— Przecież odniosłeś wspaniałe zwycięstwo! — zawołał Dwukwiat.

— Naprawdę?

— Pan Cohen został mianowany cesarzem!

— Naprawdę?

— No, właściwie to nie został, bo nikt go nie mianował. Po prostu przyszedł i zasiadł na tronie. Wszyscy teraz mówią, że jest preinkarnacją pierwszego cesarza, a on sam mówi, że jeśli chcesz zostać Wielkim Magiem, to nie ma nic przeciwko temu.

— Słucham? Chyba źle coś zrozumiałem…

— Poprowadziłeś Czerwoną Armię, prawda? Sprawiłeś, że powstała w godzinie próby Imperium.

— Wiesz, nie powiedziałbym, że to dokładnie tak…

— Więc cesarz chce cię wynagrodzić. Ładnie z jego strony.

— Co to znaczy: nagrodzić? — zapytał podejrzliwie Rincewind.

— Szczerze mówiąc, nie jestem pewien. Właściwie to powiedział… — Dwukwiat przymknął oczy, wytężając pamięć. — Powiedział: „Idź i poszukaj Rincewinda; powtórz mu, że może i jest ofermą, ale przynajmniej porządnym facetem, więc może zostać Szefem Magii Imperium, czy jak to tam zechce nazwać, bo nie ufam wam, zagranicznym…” — Dwukwiat wzniósł oczy ku niebu, próbując sobie przypomnieć słowa Cohena — „…domowi pomyślnego aspektu… zapachowi drzew sosny… pętakom”.

Słowa przesączyły się w uszy Rincewinda, wśliznęły do mózgu i zaczęły tłuc o ściany.

— Szefem Magii? — zapytał.

— Tak powiedział. No… właściwie to powiedział, że chce, abyś został bryłą wymiocin jaskółki, ale to dlatego, że użył niskiego, smutnego tonu zamiast wysokiego i dociekliwego. Ale na pewno chodziło mu o maga.

— Całego Imperium?

Rincewind wstał.

— Za chwilę zdarzy się coś złego — oznajmił.

Niebo było już całkiem błękitne. Kilku obywateli zapuściło się na pole bitwy, by opatrzyć rannych i zebrać poległych. Wojownicy z terakoty stali pochyleni pod różnymi kątami, nieruchomi jak głazy.

— Lada moment…

— Chyba powinniśmy wracać.

— Prawdopodobnie uderzy meteoryt.

Dwukwiat spojrzał na spokojne niebo.

— Znasz mnie — powiedział Rincewind. — Zawsze kiedy już prawie coś chwytam, przychodzi los i skacze mi po palcach.

— Nie widzę żadnych meteorytów — zapewnił Dwukwiat. — Jak długo powinniśmy czekać?

— No to coś innego — odparł Rincewind. — Ktoś wyskoczy nagle albo nastąpi trzęsienie ziemi.

— Skoro tak twierdzisz — zgodził się uprzejmie Dwukwiat. — Hm… chcesz czekać na coś okropnego tutaj, czy może wolisz przejść do pałacu, wziąć kąpiel, przebrać się i wtedy sprawdzić, co się stanie?

Rincewind zgodził się, że równie dobrze może oczekiwać przerażającego losu w komfortowych warunkach.

— Będzie uczta — obiecał Dwukwiat. — Cesarz obiecał, że wszystkich nauczy żłopania.

Powoli, deska za deską, przesuwali się w kierunku miasta.

— Wiesz, przysiągłbym, że nic nie wspominałeś o swoim małżeństwie.

— Jestem przekonany, że tak.

— Było mi, wiesz… Było mi przykro, kiedy się dowiedziałem, że twoja żona, tego…

— Różne rzeczy zdarzają się podczas wojny. Mam jeszcze dwie posłuszne córki.

Rincewind otworzył usta, by coś odpowiedzieć, ale szczęśliwy, kruchy uśmiech Dwukwiata sprawił, że słowa zamarły mu w krtani.

Szli dalej bez słowa; podnosili deski za sobą i wydłużali chodnik z przodu.

— Wracając do radośniejszych wydarzeń — odezwał się Dwukwiat, przerywając milczenie — cesarz powiedział, że jeśli chcesz, możesz założyć własny uniwersytet.

— Nie! Nie! Niech ktoś mnie szybko walnie żelazną sztabą! Proszę!

— Stwierdził, że bardzo ceni edukację, pod warunkiem że nikt go do niej nie zmusza. Wydaje proklamacje jak szalony. Eunuchowie zagrozili strajkiem.

Deska Rincewinda upadła na błoto.

— A co takiego robią eunuchowie, że mogą przestać to robić, kiedy zastrajkują?

— Podają posiłki, ścielą łóżka… takie rzeczy.

— Aha.

— Właściwie to dzięki nim funkcjonuje Zakazane Miasto. Ale cesarz przekonał ich do swojego punktu widzenia.

— Naprawdę?

— Powiedział, że jeśli natychmiast nie wezmą się do roboty, obetnie im wszystko pozostałe. Hm. Wydaje mi się, że grunt jest już dość twardy.

Własny uniwersytet. Wtedy byłby… nadrektorem. Nadrektor Rincewind wyobraził sobie, jak składa wizytę na Niewidocznym Uniwersytecie. Mógłby nosić kapelusz z bardzo wysokim szpicem. Mógłby wobec każdego zachowywać się nieuprzejmie. Mógłby…

Starał się powstrzymać od takich myśli. Na pewno coś pójdzie źle.

— Oczywiście — podjął Dwukwiat — jest możliwe, że te złe rzeczy już ci się przydarzyły. Myślałeś o tym? Może już czas na coś przyjemnego?

— Przestań mi opowiadać o tych zabawach z karmą. W moim przypadku koło fortuny straciło kilka szprych.

— Ale warto sobie to przemyśleć.

— Niby co? Że reszta mojego życia będzie spokojna i wygodna? Przykro mi, ale nie. Zaczekaj tylko. Wystarczy, że odwrócę się plecami i… bang!

Dwukwiat rozejrzał się z pewnym zaciekawieniem.

— Nie wiem, dlaczego uważasz, że twoje życie było takie złe. Mieliśmy niezłą zabawę, kiedy byliśmy młodzi. A pamiętasz, jak raz wylecieliśmy za krawędź świata?

— Często to wspominam — przyznał Rincewind. — Zwykle koło trzeciej nad ranem.

— Albo jak lecieliśmy na smoku, a on zniknął w powietrzu?

— Wiesz, czasami mija cała godzina, kiedy udaje mi się nie pamiętać.

— Albo jak zaatakowali nas ci ludzie, którzy chcieli nas zabić?

— A którą ze stu czterdziestu okazji masz na myśli?

— Takie przeżycia wzmacniają charakter — oświadczył rozczulony Dwukwiat. — Uczyniły mnie tym, kim jestem dzisiaj.

— No tak — zgodził się Rincewind. Rozmowa z Dwukwiatem nie wymagała najmniejszego wysiłku. Ufna natura małego człowieczka nie znała pojęcia ironii i obdarzyła go niezwykłą umiejętnością niesłyszenia tego, co mogłoby wyprowadzić go z równowagi. — Tak, stanowczo mogę stwierdzić, że te przeżycia mnie też uczyniły tym, kim jestem dzisiaj.

Wkroczyli do miasta. Ulice były praktycznie opustoszałe. Większość mieszkańców zgromadziła się na ogromnym placu przed pałacem. Powszechnie wiadomo, że nowi cesarze mają skłonność do demonstracji swej szczodrobliwości. Poza tym rozeszły się już wieści, że ten jest inny i rozdaje świnie za darmo.

— Słyszałem, jak wspominał o wysłaniu poselstwa do Ankh-Morpork — opowiadał Dwukwiat, kiedy człapali już po ulicy. — Podejrzewam, że wywoła tym liczne dyskusje.

— Czy był wtedy w pobliżu ten… ten Wnętrzności Sobie Wypruwam Honorowo?

— Tak.

— Kiedy odwiedziłeś Ankh-Morpork, spotkałeś tam człowieka o nazwisku Dibbler?

— Ależ tak!

— Jeśli ci dwaj choćby podadzą sobie ręce, obawiam się, że nastąpi eksplozja.

— Ale i ty mógłbyś wrócić, jestem pewien. Przecież twój nowy uniwersytet będzie potrzebował wyposażenia. Poza tym, o ile dobrze pamiętam, mieszkańcom Ankh-Morpork bardzo zależy na złocie.

Rincewind zacisnął zęby. Wizja nie chciała odpłynąć: wizja nadrektora Rincewinda, który kupuje Wieżę Sztuk, każe ponumerować wszystkie kamienie i odesłać je do Hunghung; nadrektora Rincewinda, który wynajmuje całe ciało profesorskie i zatrudnia ich jako woźnych; nadrektora Rincewinda, który…

— Nie!

— Słucham?

— Nie próbuj mnie zachęcać do takich myśli! Jak tylko uznam, że jednak się to opłacało, zaraz zdarzy się coś strasznego.

Wyczuł jakieś poruszenie za plecami i nagle ktoś przycisnął mu do krtani ostrze noża.

— Wielka Bryła Wymiocin Jaskółki? — zapytał głos przy jego uchu.

— Właśnie — powiedział Rincewind. — Widzisz? Uciekaj! Nie stój tak, nieszczęsny durniu! Uciekaj!

Dwukwiat patrzył na niego przez chwilę, po czym odwrócił się i odbiegł.

— Niech ucieka — zdecydował głos. — On się nie liczy.

Rincewind został wciągnięty w zaułek. Odniósł mgliste wrażenie zbroi i błota; napastnicy doskonale opanowali sztukę wleczenia jeńca w taki sposób, by nie miał szans się zapierać.

Potem rzucono go na bruk.

— Według mnie wcale nie wygląda na wielkiego — stwierdził dumny głos. — Podnieś głowę, Wielki Magu.

Zabrzmiał nerwowy chichot żołnierzy.

— Durnie! — złościł się pan Hong. — To tylko człowiek! Przyjrzyjcie mu się! Czy wygląda na potężnego? Zwykły człowiek, który odkrył jakieś dawne sztuczki. Przekonamy się, czy pozostanie taki wielki bez rąk i nóg.

— Oj — powiedział Rincewind.

Pan Hong pochylił się nad nim. Miał błoto na twarzy i błyski szaleństwa w oczach.

— Zobaczymy, co wtedy zrobi ten twój barbarzyński cesarz. — Skinął na grupę ubłoconych, ponurych żołnierzy. — Wiesz, oni niemal wierzą, że naprawdę jesteś wielkim magiem. To przesąd, niestety. Użyteczny na ogół, ale czasami paskudnie niewygodny. Ale kiedy doprowadzimy cię na plac i pokażemy im, jaki naprawdę jesteś wielki, twojemu barbarzyńcy niewiele już życia zostanie. Co to jest?

Zerwał z dłoni Rincewinda rękawice.

— Zabawki — mruknął. — Rzeczy zrobione, a nie wyczarowane. Czerwona Armia to zwykłe maszyny, jak młyny albo pompy. Nie ma w tym żadnej magii.

Odrzucił rękawice i skinął na jednego z żołnierzy.

— Teraz — rzekł — pójdziemy na plac Imperialny.


* * *

— Hamish, chciałbyś zostać gubernatorem Bhangbhangduc i wszystkich tych wysepek dookoła? — zapytał Cohen, gdy orda pochyliła się nad mapą Imperium. — Lubisz morze?

— Co?

Drzwi sali tronowej otworzyły się z trzaskiem. Wbiegł Dwukwiat, a za nim Jedna Wielka Rzeka.

— Pan Hong złapał Rincewinda! Zabije go!

Cohen uniósł głowę.

— Może się przecież stamtąd wyczarować, nie?

— Nie! Nie ma już Czerwonej Armii! On go zabije! Musicie coś zrobić!

— No tak, ale wiadomo, jak to jest z magami — stwierdził Truckle. — Zbyt wielu ich na świecie…

— Nie. — Cohen westchnął i sięgnął po miecz. — Idziemy.

— Zaraz, Dżyngis…

— Powiedziałem: idziemy. Nie jesteśmy tacy jak Hong. Rincewind to szczur, ale nasz szczur. To co, ruszacie ze mną czy nie?


* * *

Kiedy orda wybiegła z pałacu, pan Hong ze swoim oddziałem dotarł już niemal do stóp szerokich schodów wiodących do bramy. Otaczał ich tłum gapiów odpychany przez żołnierzy.

Pan Hong mocno trzymał Rincewinda i przystawiał mu nóż do gardła.

— O, cesarz — powiedział po ankhmorporsku. — Znowu się spotykamy. Szach, jak sądzę.

— O co mu chodzi? — szepnął Cohen.

— Uważa, że przyparł cię do muru — wyjaśnił Saveloy. — Skąd wie, że nie pozwolę magowi zginąć?

— Obawiam się, że to psychologia.

— Przecież to nie ma sensu! — krzyknął Cohen. — Jeśli go zabijesz, sam zginiesz parę sekund później! Osobiście o to zadbam!

— Otóż wcale nie — odparł pan Hong. — Kiedy wasz Wielki Mag zginie, kiedy ludzie zobaczą, jak łatwo go zabić… jak długo pozostaniesz cesarzem? Zwyciężyłeś dzięki sztuczkom!

— Jakie są twoje warunki? — zapytał Saveloy.

— Nie mam żadnych. Niczego nie możecie mi ofiarować, czego sam nie potrafiłbym sobie wziąć.

Pan Hong wyrwał jednemu z żołnierzy kapelusz Rincewinda i wcisnął go jeńcowi na głowę.

— To twoje — syknął. — „Maggus”, co? Nie umiesz nawet dobrze pisać! I co, maggu? Nie chcesz jeszcze czegoś powiedzieć?

— Och, nie!

Pan Hong uśmiechnął się pogardliwie.

— Tak już lepiej — pochwalił.

— Och, nieee!

— Doskonale.

— Aarrgh!

Pan Hong zamrugał. Trzymany mocno jeniec przez moment zdawał się wydłużać, aż osiągnął wysokość dwa razy większą od normalnej, a potem stopy strzeliły mu aż pod brodę.

I zniknął z krótkim trzaskiem.

Na placu zapadła cisza, jeśli nie liczyć odgłosu kilku tysięcy ludzi ogarniętych zdumieniem.

Pan Hong niepewnie pomacał ręką powietrze.

— Pan Hong? — usłyszał.

Odwrócił się. Za nim stał niski człowieczek, brudny i ubłocony. Na nosie miał okulary z pękniętym szkłem.

Pan Hong spojrzał na niego tylko przelotnie. Znowu próbował chwycić powietrze, jakby nie chciał uwierzyć własnym oczom.

— Proszę o wybaczenie, panie Hong — odezwał się przybysz. — Ale czy przypadkiem zapamiętał pan Bes Pelargic? Jakieś sześć lat temu? Zdaje się, że toczył pan spór z panem Tangiem. Nastąpiła potyczka. Kilka zniszczonych ulic. Nic wielkiego.

Pan Hong zamrugał.

— Jak śmiesz się do mnie zwracać? — wykrztusił zdumiony.

— To nie ma właściwie znaczenia — ciągnął Dwukwiat. — Po prostu chciałbym, żeby pan sobie przypomniał. Ja… bardzo mnie to rozgniewało. Ehm… chcę z panem walczyć.

— Ty chcesz walczyć ze mną? Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? Masz w ogóle jakieś pojęcie?

— Ehm. Tak. O tak — zapewnił Dwukwiat.

Pan Hong zdołał się wreszcie skoncentrować. Nie miał za sobą najlepszego dnia.

— Ty bezrozumny, głupi człowieczku! Nie masz nawet miecza!

— Hej! Czterooki!

Odwrócili się obaj. Cohen rzucił swój miecz. Dwukwiat chwycił go niezgrabnie i niemal upadł pod ciężarem.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zdziwił się Saveloy.

— Chłop chce zostać bohaterem. Mnie to pasuje.

— Przecież zginie!

— Możliwe. Całkiem możliwe. Na pewno może to zrobić — zgodził się Cohen. — Ale to już nie ode mnie zależy.

— Ojcze! — Kwiat Lotosu chwyciła Dwukwiata za ramię. — On cię zabije! Chodźmy stąd!

— Nie.

Motyl złapała ojca za drugą rękę.

— Nie przyczynisz się tym do niczego dobrego — oświadczyła. — Chodźmy. Znajdzie się dogodniejszy moment…

— On zabił waszą matkę — przypomniał zimno Dwukwiat.

— Nie on, jego żołnierze.

— Tym gorzej. On nawet nie wiedział. Proszę, cofnijcie się obie.

— Posłuchaj, ojcze…

— Jeśli mnie nie posłuchacie, naprawdę się rozgniewam.

Pan Hong wydobył swój długi miecz. Klinga lśniła.

— Czy wiesz cokolwiek o walce, urzędniku?

— Nie, właściwie nie — odparł Dwukwiat. — Ale najważniejsze jest, że ktoś powinien stanąć przeciwko tobie. Nieistotne, co się z nim potem stanie.

Ordyńcy obserwowali spór z wyraźnym zainteresowaniem. Byli twardzi, ale mieli słabość do bezsensownej brawury.

— Tak… — Pan Hong spojrzał wokół na milczący tłum. — Niech wszyscy widzą, co się stanie.

Wzniósł miecz.

Zagrzmiało.

Szczekający Pies opadł na bruk tuż przed nim.

Był bardzo gorący. Lont płonął.

Coś zasyczało.

A potem biel przesłoniła świat.

Po dłuższej chwili Dwukwiat podniósł się z bruku. Był chyba pierwszym stojącym na placu; ci, którzy nie rzucili się na ziemię, uciekli.

Z pana Honga pozostał tylko jeden but, który dymił. Ale dymiące ślady ciągnęły się z tyłu aż na schody.

Chwiejąc się lekko, Dwukwiat podążył za tymi śladami.

Wózek inwalidzki leżał przewrócony. Jedno koło wirowało powoli. Dwukwiat zajrzał za wózek.

— Nic się panu nie stało, panie Hamish?

— Co?

— To dobrze.

Reszta ordy zebrała się w krąg na szczycie schodów. Wokół kłębił się dym — kula w przelocie podpaliła część pałacu.

— Słyszysz mnie, Ucz? — powtarzał Cohen.

— Pewno, że cię nie słyszy! Jak może cię słyszeć, kiedy tak wygląda? — powiedział Truckle.

— Może jeszcze żyje — upierał się Cohen.

— On jest martwy, Cohen. Całkiem, ale to całkiem martwy. Żywi ludzie mają więcej ciała.

— Ale wy żyjecie? — upewnił się Dwukwiat. — Widziałem, że szczeknął prosto na was.

— Odskoczyliśmy z drogi — wyjaśnił Mały Willie. — Jesteśmy dobrzy w odskakiwaniu z drogi.

— Biednemu Uczowi brakowało naszego doświadczenia w nieumieraniu — dodał Caleb.

Cohen wyprostował się.

— Gdzie jest Hong? — zapytał. — Osobiście go…

— On też nie żyje, panie Cohen — poinformował Dwukwiat.

Cohen skinął głową, jakby było to czymś całkiem normalnym.

— Byliśmy to winni staremu Uczowi — stwierdził.

— Niezły był chłop — przyznał Truckle. — Chociaż miał dziwne pomysły z tym przeklinaniem.

— Miał mózg. Przejmował się czasem. Może i nie żył jak barbarzyńca, ale niech mnie demony porwą, jeśli nie będzie miał barbarzyńskiego pogrzebu. Zgoda?

— W płonącej łodzi? — zaproponował Mały Willie.

— Coś takiego… — zdziwił się Saveloy.

— W wielkiej jamie, na szczycie stosu ciał swoich wrogów — uznał Caleb.

— Na niebiosa, cała czwarta B?!

— Pod kurhanem — oświadczył Vincent.

— Naprawdę nie róbcie sobie kłopotu — zaprotestował Saveloy.

— W płonącej łodzi, na stosie ciał swoich wrogów i pod kurhanem — zdecydował Cohen. — Nic nie jest za dobre dla starego Uczą.

— Ależ zapewniam, że czuję się doskonale — przekonywał Saveloy. — Ja… tego… oj…

RONALD SAVELOY?

Saveloy obejrzał się.

— Aha — powiedział. — No tak. Rozumiem.

ZECHCE PAN IŚĆ ZA MNĄ.

Pałac i orda znieruchomiały, a potem rozwiały się niczym sen.

— Zabawne — stwierdził Saveloy, podążając za Śmiercią. — Nie spodziewałem się, że tak to będzie wyglądało.

NIEWIELU SPODZIEWA SIĘ, ŻE BĘDZIE TO WYGLĄDAŁO JAKKOLWIEK.

Gruby czarny piasek zachrzęścił pod tym, co — jak Saveloy podejrzewał — należało wciąż nazywać stopami.

— Gdzie jesteśmy?

NA PUSTYNI.

Była jaskrawo oświetlona, chociaż niebo nad nią pozostawało czarne. Saveloy spojrzał w stronę horyzontu.

— Jaka jest duża?

DLA NIEKTÓRYCH BARDZO DUŻA. DLA PANA HONGA, NA PRZYKŁAD, ZAWIERA WIELE ZNIECIERPLIWIONYCH DUCHÓW.

— Nie sądziłem, że pan Hong wierzy w duchy.

TERAZ ZAPEWNE UWIERZY WIELE DUCHÓW WIERZYŁO W PANA HONGA.

— No tak… A co się teraz stanie?

— Dalej, dalej, nie mam całego dnia! Z życiem, chłopie!

Saveloy odwrócił się i spojrzał na kobietę na koniu. Był to wielki koń, ale i kobieta była wielka. Miała warkocze, hełm z rogami i napierśnik, nad którym co najmniej tydzień musiał pracować doświadczony kowal. Obrzuciła Saveloya wzrokiem niepozbawionym życzliwości, ale też bardzo niecierpliwym.

— Słucham? — odezwał się zdziwiony, bo nic nie zrozumiał.

— Mam tu napisane: Ronald Saveloy — odparła. — I co?

— Co i co?

— Każdy, którego zabieram — wyjaśniła kobieta, wychylając się z siodła — nazywa się „Ktoś Jakiś”. A ty jaki jesteś?

— Przepraszam, ale…

— W takim razie wpiszę cię jako Ronalda Przepraszającego. No już, wskakuj, wojna się toczy, musimy lecieć.

— Dokąd?

— Tu stoi: żłopanie, hulanki, rzucanie toporami w warkocze młodych kobiet. Zgadza się?

— Aha, no tak. Wydaje mi się, że chyba nastąpiła drobna…

— Słuchaj no, chłopie, jedziesz czy nie?

Rozejrzał się po czarnej pustyni. Został sam. Śmierć odszedł do swoich podstawowych zajęć.

Saveloy pozwolił wciągnąć się na siodło.

— Mają tam może bibliotekę? — zapytał z nadzieją, gdy wierzchowiec wzniósł się w nocne niebo.

— Nie wiem. Nikt nigdy nie pytał.

— To może kursy wieczorowe? Mógłbym prowadzić kursy wieczorowe?

— Z czego?

— Hm, właściwie wszystko jedno. Maniery przy stole, na przykład. Czy to dozwolone?

— Chyba tak. Wydaje mi się, że o to też nikt nie pytał.

Walkiria obejrzała się w siodle.

— Jesteś pewien, że trafiłeś na właściwy tamten świat?

Saveloy rozważył możliwości.

— Ogólnie rzecz biorąc — stwierdził — myślę, że warto spróbować.


* * *

Zebrani na placu z wolna podnosili się na nogi.

Patrzyli na wszystko, co pozostało z pana Honga, i na ordę.

Motyl i Kwiat Lotosu podbiegły do ojca. Motyl przesunęła dłonią po armacie, badając, na czym polega sztuczka.

— Widzicie? — odezwał się Dwukwiat trochę niewyraźnie, ponieważ nie całkiem jeszcze słyszał własny głos. — Mówiłem, że jest Wielkim Magiem.

Motyl stuknęła go w ramię.

— A co z tymi? — zapytała.

Niewielka procesja przesuwała się po placu. Na jej czele Dwukwiat rozpoznał coś, co kiedyś należało do niego.

— Był bardzo tani — powiedział, nie zwracając się do nikogo konkretnego. — Prawdę mówiąc, od początku mi się wydawało, że coś z nim jest nie w porządku.

Za pierwszym Bagażem szedł drugi, trochę większy. A potem, w porządku malejącym, cztery małe kuferki, najmniejszy rozmiarów damskiej torebki. Kiedy mijał leżącego hunghungczyka, zbyt przerażonego, by uciekać, przystanął i kopnął go w ucho. I natychmiast pospieszył za resztą.

Dwukwiat spojrzał niepewnie na córki.

— Są do tego zdolne? — zapytał zdziwiony. — Do robienia nowych? Myślałem, że do tego potrzeba stolarzy.

— Pewnie wiele się nauczył w Ankh-Morep-Orku — westchnęła Motyl.

Bagaże zebrały się razem u stóp schodów. Po czym Bagaż właściwy odwrócił się, rzucił jedno czy dwa tęskne spojrzenia — czy też coś, co można by uznać za spojrzenia, gdyby miał oczy — i odbiegł. Zanim dotarł do drugiego końca placu, zmienił się już w rozmazaną smugę.

— Hej, czterooki!

Dwukwiat obejrzał się. Cohen schodził po schodach.

— Pamiętam cię — oświadczył. — Znasz się na wielkim wezyrowaniu?

— Nie mam o nim pojęcia, panie cesarzu Cohenie.

— Świetnie. Bierzesz to stanowisko. Do roboty. Przede wszystkim chcę dostać kubek herbaty. Takiej mocnej, żeby mogła w niej pływać podkowa. Trzy łyżeczki cukru. Za pięć minut. Zrozumiano?

— Herbata w pięć minut? — zdumiał się Dwukwiat. — Przecież nie wystarczy czasu nawet na najkrótszy z ceremoniałów.

Cohen przyjaźnie objął go ramieniem.

— Jest nowy ceremoniał — wyjaśnił. — „Herbaty, kochanieńki? Mleko? Cukier? Pączka? Dolewkę?”. I możesz powiedzieć eunuchom — dodał — że cesarz jest bardzo dosłowny i że użył określenia „potoczą się głowy”.

Dwukwiatowi oczy rozbłysły za pękniętymi okularami. Jakoś podobała mu się ta przemowa.

Wyglądało na to, że przyszło mu żyć w ciekawych czasach.

Bagaże przysiadły grzecznie i czekały.


* * *

Los się odsunął.

Bogowie odetchnęli.

— Remis — oznajmił. — No tak. Wydaje się, że istotnie zwyciężyłaś w Hunghung, ale… straciłaś swoją najcenniejszą figurę, czyż nie?

— Słucham? — zdziwiła się Pani. — Nie całkiem rozumiem.

— O ile dobrze pojmuję tę… fizykę… — mówił Los — to nie wierzę, by cokolwiek mogło zmaterializować się na Niewidocznym Uniwersytecie tak, by niemal natychmiast nie zginąć. Co innego trafić w zaspę, a całkiem co innego w mur.

— Nigdy nie poświęcam pionków — zapewniła Pani.

— Jak możesz liczyć na zwycięstwo, nie poświęcając czasem pionka?

— Och, nigdy nie gram po to, by zwyciężyć. — Uśmiechnęła się. — Ale gram, by nie przegrać. Patrz…


* * *

Rada Magów zgromadziła się w głębi Głównego Holu i oglądała to coś, co w tej chwili pokrywało prawie połowę ściany.

— Interesujący efekt — uznał w końcu Ridcully. — Jak myślicie, jak szybko to się poruszało?

— Z pięćset mil na godzinę — ocenił Myślak. — Wydaje mi się, że wykazaliśmy odrobinę nadmierny entuzjazm. HEX mówi…

— Ze stojącego startu do pięciuset mil na godzinę? — zdziwił się wykładowca run współczesnych. — Musiał doznać prawdziwego szoku.

— Tak — zgodził się Ridcully. — Na szczęście dla tego biedaka, trwał bardzo krótko. Oczywiście, wszyscy powinniśmy się cieszyć, że to nie Rincewind.

Paru magów zakaszlało.

Dziekan odstąpił na krok.

— Ale co to jest? — zapytał.

— Było — poprawił go Myślak.

— Możemy sprawdzić w bestiariach — zaproponował Ridcully. — Chyba nietrudno będzie go znaleźć. Szary. Długie tylne stopy jak buty klauna. Królicze uszy. Ogon długi i spiczasty. Poza tym, naturalnie, niewiele stworzeń ma średnicę dwudziestu stóp, grubość jednego cala i jest usmażonych; to chyba bardzo ułatwi badania.

— Nie chciałbym szukać dziury w całym — rzekł dziekan — ale jeśli to nie jest Rincewind, gdzie on się podział?

— Pan Stibbons z pewnością może nam wytłumaczyć, dlaczego jego wyliczenia się nie sprawdziły.

Myślak aż rozdziawił usta.

Po chwili odezwał się tonem tak kwaśnym, jak tylko się odważył:

— Prawdopodobnie zapomniałem uwzględnić fakt, że trójkąt ma trzy właściwe kąty. Prawda? Hm. Spróbuję dla sprawdzenia przeliczyć wszystko od tyłu, ale wydaje mi się, że składowa lateralna została w jakiś sposób wprowadzona w to, co powinno być magicznym transferem bidyrekcyjnym. Prawdopodobnie efekt ten był najbardziej odczuwalny w punkcie efektywnej mediany, co spowodowało, że dodatkowy węzeł transferu pojawił się na ekwidystancie interwału łączącego dwa dotychczasowe, jak to przewiduje trzecie równanie Flume’a; prawo Turffe’a zaś odpowiada za kreację trzech różnych wektorów, każdy przesuwający mniej więcej równą masę o jeden bok trójkąta. Nie jestem pewien, dlaczego trzecia masa pojawiła się tutaj z taką prędkością, ale sądzę, że akceleracja mogła być spowodowana nagłą kreacją węzła. Oczywiście, stworzenie to mogło już wcześniej szybko się poruszać. Ale nie przypuszczam, by w stanie naturalnym było usmażone.

— A wiesz — powiedział Ridcully — myślę, że naprawdę zrozumiałem niektóre fragmenty. Z pewnością część tych krótszych słów.

— Ależ to całkiem proste — oznajmił radośnie kwestor. — Posłaliśmy tego… ten psi obiekt do Hunghung. Rincewind został przerzucony w jakieś inne miejsce. A to stworzenie trafiło do nas. Jak w tej zabawie…

— Widzisz? — Ridcully zwrócił się do Stibbonsa. — Używasz języka, który potrafi zrozumieć kwestor. A on przez całe rano działa na pigułkach z suszonej żaby.

Bibliotekarz wkroczył do sali, uginając się pod ciężarem wielkiego atlasu.

— Uuuk.

— Możesz nam przynajmniej pokazać, gdzie twoim zdaniem trafił nasz człowiek? — zapytał Ridcully.

Myślak wyjął z kapelusza linijkę i dwa cyrkle.

— Jeśli założymy, że Rincewind znajdował się pośrodku Kontynentu Przeciwwagi — zaczął — po czym wykreślimy linię…

— Uuk!

— Zapewniam, że chciałem użyć ołówka…

— Iik!

— Musimy tylko wyobrazić sobie trzeci punkt równo odległy od pozostałych dwóch… eee… Wydaje się, że to gdzieś na Oceanie Krawędziowym, a może już poza samą Krawędzią.

— Jakoś nie widzę tego czegoś w morzu — zauważył Ridcully, zerkając na niedawno laminowane zwłoki.

— W takim razie musimy uwzględnić przeciwny zwrot…

Magowie wyciągnęli szyje.

Rzeczywiście, coś tam było.

— Nawet nie jest porządnie narysowane — narzekał dziekan.

— Dlatego że nikt nie jest pewien, czy rzeczywiście istnieje — wyjaśnił pierwszy prymus.

Pośrodku morza unosił się niewielki kontynent, wręcz mały według standardów Dysku.

— XXXX — przeczytał Myślak.

— Napisali tak na mapie, bo nikt nie wie, jak się naprawdę nazywa — dodał Ridcully.

— A my go tam posłaliśmy? — przestraszył się Myślak. — W miejsce, co do którego nie mamy nawet pewności, czy istnieje?

— Och, teraz już mamy — uspokoił go Ridcully. — Musi istnieć. Nie ma wyjścia. I to pewnie bardzo bogata kraina, skoro szczury wyrastają do takich rozmiarów.

— Pójdę sprawdzić, czy można go sprowadzić…

— Ależ nie. Nie, uprzejmie dziękuję. Następnym razem słoń może nam przelecieć nad głowami, a takie słonie bardzo chlapią. Nie. Dajmy mu chwilę odpocząć. A my spróbujemy wymyślić coś innego. — Ridcully zatarł ręce. — Myślę, że pora na obiad.

— Hm… — zastanowił się pierwszy prymus. — Myśli pan, nadrektorze, że rozsądnie postąpiliśmy, zapalając sznurek, kiedy odsyłaliśmy tego psa z powrotem?

— Absolutnie — stwierdził Ridcully, gdy cała grupa oddalała się już do jadalni. — Nikt nam nie zarzuci, że nie oddaliśmy go dokładnie w takim stanie, w jakim do nas trafił…


* * *

HEX marzył delikatnie w swoim pomieszczeniu.

Magowie mieli rację. HEX nie potrafił myśleć.

Nie powstały jeszcze słowa określające to, co potrafił. Nawet HEX nie wiedział, do czego jest zdolny.

Ale zamierzał to sprawdzić.

Gęsie pióro zgrzytało na świeżym arkuszu papieru, znacząc tor ruchu atramentem. Bez żadnych właściwie powodów wyrysowało kalendarz bieżącego roku, a nad nim nieco kanciasty, złożony z liter obrazek psa stojącego na tylnych łapach.


* * *

Grunt był czerwony, tak jak w Hunghung. Ale tam była to odmiana iłu, tak żyzna, że zostawiając stołek na trawniku, człowiek wieczorem mógł liczyć na cztery drzewka. Tutaj leżał piasek, który wyglądał, jakby nabrał czerwonej barwy wskutek przypiekania letnim słońcem, przy czym lato trwało przez całe milenia.

Z rzadka rosły kępki pożółkłej trawy albo grupki niskich szarozielonych drzew. Upału za to było pod dostatkiem.

Szczególnie wyraźnie fakt ten dawał się zaobserwować w niewielkiej sadzawce pod eukaliptusami. Parowała.

Z oparów wynurzyła się jakaś postać, odruchowo wybierając z brody przypalone fragmenty. Był to Rincewind.

Zaczekał, aż jego osobisty świat przestanie wirować, i skupił wzrok na obserwującej go czwórce ludzi.

Byli czarni, z twarzami pomalowanymi w linie i zawijasy. Mieli jakieś dwie stopy kwadratowe ubrania łącznie.

Istniały trzy powody, dla których Rincewind nie był rasistą. Trafiał w zbyt wiele miejsc zbyt nagle, by wykształcić u siebie taką skłonność. Poza tym, kiedy się zastanowił, większość naprawdę strasznych rzeczy, jakie mu się przydarzyły, była wynikiem działań osobników raczej bladych i w obfitej odzieży.

To dwa z trzech powodów.

Trzeci był taki, że ludzie ci, podnoszący się właśnie z kucek, trzymali włócznie wymierzone w Rincewinda. Jest coś w widoku skierowanych we własne gardło czterech włóczni, co wzbudza głęboki szacunek i sprawia, że słowa „proszę pana” same cisną się na usta.

Jeden z ludzi wzruszył ramionami i opuścił włócznię.

— Cześć, koleś — powiedział.

To oznaczało tylko trzy włócznie — znaczna poprawa.

— Ehm… to nie jest Niewidoczny Uniwersytet, prawda, proszę pana?

Trzy pozostałe włócznie przestały go wskazywać. Ludzie uśmiechnęli się. Mieli bardzo białe zęby.

— Klatch? Howondaland? — pytał z nadzieją Rincewind. — Wygląda jak Howondaland.

— Nie znamy tych kolesiów, koleś — odparł jeden z ludzi.

Pozostała trójka stanęła dookoła Rincewinda.

— Jak go nazwiemy?

— To Koleś Kangur. Prosta sprawa. W jednej chwili był kangurem, a w następnej kolesiem. Starzy kolesie mówią, że takie rzeczy zdarzają się bez przerwy. We śnie.

— Myślałem, że będzie lepiej wyglądał.

— No.

— Jest tylko jeden sposób, żeby sprawdzić.

Mężczyzna, który był najwyraźniej przywódcą całej grupki, podszedł do Rincewinda z uśmiechem zarezerwowanym zwykle dla imbecyli i ludzi trzymających broń. Wręczył mu kij.

Kij był płaski i wygięty pośrodku. Ktoś poświęcił wiele czasu, żeby kolorowymi plamkami wyrysować na powierzchni dość skomplikowane wzory. Nie wiedzieć czemu Rincewind wcale się nie zdziwił, gdy odkrył wśród nich motyla.

Łowcy przyglądali mu się wyczekująco.

— No… tak — powiedział. — Doskonały. Świetne wykonanie, naprawdę. Interesujący efekt puentylistyczny. Szkoda, że nie znaleźliście prostego kawałka drewna.

Jeden z ludzi odłożył włócznię, przykucnął i podniósł długą drewnianą rurę pokrytą takimi samymi wzorami. Dmuchnął w nią. Efekt nie był niemiły. Brzmiało to tak, jak brzmiałyby pszczoły, gdyby wymyśliły pełną aranżację orkiestrową.

— Aha — zgodził się Rincewind. — Tak.

Najwyraźniej przechodził jakąś próbę. Dali mu ten wykrzywiony kij. Miał coś z nim zrobić. Coś w oczywisty sposób ważnego. Potem…

O nie. Powie coś albo zrobi, prawda, a oni powiedzą: tak, tak, tak, jesteś Wielkim Kolesiem, albo coś w tym stylu, pociągną go za sobą i to będzie początek kolejnej przygody, czyli okresu grozy i rozmaitych nieprzyjemności. Życie pełne jest takich sztuczek.

Ale tym razem Rincewind nie miał zamiaru wpaść w pułapkę.

— Chcę wracać do domu — oznajmił. — Chcę do biblioteki, gdzie było miło i spokojnie. Nie wiem, gdzie jestem. I nie obchodzi mnie, co ze mną zrobicie, jasne? Nie zamierzam przeżywać żadnej nowej przygody ani ratować świata. Nie oszukacie mnie tym dziwacznym kawałkiem drewna.

Chwycił kij i z całej siły, jaką zdołał zebrać, cisnął go jak najdalej od siebie.

Patrzyli nieruchomo, jak krzyżuje ręce na piersi.

— Wycofuję się z gry — powiedział. — Tutaj przerywam.

Wciąż patrzyli. Teraz uśmiechali się też do czegoś za jego plecami.

Poczuł, że zaczyna go to irytować.

— Rozumiecie? Czy wy w ogóle słuchacie? — zapytał. — Po raz ostatni wszechświat próbuje nabrać Rincewi…

Загрузка...