Rozdział XXX Korytarze Czasu

Coś uderzyło mnie boleśnie w twarz.

— Co się stało? Tamten nie żyje. Dali ci jakiś narkotyk?

— Tak. Dali.

Dopiero po chwili poznałem ten głos: należał do Severiana, tego młodego kata.

W takim razie, kim ja byłem?

— Wstawaj, musimy się stąd wydostać!

— Strażnik.

— Strażnicy — poprawił nas nieznajomy głos. — Było ich trzech, ale wszystkich zabiliśmy.

Szedłem w dół po schodach białych jak sól, ku nenufarom i stojącej wodzie. Towarzyszyła mi opalona dziewczyna o skośnych oczach. Zza jej ramienia wychylała się głowa jednego z posągów wyrzeźbionych w onyksie, przez co twarz miała barwę trawy.

— Czy on umiera?

— Już nas widzi. Spójrz w jego oczy.

Wreszcie przypomniałem sobie, gdzie jestem. Wkrótce człowiek z bębnem wsadzi głowę do namiotu i każe mi odejść.

— Nad ziemią… — szepnąłem. — Powiedziałeś mi, że znajdę ją nad ziemią. To było łatwe, bo ona jest tutaj.

— Musimy już iść.

Zielony człowiek ujął mnie pod lewe ramię, Agia pod prawe, i wyprowadzili mnie na zewnątrz.


Pokonaliśmy znaczną odległość, niemal tak dużą, jak w mojej wizji, co jakiś czas potykając się o śpiących Ascian.

— Prawie wcale nie wystawiają straży — szepnęła Agia. — Vodalus powiedział mi, że ich dowódcy cieszą się tak wielkim posłuchem, iż nie potrafią sobie wyobrazić, żeby ktoś mógł zaatakować ich znienacka. Dzięki temu podczas wojny naszym żołnierzom często udaje się przeprowadzić atak z zaskoczenia.

— Naszym żołnierzom… — powtórzyłem jak dziecko, gdyż nie zrozumiałem ani słowa z tego, co powiedziała.

— Hethor i ja nie będziemy już im służyć. Teraz, kiedy ich zobaczyliśmy, to zupełnie nie do pomyślenia. Odniosę większe korzyści, jeśli zacznę współpracować z tobą.

Powoli zaczynałem odnajdywać samego siebie; liczne umysły mieszkające w moim umyśle poczęły kolejno wycofywać się na dalszy plan. Kiedyś powiedziano mi, że „autarcha” znaczy tyle co „samo-władca”; chyba wiedziałem już, skąd wziął się ten tytuł.

— Kiedyś chciałaś mnie zabić, a teraz zwracasz mi wolność. Mogłaś mnie przecież zakłuć.

Przypomniałem sobie zakrzywiony nóż z Thraxu tkwiący w okiennicy domku Casdoe.

— Mogłam pozbawić cię życia wielekroć łatwiej. Zwierciadła Hethora dały mi robaka nie dłuższego od twojej ręki, który jarzy się białym ogniem. Wystarczy go rzucić, a on zabija i wraca posłusznie do mnie. W taki właśnie sposób rozprawiłam się ze strażnikami, ale ten zielony człowiek nie pozwoliłby mi teraz ciebie zabić, a poza tym, wcale mi na tym nie zależy. Vodalus obiecał mi, że będziesz umierał całymi tygodniami, więc tylko to może mi sprawić pełną satysfakcję.

— Prowadzisz mnie do niego?

Agia potrząsnęła energicznie głową. W bladym świetle poranka sączącym się między liśćmi zobaczyłem, że jej brązowozłote kędziory podskakują dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy otwierała okiennice w sklepie z łachmanami.

— Vodalus nie żyje. Czy myślisz, że mając do dyspozycji świetlistego robaka pozwoliłabym mu ujść z życiem po tym, jak mnie oszukał? Prędzej czy później i tak by się do ciebie zabrali. Teraz pozwolę ci odejść — przede wszystkim dlatego, że chyba wiem, dokąd się udasz — a na koniec i tak wpadniesz znowu w moje ręce, choćby tak jak wówczas, gdy nasze pteriopy odbiły cię z rąk asciańskich zwiadowców.

— A więc ratujesz mnie, ponieważ mnie nienawidzisz?

Skinęła głową. Przypuszczam, iż Vodalus co najmniej równie mocno nienawidził tej części mnie, która zawsze była Autarcha. albo raczej nienawidził własnej koncepcji bycia Autarchą, ponieważ zawsze był lojalny — przynajmniej na tyle, na ile mógł — wobec prawdziwego Autarchy, którego uważał za swego sługę. Kiedy jako chłopiec służyłem w kuchni Domu Absolutu, pracował tam pewien kucharz, który tak bardzo nienawidził szlachciców i arystokratów, którym przygotowywał posiłki, że po to, by nie narazić się na żadne wyrzuty z ich strony, wznosił się na wyżyny swoich kulinarnych umiejętności. Po pewnym czasie został mianowany szefem kucharzy w tym skrzydle. Kiedy o nim myślałem, Agia niepostrzeżenie wysunęła mi rękę spod pachy, a gdy w chwilę później odwróciłem się w jej stronę, dziewczyny już przy mnie nie było. Zostałem sam z zielonym człowiekiem.

— Skąd się tu wziąłeś? — zapytałem. — Przecież niewiele brakowało, byś stracił życie, a wiem. że blask naszego słońca jest dla ciebie o wiele za słaby.

Uśmiechnął się. Mimo że miał zielone wargi, to jego zęby były zupełnie białe.

— Jesteśmy twoimi dziećmi, nie mniej prawdziwymi od ciebie, choć nie zabijamy po to, by zaspokoić głód. Podzieliłeś się ze mną kamieniem, który potem przeciął metal i zwrócił mi wolność. Jak przypuszczałeś, co zrobię, kiedy pozbędę się łańcucha?

— Przypuszczałem, że będziesz chciał wrócić do swojego czasu. Działanie narkotyku osłabło już na tyle, iż zacząłem się obawiać, że obudzimy żołnierzy. Kiedy jednak się rozejrzałem, nie zobaczyłem ani jednego — tylko ciemne, potężne pnie drzew.

— Mamy zwyczaj odwdzięczać się naszym dobroczyńcom. Biegałem w tę i z powrotem korytarzami Czasu w poszukiwaniu chwili, kiedy ty także zostaniesz uwięziony, abym mógł cię uwolnić.

Nie wiedziałem, co mu na to odpowiedzieć. Kiedy wreszcie zebrałem myśli, odparłem:

— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak dziwnie się czuję, wiedząc, że ktoś badał moją przyszłość poszukując sposobności, by wyświadczyć mi przysługę. Mam nadzieję jednak, że zdajesz sobie sprawę, iż pomogłem ci nie dlatego, żebym oczekiwał od ciebie rewanżu?

— Wręcz przeciwnie: oczekiwałeś ode mnie pomocy w odnalezieniu kobiety, która przed chwilą nas opuściła, a którą od tamtej pory odnajdywałeś już kilka razy. Powinieneś jednak zdawać sobie sprawę, iż nie jestem sam; są tu inni, tacy jak ja, i dwóch z nich przyślę ci do pomocy. Poza tym rachunki nie zostały jeszcze wyrównane, bo choć zjawiłem się tu, kiedy byłeś więźniem, to jednocześnie uczyniła to ta kobieta, która uwolniłaby cię nawet bez mojej pomocy. Dlatego możesz być pewien, że jeszcze się kiedyś spotkamy.

Powiedziawszy to puścił moje ramie, po czym oddalił się w kierunku, z którego istnienia nie zdawałem sobie sprawy aż do chwili, kiedy ujrzałem statek kakogenów odlatujący znad zamku Baldandersa. Zielony człowiek biegł bez wysiłku, a pomimo panującego półmroku jeszcze dość długo mogłem oglądać jego sylwetkę, oświetlaną powtarzającymi się w nieregularnych odstępach czasu błyskami. Wreszcie zamienił się w mały czarny punkcik, lecz w chwili, kiedy spodziewałem się, że punkcik zniknie, zaczął się błyskawicznie powiększać, tak że odniosłem wrażenie, jakbym sta! u wylotu tunelu, z którego wnętrza coś wielkiego pędzi w moją stronę.

Był to statek, tyle tylko, że zupełnie inny od tego, który widziałem poprzednio, a przede wszystkim znacznie mniejszy. Mimo to był tak duży, że kiedy wreszcie cały znalazł się w naszej rzeczywistości, dotykał burtami kilku drzew naraz. Kadłub otworzył się i wysunęły się z niego schodki, sporo krótsze od tych przy ślizgaczu Autarchy.

Po schodkach zeszli mistrz Malrubius oraz mój pies Triskele.

W tej samej chwili odzyskałem pełnię władzy nad swoją osobowością, co nie udało mi się od momentu, kiedy na leśnej polanie napiłem się wyciągu z alzabo i skosztowałem ciała Thecli. Nie stało się tak dlatego, że Thecla zniknęła (wcale tego nie pragnąłem, choć wiedziałem już, iż pod wieloma względami była okrutną i głupią kobietą), podobnie zresztą jak osobowości mego poprzednika oraz setek innych, nieznajomych ludzi. Stara, prosta struktura mojej osobowości ostatecznie rozsypała się w pył, a nowa, skomplikowana, wreszcie przestała mnie oszałamiać i przerażać. Co prawda nadal przypominała labirynt, ale teraz ja byłem jego właścicielem, a nawet budowniczym. Malrubius ujął mnie delikatnie za rękę i położył ją na swoim chłodnym policzku.

— A więc istniejesz naprawdę — powiedziałem. — Nie. Jesteśmy tym, za kogo nas uważasz: siłami ukrytymi za sceną. Deus ex machina, tylko że nie można nazwać nas bogami. Ty natomiast jesteś aktorem, jak przypuszczam?

Pokręciłem głową.

— Nie poznajesz mnie, mistrzu? Uczyłeś mnie, kiedy byłem chłopcem, a potem zostałem czeladnikiem naszej konfraterni.

— Mimo to jesteś także aktorem. Masz wszelkie prawo uważać się zarówno za jednego, jak i drugiego. Występowałeś przecież na scenie, kiedy rozmawialiśmy z tobą na łące w pobliżu Muru Nessus, a kiedy ujrzeliśmy cię ponownie, w Domu Absolutu, ty znowu brałeś udział w przedstawieniu. To była dobra sztuka; szkoda, że nie mogłem obejrzeć jej do końca.

— Znajdowałeś się na widowni?

Mistrz Malrubius skinął głową.

— Jako aktor z pewnością wielokrotnie słyszałeś określenie, które przytoczyłem przed chwilą. Odnosi się ono do nadnaturalnej siły, która interweniuje w ostatniej chwili po to, by sztuka miała optymistyczne zakończenie. Wykorzystują ją tylko najsłabsi dramatopisarze, lecz nie należy zapominać, iż lepiej jest pokazać bóstwo zjeżdżające na scenę po linie i doprowadzić akcję do szczęśliwego końca, niż nie pokazać niczego i pozwolić, by spektakl zakończył się tragicznie. Oto nasza lina i nasz statek. Wejdziesz na jego pokład?

— Czy właśnie dlatego tak wyglądacie? — zapytałem. — Żebym wam zaufał?

— Owszem.

Triskele, który do tej pory siedział u moich stóp i wpatrywał mi się w twarz, poderwał się na trzy łapy i pokuśtykał w stronę trapu, merdając kikutem ogona i spoglądając na mnie błagalnie, tak jak tylko psy potrafią to robić.

— Ale ja wiem, że nie jesteście prawdziwi. Może Triskele, lecz z pewnością nie ty, mistrzu. Byłem na twoim pogrzebie. Twoja twarz nie jest maską, ale pod nią na pewno jest jakaś maska, jeszcze głębiej zaś ukrywa się oblicze jednego z tych, których ludzie nazywają kakogenami, choć doktor Talos wyjaśnił mi kiedyś, że wolicie określenie „hierodule”.

Malrubius ponownie wziął mnie za rękę.

— Nie oszukiwalibyśmy cię, nawet gdybyśmy mogli to uczynić. Mam jednak nadzieję, że ty uczynisz to za nas, dla dobra swojego i całej Urth. W tej chwili jakiś narkotyk otępia twój umysł — znacznie bardziej, niż ci się wydaje — dzięki czemu znajdujesz się w podobnym stanie co wtedy, kiedy byłeś pogrążony we śnie niedaleko Muru Nessus. Gdybyś był zupełnie przytomny, być może nie odważyłbyś się pójść z nami, nawet gdyby rozsądek nakazywał ci to uczynić.

— Na razie mój rozsądek niczego mi jeszcze nie nakazał — odparłem. — Dokąd chcecie mnie zabrać i dlaczego? Poza tym, czy jesteś mistrzem Malrubiusem, czy jednym z hieroduli?

Nagle znacznie wyraźniej niż do tej pory zdałem sobie sprawę z obecności drzew, stojących na baczność w pewnym oddaleniu, niczym żołnierze czekający cierpliwie, aż oficerowie uzgodnią szczegóły operacji. Noc powoli wypełniała się zapowiedzią brzasku i bladymi barwami.

— Czy wiesz, co oznacza słowo „hierodule”, którego tak często używasz? Ja jestem Malrubius i służę tym samym panom co oni. „Hierodule” znaczy tyle co „święci niewolnicy”. Tam gdzie są niewolnicy, muszą też być ich panowie.

— A chcesz mnie zabrać…

— …do Oceanu, aby ocalić ci życie. Nie, nie do kochanek Abaii, które uratowały cię i wspomagały, ponieważ byłeś katem i miałeś stać się Autarchą — dodał pospiesznie, jakby czytając w moich myślach. — Wiedz, że grożą ci znacznie większe niebezpieczeństwa. Wkrótce słudzy Erebu, którzy cię tu więzili, przekonają się, że uciekłeś, a wówczas Ereb skieruje tę armię — i wiele innych, podobnych do tej — do otchłani, aby cię ponownie pojmać. Chodź ze mną.

Pociągnął mnie w kierunku trapu.

Загрузка...