Walia

1

Sydney, pan Kensington i trzy gwiazdki


Zaczęło się nie najlepiej.

Kobieta sprawdzająca paszport w pierwszej chwili uśmiechnęła się szeroko:

– Jak samopoczucie?

– Dziękuję, świetnie – skłamał Harry Hole. Czuł się fatalnie. Minęło już ponad trzydzieści godzin od chwili, gdy wyruszył z Oslo przez Londyn, a od przesiadki w Bahrajnie siedział w samolocie na fotelu koło wyjścia awaryjnego. Ze względów bezpieczeństwa oparcie ledwie dawało się odchylić do tyłu i krzyż niemal mu pękł, zanim jeszcze dotarli do Singapuru.

A teraz kobieta za ladą przestała się uśmiechać.

Z wyraźnym zainteresowaniem przejrzała paszport do końca. Harry nie potrafił powiedzieć, co początkowo wywołało jej wesołość: jego zdjęcie czy pisownia nazwiska.

– Interesy?

Harry Hole był przekonany, że kontrolerzy paszportów w większości innych miejsc na świecie dodaliby sir, ale czytał, że tego rodzaju formalne uprzejmościowe zwroty nie były szczególnie popularne w Australii. Nie miało to zresztą dla niego wielkiego znaczenia. Podróżował rzadko, nie był też snobem. Teraz pragnął jedynie jak najszybciej znaleźć się w hotelowym pokoju z łóżkiem – Tak – odparł, bębniąc palcami o ladę.

I właśnie wtedy kobieta ściągnęła usta z kwaśną miną i spytała ostrym głosem:

– Dlaczego w pańskim paszporcie nie ma wizy, sir?

Harry'emu serce podskoczyło w piersi, jak się dzieje w przeczuciu nadciągającej katastrofy. Może formy sir używano dopiero wtedy, gdy sytuacja stawała się poważna?

– Przepraszam, zapomniałem – mruknął, gorączkowo przeszukując wewnętrzne kieszenie. Dlaczego specjalnej wizy nie mogli wkleić na stałe do paszportu, tak jak się to robi ze zwykłymi wizami? I dlaczego, u diabła, nigdy nie potrafił zapamiętać, co wkłada do której kieszeni? Za plecami słyszał lekki szum walkmana i wiedział, że stoi tam jego sąsiad z samolotu, który przez całą drogę słuchał jednej i tej samej kasety. Było gorąco, chociaż dochodziła już prawie dziesiąta wieczorem. Harry poczuł, że zaczyna go swędzieć głowa.

Wreszcie znalazł dokument i położył go na ladzie.

– Jest pan policjantem?

Kontrolerka podniosła wzrok znad specjalnej wizy i bacznie mu się przyjrzała, ale na jej twarzy nie dostrzegł już niechęci.

– Mam nadzieję, że nie zamordowano jasnowłosych Norweżek? – Roześmiała się i energicznie przybiła stempel na wizie.

– Cóż, tylko jedną – odparł Harty.


W hali przylotów roiło się od przedstawicieli biur podróży i kierowców limuzyn, trzymających tabliczki z nazwiskami, ale Harry na żadnej nie dostrzegł swojego. Już miał szukać taksówki, kiedy między tabliczkami, wyraźnie zmierzając w jego stronę, przecisnął się ciemnoskóry mężczyzna z niezwykle szerokim nosem i ciemnymi kręconymi włosami, ubrany w jasnoniebieskie dżinsy i hawajską koszulę.

– Mister Hooli, prawda? – oświadczył triumfalnie.

Harry Hole przez moment odczuł zaskoczenie. Nastawił się, że początek pobytu w Australii będzie musiał poświęcić na korygowanie wymowy swojego nazwiska tak, by nie nazywano go „dziurą”. „Święty” [Hole (ang.) – dziura, holy (ang.) – święty.] brzmiało o wiele lepiej.

– Andrew Kensington. Jak pan się miewa? – Mężczyzna, szczerząc zęby w uśmiechu, wyciągnął wielką dłoń.

Chwyt miał mocny jak imadło.

– Witamy w Sydney. Mam nadzieję, że podróż minęła dobrze – dodał serdecznie, jak echo powtarzając słowa stewardesy sprzed zaledwie dwudziestu minut. Chwycił prawie nową walizkę Harry'ego i ruszył w stronę wyjścia, nie oglądając się za siebie. Harry pospieszył za nim, starając się nie stracić z oczu jego pleców.

– Pracuje pan dla policji w Sydney? – zapytał.

– Jasne. Uwaga!

Obrotowe drzwi uderzyły Harry'ego w twarz, prosto w nos, natychmiast łzy trysnęły mu z oczu. Marna slapstikowa komedia nie mogłaby się zacząć gorzej. Rozcierał nos, przeklinając po norwesku, a Kensington przyglądał mu się ze współczuciem.

– Cholerne drzwi, nie?

Harry nie odpowiedział. Bo i co tu mówić? Na parkingu Kensington otworzył bagażnik malej zniszczonej toyoty i wrzucił do niego walizkę.

– Ma pan ochotę prowadzić? – spytał zaraz, zaskoczony.

Harry zorientował się, że stoi po stronie kierowcy. Cholera, przecież w Australii obowiązuje ruch lewostronny. W końcu i tak musiał usiąść z tyłu, bo na przednim siedzeniu pasażera leżało mnóstwo papierów, kaset i śmieci.

– Jest pan Aborygenem? – odezwał się, kiedy wjeżdżali na autostradę.

– Widzę, że nie da się pan oszukać – odparł Kensington, zerkając w lusterko.

– W Norwegii nazywamy Aborygenów „australijskimi Murzynami”.

Kensington wciąż patrzył w lusterko.

– Naprawdę?

Harry poczuł się nieswojo.

– Hm. Chodzi mi po prostu o to, że pańscy przodkowie najwyraźniej nie wywodzili się spośród skazańców zesłanych tu z Anglii dwieście lat temu – zaczął tłumaczyć, chcąc wykazać się przynajmniej minimalną znajomością historii tego kraju.

– Racja, Hooli. Moi przodkowie zjawili się tu nieco wcześniej, a mówiąc dokładniej, czterdzieści tysięcy lat temu.

Kensington uśmiechnął się do lusterka. Harry obiecał sobie, że przynajmniej przez jakiś czas będzie trzymał gębę na kłódkę.

– Rozumiem. Proszę mi mówić Harry.

– Okej, Harry. Mów mi Andrew.


Przez resztę drogi Andrew nie zamykał ust. Wiózł Harry'ego do King's Cross i opowiadał, że ta część Sydney to dzielnica dziwek, a także centrum handlu narkotykami i w zasadzie całej innej przestępczej działalności. Co drugi publiczny skandal łączył się z którymś z hoteli albo barów ze striptizem, położonych na obszarze tego kilometra kwadratowego.

– No, jesteśmy na miejscu – oświadczył nagle Andrew. Podjechał do chodnika, wyskoczył z samochodu i wyjął walizkę Harry'ego z bagażnika. – Widzimy się jutro – dodał i w jednej chwili zniknął razem z samochodem.

Harry z zesztywniałym kręgosłupem, coraz bardziej otumaniony długą podróżą i zmianą stref czasowych, został nagle sam ze swoją walizką w mieście liczącym mniej więcej tylu mieszkańców, ile jest ludności w całej Norwegii. W końcu na drzwiach okazałego budynku dostrzegł napis: Crescent Hotel. Obok widniały trzy gwiazdki. Szefowa policji w Oslo nie słynęła z szerokiego gestu, jeśli chodziło o fundusze na zakwaterowanie podwładnych, ale może nie będzie tak źle. Może urzędnikom państwowym przysługuje jakiś rabat. Harry pomyślał z rezygnacją, że zapewne dostanie najmniejszy pokój w całym hotelu.

I tak też się stało.

2

Diabeł tasmański, klaun i Szwedka


Harry delikatnie zastukał do drzwi szefa Komendy Policji Sydney South.

– Proszę wejść! – rozległ się grzmiący głos ze środka.

Przy oknie za dębowym biurkiem stał wysoki, potężny mężczyzna z imponującym brzuchem. Spod rzadkich włosów groźnie sterczały siwe, krzaczaste brwi, ale zmarszczki wokół oczu powstały od uśmiechu.

– Harry Holy z Oslo w Norwegii, sir.

– Niech pan siada, Holy. Wygląda pan na cholernie ożywionego jak na tak wczesny poranek. Mam nadzieję, że nie złożył pan wizyty chłopakom z wydziału narkotykowego. – Neil McCormack roześmiał się serdecznie.

– To przez zmianę stref czasowych. Nie śpię od czwartej rano, sir - wyjaśnił Harry.

– Oczywiście, to tylko taki zawodowy dowcip z mojej strony. Parę lat temu mieliśmy tu niezłą aferę korupcyjną, dziesięciu policjantów skazano między innymi za to, że handlowali ze sobą narkotykami. Zaczęto ich podejrzewać, bo kilku z nich było nadzwyczajnie rześkich na okrągło przez całą dobę. W zasadzie nie ma z czego żartować – zaśmiał się dobrodusznie, włożył okulary i zaczął przerzucać leżące przed nim papiery. – Przysłano pana tutaj, żeby wspomóc nas w śledztwie w związku z zabójstwem Inger Holter, obywatelki norweskiej, posiadającej zezwolenie na pracę w Australii.

Sądząc po zdjęciach, blondynki, ładnej dziewczyny. Dwudziestotrzyletniej, tak?

Harry skinął głową. McCormack teraz spoważniał.

– Znaleziona przez rybaków od strony morza w Zatoce Watsona, a konkretnie w parku Gap. Półnaga, wszystko wskazuje na to, że najpierw została zgwałcona, potem uduszona, ale śladów nasienia nie znaleziono. Zwłoki pod osłoną nocy przetransportowano do parku i zrzucono z urwiska. – Skrzywił się. – Przy odrobinie gorszej pogody fale z pewnością by ją zabrały, a tak leżała na kamieniach i znaleziono ją następnego dnia rano. Jak już mówiłem, nie mamy śladów nasienia, a to dlatego, że pochwę ma wypatroszoną i morska woda starannie z niej wszystko wypłukała. Brak też jakichkolwiek odcisków palców, ale mamy przybliżony czas zgonu… – McCormack zdjął okulary i potarł twarz. – No i brakuje nam mordercy. Co pan, u diabła, ma zamiar z tym zrobić, mister Holy?

Harry już chciał odpowiedzieć, ale nie zdążył.

– No tak, zamierza pan bacznie się przyglądać, jak ścigamy tego drania, a po drodze opowiadać norweskiej prasie o tym, jak to wspólnie odwalamy dobrą robotę, pilnować, żebyśmy nie urazili nikogo z ambasady norweskiej czy krewnych, a poza tym wykorzystać urlop i wysłać jedną czy dwie widokówki do swojej drogiej szefowej. Jak ona się w ogóle miewa?

– O ile wiem, dobrze.

– Twarda baba. Na pewno panu wyjaśniła, czego się po panu spodziewa.

– O tyle, o ile. Mam uczestniczyć w śledź…

– Świetnie. O tym proszę zapomnieć. Oto nowe zasady. Punkt pierwszy: Od tej pory słucha pan mnie, mnie i tylko mnie. Punkt drugi: Nie będzie pan brał udziału w żadnych czynnościach, o których pana nie powiadomię. I punkt trzeci: Jeden wyskok i siedzi pan w pierwszym samolocie do domu Wszystko to zostało powiedziane z uśmiechem, ale przesłanie było jasne. Łapy z daleka, jesteś tu tylko jako obserwator. Równie dobrze Harry mógł zabrać ze sobą kąpielówki i aparat fotograficzny.

– Zrozumiałem, że Inger Holter była w Norwegii kimś w rodzaju gwiazdy telewizyjnej.

– To raczej przesada, sir. Parę lat temu prowadziła program dla młodzieży, właściwie już o niej zapominano, kiedy się to wydarzyło.

– Tak, mówiono mi, że wasze gazety bardzo rozdmuchały to morderstwo. Kilka przysłało tu już swoich ludzi. Daliśmy im to, co mamy, ale mamy niewiele, więc pewnie wkrótce się znudzą i wrócą do domu. Nie wiedzą, że pan tu jest. Wszystkim przydzieliliśmy ich własne niańki, które się nimi zajmują, więc o to nie musi się pan martwić.

– Dziękuję, sir - powiedział Harry najzupełniej szczerze. Myśl o nadgorliwych dziennikarzach z norweskich gazet, uwieszonych mu na ramieniu, nie była ani trochę kusząca.

– OK, Holy, będę z panem szczery i powiem, jak się sprawy mają. Mój szef dokładnie mi wyjaśnił, że deputowanym z miasta Sydney bardzo zależy na jak najszybszym wyjaśnieniu tej sprawy; jak zawsze chodzi o politykę i o pieniądze.

– Pieniądze?

– Cóż, spodziewamy się, że bezrobocie w Sydney przekroczy w tym roku dziesięć procent, miasto potrzebuje więc każdego grosza z turystyki. W dwutysięcznym roku czekają nas igrzyska olimpijskie, a liczba turystów przybywających ze Skandynawii rośnie. Morderstwa, zwłaszcza niewyjaśnione, to zła reklama dla miasta. Staramy się więc jak możemy, sprawą zajmuje się zespół złożony z czterech śledczych, mamy też pierwszeństwo w dostępie do wszystkich innych naszych zasobów, baz danych, personelu technicznego, ludzi z laboratorium i tak dalej.

McCormack odszukał jakąś kartkę i przyjrzał się jej ze zmarszczonymi brwiami.

– Właściwie powinien pan pracować z Wadkinsem, lecz ponieważ prosił pan o współpracę z Kensingtonem, nie widzę powodów, żeby się temu sprzeciwiać.

Sir, nie pamiętam, żebym…

– Kensington to dobry chłop. Mało któremu z tubylców udało się zajść tak wysoko jak jemu.

– Naprawdę?

McCormack wzruszył ramionami.

– Tak już jest. Cóż, Holy, w razie jakiegoś problemu wie pan, gdzie mnie szukać. Jakieś pytania?

– Jeden drobiazg, sir. Zastanawiałem się, czy sir to właściwa forma zwracania się do zwierzchnika w tym kraju, czy też może jest to trochę zbyt…

– Formalne? Sztywne? Tak, raczej tak. Ale mnie się podoba. Przypomina mi, że to faktycznie ja jestem szefem tej budy. – McCormack wybuchnął śmiechem i mocnym uściśnięciem ręki zakończył spotkanie.


– Styczeń to w Australii sezon turystyczny – wyjaśniał Andrew, gdy przedzierali się przez korki w okolicy Circular Quay. – Wszyscy przyjeżdżają oglądać Operę, pływać łodziami po Zatoce i gapić się na dziewczyny na Bondi Beach. Szkoda, że ty musisz pracować.

Harry wzruszył ramionami.

– Mnie wszystko jedno. Turyści z ojczyzny przyprawiają mnie tylko o poty i chęć, żeby dać któremuś w mordę.

Wydostali się na New South Head Road, gdzie toyota przyspieszyła, kierując się na wschód, ku Zatoce Watsona.

– Wschodnia część Sydney różni się od wschodniej części Londynu – tłumaczył Andrew, kiedy mijali kolejne eleganckie domy. – Ta okolica nazywa się Double Bay, ale my mówimy o niej „Double Pay”. [Bay (ang.) – zatoka; pay (ang.) – zapłata]

– Gdzie mieszkała Inger Holter?

– Przez jakiś czas ze swoim chłopakiem w Newtown, ale kiedy się rozstali, przeprowadziła się do jednopokojowego mieszkania w Glebę.

– Z chłopakiem?

Andrew wzruszył ramionami.

– To Australijczyk, inżynier informatyk. Poznali się, kiedy przyjechała tu na wakacje dwa lata temu. On ma alibi na noc morderstwa, zresztą nie wygląda na typowego mordercę. Ale nigdy nie wiadomo, prawda?

Zaparkowali w pobliżu parku Gap, jednego z wielu zielonych płuc Sydney. Do wietrznego parku położonego wysoko ponad Zatoką Watsona na północy i Oceanem Spokojnym na wschodzie prowadziły strome kamienne schody. Po otwarciu drzwiczek samochodu uderzył ich upał. Andrew włożył wielkie ciemne okulary, które Harry'emu przywiodły na myśl rodzimego króla porno. Z jakiegoś powodu jego australijski kolega ubrał się dzisiaj w opięty garnitur; zdaniem Harry'ego ciemnoskóry potężny mężczyzna, który kołyszącym się krokiem wspinał się przed nim po ścieżce w stronę punktu widokowego, wyglądał w tym stroju odrobinę komicznie.

– Tu masz Ocean Spokojny, Harry. Następny przystanek to Nowa Zelandia, za mniej więcej dwa tysiące mokrych kilometrów.

Harry rozejrzał się. Na zachodzie widział centrum z mostem Harbour, na północy plażę, żaglówki na Zatoce Watsona i zielone Manly, przedmieście na północnej stronie cieśniny. Na wschodzie horyzont załamywał się spektrum różnych odcieni błękitu. Przed nimi klify opadały pionowo w dół, gdzie morskie fale kończyły swą długą podróż w ryczącym crescendo wśród skał.

– Okej, Harry. Stoisz teraz w historycznym miejscu. W 1788 roku Anglicy przysłali do Australii pierwszy statek ze skazańcami. Mieli się osiedlić nad Zatoką Botaniczną kilkadziesiąt kilometrów na południe stąd, ale po przybyciu na miejsce kapitan Phillip stwierdził, że okolica jest zbyt nieprzyjazna, i posłał niedużą łódkę na północ wzdłuż wybrzeża, żeby poszukała czegoś lepszego. Łódka dopłynęła za cypel, na którym teraz właśnie stoimy, i marynarze zobaczyli najwspanialszy port na świecie. Wkrótce potem kapitan Phillip przypłynął z resztą floty, było to jedenaście statków, siedmiuset pięćdziesięciu skazańców, kobiet i mężczyzn, czterystu marynarzy, cztery kompanie morskie i zapasy na dwa lata. Ale ten kraj jest surowszy, niż się wydaje. Anglicy nie potrafili wykorzystywać darów natury tak, jak nauczyli się tego Aborygeni. Kiedy dwa i pół roku później przypłynął następny statek z zapasami, Anglicy byli już bliscy głodowej śmierci.

– Wygląda na to, że z czasem zaczęło im się wieść lepiej. – Harry skinieniem głowy wskazał na zielone wzgórza Sydney i poczuł kroplę potu spływającą między łopatkami. Ten upał go przerażał.

– Owszem, Anglikom tak – przyznał Andrew i splunął w przepaść. Śledzili plwocinę wzrokiem, dopóki nie rozszarpał jej wiatr. – Dobrze, że dziewczyna, spadając, już nie żyła. Po drodze musiała zawadzić o skały. Kiedy ją znaleźli, miała wyrwane z ciała duże kawałki.

– Od jak dawna nie żyła, kiedy ją znaleziono?

Andrew skrzywił się.

– Lekarz policyjny mówił, że od czterdziestu ośmiu godzin, ale on… – Uderzył dłonią w szyję.

Harry pokiwał głową. Lekarz policyjny najwyraźniej zaliczał się do tych, którym ciągle chciało się pić.

– A w tobie budzi się sceptycyzm, kiedy ktoś ci podaje okrągłe liczby?

– Została znaleziona w piątek rano, przyjmijmy więc, że zginęła w jakimś momencie w środę w nocy.

– Są jakieś ślady tutaj?

– Sam widzisz, samochody parkują na dole, okolica nie jest oświetlona nocą i względnie mało tu ludzi. Nie zgłosił się żaden świadek i, szczerze mówiąc, nie liczymy, że się zgłosi.

– To co teraz robimy?

– Postąpimy zgodnie z zaleceniami mojego szefa. Pójdziemy do restauracji i wykorzystamy część przysługującego nam funduszu reprezentacyjnego. Mimo wszystko jesteś najwyżej postawionym przedstawicielem policji norweskiej w promieniu dwóch tysięcy kilometrów. Co najmniej.

Andrew i Harry siedzieli przy nakrytym białym obrusem stole. Stara rodzinna restauracja rybna U Doyle'a leżała w głębi Zatoki Watsona, oddzielona od morza jedynie niewielką piaszczystą plażą.

– Tak piękne, że aż śmieszne, prawda? – spytał Andrew.

– Jak na przesłodzonej widokówce.

Na plaży tuż przed nimi chłopczyk i dziewczynka budowali zamek z piasku na tle lazurowo-błękitnego morza i porośniętych bujną zielenią wzgórz z dumną panoramą Sydney w oddali.

Harry wybrał przegrzebki i pstrąga tasmańskiego. Andrew zdecydował się na flądrę australijską, o której Harry nigdy nie słyszał, zamówił także butelkę Chardonnay Rosemount – „ani trochę nie pasuje do tego jedzenia, ale jest białe, smaczne i mieści się w ramach budżetu” – i z lekkim zaskoczeniem przyjął informację, że Harry nie pije alkoholu.

– Kwakr? – spytał.

– Nic z tych rzeczy – odpowiedział Harry.

U Doyle'a słynęła jako jedna z najlepszych restauracji rybnych w Sydney. Był szczyt sezonu, wszystkie miejsca zajęte i Harry uznał, że właśnie z tego powodu niełatwo jest nawiązać kontakt z obsługą.

– Kelnerzy tutaj są jak planeta Pluton – stwierdził Andrew ze złością. – Krążą po peryferiach, pojawiają się tylko raz na dwadzieścia lat i nawet wtedy nie daje się ich dostrzec gołym okiem.

Harry'emu wcale to nie przeszkadzało. Rozsiadł się wygodnie na krześle, wzdychając z zadowoleniem.

– Za to podają pyszne jedzenie – powiedział. – I nareszcie rozumiem, po co ten garnitur.

– Chyba nie do końca. Sam widzisz, że nie jest to miejsce zbyt eleganckie, ale z doświadczenia wiem, że nawet do takich lokali nie powinienem przychodzić w dżinsach i podkoszulku. Muszę jakoś zrekompensować swój wygląd.

– O czym ty mówisz?

Andrew popatrzył na Harry'ego.

– Aborygeni nie cieszą się tutaj zbyt wielkim poważaniem, być może już to zrozumiałeś. Anglicy bardzo wcześnie zaczęli pisać do domu, że tubylcy mają skłonność do alkoholu i przestępstw z żądzy zysku.

Harry słuchał z zainteresowaniem.

– Uważali, że to tkwi w genach. Jeden z nich napisał: „Potrafią jedynie tworzyć piekielną muzykę polegającą na dmuchaniu w długie, wydrążone kawałki drewna, które nazywają didgeridoó”. Cóż, Australia to kraj, który chwali się, że zdołał z wielu rozmaitych kultur stworzyć dobrze funkcjonujące społeczeństwo. Ale dla kogo ono dobrze funkcjonuje? Problem tkwi w tym, że Aborygenów właściwie już nie widać. Są prawie nieobecni w życiu społecznym kraju, chyba że chodzi o ich szczególne interesy i kulturę. Biali wieszają sobie w domu sztukę aborygeńską i już mają spokojne sumienie. Aborygenów natomiast widać w kolejkach po zasiłek, w statystykach zabójstw i w więzieniach. Aborygen ma dwadzieścia sześć razy większe szanse na trafienie do pudła niż inny Australijczyk. Zastanów się trochę nad tym, Harry Holy.

Andrew wypił resztę wina, a Harry rzeczywiście się trochę nad tym zastanowił. Pomyślał również, że prawdopodobnie właśnie zjadł najlepiej przyrządzoną rybę w całym swoim trzydziestodwuletnim życiu.

– A mimo to Australia nie jest bardziej rasistowska od innych krajów. Rzeczywiście jesteśmy wielokulturowym narodem, mieszkają tu ludzie z całego świata. To oznacza tylko, że idąc do restauracji, opłaca się włożyć garnitur.

Harry znów pokiwał głową. Nie było nic więcej do powiedzenia na ten temat.

– Inger Holter pracowała w barze?

– Jasne. W The Albury na Oxford Street w Paddington. Pomyślałem, że moglibyśmy się tam wybrać wieczorem.

– A dlaczego nie od razu? – Harry poczuł, że cale to wytracanie czasu zaczyna go trochę niecierpliwić.

– Ponieważ najpierw odwiedzimy jej gospodarza.

Na bezchmurnym niebie bez zapowiedzi pojawił się Pluton.


*

Glebę Point Road okazała się przyjemną, niezbyt ruchliwą ulicą, na której mieściły się jedna przy drugiej nieduże, skromne, w przeważającej mierze etniczne restauracje z różnych stron świata.

– Kiedyś była to dzielnica bohemy – opowiadał Andrew. – W latach siedemdziesiątych jako student mieszkałem w sąsiedztwie. Wciąż znajdziesz tu typowe restauracje wegetariańskie dla ludzi, którym ochrona środowiska i alternatywny styl życia rzuciły się na mózg, księgarnie dla lesbijek i podobne historie. Ale dawni hippisi i inni zapaleńcy zniknęli, kiedy Glebę stało się modne i ceny najmu podskoczyły. Teraz nie byłoby mnie stać na to, żeby tutaj mieszkać, nawet za pensję policjanta.


Skręcili w prawo na Hereford Street i przez furtkę weszli na posesję numer 54. Natychmiast podbiegło do nich jakieś nieduże, czarne, puszyste zwierzę i powarkując, odsłoniło rząd drobnych, ostrych ząbków. Potworek wyglądał na szczerze rozgniewanego i odznaczał się uderzającym podobieństwem do przedstawionego na zdjęciu w folderze turystycznym diabła tasmańskiego. Podpis pod zdjęciem informował, że zwierzę jest agresywne i, prawdę mówiąc, nieprzyjemne i że gatunek niemal całkiem wyginął. Harry żywił szczerą nadzieję, że to prawda. Kiedy ten osobnik skoczył na niego z szeroko otwartym pyskiem, Andrew uniósł stopę i trafił zwierzę z woleja. Ze skowytem poleciało w krzaki rosnące wzdłuż płotu.

Kiedy weszli po schodkach, w drzwiach stanął wielkobrzuchy mężczyzna, który wyglądał, jakby dopiero wstał z łóżka.

– Co się stało z psem? – spytał kwaśno.

– Leży i podziwia krzewy różane – odparł Andrew z uśmiechem. – Jesteśmy z policji, z wydziału zabójstw. Mister Robertson?

– Tak, tak, czego znowu chcecie? Powiedziałem już przecież, że powiedziałem wszystko, co wiem.

– A teraz pan powiedział, że już pan powiedział…

Zapadła długa chwila ciszy, w której Andrew dalej się uśmiechał, a Harry przeniósł ciężar ciała z lewej nogi na prawą.

– Bardzo przepraszam, mister Robertson, nie będziemy zamęczali pana na śmierć, ale ten pan jest bratem Inger Holter i chciałby obejrzeć jej pokój, jeśli to nie sprawi zbyt wielkiego kłopotu.

Zachowanie Robertsona odmieniło się radykalnie.

– Przepraszam, nie wiedziałem… Proszę wejść!

Otworzył drzwi i ruszył przodem po schodach na górę.

– No tak, nie wiedziałem nawet, że Inger miała brata, ale teraz, kiedy pan o tym wspomniał, oczywiście dostrzegam podobieństwo.

Za jego plecami Harry odwrócił się do Andrew i przewrócił oczami.


Pokoju Inger nikt nie sprzątnął. Wszędzie walały się ubrania, czasopisma, pełne popielniczki i puste butelki po winie.

– Hm. Policja prosiła, żebym na razie niczego nie ruszał.

– Rozumiemy.

– Ona po prostu pewnego wieczoru nie wróciła do domu. Zniknęła.

– Dziękujemy, mister Robertson, czytaliśmy zeznania.

– Mówiłem jej, że nie powinna wracać do domu wieczorem tą drogą przez Bridge Road i targ rybny. Ciemno tam, mnóstwo żółtków i czarnych… – Przerażony popatrzył na Kensingtona. – Przepraszam, nie chciałem…

– W porządku. Może pan teraz odejść, mister Robertson.

Robertson zszedł na dół, usłyszeli pobrzękiwanie butelek w kuchni.

W pokoju stało łóżko, kilka półek na książki i biurko. Harry rozejrzał się, próbując stworzyć sobie obraz Inger Holter. Wiktymologia: wczuć się w sytuację ofiary. Ledwie pamiętał z ekranu telewizyjnego tę niby ostrą dziewczynę o niebieskich niewinnych oczach, pełną dobrej woli i młodzieńczego entuzjazmu.

W każdym razie nie zaliczała się do typu domatorek, które każdą wolną chwilę poświęcają swojemu gniazdku. Na ścianach nie było obrazów, wisiał tylko plakat z filmu Braveheart: Waleczne serce z Melem Gibsonem, który Harry zapamiętał jedynie dlatego, iż z niepojętych powodów zdobył Oscara za najlepszy film. No cóż, pomyślał. To znaczy, że miała marny gust, jeśli chodzi o filmy. I o mężczyzn. On sam zaliczał się do tych, którzy poczuli się osobiście dotknięci, kiedy Mad Max zrobił z siebie gwiazdę Hollywood.

Oprócz tego na ścianie wisiało zdjęcie Inger siedzącej na ławce razem z grupą długowłosych, brodatych młodych ludzi. W tle widać było kolorowe domki jak z westernu. Dziewczyna miała na sobie fioletową luźną sukienkę, jasne włosy zwisały płasko po obu stronach bladej, poważnej twarzy. Młody mężczyzna, którego trzymała za rękę, miał na kolanach dziecko.

Na półce leżała paczka tytoniu papierosowego, kilka książek z dziedziny astrologii i topornie rzeźbiona drewniana maska z długim nosem zagiętym jak dziób. Harry odwrócił ją, na etykietce widniał napis: „Made in Papua New Guinea”.

Ubrania, które nie leżały na łóżku albo na podłodze, wisiały w niedużej szafie. Nie było ich zbyt wiele, kilka bawełnianych koszulek, zniszczony płaszcz i duży słomkowy kapelusz na półce.

Andrew z szuflady w biurku wyjął paczkę bibułek papierosowych.

– King Size Smoking Slim. Skręcała duże papierosy.

– Znaleźliście tu jakieś narkotyki? – spytał Harry.

Andrew pokręcił głową i wskazał na bibułki.

– Ale domyślam się, że gdybyśmy odkurzyli popielniczki, to odkrylibyśmy ślady konopi.

– A dlaczego tego nie zrobiono? Nie było tu techników?

– Po pierwsze, nie mamy powodów, żeby zakładać, że to miejsce zbrodni, po drugie, o palenie marihuany nie ma co robić krzyku. My tu w Nowej Południowej Walii mamy bardziej pragmatyczne podejście do marihuany niż w niektórych innych stanach Australii. Nie wykluczam, że to morderstwo może mieć związek z narkotykami, ale jeden joint czy dwa w tych okolicznościach niewiele znaczą. Czy zażywała czegoś innego, nie wiemy z całą pewnością. W The Albury krąży sporo środków działających jak narkotyki, ale niezabronionych, i nikt z ludzi, z którymi rozmawialiśmy, o niczym nie wspominał. Nie znaleziono też żadnych śladów we krwi. W każdym razie nie brała twardych narkotyków, nie wykryliśmy żadnych śladów po ukłuciach. Mamy zresztą niezłe rozeznanie w środowisku.

Harry popatrzył na niego. Andrew chrząknął.

– Taka jest przynajmniej oficjalna wersja. A tu jest coś, w czym, jak mówili, może mógłbyś nam pomóc.

To był list. Zaczynał się od słów „Kochana Elisabeth” i najwyraźniej nie został dokończony. Harry przeleciał go wzrokiem.


Tak, tak, u mnie wszystko w porządku, a co ważniejsze: zakochałam się! On jest oczywiście piękny jak młody bóg, ma długie, kręcone brązowe włosy, mały nabity tyłeczek i spojrzenie, które powtarza to, co przed chwilą ci wyszeptał: że chce cię mieć teraz, od razu, za najbliższym węgłem, w toalecie, na stole, na podłodze, gdziekolwiek. Ma na imię Evans, 32 lata, był już (tak, tak!) wcześniej żonaty i ma ślicznego półtorarocznego synka, TomToma. Akurat w tej chwili nigdzie nie pracuje na stale, ale coś tam robi na własny rachunek.

Wiem, wiem, przeczuwasz kłopoty, ale obiecuję, że nie dam się porwać. Przynajmniej na razie.

Dość już o Evansie. Wciąż pracuję w The Albury. Jaś Fasola przestał zapraszać mnie na randki, odkąd Evans pewnego wieczoru zjawił się w barze, a to już w każdym razie pewien postęp, choć ciągle wodzi za mną tymi swoimi lepkimi oczami. Fuj! Właściwie zaczynam mieć dość tej pracy, ale muszę wytrzymać, dopóki nie przedłużę zezwolenia na pobyt. Rozmawiałam z Telewizją Norweską, planują kontynuację serii jesienią w przyszłym roku i będę mogła włączyć się w tę robotę, jeśli zechcę. Ach, te decyzje!


List kończył się w tym miejscu, bez podpisu czy daty.


*

W drodze do wyjścia Harry podał Robertsonowi rękę. Ten odpowiedział mu ukłonem i kondolencjami oraz oświadczeniem, że Inger była wspaniałą dziewczyną i fantastyczną lokatorką, ba! ozdobą całego domu, a może nawet całego sąsiedztwa. Cuchnął piwem i dykcję już miał niewyraźną. Kiedy przechodzili przez furtkę, z rabaty różanej dobiegło popiskiwanie. Wyjrzała para wystraszonych oczu.


Znaleźli stolik w ciasnej wietnamskiej restauracji w Darling Harbour. Siedzieli tu niemal wyłącznie Azjaci i wyraźnie było widać, że większość z nich to stali goście. Prowadzili z kelnerem rozmowy w niezrozumiałym języku tonem, który nieprzewidywalnie wznosił się i opadał.

– Zupełnie tak, jakby z przerwami wdychali hel, od czego głos się robi jak u Kaczora Donalda – stwierdził Harry.

– Nie lubisz Azjatów? – spytał Andrew.

Harry wzruszył ramionami.

– Czy lubię? Żadnego nie znam. Można powiedzieć, że nie mam żadnego powodu, żeby ich nie lubić. Wydają się uczciwi i pracowici. A ty?

– Do Australii przyjeżdża wielu Azjatów i nie wszystkim się to podoba. Ja nie mam nic przeciwko nikomu. Niech przyjeżdżają.

Harry miał wrażenie, że między wierszami usłyszał: „I tak już za późno. Mój naród i tak już utracił tę ziemię”.

– Jakiś czas temu uzyskanie zezwolenia na pobyt w Australii dla Azjaty graniczyło z cudem. Władze chciały, żeby kraj pozostał możliwie biały. Tłumaczyły, że trzeba zapobiegać poważniejszym konfliktom kulturowym, bo doświadczenia z „asymilacją Aborygenów” były, łagodnie mówiąc, nie najlepsze. Ale potem Japończycy zaofiarowali się, że wpompują do Australii kapitał, no i atmosfera się zmieniła. Nagle okazało się, że nie należy się zbytnio izolować i trzeba ponieść konsekwencje faktu, że Azja to nasze najbliższe sąsiedztwo i że handel z takimi krajami jak Japonia stał się z czasem ważniejszy od handlu z Europą i Stanami. Japońskim sieciom pozwolono więc wybudować hotele wzdłuż Złotego Wybrzeża w stronę Brisbane i przywieźć tu japońskich dyrektorów, kucharzy i recepcjonistów, natomiast Australijczycy mogli pracować jako pokojówki i pikolacy. Taka sytuacja prędzej czy później musi wywołać reakcję. Nikt nie lubi być pucybutem we własnym kraju.

– Zakładam, że twój naród również?

Andrew uśmiechnął się z goryczą.

– Europejczycy nigdy nie złożyli u Aborygenów żadnego podania o zezwolenie na pobyt.

Harry spojrzał na zegarek. Do otwarcia The Albury, gdzie pracowała Inger Holter, pozostało jeszcze parę godzin.

– Może chcesz przedtem zajrzeć do domu? – spytał.

Andrew pokręcił głową.

– Ostatnio nie spotykam tam nikogo oprócz siebie.

– Ostatnio?

– Tak, w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Jestem rozwiedziony. Żona i córki mieszkają w Newcastle. Próbuję się z nimi widywać tak często, jak tylko mogę, ale to kawałek stąd, a dziewczynki niedługo już tak urosną, że same będą sobie organizowały weekendy. Wkrótce pewnie się przekonam, że nie jestem jedynym mężczyzną w ich życiu. To śliczne diabełki. Czternaście i piętnaście lat. Cholera, przegnałbym każdego chłopaka, który ośmieliłby się zbliżyć do drzwi.

Andrew uśmiechnął się szeroko. Harry nie mógł nie darzyć sympatią tego niezwykłego kolegi po fachu.

– Taka już kolej rzeczy, Andrew.

– Racja, stary. A jak jest u ciebie?

– Cóż, nie mam kobiety. Nie mam dzieci. Nie mam psa. Mam jedynie szefa, ojca i paru typków, których wciąż nazywam kumplami, chociaż telefonują coraz rzadziej. Ja podobnie.

– W tej kolejności?

– W tej.

Roześmiali się, a potem siedzieli, obserwując rozpoczynający się popołudniowy ruch. Andrew zamówił jeszcze jedną victoria bitter. Ze sklepów i banków wylewał się strumień siwowłosych Greków o orlich nosach, Azjatów w okularach i ciemnych garniturach, Holendrów i długonosych, rudowłosych dziewcząt, niewątpliwie brytyjskiego pochodzenia. Wszyscy podbiegali, żeby złapać autobus do Parramatta albo podziemną kolejkę do stacji przesiadkowej Bondi. Ludzie interesu w krótkich spodenkach – fenomen typowo australijski, jak powiedział Andrew – kierowali się do nabrzeży, żeby wsiąść na któryś z promów, płynących na przedmieścia położone na północnym brzegu zatoki Port Jackson.

– I co teraz robimy? – spytał Harry.

– Idziemy do cyrku! Jest tu, kawałek dalej przy tej ulicy. Obiecałem przyjacielowi, że któregoś dnia tam zajrzymy. A dzisiaj też jest dzień, prawda?


W The Powerhouse niewielka trupa cyrkowa już rozpoczęła popołudniowe bezpłatne przedstawienie dla nielicznej, lecz bardzo młodej i entuzjastycznie nastawionej publiczności. Andrew wyjaśnił, że gdy po Sydney jeździły jeszcze tramwaje, w tym budynku mieściła się elektrownia i zajezdnia tramwajowa. Obecnie funkcjonował jako swoiste muzeum techniki. Para biuściastych dziewcząt zakończyła właśnie niezbyt spektakularny numer na trapezie, zebrała jednak gorące oklaski.

Potem na scenę wtoczono wielką gilotynę, a jednocześnie wszedł klaun. Ubrany był w kolorowy kostium i pasiastą czapkę zainspirowaną najwyraźniej przez rewolucję francuską. Ku wielkiej uciesze dzieci potykał się i przewracał. Po chwili dołączył do niego inny klaun w długiej, białej peruce i Harry zrozumiał, że ma on przedstawiać Ludwika XVI.

– Przewagą jednego głosu skazany na śmierć! – obwieścił klaun w pasiastej czapce.

Skazańca zaprowadzono na szafot, gdzie ku nieustającemu zachwytowi dzieci, po wielu krzykach i wrzaskach, położył wreszcie głowę pod nóż. Rozległo się krótkie bębnienie, gilotyna opadła i ku zaskoczeniu wszystkich, włącznie z Harrym, obcięła monarsze głowę z odgłosem przypominającym uderzenie siekiery w lesie w pogodny zimowy ranek. Głowa w peruce odskoczyła i potoczyła się do kosza. Zgasło światło, a gdy się ponownie zapaliło, bezgłowy król stał w kręgu reflektorów z własną głową pod pachą. Zachwyt dzieci nie miał końca. Potem światło znów zgasło, a gdy zapaliło się ponownie, na scenie stała już cała trupa, kłaniając się widzom. Przedstawienie dobiegło końca.


Gdy strumień ludzi ruszył ku wyjściu, Andrew i Harry skierowali się za kulisy. W prowizorycznej garderobie artyści już zdejmowali kostiumy i zmywali szminki.

– Otto, przywitaj się z moim kolegą z Norwegii! – zawołał Andrew.

Jedna z twarzy się obróciła. Ludwik XVI wyglądał nieco mniej majestatycznie bez peruki i ze szminką rozmazaną na twarzy:

– Tuka!

– Harry, to jest Otto Rechtnagel.

Otto eleganckim ruchem wyciągnął rękę, nadstawiając grzbiet dłoni, a kiedy Harry, nieco zmieszany, poprzestał na jej lekkim uściśnięciu, zrobił urażoną minę.

– Nie pocałujesz, przystojniaczku?

– Otto uważa się za kobietę, w dodatku kobietę szlachetnego rodu.

– Co za bzdury, Tuka. Otto zawsze wiedziała i wie, że jest mężczyzną. Wyglądasz na zdezorientowanego, młody człowieku, może chciałbyś się sam przekonać? – Otto roześmiał się perliście i kobieco.

Harry poczuł, że czerwienieją mu koniuszki uszu. Tymczasem para sztucznych rzęs zatrzepotała z wyrzutem w stronę Andrew.

– Czy ten twój przyjaciel umie mówić?

– Przepraszam. Nazywam się Harry… hm… Holy. Wspaniały numer. Świetne kostiumy. Bardzo… żywy. I niezwykły.

– Ten numer z Ludwikiem XVI? Niezwykły? Przeciwnie, to klasyka. Został po raz pierwszy wykonany przez klaunów ze słynnej rodzinnej trupy Jandaschewskych, zaledwie w dwa tygodnie po prawdziwej egzekucji w styczniu 1793. Widzowie to uwielbiali. Ludzie zawsze kochali publiczne egzekucje. Wiesz, ile powtórek z zabójstwa Kennedy'ego pokazują ogółem rocznie amerykańskie stacje telewizyjne?

Harry pokręcił głową.

Otto zamyślony popatrzył w sufit.

– Całkiem sporo.

– Otto uważa się za spadkobiercę wielkiego Jandaschewsky'ego – wyjaśnił Andrew.

– Ach, tak? – Słynne rodziny klaunów nie były specjalnością Harry'ego.

– Wydaje mi się, Tuka, że twój przyjaciel nie jest do końca oświecony. Rodzina Jandaschewskych była wędrowną trupą muzykujących klaunów, którzy przybyli do Australii na przełomie wieków i tu się osiedlili. Urządzali przedstawienia cyrkowe aż do śmierci Jandy'ego w 1971. Zobaczyłem go po raz pierwszy, kiedy miałem sześć lat. Już od tamtej pory wiedziałem, kim zostanę. I tak właśnie jest.

Otto uśmiechnął się smutnym uśmiechem klauna spod warstwy szminki.

– Skąd wy dwaj się znacie? – spytał Harry.

Andrew i Otto wymienili spojrzenia. Harry dostrzegł drgania w kącikach ust i zrozumiał, że znalazł się w kłopotach.

– Chodzi mi tylko o to, że… policjant i klaun… to dość…

– To długa historia – powiedział Andrew. – Można w zasadzie powiedzieć, że dorastaliśmy razem. Otto oczywiście sprzedałby swoją matkę za mój tyłek, ale ja już w młodym wieku czułem dziwny pociąg do dziewczyn i do wszystkiego, co paskudnie heteroseksualne. To musi mieć jakiś związek z dziedziczeniem i środowiskiem. Co o tym myślisz, Otto?

Andrew chichotał, uchylając się przed wachlarzem, którym Otto próbował go uderzyć.

– Nie masz stylu, nie masz pieniędzy, a twój tyłek to przechwałki! – krzyknął cienkim głosem Otto.

Harry rozejrzał się po pozostałych członkach trupy, lecz oni sprawiali wrażenie ani trochę nie zaskoczonych tą sceną. Jedna z piersiastych dziewczyn, które występowały na trapezie, mrugnęła do niego zachęcająco.

– Harry i ja wybieramy się dziś wieczorem do The Albury. Pójdziesz z nami? – spytał Andrew.

– Dobrze wiesz, że ja już tam nie chodzę, Tuka – odparł Otto ze złością.

– Powinno ci dawno przejść. Wiesz przecież, że życie toczy się dalej.

– Masz na myśli życie wszystkich innych ludzi. Moje zatrzymało się w tym momencie. Dokładnie w tym. Kiedy umiera miłość, umieram również ja. – Otto teatralnym gestem dotknął ręką czoła.

– Jak chcesz.

– W dodatku muszę najpierw wrócić do domu i nakarmić Waldorfa. Wy idźcie, może wpadnę tam trochę później.

– Do zobaczenia – powiedział Harry i posłusznie musnął wargami nadstawioną dłoń Ottona.

– Już nie mogę się doczekać, przystojniaczku.


Słońce już zaszło, kiedy dojechali do Oxford Street w Paddington i znaleźli miejsce na postój przy niewielkim parku. Na tabliczce widniał napis „Green Park”, ale trawę wypaliło słońce, a jedynym zielonym elementem była altana wznosząca się pośrodku parku. Wśród drzew leżał na trawie mężczyzna, w którego żyłach wyraźnie płynęła aborygeńska krew. Ubrany był w łachmany i tak brudny, że skóra wyglądała bardziej na szarą niż na czarną. Na widok Andrew uniósł rękę jakby w geście pozdrowienia, lecz policjant nie zwrócił na niego uwagi.


W The Albury było tak dużo ludzi, że musieli się przeciskać w szklanych drzwiach. Harry zatrzymał się na kilka sekund, żeby uważnie przyjrzeć się widokowi, który się przed nim otworzył. Klientelę stanowiła barwna mieszanka rozmaitych typów, w której przeważali wyraźnie młodzi ludzie: rockerzy w wyblakłych dżinsach, yuppies w garniturach i z gładko ulizanymi włosami, „artyści” z kozimi bródkami i obowiązkowymi na wernisażu bąbelkami w kieliszkach, piękni, jasnowłosi surferzy o olśniewająco białych uśmiechach i motocykliści – czyli the bikies, jak powiedział Andrew, w czarnych skórzanych kurtkach. Pośrodku lokalu, na kontuarze baru, trwał pokaz, w którym uczestniczyły długonogie półnagie kobiety w purpurowych, głęboko wyciętych bluzeczkach. Skakały w kółko przy wtórze / Will Survive Glorii Gaynor i udając, że śpiewają, poruszały szerokimi, pomalowanymi na czerwono ustami. Dziewczyny się zmieniały, te, które nie brały udziału w numerze, obsługiwały gości, otwarcie z nimi flirtując.

Harry przepchnął się do baru i zamówił coś do picia.

– Już się robi, blondasku – odpowiedziała głębokim basem kelnerka w rzymskim hełmie na głowie i uśmiechnęła się zalotnie.

– Powiedz mi, czy ty i ja jesteśmy jedynymi normalnymi ludźmi w tym mieście? – spytał Harry, wróciwszy z piwem i szklanką soku.

– Pod względem liczby gejów Sydney zajmuje drugie miejsce na świecie po San Francisco – wyjaśnił Andrew. – Australijska prowincja nie słynie z tolerancji wobec odchyleń seksualnych. A kiedy już rozniosła się sława miasta, w którym jest największy wybór partnerów, to nic dziwnego, że ściąga tutaj pokręcona młodzież z całej Australii. Zresztą nie tylko z Australii. Do Sydney codziennie przybywa wielu homoseksualistów z całego świata.

Przeszli do innego baru na tyłach lokalu, Andrew zawołał dziewczynę za ladą. Stała obrócona plecami i miała najbardziej rude włosy, jakie Harry kiedykolwiek widział. Sięgały jej aż do tylnych kieszeni wąskich niebieskich dżinsów, ale nie skrywały wcięcia w talii i harmonijnie zaokrąglonych bioder. Dziewczyna odwróciła się, błysnęła lazurowoniebieskimi oczyma i w uśmiechu odsłoniła rząd białych zębów w drobnej, ślicznej twarzy, obsypanej niezliczoną ilością piegów. Doprawdy, karygodna rozrzutność, jeśli to nie jest kobieta, pomyślał Harry.

– Przypominasz mnie sobie? – zawołał Andrew, przekrzykując hałas i dudnienie dyskotekowej muzyki z lat siedemdziesiątych. – To ja pytałem o Inger. Możemy pogadać?

Rudowłosa spoważniała. Kiwnęła głową, powiedziała coś innej kelnerce i wskazała drogę do niewielkiej palarni za kuchnią.

– Jakieś nowe wieści? – spytała, a Harry nie potrzebował nic więcej, żeby stwierdzić, że dziewczyna prawdopodobnie o wiele lepiej niż po angielsku mówi po szwedzku.

– Spotkałem kiedyś pewnego staruszka – odezwał się po norwesku. Popatrzyła na niego zaskoczona. – Był kapitanem statku pływającego po Amazonce. Powiedział trzy słowa po portugalsku i to mi wystarczyło, żeby odgadnąć, że jest Szwedem. Mieszkał w Ameryce od trzydziestu lat, a ja po portugalsku nie znam ani słowa.

Ruda dziewczyna wyglądała na kompletnie zaskoczoną, ale w końcu wybuchnęła śmiechem. Szczerym, zadowolonym śmiechem, który przywiódł Harry'emu na myśl głos jakiegoś rzadkiego leśnego ptaka.

– To naprawdę takie oczywiste? – spytała. Miała głęboki, spokojny głos, lekko francuskie „r”.

– Melodia języka – wyjaśnił Harry. – Nigdy nie potraficie się jej pozbyć.

– Czy wy się znacie? – Andrew przyglądał im się z niedowierzaniem.

Harry spojrzał na dziewczynę.

– Ani trochę – odparła.

Właściwie szkoda, pomyślał Harry.


Rudowłosa nazywała się Birgitta Enquist, mieszkała w Australii od czterech lat, a od roku pracowała w The Albury.

– Oczywiście rozmawiałyśmy w pracy, ale właściwie nie miałam z Inger żadnych bliższych kontaktów. Ona się trzy mała sama. My z baru tworzymy pewną grupę i od czasu do czasu wychodzimy razem na miasto. Niekiedy i ona się pojawiała, ale nie zaliczała się do stałego grona. Kiedy zaczęła tu pracować, akurat wyniosła się od jakiegoś faceta w Newtown. Najbardziej osobistą rzeczą, jaką o niej wiem, jest to, że ten związek zaczął się zapowiadać na zbyt stały. A ona najwyraźniej miała potrzebę nowych impulsów.

– Wiesz, z kim się trzymała? – spytał Andrew.

– Właściwie nie. Mówiłam już, że owszem, rozmawiałyśmy, ale ona nigdy nie opowiadała mi zbyt dużo o swoim życiu. Ale też i ja się nie dopytywałam. W październiku wybrała się na północ do Queensland i tam, zdaje się, nawiązała znajomość z jakimiś ludźmi z Sydney, z którymi od tamtej pory utrzymywała kontakt. O ile dobrze pamiętam, poznała tam też pewnego faceta. Wpadł tu kiedyś wieczorem, ale przecież o tym już ci mówiłam? – rzuciła pytająco.

– Wiem o tym, droga panno Enquist. Chciałem tylko, żeby mój kolega z Norwegii usłyszał to wprost od ciebie, a jednocześnie obejrzał sobie miejsce, w którym pracowała Inger. Harry Holy jest przecież uważany za najlepszego śledczego w Norwegii i możliwe, że my z policji w Sydney przeoczyliśmy coś, co jemu uda się dostrzec.

Harry gwałtownie zakasłał.

– Kto to jest Jaś Fasola? – spytał nieswoim głosem.

– Jaś Fasola? – powtórzyła zdziwiona Birgitta.

– No, ktoś, kto przypomina tego angielskiego komika… Hm… Rowana Atkinsona, chyba tak się nazywa?

– Aha, chodzi wam o Jasia Fasolę! – Birgitta znów zaśmiała się ptasim śmiechem.

Śmiej się tak dalej, poprosił w duchu Harry.

– To Alex, szef baru. Przyjdzie później.

– Mamy powody, by przypuszczać, że interesował się Inger.

– Alex rzeczywiście oglądał się za Inger. Zresztą nie tylko za nią. Większość dziewczyn z baru doświadczyła jego rozpaczliwych prób. My go nazywamy Fiddler Ray. To taka tutejsza ryba, płaszczka. To Inger wymyśliła Jasia Fasolę. Temu biedakowi nie jest łatwo, ma już ponad trzydzieści lat, mieszka u matki i jakoś nic mu się nie udaje. Ale jako szef jest fajny i całkowicie nieszkodliwy, jeśli o to wam chodzi.

– Skąd wiesz?

Birgitta zmarszczyła nos.

– On nie ma tego czegoś.

Harry udał, że coś notuje.

– A wiesz, czy znała lub poznała kogoś, kto by… hm… miał to coś?

– Cóż, tu przychodzi wiele różnych typów. Nie wszyscy to homoseksualiści. I wielu z nich zwracało uwagę na Inger, jest przecież taka ładna. To znaczy była. Ale nie kojarzy mi się nikt szczególny. Był…

– Tak?

– Nie, nic.

– Czytałem w raporcie, że Inger pracowała tu tego wieczoru, którego, jak przypuszczamy, została zamordowana. Wiesz, czy była z kimś umówiona po pracy, czy miała wracać prosto do domu?

– Zabrała z kuchni resztki jedzenia, mówiła, że to dla okropnego psiska. Wiedziałam, że nie ma psa, więc spytałam, dokąd się wybiera. Powiedziała, że do domu. Nic więcej nie wiem.

– Diabeł tasmański – mruknął Harry.

Birgitta popatrzyła na niego pytająco.

– Pies jej gospodarza – wyjaśnił. – Pewnie musiała go przekupywać, żeby ją wpuścił.

Podziękował za informacje. Kiedy już mieli odejść, Birgitta powiedziała:

– Wszyscy w The Albury jesteśmy wstrząśnięci tym, co się stało. Jak przyjęli to jej rodzice?

– Obawiam się, że bardzo ciężko – odparł Harry. – Oboje są oczywiście w szoku i obwiniają się o to, że ją tu puścili. Jutro trumna zostanie wysłana do Norwegii. Mogę się postarać o adres w Oslo, jeśli mielibyście ochotę wysłać jakieś kwiaty na pogrzeb.

– Dziękuję, to bardzo mile z twojej strony.

Harry miał ochotę spytać o coś jeszcze, ale nie przemógł się, żeby to powiedzieć akurat teraz, przy tej rozmowie o śmierci i pogrzebie. W drodze do wyjścia uświadomił sobie jednak, że pożegnalnego uśmiechu Birgitty długo nie zapomni.

– Cholera – powiedział do siebie na głos. – Wóz albo przewóz.

W lokalu wszyscy transwestyci wraz ze sporą liczbą gości stali na barze i naśladowali Katrinę & The Waves, z głośników dudnił przebój Walking on Sunshine.

– W takim miejscu jak The Albury nie ma czasu na zbyt długi smutek – stwierdził Andrew.

– Pewnie tak powinno być – pokiwał głową Harry. – Zycie toczy się dalej.

Poprosił, by Andrew chwilę zaczekał, a sam wrócił do baru i skinął ręką na Birgittę.

– Przepraszam, ostatnie pytanie.

– Słucham.

Harry nabrał głęboko powietrza. Właściwie już żałował, ale było za późno.

– Czy znasz w mieście jakąś dobrą tajską restaurację?

Birgitta zastanowiła się.

– Tak, jest jedna niezła na Bent Street. W śródmieściu. Wiesz, gdzie to jest? Podobno naprawdę dobra.

– Na tyle dobra, że mogłabyś tam pójść ze mną?

To zabrzmiało bardzo marnie, pomyślał Harry. Poza tym to nieprofesjonalne zachowanie, bardzo nieprofesjonalne. Birgitta jęknęła z rezygnacją, lecz nie na tyle wielką, by Harry nie zrozumiał, że to jakiś początek. W dodatku uśmiech cały czas czaił się gdzieś blisko.

– Często pan z tego korzysta, panie policjancie?

– Dość często.

– Działa?

– Statystycznie? Nie najlepiej.

Birgitta roześmiała się, przekrzywiła głowę i zaciekawiona popatrzyła na Harry'ego, w końcu wzruszyła ramionami.

– A dlaczego by nie? Mam wolne w środę. O dziewiątej. I to ty stawiasz, gliniarzu.

3

Biskup, bokser i meduza


Kiedy Harry otworzył oczy, wciąż była dopiero czwarta. Próbował zasnąć, ale myśl o nieznanym mordercy Inger Holter oraz o fakcie, że w Oslo jest ósma wieczorem, nie pozwalały mu zapaść w sen. Poza tym wciąż miał przed oczami piegowatą twarz dziewczyny, z którą rozmawiał zaledwie przez dwie minuty, a która mimo wszystko sprowokowała go do idiotycznego zachowania.

– Nieelegancko, Hole – szepnął w ciemność hotelowego pokoju, przeklinając sam siebie.

O szóstej uznał, że już może wstać. Po odświeżającym prysznicu wyszedł pod bladoniebieskie niebo, na którym wisiało nierzeczywiste poranne słońce. Chciał znaleźć jakieś miejsce, w którym mógłby zjeść śniadanie. Z centrum dobiegał szum, ale poranne godziny szczytu nie dotarły jeszcze tu, do czerwonych latarni i mocno umalowanych na czarno oczu. King's Cross posiadało nieco zwietrzały czar, przeżytą urodę, która wprawiła Harry'ego w taki nastrój, że, idąc, nucił. Oprócz kilku spóźnionych, lekko chwiejących się na nogach nocnych marków, pary śpiącej pod kocem gdzieś na schodach i bladej, cienko ubranej dziwki z porannej zmiany, na ulicach na razie nikogo nie było widać.

Właściciel jednej z restauracji ogródkowych spłukiwał wężem chodnik. Harry uśmiechem wyprosił wczesne podanie śniadania. Kiedy jadł swój bekon z grzanką, swawolny wietrzyk próbował uciec z jego serwetką.


*

– Wcześnie zaczynasz, Holy – stwierdził McCormack. – To dobrze. Mózg funkcjonuje najlepiej między wpół do siódmej a jedenastą. Później, moim zdaniem, to tylko wygłupy. Poza tym rano jest tu spokojnie. Kiedy po dziewiątej zaczyna się hałas, ledwie udaje mi się dodać dwa do dwóch. A ty jak? Mój syn twierdzi, że musi włączać wieżę stereo na fuli, kiedy odrabia lekcje, i że nie może się skupić, kiedy jest tak strasznie cicho. Pojmujesz to? Tak czy owak wczoraj miałem już tego dość, wmaszerowałem do niego i wyłączyłem tę piekielną maszynerię. „Mnie to potrzebne, żeby myśleć” – wrzasnął. Powiedziałem, że ma się uczyć jak normalni ludzie. „Ludzie są różni, staruszku” – odburknął mi ze złością. Akurat jest w tym wieku, no wiesz.

McCormack przerwał, spoglądając na zdjęcie stojące na biurku.

– Masz dzieci, Holy? Nie? Czasami zadaję sobie pytanie, po co ja, na miłość boską, się w to wplątałem. A wracając do rzeczy, w jakiej szczurzej norze cię ulokowali?

– Crescent w King's Cross, sir.

– King's Cross, tak, tak. Nie jesteś pierwszym Norwegiem, który się tam zatrzymał. Parę lat temu mieliśmy oficjalną wizytę biskupa Norwegii czy kogoś w tym stylu, nie pamiętam, jak się nazywał, w każdym razie jego sztab w Oslo zamówił dla niego pokój w King's Cross Hotel. Wydawało im się, że nazwa hotelu zawiera jakieś odniesienia biblijne. Kiedy biskup ze swoim orszakiem przybył do hotelu wieczorem, jedna ze starych, zaprawionych w bojach dziwek zauważyła jego koloratkę i przedstawiła kilka soczystych propozycji. Biskup wymeldował się, chyba jeszcze zanim zanieśli na górę jego walizki…

McCormack śmiał się tak, że z oczu popłynęły mu łzy.

– Tak, tak, Holy. Jakie masz dzisiaj pytania?

– Zastanawiałem się, czy mógłbym zobaczyć zwłoki Inger Holter, zanim zostaną przewiezione do Norwegii, sir.

Kensington może cię zabrać do kostnicy, kiedy przyjdzie. Ale dostałeś przecież protokół z sekcji.

– Oczywiście, sir, ja tylko…

– Co tylko?

– Lepiej mi się myśli, kiedy mam zwłoki przed oczami, sir.

McCormack odwrócił się do okna i mruknął coś pod nosem. Harry uznał to za zgodę.


Temperatura w piwnicach kostnicy South Sydney wynosiła osiem stopni przy dwudziestu ośmiu stopniach na zewnątrz.

– Zrobiłeś się mądrzejszy? – spytał Andrew. Zatrząsł się z zimna i ciaśniej owinął kurtką.

– Mądrzejszy? Nie – odparł Harry, patrząc na ziemskie szczątki Inger Holter. Jej twarz wyszła z upadku stosunkowo nienaruszona. Jedno nozdrze zostało wprawdzie rozcięte i kość policzkowa z jednej strony wbita, a na jej miejscu utworzyło się spore zagłębienie, nie było jednak żadnych wątpliwości co do tego, że woskowo blada twarz należała do tej samej dziewczyny, która tak promiennie uśmiechała się na zdjęciu w policyjnym raporcie. Na szyi widać było czarne ślady. Resztę ciała pokrywały sińce, rany, duże głębokie rozcięcia. Z jednego wystawała biała kość.

– Rodzice chcieli zobaczyć zdjęcia. Adwokat nalegał, choć ambasada norweska tłumaczyła, że to raczej niewskazane. Matka nie powinna oglądać swojej córki w takim stanie. – Andrew pokręcił głową.

Harry przyjrzał się śladom na szyi przez szkło powiększające.

– Ten, kto ją udusił, zrobił to gołymi rękami. Trudno jest zabić człowieka w taki sposób. Morderca musi być albo bardzo silny, albo mieć bardzo silny motyw.

– Albo robić to już kilka razy wcześniej.

Harry popatrzył na Andrew.

– Co masz na myśli?

– Ona nie ma na ubraniu włosów wyrwanych mordercy ani żadnych fragmentów skóry pod paznokciami. Żaden ślad na dłoniach nie wskazuje, żeby się broniła. Została zabita tak szybko i skutecznie, że ani nie zdążyła, ani nie zdołała stawić oporu.

– Czy to wam przypomina coś, z czymś się już kiedyś zetknęliście?

Andrew wzruszył ramionami.

– Kiedy się dostatecznie długo pracuje, to każde morderstwo zaczyna przypominać coś, co się już kiedyś widziało.

To nieprawda, pomyślał Harry. Jest akurat odwrotnie: kiedy się dostatecznie długo pracuje, człowiek uczy się dostrzegać drobne szczegóły w każdym morderstwie; detale, którymi kolejne zbrodnie różnią się od siebie i przez które każda staje się wyjątkowa.

Andrew spojrzał na zegarek.

– Poranna odprawa zaczyna się za pół godziny. Musimy się pospieszyć.


Szefem grupy dochodzeniowej był Larry Wadkins, detektyw po studiach prawniczych, który prędko piął się po szczeblach kariery. Miał wąskie wargi, rzadkie włosy, mówił prędko, rzeczowo, bez intonacji i zbędnych przymiotników.

– Brak mu delikatności – powiedział Andrew wprost. – Cholernie dobry śledczy, ale to nie jego należy prosić o zawiadomienie rodziców o znalezieniu zwłok córki. Poza tym w sytuacjach stresowych zaczyna przeklinać – uzupełnił.

Prawą ręką Wadkinsa był Sergej Lebie, elegancko ubrany łysy Jugosłowianin z czarną bródką, przez którą przypominał Mefistofelesa w garniturze. Andrew stwierdził, że na ogół sceptycznie odnosi się do mężczyzn aż tak bardzo dbających o swój wygląd, ale dodał:

– Lebie właściwie nie jest pawiem, on po prostu podchodzi do sprawy wyglądu z wielką starannością. Ma między innymi zwyczaj bacznego przyglądania się swoim paznokciom, ale to wcale nie wypływa z arogancji. No i po przerwie na lunch czyści buty. Nie spodziewaj się, że będzie dużo mówił, ani o sobie, ani o kimś innym.

Najmłodszy w zespole był Yong Sue, nieduży, chudy jak szkielet sympatyczny facet, zawsze z uśmiechem na czubku ptasiej szyi. Jego rodzina przyjechała do Australii z Chin przed trzydziestoma laty. Dziesięć lat temu, kiedy Sue miał dziewiętnaście lat, jego rodzice wybrali się do Chin w odwiedziny i nigdy więcej się nie pojawili. Dziadek twierdził, że syn był wmieszany w jakieś „polityczne historie”, ale nie chciał się w nie zagłębiać. Sue nigdy się nie dowiedział, co się stało. Teraz utrzymywał dziadków i dwójkę młodszego rodzeństwa, pracował dwanaście godzin na dobę i co najmniej przez dziesięć się uśmiechał. „Jeśli znasz jakiś kiepski dowcip, opowiedz go Sue, on się śmieje dosłownie ze wszystkiego” – powiedział Andrew.

Teraz cała grupa zebrała się w maleńkim dusznym pokoiku, w którym pojękujący wentylator w kącie miał zadbać o minimalny choćby ruch powietrza. Wadkins stanął przy tablicy z przodu i przedstawił Harry'ego pozostałym.

– Nasz norweski kolega przetłumaczył list, który znaleźliśmy w mieszkaniu Inger Holter. Znalazłeś coś interesującego, Hole?

– Hojli.

– Przepraszam, Holy.

– Cóż, najwyraźniej właśnie związała się z kimś o imieniu Evans. Można przypuszczać, że to jego trzyma za rękę na zdjęciu nad biurkiem.

– Sprawdziliśmy – odezwał się Lebie. – Uważamy, że to człowiek, który nazywa się Evans White.

– Ach, tak? – Wadkins podniósł w górę wąską brew.

– Mamy na niego niewiele. Rodzice przyjechali tu z USA pod koniec lat sześćdziesiątych i otrzymali zezwolenie na pobyt. W tamtych czasach to nie było trudne – dodał Lebie wyjaśniająco. – W każdym razie jeździli po kraju busem, a w menu mieli żywność wegetariańską, marihuanę i LSD, co było wówczas powszechne. Urodziło im się dziecko, rozwiedli się, a kiedy Evans miał osiemnaście lat, ojciec wrócił do USA. Matka zajmuje się healingiem, scjentologią i wszelkim mistycyzmem astralnym. Prowadzi przybytek o nazwie „Kryształowy Zamek” na ranczo w rejonie Złotego Wybrzeża. Turystom i poszukującym duszom sprzedaje kamienie obdarzone karmą i importowane śmieci z Tajlandii. Evans w wieku osiemnastu lat postanowił zająć się tym, czym zajmuje się coraz większa część australijskiej młodzieży – powiedział, znów zwracając się do Harry'ego – to znaczy, nicnierobieniem.

Andrew nachylił się do Harry'ego i mruknął cicho:

– Australia to idealny kraj dla tych, którzy chcą jedynie pojeździć, trochę posurfować i korzystać z życia na koszt podatników. Wspaniała sieć socjalna i wspaniały klimat. Mieszkamy w cudownym kraju. – Znów się odchylił.

– Evans obecnie nie ma żadnego stałego adresu – podjął Lebie – ale sądzimy, że do niedawna mieszkał w baraku na skraju miasta wraz z białą hołotą Sydney. Ci, z którymi tam rozmawialiśmy, twierdzą, że od pewnego czasu go nie widzieli. Nigdy nie był aresztowany, więc niestety jedyną jego fotografią, jaką posiadamy, jest zdjęcie do paszportu zrobione, kiedy miał trzynaście lat.

– Zaimponowaliście mi – powiedział Harry szczerze. – W jaki sposób w tak krótkim czasie na podstawie jednego zdjęcia i samego imienia zdołaliście wśród osiemnastu milionów ludzi odnaleźć faceta, który ma czystą kartotekę?

Lebie skinieniem głowy wskazał na Kensingtona.

– Andrew rozpoznał miasto na fotografii, przefaksowaliśmy kopię zdjęcia na lokalny posterunek policji i podali nam to nazwisko. Twierdzą, że on odgrywa pewną rolę w tamtejszym środowisku, co w tłumaczeniu na zrozumiały język oznacza, że jest jednym z królów marihuany.

– To musi być bardzo niewielkie miasto – stwierdził Harry.

– Nimbin, nieco ponad tysiąc mieszkańców – wtrącił Andrew. – Żyli głównie z produktów mleczarskich, dopóki narodowe zrzeszenie studentów australijskich w roku 1973 nie wymyśliło zorganizowania czegoś, co nazwali Festiwalem Aquarius.

Wokół stołu rozległ się szum.

– Ten festiwal koncentrował się właściwie na idealizmie, alternatywnym stylu życia, powrocie do natury i podobnych historiach. Gazety skupiły się jednak na młodzieży zażywającej narkotyki i uprawiającej niczym nieskrępowany seks. Impreza trwała ponad dziesięć dni, a dla niektórych jeszcze się nie skończyła. W okolicach Nimbin panują dobre warunki naturalne. Dla rozwoju wszelkich możliwych rzeczy. Powiem tak: mam wątpliwości co do tego, że produkty mleczarskie wciąż stanowią tam najważniejszą gałąź gospodarki. Na głównej ulicy, pięćdziesiąt metrów od lokalnego posterunku policji, znajdziesz najjawniejszy w Australii rynek marihuany. I, obawiam się, również LSD.

– W każdym razie – dodał Lebie – według policji ostatnio widziano go w Nimbin.

– Gubernator Nowej Południowej Walii prowadzi tam jakąś większą kampanię – wtrącił Wadkins. – Rząd w Canberze zmusił go, zdaje się, do zrobienia czegoś z rosnącym handlem narkotykami.

– Zgadza się – potwierdził Lebie. – Policja wykorzystuje małe samoloty i helikoptery, żeby fotografować pola, na których uprawiane są konopie.

– Okej – przerwał mu Wadkins. – Musimy znaleźć faceta. Kensington, ty najwyraźniej nieźle znasz to miejsce, a ty, Holy, pewnie nie będziesz miał nic przeciwko temu, żeby zobaczyć większy kawałek Australii. Poproszę McCormacka, żeby zadzwonił do Nimbin powiadomić ich o waszym przyjeździe. Yong, ty dalej stukaj na swoim komputerze, zobaczysz, co ci z tego przyjdzie. No, zacznijmy wreszcie coś robić i…

– …chodźmy na lunch! – dokończył Andrew.

.


Wmieszali się w tłum turystów, pojechali jednotorową kolejką do Darling Harbour, wysiedli przy Harbourside i znaleźli w restauracji stolik na zewnątrz z widokiem na port.

Obok nich na wysokich szpilkach przemknęła para długich nóg. Andrew jęknął i gwizdnął wysoce niepoprawnie politycznie. Kilka głów w restauracji obróciło się i popatrzyło na nich z irytacją. Harry pokręcił głową.

– Jak się miewa twój przyjaciel Otto?

– Cóż, jest załamany. Został porzucony dla kobiety. Ich kochankowie, jeśli od początku działają na obie strony, to zawsze kończą z kobietą. On tak twierdzi. Ale zapewne przeżyje również tym razem.

Harry ku swemu zaskoczeniu poczuł kroplę deszczu. I rzeczywiście, z północnego zachodu prawie niezauważenie przypłynęły ciężkie chmury.

– W jaki sposób udało ci się rozpoznać to Nimbin na zdjęciu? Przecież widziałeś tylko fasady domów.

– Nimbin? Czyżbym zapomniał ci powiedzieć, że jestem starym hippisem? – Andrew wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Mówi się, że ci, którzy twierdzą, że pamiętają Festiwal Aquarius, wcale tam nie byli. Cóż, ja pamiętam przynajmniej domy na głównej ulicy. Wyglądało to jak miasto bezprawia na westernie średniej klasy, pomalowane na psychodeliczne fiolety i żółcie. A prawdę mówiąc, sądziłem, że tylko ja widziałem te kolory pod wpływem pewnych substancji działających na aparat zmysłów. Tak było, dopóki nie zobaczyłem tego zdjęcia w mieszkaniu Inger.


Kiedy wrócili z lunchu, Wadkins zwołał kolejne zebranie w pokoju operacyjnym. Yong Sue znalazł w swoim komputerze interesujące informacje.

– Przejrzałem wszystkie niewyjaśnione morderstwa na terenie Nowej Południowej Walii, jakich dokonano w ciągu ostatnich dziesięciu lat, i trafiłem na cztery, które przypominają naszą sprawę. Zwłoki kobiet znaleziono w odosobnionych miejscach, dwóch na wysypisku śmieci, jednej na skraju lasu przy bocznej drodze, a ciało jednej wyłowiono z Darling River. Wszystkie kobiety zostały prawdopodobnie zabite i wykorzystane seksualnie gdzie indziej, a potem przewiezione i porzucone. I co najważniejsze, wszystkie zostały uduszone i miały na szyi ślady palców.

Yong Sue uśmiechnął się promiennie. Wadkins chrząknął.

– Tylko spokojnie na zakrętach. Ostatecznie uduszenie nie jest wcale niezwykłym sposobem zabójstwa w powiązaniu z gwałtem. A jak to wygląda geograficznie, Sue? Darling River leży cholernie daleko, ponad tysiąc kilometrów od Sydney.

– Niestety, sir. Nie udało mi się ustalić żadnego schematu pod względem geograficznym. – Yong sprawiał wrażenie szczerze zmartwionego.

– Cóż, zwłoki czterech uduszonych kobiet rozrzucone po całym stanie w okresie dziesięciu lat to trochę mało, żeby…

– Jeszcze jedno, sir. Wszystkie te kobiety miały jasne włosy. Mam na myśli nie blond, tylko jasne, wręcz białe włosy. Lebie gwizdnął bezgłośnie. Wokół stołu zapanowała cisza. Wadkins wciąż nie krył sceptycyzmu.

– Mógłbyś użyć trochę matematyki, Yong? Przyjrzeć się statystykom i stwierdzić, czy prawdopodobieństwo mieści się w granicach rozsądku, zanim ogłosimy, że trafiliśmy w cel? Dla wszelkiej pewności powinieneś być może sprawdzić całą Australię. No i zająć się również niewyjaśnionymi gwałtami. Możliwe, że tam też coś znajdziemy.

– To może trochę potrwać, ale spróbuję, sir - Yong znów się uśmiechał.

– Okej. Kensington i Holy, dlaczego jeszcze nie jesteście w drodze do Nimbin?

– Wyjeżdżamy jutro rano, sir – odparł Andrew. – Jest świeża sprawa gwałtu w Lithgow, którą chciałbym zbadać najpierw. Mam przeczucie, że tu może istnieć jakiś związek. Akurat się tam wybieraliśmy.

Wadkins zmarszczył czoło.

– Lithgow? Staramy się pracować jako zespół, Kensington. To znaczy, że dyskutujemy i koordynujemy, a nie tylko wałęsamy się na własną rękę. O ile wiem, nigdy nie rozmawialiśmy o żadnej sprawie gwałtu w Lithgow.

– Po prostu przeczucie, sir.

Wadkins westchnął.

– Cóż, McCormack uważa, że posiadłeś coś w rodzaju szóstego zmysłu…

– My, Aborygeni, utrzymujemy bliższy kontakt ze światem duchów niż blade twarze, sir.

– W moim wydziale praca policyjna nie opiera się na takich kwalifikacjach, Kensington.

– To był żart, sir. Mam w tej sprawie coś jeszcze.

Wadkins pokręcił głową.

– Dobrze, tylko bądźcie jutro w tym porannym samolocie.


Wyjechali z Sydney autostradą. Lithgow to przemysłowe miasteczko liczące jakieś dziesięć, dwanaście tysięcy mieszkańców, ale Harry'emu najbardziej przypominało średniej wielkości wioskę. Przed posterunkiem policji tkwiło na słupie mrugające niebieskie światełko.

Szef posterunku przyjął ich ciepło. Był jowialnym mężczyzną z nadwagą i kolekcją podbródków, miał na nazwisko Larsen i dalekich krewnych w Norwegii.

– Zna pan jakichś Larsenów w Norwegii? – spytał.

– Cóż, jest ich całkiem sporo – odparł Harry.

– Tak, babcia mówiła, że mamy tam u was dużą rodzinę.

– Rzeczywiście.

Larsen dobrze pamiętał tamtą sprawę gwałtu.

– Na szczęście w Lithgow podobne rzeczy nie zdarzają się często. To było na początku listopada. Kobietę napadnięto na jednej z bocznych uliczek, kiedy wracała do domu z pracy na nocnej zmianie, i wciągnięto do samochodu. Sprawca groził jej wielkim nożem, dojechał do odludnej leśnej drogi u stóp Gór Błękitnych i tam zgwałcił na tylnym siedzeniu. Gwałciciel już zaciskał ręce na jej szyi, kiedy z tylu zatrąbił jakiś samochód. Kierowca jadący do letniego domku sądził, że zaskoczył na tej pustej leśnej drodze czułą parkę, i dlatego nie chciał wysiąść. Gdy gwałciciel wrócił na siedzenie kierowcy, kobiecie udało się wymknąć tylnymi drzwiami i podbiec do tamtego drugiego samochodu. Sprawca zrozumiał, że zabawa się skończyła, dodał gazu i zniknął.

* Larsen – nazwisko bardzo popularne w Norwegii (przyp. tłum.).

– Czy któreś z nich zauważyło numer rejestracyjny?

– Ależ skąd, było ciemno i wszystko odbywało się zbyt szybko.

– Czy ta kobieta widziała sprawcę z bliska? Macie rysopis?

– Przybliżony. Jak już mówiłem, było ciemno.

– Przywieźliśmy ze sobą zdjęcie. Ma pan jakiś adres, pod którym moglibyśmy znaleźć tę kobietę?

Larsen podszedł do szafki z dokumentami i zaczął w niej grzebać, ciężko przy tym oddychając.

– A tak w ogóle – zaczął Harry – wie pan, czy to blondynka?

– Blondynka?

– Tak, czy ma jasne włosy, białe?

Podbródki Larsena zaczęły się trząść, a on sam sapał jeszcze ciężej. Harry zrozumiał, że się śmieje.

– Nie, nie, raczej nie, kochany. Ona jest koori.

Harry pytająco popatrzył na Andrew.

Andrew spoglądał w sufit.

– Jest czarna – wyjaśnił w końcu, a Larsen uzupełnił:

– Jak węgiel.


– To znaczy, że koori to jakieś plemię? – spytał Harry, kiedy wyjechali z posterunku.

– No, nie całkiem – odparł Andrew.

– Nie całkiem?

– To długa historia. Kiedy biali przybyli do Australii, żyło tu około siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy tubylców podzielonych na sześćset, siedemset plemion. Mówili ponad dwustu pięćdziesięcioma językami, a wiele z nich tak się od siebie różniło, jak angielski od chińskiego. Ale za sprawą kul i prochu, nowych chorób, na które tubylcy nie mieli żadnej odporności, integracji i innych dóbr, przywiezionych przez białego człowieka, liczba ludności dramatycznie się zmniejszyła. Wiele plemion całkiem wyginęło. Zniknęła pierwotna struktura plemienna, a wtedy na nazwanie tych, którzy pozostali, zaczęto używać bardziej ogólnych określeń. Aborygenów, którzy mieszkają tu, na południowym wschodzie, nazywa się koori.

– Ale dlaczego, na miłość boską, nie sprawdziłeś wcześniej, czy ona jest blondynką?

– Niedopatrzenie. Musiałem coś źle odczytać. Czy w Norwegii ekrany komputerów nigdy nie migoczą?

– Do diabła, Andrew, nie mamy czasu na tracenie go na takie strzały w ciemno.

– Ależ tak! I mamy też czas na coś, co wprawi cię w lepszy humor – oświadczył Andrew, po czym gwałtownie skręcił w prawo.

– Dokąd jedziemy?

– Na australijskie targi rolnicze. Prawdziwe.

– Targi rolnicze? Umówiłem się na wieczór, Andrew.

– Aha, przypuszczam, że z tą panną ze Szwecji. Nie martw się, to szybko pójdzie. A poza tym zakładam, że jako przedstawiciel organów ścigania zdajesz sobie sprawę z konsekwencji spoufalania się z potencjalnym świadkiem.

– Ta kolacja oczywiście mieści się w ramach śledztwa. Będę zadawał ważne pytania.

– Jasne.


Plac targowy leżał na dużej, otwartej równinie, mając za sąsiedztwo jedynie rozrzucone wokół hale fabryczne i garaże. Kiedy skręcili przed wielki namiot, akurat dobiegało końca ostatnie okrążenie rajdu traktorów i spaliny wciąż unosiły się gęsto nad ziemią. Na placu wrzało, z rozmaitych kramów dobiegały krzyki i wrzaski, ale chyba wszyscy obecni tu ludzie mieli w ręku szklankę piwa i uśmiech na ustach.

– Zabawa i handel w pięknej symbiozie – stwierdził Andrew. – Czegoś podobnego w Norwegii nie macie.

– No, mamy coś, co się nazywa jarmark.

Koło namiotu rozwieszono wielkie plakaty. Duże czerwone litery informowały: „Bokserzy Jima Chiversa”. Pod spodem było zdjęcie przedstawiające dziesięciu zawodników, najwidoczniej członków zespołu. Podano również tak ważne dane, jak nazwisko, wiek, miejsce urodzenia i waga. Na samym dole widniał napis: „Czy podejmiesz to wyzwanie?”.

W namiocie pierwszy bokser już się rozgrzewał na ringu. Owinięty szlafrokiem z gładkiego materiału boksował się z cieniami w bladym świetle padającym spod kopuły namiotu. Za chwilę na ring wszedł starszy tęgawy mężczyzna w nieco zużytym smokingu, towarzyszyła temu głośna wrzawa. Najwidoczniej był tu już wcześniej, bo publiczność zaczęła skandować jego imię: Terry, Terry!

Władczym ruchem ręki powstrzymał okrzyki i sięgnął po mikrofon zwisający z sufitu.

Ladies and Gentlemen! Kto podniesie rękawicę?

Odpowiedział mu wielki wrzask, po którym nastąpiła długa, pełna ozdobników przemowa, stanowiąca najwyraźniej stały punkt programu, na temat „szlachetnej sztuki samoobrony”, zaszczytów i sławy, a także złego nastawienia władz do boksu, które przeklinano określeniami godnymi zagorzałego kaznodziei. Przemowa zakończyła się powtórzeniem pytania: Kto podniesie rękawicę?

W górę wystrzeliło kilka rąk, Terry skinieniem dłoni przywołał ich właścicieli do przodu. Ochotnicy ustawili się w kolejce przy stoliku, gdzie poproszono ich o podpisanie jakiegoś kwitka.

– Co tu się dzieje? – dziwił się Harry.

– Ci młodzi mężczyźni z okolicy będą próbowali spuścić lanie któremuś z bokserów Jima Chiversa. Jeśli im się uda, zdobędą wielką nagrodę, a co ważniejsze, lokalną chwałę i sławę. Teraz podpisują oświadczenie, że są zdrowi, sprawni i świadomi, że organizator nie ponosi żadnej odpowiedzialności za nagłą zmianę stanu ich zdrowia – wyjaśnił Andrew.

– O rany, czy to legalne?

– Hm – Andrew zwlekał z odpowiedzią. – W 1971 pojawiło się coś w rodzaju zakazu, musieli więc nieco zmienić formułę, ale widzisz, to rozrywka, która ma w Australii długą tradycję. Ukradli Jimmy'emu Chiversowi imię, ten prawdziwy prowadził zespół bokserów, który jeździł po kraju na rozmaite zawody i jarmarki po drugiej wojnie światowej. Facet był wręcz instytucją, wielu późniejszych mistrzów pochodziło z grupy Jimmy'ego. Zawsze walczyli u niego zawodnicy przeróżnych narodowości, Chińczycy, Włosi i Grecy. I Aborygeni. Wtedy ludzie, którzy wchodzili na ring, sami mogli wybrać, z kim będą walczyć, więc na przykład, jeśli byłeś antysemitą, to mogłeś sobie wybrać Żyda, nawet jeżeli Żyd miał duże szanse porządnie złoić ci skórę. Harry zaśmiał się.

– A czy to nie podsyca rasizmu?

Andrew podrapał się w brodę.

– Może tak, może nie. W każdym razie był to jakiś sposób na rozładowanie tłumionej agresji. Ludzie w Australii przyzwyczaili się do mieszanki kulturowej i rasowej, w sumie społeczeństwo funkcjonuje całkiem nieźle. Ale pewne napięcia zawsze pozostaną. A wtedy mimo wszystko lepiej jest się trochę poszturchać na ringu bokserskim niż na ulicach. Weź na przykład walki białych z Aborygenami, takie mecze zawsze budziły większe zainteresowanie. Aborygen z drużyny Jimmy'ego, który się dobrze spisał, często stawał się bohaterem w rodzinnej wiosce. Wśród wszystkich upokorzeń wywoływał odrobinę poczucia wspólnoty i budził dumę. Wydaje mi się też, że te walki nie powodowały większego rozłamu między rasami. Kiedy biali chłopcy dostawali lanie od czarnego, budziło to więcej szacunku niż nienawiści. Australijczycy to naród, który bardzo wysoko ceni sport.

– Mówisz jak zagorzały konserwatysta.

Andrew roześmiał się.

– Coś ty! Jestem prostym wieśniakiem.

– To już na pewno nieprawda.

Andrew zaśmiał się jeszcze głośniej.

Rozpoczęła się pierwsza walka. Rudowłosy, mocno zbudowany, ale niewysoki mężczyzna, który przyniósł własne rękawice bokserskie i przyprowadził własnych kibiców, stanął naprzeciwko jeszcze mniejszego zawodnika z drużyny Chiversa.

– Irlandczyk przeciwko Irlandczykowi – oświadczył Andrew z miną znawcy.

– Szósty zmysł ci to podpowiada? – spytał Harry.

– Oczy. Rude włosy, czyli Irlandczycy. Przeklęci twardziele, to będzie długa walka.

GogoJohnny, gogogo! – wrzasnęli kibice.

Zdążyli powtórzyć swój okrzyk jeszcze dwa razy i walka się skończyła. Johnny dostał trzy ciosy w nos i nie chciał się więcej boksować.

– Irlandczycy nie są już tacy jak kiedyś – westchnął Andrew.

Otwarcie przyjmowano zakłady dotyczące następnej walki. Ludzie zebrali się wokół dwóch mężczyzn w wysokich skórzanych kapeluszach z szerokimi rondami, najwyraźniej bukmacherów. Wszyscy mówili jeden przez drugiego, a specjalne niegniotące się banknoty australijskich dolarów przechodziły z ręki do ręki. We wściekłym tempie zawierano ustne umowy, niczego nie notowano, jedynie lekkie skinienie głowy bukmachera potwierdzało, że zakład został przyjęty.

– Jak to jest z ustawą o hazardzie? – mruknął Andrew i wykrzyknął jakieś trzy czy cztery słowa, których Harry nie był w stanie zrozumieć.

– Co powiedziałeś?

– Postawiłem sto dolarów na to, że reprezentant Chiversa pokona przeciwnika przed końcem drugiej rundy.

– W tym hałasie chyba nikt nie mógł tego zrozumieć?

Andrew zaśmiał się. Najwyraźniej bawiła go rola profesora.

– Nie zauważyłeś, że bukmacher uniósł brew? To się nazywa podzielność uwagi, Harry. To zdolność częściowo wrodzona, a częściowo wyuczona. Polega na umiejętności słuchania wielu rzeczy naraz, odcedzania zbędnego hałasu i dostrzegania tego, co ważne.

– Raczej słyszenia.

– I słyszenia. Próbowałeś tego, Harry? To bardzo pożyteczne w wielu sytuacjach.

W głośnikach zatrzeszczało i Terry z mikrofonem przed stawił Robina „Murri” Toowoombę z drużyny Chiversa i Bobby'ego „Lobby” Paina, miejscowego olbrzyma, który wkroczył na ring, przeskakując przez liny przy wtórze ryku publiczności. Ściągnął koszulkę i odsłonił owłosioną, potężną klatkę piersiową, nabrzmiałe mięśnie – ramion. Tuż przy ringu podskakiwała jakaś ubrana na biało kobieta. Bobby posłał jej w powietrzu pocałunek, a zaraz potem dwóch sekundantów zawiązało mu rękawice. W sali podniósł się szum, kiedy Toowoomba przeszedł między linami. Był wysokim, niezwykle czarnym i pięknym mężczyzną.

Murri? - spytał Harry.

– Aborygen z Queensland.

W kibiców Johnny'ego na powrót wstąpiło życie, gdy uświadomili sobie, że teraz, głośno dopingując, mogą używać imienia Bobby. Uderzono w gong i dwaj bokserzy zbliżyli się do siebie. Biały był większy, niemal o głowę wyższy od swego czarnego przeciwnika, lecz nawet dla niewprawnego widza było oczywiste, że nie porusza się z szybką elegancją Aborygena.

Bobby rzucił się w przód i wymierzył potężny cios w stronę Toowoomby, który się uchylił. Zebrana publiczność jęknęła, a ubrana na biało kobieta zawyła z podziwu. Bobby jeszcze parę razy zamachnął się w powietrze, aż w końcu Toowoomba podsunął się i ostrożnie, jakby na próbę, uderzył go w twarz. Bobby cofnął się dwa kroki i wyglądał, jakby już miał dość na ten wieczór.

– Powinienem był postawić dwie stówy – stwierdził Andrew.

Toowoomba, krążąc wokół Bobby'ego, zadał mu jeszcze parę drażniących ciosów, odsuwając się w taki sam płynny sposób za każdym razem, kiedy Bobby wymachiwał swoimi rękami jak pałkami. Ciężko przy tym dyszał i wrzeszczał wściekły, kiedy Toowoomby znów nie było w tym miejscu, w którym znajdował się zaledwie przed momentem. Publiczność zaczęła gwizdać. Wreszcie Toowoomba wyciągnął rękę jakby na powitanie, trafiła prosto w brzuch Bobby'ego, który zgiął się wpół i skulony wycofał do rogu. Aborygen ze zmartwioną miną zrobił dwa kroki w tył.

– Wykończ go, czarny sukinsynu! – wrzasnął Andrew.

Zaskoczony Toowoomba odwrócił się w ich stronę, uśmiechnął się i pomachał im ręką nad głową.

– Nie stój i nie szczerz się, ty idioto! Rób, co do ciebie należy! Tu chodzi o mój zakład!

Toowoomba obrócił się, żeby wreszcie zakończyć walkę, lecz akurat w chwili, kiedy miał zadać Bobby'emu decydujący cios, rozległ się gong. Obaj bokserzy przeszli do swoich narożników, a prowadzący złapał za mikrofon. Kobieta w bieli już była w narożniku Bobby'ego i krzyczała na niego, natomiast jeden z sekundantów podsunął mu butelkę piwa.

Andrew nie krył złości.

– Robin nie chce zrobić krzywdy białasowi, w porządku, ale powinien uszanować fakt, że postawiłem na niego, cholernego diabła.

– Ty go znasz?

– Owszem, znam Robina Toowoombę – odparł Andrew.

Gong znów się rozległ i Bobby stanął w narożniku, czekając na Toowoombę, który zbliżał się zdecydowanym krokiem. Bobby trzymał ręce uniesione wysoko, żeby osłonić głowę. Toowoomba zadał mu lekki cios w korpus, Bobby osunął się na liny. Toowoomba obrócił się i popatrzył błagalnie na Terry'ego, konferansjera, który jednocześnie pełnił funkcję kogoś w rodzaju sędziego, żeby przerwał walkę.

Andrew krzyknął, lecz było za późno.

Cios Bobby'ego rzucił Toowoombę na plecy z głośnym plaśnięciem. Kiedy oszołomiony znów podniósł się na nogi, Bobby rzucił się na niego jak orkan. Ciosy były proste i dokładne, głowa Toowoomby podskakiwała jak piłeczka pingpongowa, z dziurki w nosie popłynął cienki strumyczek krwi.

– Cholera! To kanciarz! – zawołał Andrew.

– Kanciarz?

– Nasz przyjaciel Bobby udaje amatora, to stara sztuczka, żeby człowiek Chiversa lekko podchodził do sprawy i się otworzył. Ten facet to prawdopodobnie lokalny mistrz. Cholera, Robin!

Toowoomba zasłonił rękami twarz i cofał się pod naporem Bobby'ego. Lewe ramię białego wypadało w przód i wracało, za lewymi następowały ciężkie prawe sierpowe i haki.

Publiczność wpadła w ekstazę. Kobieta w bieli znów była na nogach. Wykrzykiwała tylko pierwszą sylabę imienia Bobby'ego, przenikliwie przeciągając samogłoskę: „Boo…”.

Terry pokręcił głową, a grupa kibiców natychmiast wzniosła bojowy okrzyk:

GogoBobby, gogogo, Bobbybegood!

– No to już koniec – stwierdził Andrew z rezygnacją.

– Toowoomba przegra walkę?

– Oszalałeś? – Andrew popatrzył na niego ze szczerym zdumieniem. – Toowoomba zabije tego faceta. A ja miałem nadzieję, że nic złego się tu dzisiaj nie wydarzy.

Harry skoncentrował się, próbując dostrzec to, co widzi Andrew. Toowoomba położył się na linach, wyglądał niemal na odprężonego, podczas gdy Bobby wściekle walił w mięśnie jego brzucha. Harry'emu przez moment wydawało się, że Toowoomba zaśnie. Kobieta w bieli ciągnęła za sznury za plecami Aborygena. Bobby zmienił taktykę i celował teraz w głowę, lecz Toowoomba unikał ciosów, uchylając się górną połową ciała powolnie, wręcz leniwie. Prawie jak wąż okularnik, pomyślał Harry. Prawie jak…

Kobra!

Bobby zesztywniał w pół ruchu. Głowę miał wykręconą w lewo, a na twarzy wyraz taki, jakby akurat przypomniał sobie coś, co kompletnie uciekło mu z pamięci, a potem oczy wywróciły mu się w tył głowy, ochraniacz na zęby wypadł z ust, a równy, cienki strumyczek krwi trysnął z małej dziurki na grzbiecie nosa w miejscu, gdzie kość nosowa została złamana. Toowoomba zaczekał, aż Bobby znajdzie się w połowie drogi do podłogi, dopiero wtedy uderzył znów. W namiocie zapadła kompletna cisza. Harry wyraźnie usłyszał paskudny plask, kiedy drugi cios trafił w nos Bobby'ego, po czym kobiecy głos wykrzyczał pozostałą część jego imienia:

– …biii!

Jasnoczerwona krew z głowy Bobby'ego przemieszana z potem opryskała narożnik.

Terry skoczył do przodu i dal właściwie niepotrzebny już sygnał, że walka jest skończona. W namiocie wciąż panowała cisza, słychać było jedynie stukot butów biało ubranej kobiety, kiedy pędziła po drewnianych deskach środkowym przejściem i wybiegała z namiotu. Sukienkę miała z przodu pobrudzoną na czerwono, a na twarzy ten sam wyraz zdziwienia co Bobby.

Toowoomba próbował pomóc w postawieniu Bobby'ego na nogi, ale sekundanci go odepchnęli. Ktoś gdzieś zaklaskał, ale zaraz ucichł. Rozległy się jednak tym głośniejsze gwizdy, kiedy Terry podniósł rękę Toowoomby wysoko do góry. Andrew pokręcił głową.

– Sporo ludzi tutaj na pewno postawiło pieniądze na lokalnego mistrza – stwierdził. – Chodźmy, odbierzemy forsę i zamienimy kilka poważnych słów z tym durniem Murri.


– Robin, ty głupku, powinni cię zamknąć, naprawdę!

Twarz Robina „Murri” Toowoomby rozjaśniła się w szerokim uśmiechu. Przykładał sobie do oka lód owinięty ręcznikiem.

– Tuka! Słyszałem cię w środku. Znów wróciłeś do hazardu?

Toowoomba mówił cicho. To człowiek przyzwyczajony do tego, że się go słucha, pomyślał Harry natychmiast. Głos miał przyjemny i łagodny, zdaniem Harry'ego nie brzmiał jak głos człowieka, który przed chwilą złamał nos mężczyźnie dwa razy większemu od siebie.

– Hazard? – prychnął Andrew. – Za moich czasów stawiania pieniędzy na chłopców Chiversa nie dało się nazwać hazardem, ale teraz, zdaje się, nie ma nic pewnego na świecie. Jak mogłeś tak się dać oszukać jakiemuś cholernemu białemu prostakowi? Do czego to doprowadzi?

Harry chrząknął.

– A tak, rzeczywiście – przypomniał sobie Andrew. – Robin, poznaj mojego kolegę. To jest Harry Holy. Harry, to największy łajdak i psychopatamorderca, Robin Toowoomba.

Podali sobie ręce, a Harry znów poczuł się tak, jakby wsadził palce między drzwi. Wydusił z siebie „Jak się masz?”

i w odpowiedzi, której towarzyszył uśmiech odsłaniający perłowobiałe zęby, usłyszał: „Absolutnie fantastycznie, stary, a ty jak się masz?”.

– Nigdy nie czułem się lepiej – odparł Harry, rozcierając dłoń.

Te australijskie obyczaje doprawdy wiele go kosztowały. Według Andrew należało opisać swoje niesłychanie dobre samopoczucie, a chłodne „Dziękuję, nieźle” mogło prędko zostać wzięte za obrazę.

Toowoomba kciukiem wskazał na Andrew.

– A propos łajdaka, czy Tuka powiedział ci, że kiedyś sam boksował dla Jima Chiversa?

– Najwyraźniej wciąż jeszcze nie wiem wielu rzeczy o… hm… Tuce. To tajemniczy facet.

– Tajemniczy? – roześmiał się Toowoomba. – On tylko nie mówi wprost. Tuka mówi ci wszystko, co powinieneś wiedzieć, musisz tylko umieć go słuchać. Ale oczywiście nie powiedział ci, że poproszono go o odejście od Chiversa, ponieważ był zwyczajnie zbyt niebezpieczny? Ile kości policzkowych, nosowych i szczęk masz na sumieniu, Tuka? Uważano go za największy młody talent w boksie, jakiego nie było w Nowej Południowej Walii od wielu lat. Ale pojawił się pewien problem. Tuka nie potrafił panować nad sobą, nie wiedział, co to dyscyplina. W końcu podczas pewnego meczu pobił sędziego, który, jego zdaniem, zakończył walkę zbyt wcześnie, w dodatku na korzyść Tuki. To dopiero żądza krwi! Zawieszono go na dwa lata.

– Na trzy i pół – uśmiechnął się Andrew. Najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu, by Toowoomba opowiadał o jego karierze bokserskiej. – Mówię ci, ten cholerny sędzia to był prawdziwy kretyn. Ledwie go tknąłem, a on od razu upadł i złamał sobie obojczyk.

Toowoomba i Andrew zaśmiali się serdecznie i uderzyli dłońmi.

– Robin dopiero się urodził, kiedy ja już boksowałem. On tylko cytuje to, co sam mu opowiedziałem – wyjaśnił Andrew Harry'emu. – Był w grupie trudnej młodzieży, z którą pracowałem w wolnych chwilach. Trenowaliśmy boks i po to, by uświadomić chłopcom znaczenie panowania nad sobą, opowiedziałem im kilka półprawdziwych historii o sobie. Ku przestrodze. Robin najwyraźniej źle mnie zrozumiał i zamiast się zniechęcić, zaczął mnie naśladować. Toowoomba spoważniał.

– Zwykle dobre z nas chłopaki, Harry. Pozwalamy im się trochę pokręcić, zanim zadamy parę luźnych ciosów, żeby zrozumieli, kto tu rządzi. Później na ogół szybko się poddają. Ale ten facet umiał boksować, mógł wyrządzić komuś krzywdę. Takie typki dostają to, o co proszą.

Otworzyły się drzwi.

– Niech cię cholera, Toowoomba! Jakbyśmy już wcześniej nie mieli problemów, to jeszcze musiałeś złamać nos zięciowi miejscowego szefa policji! – Terry konferansjer wyglądał na bardzo niezadowolonego, a swoją dezaprobatę podkreślił głośnym splunięciem na podłogę.

– To był czysty odruch, szefie – odparł Toowoomba, spoglądając na brunatną od tytoniu plwocinę. – Więcej się nie powtórzy – oświadczył, puszczając oko do Andrew.

Wstali. Toowoomba i Andrew objęli się, na pożegnanie wypowiadając kilka zdań w języku, z którego Harry nie rozumiał ani słowa. On sam czym prędzej poklepał Toowoombę po ramieniu, żeby uniknąć kolejnych uścisków dłoni.


– Po jakiemu rozmawialiście na koniec? – spytał Harry, kiedy już wsiedli do samochodu.

– Po kreolsku. To mieszanka angielskiego ze słowami pochodzenia aborygeńskiego. Posługuje się nią wielu Aborygenów w całym kraju. A jak ci się podobał boks?

Harry nie spieszył się z odpowiedzią.

– Ciekawie było zobaczyć, jak zarabiasz trochę forsy, ale moglibyśmy już być w Nimbin.

– Gdybyśmy nie przyjechali tu dzisiaj, to nie mógłbyś spędzić wieczoru w Sydney – przypomniał Andrew. – Nie można umówić się z taką kobietą, a potem po prostu nie przyjść.

Przecież mówimy być może o twojej przyszłej żonie i matce małych Holych, Harry.

Obaj uśmiechnęli się lekko. Samochód mijał drzewa i niskie domy. Słońce na wschodniej półkuli zachodziło.


Zanim dojechali do Sydney, zrobiło się ciemno, ale wieża telewizyjna świeciła w środku miasta niczym gigantyczna żarówka, wskazując drogę. Andrew zatrzymał się przy Circular Quay w pobliżu Opery. Przez snop światła samochodowego reflektora przeleciał nietoperz i zaraz zniknął. Andrew zapalił cygaro i dał Harry'emu znak, żeby jeszcze siedział.

– Nietoperz to aborygeński symbol śmierci, wiedziałeś o tym? Wyobraź sobie miejsce, w którym ludzie żyją w izolacji przez czterdzieści tysięcy lat. Innymi słowy nie zetknęli się z judaizmem, nie mówiąc już o chrześcijaństwie i islamie, ponieważ od najbliższego kontynentu dzieli ich cały ocean, a mimo to ich mit o stworzeniu świata jest mniej więcej taki: Pierwszym człowiekiem był Beerrokborn. Został stworzony przez Baime, niestworzonego, który stanowił początek wszystkiego i który kochał wszystkie stworzenia i o nie dbał. Niezły gość, innymi słowy, ten Baime, wśród przyjaciół zwany Wielkim Ojcowskim Duchem. Po tym, jak Baime zapewnił Beerrokbornowi i jego kobiecie stosunkowo dobre miejsce do życia, naznaczył swoim znakiem drzewo yarran, na którym mieszkał rój pszczół. Nakazał dwojgu ludziom: „Możecie szukać pożywienia w całej krainie, którą wam podarowałem, lecz to drzewo jest moje. Jeśli spróbujecie tam zdobyć pożywienie, i was, i wasze potomstwo czeka wiele zła”. Coś w tym rodzaju. W każdym razie pewnego dnia, kiedy kobieta Beerrokborna wybrała się po drewno, doszła do drzewa yarran. Z początku przestraszyła się na widok świętego drzewa, lecz dookoła leżało tyle chrustu, że nie uległa instynktowi, który nakazywał jej uciekać stamtąd czym prędzej. Poza tym Baime nie wspomniał nic o chruście. Kiedy zbierała suche gałązki, usłyszała nagle lekki szum nad głową, popatrzyła w górę i ujrzała pszczoły. Dostrzegła również miód ściekający po pniu. Wcześniej próbowała miodu tylko raz, a tymczasem tu było go bardzo dużo. Przezroczyste słodkie krople lśniły w słońcu i kobieta Beerrokborna nie potrafiła dłużej opierać się pokusie. Wspięła się na drzewo.

W tej samej chwili z góry powiało chłodem i kobietę objęła jakaś wstrętna postać z olbrzymimi czarnymi skrzydłami. Był to nietoperz Narahdarn, którego Baime wyznaczył do pilnowania świętego drzewa. Kobieta spadła na ziemię i biegiem wróciła do swojej jaskini. Skryła się tam, było już jednak za późno. Sprowadziła na świat śmierć, której symbolem był nietoperz Narahdarn, a jego przekleństwo miało dotknąć wszystkich potomków Beerrokborna. Drzewo yarran zapłakało gorzkimi łzami nad tą tragedią. Łzy spływały po pniu i zastygały, właśnie dlatego na korze drzewa yarran można dzisiaj znaleźć czerwoną gumę.

Andrew z zadowoleniem ssał cygaro.

– Adam i Ewa bardzo się chyba od tego nie różnią?

Harry pokiwał głową, przyznając, że rzeczywiście jest wiele podobieństw.

– A może po prostu ludzie bez względu na to, w jakim miejscu na Ziemi mieszkają, mają te same wizje i fantazje? – Zamyślił się. – Może są one wrodzone, dane przez naturę, wpisane w pewnym sensie w twardy dysk i pomimo wszystkich różnic prędzej czy później i tak dotrzemy do identycznych odpowiedzi?

– Miejmy nadzieję, że tak jest – powiedział Andrew, mrużąc oczy wśród dymu. – Miejmy nadzieję.


Harry wypił już sporo ze swojej drugiej coli, kiedy zjawiła się Birgitta, dziesięć po dziewiątej. Ubrana była w prostą, białą bawełnianą sukienkę, a rude włosy zebrała w imponujący koński ogon.

– Zacząłem się już bać, że nie przyjdziesz – powiedział Harry. Zabrzmiało to jak żart, ale on naprawdę tak myślał. Obawiał się tego od chwili, gdy umówili się na spotkanie.

– Naprawdę? – Birgitta spojrzała na niego rozbawiona. Poczuł pewność, że to będzie miły wieczór.

Zamówili zielone curry z wieprzowiny, kurczaka z orzechami cashew z woka, australijskie chardonnay i perriera.

– Muszę powiedzieć, że spotkanie Szwedki tak daleko od ojczyzny było dla mnie wielkim zaskoczeniem.

– W tym nie ma nic dziwnego. W Australii mieszka około dziewięćdziesięciu tysięcy Szwedów.

– Co takiego?

– Większość wyemigrowała tutaj przed drugą wojną światową, ale mnóstwo młodzieży przyjechało też w latach osiemdziesiątych, kiedy w Szwecji zaczęło wzrastać bezrobocie.

– A ja sądziłem, że wy, Szwedzi, zaczynacie tęsknić za klopsikami i słupem świętojańskim, jeszcze zanim dojedziecie do Helsingor.

– Musiałeś mieć na myśli Norwegów. Wy jesteście naprawdę zwariowani. Wszyscy Norwegowie, których tu poznałam, już po paru dniach zaczynali tęsknić za domem, a po dwóch miesiącach wyjeżdżali, wracali do siebie, do swoich norweskich swetrów.

– Ale z Inger było inaczej?

Birgitta spoważniała.

– Tak, z Inger było inaczej.

– Wiesz, dlaczego tu została?

– Pewnie z tego samego powodu co większość z nas. Człowiek wyjeżdża na wakacje, zakochuje się w kraju, w klimacie, w beztroskim życiu albo w jakimś facecie. Stara się o zezwolenie na pobyt, a dziewczyny ze Skandynawii nie mają problemów ze znalezieniem w Australii pracy w barze, i nagle okazuje się, że do domu tak daleko, a tutaj tak łatwo zostać.

– Z tobą też tak było?

– Mniej więcej.

Przez chwilę jedli w milczeniu. Curry było gęste, ostre i smaczne.

– Co wiesz o nowym chłopaku Inger?

– Mówiłam już, że pewnego wieczoru zajrzał do baru. Poznała go w Queensland, wydaje mi się, że na Fraser Island. Wyglądał jak wydanie hippisa, które, jak sądziłam, już dawno wymarło, lecz okazało się, że w Australii żyje w najlepszym zdrowiu. Długie włosy z warkoczykami, kolorowe obszerne szaty, sandały. Wyglądał, jakby przyszedł wprost z plaży w Woodstock.

– Woodstock leży w głębi lądu, w New Jersey.

– Ale nie było tam jakiegoś morza albo jeziora, w którym się kąpali? Wydaje mi się, że to pamiętam.

Harry przyjrzał się jej uważniej. Siedziała lekko zgarbiona, skoncentrowana na jedzeniu. Piegi jakby skupiły się na grzbiecie nosa. Harry uznał, że jest śliczna.

– Nie musisz wiedzieć takich rzeczy, jesteś za młoda.

Roześmiała się.

– A ty? Jesteś staruszkiem?

– Ja? W niektóre dni, owszem. To przez tę pracę. Pod pewnymi względami człowiek bardzo szybko się starzeje. Ale mam nadzieję, że nie jestem jeszcze do tego stopnia pozbawiony złudzeń i cyniczny, żeby od czasu do czasu nie poczuć, że żyję.

– Biedaku!

Harry nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.

– Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale nie mówię tego, żeby zaapelować do twoich matczynych instynktów, chociaż może nie byłby to wcale taki zły pomysł. Tak po prostu jest.

Obok stolika przeszedł kelner i Harry skorzystał z okazji, żeby zamówić jeszcze jedną wodę mineralną.

– Za każdym razem, gdy bada się historię morderstwa, człowiek zostaje w jakiś sposób zraniony. Niestety z reguły za morderstwem kryją się raczej ludzkie brudy i smutne historie, motywy znacznie mniej wyrafinowane niż te, które można odnaleźć w powieściach Agaty Christie. Na początku uważałem się za kogoś w rodzaju rycerza sprawiedliwości, ale teraz niekiedy czuję się jak śmieciarz. Mordercy to na ogół żałosne typki i bez trudu można wskazać co najmniej dziesięć dobrych powodów, dla których stali się, kim się sta li. Z reguły kończy się więc tym, że człowiek przede wszystkim odczuwa frustrację, głównie dlatego, że przestępcom nie wystarczy niszczenie własnego życia, że przy upadku muszą pociągnąć za sobą również innych. Prawdopodobnie to, co mówię, wciąż brzmi trochę sentymentalnie…

– Przepraszam, nie chciałam wydać się cyniczna, rozumiem, o co ci chodzi – odparła.

W łagodnym powiewie wiatru z ulicy płomień świecy stojącej na stole między nimi zamigotał.

Birgitta opowiedziała o tym, jak razem ze swoim chłopakiem cztery lata temu spakowali w Szwecji plecaki i wyruszyli jako backpackers, o tym jak przejechali z Sydney do Cairnes autobusem i autostopem, jak nocowali w namiotach i w tanich hotelach, jak w tych samych hotelach pracowali jako recepcjoniści i kucharze. Nurkowali przy Wielkiej Rafie Koralowej i pływali w otoczeniu żółwi i rekinów młotów. Medytowali przy Ayers Rock, oszczędzali na pociąg z Adelaide do Alice Springs, byli na koncercie Crowded House w Melbourne, aż w pewnym motelu w Sydney natrafili na ślepą ścianę.

– To dziwne, że coś, co funkcjonuje tak dobrze, może być taką… pomyłką.

– Pomyłką?

Birgitta chwilę się zawahała. Może uznała, że już i tak opowiedziała temu natrętnemu Norwegowi więcej niż powinna.

– Nie bardzo wiem, jak to wyjaśnić. Po drodze coś straciliśmy. Coś, czego istnienie przyjmowaliśmy za pewnik. Przestaliśmy się zauważać, a wkrótce przestaliśmy się też dotykać. Zmieniliśmy się po prostu w towarzyszy podróży, w osoby, które dobrze jest mieć przy sobie, bo taniej jest mieszkać w dwuosobowym pokoju i bezpieczniej nocować z kimś w namiocie. On w Noosa poznał Niemkę, córkę bogatych rodziców, a ja pojechałam dalej, żeby miał spokój. Nic mnie to nie obchodziło. Kiedy przyjechał do Sydney, powiedziałam, że zakochałam się w niedawno poznanym głupim surferze z Ameryki. Nie wiem, czy mi uwierzył, może zrozumiał, że po prostu daję nam obojgu pretekst, żeby zakończyć ten związek.

Próbowaliśmy się kłócić w tym motelu, ale nawet to już nam się nie udało. Powiedziałam mu, żeby jechał wcześniej do Szwecji, a ja przyjadę za nim.

– Chyba bardzo cię wyprzedził.

– Byliśmy ze sobą sześć lat. Uwierzysz, że prawie nie pamiętam, jak wyglądał?

– Oczywiście.

Birgitta westchnęła.

– Nie przypuszczałam, że tak może być. Byłam pewna, że się pobierzemy i będziemy mieć dzieci, zamieszkamy na przedmieściach Malmó w domku z ogrodem, z gazetą „Svenska Dagbladet” na schodach, a teraz… Teraz ledwie mogę przypomnieć sobie jego głos i to, jak się z nim kochałam, albo… – spojrzała na Harry'ego – albo to, że był zbyt uprzejmy, by kazać mi siedzieć cicho, kiedy po paru kieliszkach wina zaczynałam za dużo gadać.

Harry uśmiechnął się szeroko. Birgitta nie skomentowała faktu, że on nie tknął wina.

– Ja wcale nie jestem uprzejmy, tylko ciekawy – powiedział.

– W takim razie sam musisz mi opowiedzieć coś bardziej osobistego niż to, że jesteś policjantem.

Pochyliła się nad stołem. Harry nakazał sobie powstrzymać się od zaglądania jej w dekolt. Poczuł jej zapach i pożądliwie wciągnął powietrze nosem. Nie może dać się omamić. To tylko działanie tych cynicznych drani Karla Lagerfelda albo Christiana Diora, którzy dokładnie wiedzą, czego trzeba, żeby zawrócić w głowie nieszczęsnemu samcowi.

Birgitta pachniała cudownie.

– Cóż – zaczął Harry. – Mam starszą siostrę, moja matka zmarła kilka lat temu, mieszkam w mieszkaniu, którego nie mogę się pozbyć, na Toyen w Oslo. Nie mam za sobą żadnych długich związków, tylko jeden, który pozostawił ślad.

– Naprawdę? I w twoim życiu nie ma teraz nikogo?

– Właściwie nie. Utrzymuję parę nieskomplikowanych i bezsensownych układów z kobietami, do których od czasu do czasu dzwonię, kiedy one nie dzwonią do mnie.

Birgitta zmarszczyła czoło.

– Powiedziałem coś nie tak? – spytał Harry.

– Nie wiem, czy interesuje mnie ten typ mężczyzn czy też kobiet. Jestem pod tym względem trochę staroświecka.

– Oczywiście wszystko to jest już teraz za mną – zapewnił natychmiast Harry, podnosząc do góry szklankę z perrierem.

– Nie wiem też, czy podobają mi się twoje szybkie odpowiedzi. – Birgitta stuknęła się z nim kieliszkiem.

– A czego szukasz w mężczyźnie?

Oparła brodę na ręku i zapatrzyła się gdzieś przed siebie.

– Nie wiem. Wydaje mi się, że lepiej wiem, czego nie lubię, niż co lubię w mężczyznach.

– No to czego nie lubisz? Oprócz szybkich odpowiedzi.

– Mężczyzn, którzy próbują mnie poderwać.

– Bardzo ci dokuczają?

Uśmiechnęła się.

– Pozwól, że coś ci podpowiem, Casanovo: jeśli chcesz oczarować kobietę, to musisz sprawić, by poczuła się wyjątkowa, specjalnie traktowana, by uważała, że dostaje coś, czego nie dostaje żadna inna. Mężczyźni, którzy próbują podrywać dziewczyny w barach, na ogół tego nie rozumieją. A w przypadku takiego libertyna jak ty mówienie na ten temat jest jak rzucanie pereł przed wieprze.

Harry roześmiał się.

– Mówiąc „parę kobiet”, miałem na myśli dwie. Mówię „parę”, bo to lepiej brzmi. Może na przykład ktoś pomyśli, że chodzi o… trzy. Poza tym jedna z nich, sądząc z tego, co powiedziała, kiedy ostatnio się z nią widziałem, próbuje wrócić do swojego byłego chłopaka. Dziękowała mi za to, że byłem taki nieskomplikowany, a nasz związek… cóż, chyba bezsensowny. Ta druga to kobieta, z którą zaczynałem się wiązać, a która teraz upiera się, że ponieważ to ja się wycofałem, moim obowiązkiem jest zapewnienie jej przynajmniej minimum życia seksualnego, dopóki któremuś z nas nie ułoży się inaczej. Ale chwileczkę, dlaczego ja przyjmuję pozycję obronną? Jestem porządnym facetem, który muchy by nie skrzywdził. Czyżbyś sugerowała, że staram się kogoś tutaj oczarować?

– Owszem, starasz się oczarować mnie. Nie próbuj zaprzeczać.

Harry nie zaprzeczył.

– W porządku. Jak sobie radzę?

Birgitta wypiła spory łyk wina, zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Chyba dobrze. W każdym razie nieźle. A właściwie… całkiem dobrze.

– Czy to znaczy, że oceniasz mnie na czwórkę z minusem?

– Mniej więcej tak.


W dole przy porcie było ciemno, prawie pusto, wiał rześki wiatr. Na schodach do oświetlonego budynku Opery młoda para o niezwykłej tuszy ustawiała się przed fotografem. Dyrygował świeżo upieczonymi małżonkami, kazał stawać raz tu, raz tam, a oni wyglądali na bardzo niezadowolonych z tego, że muszą stale przesuwać swoje wielkie ciała. W końcu jednak doszli do porozumienia z mistrzem i nocna sesja fotograficzna przed Operą zakończyła się śmiechem i być może kilkoma łezkami.

– To chyba musi być taki stan, o którym się mówi, że się pęka ze szczęścia – stwierdził Harry. – A może po szwedzku tak się nie mówi?

– Owszem, po szwedzku też można być aż tak szczęśliwym. – Birgitta ściągnęła gumkę z włosów i stanęła na wietrze przy balustradzie nad morzem. – Tak, to się zdarza – powiedziała właściwie do siebie. Obróciła się piegowatym nosem w stronę morza, a wiatr zwiał jej rude włosy do tyłu.

Przypominały parzydełka meduzy. Harry nie wiedział, że meduzy mogą być takie piękne.

4

Miasto o nazwie Nimbin, Klaus Kinski i Kdre Willoch


Zegarek Harry'ego wskazywał jedenastą, kiedy samolot wylądował w Brisbane, ale stewardesa przez głośnik upierała się, że jest dopiero dziesiąta.

– W Queensland nie mają czasu letniego – wyjaśnił Andrew. – To była głośna sprawa polityczna, zakończona referendum. Chłopi głosowali przeciwko.

– O rany! To zabrzmiało tak, jakbyśmy przyjechali do krainy konserwy.

– Rzeczywiście, stary. Jeszcze parę lat temu mężczyźni z długimi włosami nie mieli prawa wstępu na teren tego stanu. To było po prostu zabronione.

– Żartujesz, prawda?

– Queensland jest trochę inne. Pewnie wkrótce zakaże się tu wstępu skinheadom.

Harry z zadowoleniem pogładził się po ostrzyżonych na jeża jasnych włosach.

– Czy powinienem wiedzieć o Queensland coś więcej?

– Hm… jeśli masz jakąś marihuanę w kieszeniach, to powinieneś raczej zostawić ją w samolocie. Przepisy dotyczące narkotyków są w Queensland surowsze niż w innych stanach. Nie przypadkiem Festiwal Aquarius zorganizowano w Nimbin. Miasto leży tuż za granicą Nowej Południowej Walii.

Znaleźli stanowisko firmy Avis, w której zarezerwowano im samochód.

– W zamian za to Queensland ma takie miejsca, jak Fraser Island, Wielka Wyspa Piaszczysta, gdzie Inger Holter poznała Evansa White'a. Ta wyspa to właściwie olbrzymia piaskowa wydma, ale na środku znajdziesz tropikalny las deszczowy, jeziora z najczystszą na świecie wodą i piasek tak biały, że plaże wyglądają jak z marmuru. Nazywa się go piaskiem krzemowym, bo zawartość krzemu jest o wiele wyższa niż w zwykłym piasku. Prawdopodobnie możesz go wsypać wprost do komputera.

– Kraina obfitości, prawda? – stwierdził facet za ladą, podając im kluczyk.

– Ford Escort? – Andrew skrzywił się, ale podpisał. – To one jeszcze istnieją?

– Specjalna zniżka, sir.

– Nie wątpię.


Słońce paliło Pacific Highway, a panorama Brisbane ze szkła i kamienia lśniła w oddali jak kryształki w żyrandolu.

– Pięknie – stwierdził Harry. – Bardzo porządnie i przyzwoicie, jak gdyby ktoś zaprojektował i wybudował całość naraz.

– To niezbyt dalekie od prawdy; Brisbane to pod wieloma względami całkowicie nowe miasto. Nie tak wiele znów lat temu była to po prostu duża wioska, w której mieszkało kilkuset wieśniaków. Jak się dobrze rozejrzysz, to zauważysz, że ludzie wciąż mają tu odrobinę krzywe nogi. Ale miasto jest jak świeżo odremontowana kuchnia, lśniące, ma proste linie, a dookoła mnóstwo wolno przeżuwających krów.

– To był naprawdę wspaniały obraz, Andrew. Nie musisz się więcej popisywać, kierowco!

Z autostrady prowadzącej na wschód zjechali w zielony pofałdowany krajobraz i pędzili na przemian wśród lasów i pól uprawnych.

– Witamy na australijskiej prowincji – powiedział Andrew.

Mijali pasące się krowy, które przyglądały się im zamglonym spojrzeniem.

Harry zaśmiał się.

– Co się stało? – spytał Andrew.

– Widziałeś tę historyjkę obrazkową Larsona, na której krowy stoją na dwóch nogach, gadają na łące i popalają papierosy, a potem nagle któraś z nich wola: „Uwaga, kolejny samochód!”?

Zapadła cisza.

– Kto to jest Larson?

– Nieważne.

Mijali niskie drewniane domy z werandami, z drzwiami zasłoniętymi moskitierą i pikapami zaparkowanymi od frontu.

Widzieli szerokozade robocze konie, popatrujące za nimi melancholijnie, ule i świnie, które z wielkim zadowoleniem tarzały się w błocie za ogrodzeniem. Drogi stawały się coraz węższe. Około południa zatankowali benzynę w jakiejś małej miejscowości, gdzie tablica informacyjna powiedziała im, że znajdują się w Uki, które przez dwa lata z rzędu ogłaszano najczystszym miastem w Australii. Nie napisano jednak, kiedy to było.

– O rany! – westchnął Harry, kiedy wreszcie dotoczyli się do Nimbin.

Główna ulica miała około stu metrów, domy pomalowano na wszystkie kolory tęczy, a galeria obecnych tam postaci wyglądała na żywcem wyjętą z jednego z filmów o Cheecu i Chongu, które Harry miał w swojej wideokolekcji.

– To przecież lata siedemdziesiąte! – wykrzyknął. – Zobacz, Peter Fonda obściskuje się z Janis Joplin!

Przejechali wolno w górę ulicy. Spojrzenia lunatycznych oczu śledziły samochód.

– To naprawdę fantastyczne, nie sądziłem, że takie miejsca jeszcze istnieją. Można umrzeć ze śmiechu.

– Dlaczego? – spytał Andrew.

– Ty nie uważasz, że to komiczne?

– Komiczne? Rozumiem, że dzisiaj łatwo się śmiać z tych marzycieli. Widzę, że nowe pokolenie uważa dzieci-kwiaty za bandę ćpunów, którzy tylko grali na gitarach akustycznych, czytali na glos własne wiersze i na okrągło pieprzyli się ze sobą w przypadkowej kolejności. Przyglądam się, jak organizatorzy Woodstock udzielają wywiadów w krawatach i ze śmiechem opowiadają o ideach z tamtych czasów, które dzisiaj najwyraźniej wydają im się bardzo naiwne. Ale ja nie potrafię tak na to patrzeć. Jestem głęboko przekonany, że świat byłby zupełnie inny bez tych idei, które przyniosło tamto pokolenie. Hasła o pokoju i miłości to dziś może tylko wytarte slogany, ale my, którzy dorastaliśmy w tamtych czasach, naprawdę tak myśleliśmy. Całymi sobą.

– Czy ty nie jesteś trochę za stary na to, żeby być hippisem?

– Owszem, byłem stary. Byłem zblazowanym przebiegłym hippisem – uśmiechnął się Andrew. – Niejedna dziewczynka dostąpiła wtajemniczenia w liczne sekrety miłości razem z wujkiem Andrew.

Harry szturchnął go w ramię.

– Wydawało mi się, że jeszcze przed chwilą opowiadałeś o ideałach, ty stary knurze!

– Oczywiście, że to był idealizm – odparł Andrew urażony. – Przecież nie mogłem rzucić tych kruchych kwiatków na pastwę niezdarnego pryszczatego nastolatka, ryzykując, że dziewczyna przeżyje traumę, która naznaczy ją na następnych dziesięć lat.

– A więc to był najważniejszy wkład lat siedemdziesiątych dla dzisiejszego społeczeństwa?

Andrew pokręcił głową.

– Powietrze, człowieku, to się czuło w powietrzu. Wolność. Wiarę w człowieka. Możliwość zbudowania czegoś nowego. I nawet jeśli Bill Clinton twierdzi, że nie zaciągał się marihuaną, to jednak wdychał to samo powietrze, tego samego ducha, co reszta z nas. I oczywiście to się odbiło na wszystkich. Cholera, trzeba by było nie oddychać co najmniej przez pięć lat, żeby bodaj cząstka tamtej atmosfery nie przeniknęła do krwi. Śmiej się więc, Harry Holy, ale za dwadzieścia lat, kiedy się już zapomni o rozszerzanych spodniach i całej marnej poezji, myśl tamtych czasów ukaże się w zupełnie innym świetle. Wspomnisz moje słowa!

Harry i tak się roześmiał.

– Nie bierz tego do siebie, Andrew, ale ja dorastałem w następnym pokoleniu. Dokładnie tak jak wy wyśmiewaliście się z obcisłych koszul i włosów wysmarowanych brylantyną z lat pięćdziesiątych, tak samo my śmialiśmy się z waszych proroków i z kwiatów we włosach. Myślisz, że dzisiejsi nastolatkowie nie śmieją się z takich jak ja? Tak to już jest. Ale wygląda na to, że tutaj lata siedemdziesiąte zdołały przeżyć.

Andrew machnął ręką.

– Wydaje mi się, że w Australii panuje szczególnie dobry klimat dla roślin takich jak tutaj. Ruch hippisów nigdy całkiem tu nie zamarł, a raczej bezpośrednio przeszedł w new age. W każdej księgarence znajdziesz co najmniej jedną ścianę z książkami na temat alternatywnego stylu życia, healingu, kontaktu ze swoim wewnętrznym ja, wegetarianizmu, sposobu na uwolnienie się od materializmu i życie w harmonii z samym sobą i z naturą. Ale oczywiście nie wszyscy palą trawkę.

– To nie jest new age, Andrew. To starzy, fest zaćpani hippisi, ni mniej, ni więcej.

Andrew wyjrzał przez okno i roześmiał się. Siedzący na ławce facet w tunice i z długą siwą brodą pokazał im znak „V”. Na tabliczce z rysunkiem starego żółtego hippisowskiego busa widniał napis: „Muzeum Marihuany”, a niżej, mniejszymi literami: „Wstęp: Jeden dolar. Jeśli nie możesz zapłacić, i tak wejdź”.

– Tu, w Nimbin, jest muzeum narkotyków – wyjaśnił Andrew. – Głównie to śmieci, lecz o ile dobrze pamiętam, mieli sporo interesujących oryginalnych zdjęć z meksykańskich wypraw Kena Keseya, Jacka Kerouaca i innych pionierów z czasów eksperymentowania z narkotykami rozszerzającymi świadomość.

– Kiedy LSD nie było groźne?

– A seks był po prostu zdrowy. Cudowny czas, Harry Holy. Żałuj, że cię tu wtedy nie było.

Zaparkowali nieco wyżej na głównej ulicy, a potem się cofnęli. Harry zdjął okulary przeciwsłoneczne Ray Ban i starał się wyglądać na cywila. W Nimbin najwyraźniej trwał spokojny dzień i Harry z Andrew przeszli pod obstrzałem spojrzeń między handlującymi: „Dobra trawa… Najlepsza w Australii, człowieku… Trawa z Papui Nowej Gwinei, fantastyczna!”

– Papua Nowa Gwinea! – prychnął Andrew. – Nawet tu, w stolicy trawki, ludzie żyją w przekonaniu, że trawa jest lepsza, jeśli tylko pochodzi z dostatecznie odległego miejsca. A ja mówię: Kupuj to, co australijskie!

Ciężarna, a mimo to bardzo chuda dziewczyna, siedząca na krześle przed „muzeum”, zamachała do nich. Mogła mieć od dwudziestu do czterdziestu lat. Ubrana była w luźne, intensywnie kolorowe szaty, a koszulę z przodu miała rozpiętą w taki sposób, że wystawał spod niej brzuch ze skórą naciągniętą jak na bębnie. Harry'emu wydawało się, że dziewczyna ma w sobie coś znajomego. Sądząc po wielkości źrenic, mógł stwierdzić, że w jej menu śniadaniowym znalazły się substancje bardziej pobudzające niż marihuana.

– Szukacie czegoś innego? – spytała. Widać zauważyła, że nie okazali żadnego zainteresowania trawą.

– Nie… – zaczął Harry.

– Chodzi wam o kwas, chcecie LSD, prawda? – Pochylona w ich stronę, mówiła szybko, z napięciem.

– Nie, nie chcemy kwasu – odparł Andrew cicho i zdecydowanie. – Szukamy czegoś innego, rozumiesz?

Dziewczyna dalej się im przyglądała. Andrew poruszył się tak, jakby chciał odejść, a wtedy zerwała się z krzesła. Wielki brzuch przynajmniej pozornie wcale jej w tym nie przeszkadzał. Złapała Andrew za rękę.

– Okej, ale tutaj tego nie załatwimy. Przyjdźcie za dziesięć minut do tego pubu po drugiej stronie ulicy.

Andrew kiwnął głową, dziewczyna odwróciła się i ruszyła w dół ulicy, niosąc swój wielki brzuch przed sobą. Po piętach deptał jej mały szczeniak.

– Wiem, o czym myślisz, Harry – powiedział Andrew, zapalając cygaro. – Uważasz, że to brzydko z naszej strony oszukiwać Dobrą Mateczkę, że chcemy kupić heroinę. Że kilkaset metrów dalej, na tej samej ulicy, jest posterunek policji i że tam moglibyśmy się dowiedzieć wszystkiego, co nam potrzeba, o Evansie Whicie. Ale ja mam uczucie, że tak będzie prędzej. Chodźmy na piwo, zobaczymy, co z tego wyniknie.


Pół godziny później Dobra Mateczka zjawiła się w niemal pustym pubie w towarzystwie faceta, który sprawiał wrażenie co najmniej tak samo naćpanego jak ona. Wyglądał jak hrabia Drakula w wydaniu Klausa Kinskiego, ubrany na czarno, blady i wychudzony, z sińcami wokół oczu.

– No proszę – szepnął Andrew. – Temu przynajmniej nie można zarzucić, że nie testuje tego, co sprzedaje.

Dobra Mateczka i klon Kinskiego od razu skierowali się do nich. Mężczyzna sprawiał wrażenie, że nie ma ochoty spędzać w dziennym świetle więcej czasu niż to absolutnie konieczne.

– Za ile chcecie kupić? – spytał, przeskakując wszystkie uprzejmości.

Andrew siedział demonstracyjnie obrócony plecami.

– Wolałbym, żeby było nas jak najmniej, kiedy będziemy przechodzić do konkretów, mister – powiedział, nie obracając się.

Kinski szarpnął głową i rozzłoszczona Mateczka zniknęła. Najprawdopodobniej była na procencie, ale Harry przypuszczał, że zaufanie pomiędzy nią a Kinskim, jak w przypadku większości narkomanów, nie istniało.

– Nic przy sobie nie mam, a jeśli jesteście gliny, to obetnę wam jaja. Najpierw pokażcie forsę, potem stąd wyjdziemy. – Kinski mówił szybko i nerwowo, a jego spojrzenie przeskakiwało z miejsca na miejsce.

– To daleko? – spytał Andrew.

– Spacerek krótki, ale odlot dłuugi. – W grymasie na kształt przelotnego uśmiechu na moment odsłonił zęby.

– No dobra, stary. Siadaj i zamknij gębę – powiedział Andrew i pokazał mu policyjną odznakę.

Kinski zdrętwiał. Harry wstał i poklepał się po pasku za plecami. Narkoman i tak by nie sprawdzał, czy Harry rzeczywiście ma broń.

– Co to za amatorszczyzna? Mówiłem już przecież, że nic przy sobie nie mam. – Kinski ze złością opadł na krzesło obok Andrew.

– Wychodzę z założenia, że znasz miejscowego szeryfa i jego pomocników. Przypuszczam też, że oni znają ciebie. Ale czy wiedzą, że zacząłeś sprzedawać herę?

Typek wzruszył ramionami.

– A kto tu mówi o herze? Myślałem, że mowa o trawie…

– Oczywiście. Nikt nie powiedział ani słowa o herze i może ani słowa nie powie, pod warunkiem że udzielisz nam pewnych informacji.

– Żartujecie sobie ze mnie, prawda? Miałbym ryzykować, że obetną mi głowę za to, że kogoś wsypałem, tylko dlatego, że jakieś gliny nie stąd, które w dodatku nic na mnie nie mają, wpadają nagle i…

– Że kogoś wsypałeś? Spotkaliśmy się tutaj, niestety, nie doszliśmy do zgody w kwestii ceny towaru i tyle. Masz nawet świadka na to, że spotkaliśmy się, żeby ubić zwykły interes. Jeśli zrobisz to, co ci powiemy, to nigdy więcej nas nie zobaczysz, podobnie zresztą jak wszyscy inni tutaj.

Andrew zapalił cygaro i zmrużonymi oczyma popatrzył na nieszczęsnego ćpuna po drugiej stronie stolika, potem dmuchnął mu dymem w twarz i podjął:

– Natomiast jak nie dostaniemy tego, czego szukamy, może się zdarzyć, że wychodząc przypniemy sobie policyjne odznaki i że w najbliższej przyszłości nastąpi kilka aresztowań, co z pewnością nie przysporzy ci popularności w środowisku. Nie wiem, czy wobec donosicieli stosuje się tę metodę, o której wspomniałeś wcześniej. Ci, co palą marihuanę, to z reguły pokojowo nastawieni ludzie, ale wiedzą to i owo, i nie zdziwiłoby mnie, gdyby szeryf najzupełniej przypadkiem któregoś dnia potknął się o cały twój magazyn. Ci od marihuany nie przepadają za konkurencją twardych narkotyków, a w każdym razie za konkurencją, którą są ćpuny-donosiciele. A jeśli chodzi o wymiar kary za handel dużą ilością heroiny, to z pewnością orientujesz się, co może za to grozić?

Kolejna chmura niebieskiego dymu z cygara prosto w twarz Kinskiego. Nie co dzień ma się szansę dmuchnąć dymem w twarz świni, pomyślał Harry.

– Okej – podjął Andrew, kiedy Kinski milczał. – Evans White. Powiesz nam, gdzie on jest, kim on jest iw jaki sposób go znajdziemy. I to teraz.

Kinski rozejrzał się po pubie. Wielka głowa z zapadniętymi policzkami kiwała się na cienkiej szyi; przypominał sępa przy padlinie, który ostrożnie rozgląda się dokoła w strachu, czy przypadkiem lwy nie powrócą.

– Tylko to? – spytał. – Nic więcej?

– Nic więcej – odparł Andrew.

– A skąd mam wiedzieć, że za moment znów nie będziecie czegoś chcieli?

– Nie możesz tego wiedzieć.

Kiwnął głową, jak gdyby i tak miał świadomość, że to jedyna odpowiedź, na jaką może liczyć.

– No dobra. Na razie nie jest jeszcze grubą rybą, ale z tego, co słyszę, pnie się w górę. Pracował dla madame Rosseau, tutejszej królowej trawki, ale teraz buduje własny interes. Trawa, kwas i możliwe, że trochę morfiny. Trawa jest taka sama jak ta, którą sprzedaje reszta. Lokalna produkcja. Ale on ma, zdaje się, dobre kontakty w Sydney i dostarcza tam trawę w zamian za tani dobry kwas. A kwas się teraz liczy.

– Nie ecstasy i heroina? – zdziwił się Harry.

– A dlaczego miałoby tak być? – spytał Kinski ze złością.

– Cóż, mogę mówić tylko o tym, jak jest tam, skąd przyjechałem, ale po fali house oblicza się, że w Anglii ponad połowa całej młodzieży powyżej szesnastego roku życia próbowała ecstasy. A po Trainspotting hera stała się najmodniejszym narkotykiem…

– Co? Jaki house? Jaki Trainspotting? - Mężczyzna patrzył na niego zdziwiony. Harry już wcześniej zetknął się z faktem, że ćpuny z opóźnieniem zauważają pewne zjawiska społeczne.

– Gdzie znajdziemy Evansa? – spytał Andrew.

– Sporo czasu spędza w Sydney, ale widziałem go w mieście parę dni temu. Ma dzieciaka z dziewczyną z Brisbane, która kiedyś tu się wałęsała. Nie wiem, gdzie ona teraz jest, ale dzieciak w każdym razie jest na farmie, na której Evans mieszka, kiedy przyjeżdża do Nimbin.

W krótkich słowach wyjaśnił, gdzie szukać gospodarstwa.

– Jaki to typ ten White? – dopytywał się Andrew.

– A co ja mam powiedzieć? – Kinski podrapał się w brodę, której nie miał. – Czarujący dupek, nie tak się mówi?

Andrew i Harry nie wiedzieli, ale pokiwali głowami na znak, że rozumieją, o co mu chodzi.

– Handluje się z nim dobrze, ale nie chciałbym być jego dziewczyną, jasne?

Tym razem pokręcili głowami.

– To przystojniak i słynie z tego, że nie wystarcza mu jedna samica naraz. Z jego dziewczynami ciągle są jakieś awantury, krzyki i wrzaski, więc nic dziwnego, że od czasu do czasu któraś pojawia się z podsinionym okiem.

– Hm. Wiesz coś o blondynce, Norweżce, Inger Holter? W zeszłym tygodniu znaleziono ją martwą nad Zatoką Watsona w Sydney.

– Tak? Nigdy o niej nie słyszałem. – Najwyraźniej gazety też go nie interesowały.

Andrew zgasił cygaro, wstali obaj z Harrym.

– Czy naprawdę mogę wierzyć, że będziecie trzymać gębę na kłódkę? – spytał Kinski, patrząc na nich z niedowierzaniem.

– Oczywiście – odparł Andrew i ruszył w stronę drzwi.


Posterunek policji znajdował się przy głównej ulicy, a dokładnie rzecz biorąc, sto metrów od muzeum, i wyglądał jak zwykły dom mieszkalny. Różnił się tylko wystawioną na trawniku niedużą tabliczką ze stosowną informacją. W środku siedział szeryf i jeden z jego asystentów, każdy za swoim ogromnym biurkiem. W wielkim pokoju oprócz tego znajdowała się sofa, stół-ława, telewizor, imponujący zbiór roślin doniczkowych i półka na książki, na której stal olbrzymi ekspres do kawy. Zasłonki w drobną kratkę przydawały pomieszczeniu atmosfery norweskiego domku letniskowego.

Good day - powiedział Andrew.

Harry przypomniał sobie, że kiedyś w latach osiemdziesiątych premier Karę Willoch odezwał się tak samo do amerykańskich telewidzów. Dzień później urażone norweskie gazety oskarżyły premiera o ośmieszanie Norwegii za granicą prowincjonalnym angielskim.

Good day - odparli szeryf i asystent, którzy najwyraźniej nie czytali norweskich gazet.

– Jestem Kensington, a to Holy. Zakładam, że dzwonili z Sydney i wyjaśniali, dlaczego tu jesteśmy.

– I tak, i nie – odparł ten z mężczyzn, który najwidoczniej był szeryfem. Niebieskooki, ogorzały, w wieku około czterdziestu lat, o jowialnym wyglądzie i mocnym uścisku ręki. Przypominał Harry'emu postać ojca z australijskich filmów dla dzieci o kangurku Skippym lub delfinie Flipperze, jednego z tych ubranych w khaki, spokojnych, nienagannych moralnie australijskich bohaterów dnia codziennego, którzy potrafili znieść tyle trudów. – Ci z Sydney wyrażali się dość niejasno. Zrozumieliśmy, że szukacie jakiegoś faceta, ale nie chcieliście, żebyśmy go tu sprowadzili. – Szeryf wstał i podciągnął spodnie. – Boicie się, że się wygłupimy? Myślicie, że nie znamy się na swojej robocie?

– Bez obrazy, szefie. Wiemy, że macie pełne ręce roboty z tym nakreślaniem mapy marihuany. Pomyśleliśmy więc, że możemy odszukać tego faceta bez zawracania wam głowy. Zdobyliśmy jakiś adres i właściwie chcemy tylko zadać mu kilka pytań.

Andrew wysunął dolną wargę na znak, że wszystko to jedynie błahostka.

– Sydney i Canberra to jedna sitwa – burknął niezadowolony szeryf. – Wydają rozkazy i przysyłają ludzi, a my, którzy siedzimy na miejscu, jako ostatni dowiadujemy się, o co chodzi. A na kogo spada wina, jak coś pójdzie nie tak?

– Amen – mruknął asystent zza biurka.

Andrew pokiwał głową.

– Szkoda gadać. Mamy z tym do czynienia na co dzień – stwierdził. – Gdziekolwiek się obrócisz, okazuje się, że szefowie wdepnęli tam już wcześniej. Tak się porobiło. My pracujemy w terenie i wiemy, jak co działa, a kierują nami szczury biurowe z marnym dyplomem prawa, które marzą jedynie o wydostaniu się stąd i robieniu kariery.

Harry czym prędzej twierdząco pokiwał głową i ciężko westchnął.

Szeryf przyjrzał się im badawczo, ale na twarzy Andrew nie dopatrzył się ironii. Zdecydował więc, że wątpliwości przemówią na korzyść oskarżonych, i zaproponował im kawę.

– Niezły macie tu ekspres. – Harry wskazał na potwora w kącie.

Dobrze trafił.

– Parzy litr kawy na minutę – oznajmił szeryf z dumą i dokonał krótkiego wprowadzenia w szczegóły techniczne urządzenia.

Po paru filiżankach kawy doszli do wniosku, że klub North Sydney Bears z ligi rugby to cholerne snoby i że norweski panczenista, narzeczony pływaczki Samanthy Riley, to z całą pewnością gość w porządku.

– Widzieliście na mieście plakaty, zapowiadające demonstrację? – spytał asystent. – Namawiają ludzi, żeby przyszli jutro na lądowisko i wywrócili nasz helikopter. Uważają, że fotografowanie prywatnych posiadłości jest sprzeczne z konstytucją. Wczoraj pięć osób się do niego przykuło. Nie mogliśmy podnieść sieczkarni w powietrze do późnego popołudnia.

Szeryf i asystent zachichotali. Wyraźnie było widać, że nie jest im z tego powodu przykro.

Po jeszcze jednej filiżance kawy Andrew i Harry wstali, stwierdzając, że najwyższy czas porozmawiać chwilę z Evansem White'em, i podaniem ręki podziękowali za poczęstunek.

– Aha, jeszcze coś – przypomniał sobie Andrew, zatrzymując się w drzwiach. – Doszły mnie słuchy, że ktoś w Nimbin sprzedaje herę. Chudy ciemny gość. Wygląda jak wampir na strajku głodowym.

Szeryf gwałtownie poderwał głowę.

– Herę?

– Chyba chodzi mu o Mondale'a – stwierdził asystent.

– Mondale, ten pieprzony degenerat! – wściekł się szeryf.

Andrew uchylił nieistniejącego kapelusza.

– Pomyślałem sobie, że pewnie chcielibyście o tym wiedzieć.


– Jak kolacja z naszym świadkiem ze Szwecji? – spytał Andrew po drodze do rezydencji White'a.

– Smaczna. Mocno przyprawiona, ale smaczna – odparł natychmiast Harry.

– Przestań, Harry! O czym rozmawialiście?

– O wielu różnych rzeczach. O Norwegii i o Szwecji.

– Aha, i kto wygrał?

– Ona.

– A co takiego ma Szwecja, czego nie macie w Norwegii? – zdziwił się Andrew.

– Przede wszystkim najważniejsze: paru dobrych reżyserów filmowych. Bo Widerberga, Ingmara Bergmana…

– Phi! Reżyserzy! – prychnął Andrew. – My też ich mamy. Natomiast Edvarda Griega macie tylko wy.

– O rany! – zdziwił się Harry. – Nie wiedziałem, że jesteś znawcą muzyki klasycznej. Również.

– Grieg był geniuszem. Weź na przykład drugą część symfonii c-moll, tam gdzie…

– Przepraszam, Andrew – przerwał mu Harry. – Ja wyrosłem na punku, a do symfonii zbliżyłem się najbardziej przy Yes i King Crimson. Nie słucham muzyki z poprzednich stuleci, okej? Wszystko przed rokiem 1980 to epoka kamienna. Mamy zespół, który się nazywa Dumdum Boys i…

– Prawykonanie symfonii c-moll odbyło się w 1981 – odparł Andrew. – Dumdum Boys? To bardzo pretensjonalna nazwa.

Harry się poddał.


Evans White patrzył na nich półprzymkniętymi oczami. Włosy w strąkach zwisały mu na twarzy. Podrapał się w krocze i demonstracyjnie beknął. Nie wyglądał na zaskoczonego ich widokiem. Nie dlatego, że się ich spodziewał, ale prawdopodobnie fakt, że ludzie go odwiedzają, nie był niczym nadzwyczajnym. Mimo wszystko siedział na najlepszym kwasie w całym dystrykcie, a Nimbin to niewielka miejscowość, w której plotki szybko się roznoszą. Harry liczył się z tym, że człowiek taki jak White nie zajmuje się detalem, a już na pewno nie handluje w drzwiach własnego domu, lecz z pewnością na farmie od czasu do czasu pojawiali się zainteresowani kupnem hurtowych ilości.

– Źle trafiliście. Spróbujcie w mieście – oświadczył White i zamknął drzwi z moskitierą.

– Jesteśmy z policji, panie White. – Andrew pokazał swoją odznakę. – Chcielibyśmy z panem porozmawiać. Evans odwrócił się do nich plecami.

– Nie dzisiaj. Nie lubię glin. Wróćcie z nakazem aresztowania albo przeszukania czy czymś takim, zobaczymy, co da się zrobić. Na razie dobranoc.

Trzasnął również wewnętrznymi drzwiami. Harry oparł się o framugę i zawołał:

– Evans White! Słyszy mnie pan? Chcielibyśmy się dowiedzieć, czy to pan jest na tym zdjęciu, sir. A jeśli tak, to czy zna pan tę blondynkę, która siedzi obok pana. Nazywała się Inger Holter i już nie żyje.

Przez chwilę panowała cisza. W końcu zaskrzypiały zawiasy i Evans wyjrzał.

Harry przyłożył zdjęcie do siatki w drzwiach.

– Nie wyglądała tak ładnie, kiedy policja z Sydney ją znalazła, panie White.


*

W kuchni na stole leżały porozrzucane gazety, w zlewie nie mieściły się już brudne talerze i szklanki, a podłoga nie widziała wody z mydłem od kilku miesięcy. Mimo to Harry od razu zauważył, że ten dom nie nosi znamion prawdziwego rozpadu, nie wygląda na mieszkanie zajeżdżonego ćpuna. Nie było widać leżących tygodniami resztek jedzenia, nie cuchnęło szczynami, a zasłony nie były zaciągnięte. Ponadto w pomieszczeniu panował swego rodzaju wewnętrzny ład. Harry zrozumiał, że Evans White wciąż panuje nad sytuacją.

Usiedli na kuchennych krzesłach, Evans wyjął z lodówki butelkę piwa i natychmiast przystawił ją do ust. Beknięcie poniosło się echem po całej kuchni, zaraz po nim nastąpił chichot Evansa.

– Niech pan nam opowie o swoim związku z Inger Holter, panie White – powiedział Harry, machając ręką, żeby odgonić przykry zapach.

– Inger była miłą, ładną i dość głupią dziewczyną, która wyobrażała sobie, że możemy być razem szczęśliwi. – Evans popatrzył w sufit, a potem zadowolony znów zachichotał. – Myślę, że właśnie to jest dobre podsumowanie – stwierdził.

– Czy domyśla się pan, jak została zamordowana i kto mógł to zrobić?

– No cóż, tu, w Nimbin, też mamy gazety i wiem, że została uduszona. Ale przez kogo? Pewnie przez jakiegoś dusiciela. – Odrzucił głowę w tył i roześmiał się. Lok kręconych włosów opadł mu na czoło, w opalonej twarzy błysnęły białe zęby, a zmarszczki od uśmiechu wokół oczu rozciągnęły się w stronę uszu, w których wisiały pirackie obręcze.

Andrew chrząknął.

– Panie White, kobieta, którą pan dobrze znał i z którą łączył pana intymny związek, została niedawno zamordowana. Pana osobiste odczucia w związku z tą sprawą to nie nasz interes. Ale jak pan zapewne rozumie, szukamy zabójcy i jeśli pan nie spróbuje nam pomóc tu i teraz, będziemy zmuszeni doprowadzić pana na posterunek w Sydney.

– Wybieram się do Sydney tak czy owak, więc jeśli to oznacza, że zapłacicie za bilet lotniczy, to w niczym mi nie przeszkodzicie – pogardliwie wzruszył ramionami.

Harry nie wiedział, co o tym myśleć. Czy Evans White naprawdę był takim twardzielem, jakiego próbował udawać, czy też cierpiał na tak zwany „niedorozwój duszy”? Typowo norweskie określenie, pomyślał Harry. W żadnym innym kraju na świecie sąd nie ocenia jakości duszy.

– Jak pan sobie życzy, panie White – powiedział Andrew. – Bezpłatny bilet lotniczy, bezpłatne mieszkanie i wyżywienie, bezpłatny adwokat, bezpłatna reklama. I status podejrzanego w sprawie.

– Też mi problem. Wyjdę w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.

– A wtedy zaproponujemy bezpłatne śledzenie przez całą dobę na okrągło. Bezpłatne budzenie w nocy w celu sprawdzenia, czy jest pan w domu, może nawet dwie, trzy bezpłatne rewizje. Ciekawe, co wtedy znajdziemy?

Evans wypił piwo do końca i zaczął zdrapywać etykietkę z butelki.

– A co was interesuje? – spytał niechętnie. – Wiem jedynie, że ona pewnego dnia nagle zniknęła. Miałem jechać do Sydney, więc próbowałem do niej dzwonić, ale nie było jej ani w pracy, ani w domu. Przyjeżdżam do miasta i tego samego dnia czytam w gazecie, że została zamordowana. Przez dwie doby chodzę jak zombi. Bo czy to normalne, że ktoś z twojego otoczenia zostaje uduszony?

– Nie bardzo. Ale to znaczy, że pan ma alibi na czas, kiedy dokonano zabójstwa. To dobrze… – Andrew coś zanotował.

Evans jednak drgnął.

– Alibi? O co chodzi? Chyba nie jestem, do cholery, o nic podejrzany? A może chcecie mi powiedzieć, że gliny miały na tę sprawę ponad tydzień i nie natrafiły na żaden porządny ślad?

– Sprawdzamy wszystkie ślady, panie White. Może mi pan powiedzieć, gdzie pan spędził dwa dni przed przyjazdem do Sydney?

– Byłem tu, na farmie, oczywiście.

– Sam?

– Nie całkiem. – Evans wyszczerzył zęby i uniósł pustą butelkę nad głowę. Poszybowała przez powietrze eleganckim łukiem i bezszelestnie zniknęła w wiadrze ze śmieciami pod kuchennym blatem. Harry z uznaniem pokiwał głową.

– Mogę spytać, kto był razem z panem?

– Owszem, no dobrze, nie mam nic do ukrycia. Kobieta. Angelinę Hutchinson. Mieszka tu, w Nimbin.

Harry zapisał.

– Kochanka? – spytał Andrew.

– Coś w tym rodzaju – odparł Evans.

– Może pan nam opowiedzieć o Inger Holter? Jaka ona była?

– E, nie znaliśmy się zbyt długo. Poznałem ją w Sydney, w barze, w którym pracowała. The Albury. Zaczęliśmy rozmawiać, powiedziała mi, że zbiera pieniądze na wyjazd do Byron Bay. To kilkadziesiąt kilometrów stąd, więc dałem jej swój numer telefonu w Nimbin. Kilka dni później zadzwoniła z pytaniem, czy mogłaby przenocować jedną noc na farmie. Została ponad tydzień. Później spotykaliśmy się w Sydney, kiedy tam przyjeżdżałem. Pewnie ze dwa, trzy razy. Jak rozumiecie, nie zdążyliśmy stać się starym małżeństwem. A poza tym czułem już jej oddech na karku.

– Oddech na karku?

– Tak, zakochała się w moim synku, TomTomie, i snuła bajki o rodzinie i domku na wsi. Mnie to nie bardzo pasowało, ale pozwoliłem jej robić to dalej.

– Co robić?

Evans zaczął kręcić.

– Ona była z rodzaju tych, co w pierwszej chwili są bardzo twarde, ale miękną, kiedy się je podrapie pod brodą i powie, że trochę się je lubi. Wtedy gotowe są zrobić dla ciebie wszystko.

– To znaczy, że była troskliwą dziewczyną? – spytał Harry.

Evansowi najwyraźniej nie spodobał się kierunek, jaki przybrała rozmowa.

– Może i tak. Przecież mówiłem, nie znałem jej zbyt dobrze. Ona już od jakiegoś czasu nie widziała się ze swoją rodziną w Norwegii, więc możliwe, że była po prostu spragniona… ludzi. Kogoś bliskiego, prawda? Wiem, cholera, że tak było. Mówiłem wam, że to była głupia, romantyczna dziewczyna. Nie miała w sobie nic złego…

Głos Evansa lekko zadrżał. W kuchni zapadła cisza. Harry pomyślał, że albo Evans jest dobrym aktorem, albo mimo wszystko posiada jakieś ludzkie uczucia.

– Skoro nie widział pan żadnej przyszłości dla tego związku, to dlaczego pan od niej nie odszedł?

– Właśnie odchodziłem. Właściwie stałem już w drzwiach i mówiłem „cześć”. Ale nie zdążyłem tego zrobić, bo ona zniknęła. O, tak… – Pstryknął palcami.

Rzeczywiście głos mu się zmienił, uznał Harry. Evans popatrzył na swoje ręce.

– Niezły sposób na zniknięcie, co?

5

Matka, wielki pająk i Bubbur


Wspinali się po krętych, stromych górskich drogach. Drogowskaz wskazywał drogę do Kryształowego Zamku.

– Pytanie brzmi: Czy Evans White mówi prawdę? – powiedział Harry.

– Pozwól, że podzielę się z tobą odrobiną doświadczenia. Od ponad dwudziestu lat rozmawiam z ludźmi, którzy mają rozmaite powody do tego, żeby kłamać albo mówić prawdę. Z winnymi i niewinnymi, z mordercami, kieszonkowcami, z kłębkami nerwów i z zimnymi rybami. Z tymi o niewinnych buziach dziecka i tymi o pełnych blizn twarzach łotrów, z socjopatami, psychopatami, filantropami… – Andrew szukał dalszych przykładów.

– Rozumiem, Andrew.

– …z Indianami i białymi. Wszyscy opowiadali swoją historię w jednym tylko celu: żeby im uwierzono. I wiesz, czego się nauczyłem?

– Że nie da się powiedzieć, kto kłamie, a kto nie.

– Właśnie, Harry! – Andrew się ożywił. – W tradycyjnej literaturze kryminalnej każdemu szacownemu detektywowi nieomylny nos pozwala wyczuć, kiedy ludzie kłamią. Bzdura! Ludzka natura jest jak wielki nieprzenikniony las, którego dogłębne poznanie nikomu nie jest dane. Nawet matka nie zna najgłębszych tajemnic własnego dziecka.

Skręcili na parking przy dużym zielonym ogrodzie, przez który wiodła wąska, żwirowana ścieżka wijąca się między fontannami, rabatkami kwiatowymi i drzewami egzotycznych gatunków. Za ogrodem wznosił się wielki dom, będący najwyraźniej Kryształowym Zamkiem, który szeryf w Nimbin pokazał im na mapie.

Dzwonek nad drzwiami zaanonsował ich nadejście. Przybytek najwyraźniej cieszył się popularnością, gdyż sklep był pełen ludzi. Kobieta o obfitym biuście przywitała ich promiennym uśmiechem i zaprosiła do środka z takim entuzjazmem, jak gdyby od miesięcy nikt tu nie zaglądał.

– Jesteście tu pierwszy raz? – spytała, jakby jej kryształowy sklep uzależniał i ludzie, gdy już raz połknęli bakcyla, odwiedzali go regularnie. I może w istocie tak było.

– Zazdroszczę wam – oświadczyła, gdy potwierdzili, że nigdy wcześniej tu nie gościli. – Przeżywać Kryształowy Zamek po raz pierwszy! – krzyczała z zachwytu. – Idźcie tym korytarzem! Na prawo jest nasza wyśmienita wegetariańska restauracja, która serwuje najwspanialsze dania. Po wyjściu stamtąd idźcie na lewo, do sali kryształów i minerałów. To naprawdę cudowne miejsce!

Machnięciem ręki dała im znak, że mają iść dalej. Po takiej zachęcie stwierdzenie, że restauracja to właściwie całkiem zwyczajna kawiarnia, w której podają kawę, herbatę, sałatki z jogurtem i kanapki, było niewątpliwym rozczarowaniem. W tak zwanej sali kryształów i minerałów w skomplikowanym oświetleniu prezentowano migoczące kryształy, figurki Buddy ze skrzyżowanymi nogami, niebieskie i zielone kawałki kwarcu i naturalne kamienie. Pomieszczenie wypełniał lekki aromat kadzidła, usypiająca muzyka fletni Pana i odgłosy pluskającej wody. Harry stwierdził, że owszem, sklep jest przyjemny, lecz całość była nieco kiczowata i raczej nikomu nie zapierała oddechu w piersiach. O trudności z oddychaniem ewentualnie przyprawiały jedynie ceny.

– Cha, cha! – zaśmiał się Andrew, zerknąwszy na kilka etykietek. – Ta kobieta jest genialna!

Wskazał na klientów sklepu, na ogół w średnim wieku, przynajmniej pozornie dobrze sytuowanych.

– Pokolenie dzieci-kwiatów dorosło, mają dorosłe prace, dorosłe dochody, ale ich serca wciąż pozostają gdzieś na planecie astralnej.

Wrócili do lady. Piersiasta kobieta ciągle uśmiechała się tak samo promiennie. Ujęła Harry'ego za rękę i przycisnęła mu do wnętrza dłoni jakiś zielononiebieski kamyk.

– Jesteś koziorożcem, prawda? Włóż ten kamień pod poduszkę, usunie z pokoju wszelką negatywną energię. W zasadzie kosztuje sześćdziesiąt pięć dolarów, ale uważam, że naprawdę powinieneś go mieć, więc ci go oddam za pięćdziesiąt.

Odwróciła się do Andrew.

– A ty musisz być lwem.

– Nie, proszę pani, jestem policjantem. – Dyskretnie pokazał odznakę.

Kobieta pobladła i popatrzyła na niego z przerażeniem.

– To okropne. Mam nadzieję, że nie zrobiłam nic złego.

– Nic mi o tym nie wiadomo, madame. Zakładam, że pani jest Margaret Dawson, dawniej White. Jeśli tak, to czy możemy zamienić z panią kilka słów na osobności?

Margaret Dawson prędko odzyskała równowagę i zawołała jedną ze swoich pomocnic, żeby zajęła się kasą. Potem zaprowadziła Harry'ego i Andrew do ogrodu, usiedli przy białym drewnianym stole. Między dwoma drzewami rozpostarta była siatka, którą Harry w pierwszej chwili wziął za sieć, lecz po bliższych oględzinach okazało się, że to olbrzymia pajęczyna.

– Chyba zanosi się na deszcz – odezwała się Margaret Dawson, pocierając dłonie.

Andrew chrząknął. Przygryzła dolną wargę.

– Przepraszam, panie konstablu, po prostu jestem bardzo zdenerwowana.

– Wszystko w porządku, proszę pani. Ależ ma pani pajęczynę!

– Ach, to? To sieć Billy'ego, naszego pająka myszowatego. Pewnie gdzieś tu śpi.

Harry odruchowo przyciągnął nogi do siebie.

– Pająk myszowaty? Czy to znaczy, że on zjada… myszy? – spytał.

Andrew uśmiechnął się.

– Harry jest z Norwegii. Oni tam nie są przyzwyczajeni do wielkich pająków.

– Ach, tak? Wobec tego mogę pana pocieszyć, że to nie te duże są groźne – powiedziała Margaret Dawson. – Mamy natomiast śmiertelnie niebezpiecznego maleńkiego pajączka, który nazywa się redback, ale on najlepiej czuje się w miastach, gdzie może się ukryć w tłumie. W ciemnych piwnicach, w wilgotnych kątach.

– Jakbym go znał – mruknął Andrew. – Ale wróćmy do sprawy. Chodzi o pani syna.

Teraz pani Dawson naprawdę pobladła.

– O Evansa?

Andrew zerknął na Harry'ego.

– O ile wiemy, pani Dawson, wcześniej nie miał problemów z policją – powiedział Harry.

– Nie, najwyraźniej nie, dzięki Bogu.

– Właściwie zajechaliśmy tutaj, ponieważ zobaczyliśmy, że pani Zamek, leży, można powiedzieć, na naszej trasie powrotnej do Brisbane. Chcieliśmy spytać, czy pani znała pewną dziewczynę, Inger Holter.

Kobieta powtórzyła nazwisko, w końcu pokręciła głową.

– Evans nie znał zbyt wielu dziewczyn. Te, które znał, przywoził tutaj, żebyśmy się poznały. Po tym, jak urodziło mu się dziecko z… z tą okropną dziewuchą, której imienia chyba nie chcę pamiętać, zabroniłam… powiedziałam, że powinien trochę poczekać, dopóki nie znajdzie tej właściwej.

– Dlaczego miał czekać? – spytał Harry.

– Ponieważ ja tak powiedziałam.

– A dlaczego pani tak powiedziała?

– Ponieważ… ponieważ tak nie powinno być! – Zerknęła na sklep, żeby zasygnalizować, że jej czas jej cenny. – Ponieważ Evans to wrażliwy chłopiec, którego łatwo zranić. W jego życiu było dużo negatywnej energii i potrzebna mu kobieta, której mógłby w pełni zaufać. Nie te… latawice, które tylko zawracają mu w głowie.

Tęczówki pani Dawson pokryła szara mgiełka.

– Często się pani widuje z synem? – spytał Andrew.

– Evans przyjeżdża, kiedy tylko może. Potrzebuje tutejszego spokoju. Biedaczysko tak ciężko pracuje. Próbowali panowie tych ziół, które sprzedaje? Czasami mi je przywozi, a ja dodaję trochę do herbaty w kawiarni.

Andrew znów chrząknął. Harry kątem oka dostrzegł jakiś ruch między drzewami.

– Powinniśmy już iść, pani Dawson. Jeszcze tylko ostatnie pytanie.

– Słucham.

Andrew najwyraźniej się zakrztusił, chrząkał i chrząkał. Pajęcza sieć zaczęła się kołysać.

– Czy pani zawsze miała takie jasne włosy?


Kiedy wylądowali z powrotem w Sydney, był już późny wieczór. Harry czuł się straszliwie zmęczony i tęsknił jedynie za hotelowym łóżkiem.

– Pójdziemy na drinka? – zaproponował Andrew.

– Nie, dziękuję.

– W The Albury?

– To przecież prawie praca – odparł Harry.

– No właśnie.


Birgitta uśmiechnęła się na ich widok. Obsłużyła jakiegoś gościa i podeszła do nich. Spojrzenie utkwiła w Harrym.

– Hej – powiedziała.

Harry poczuł, że ma jedynie ochotę usiąść jej na kolanach i zasnąć.

– Dwa razy podwójny gin z tonikiem, w imieniu prawa – oznajmił Andrew.

– Dla mnie raczej tylko sok grejpfrutowy – zaprotestował Harry.

Birgitta obsłużyła ich i pochyliła się nad barem.

– Bardzo dziękuję za wczorajszy wieczór – szepnęła do Harry'ego po szwedzku. W barowym lustrze za jej plecami zobaczył swój idiotyczny uśmiech.

– Hej, hej, tylko bez żadnych skandynawskich zalotów! Dopóki to ja płacę za drinki, będziemy rozmawiać po angielsku. – Andrew obrzucił ich surowym spojrzeniem. – A teraz coś wam, młodym ludziom, powiem. Miłość to większe misterium niż śmierć. – Zrobił efektowną przerwę. – Wuj Andrew opowie wam prastarą australijską legendę, a mianowicie historię o olbrzymim wężu Bubburze i o Walii.

Przysunęli się bliżej, Andrew cmoknął zadowolony i zapalił cygaro.

– Był sobie kiedyś młody wojownik o imieniu Walla, który zakochał się w pięknej dziewczynie, Moorze, a ona w nim. Walla przeszedł plemienną ceremonię wtajemniczenia, stał się mężczyzną i mógł się ożenić z którąkolwiek kobietą z plemienia pod warunkiem, że nie była już mężatką i że chciałaby go. A Moora go chciała. Walla nie mógł znieść myśli o rozstaniu z ukochaną, lecz tradycja wymagała, by wybrał się na polowanie, z którego trofea miały być przeznaczone na podarki dla rodziców narzeczonej. Dopiero później mógł się odbyć ślub. Pewnego pięknego ranka, kiedy na listkach lśniła rosa, Walla wyruszył na polowanie. Moora podarowała mu białe piórko kakadu, które Walla wpiął we włosy.

Podczas nieobecności Walii Moora poszła zbierać miód na wesele, niełatwo go jednak było znaleźć i musiała odejść od obozowiska dalej niż zwykle. Trafiła do doliny pełnej wielkich kamieni. W dolinie panowała niezwykła cisza, nie słychać było ptaków ani owadów. Miała już stamtąd odejść, kiedy dostrzegła gniazdo z wielkimi białymi jajami, największymi, jakie kiedykolwiek widziała. Muszę je zabrać na wesele, pomyślała i sięgnęła ręką do gniazda.

W tej samej chwili usłyszała, że coś wielkiego przesuwa się po kamieniach, i nie zdołała odskoczyć ani nawet otworzyć ust, a już olbrzymi brunatnożółty wąż owinął się wokół jej pasa. Moora walczyła, lecz nie udało się jej uwolnić. Popatrzyła w błękitne niebo nad doliną i próbowała wezwać Walię, lecz nie miała już powietrza w płucach i nie zdołała wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Wąż zaciskał się wokół niej coraz mocniej, aż w końcu wydusił z niej całe życie, pogruchotał wszystkie kości w ciele. Potem popełzł z powrotem w cienie, z których się wynurzył, gdzie nie dało się go dostrzec, bo jego kolory zlewały się z grą świateł i cieni wśród drzew i kamieni w dolinie. Upłynęły dwa dni, zanim znaleziono ciało Moory. Rodzice dziewczyny byli niepocieszeni, matka z płaczem pytała ojca, co powiedzą Walii po jego powrocie do domu.

Andrew, ożywiony opowieścią, popatrzył na Harry'ego i Birgittę.

– Ognisko już dogasało, kiedy następnego dnia o świcie Walla powróci! z polowania. Chociaż wyprawa była pełna trudów, krok miał lekki, a oczy błyszczące i wesołe. Podszedł do rodziców Moory, którzy w milczeniu siedzieli przy ognisku. „Oto moje dary dla was” – powiedział. A polowanie się udało. Przyniósł kangura, wombata i uda emu.

„Wróciłeś akurat w czas na pogrzeb, Walio, ty, który miałeś być naszym synem” – odpowiedział mu ojciec Moory. Walla, wstrząśnięty, ledwie zdołał ukryć swój żal i smutek, lecz ponieważ był dzielnym wojownikiem, powstrzymał łzy i spytał chłodno: „Dlaczego jeszcze jej nie pochowaliście?”. „Ponieważ znaleźliśmy ją dopiero dzisiaj” – odparł ojciec. „Wobec tego pójdę za nią i będę się domagał powrotu jej ducha. Nasz wirinun, czarownik, może uleczyć jej pogruchotane kości, a ja na powrót tchnę w nią życie”. „Jest za późno – powiedział ojciec Moory. – Jej duch już powędrował tam, gdzie udają się duchy wszystkich zmarłych kobiet. Ale ten, kto ją zabił, wciąż żyje. Znasz swój obowiązek, synu?”

Walla bez słowa odszedł do jaskini, w której mieszkał wraz z innymi nieżonatymi, mężczyznami z plemienia. Do nich również się nie odezwał. Upłynęło kilka miesięcy, a Walla wciąż nie uczestniczył w śpiewach i tańcach, tylko siedział samotnie. Niektórzy uważali, że chciał, aby serce mu stwardniało i zapomniało o Moorze. Inni przypuszczali, że planuje wyprawę do królestwa śmierci kobiet. „To mu się nigdy nie uda – twierdzili. – Istnieje osobne miejsce dla kobiet i osobne miejsce dla mężczyzn”.

W końcu do ogniska przyszła pewna staruszka. „Mylicie się – powiedziała. – On po prostu zatopił się w myślach o tym, w jaki sposób ma pomścić swoją ukochaną. Wydaje się wam, że starczy wziąć włócznię i zabić Bubbura, wielkiego brunatnożółtego węża? Nigdy go nie widzieliście, ale ja w młodości raz go spotkałam. I tego dnia posiwiały mi włosy. To najstraszniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić. Uwierzcie moim słowom, Bubbura można pokonać tylko na jeden sposób: odwagą i przebiegłością, a tego, jak sądzę, młodemu wojownikowi nie brakuje”.

Następnego dnia Walla podszedł do ogniska. Oczy mu błyszczały, wydawał się niemal uradowany, kiedy pytał, kto wybierze się z nim zbierać gumę. „Przecież mamy gumę – odparli zaskoczeni takim dobrym humorem Walii. – Możemy ci dać”. „Chcę mieć świeżą gumę” – oświadczył. Śmiejąc się z ich przerażenia, powiedział: „Chodźcie ze mną, pokażę wam, do czego mi potrzebna guma”. Zaciekawieni ruszyli za nim, a kiedy już nazbierali gumy, Walla zaprowadził ich do doliny z wielkimi kamieniami. Tam na najwyższym drzewie zbudował podest, a towarzyszom kazał wycofać się do ujścia rzeki. Na drzewo zabrał tylko swego najlepszego przyjaciela. Stamtąd zaczęli wzywać Bubbura po imieniu, aż echo potoczyło się przez dolinę, a słońce wzeszło na niebie.

I nagle pojawiła się brązowożółta głowa, która kołysała się w przód i w tył, szukając miejsca, z którego dochodziło wołanie. Wokół niej roiło się od mniejszych żółtobrązowych węży, które najwyraźniej wykluły się z jaj, widzianych przez Moorę. Walla i jego przyjaciel ugnietli z gumy wielkie kule. Kiedy Bubbur ujrzał ich na drzewie, otworzył paszczę, wysunął język i wyciągnął się do nich. Słońce stało teraz w zenicie i białoczerwona paszcza Bubbura aż lśniła. W momencie kiedy wąż zaatakował, Walla cisnął największą gumową kulę wprost w otwartą gardziel węża, który odruchowo zamknął paszczę, wbijając zęby w gumę.

Bubbur opadł na ziemię, lecz nie mógł pozbyć się gumy, która skleiła mu pysk. Walii i jego przyjacielowi udało się powtórzyć tę samą sztuczkę ze wszystkimi mniejszymi wężami i wkrótce wszystkie zostały unieszkodliwione. Wtedy Walla wezwał pozostałych mężczyzn. Ci nie okazali litości, uśmiercili wszystkie węże. Bubbur zabił przecież najpiękniejszą dziewczynę plemienia, a potomstwo węża mogło pewnego dnia osiągnąć takie same rozmiary jak on. Od tego dnia groźnego brązowożółtego węża Bubbura rzadko można spotkać w Australii, ale ludzki strach z każdym upływającym rokiem czyni go dłuższym i grubszym.

Andrew wypił resztę swojego ginu z tonikiem.

– I jaki z tego morał? – spytała Birgitta.

– Że miłość to większe misterium niż śmierć. I że należy wystrzegać się węża.

Andrew zapłacił za drinki, wesoło poklepał Harry'ego po plecach i wyszedł.

Загрузка...