało. To samo dotyczy wielu innych. Kiedy wodzowie walczą, giną ludzie. Rodzice. Jako jedna z pierwszych przeczytałam „Co robiłem na wakacjach”, Wielki Magu. Zobaczyłam tam głupiego człowieka, któremu z jakiegoś powodu zawsze sprzyja szczęście. Wielki Magu, mam nadzieję, że dla dobra każdego z nas będziesz miał dzisiaj mnóstwo szczęścia. Zwłaszcza dla twojego.
Na dworze Cesarza Słońca szemrały fontanny. Pawie wydawały okrzyki brzmiące jak odgłos czegoś, co nie powinno wyglądać tak pięknie. Ornamentalne drzewka rzucały swój cień, jak tylko one potrafią — ornamentalnie.
Ogrody zajmowały serce miasta — dało się stąd usłyszeć zewnętrzny hałas. Dobiegał przytłumiony, dzięki słomie rozsypywanej codziennie na najbliższych ulicach, ale też dlatego że każdy dźwięk, uznany za zbyt głośny, zyskałby swemu autorowi bardzo krótki pobyt w więzieniu.
Ze wszystkich ogrodów najbardziej estetycznie udany był ten, który przygotował sam pierwszy cesarz, Zwierciadło Jedynego Słońca. Składał się tylko ze żwiru i kamieni, ale estetycznie zagrabionych tak, jakby pozostawił je górski strumień z wyrobionym gustem artystycznym. Właśnie tutaj cesarz Zwierciadło Jedynego Słońca, pod którego panowaniem zostało zjednoczone Imperium i wzniesiony Wielki Mur, przychodził, by odświeżyć duszę i dumać nad istotą jedności wszechrzeczy. Pijał przy tym wino z czaszki jakiegoś wroga, a może niezręcznego przy grabiach ogrodnika.
W tej chwili w ogrodzie przebywał Drugi Mały Wang, mistrz protokołu, który zjawił się, bo uznał, że pomoże mu to ukoić nerwy.
Pewnie chodzi o numer drugi, tłumaczył sobie często. To pechowy numer przy urodzinach. Być nazwanym Małym Wangiem to drobiazg, dowodzący jedynie braku uprzejmości, coś w rodzaju odchodów małej mewy po tym wielkim stosie bawolich ekskrementów, jakie Niebiosa zrzuciły wprost do jego horoskopu. Musiał też przyznać, że nie poprawił swej sytuacji, godząc się objąć stanowisko mistrza protokołu.
Wtedy wydawało się to znakomitym pomysłem. Awansował powoli w agatejskiej służbie państwowej, doskonaląc talenty niezbędne dla praktyki dobrego zarządzania (takie jak kaligrafia, origami, układanie kwiatów i Pięć Cudownych Form poezji). Pracowicie wypełniał powierzone mu obowiązki i tylko mimochodem zauważał, że wokół nie ma tak wielu jak kiedyś urzędników publicznych wysokiej rangi. Aż pewnego dnia grupa szacownych mandarynów — większość o wiele bardziej szacowna od niego — otoczyła go, gdy szukał rymu do „pomarańczy płatka”, i pogratulowała stanowiska nowego mistrza.
Stało się to trzy miesiące temu.
Ze wszystkich spraw, które przemyślał sobie przez te trzy miesiące, najbardziej haniebna była ta: zaczął wierzyć, że Cesarz Słońce nie jest, jak sądził, Panem Raju, Filarem Nieba i Wielką Rzeką Łaskawości, ale złośliwym szaleńcem, którego zgon zbyt długo już się odwleka.
Przerażająca myśl. To tak jakby nienawidzić macierzyństwa i surowej ryby, jakby sprzeciwiać się słonecznemu światłu. Większość ludzi rozwija w sobie świadomość społeczną w młodości, w tym krótkim okresie pomiędzy ukończeniem szkoły a uznaniem, że niesprawiedliwość niekoniecznie jest całkiem zła. Odkrycie tego w wieku lat sześćdziesięciu powoduje jednak prawdziwy wstrząs.
To nie znaczy, że sprzeciwiał się Złotym Zasadom. Rozsądek podpowiadał, że człowiekowi skłonnemu do złodziejstwa należy odrąbać ręce; chroni go to przed kolejnymi kradzieżami i zbrukaniem duszy. Wieśniak, który nie może zapłacić podatku, powinien zostać stracony, by nie uległ pokusie lenistwa i by zapobiec niepokojom społecznym. A skoro Imperium zostało stworzone przez Niebiosa jako jedyny prawdziwy świat ludzkich istot, gdy wszystko poza nim jest krainą upiorów, to z całą pewnością należy usuwać osoby, które kwestionują ten stan rzeczy.
Czuł jednak, że nie wypada chichotać przy tym radośnie. Dokonywanie tych czynów powinno być jedynie koniecznym obowiązkiem, a nie przyjemnością.
Gdzieś z daleka usłyszał krzyki. To cesarz znowu grał w szachy. Lubił korzystać z żywych figur.
Drugiemu Małemu Wangowi ciążyła ta wiedza. Kiedyś czasy były lepsze — zdążył już to odkryć. Nie zawsze sprawy Imperium wyglądały tak jak teraz. Cesarze nie byli okrutnymi błaznami, których otoczenie jest bezpieczne jak bagna w sezonie krokodyli. Kiedy umierał władca, nie zawsze wybuchała wojna domowa. Arystokraci nie rządzili krajem. Lud miał prawa, nie tylko obowiązki.
Aż pewnego dnia zakwestionowano prawo sukcesji, wybuchła wojna i od tego czasu nic jakoś nie mogło się poprawić.
Jeśli nie zdarzy się nic nadzwyczajnego, niedługo umrze cesarz. Bez wątpienia jest już dla niego przygotowywane specjalne piekło. Jak zwykle rozpęta się wojna, po czym na tron wstąpi nowy cesarz. Jeśli Drugi Mały Wang będzie miał wielkie szczęście, zostanie ścięty, co zwykle przytrafiało się ludziom, którzy objęli wysokie urzędy za poprzedniej władzy. Ale według obecnych norm nie jest to szczególne okrucieństwo, gdyż ostatnio można było stracić głowę za przeszkodzenie cesarzowi w myśleniu albo za stanie w niewłaściwym miejscu.
I wtedy Drugi Mały Wang usłyszał duchy.
Zdawało mu się, że są tuż pod jego stopami.
Mówiły obcym językiem, więc dla Drugiego Małego Wanga były to pozbawione znaczenia dźwięki. Brzmiały tak:
— „Gdzie jesteśmy, do demona?”
— „Gdzieś pod pałacem. Jestem pewien. Szukajcie następnej klapy w suficie.”
— „Co?”
— „Mam dość pchania tego przeklętego wózka.”
— „Mówię, że po wszystkim należy mi się gorący masaż stóp.”
— „To ma być sposób na wejście do miasta? To ma być wejście do miasta? Po pachy w wodzie? Nie tak wkraczaliśmy do jakiegoś pie… nędznego miasta, kiedy jeździłem z Bruce’em Hunem. Do tego… kochającego miasta wkraczało się na czele tysiąca konnych, ot co!”
— „Tak, ale w tej rurze i tak by się nie zmieścili.”
Głosy brzmiały głucho i dudniąco. Zdumiony i zafascynowany Drugi Mały Wang podążał za nimi przez zagrabiony żwir w sposób tak niedbały, że mógł zyskać natychmiastowe wyrwanie języka z jego zwykłego miejsca pokoju i ukojenia.
— „Możemy się pospieszyć? Wolałbym, żeby nas już tu nie było, kiedy wybuchnie kociołek. A nie miałem czasu na eksperymenty z lontami.”
— „Wciąż nie łapie, o co chodzi z tym kociołkiem, Ucz.”
— „Mam nadzieje, że fajerwerki wybiją dziurę w murze.”
— „Jasne. Ale w takim razie dlaczego nas tam nie ma? Po co leziemy tą rurą?”
— „Bo wszyscy strażnicy pobiegną sprawdzić, co wybuchło.”
— „Właśnie. I powinniśmy na nich czekać.”
— „Nie! Powinniśmy być tutaj, Dżyngis. Ten manewr nazywa się „odwrócenie uwagi”. W ten sposób… jest bardziej cywilizowanie.”
Drugi Mały Wang przycisnął ucho do gruntu.
— „Ucz, jaka jest kara za wejście do Zakazanego Miasta? Możesz powtórzyć?”
— „O ile wiem, jest to egzekucja polegająca na powieszeniu, wyciąganiu i ćwiartowaniu. Dlatego, rozumiecie, lepiej, żeby…”
Coś bardzo cicho plusnęło.
— „A jak kogoś wyciągają?”
— „Wydaje mi się, że wypruwają wnętrzności i pokazują je skazańcowi.”
— „Po co?”
— „Właściwie nie wiem. Pewnie żeby sprawdzić, czy je rozpozna.”
— „Znaczy, niby jak? O, faktycznie, to moje nerki, a to moje śniadanie?”
— „A jak ćwiartują? Tną na ćwiartki?”
— „Sądząc z kontekstu, to bardzo prawdopodobne.”
Przez chwilę słychać było tylko plusk sześciu par nóg i ciche zgrzytanie czegoś, co brzmiało jak koła.
— „No, a jak wieszają?”
— „Słucham?”
— „He, he, he… Przepraszam, żartowałem.”
Drugi Mały Wang potknął się o dwustuletnie drzewko bonsai i uderzył głową o kamień wybrany ze względu na swój fundamentalny spokój. Kiedy po kilku sekundach odzyskał przytomność, głosy umilkły. O ile w ogóle realnie istniały.
Duchy. Ostatnio sporo jest tu duchów. Drugi Mały Wang żałował, że nie ma przy sobie paru fajerwerków.
Bycie mistrzem protokołu okazało się gorsze nawet od szukania rymu do „pomarańczy płatka”.
Latarnie rozjaśniały uliczki Hunghung. Słysząc za sobą ciche rozmowy Czerwonej Armii, Rincewind dotarł do muru Zakazanego Miasta.
Nikt lepiej od niego nie wiedział, że jest absolutnie niezdolny do prawdziwych czarów. Udawały mu się jedynie przypadkiem.
Był więc pewien, że jeśli pomacha ręką i wypowie kilka magicznych słów, mur najprawdopodobniej stanie się trochę mniej dziurawy niż w tej chwili.
Przykro będzie rozczarować Kwiat Lotosu, której ciało nasuwało na myśl talerz ozdobnie ciętych frytek. Chyba jednak najwyższy czas, by się nauczyła, że nie wolno polegać na magach.
A potem będzie mógł się stąd wynieść. Co może mu zrobić Motyl, jeśli spróbuje i zawiedzie?
Ku swemu zdziwieniu odkrył w sobie nadzieję, że zanim ucieknie, zdąży wsadzić Dwóm Ognistym Ziołom palec w oko. Był zdumiony, że inni nie poznali się na tym człowieku.
Znaleźli się pomiędzy bramami. Życie Hunghung oblewało mur niczym mulista fala; wszędzie widział stragany i stoiska. Rincewind myślał dotąd, że Ankhmorporkianie żyją praktycznie na ulicach, jednak w porównaniu z mieszkańcami Hunghung można by ich uznać za agorafobów. Pogrzeby (i połączone z nimi pokazy sztucznych ogni), wesela i ceremonie religijne odbywały się obok i mieszały z normalną działalnością targową, taką jak zarzynanie zwierząt w stylu wolnym i targowanie się na poziomie światowym.
Zioła wskazał odsłonięty odcinek muru. Pod ścianą leżał jedynie stos drewna.
— Mniej więcej tam, Wielki Magu — rzucił drwiąco. — I nie przemęczaj się nadmiernie. Wystarczy mały otwór.
— Przecież dookoła są setki ludzi!
— Czy to kłopot dla tak wybitnego maga? Czy może nie potrafisz, kiedy inni patrzą?
— Nie mam wątpliwości, że Wielki Mag nas zadziwi — oświadczyła Motyl.
— Kiedy ludzie zobaczą potęgę Wielkiego Maga, będą o niej opowiadać po wieczne czasy — dodała Kwiat Lotosu.
— Prawdopodobnie — mruknął Rincewind.
Kadra ucichła, choć wskazywały na to jedynie ich zamknięte usta. Przestrzeń pozostawioną przez to milczenie natychmiast wypełnił gwar tłumu.
Rincewind podwinął rękawy.
Nie był nawet pewien, jakie jest zaklęcie wysadzające obiekty murowane.
Niepewnie machnął ręką.
— Lepiej się odsuńmy — powiedział Zioła ze złośliwym uśmiechem.
— Quanti canicula iila in fenestre — powiedział Rincewind. — Tego…
Rozpaczliwie wpatrywał się w mur. Dzięki wyczuleniu zmysłów, jakie zdarza się ludziom na krawędzi paniki, zauważył kocioł częściowo przysypany drewnem. I chyba był do niego umocowany kawałek płonącego sznurka.
— Słuchajcie — powiedział. — Tam chyba jest…
— Jakieś kłopoty? — spytał złośliwie Zioła.
Rincewind wyprostował się.
— … — odparł z godnością.
Zabrzmiał dźwięk, jakby pianka lądowała delikatnie na talerzu, i wszystko przed nim rozjarzyło się bielą. Po chwili biel zmieniła się w czerwień z pasami czerni, a straszliwy huk klepnął go dłonią po uszach.
Sierpowaty fragment czegoś ściął czubek kapelusza i wbił się w najbliższy dom, który zajął się ogniem.
Ostro zapachniało przypalonymi brwiami.
Kiedy odłamki opadły, Rincewind zobaczył sporą dziurę w murze. Cegły wokół brzegów, zmienione teraz w rozgrzaną do czerwoności ceramikę, zaczynały stygnąć przy wtórze cichych trzasków.
Spojrzał na swe czarne od sadzy dłonie.
— Ale numer… — powiedział. A potem dodał jeszcze: — I dobrze!
Odwrócił się, by rzec dumnie: „I co wy na to?”, ale zamilkł, kiedy stało się oczywiste, że wszyscy pozostali leżą płasko na ziemi.
Kaczka obserwowała go podejrzliwie z klatki. Dzięki częściowej osłonie prętów miała pióra ubarwione w pasy na przemian naturalne i przypieczone.
Zawsze chciał rzucać takie czary. Zawsze potrafił doskonale je sobie wyobrazić. Tyle że nigdy mu nie wychodziły…
W otworze pojawili się gwardziści. Jeden, którego przerażający hełm sugerował oficera, popatrzył na czerniejące brzegi otworu, a potem na Rincewinda.
— Ty to zrobiłeś? — zapytał.
— Cofnijcie się! — krzyknął pijany swą potęgą Rincewind. — Jestem Wielkim Magiem, wiecie? Widzicie ten palec? Nie zmuszajcie mnie, żebym go użył!
Oficer skinął na swoich ludzi.
— Brać go.
Rincewind cofnął się o krok.
— Ostrzegam! Kto spróbuje mnie dotknąć, będzie przez resztę życia łykał muchy i podskakiwał!
Gwardziści podchodzili z determinacją ludzi skłonnych zaryzykować niepewne zagrożenie czarami wobec całkiem pewnej kary za niewykonanie rozkazu.
— Odstąpcie! To lada chwila eksploduje! No dobrze, skoro nie zostawiacie mi wyboru…
Machnął ręką. Kilka razy pstryknął palcami.
— Eee…
Gwardziści sprawdzili, że nie zmienili kształtu, po czym chwycili go za ramiona.
— To może działać z opóźnionym zapłonem… — ostrzegł, kiedy ścisnęli mocniej. — A może zainteresuje was wysłuchanie słynnego cytatu… — Gwardziści unieśli go nad ziemię. — Raczej nie.
Przenieśli Rincewinda, wciąż odruchowo przebierającego w powietrzu nogami, przed skryte za maską oblicze oficera, który ryknął:
— Na kolana, buntowniku!
— Chętnie, ale…
— Widziałem, co zrobiłeś z Czterema Białymi Lisami!
— Co? Kto to taki?
— Zabierzcie go do cesarza.
Wleczony Rincewind widział jeszcze przez chwilę, jak gwardziści z mieczami w dłoniach otaczają Czerwoną Armię.
Metalowa płyta zakołysała się, po czym upadła na podłogę.
— Ostrożnie!
— Nie jestem przyzwyczajony do ostrożności! Bruce Hun nie był ostro…
— Zamknij się z tym Bruce’em Hunem!
— Ciebie też niech licho porwie!
— Co?
— Jest tam ktoś?
Cohen wysunął głowę z tunelu. Pomieszczenie było ciemne, wilgotne, pełne rur i przewodów. Woda ciekła we wszystkich kierunkach, by napełniać fontanny i zbiorniki.
— Nie — stwierdził z rozczarowaniem.
Rozległy się głuche przekleństwa i zgrzyty, kiedy do długiej, niskiej piwnicy przeciskano wózek Hamisha.
Saveloy zapalił zapałkę, a ordyńcy rozproszyli się i badali otoczenie.
— Gratulacje, panowie — rzekł. — Jak sądzę, jesteśmy już w pałacu.
— Jasne — mruknął Truckle. — Pokonaliśmy tę pie… kochającą rurę. Co komu z tego?
— Możem ją zgwałcić — podpowiedział Caleb.
— Patrzcie, to koło się obraca!
— Co to jest kochająca rura?
— Co robi ta dźwignia?
— Co?
— A może poszukamy drzwi, wypadniemy stąd i zabijemy wszystkich?
Saveloy przymknął oczy. Sytuacja wydawała mu się znajoma i po chwili przypomniał sobie dlaczego. Kiedyś zabrał całą klasę na szkolną wycieczkę do miejskiej zbrojowni. Jeszcze teraz w wilgotne dni dokuczała mu prawa noga.
— Nie, nie. Nie! — powiedział. — Co by nam z tego przyszło? Mały Willie, zostaw tę dźwignię.
— No, na przykład ja poczułbym się lepiej — odparł Cohen. — Przez cały dzień nikogo nie zabiłem, oprócz tego strażnika, a to się właściwie nie liczy.
— Przypominam, że mamy tutaj kraść, nie mordować. A teraz proszę wszystkich, żebyście zdjęli te mokre skóry i włożyli wasze ładne, nowe ubrania.
— To mi się nie podoba — oświadczył Cohen, wciągając koszulę. — Lubię, żeby ludzie wiedzieli, kim byłem.
— Właśnie — zgodził się Mały Willie. — Bez skór i kolczug mogą nas wziąć za bandę staruszków.
— I o to chodzi — wtrącił Saveloy. — To element podstępu.
— Czy to podobne do taktyki? — upewnił się Cohen.
— Tak.
— Niech będzie, ale i tak mi się nie podoba — narzekał Stary Vincent. — Przypuśćmy, że wygramy. Jaką pieśń zaśpiewają minstrele o ludziach, którzy atakowali przez rurę?
— Dudniącą — odgadł Mały Willie.
— Niczego takiego nie zaśpiewają — zapewnił stanowczo Cohen. — Jak mu dosyć zapłacisz, minstrel zaśpiewa, co tylko zechcesz.
Do drzwi prowadziło kilka mokrych stopni. Saveloy był już na górze i nasłuchiwał.
— Zgadza się — potwierdził Caleb. — Mówią przecież, że kto płaci muzykantowi, ten wybiera melodię.
— No tak, panowie — uzupełnił Saveloy, a oczy mu błyszczały — kto przystawi nóż do gardła muzykanta, ten pisze symfonię.
Skrytobójca sunął wolno przez komnaty pana Honga.
Był jednym z najlepszych w nielicznej, lecz ekskluzywnej gildii w Hunghung i z całą pewnością nie zaliczał się do buntowników. Nie lubił buntowników. Byli zwykle ludźmi ubogimi, a zatem niewielką mieli szansę, by zostać klientami.
Poruszał się ostrożnie, choć w niezwykły sposób. Unikał podłogi — pan Hong znany był z tego, że nastrajał deski. Skrytobójca wykorzystywał raczej meble, ozdobne parawany, a czasem również sufit.
Był doskonale przygotowany. Kiedy przez odległe drzwi wkroczył posłaniec, skrytobójca zamarł na chwilę, po czym ruszył do swego celu w idealnie zgranym rytmie, pozwalając, by ciężkie stąpanie przybysza zagłuszało jego kroki.
Pan Hong robił kolejny miecz. Składanie metalu, wszystkie te męczące, choć konieczne okresy nagrzewania i kucia, pomagały mu jasno myśleć. Zbyt dużo czysto umysłowej aktywności szkodzi mózgowi, jak stwierdził. Lubił czasami popracować także rękami.
Wsunął klingę w palenisko i kilka razy poruszył miechem.
— Słucham — powiedział.
Posłaniec uniósł głowę tuż ponad podłogę.
— Dobre wieści, panie. Schwytaliśmy Czerwoną Armię!
— Cóż, to istotnie dobre wieści — przyznał pan Hong, starannie obserwując klingę i czekając na zmianę koloru. — W tym również tego, którego nazywają Wielkim Magiem?
— Tak jest. Ale wcale nie jest taki wielki, panie.
Uśmiech zniknął, gdy Hong zmarszczył brwi.
— Doprawdy? Raczej przeciwnie, gdyż podejrzewam go o dysponowanie ogromną i niebezpieczną mocą.
— Tak, panie. Nie chciałem…
— Dopilnuj, żeby wszyscy trafili do więzienia. I wyślij wiadomość do kapitana Pięciu Ludzi Honga, by wykonał rozkazy, jakie wydałem mu dziś rano.
— Tak, panie.
— A teraz wstań.
Posłaniec wstał przerażony. Hong wciągnął grubą rękawicę i ujął rękojeść miecza.
— Broda do góry!
— Panie…
— Otwórz szeroko oczy!
Ten rozkaz był całkiem zbyteczny. Pan Hong spojrzał uważnie na maskę zgrozy, zauważył niewielki ruch, kiwnął głową, po czym jednym, niemal baletowym ruchem wyrwał gorące ostrze z paleniska, odwrócił się, pchnął…
Rozległ się bardzo krótki krzyk, a potem dłuższe syczenie.
Pan Hong pozwolił skrytobójcy osunąć się na podłogę. Potem wyrwał miecz z ciała i obejrzał parujące ostrze.
— Hm… — mruknął. — Ciekawe…
Zauważył przerażonego posłańca.
— Jeszcze tu jesteś?
— Nie, panie.
— Zrób, co mówiłem.
Pan Hong obrócił klingę tak, by odbijała światło. Starannie zbadał powierzchnię.
— I jeszcze, no… Czy mam przysłać służbę, żeby usunęła to, eee… ciało?
— Co? — Pan Hong zamyślił się głęboko.
— Ciało, panie?
— Jakie ciało? A tak. Zajmij się tym.
Ściany były przepięknie dekorowane. Nawet Rincewind to zauważył, choć przesuwały się obok zamglone szybkością. Na niektórych wymalowano cudowne ptaki, czasem górskie pejzaże albo gęstwy listowia, a każdy liść czy pąk przedstawiony był ze wszystkimi szczegółami za pomocą kilku ledwie pociągnięć pędzelka.
Ceramiczne lwy patrzyły groźnie z marmurowych piedestałów. Przy ścianach korytarza stały wazy większe od Rincewinda.
Lakierowane drzwi otwierały się przed gwardzistami. Rincewind przelotnie dostrzegał wielkie, ozdobne i puste komnaty ciągnące się po obu stronach.
Wreszcie minęli kolejne drzwi i został rzucony na drewnianą podłogę. W podobnych okolicznościach, jak się już nieraz przekonał, lepiej nie podnosić głowy.
Po chwili odezwał się dumny głos.
— Co masz do powiedzenia na swoją obronę, nędzna wszo?
— No więc ja…
— Milcz!
Aha. Czyli to miała być taka rozmowa…
Inny głos, starczy, zgrzytliwy i sapiący, powiedział:
— Gdzie jest wielki… wezyr?
— Oddalił się do swych komnat, o wspaniały. Wyjawił, że boli go głowa.
— Wezwijcie go… natychmiast.
Rincewind, z nosem przyciśniętym mocno do podłogi, doszedł do kolejnych wniosków. Wielki wezyr zawsze źle wróżył; na ogół oznaczał, że pojawią się propozycje dzikich koni i rozgrzanych do czerwoności łańcuchów. A kiedy kogoś nazywano „o wspaniały”, było właściwie pewne, że nie warto się odwoływać.
— To jest… buntownik, nieprawdaż? — Zdanie to zostało raczej wychrypione niż wypowiedziane.
— Rzeczywiście, o wspaniały.
— Myślę, że chętnie przyj… rzę się bliżej.
Rincewind usłyszał pomruk dowodzący, że grupa osób została zaskoczona tym żądaniem. Potem zgrzytnęły przesuwane meble. Miał wrażenie, że na granicy pola widzenia dostrzega kołdrę. Widocznie ktoś pchał łóżko…
— Niech on… wstanie.
Bulgot w środku zdania przypominał resztkę wody spływającą z wanny do otworu ściekowego. Chlupotał niczym cofająca się fala.
Po raz kolejny Rincewind dostał kopniaka w nerki, polecenie wyrażone w prostym esperanto brutalności. Wstał.
To rzeczywiście było łoże, i to chyba największe, jakie w życiu oglądał. Na nim, okryty brokatami i niemal zagubiony wśród poduszek, leżał starzec. Rincewind nie widział jeszcze człowieka wyglądającego na tak chorego. Starzec miał twarz bladą z zielonkawym odcieniem; żyły pod skórą dłoni przypominały robaki w słoju.
Cesarz miał wszystkie charakterystyczne cechy trupa, tyle że — jak się okazało — wyjątkowo żywotnego.
— Czyli… to jest ten nowy Wielki Mag, o… którym tyle czytaliśmy, czy… tak?
Kiedy mówił, wszyscy cierpliwie przeczekiwali bulgot w środku zdania.
— No więc… — zaczął Rincewind.
— Milcz!
Rincewind wzruszył ramionami.
Nie wiedział, czego się spodziewać po cesarzu. Jednak w wyobraźni przewidział to stanowisko dla potężnego, tłustego człowieka z licznymi pierścieniami na palcach. Tymczasem rozmowa z tym tutaj tylko o włos różniła się od nekromancji.
— Możesz pokazać nam jeszcze jakieś… czary, Wielki Magu?
Rincewind zerknął na szambelana.
— Właś…
— Milcz!
Cesarz skinął dłonią, zabulgotał z wysiłku i spojrzał pytająco. Rincewind postanowił spróbować jeszcze raz.
— Znam dobry czar — powiedział. — Sztuczka ze znikaniem.
— Możesz ją nam po… kazać?
— Tylko jeśli wszyscy pootwierają drzwi i odwrócą się plecami.
Wyraz twarzy cesarza nie zmienił się wcale. Cały dwór zamilkł. Potem zabrzmiał dźwięk, jakby kilka królików śmiertelnie się zakrztusiło.
Cesarz się śmiał. Kiedy stało się to oczywiste, wszyscy inni także wybuchnęli śmiechem. Nikt nie zyskuje takiego aplauzu jak człowiek, któremu łatwiej jest posłać kogoś na śmierć, niż wyjść do toalety.
— Co z tobą… poczniemy? — zapytał. — Gdzie jest… wielki… wezyr?
Dworzanie się rozstąpili.
Rincewind zaryzykował spojrzenie w bok. Gdy człowiek raz dostanie się w ręce wielkiego wezyra, jest już właściwie martwy. Wielcy wezyrowie zawsze są spiskującymi megalomanami. Prawdopodobnie takie są warunki zatrudnienia na tym stanowisku: „Czy jesteś przebiegłym, zdradzieckim, intrygującym szaleńcem? To świetnie, zostaniesz więc moim najbardziej zaufanym ministrem”.
— Ach, pan… Hong — ucieszył się cesarz.
— Łaski? — zaproponował Rincewind.
— Milcz! — wrzasnął szambelan.
— Powiedz mi, panie… Hong — rzekł starożytny cesarz — jaka jest kara dla… cudzoziemca… wkraczającego do Zakazanego Miasta?
— Usunięcie wszystkich kończyn, uszu i oczu, a następnie wypuszczenie na wolność — odparł pan Hong.
Rincewind podniósł rękę.
— Pierwsze wykroczenie?
— Milcz!
— Zwykle staramy się dopilnować, by nie było już drugiego — zapewnił pan Hong. — Co to za osobnik?
— Podoba mi się — oświadczył cesarz. — Chyba go… zatrzymam. Śmieszy… mnie.
Rincewind otworzył usta.
— Milcz! — ryknął szambelan, zapewne niezbyt rozsądnie w świetle ostatnich wydarzeń.
— Eee… czy on mógłby przestać wrzeszczeć „milcz” za każdym razem, kiedy próbuję coś powiedzieć? — spytał Rincewind.
— Oczywiście… Wielki Magu — zgodził się cesarz. Skinął na gwardzistów. — Zabierzcie stąd… szambelana i ode… tnijcie mu wargi.
— O wspaniały, ja…
— I uszy… także.
Nieszczęśnika wywleczono z komnaty. Zatrzasnęły się lakierowane skrzydła drzwi. Dworzanie skwitowali zajście oklaskami.
— Czy chciałbyś… popatrzeć, jak… je zjada? — zaproponował cesarz z radosnym uśmiechem. — To kapi… talna zabawa.
— Uhahaha — odparł Rincewind.
— Słuszna decyzja, panie — stwierdził pan Hong.
Odwrócił się w stronę maga i ku jego ogromnemu zdumieniu, ale i przerażeniu, mrugnął porozumiewawczo.
— O wspaniały — odezwał się pulchny dworzanin. Padł na kolana, odbił się lekko i zbliżył lękliwie do cesarza. — Zastanawiam się, czy może jest całkiem rozsądne, by okazywać taką łaskę owemu cudzoziemskiemu de…
Cesarz pochylił głowę. Rincewind mógłby przysiąc, że osypał się kurz.
W grupie dworzan nastąpiło delikatne poruszenie. Choć zdawało się, że nikt nie popełnił takiej niestosowności jak przesunięcie choćby stopy, jednak wokół klęczącego pojawił się rosnący pas pustej przestrzeni.
Cesarz się uśmiechnął.
— Twoja troska zasługuje na… pochwałę — powiedział. Dworzanin pozwolił sobie na pełen ulgi uśmiech. Cesarz dodał: — Jednak twoja arogancja… już nie. Zabijcie go powoli… niech to trwa kilka… dni.
— Aargh!
— Is… totnie. Dużo wrzącego… oleju.
— Znakomity pomysł, panie — pochwalił pan Hong.
Cesarz znów spojrzał na Rincewinda.
— Jestem pewien, że… Wielki Mag jest… moim przyjacielem — wycharczał.
— Ahahaha — zapewnił Rincewind.
Znajdował się już w takich sytuacjach, bogowie świadkami. Ale dotąd stawał przed kimś… no, zwykle przed kimś podobnym do Honga, a nie wobec takiego niemal trupa, który tak daleko pogrążył się w obłęd, że normalności nie sięgał nawet długim kijem.
— Będziemy się do… skonale bawili — obiecał cesarz. — Dużo o… tobie czytałem.
— Ahahaha.
Cesarz znów skinął dworzanom ręką.
— Udam się teraz na spoczynek.
Zebrani zaczęli ostentacyjnie ziewać. Najwyraźniej nikt tu nie kładł się spać później od cesarza.
— Panie — odezwał się znużonym głosem pan Hong. — Co każesz nam uczynić z twoim tym oto Wielkim Magiem?
Starzec obrzucił Rincewinda spojrzeniem, jakie zwykle zyskuje prezent w chwili, gdy kończą się baterie.
— Wsadźcie go do specjalnego… lochu. Na razie.
— Tak, panie. — Pan Hong skinął na gwardzistów.
Wywlekany Rincewind zdążył się jeszcze obejrzeć. Cesarz leżał nieruchomo wśród poduszek i chyba całkiem o nim zapomniał.
— Zwariował czy co? — zapytał.
— Milcz!
Rincewind przyjrzał się gwardziście, który to powiedział.
— Z taką gębą człowiek łatwo może się tu wpakować w kłopoty — mruknął pod nosem.
Pan Hong zawsze wpadał w depresję, myśląc o ogólnym stanie ludzkości. Często wydawała mu się skażona. Brakowało jej koncentracji. Weźmy taką Czerwoną Armię. Gdyby to on był buntownikiem, cesarz zginąłby w zamachu już kilka miesięcy temu, a kraj stałby teraz w ogniu, z wyjątkiem części zbyt wilgotnych, by się paliły. A ci? Mimo tylu wysiłków ich pomysłem na działalność rewolucyjną były dyskretne ulotki na murach, głoszące hasła w stylu „Nieprzyjemności dla oprawców w dogodnej chwili”.
Próbowali podpalać strażnice. Dobrze — tak powinna wyglądać rewolucja, szkoda jednak, że najpierw starali się umówić z gwardzistami. Dużo wysiłków kosztowało pana Honga wywołanie wrażenia, że Czerwona Armia w ogóle odnosi jakieś zwycięstwa.
Cóż, dał im Wielkiego Maga, w którego tak szczerze wierzyli. Teraz nie mieli już nic na swoje usprawiedliwienie. Sądząc po wyglądzie, ten nędznik był tak tchórzliwy i pozbawiony talentów, jak pan Hong oczekiwał. Armia przez niego prowadzona albo ucieknie, albo pozwoli się wybić, otwierając drogę kontrrewolucji.
Kontrrewolucja na pewno nie będzie taka nieskuteczna. Pan Hong już tego dopilnuje.
Ale sprawy trzeba załatwiać po kolei. Wszędzie czają się wrogowie. Podejrzliwi wrogowie. Ścieżka człowieka ambitnego wiedzie po słowiczej podłodze: jeden fałszywy krok, a zaśpiewają deski. To przykre, że Wielki Mag okaże się takim specjalistą od zamków. Dziś w nocy bloku więziennego pilnują ludzie pana Tanga. Oczywiście, gdyby Czerwonej Armii udało się uciec, na pana Tanga nie padnie żadne podejrzenie…
Pan Hong zaryzykował cichy chichot, gdy powracał do swoich komnat. Dowód, to najważniejsze. Nie może być żadnych dowodów. Zresztą wkrótce nie będzie to miało znaczenia. Nic nie jednoczy ludu lepiej niż przerażająca, krwawa wojna. A fakt, że Wielki Mag — czyli dowódca straszliwej armii buntowników — jest złowrogim cudzoziemskim wichrzycielem, stanie się iskrą, która podpali fajerwerki.
A potem… Ankh-Morpork [sikający pies].
Hunghung było stare. Kultura opierała się na tradycji, układzie pokarmowym bawołu i zdradzie. Pan Hong doceniał wszystkie trzy elementy, ale nie sumowały się one we władzę nad światem, a tę cenił przede wszystkim. Pod warunkiem, że zostanie osiągnięta przez pana Honga.
Gdybym był tradycyjnym typem wielkiego wezyra, pomyślał, siadając przy stoliku do herbaty, w tej chwili zanosiłbym się śmiechem.
Zamiast tego uśmiechnął się tylko do siebie.
Czas zajrzeć do kufra? Nie. Niektórym rzeczom oczekiwanie dodaje wartości.
Wózek inwalidzki Wściekłego Hamisha spowodował, że odwróciło się za nimi kilka głów, jednak nie padły żadne komentarze. Nadmierna ciekawość nie była cechą zwiększającą szansę przetrwania w Zakazanym Mieście. Ludzie skupiali się na pracy, która polegała chyba na nieskończonym przenoszeniu korytarzami stosów papierów.
Cohen przyjrzał się temu, co trzymał w ręku. Przez dziesiątki lat walczył rozmaitą bronią: mieczami naturalnie, ale też łukami, włóczniami, maczugami… Właściwie, kiedy się zastanowić, to praktycznie wszystkim.
Oprócz tego…
— Wcale mi się to nie podoba — stwierdził Truckle. — Dlaczego niesiemy kawałki papieru?
— Ponieważ jeżeli w takim miejscu niesiesz kawałek papieru, nikt nie zwraca na ciebie uwagi — wyjaśnił Saveloy.
— Dlaczego?
— Co?
— To… taka magia.
— Lepiej bym się czuł, jakby to była broń.
— Prawdę mówiąc, papier może być bronią potężniejszą od wszystkich innych.
— Wiem. Właśnie się skaleczyłem — poskarżył się Mały Willie, ssąc palec.
— Co?
— Spójrzcie na to z innej strony, panowie — zaproponował Saveloy. — Oto jesteśmy w Zakazanym Mieście i nikt przy tym nie zginął.
— Tak. I dlatego tak… choroba… narzekamy — odparł Truckle.
Saveloy westchnął. Było coś dziwnego w sposobie, w jaki Truchle używał słów. Nieważne, co naprawdę mówił, słyszało się to, co rzeczywiście miał na myśli. Mógłby samo powietrze doprowadzić do rumieńców, mówiąc „urwał nać”.
Drzwi zatrzasnęły się za Rincewindem. Potem jeszcze stuknęły zapadające rygle.
Cele Imperium były całkiem podobne do tych w domu. Kiedy chce się uwięzić stworzenie tak pomysłowe jak typowa istota ludzka, zwykle polega się głównie na solidnych, staroświeckich żelaznych prętach i dużych ilościach kamieni. Wyglądało na to, że ten uświęcony tradycją wzorzec przyjęto tutaj już od dawna.
Cóż, trzeba przyznać, że z cesarzem nie poszło najgorzej. Ale z jakiegoś powodu fakt ten nie dodawał otuchy. Starzec sprawił wrażenie człowieka równie groźnego dla przyjaciół, jak dla wrogów.
Rincewind wspomniał Macarona Jacksona, jeszcze z czasów, kiedy dopiero zaczynał studia. Wszyscy chcieli przyjaźnić się z Macaronem, ale nie wiadomo czemu, kiedy człowiek trafił już do jego bandy, stale ktoś po nim deptał, ścigała go Straż Miejska albo obrywał w bójkach, których wcale nie zaczynał. Tymczasem Macaron znajdował się gdzieś na granicy całego zamieszania i śmiał się tylko.
Poza tym cesarz nie stał już u drzwi Śmierci, ale był w korytarzu, podziwiał dywan i wygłaszał komentarze na temat wieszaka. I nie trzeba być politycznym geniuszem, by wiedzieć, że kiedy ktoś taki umiera, rachunki zostają wyrównane, zanim jeszcze ostygnie ciało. Osoba publicznie nazwana przyjacielem ma oczekiwaną długość życia kojarzoną zwykle ze stworzeniami, które o zachodzie słońca unoszą się nad strumieniem pełnym pstrągów.
Rincewind odsunął na bok jakąś czaszkę i usiadł. Istniała zapewne szansa na ratunek, ale Czerwona Armia byłaby w ciężkich tarapatach, próbując ratować gumową kaczkę przed utonięciem. Zresztą wtedy znalazłby się znowu w rękach Motyl, która budziła w nim przerażenie prawie tak wielkie jak cesarz.
Musiał wierzyć, że bogowie nie planują, by Rincewind, po wszystkich swoich przygodach, zgnił w lochu.
Nie, pomyślał z goryczą. Bogowie zaplanowali pewnie coś bardziej pomysłowego.
Światło wpadało do lochu jedynie przez bardzo małą kratkę i wyglądało na bardzo zużyte. Umeblowanie składało się ze stosiku czegoś, co zapewne kiedyś było słomą. Usłyszał…
…delikatne stukanie w ścianę.
Raz, dwa… trzy razy.
Sięgnął po czaszkę i odpowiedział tym samym.
Zabrzmiało jedno stuknięcie.
Powtórzył je.
Potem dwa.
Stuknął dwukrotnie.
Cóż, nie pierwszy raz spotykał się z czymś takim. Komunikacja pozbawiona znaczeń… Poczuł się, jakby wrócił na Niewidoczny Uniwersytet.
— Świetnie — powiedział, a jego głos odbił się głuchym echem od ścian celi. — Świetnie. Mamy kontakt. Ale co właściwie mówimy?
Coś zazgrzytało cicho. Jeden z kamiennych bloków wysunął się ze ściany i spadł Rincewindowi na nogę.
— Aargh!
— Jaki hipopotam? — zapytał stłumiony głos.
— Co?
— Słucham?
— Co?
— Chciałeś poznać kod stukania? Rozumiesz, w ten sposób kontaktujemy się między celami. Jedno stuknięcie oznacza…
— Przepraszam, ale czy nie kontaktujemy się właśnie w tej chwili?
— Tak, ale nieoficjalnie. Więźniom… nie wolno… rozmawiać…
Głos mówił coraz wolniej, jakby jego właściciel nagle przypomniał sobie coś ważnego.
— A tak — zgodził się Rincewind. — Wciąż zapominam. To przecież… Hunghung. Wszyscy… przestrzegają… reguł…
Głos Rincewinda także ucichł.
Po obu stronach muru zapadła długa, pełna zadumy cisza.
— Rincewind?
— Dwukwiat? Co ty tu robisz? — zdumiał się Rincewind.
— Gniję w lochu.
— Ja też.
— Na bogów! Ileż to już lat? — zapytał stłumiony głos Dwukwiata.
— Co? Ileż to już lat czego?
— Ale ty… czemu…?
— Bo pisałeś tę przeklętą książkę!
— Myślałem, że będzie ciekawa dla innych.
— Ciekawa? Ciekawa?!
— Myślałem, że ludzie chętnie przeczytają opisy cudzoziemskiej kultury. Nie miałem zamiaru sprawiać kłopotów.
Rincewind oparł się o swoją stronę muru. Nie, oczywiście. Dwukwiat nie chciał sprawiać kłopotów. Niektórzy nigdy nie chcą. Prawdopodobnie ostatnim dźwiękiem słyszanym, nim wszechświat złoży się jak papierowy kapelusik, będzie głos kogoś pytającego „Co się stanie, jeśli zrobię o tak?”.
— Chyba Los cię tu zesłał — rzekł Dwukwiat.
— Owszem, on lubi takie rzeczy — zgodził się Rincewind.
— Pamiętasz, jaką mieliśmy razem zabawę?
— Naprawdę? Musiałem akurat zamknąć oczy.
— Przygody!
— Ach, one. Chodzi ci o wiszenie nad przepaściami i takie rzeczy…?
— Rincewindzie…
— Tak? Słucham.
— Czuję się o wiele lepiej, kiedy ty tu jesteś.
— Zadziwiające.
Rincewind rozkoszował się twardością muru. To były zwykłe kamienie. Czuł, że może na nich polegać.
— Chyba wszyscy mają kopie twojej książki — powiedział. — Jest dziełem rewolucyjnym. I to rzeczywiście kopie. Wyglądają, jakby każdy przepisywał ją i oddawał następnemu.
— Tak. To się nazywa samizdat.
— Co to znaczy?
— Że trzeba przepisać samemu i dać egzemplarz innym. Na bogów… Sądziłem, że to tylko rozrywka. Nie spodziewałem się, że ludzie potraktują to poważnie. Nie narobiłem chyba zbyt wielkiego zamieszania?
— Wiesz, wasi rewolucjoniści są wciąż na etapie sloganów i ulotek. Ale to chyba nie pomoże, jeśli zostaną złapani.
— Ojej…
— Jak to się stało, że jeszcze żyjesz?
— Sam nie wiem. Podejrzewam, że o mnie zapomnieli. Wiesz, to się zdarza. Chodzi o papiery. Ktoś krzywo pociągnie pędzelkiem albo zapomni przepisać jedną linijkę… Myślę, że to dość częste przypadki.
— Chcesz powiedzieć, że ludzie siedzą w więzieniu, ale nikt już nie pamięta za co?
— O tak.
— No to dlaczego ich nie wypuszczają?
— Chyba są przekonani, że musieli kiedyś zrobić coś złego. Cóż, muszę przyznać, że nasz rząd pozostawia wiele do życzenia.
— Na przykład życzenia sobie innego rządu.
— Przestań. Za powtarzanie takich rzeczy można trafić do lochu.
Ludzie czasem spali, ale Zakazane Miasto nie zasypiało nigdy. Przez całą noc płonęły pochodnie w wielkim Bureaux, gdzie bezustannie toczyły się sprawy Imperium.
Polegało to, jak zauważył Saveloy, głównie na przekładaniu papierów.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów był zastępcą administratora w dystrykcie Langtang. Dobrze wypełniał swoje obowiązki, które zresztą dość lubił. Nie był człowiekiem niegodziwym.
Owszem, miał poczucie humoru jak potrawka z kurczaka. Owszem, dla rozrywki grywał na akordeonie, intensywnie nie cierpiał kotów, a po ceremonii picia herbaty miał zwyczaj osuszać górną wargę serwetką w sposób, który skłaniał panią Dobroczynne-Wiatrową do regularnego popełniania w wyobraźni okrutnych zbrodni. W dodatku trzymał pieniądze w skórzanej portmonetce i starannie je liczył po każdym zakupie, zwłaszcza jeśli za nim stała kolejka.
Z drugiej strony jednak był dobry dla zwierząt i przekazywał niewielkie, ale regularne dotacje na cele dobroczynne. Często dawał skromną jałmużnę ulicznym żebrakom, choć zawsze zapisywał to w notesiku, z którym się nie rozstawał, aby potem nie zapomnieć odwiedzić ich w charakterze oficjalnym.
I nigdy nie zabierał ludziom więcej pieniędzy, niż mieli.
Nie był również — w przeciwieństwie do większości zatrudnionych w Zakazanym Mieście — eunuchem. Gwardziści też nie byli eunuchami, naturalnie. Poradzono sobie z tym, klasyfikując ich oficjalnie jako umeblowanie. Stwierdzono jednak, że urzędnicy podatkowi potrzebują każdego atutu, jaki mają do dyspozycji, by stawić czoło wybiegom prostego wieśniaka, który przejawia pożałowania godną skłonność do niepłacenia podatków.
W budynku można było spotkać osoby bardziej niemiłe niż Sześć Dobroczynnych Wiatrów i tylko pech sprawił, że to w jego gabinecie odsunęły się nagle drzwi z papieru i bambusu. Za nimi stało sześciu dziwnie wyglądających i bardzo starych eunuchów, jeden z nich w jakiejś konstrukcji na kołach.
Nawet się nie pokłonili, nie mówiąc już o padnięciu na kolana. A przecież miał nie tylko swój urzędowy czerwony kapelusz, ale też przyszyty na nim biały guzik!
Pędzelek wypadł mu z dłoni, gdy starcy wkroczyli do gabinetu, jakby byli jego właścicielami. Jeden z nich zaczął wybijać dziury w ścianie i wydawać z siebie jakiś bełkot.
— „Hej, te ściany są z papieru! Zobaczcie, jak polizać palec, to przechodzi na wylot! Widzicie?”
— Zawołam straże i każę was wszystkich wychłostać! — krzyknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów, miarkując swój gniew ze względu na nadzwyczaj zaawansowany wiek intruzów.
— „Co on powiedział?”
— „Mówi, że zawoła straże.”
— „Ooo, tak. Proszę, niech zawoła!”
— „Nie, na razie lepiej nie. Zachowujmy się normalnie.”
— „Znaczy, mamy mu poderżnąć gardło?”
— „Chodzi mi o normalniejsze normalne zachowanie.”
— „Ja właśnie takie bym nazwał normalnym.”
Jeden ze starców stanął przed oniemiałym urzędnikiem i uśmiechnął się szeroko.
— Wybacz nam, wasza… „do licha, jakie to było słowo…” żagiel wózka…? ogromna skała…? „a tak…” czcigodność, ale chyba zabłądziliśmy.
Dwaj staruszkowie poczłapali za plecy Sześciu Dobroczynnych Wiatrów i zaczęli czytać — a raczej próbować czytać to, nad czym pracował. Wyrwali mu z ręki arkusz papieru.
— „Co tu pisze, Ucz?”
— Spójrzmy… „Pierwszy wiatr jesieni kołysze lotosu kwiatem. Siedem Szczęśliwych Kłód ma zapłacić jedno prosię i trzy [„wygląda jak czwororęki człowiek machający flagą”] ryżu pod karą otrzymania wielu uderzeń w jego [„dość stylizowany obrazek, nie bardzo rozumiem, co to takiego”]. Z rozkazu Sześciu Dobroczynnych Wiatrów, poborcy podatkowego, Langtang”.
Wśród starców nastąpiła subtelna przemiana. Teraz wszyscy się już uśmiechali, ale nie w taki sposób, by dodać otuchy. Jeden z nich, z zębami jak diamenty, pochylił się i powiedział w fatalnym agatejskim:
— Jesteś poborcą podatkowym, panie Gałko na Kapeluszu?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów miał wątpliwości, czy zdoła wezwać straże. W tych staruszkach było coś przerażającego. Wcale nie wyglądali na czcigodnych. Wyglądali na okropnie groźnych, a choć nie zauważył u nich broni, miał lodowatą pewność, że zginie, nim wypowie pierwszą sylabę. Poza tym w gardle mu zaschło, a spodnie miał mokre.
— Co złego w byciu poborcą… — wychrypiał.
— Ależ skąd — zapewnił Diamentowe Zęby. — Zawsze chętnie spotykamy poborców.
— Należą do naszych najulubieńszych ludzi tacy poborcy — dodał inny starzec.
— Oszczędzają zachodu — wyjaśnił Diamentowe Zęby.
— No — przyznał trzeci starzec. — Bo nie trzeba łazić po chałupach i zabijać wszystkich, co by zabrać kosztowności. Wystarczy poczekać i zabić tylko…
— Panowie, możemy zamienić słówko?
Mówiącym był starzec z nieco kozią twarzą, który wydawał się nie aż tak niemiły jak pozostali. Straszni ludzie zebrali się wokół niego, a Sześć Dobroczynnych Wiatrów usłyszał dziwaczne dźwięki chrapliwej cudzoziemskiej mowy.
— „Jak to? Przecież jest poborcą! Oni właśnie do tego służą!”
— „Co?”
— „Pamiętajcie, że stabilny system podatkowy jest fundamentem dobrych rządów, panowie.”
— „Wszystko zrozumiałem do słów »stabilny system«.”
— „Poza tym zabicie tego ciężko pracującego poborcy podatków w żaden sposób nie byłoby dla nas użyteczne.”
— „Będzie martwy. Moim zdaniem to bardzo użyteczne.”
Rozmowa trwała dłużej. Sześć Dobroczynnych Wiatrów aż podskoczył, kiedy grupa się rozstąpiła, a staruszek z kozią twarzą uśmiechnął się do niego.
— Moi pokorni przyjaciele onieśmieleni są pana… odmianą śliwek… małym nożem do cięcia wodorostów… osobą, szlachetny panie — powiedział. Każdemu słowu zadawała kłam energiczna gestykulacja Truckle’a za jego plecami.
— „A może odetniemy mu tylko kawałek?”
— „Co?”
— Jak się tu dostaliście? — zapytał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Drogi pilnuje wielu silnych gwardzistów.
— Wiedziałem, że coś przegapiliśmy — zmartwił się Diamentowe Zęby.
— Chcielibyśmy, panie, byś oprowadził nas po Zakazanym Mieście — powiedział Kozia Twarz. — Nazywam się… Szafy Lej, tak chyba byś to określił. Tak, Szafy Lej, jestem pewien…
Sześć Dobroczynnych Wiatrów z nadzieją spojrzał w stronę drzwi.
— …a przybyliśmy tutaj, by dowiedzieć się czegoś więcej o waszej cudownej… górze… odmianie bambusa… odgłosie płynącej wody o zachodzie… „niech to…” cywilizacji.
Za nim Truckle energicznie demonstrował reszcie ordy, co on i Szkieletowi Jeźdźcy Bruce’a Huna zrobili kiedyś z poborcą podatków. Zamaszyste ruchy ręki szczególnie mocno przyciągały uwagę Sześciu Dobroczynnych Wiatrów. Nie rozumiał słów, ale jakoś wcale ich nie potrzebował.
— „Dlaczego tak z nim gadasz?”
— „Nie znam drogi, Dżyngis. Nie istnieją mapy Zakazanego Miasta. Potrzebny nam przewodnik.”
Kozia Twarz zwrócił się do poborcy.
— Czy zechcesz, panie, pójść z nami?
Wyjść stąd, pomyślał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. Tak! Na korytarzu mogą stać gwardziści!
— Jedną chwileczkę — wtrącił Diamentowe Zęby, gdy urzędnik kiwnął głową. — Weź pędzel i zapisz, co mówię.
Po minucie już ich nie było. W gabinecie pozostał tylko poprawiony rozkaz. Teraz brzmiał tak:
„Róże czerwone są, a fioletowe bzy. Siedem Szczęśliwych Kłód ma dostać jedno prosię i tyle ryżu, ile uniesie, ponieważ został Jednym Szczęśliwym Wieśniakiem. Z rozkazu Sześciu Dobroczynnych Wiatrów, poborcy podatkowego, Langtang. Pomocy. Pomocy. Jeśli ktoś to przeczyta, to porwał mnie w niewolę złowrogi eunuch. Ratunku”.
Rincewind i Dwukwiat leżeli w sąsiednich celach i wspominali dawne piękne czasy. To znaczy Dwukwiat wspominał dawne piękne czasy. Rincewind dłubał słomką w szczelinie między kamieniami. Nie znalazł nic lepszego. Musiałby pracować kilka tysięcy lat, by osiągnąć jakiś efekt, ale to przecież nie powód, by rezygnować.
— Karmią tutaj? — zapytał, przerywając potok wspomnień.
— Czasami. Ale nie są to wspaniałe potrawy z Ankh-Morpork.
— Doprawdy… — wymruczał Rincewind, drapiąc dalej.
Maleńki kawałek tynku wydawał się gotów do wypadnięcia.
— Nigdy nie zapomnę smaku kiełbasek pana Dibblera.
— Ludzie zwykle tak mają.
— Taka uczta trafia się raz na całe życie.
— Owszem, często.
Słomka się złamała.
— Niech to demon! — Rincewind usiadł prosto. — Co właściwie jest takiego ważnego w tej Czerwonej Armii? — zapytał. — Przecież to banda dzieciaków. Tylko utrapienie.
— Tak… Obawiam się, że nastąpił pewien zamęt pojęciowy — wyjaśnił Dwukwiat. — Hm… Słyszałeś kiedyś o teorii, że historia toczy się cyklami?
— Widziałem rysunek w jednym z notatników Leonarda z Quirmu… — Rincewind podjął pracę z kolejną słomką.
— Nie, chodzi o to, że… kręci się jak koło. Jeśli staniesz w jednym miejscu, wszystko powróci znowu.
— Ach, to… Niech to demon!
— Tutaj wielu w to wierzy. Uważają, że historia rozpoczyna się od nowa co trzy tysiące lat.
— Możliwe — zgodził się Rincewind, który szukał nowej słomki, więc słuchał nieuważnie. Dopiero po chwili dotarło do niego znaczenie słów. — Trzy tysiące lat? To trochę krótko, nie? Wszystko? Gwiazdy, oceany, inteligentne życie ewoluujące z absolwentów studiów humanistycznych… Takie rzeczy?
— Ależ skąd. To tylko… tło. Właściwa historia rozpoczęła się od stworzenia Imperium przez cesarza Lustro Jedynego Słońca. Pierwszego cesarza. I jego sługę, Wielkiego Maga. To tylko legenda. Chłopi w nią wierzą. Patrzą na Wielki Mur i mówią: Coś tak wspaniałego mogło być zbudowane tylko z pomocą magii… A Czerwona Armia… Prawdopodobnie była zwyczajną, dobrze zorganizowaną jednostką wyszkolonych żołnierzy. Pierwsza prawdziwa armia, rozumiesz. Przedtem walczyły tylko niezdyscyplinowane bandy. Nic w tym magicznego. Wielki Mag nie mógł przecież naprawdę… Chłopi wierzą w różne głupstwa…
— Ale w co takiego wierzą?
— Mówią, że Wielki Mag sprawił, by sama ziemia ożyła. Kiedy wszystkie armie kontynentu stanęły naprzeciw Zwierciadła Jedynego Słońca, Wielki Mag… puścił latawca.
— To rozsądne — stwierdził Rincewind. — Kiedy dookoła trwa wojna, weź sobie wolny dzień. To moje motto.
— Nie, nie zrozumiałeś. To był specjalny latawiec. Pochwycił błyskawicę na niebie, a Wielki Mag uwięził ją w butelkach. Potem wziął zwykłe błoto i… wypiekając je w błyskawicy, uformował z niego armię.
— Nie słyszałem o takich zaklęciach.
— Mają też zabawne pomysły na temat reinkarnacji…
Rincewind zgodził się. Zapewne mają. Pomagały im chyba przetrwać te długie bawole godziny: wiecie, kiedy umrę, mam nadzieję powrócić jako… jako człowiek trzymający na sznurku bawoła, ale odwróconego w inną stronę.
— Eee… nie. Oni wcale nie myślą, że człowiek powraca — tłumaczył Dwukwiat. — No… użyłem niewłaściwego słowa, prawda? Trochę ten język zapomniałem. Myślałem o preinkarnacji. To jak reinkarnacja, tylko na odwrót. Uważają, że rodzisz się, zanim umrzesz.
— Coś takiego… — Rincewind skrobał tynk. — Zadziwiające! Narodziny przed śmiercią? Życie przed śmiercią? Ludzie chyba strasznie się podniecają, kiedy o tym słyszą.
— To nie jest dokładnie… Hm, wszystko łączy się z przodkami. Trzeba zawsze szanować przodków, bo pewnego dnia można zostać jednym z nich i… Czy ty mnie słuchasz?
Kawałeczek tynku wypadł ze szczeliny. Całkiem nieźle jak na dziesięć minut pracy, pomyślał Rincewind. Przed następnym zlodowaceniem wydostaniemy się stąd…
Zauważył nagle, że pracuje przy ścianie łączącej jego celę z celą Dwukwiata. Poświęcenie kilku tysięcy lat, by otworzyć przejście do sąsiedniego lochu, to jednak marnowanie czasu.
Zaczął przy innej ścianie. Skrob… Skrob…
Rozległ się przeraźliwy krzyk.
Skrobskrobskrob…
— Brzmi to, jakby cesarz się obudził — stwierdził z dziury w murze głos Dwukwiata.
— I urządza sobie poranne tortury, co?
Rincewind zaczął stukać w wielkie bloki odłamkiem kamienia.
— To właściwie nie jego wina. Po prostu nie zna się na ludziach.
— Naprawdę?
— Wiesz, że dzieci często przechodzą etap wyrywania muchom skrzydełek?
— Ja nigdy tego nie robiłem — zapewnił Rincewind. — Nie można ufać muchom. Wydają się małe, ale mogą się okazać paskudne.
— Dzieci ogólnie, chciałem powiedzieć.
— Tak? I co?
— On jest cesarzem. Nikt nie ośmielił się mu powiedzieć, że to niewłaściwe. To tylko kwestia, no wiesz, większej skali. Wszystkie pięć rodów walczy między sobą o tron. On sam, żeby zostać cesarzem, zabił swojego bratanka. Nikt mu nie powiedział, że nie należy zabijać ludzi dla zabawy. Przynajmniej nikt nigdy nie zdołał dokończyć pierwszego zdania. A Hongowie, Fangowie, Tangowie, Sungowie i McSweeneyowie zabijają się nawzajem od tysięcy lat. To element królewskiej sukcesji.
— McSweeneyowie?
— Bardzo stary ród.
Rincewind z ponurą miną kiwnął głową. To przypominało zapewne hodowlę koni. Jeśli system premiuje zwycięstwem zdradzieckich morderców, w końcu zaczyna się hodować niezwykle zdradzieckich morderców. Prowadzi to do sytuacji, kiedy strach pochylić się nad kołyską…
Rozległ się kolejny krzyk.
Rincewind zaczął kopać kamienie.
Klucz przekręcił się w zamku.
— Oho! — zawołał Dwukwiat.
Ale drzwi pozostały zamknięte.
Po chwili Rincewind podszedł do nich i na próbę szarpnął za ciężki żelazny pierścień.
Drzwi uchyliły się na zewnątrz, ale niezbyt daleko, gdyż bezwładne ciało strażnika stanowi dość niezwykłą, lecz skuteczną blokadę.
Przy kluczu w zamku wisiało kółko z innymi kluczami.
Niedoświadczony więzień natychmiast rzuciłby się do ucieczki. Ale Rincewind ukończył studia doktoranckie na kierunku pozostawania przy życiu. Wiedział, że w takich sytuacjach najlepszym rozwiązaniem jest uwolnienie wszystkich więźniów. Potem należy klepnąć każdego z nich w ramię, szepnąć: „Szybko! Idą po ciebie!”, a następnie usiąść w miłym i spokojnym miejscu, dopóki pogoń nie zniknie w oddali.
Najpierw otworzył drzwi celi Dwukwiata.
Niski człowieczek był chudszy i brudniejszy, niż go zapamiętał. Miał też rzadką brodę. Zachował jednak swą podstawową cechę, którą Rincewind tak dobrze poznał — szeroki, promienny, a przede wszystkim ufny uśmiech. Ten uśmiech sugerował, że cokolwiek złego przytrafia się właścicielowi, jest z pewnością zabawną pomyłką i bez żadnych wątpliwości zostanie wkrótce wyjaśnione przez rozsądnych ludzi.
— Rincewind! To naprawdę ty! Nie sądziłem, że jeszcze cię kiedyś zobaczę! — zawołał.
— Tak, moje myśli biegły zbliżonym torem — odparł Rincewind.
Dwukwiat zauważył ciało strażnika przed celą.
— Nie żyje? — zapytał.
— Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa.
— Ty go zabiłeś?
— Byłem w celi!
— Coś takiego… Niezła sztuczka.
Rincewind pamiętał, że mimo kilku lat doświadczania twardych faktów w tej kwestii, Dwukwiat nigdy nie chciał zrozumieć, że jego towarzysz dysponuje takimi zdolnościami magicznymi jak pospolita mucha domowa. Nie warto było nawet go przekonywać, gdyż wtedy do listy nieistniejących zalet Rincewinda dodawał jeszcze skromność.
Rincewind spróbował dopasować klucze do innych zamków. Z cel wychodzili ludzie w łachmanach i mrugali niepewnie w odrobinę lepszym oświetleniu. Jednym z nich — musiał trochę się odwrócić, by zmieścić swe ciało w wąskich drzwiach — okazał się Trzy Zaprzężone Woły. Sądząc z wyglądu, został mocno pobity, choć może po prostu ktoś usiłował zwrócić jego uwagę.
— To jest Rincewind — oznajmił z dumą Dwukwiat. — Wielki Mag. Wiecie, choć siedział w celi, zdołał zabić strażnika.
Uprzejmie obejrzeli zwłoki.
— Właściwie to nie ja — zaprotestował Rincewind.
— Jest także skromny.
— Niech żyje sprawa ludu! — powiedział Trzy Zaprzężone Woły przez spuchnięte wargi.
— Dla mnie kufel! — odparł Rincewind. — Tu być klucze do cela, ty wypuścić ludzi już, rach-ciach-ciach.
Któryś z uwolnionych więźniów pokuśtykał na koniec korytarza.
— Tutaj też leży zabity strażnik! — poinformował.
— To nie ja — jęknął Rincewind. — Owszem, chciałem może, żeby padł trupem, ale…
Ludzie odsunęli się lekko. Lepiej nie przebywać zbyt blisko człowieka, który jest zdolny do takich życzeń.
Gdyby działo się to w Ankh-Morpork, ktoś by pewnie zapytał: „Ach tak, magicznie pchnął ich nożem w plecy?”. Ale to dlatego, że w Ankh-Morpork znali Rincewinda, a poza tym wiedzieli, że jeśli mag naprawdę chciał kogoś zabić, ten ktoś nie miał już pleców do wbijania noża.
Trzy Zaprzężone Woły pokonał jakoś techniczne problemy związane z dopasowywaniem kluczy. Kolejne drzwi stawały otworem…
— Kwiat Lotosu? — ucieszył się Rincewind.
Przytuliła się do ramienia Trzech Zaprzężonych Wołów i uśmiechnęła radośnie do Rincewinda. Inni członkowie kadry wychodzili za nią z celi.
I nagle, ku zdumieniu Rincewinda, Kwiat Lotosu zauważyła Dwukwiata, pisnęła i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Długie trwanie córczynym afektom! — zaintonował Trzy Zaprzężone Woły.
— Zamknąć pokrywę przed uderzeniem! — odparł Rincewind. — Tego… O co tu właściwie chodzi?
Bardzo mały żołnierz Czerwonej Armii pociągnął go za rękaw.
— To jej tata — powiedział.
— Nigdy nie mówiłeś, że masz dzieci!
— Na pewno mówiłem. Często. — Dwukwiat wyplątał się z uścisku. — Zresztą… to przecież dozwolone.
— Jesteś żonaty?
— Byłem, owszem. Musiałem ci o tym wspomnieć.
— Pewnie akurat przed czymś uciekaliśmy. Czyli jest gdzieś pani Dwukwiatowa, tak?
— Była przez jakiś czas. — Na moment wyraz niemalże gniewu przemknął po nadnaturalnie dobrodusznym obliczu Dwukwiata. — Niestety, już nie.
Rincewind odwrócił głowę, gdyż było to lepsze niż oglądanie twarzy dawnego towarzysza.
Piękny Motyl także wyszła z celi. Stanęła przy drzwiach ze złożonymi dłońmi i skromnie spuszczonym wzrokiem.
Dwukwiat podbiegł do niej.
— Motyl!
Rincewind spojrzał w dół, na czerwonoarmistkę z królikiem.
— To też jego córka, Perło?
— Aha.
Niski człowieczek podszedł do Rincewinda, ciągnąc za sobą dziewczęta.
— Znasz moje córki? — zapytał. — To jest Rincewind, który…
— Mieliśmy już przyjemność — przerwała mu surowo Motyl.
— Jak się tu znaleźliście?
— Walczyliśmy ze wszystkich sił — odparła Motyl. — Ale po prostu było ich zbyt wielu.
— Mam nadzieję, że nie próbowaliście wyrywać im broni — rzekł Rincewind tak sarkastycznie, jak tylko się ośmielił.
Motyl rzuciła mu tylko ponure spojrzenie.
— Przepraszam — powiedział szybko.
— Zioła twierdzi, że odpowiedzialny jest system — wtrąciła Kwiat Lotosu.
— Założę się, że opracował już lepszy. — Rincewind popatrzył na grupę więźniów. — Tacy jak on zwykle tak mają. A właściwie gdzie on się podział?
Dziewczęta obejrzały się równocześnie.
— Nie widzę go tutaj — zdziwiła się Kwiat Lotosu. — Ale myślę, że kiedy gwardziści nas zaatakowali, oddał życie za sprawę.
— Dlaczego?
— Bo zawsze mówił, że to zrobi. Wstyd mi, że sama postąpiłam inaczej. Ale oni chyba chcieli nas schwytać, nie pozabijać.
— Nie widziałam go — powiedziała Motyl. Ona i Rincewind porozumieli się wzrokiem. — Myślę, że może… już go tam… nie było.
— Chcesz powiedzieć, że był już pojmany?
Motyl znowu zerknęła na Rincewinda. Magowi przyszło do głowy, że o ile Kwiat Lotosu odziedziczyła wizję świata po Dwukwiacie, Motyl musiała mieć ją po matce. Myślała bardziej jak Rincewind, to znaczy jak najgorzej o każdym.
— Możliwe — przyznała niechętnie.
— Poniósł znaczącą ofiarę dla wspólnego dobra — oświadczył Trzy Zaprzężone Woły.
— Co minutę jeden się rodzi — odparł Rincewind.
Motyl opanowała się szybko.
— Jednakże — rzekła — musimy jak najlepiej wykorzystać tę okazję.
Zmierzający już do schodów Rincewind zamarł.
— Co dokładnie masz na myśli? — spytał.
— Nie rozumiesz? Jesteśmy wolni wewnątrz Zakazanego Miasta!
— Nie ja. Ja tam nigdy nie jestem wolny. Zawsze jestem szybki.
— Wrogowie sprowadzili nas tutaj, ale odzyskaliśmy wolność…
— Dzięki Wielkiemu Magowi — wtrąciła Kwiat Lotosu.
— …i naszym obowiązkiem jest walczyć!
Podniosła miecz zabitego strażnika i machnęła nim dramatycznie.
— Musimy zburzyć pałac, tak jak sugerował Zioła!
— Jest was tylko trzydziestka! — zaprotestował Rincewind. — To żadna burza. Najwyżej przelotna mżawka.
— W Zakazanym Mieście są tylko nieliczni gwardziści. Jeśli zdołamy pokonać strzegących komnat cesarza…
— Zginiecie!
Spojrzała gniewnie.
— Przynajmniej nie na darmo zginiemy!
— Zmyjmy kraj krwią męczenników! — zahuczał Trzy Zaprzężone Woły.
Rincewind odwrócił się błyskawicznie i groźnie wystawił palec na wysokość nosa Trzech Zaprzężonych Wołów, bo tak wysoko zdołał sięgnąć.
— Naprawdę oberwiesz, jeśli jeszcze raz palniesz coś takiego! — krzyknął i skrzywił się nagle, uświadamiając sobie, że właśnie grozi człowiekowi trzy razy cięższemu od siebie. — Posłuchajcie mnie, dobrze? — rzekł spokojniejszym tonem. — Wiem to i owo o ludziach, którzy mówią o cierpieniu dla wspólnego dobra. Nigdy nie oni cierpią! Kiedy usłyszycie kogoś, kto wrzeszczy: „Naprzód, mężni towarzysze!”, przekonacie się, że właśnie on siedzi za piekielnie wielkim głazem i ma na głowie jedyny hełm naprawdę odporny na strzały! Rozumiecie?
Urwał. Kadra patrzyła na niego jak na wariata. Spojrzał na ich młode, pełne zapału twarze i nagle poczuł się bardzo, ale to bardzo stary.
— Ale są sprawy, za które warto umierać — stwierdziła Motyl.
— Nie, nie ma. Ponieważ masz tylko jedno życie, a pięć innych spraw możesz dostać na każdym rogu ulicy.
— Wielkie niebiosa, jak możesz żyć z taką filozofią?
Rincewind nabrał tchu.
— Długo.
Sześciu Dobroczynnym Wiatrom wydawało się, że to doskonały plan. Straszliwi starcy byli zagubieni w Zakazanym Mieście. Chociaż wyglądali na żylastych i przypominali trochę naturalne drzewka bonsai, które zdołały zapuścić korzenie na omiatanym wichrami urwisku, byli jednak bardzo starzy. I wcale nie ciężko uzbrojeni.
Dlatego poprowadził ich w stronę sali ćwiczeń.
A kiedy byli już wewnątrz, ile sił w płucach krzyknął o pomoc. Zdumiał się, że nie odwrócili się i nie uciekli.
— Czy teraz już możemy go zabić? — spytał z nadzieją Truckle.
Kilkudziesięciu muskularnych mężczyzn przestało okładać pięściami drewniane belki i stosy cegieł. Spojrzeli podejrzliwie na przybyszów.
— Jakieś pomysły? — zapytał Saveloy.
— Och, jej. Wyglądają na twardzieli, co?
— Wymyśliłeś coś cywilizowanego?
— Nie. Obawiam się, że teraz to wasza sprawa.
— Ha! Na to czekałem! — zawołał Caleb i przecisnął się naprzód. — Codziennie ćwiczyłem, no nie? Z moim klockiem.
— To ninje — wyjaśnił z dumą Sześć Dobroczynnych Wiatrów, kiedy dwóch mężczyzn zatrzasnęło drzwi. — Najlepsi wojownicy świata! Poddajcie się!
— To ciekawe — przyznał Cohen. — Hej, ty, w tej czarnej piżamie! Dopiero wstałeś z łóżka, co? Kto tu jest z was najlepszy?
Jeden z mężczyzn spojrzał ponuro na Cohena i przystawił rękę do najbliższej ściany. Pojawiło się wgłębienie.
Potem skinął głową poborcy podatków.
— Kim są ci starzy głupcy, których nam sprowadziłeś?
— Myślę, że to barbarzyńscy najeźdźcy.
— Skąd wiesz? Jak on na to wpadł? — zdumiał się Mały Willie. — Przecież nosimy te gryzące portki, jemy widelcem i w ogóle…
Główny ninja parsknął wzgardliwie.
— Bohaterscy eunuchowie? — powiedział. — Starcy?
— Kogo nazwałeś eunuchem? — zapytał groźnie Cohen.
— Czy mogę mu pokazać, co ćwiczyłem z moim klockiem? — dopytywał się Caleb, przeskakując z artretycznej nogi na nogę.
Ninja przyjrzał się blokowi drewna.
— Nawet tego nie wgnieciesz, starcze.
— Tylko popatrz. — Caleb trzymał kloc na wyciągniętej ręce. Uniósł drugą, stękając trochę, kiedy dotarła do wysokości ramienia. — Widzisz tę pięść? Uważasz na moją pięść?
— Uważam — potwierdził ninja, z trudem powstrzymując śmiech.
— Dobrze. — Caleb kopnął go prosto w krocze, a kiedy ninja zgiął się wpół, uderzył klocem drewna w głowę. — Bo powinieneś uważać na stopę.
Na tym walka by się skończyła, gdyby w sali był tylko jeden ninja. Natychmiast jednak trzasnęły cepy i syknęły wyciągane z pochew długie, zakrzywione miecze.
Orda zbiła się w ciasną gromadkę. Hamish zsunął koc, odsłaniając ich arsenał. Jednak kolekcja wyszczerbionych kling wyglądała dość skromnie wobec dobytych przeciwko nim lśniących zabawek.
— Ucz, może odprowadź pana poborcę do kąta, żeby mu się co nie stało — zaproponował Cohen.
— To szaleństwo! — zawołał Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Ci ludzie to najlepsi wojownicy na świecie, a wy jesteście garstką staruszków! Poddajcie się od razu, to sprawdzę osobiście, czy możecie liczyć na zwrot nadpłaty.
— Nie warto się denerwować — uspokoił go Saveloy. — Nikomu nie stanie się krzywda. W sensie metaforycznym, oczywiście.
Dżyngis Cohen machnął kilka razy mieczem.
— No dobra, chłopaki — powiedział. — Pokażcie swoje najlepsze ninjostwo.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów patrzył ze zgrozą, jak orda ustawia się w szereg.
— To będzie prawdziwa rzeź! — jęknął.
— Obawiam się, że tak — zgodził się Saveloy. Sięgnął do kieszeni po torbę miętowych cukierków.
— Kim są ci obłąkani starcy? Co robią?
— Na ogół pracują jako barbarzyńscy bohaterowie. Ratują księżniczki, okradają świątynie, walczą z potworami, przeszukują starożytne, pełne grozy ruiny… Takie rzeczy.
— Ale wyglądają na tak starych, że powinni już nie żyć. Po co oni to robią?
Saveloy wzruszył ramionami.
— Nigdy nie zajmowali się niczym innym.
Ninja przekoziołkował przez salę, wrzeszcząc, z mieczami w obu rękach. Cohen czekał na niego w pozycji podobnej do gracza w baseball.
— Zastanawiam się — mówił spokojnie Saveloy — czy znany jest panu termin „ewolucja”?
Spotkali się. Powietrze zamigotało.
— Albo „przetrwanie najsilniejszego”?
Wrzask trwał nadal, choć teraz bardziej natarczywy.
— Nawet nie zauważyłem, jak poruszył mieczem — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Ludzie często nie zauważają.
— Ale… są tacy starzy…
— Istotnie. — Nauczyciel podniósł głos, by być słyszanym wśród krzyków. — To prawda. Są bardzo starymi barbarzyńskimi bohaterami.
Poborca przyglądał się zafascynowany.
— Może miętusa? — zaproponował Saveloy, gdy wózek Hamisha przemknął z łoskotem w pogoni za człowiekiem ze złamanym mieczem i z gorącym pragnieniem zachowania życia. — Przekona się pan, że pomagają, jeśli człowiek przez dłuższy czas przebywa w towarzystwie Srebrnej Ordy.
Aromat unoszący się z papierowej torebki trafił Sześć Dobroczynnych Wiatrów niczym miotacz ognia.
— Jak pan może coś czuć po zjedzeniu czegoś takiego?
— Nie mogę — odparł z zadowoleniem Saveloy.
Poborca wciąż patrzył. Walka była błyskawiczna i zażarta, ale tylko z jednej strony. Ordyńcy walczyli tak, jak można się spodziewać po starcach: powoli i starannie. Całą aktywność przejęli ninje. Nieważne jednak, jak celnie leciały gwiazdki do rzutów, jak szybkie były kopnięcia, cel zawsze — bez widocznego wysiłku — znajdował się gdzie indziej.
— Ponieważ mamy akurat wolną chwilę — zaczął Saveloy, gdy coś z wieloma ostrzami wbiło się w ścianę tuż nad głową poborcy — zastanawiam się, czy mógłby pan powiedzieć mi coś na temat tego wielkiego wzgórza za miastem. To bardzo ciekawa formacja.
— Co? — spytał z roztargnieniem Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Wielkie wzgórze.
— Chce pan o nim rozmawiać? Teraz?
— Geografia to moje hobby.
Czyjeś ucho trafiło w ucho Sześciu Dobroczynnych Wiatrów.
— No więc… nazywamy je Wielkim Wzgórzem… Proszę spojrzeć, co on robi z…
— Ma wyjątkowo regularny kształt. Czy to formacja naturalna?
— Co? Eee… och… nie wiem. Podobno pojawiło się tysiące lat temu. W czasie straszliwej burzy. Kiedy zmarł pierwszy cesarz. On… On zaraz zginie! Zaraz zginie! Zgi… Jak on to zrobił?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów przypomniał sobie nagle, jak to będąc jeszcze dzieckiem, grywał z dziadkiem w Shibo Yangcong-san. Staruszek zawsze wygrywał. Nieważne, jak starannie chłopiec planował swoją strategię, zawsze odkrywał, że dziadek całkiem niewinnie, tuż przed decydującym posunięciem wnuka, umieszczał kamień akurat we właściwym miejscu. Przodek całe życie spędził, grając w shibo. Ta walka była podobna.
— Ojej — szepnął.
— Otóż właśnie — zgodził się Saveloy. — Mają bardzo wiele doświadczenia w nieumieraniu. I doskonale opanowali tę sztukę.
— Ale… czemu tutaj? Po co tu przybyli?
— Zamierzamy dokonać kradzieży — wyjaśnił Saveloy.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów ze zrozumieniem pokiwał głową. Skarby Zakazanego Miasta były wręcz legendarne. Nawet krwiożercze upiory musiały o nich słyszeć.
— Mówiąca Waza cesarza P’gi Su? — zgadywał.
— Nie.
— Nefrytowa Głowa Sung Ts’uit Li?
— Nie. Obawiam się, że to zły trop.
— Tajemnica produkcji jedwabiu?
— Niech pan da spokój. Z przędzy jedwabników. Wszyscy to wiedzą. Nie, chodzi nam o coś cenniejszego.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów poczuł, jak mimo woli ogarnia go podziw. Tylko siedmiu ninjów stało jeszcze o własnych siłach, a Cohen walczył na miecze z jednym z nich, drugą ręką skręcając papierosa.
Saveloy dostrzegł błysk w oczach tęgiego poborcy.
Jemu zdarzyło się to samo.
Cohen pojawiał się w życiu ludzi niczym zabłąkana planeta w spokojnym systemie planetarnym. Człowiek ciągnął za nim, bo wiedział, że nic podobnego już go nie spotka.
On sam spokojnie poszukiwał skamielin w czasie szkolnych wakacji i całkiem przypadkowo trafił do obozu tych szczególnych skamielin zwanych Srebrną Ordą. Potraktowali go przyjaźnie, gdyż nie miał ani pieniędzy, ani broni. I polubili, ponieważ wiedział to, czego oni nie wiedzieli. I tyle.
Bez wahania podjął wtedy decyzję. To pewnie kwestia atmosfery. Dawne życie przemknęło mu przed oczami i nie potrafił sobie przypomnieć ani jednego dnia, kiedy dobrze się bawił. Pomyślał, że może albo przyłączyć się do ordyńców, albo czeka go powrót do szkoły, a niedługo uścisk wilgotnej dłoni, krótkie brawa i emerytura.
Cohen miał coś w sobie. Chyba określa się to charyzmą. To coś pokonywało nawet jego normalny zapach kozła, który właśnie zjadł szparagi w curry. Wszystko robił nie tak, jak należy. Przeklinał ludzi i używał wobec cudzoziemców języka, który Saveloy uważał za wyjątkowo obraźliwy. Wykrzykiwał określenia, które każdemu innemu zyskałyby bezpłatne poderżnięcie gardła jakąś ciekawą i egzotyczną bronią — i uchodziło mu to na sucho. Po części dlatego że było jasne, iż nie ma w tym złośliwości, ale przede wszystkim dlatego że był, no… Cohenem, czymś w rodzaju naturalnego żywiołu na nogach.
To działało na każdego. Kiedy akurat z trollami nie walczył, lepiej żył z nimi niż ludzie, którzy tylko myśleli, że trolle mają takie same prawa jak wszyscy. Nawet ordyńcy, co do jednego uparci indywidualiści, ulegli temu czarowi.
Ale Saveloy dostrzegał też brak celu w ich życiu. I pewnej nocy skierował rozmowę ku możliwościom oferowanym przez Aurient…
Twarz Sześciu Dobroczynnych Wiatrów rozpromieniła się nagle.
— Macie księgowego? — zapytał.
— No… właściwie to nie.
— Czy ta kradzież ma być traktowana jako dochód czy jako inwestycja?
— Szczerze mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym. Orda nie płaci podatków.
— Jak to? Nikomu?
— Nie. To zabawne, ale nigdy nie potrafią dłużej utrzymać pieniędzy. One jakoś znikają, wydane na pijaństwa, kobiety i luksusy. Przypuszczam, że z bohaterskiego punktu widzenia można to uznać za podatki.
Puknęło — to Sześć Dobroczynnych Wiatrów odkorkował buteleczkę tuszu i polizał pędzelek.
— Ale takie rzeczy w pracy barbarzyńskiego bohatera można chyba wliczyć do uzasadnionych kosztów uzysku — powiedział. — Należą do specyfikacji zawodu. Oczywiście, trzeba też uwzględnić amortyzację i zużycie broni, odzież ochronną… Z pewnością mają prawo do odliczenia przynajmniej jednej nowej przepaski biodrowej rocznie…
— Nie sądzę, żeby odliczali sobie nawet jedną na stulecie.
— No i fundusz emerytalny.
— Hm… proszę nie wymawiać tego słowa. Uważają, że jest nieprzyzwoite. Ale w pewnym sensie po to właśnie tutaj przybyli. To ich ostatnia przygoda.
— Znaczy, kiedy już zrabują tę bardzo cenną rzecz, o której nie chce mi pan powiedzieć?
— Właśnie. Miło będzie, jeśli pan do nas dołączy. Mógłby pan może zostać barbarzyńskim… pchać ziarna… kawałkiem sznura z węzłami… no… księgowym. Zabił pan już kogoś?
— Nie bezpośrednio. Ale zawsze uważałem, że wielkich zniszczeń można dokonać dobrze umieszczonym Ostatecznym Wezwaniem Płatniczym.
— Aha — uśmiechnął się Saveloy. — Cywilizacja.
Ostatni ninja stał jeszcze na nogach, ale ledwo, ledwo. Hamish właśnie przejechał mu wózkiem po palcach. Saveloy klepnął poborcę po ramieniu.
— Przepraszam — rzekł — ale często muszę interweniować na tym etapie.
Podszedł do ocalałego ninji, który rozglądał się oszołomiony. Sześć mieczy splatało się wokół jego szyi, jak gdyby uczestniczył w energicznym tańcu ludowym.
— Dzień dobry — odezwał się Saveloy. — Chciałbym zwrócić pańską uwagę, że ten oto Dżyngis jest, wbrew wszelkim pozorom, człowiekiem zadziwiająco szczerym. Trudno mu zrozumieć pustą brawurę. Dlatego ośmielę się zasugerować, by powstrzymał się pan od sformułowań w stylu „Wolę raczej zginąć, niż zdradzić swego cesarza” albo „No dalej, pokażcie, na co was stać”, jeśli naprawdę, ale to naprawdę pan tak nie uważa. Gdyby chciał pan prosić o łaskę, wystarczy prosty gest ręką. Radzę jednak, by nie próbował pan kiwać głową.
Młody człowiek zerknął z ukosa na Cohena, który uśmiechnął się zachęcająco.
Szybko pomachał ręką.
Miecze się rozplotły. Truckle walnął ninję w głowę maczugą.
— Dobra, nie musisz marudzić, przecież go nie zabiłem — oświadczył nadąsany.
— Au! — Mały Willie eksperymentował z cepem i uderzył się we własne ucho. — Jak oni w ogóle mogą walczyć takimi patykami?
— Co?
— Ale te ozdoby na Noc Strzeżenia Wiedźm wyglądają całkiem groźnie — stwierdził Vincent, podnosząc gwiazdkę do rzutów. — Aargh! — Zaczął ssać palec. — Bezużyteczny zagraniczny złom.
— Kiedy ten chłopak wykonał salto w tył przez całą salę z toporkami w rękach, to robiło wrażenie.
— No.
— Pomyślałem wtedy, że nie powinieneś tak wystawiać miecza.
— Nauczył się czegoś ważnego.
— Niewiele mu z tego przyjdzie, skoro już po nim.
— Co?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów był na wpół rozbawiony, na wpół zaszokowany.
— Zaraz, zaraz! Widziałem wcześniej, jak ci gwardziści walczą. Są niepokonani!
— Nikt nas nie uprzedził.
— Ale pokonaliście ich wszystkich.
— No.
— A jesteście zaledwie eunuchami!
Zgrzytnęła stal. Sześć Dobroczynnych Wiatrów zamknął oczy. Czuł dotyk zimnego metalu przynajmniej w pięciu miejscach na szyi.
— Znowu to słowo — zabrzmiał głos Cohena Barbarzyńcy.
— Jesteście… przecież… ubrani… jak… eunuchowie… — wymamrotał Sześć Dobroczynnych Wiatrów, starając się nie przełykać.
Saveloy cofnął się, chichocząc nerwowo.
— Widzicie — tłumaczył szybko — jesteście za starzy, żeby udawać gwardzistów, a nie wyglądacie na urzędników, więc pomyślałem, że to będzie, no, doskonałe przebranie…
— Eunuch! — ryknął Truckle. — Znaczy, różni tu patrzyli na mnie i myśleli, że włóczę się dookoła i mówię Helluo, Saltat?
Jak wielu mężczyzn, którym testosteron zawsze przelewał się uszami, ordyńcy nigdy nie starali się precyzyjnie zrozumieć co bardziej złożonych dziedzin seksualności. Jako urodzony nauczyciel, Saveloy nie mógł się powstrzymać, by ich nie poprawiać — nawet pod groźbą miecza.
— To znaczy „tańce łakomstwa”, a nie, jak zdajesz się sądzić, „witaj, żeglarzu”, co tłumaczy się na heus nauta. I eunuchowie tak nie mówią. Przynajmniej na ogół nie. Posłuchajcie, to wielki zaszczyt być eunuchem w Zakazanym Mieście. Wielu z nich zajmuje bardzo wysokie stanowiska w…
— No to szykuj się na wysokie stanowisko, nauczycielu! — krzyknął Truckle.
Cohen wytrącił mu miecz.
— Wystarczy, dość tego. Mnie też się to nie podoba, ale to tylko przebranie. Nie powinno się liczyć dla człowieka, który kiedyś odgryzł niedźwiedziowi łeb. Mam rację?
— Niby tak, ale… no wiesz… to nie to… znaczy, niedawno mijaliśmy młode panienki, chichotały…
— Może później znajdziesz je i doprowadzisz do prawdziwego śmiechu — odparł Cohen. — Ale powinieneś nas uprzedzić, Ucz.
— Przepraszam.
— Co? Co on gada?
— Powiedział, że jesteś EUNUCH! — huknął Mały Willie prosto do ucha Hamisha.
— Aha! — ucieszył się Hamish.
— Co?
— To właśnie ja. Jedyny prawdziwy!
— Nie, jemu chodzi…
— Co?
— A tam, mniejsza z tym. Dla ciebie, Hamish, to i tak wszystko jedno.
Saveloy rozejrzał się po zdemolowanej sali ćwiczeń.
— Ciekawe, która godzina — mruknął.
— Ach! — zawołał Sześć Dobroczynnych Wiatrów, szczęśliwy, że może trochę poprawić nastrój. — Widzicie, mamy takie niezwykłe, napędzane przez demony aparaty; mówią, która jest godzina, nawet jeśli nie widać słońca…
— Zegary — przerwał mu Saveloy. — Mamy je w Ankh-Morpork. Ale demony w końcu wyparowują, dlatego u nas napędzają je… — Pomyślał chwilę. — Ciekawe. Nie macie odpowiedniego słowa. Hm… Ukształtowany metal, który wykonuje pracę? Zęby na kole?
— Koła z zębami? — wystraszył się poborca.
— Jak nazywacie to, co miele zboże?
— Chłopi.
— Tak, ale czym mielą?
— Nie wiem. Po co mi to? Wystarczy, że chłopi wiedzą.
— Tak… Przypuszczam, że to wiele wyjaśnia — westchnął smutnie Saveloy.
— Jeszcze kawał czasu do świtu — zauważył Truckle. — Może byśmy poszli do pałacu i zabili wszystkich w łóżkach?
— Nie, nie — zaprotestował Saveloy. — Ciągle wam powtarzam, że trzeba to załatwić należycie.
— Mogę wam pokazać skarbiec — zaproponował Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Nie należy wręczać małpie klucza do plantacji bananów. Ma pan inny pomysł, czym można ich zająć przez godzinę?
W lochach pewien człowiek mówił o rządzie. Ile sił w płucach.
— Nie możecie walczyć za sprawę! Sprawa to tylko rzecz!
— W takim razie walczymy za wieśniaków — rzekła Motyl. Cofnęła się o krok; gniew uchodził z Rincewinda jak para z kotła.
— Tak? A czy ich kiedyś poznałaś?
— No… widziałam ich.
— Świetnie. A co takiego chcecie osiągnąć?
— Lepsze życie dla ludu — odparła zimno Motyl.
— I myślisz, że wybuch jakiegoś powstania i powieszenie paru osób to załatwi? Przybywam z Ankh-Morpork; mieliśmy tam więcej rewolucji i wojen domowych niż wy… ciepławych kaczych łap. I wiecie co? Władcy ciągle rządzą! Zawsze są górą!
Uśmiechali się z uprzejmym i lękliwym niezrozumieniem.
— Posłuchajcie. — Potarł dłonią czoło. — Wszyscy ci ludzie na polach, ci trzymający bawoły… Jeśli wybuchnie rewolucja, będzie im się żyło lepiej, tak?
— Oczywiście. Nie będą już zależni od okrutnych i bezdusznych kaprysów Zakazanego Miasta.
— To świetnie. Czyli tak jakby sami będą mogli za siebie decydować?
— Oczywiście — zapewniła Kwiat Lotosu.
— Za pośrednictwem Komitetu Ludowego — dodała Motyl.
Rincewind oburącz złapał się za głowę.
— Coś podobnego — powiedział. — Sam nie wiem czemu, ale miałem takie prorocze widzenie!
To im zaimponowało.
— Nagle ogarnęło mnie przeczucie — mówił dalej — że w tym Komitecie Ludowym wcale nie znajdzie się tak wielu trzymających bawoły na sznurkach. Właściwie to jakiś… jakiś głos mówi mi, że duża część Komitetu Ludowego, poprawcie mnie, jeśli się mylę, duża część stoi właśnie przede mną.
— Początkowo, oczywiście — przyznała Motyl. — Wieśniacy nie umieją nawet czytać i pisać.
— Podejrzewam, że nie wiedzą nawet, jak należycie uprawiać ziemię. Przecież robią to dopiero od trzech, czy czterech tysięcy lat.
— Istotnie wierzymy, że można dokonać wielu usprawnień. Jeśli będziemy działać w kolektywie.
— Założę się, że będą naprawdę uradowani, kiedy im pokażecie — mruknął Rincewind.
Ponuro wbił wzrok w podłogę. Właściwie to podobała mu się praca trzymającego bawołu na sznurku. Wydawała się niemal równie dobra jak zawód rozbitka. Tęsknił za życiem, w którym mógłby się skupić na miękkości błota pod stopami i podziwiać kształty chmur; życia, w którym umysł nadąża za człowiekiem, dzięki czemu może godzinami spekulować, kiedy bawół znowu użyźni glebę. Ale taka praca była prawdopodobnie wystarczająco trudna, nawet bez ludzi, którzy chcieli ją usprawnić.
Miał ochotę zawołać: Jak możecie być tacy mili, a przy tym tacy głupi? Najlepsze, co można zrobić dla chłopów, to zostawić ich w spokoju. Niech sami sobie radzą. Kiedy ludzie potrafiący czytać i pisać zaczynają walczyć w imieniu tych, którzy nie potrafią, kończy się to inną odmianą głupoty. Jeśli chcecie im pomóc, zbudujcie gdzieś wielką bibliotekę albo co, i zostawcie otwarte drzwi.
Ale to przecież Hunghung. W Hunghung nie można myśleć w ten sposób. Tutaj ludzie nauczyli się robić to, co się im każe. Orda to rozpracowała.
Imperium miało coś gorszego od bata. Miało posłuszeństwo. Bat skryty w duszy. Wykonywać polecenia każdego, kto mówi, co robić. Wolność oznacza tylko, że mówi ktoś inny.
Wszyscy zginiecie.
Jestem tchórzem. Ale nawet ja lepiej od was znam się na prowadzeniu walk. Uciekałem już z pól paru całkiem niezłych bitew.
— Och, po prostu wynieśmy się stąd — rzekł w końcu.
Ostrożnie podniósł miecz zabitego strażnika i już przy drugiej próbie zdołał go chwycić z właściwego końca. Przez chwilę ważył broń w dłoni, potem pokręcił głową i odrzucił.
Kadra przyjęła to z ulgą.
— Ale ja was nie prowadzę — zaznaczył jeszcze Rincewind. — Ja tylko pokazuję drogę. Drogę do wyjścia. Zrozumiano?
Stali z minami zbitych psów, jak ludzie, którzy przeżyli właśnie kilkuminutową tyradę. Wszyscy milczeli. Dwukwiat odezwał się pierwszy.
— On często wygłasza takie mowy. A potem dokonuje czegoś bardzo mężnego.
Rincewind parsknął tylko.
Na szczycie schodów leżał następny martwy strażnik. Gwałtowna śmierć była najwyraźniej zaraźliwa.
Natomiast oparty o ścianę czekał na nich pęk mieczy. I przywiązany do nich zwój.
— Wielki Mag pokazuje nam drogę od dwóch zaledwie minut, a już sprzyja nam wyjątkowe szczęście — zauważyła Kwiat Lotosu.
— Nie dotykajcie tych mieczy — ostrzegł Rincewind.
— Ale przypuśćmy, że spotkamy gwardzistów. Czy nie powinniśmy bronić się przed nimi do ostatniej kropli krwi? — spytała Motyl.
Rincewind spojrzał na nią tępo.
— Nie. Macie uciekać.
— Tak, pamiętam — wtrącił Dwukwiat. — I drugiego dnia bitwy doczekać. To takie powiedzonko z Ankh-Morpork.
Rincewind zawsze uważał, że celem ucieczki jest zachowanie zdolności do ucieczki również drugiego dnia.
— Zastanówcie się — powiedział. — Rzadko kiedy więźniowie zostają w tajemniczy sposób uwolnieni z cel, przypadkiem znajdują obok stos broni i wszystkich strażników wygodnie usuniętych. Czy to was nie dziwi?
— I jeszcze mapę! — zawołała Motyl. Oczy jej błyszczały. Machnęła zwojem.
— Czy to mapa drogi do wyjścia? — upewnił się Rincewind.
— Nie! Do komnat cesarza! Patrzcie, są tu zaznaczone! O tym właśnie wspominał czasami Zioła. Na pewno jest w pałacu! Powinniśmy zabić cesarza!
— Kolejny szczęśliwy przypadek — zgodził się Dwukwiat. — Ale przecież jeśli tylko z cesarzem porozmawiamy…
— Nie słuchałeś? — przerwał mu Rincewind. — W ogóle nie zobaczymy cesarza! Nie przyszło wam do głowy, że strażnicy rzadko kiedy się zakłuwają? Że cele rzadko otwierają się same z siebie? Że nie znajduje się zwykle tak dogodnie porzuconych mieczy i nigdy, ale to nigdy nie trafia się na mapy mówiące „Tędy, chłopcy”? Zresztą i tak nie da się rozmawiać z kimś, kto jest tylko o porcję krewetkowych krakersów oddalony od Zestawu Obiadowego A na dwie osoby.
— Nie — rzekła stanowczo Motyl. — Musimy wykorzystać taką sposobność.
— Po drodze jest mnóstwo gwardzistów.
— No cóż, Wielki Magu, będziesz musiał wiele razy mieć życzenie.
— Wydaje ci się, że wystarczy mi pstryknąć palcami, o tak, a wszyscy gwardziści padną trupem? Ha! Chciałbym, żeby tak było.
— Tamci dwaj już padli — zameldowała Kwiat Lotosu z wylotu korytarza prowadzącego do lochów. I tak żywiła już lękliwy podziw dla Rincewinda. Teraz była przerażona i zachwycona.
— Przypadek!
— Bądźmy poważni — zaproponowała Motyl. — Mamy w pałacu sprzymierzeńca. Może to ktoś, kto właśnie w tej chwili ryzykuje życie! Wiemy, że część eunuchów stoi po naszej stronie.
— Pewnie nic im nie pozostało do stracenia.
— Masz lepszy pomysł, Wielki Magu?
— Tak. Wracajmy do cel.
— Co?
— Coś tu brzydko pachnie. Czy naprawdę zabiłabyś cesarza? Ale tak naprawdę?
Motyl się zawahała.
— Często o tym rozmawialiśmy. Dwa Ogniste Zioła uważał, że gdybyśmy zabili cesarza, jego śmierć rozpaliłaby pochodnię wolności…
— Owszem. To byłabyś ty, płonąca na stosie. Naprawdę, wracajmy lepiej do cel. To najbezpieczniejsze miejsce. Pozamykam was i… pójdę na zwiady.
— Bardzo odważna propozycja — przyznał Dwukwiat. — Typowa dla tego człowieka — dodał z dumą.
Motyl rzuciła Rincewindowi spojrzenie, którego nauczył się lękać.
— To rzeczywiście dobry pomysł — zgodziła się. — A ja będę ci towarzyszyć.
— Ale przecież… to bardzo niebezpieczna wyprawa.
— Nic nie może mi grozić, dopóki jestem z Wielkim Magiem.
— To prawda. Szczera prawda — potwierdził Dwukwiat. — Nic mi się nigdy nie stało, to pewne.
— Poza tym — mówiła dalej jego córka — mam mapę. Byłoby straszne, gdybyś zabłądził w korytarzach i przypadkiem opuścił Zakazane Miasto, prawda?
Rincewind zrezygnował. Przyszło mu do głowy, że zmarła żona Dwukwiata musiała być kobietą niezwykle inteligentną.
— Niech będzie — ustąpił. — Ale masz mi nie wchodzić w drogę. I robić to, co ci powiem. Jasne?
Motyl skłoniła się pokornie.
— Prowadź, o Wielki Magu.
— Wiedziałem! — zawołał Truckle. — To trucizna!
— Nie, nie. Tego się nie je. Tym się naciera ciało — tłumaczył Saveloy. — Patrzcie. Uzyskujemy to, co w cywilizacji nazywamy czystością.
Większa część Srebrnej Ordy stała po pas w ciepłej wodzie. Każdy z mężczyzn skromnie zasłaniał się rękami. Hamish odmówił opuszczenia wózka, więc nad wodę wystawała mu tylko głowa.
— To kłuje — oświadczył Cohen. — Skóra mi się od tego łuszczy i rozpływa.
— To nie jest skóra — poprawił go Saveloy. — Czy któryś z was widział kiedyś łaźnię?
— Ja widziałem — pochwalił się Mały Willie. — Zabiłem w takiej Szalonego Biskupa Pseudopolis. Są tam… — zmarszczył czoło — …bąbelki i różne takie. I piętnaście nagich dziewic.
— Co?
— Na pewno. Piętnaście. Dobrze pamiętam.
— To już lepiej — ucieszył się Caleb.
— A my do nacierania mamy tylko to mydło.
— Cesarz jest rytualnie kąpany przez dwadzieścia dwie łaziebne — wtrącił Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Mogę iść porozmawiać z haremowymi eunuchami i obudzić je, jeśli chcecie. To prawdopodobnie wydatek do rozliczenia, w kategorii „rozrywki”.
Poborca wdrażał się do swego nowego stanowiska. Doszedł już do tego, że chociaż ordyńcy — jako indywidualni podatnicy — w czasie wykonywania obowiązków barbarzyńskich bohaterów zarobili góry pieniędzy, stracili prawie wszystko, angażując się w inne typy działalności (w myślach sklasyfikował je jako „kreowanie wizerunku”), niezbędne w tym zawodzie. Tym samym mieli prawo do zwrotu całkiem pokaźnych sum.
Fakt, że nie byli zarejestrowani w żadnych urzędach podatkowych, nigdzie[23], był całkiem drugorzędny. Liczyła się zasada.
Z odsetkami, ma się rozumieć.
— Nie, nie. Żadnych młodych kobiet. Nalegam — powiedział stanowczo Saveloy. — Bierzecie kąpiel, żeby być czyści. Na młode kobiety będziecie mieli dość czasu później.
— Kiedy to wszystko się skończy, jestem umówiony — oznajmił nieco zakłopotany Caleb. Tęsknie pomyślał o jednej z niewielu kobiet, z którymi prowadził rozmowę. — Ona ma własną farmę. Nadam się na kaczora.
— Założę się, że Ucz tak tego nie nazywa — zakpił Mały Willie. — Założę się, że każe ci mówić „ptactwo wodne”.
— He, he, he.
— Co?
Sześć Dobroczynnych Wiatrów podszedł dyskretnie do Saveloya, wykorzystując chwilę, gdy ordyńcy zaczęli eksperymenty z olejkami kąpielowymi. Początkowo próbowali je wypić.
— Doszedłem do tego, co chcecie ukraść — oznajmił.
— Ach tak? — odpowiedział grzecznie Saveloy. Obserwował Caleba, który pojął nagle, że być może przez całe życie miał niewłaściwe podejście, i teraz próbował obcinać sobie paznokcie mieczem.
— To legendarna Diamentowa Trumna Schz Yu!
— Nie. Znowu pomyłka.
— Hm…
— Wychodzimy z kąpieli, panowie! — zawołał nauczyciel. — Wydaje mi się, że… tak… opanowaliście handel, stosunki towarzyskie…
— He, he, he… Przepraszam…
— I zasady opodatkowania — ciągnął Saveloy.
— Też opanowaliśmy? — zdziwił się Cohen. — A co to jest?
— Zabieracie kupcom prawie wszystkie pieniądze — wyjaśnił Sześć Dobroczynnych Wiatrów, podając mu ręcznik.
— I tyle? Robię tak od lat!
— Nie. Do tej pory zabierałeś wszystkie pieniądze — sprostował Saveloy. — W tym właśnie popełniałeś błąd. Zbyt wielu zabijałeś, a tych, których nie zabiłeś, zostawiałeś w nędzy.
— Jak dla mnie to strasznie dobry pomysł — uznał Truckle, wydobywając z ucha kredowe pokłady. — Kupcy w nędzy, my w bogactwach.
— Nie, nie, nie!
— Nie, nie, nie?
— Tak. To niecywilizowane.
— To tak jak z owcami — tłumaczył Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — Obdzierasz je ze skóry raz, a lepiej strzyc co roku.
Orda spojrzała na niego tępo.
— Kultura myśliwsko-zbieracka — stwierdził Saveloy z odcieniem beznadziei. — Niewłaściwe porównanie.
— Chodzi o cudowny Śpiewający Miecz Wonga, tak? — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów. — To jego chcecie ukraść?
— Nie. Właściwie „ukraść” nie jest odpowiednim słowem. No cóż, panowie, może nie staliście się jeszcze cywilizowani, ale jesteście czyści i wypłukani, a dla wielu ludzi to jedno i to samo. Czas więc, jak sądzę, na… działanie.
Ordyńcy wyprostowali się. Znowu wracali do obszaru pojęć zrozumiałych.
— Do sali tronowej! — rozkazał Dżyngis Cohen.
Sześć Dobroczynnych Wiatrów nie kojarzył zbyt szybko, w końcu jednak zdołał dodać dwa do dwóch.
— Cesarz! — zawołał i uniósł dłoń do ust ze zgrozą, zabarwioną nieco zachwytem. — Zamierzacie go porwać!
Błysnęły diamenty, gdy Cohen wyszczerzył zęby.
Dwaj martwi gwardziści leżeli w korytarzu prowadzącym do osobistych komnat cesarza.
— Słuchaj, jak właściwie wzięli was żywcem? — szepnął Rincewind. — Wszyscy gwardziści, których widziałem, mieli wielkie miecze. Jakim cudem nie zginęliście?
— Przypuszczam, że zamierzali nas torturować — odparła Motyl. — Udało nam się zranić dziesięciu z nich.
— Jak? Okleiliście ich ulotkami? Śpiewaliście rewolucyjne pieśni, dopóki się nie poddali? To jasne: ktoś chciał, żebyście przeżyli.
Podłogi śpiewały w ciemności. Każdy krok wydobywał chóry pisków i jęków, całkiem jak podłogi w Niewidocznym Uniwersytecie. Ale trudno było spodziewać się czegoś takiego w pięknym, błyszczącym pałacu.
— Nazywamy je słowiczymi podłogami — wyjaśniła Motyl. — Stolarze zakładają małe metalowe kołnierze na gwoździach, aby nikt nie mógł się zakraść niezauważony.
Rincewind zerknął na trupy. Żaden z gwardzistów nie wydobył miecza. Oparł ciężar ciała na lewej nodze — podłoga zgrzytnęła.
— To się nie zgadza — stwierdził szeptem. — Nie można podkraść się do kogoś po takiej podłodze. Czyli tych gwardzistów zabił ktoś, kogo znali. Wynośmy się stąd…
— Idziemy dalej — rzekła stanowczo Motyl.
— To pułapka. Ktoś wykorzystuje cię do załatwienia własnej brudnej roboty.
Wzruszyła ramionami.
— Skręć w lewo za tą dużą nefrytową statuą.
Była czwarta w nocy, godzina do świtu. W salach stali strażnicy, ale niezbyt wielu. W końcu byli w głębi Zakazanego Miasta, za jego wysokimi murami i wąskimi bramami. Nic nie mogło się przecież zdarzyć.
Potrzebny był specyficzny umysł, by przez całą noc stać na straży jakiejś pustej sali. Jedna Wielka Rzeka miał taki umysł, orbitujący spokojnie wśród błogiej poza tym pustki jego czaszki.
Bez oporów nazwali go Jedną Wielką Rzeką, ponieważ przypominał Hung rozmiarami i szybkością ruchu. Wszyscy spodziewali się, że zostanie zapaśnikiem tsimo, ale odpadł na teście inteligencji, ponieważ nie zjadł stołu.
Niemożliwe było, by zaczął się nudzić. Po prostu brakowało mu wyobraźni. Ale ponieważ przyłbica jego hełmu i tak prezentowała światu niezmienny wyraz metalicznej wściekłości, dopracował umiejętność spania na stojąco.
Teraz też drzemał spokojnie; słyszał tylko z rzadka ciche piski, jak gdyby bardzo ostrożnej myszy.
Nagle przyłbica odsunęła się w górę i jakiś głos zapytał:
— Czy wolisz raczej zginąć, niż zdradzić swego cesarza?
A drugi głos dodał szybko:
— To nie jest podchwytliwe pytanie.
Jedna Wielka Rzeka zamrugał, po czym skierował wzrok niżej. Jakaś zjawa na piszczącym wózku trzymała bardzo duży miecz wymierzony dokładnie w to niewygodne miejsce, gdzie górna część zbroi nie całkiem stykała się z dolną.
Odezwał się trzeci głos:
— Powinienem chyba zaznaczyć, że ostatnie dwadzieścia dziewięć osób, które odpowiedziały nieprawidłowo, są… krajaną suszoną rybą… przepraszam, martwe.
A czwarty wtrącił z naciskiem:
— I nie jesteśmy eunuchami.
Jedna Wielka Rzeka zadudnił od myślowego wysiłku.
— Myślem, że raczej bym se pożył — rzekł.
Człowiek z diamentami w miejscu, gdzie powinien mieć zęby, po przyjacielsku klepnął go w ramię.
— Zuch chłopak — pochwalił. — Przyłącz się do ordy. Przydasz się nam. Może jako machina oblężnicza.
— Kto wy? — zapytał.
— To jest Dżyngis Cohen — wyjaśnił Saveloy. — Sprawca wielkich czynów. Zabójca smoków. Niszczyciel miast. Raz kupił jabłko.
Nikt się nie roześmiał. Saveloy już dawno odkrył, że ordyńcy nie pojmują samej koncepcji sarkazmu. Pewnie nikt go na nich nie próbował.
Jedna Wielka Rzeka został wychowany tak, by wykonywać polecenia. Ruszył za człowiekiem z diamentowymi zębami, ponieważ był on taką właśnie osobą, za którą się podąża, kiedy powie: „Za mną!”.
— Ale wiecie, są tu dziesiątki tysięcy ludzi, którzy naprawdę wolą zginąć, niż zdradzić swojego cesarza — szepnął Sześć Dobroczynnych Wiatrów, kiedy szli gęsiego korytarzem.
— Mam nadzieję.
— Niektórzy z nich trzymają wartę wokół Zakazanego Miasta. Ominęliśmy ich, ale wciąż tam są. Wcześniej czy później trzeba będzie jakoś sobie z nimi poradzić.
— To świetnie — ucieszył się Cohen.
— Źle — sprzeciwił się Saveloy. — Ta sprawa z ninjami przydała się, żeby poprawić sobie humory…
— poprawić humory… — mruknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— …ale lepiej unikać wielkiej bitwy na otwartym terenie. Narobimy bałaganu.
Cohen podszedł do najbliższej ściany, ozdobionej wspaniałym deseniem pawi, i wyjął nóż.
— Papier — stwierdził. — Zwykły papier. Papierowe ściany. — Wsunął głowę w otwór. Rozległ się piskliwy jęk. — Oj, przepraszam panią. Oficjalna inspekcja ścienna. — Cofnął się z uśmiechem.
— Nie możecie przechodzić przez ściany! — zaprotestował Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
— Dlaczego nie?
— Bo to… bo to są ściany! Co by się działo, gdyby tak każdy przez nie przechodził? Myślicie, że po co są drzwi?
— Ja tam myślę, że są dla innych — odparł Cohen. — Którędy do tej sali tronowej?
— Co?
— To myślenie lateralne — wyjaśnił Saveloy, kiery ruszyli za nim. — Dżyngis perfekcyjnie opanował pewną odmianę myślenia lateralnego.
— Co to znaczy lateralne?
— Hm… to chyba pewien typ mięśni, jak sądzę.
— Myślenie mięśniami… no tak, rozumiem — mruknął Sześć Dobroczynnych Wiatrów.
Rincewind wsunął się w przestrzeń pomiędzy ścianą a dość zabawnym posągiem psa z wywieszonym językiem.
— Co teraz? — spytała Motyl.
— Jak liczna jest Czerwona Armia?
— Liczy sobie wiele tysięcy — odparła wyzywająco Motyl.
— W Hunghung?
— Ależ nie. Ale w każdym mieście jest kadra.
— Jesteś tego pewna? Spotkałaś ich kiedyś?
— Och, nie. To by było niebezpieczne. Tylko Dwa Ogniste Zioła wie, jak się z nimi skontaktować…
— Zabawne. Wiesz, co o tym myślę? Myślę, że ktoś chce wybuchu rewolucji. A wy jesteście tak potwornie uprzejmi i grzeczni, że musi się porządnie namęczyć, by ją zorganizować. Ale kiedy ma się już buntowników, można osiągnąć wszystko…
— To nie może być prawda…
— Ci rebelianci w innych miastach… dokonują wielkich rewolucyjnych czynów, prawda?
— Stale otrzymujemy raporty.
— Od naszego przyjaciela, Dwóch Ognistych Ziół?
Motyl zmarszczyła czoło.
— Tak…
— Zaczynasz myśleć, co? — mruknął Rincewind. — Te leniwe komórki mózgowe w końcu biorą się do roboty, co? To dobrze. Przekonałem cię?
— Ja… sama nie wiem.
— No to wracajmy.
— Nie. Teraz muszę się przekonać, czy to, co sugerujesz, jest prawdą.
— Niepewność cię zabija, co? Na demony, jak wy mnie strasznie irytujecie. Popatrz tutaj…
Rincewind podszedł do końca korytarza. Zamykały go szerokie, dwuskrzydłowe drzwi strzeżone przez parę nefrytowych smoków.
Otworzył.
Komnata za drzwiami była niska, ale rozległa. W samym środku pod baldachimem stało łoże. Trudno było rozpoznać leżącego w nim człowieka, jednak zdradzał pewien szczególny bezruch, sugerujący ten rodzaj snu, po którym trudno liczyć na przebudzenie.
— Widzisz? — powiedział Rincewind. — Jest zamordowany. Już.
Kilkunastu żołnierzy spoglądało na niego w zdumieniu.
Za sobą usłyszał zgrzyt podłogi, a potem świszczący odgłos zakończony stukiem, jakby ktoś uderzył wilgotną skórą o kamień.
Rincewind przyjrzał się najbliższemu żołnierzowi. Żołnierz trzymał miecz.
Jedna kropla krwi spłynęła po ostrzu i — po krótkim znieruchomieniu dla lepszego efektu dramatycznego — upadła na podłogę.
Rincewind uniósł głowę i uchylił kapelusza.
— Bardzo panów przepraszam — powiedział. — Czy to sala 3B?
I rzucił się do ucieczki.
Deski podłogi jęknęły pod jego stopami. Z tyłu ktoś wykrzyczał przydomek Rincewinda, który brzmiał: „Nie pozwólcie mu uciec!”.
Pozwólcie mi uciec, błagał w duchu Rincewind. Proszę, pozwólcie mi uciec.
Pośliznął się na zakręcie, przebił papierową ścianę i wylądował w ozdobnej sadzawce z rybami. Jednak w pełnym biegu zyskiwał kocie, niemal mesjanistyczne własności. Woda ledwie się zakołysała, gdy odbił się od powierzchni i pognał dalej.
Za nim ktoś wylądował ciężko na cennym karpiu złocistym.
Rincewind biegł.
Skąd — to najważniejszy czynnik dowolnej panicznej ucieczki. Zawsze ucieka się skądś. A dokąd — to samo się okaże.
Przeskoczył ciąg niskich kamiennych stopni, przetoczył się, poderwał i wbiegł w przypadkowo wybrany korytarz.
Nogi realizowały plan. Najpierw szaleńczy, bezmyślny pęd, żeby wyjść poza bezpośrednie zagrożenie, a potem równe, długie kroki, by jak najbardziej zwiększyć dystans do pogoni. Na tym polegała cała sztuka.
Historia wspomina o biegaczu, który po bitwie przebiegł czterdzieści mil, by w domu przekazać wiadomość o zwycięstwie. Tradycyjnie uważany jest za najwspanialszego biegacza wszech czasów. Gdyby jednak przekazywał wiadomość o nadchodzącej bitwie, zostałby wyprzedzony przez Rincewinda.
Mimo to… ktoś Rincewinda doganiał.
Nóż przebił ścianę sali tronowej i wyciął otwór dostatecznie duży, by zmieścił się w nim wyprostowany człowiek albo jeden wózek inwalidzki.
Ordyńcy mruczeli do siebie.
— Bruce Hun nigdy nie wchodził tylnymi drzwiami.
— Zamknij się.
— W ogóle się nie zbliżał do tylnych bram, ten Bruce Hun.
— Zamknij się.
— Kiedy Bruce Hun zaatakował Al Khali, zrobił to przy wieży głównej bramy, z tysiącem wrzeszczących ludzi na małych konikach.
— Niby tak, tylko że… kiedy ostatnio widziałem Bruce’a Huna, jego głowa tkwiła na kiju.
— Zgadza się, trudno zaprzeczyć. Ale nad główną bramą. Znaczy, przynajmniej się przebił.
— Jego głowa się przebiła.
— A niech…
Saveloy był usatysfakcjonowany. Komnata, do której weszli, mogła uciszyć Srebrną Ordę, choćby na krótko. Była wielka, naturalnie, ale spełniała też inną rolę. Kiedy Zwierciadło Jedynego Słońca spajał razem plemiona, państwa i wysepki, postanowił zbudować pomieszczenie mówiące wodzom i ambasadorom: to największa sala, w jakiej byliście; jest wspanialsza niż wszystko, co mogliście sobie wyobrazić, i mamy tu więcej takich.
Chciał, żeby była imponująca. Bardzo wyraźnie życzył sobie, by olśnić prostych barbarzyńców, skłonić ich, by poddali się od razu. Niech będą tu wielkie posągi, powiedział. I szerokie, ozdobne kotary. Niech stoją kolumny i rzeźby. Niech przybysz zaniemówi z podziwu. Niech wszystko to powie mu: „Oto cywilizacja, możesz się do niej przyłączyć albo zginąć. A teraz padnij na kolana albo zostaniesz obniżony w inny sposób”.
Orda zainteresowała się na tyle, by dokonać szczegółowej inspekcji.
— Całkiem niezły lokal, trzeba przyznać — stwierdził w końcu Truckle. — Ale gdzie mu tam do chaty naszego wodza w Skundzie. Patrzcie, nie ma nawet ogniska na środku.
— Moim zdaniem krzykliwy.
— Co?
— Typowo zagraniczny.
— Wywaliłbym stąd to wszystko, rozsypał trochę porządnego siana na podłodze i powiesił tarcze na ścianach.
— Co?
— Ale pomyśl, jakby ściągnąć parę setek stołów, można by tu całkiem nieźle pohulać.
Cohen ruszył przez rozległą przestrzeń podłogi w stronę tronu stojącego pod wielkim, ozdobnym baldachimem.
— Ustawili nad nim parasol, patrzcie.
— Pewno dach cieknie. Nie można wierzyć dachówkom. Porządna strzecha daje ci czterdzieści lat suchego mieszkania.
Tron zrobiony był z lakierowanego drewna, ale ozdobionego licznymi klejnotami. Cohen usiadł.
— To już? — zapytał. — Dokonaliśmy tego, Ucz?
— Tak — potwierdził Saveloy. — Oczywiście teraz musisz jakoś to utrzymać.
— Przepraszam — wtrącił Sześć Dobroczynnych Wiatrów — ale coście zrobili?
— Domyśla się pan już, co chcieliśmy ukraść?
— Nie.
— Imperium.
Twarz poborcy przez kilka sekund pozostawała nieruchoma, po czym rozciągnęła się w nieco przerażonym uśmiechu.
— Myślę, że zanim przejdziemy dalej, warto pomyśleć o śniadaniu — stwierdził Saveloy. — Panie Wiatry, może zechce pan kogoś przywołać?
Uśmiech zastygł na twarzy poborcy.
— Ale… ale… nie możecie przecież w taki sposób zdobyć Imperium! — wykrztusił w końcu. — Musicie mieć armię, jak nasza arystokracja. Samo wejście tutaj… to wbrew regułom! I… i… i są tysiące gwardzistów!
— Tak, ale wszyscy na zewnątrz — zauważył Saveloy.
— Pilnują nas — dodał Cohen.
— Pilnują prawdziwego cesarza!
— To właśnie ja.
— Ach tak? — obruszył się Truckle. — A kto niby umarł i zrobił z ciebie cesarza?