Recepcjonista, dwaj bramkarze i facet nazywany Speedy
Kelner w Bourbon Se Beef zabrał nietknięte jajka sadzone na grzance i ze współczuciem popatrzył na gościa, który od tygodnia przychodził tu co rano, czytał gazetę i jadł śniadanie. W niektóre dni wyglądał co prawda na zmęczonego, ale nigdy nie był w takim stanie jak dzisiaj. W dodatku zjawił się dopiero prawie wpół do trzeciej.
– Ciężka noc, sir?
Gość siedział z walizką przy stoliku, nieogolony i zaczerwienionymi oczyma wpatrywał się w przestrzeń przed sobą.
– Tak, to była ciężka noc. Zrobiłem… dużo.
– To dobrze. Po to jest King's Cross. Coś jeszcze, sir?
– Dziękuję, ale muszę zdążyć na samolot…
Kelner westchnął w duchu. Polubił już tego spokojnego Norwega, który sprawiał wrażenie nieco samotnego, ale był życzliwie usposobiony i hojnie dawał napiwki.
– Tak, widziałem walizkę. Jeśli to oznacza, że nie zobaczymy pana przez dłuższy czas, poproszę, żeby dziś nie wystawiono panu rachunku. Jest pan pewien, że nie mogę zaproponować bourbona, Jacka Danielsa? Rozchodniaczka, sir.
Norweg popatrzył na niego zdziwiony, jak gdyby kelner właśnie zaproponował coś, na co on sam nie wpadł, a co przez cały czas właściwie było oczywiste.
– Podwójnego, bardzo proszę.
Właściciel Springfield Lodge miał na imię Joe i był sympatycznym facetem z nadwagą. Od blisko dwudziestu lat starannie i mądrze prowadził swój niewielki, nieco zniszczony przybytek na King's Cross. Nie był to ani lepszy, ani gorszy hotel z dolnego końca skali cen w okolicy i mało kto, jeśli ktoś w ogóle, się skarżył. Po pierwsze, dlatego że, jak już wspomniano, Joe był sympatycznym facetem, po drugie, zawsze nalegał, żeby goście najpierw obejrzeli pokój, i opuszczał cenę o pięć dolarów, jeżeli ktoś zatrzymywał się na dłużej niż jedną noc. Po trzecie, i być może najważniejsze, udawało mu się w miarę możliwości nie wpuszczać włóczęgów, pijaków, narkomanów i prostytutek.
Nawet niechciani goście lubili Joego. W Springfield Lodge nikt nie natykał się na badawcze spojrzenia ani na ostre słowa nakazujące się wynosić, tylko na przepraszający uśmiech i wiadomość, że niestety, wszystkie pokoje są zajęte, ale może w przyszłym tygodniu ktoś odwoła rezerwację i wtedy zapraszamy. Dzięki niezłej znajomości ludzi, a także prędkiej i pewnej klasyfikacji osób poszukujących dachu nad głową, Joe decydował się bez chwili wahania, nie uciekając wzrokiem, dlatego raczej nie miewał kłopotów z awanturniczymi typami. Rzadko nie trafiał z oceną człowieka, który stał przed nim, a pomyłki zawsze gorzko żałował.
Parę podobnych sytuacji przejrzał w pamięci, gdy pospiesznie usiłował podsumować wrażenie, jakie zrobił na nim ten jasnowłosy wysoki mężczyzna. Miał proste, dobrej jakości ubranie, co oznaczało, że ma pieniądze, lecz że nie musi ich koniecznie wydawać. Fakt, że to cudzoziemiec, stanowił duży plus, gdyż problemy stwarzali na ogól Australijczycy. Backpackers, włóczędzy z plecakami, oznaczali na ogół dzikie imprezowanie i skradzione ręczniki, ale ten człowiek miał walizkę, która wyglądała w dodatku na dobrze zapakowaną i na tyle mało zniszczoną, że nie należała raczej do osoby stale podróżującej. Wprawdzie mężczyzna był nie ogolony, ale fryzura świadczyła o tym, że niedawno musiał być u fryzjera, paznokcie miał czyste i krótko obcięte, a źrenice w miarę normalnej wielkości.
Suma tego wszystkiego oraz fakt, że mężczyzna położył przed nim na ladzie kartę Visa i wylegitymował się jako policjant z Norwegii, sprawiły, że zwykle tak prędkie „niestety, ale…” jakoś utknęło.
Nie było bowiem najmniejszych wątpliwości, że ten człowiek jest pijany, właściwie kompletnie pijany.
– Wiem, pan widzi, że wypiłem kilka drinków – poświadczył gość bełkotliwym, lecz zaskakująco dobrym angielskim, kiedy wyczuł wahanie Joego. – Załóżmy, że zacznę szaleć w pokoju. Wyjdźmy od tego. Zniszczę telewizor i lustro w łazience, narzygam na dywan. Takie rzeczy już się zdarzały. Czy depozyt w wysokości tysiąca dolarów pokryje większość strat? Poza tym mam zamiar pozostać tak pijany, że nie będę w stanie hałasować. Nie będę dokuczał innym gościom ani pokazywał się za często na korytarzu i w recepcji.
– Niestety, ale w tym tygodniu mamy pełne obłożenie. Być może…
– Greg z Bourbon & Beef polecił mi to miejsce i prosił, żebym pozdrowił Joego. To pan?
Joe długo patrzył na gościa.
– Obym tego nie żałował – powiedział w końcu i dał mu klucz do pokoju 73.
– Halo?
– Cześć, Birgitto, mówi Harry. Ja…
– Mam teraz gościa, Harry, nie mogę z tobą rozmawiać.
– Chcę ci tylko powiedzieć, że nie chciałem…
– Posłuchaj, Harry. Nie jestem zła i nic się nie stało. Na szczęście facet, którego zna się zaledwie tydzień, nie może zranić aż tak bardzo głęboko, ale wolałabym, żebyś się ze mną nie kontaktował, w porządku?
– No, nie, właściwie nie…
– Mówiłam już, że mam gościa, więc życzę ci przyjemnego pobytu i szczęśliwej podróży do Norwegii. Cześć.
– Cześć.
Teddy'emu Mongabi nie podobało się, że Sandra na całą noc zniknęła z tym skandynawskim policjantem. Uważał, że to na odległość cuchnie kłopotami. Gdy ujrzał tego człowieka nadchodzącego Darlinghurst Road na uginających się nogach z opuszczonymi rękami, jego pierwszym odruchem było zrobić dwa kroki w tył i zniknąć w tłumie. Ciekawość jednak zwyciężyła, założył więc ręce na piersi i zastąpił drogę zataczającemu się policjantowi. Mężczyzna próbował go obejść, lecz Teddy złapał go za ramię i obrócił w swoją stronę.
– Nie witasz się z przyjaciółmi, stary?
Stary popatrzył na niego zamglonym wzrokiem.
– Alfons – powiedział obojętnie.
– Mam nadzieję, że Sandra sprostała oczekiwaniom, konstablu.
– Sandra? Zaraz, zaraz… była świetna. Gdzie ona jest?
– Ma dzisiaj wolne. Ale może skusiłbym konstabla czym innym?
Policjant zrobił krok, żeby nie upaść.
– Oczywiście, oczywiście, słucham.
Teddy roześmiał się.
– Tędy, konstablu. – Podtrzymał pijanego Norwega na schodach prowadzących do klubu i usadził go naprzeciwko siebie przy stoliku z widokiem na scenę. Strzelił palcami i natychmiast pojawiła się skąpo ubrana kobieta.
– Daj nam dwa piwa, Amy. I poproś Claudię, żeby dla nas zatańczyła.
– Następny występ zaczyna się dopiero o ósmej, panie Mongabi.
– Możesz to nazwać dodatkowym pokazem. Idź już, Amy.
– Dobrze, panie Mongabi.
Policjant zaczął się idiotycznie uśmiechać.
– Wiem, kto przyjdzie – powiedział. – Morderca. To morderca przyjdzie.
– Kto?
– Nick Cave.
– Jaki Nick?
– I ta blondynka, piosenkarka. Ona pewnie też nosi perukę. Posłuchaj…
Dudnienie w rytmie disco wyłączono i policjant podniósł w górę dwa palce wskazujące, jakby miał zamiar dyrygować orkiestrą symfoniczną, ale na dalszą muzykę trzeba było poczekać.
– Słyszałem o Andrew – powiedział Teddy. – To straszne. Naprawdę okropne. Zrozumiałem, że się powiesił. Możesz mi wytłumaczyć, co, na miłość boską, sprawia, że taki wesoły, cieszący się życiem człowiek…
– Sandra nosi perukę – przerwał mu policjant. – Wypadła jej z torebki. To dlatego jej nie poznałem, kiedy ją tu spotkałem. Właśnie tutaj. Andrew i ja siedzieliśmy przy tamtym stoliku. Widziałem ją kilka razy na Darlinghurst w pierwszych dniach po przyjeździe, ale wtedy miała perukę. Jasną perukę. Dlaczego już jej nie nosi?
– Aha, konstabl woli blondynki. Wobec tego mam chyba coś odpowiedniego…
– Dlaczego?
Teddy wzruszył ramionami.
– Sandra? Nie wiem. Kilka dni temu pewien facet za mocno nią potrząsnął. Sandra twierdziła, że to ma jakiś związek z peruką, i postanowiła na jakiś czas z niej zrezygnować. Na wypadek gdyby on znów się pojawił.
– Kto?
– Nie wiem, konstablu. A nawet gdybym wiedział, i tak bym nie powiedział. W naszym fachu dyskrecja jest cnotą. Sądzę, że i ty cenisz ją wysoko. Mam słabą pamięć do imion, ale czy ty nie nazywasz się Ronny?
– Harry. Muszę porozmawiać z Sandrą. – Harry usiłował stanąć na nogi, o mało nie wytrącił przy tym tacy z rąk Amy, która przyniosła piwo. Ciężko pochylił się nad stołem. – Gdzie ona mieszka? Masz numer telefonu, alfonsie?
Teddy dał Amy znak, żeby odeszła.
– Z zasady nie podajemy klientom adresów ani numerów telefonów do dziewczyn. Chodzi o bezpieczeństwo, rozumiesz? Na pewno rozumiesz. – Teddy żałował, że nie posłuchał impulsu i nie schował się przed tym pijanym upartym Norwegiem.
– Rozumiem. Daj mi ten numer.
Teddy uśmiechnął się.
– Mówiłem już, że nie dajemy…
– Dawaj! – Harry złapał za kołnierz gładkiej szarej marynarki, dmuchnął Teddy'emu w twarz mieszaniną odoru whisky i wymiocin. Z głośników popłynęła słodka muzyka smyczków.
– Liczę do trzech, konstablu. Jeśli mnie nie puścisz, wezwę Ivana i Geoffa. To oznacza spacerek tylnymi drzwiami. A za tylnymi drzwiami są schody, strome, dwadzieścia stopni z cementu.
Harry uśmiechnął się i ścisnął go mocniej.
– To by mnie miało przestraszyć, cholerny alfonsie? Spójrz na mnie. Jestem tak pijany, że nic nie poczuję. Cholera, jestem niezniszczalny, człowieku! Geoff! Ivan!
W cieniach za barem coś się poruszyło. Kiedy Harry odwrócił głowę, żeby to zobaczyć, Teddy szarpnął się i wyzwolił z jego uścisku. Pchnął Harry'ego, który się przewrócił, pociągając za sobą swoje krzesło i stolik. Potem zamiast wstać, wybuchnął śmiechem na widok Geoffa i Ivana, którzy pojawili się i pytająco spojrzeli na Teddy'ego.
– Wyprowadźcie go tylnymi drzwiami – rozkazał Teddy, a czarna góra mięśni w smokingu podniosła Harry'ego z podłogi i przerzuciła sobie przez ramię jak szmacianą lalkę.
– Nie rozumiem, co dziś ludzi nachodzi – oświadczył Teddy, poprawiając marynarkę, na której nie było ani jednej zmarszczki.
Ivan poszedł przodem i otworzył drzwi.
– Czego ten gość się nażarł? – spytał Geoff. – Cały się trzęsie ze śmiechu.
– Zobaczymy, jak długo będzie się tak śmiał – odparł Ivan. – Postaw go tutaj!
Geoff ostrożnie postawił Harry'ego, który zaczął się lekko chwiać.
– Potrafi pan dotrzymać tajemnicy? – spytał Ivan z uśmiechem zawstydzenia i ze spuszczonym wzrokiem. – Wiem, że to banał powtarzany przez superłotrów, ale nienawidzę przemocy.
Geoff prychnął.
– Przestań, Geoff, naprawdę tak jest. Możesz spytać ludzi, którzy mnie znają. Powiedzą ci: „On tego nie znosi, nie może spać i wpada przez to w depresję”. Świat to i tak dostatecznie twarde miejsce dla nieszczęśnika, dlatego nie należy mu utrudniać życia łamaniem rąk i nóg. Zgadzasz się? Dlatego wróć do domu i kończymy awanturę, zgoda?
Harry pokiwał głową, szukając czegoś w kieszeniach.
– Chociaż dzisiaj to ty okazałeś się łajdakiem – powiedział Ivan. – Ty. – Pchnął Harry'ego palcem w pierś. – Ty – powtórzył i pchnął go jeszcze mocniej.
Jasnowłosy policjant niebezpiecznie się zachwiał.
– Ty!
Harry zakołysał się na piętach, wywijając rękami. Nie odwrócił się wcześniej, żeby zobaczyć, co ma za sobą, ale prawdopodobnie i tak to rozumiał. Kiedy napotkał wzrok Ivana, uśmiechnął się szeroko. Upadł do tyłu i jęknął, gdy plecami i karkiem uderzył o pierwsze stopnie. Przez resztę drogi nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Joe usłyszał skrobanie do wejściowych drzwi, a kiedy przez szybę zobaczył nowego gościa zgiętego wpół, wiedział już, że popełnił jeden ze swoich rzadkich błędów. Gdy otworzył drzwi, gość poleciał prosto na niego. Gdyby nie to, że Joe miał środek ciężkości położony dość nisko, upadliby obaj. Joe zarzucił sobie rękę gościa na ramię i, podtrzymując go, poprowadził do krzesła w recepcji, gdzie uważnie mu się przyjrzał. Wprawdzie jasnowłosy pijaczyna nie przedstawiał sobą pięknego widoku, gdy się wprowadzał, ale teraz wyglądał naprawdę źle. Z jednego łokcia zdarł kawał skóry, widać było żywe mięso. Policzek był spuchnięty, a z nosa na brudne spodnie kapała krew. Koszulę miał podartą, a w piersiach paskudnie mu grało, kiedy oddychał. Ale przynajmniej udawało mu się zaczerpnąć oddechu.
– Co się stało? – spytał Joe.
– Spadłem ze schodów. Nic złego sobie nie zrobiłem, muszę tylko trochę poleżeć.
Joe nie był lekarzem, lecz po odgłosach przy oddychaniu uznał, że gość musi mieć złamane jedno albo i dwa żebra. Znalazł maść odkażającą i plaster, wylatał gościa w najgorszych miejscach i wepchnął mu do dziurki w nosie tampon z waty. Kiedy chciał mu dać coś przeciwbólowego, gość pokręcił głową.
– Mam środek przeciwbólowy w pokoju – powiedział.
– Tobie potrzeba doktora – stwierdził Joe. – Pójdę…
– Tylko bez doktora. Za parę godzin wszystko będzie w normie.
– Ten oddech nie jest najlepszy.
– Nigdy nie był dobry. Mam astmę. Pozwól mi spędzić dwie godziny w łóżku, to się wyniosę.
Joe westchnął. Zdawał sobie sprawę z tego, że popełnia błąd numer dwa.
– O tym możesz zapomnieć. Potrzeba ci więcej niż dwóch godzin. W dodatku to nie twoja wina, że tu, w Sydney, schody są tak piekielnie strome. Zajrzę do ciebie rano.
Pomógł gościowi dostać się do pokoju, położył go do łóżka i ściągnął mu buty. Na stole stały dwie puste i dwie nieotwarte butelki whisky Jim Beam. Joe był abstynentem, ale żył już dostatecznie długo, by wiedzieć, że z alkoholikiem nie można dyskutować. Otworzył jedną butelkę i postawił mu na nocnym stoliku. Facet i tak będzie cierpiał, kiedy się obudzi.
– Kryształowy Zamek, słucham?
– Halo, czy mogę mówić z Margaret Dawson?
– Przy telefonie.
– Mogę pomóc pani synowi, jeśli powie mi pani, że on zabił Inger Holter.
– Co? Kto mówi?
– Przyjaciel. Musi mi pani zaufać, pani Dawson, jeśli nie chce pani, żeby syn zginął. Rozumie pani? Czy on zabił Inger Holter?
– Co to ma znaczyć? Jakiś żart? Kto to jest Inger Holter?
– Pani jest matką Evansa, pani Dawson. Inger Holter też miała matkę. Pani i ja jesteśmy jedynymi osobami, które mogą pomóc pani synowi. Proszę powiedzieć, że on zabił Inger Holter, słyszy pani?
– Słyszę, że pan jest pijany. Dzwonię na policję.
– Niech pani to powie.
– Odkładam słuchawkę.
– Niech pani… Przeklęta suka!
Alex Tomaros założył ręce za głowę i odchylił się na krześle, kiedy Birgitta weszła do jego biura.
– Siadaj, Birgitto.
Usiadła przed skromnym biurkiem Tomarosa, a Alex wykorzystał okazję, by uważniej jej się przyjrzeć. Wyglądała na zmęczoną. Oczy miała podkrążone. Była smutna i jeszcze bledsza niż zwykle.
– Kilka dni temu przesłuchiwał mnie policjant, Birgitto. Pewien pan o nazwisku Holy, cudzoziemiec. Z rozmowy wynikało, że rozmawiał z kilkoma osobami z personelu i otrzymał informacje… niedyskretnej natury. Oczywiście wszyscy jesteśmy zainteresowani złapaniem mordercy Inger, ale chciałbym ci zwrócić uwagę na to, że podobne wypowiedzi mogą w przyszłości zostać potraktowane jako… brak lojalności. I nie muszę ci chyba tłumaczyć, że w branży jest teraz na tyle ciężko, że nie stać nas na płacenie ludziom, do których nie możemy mieć zaufania.
Birgitta nic nie powiedziała.
– Dzwonił tu dzisiaj pewien człowiek i przypadkiem to ja odebrałem telefon. Próbował wprawdzie zmienić głos, ale rozpoznałem ten akcent. To znów był pan Holy i pytał o ciebie, Birgitto.
Głowa Birgitty poderwała się gwałtownie.
– Harry? Dzisiaj?
Alex zdjął okulary.
– Wiesz, że mi się podobasz, Birgitto. I traktuję ten… hm… przeciek nieco osobiście. Sądziłem, że z czasem będziemy mogli zostać naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Nie bądź więc głupia i nie psuj wszystkiego.
– Dzwonił z Norwegii?
– Żałuję, że nie mogę tego potwierdzić, ale, niestety, brzmiało to jak lokalne połączenie. Dobrze wiesz, że nie mam nic do ukrycia, Birgitto, a przynajmniej nic, co miałoby jakieś znaczenie dla tej sprawy. A przecież oni właśnie tego szukają, prawda? Nie pomożesz Inger, gadając o wszystkim innym. Czy mogę ci więc ufać, kochana Birgitto?
– Czym jest to wszystko inne, Alex?
Tomaros zrobił zdumioną minę.
– Myślałem, że może Inger ci opowiadała? O przejażdżce.
– O jakiej przejażdżce?
– Po pracy. Uważałem Inger za bardzo otwartą dziewczynę i trochę straciłem kontrolę. Miałem ją tylko odwieźć do domu, nie chciałem jej przestraszyć, ale obawiam się, że ona przyjęła mój żarcik nieco zbyt dosłownie.
– Nie wiem, o czym ty pleciesz, Alex, i chyba nie chcę tego wiedzieć. Czy Harry mówił, gdzie jest? Powiedział, że jeszcze zadzwoni?
– Chwileczkę. Jesteś po imieniu z tym facetem i czerwienisz się, gdy tylko wspomnę jego nazwisko. Co tu się właściwie dzieje? Czy was coś łączy?
Birgitta zrozpaczona rozcierała dłonie. Alex wychylił się nad biurkiem i wyciągnął rękę, żeby pogładzić ją po włosach, ale odepchnęła ją zirytowanym gestem.
– Przestań, Alex! Jesteś głupkiem, mówiłam ci to już wcześniej. Kiedy Harry zadzwoni następnym razem, nie zachowuj się jak dureń, tylko spytaj, gdzie go znajdę, okej?
Wstała i wyszła.
Speedy po wejściu do The Cricket nie mógł uwierzyć własnym oczom. Burroughs za barem wzruszył ramionami.
– Siedzi tu od dwóch godzin. Jest nieźle pijany.
W samym rogu przy ich stałym stoliku siedział mężczyzna, który pośrednio przyczynił się do tego, że dwaj kumple Speedy'ego trafili do szpitala. Speedy sprawdził, czy ma swój niedawno kupiony HK. 45 ACP w kaburze na łydce, i podszedł do stolika. Facetowi broda opadła na pierś, wyglądał, jakby spał. Na stoliku przed nim stała opróżniona w połowie butelka whisky.
– Hej! – zawołał Speedy.
Facet uniósł głowę i powitał go debilnym uśmieszkiem.
– Czekałem na ciebie – wybełkotał.
– Pomyliłeś stoliki. – Speedy nie ruszał się z miejsca. Miał przed sobą ciężki wieczór i nie mógł ryzykować opóźnienia przez tego idiotę. W każdej chwili spodziewał się wizyty paru klientów.
– Chcę, żebyś mi najpierw coś powiedział.
– A dlaczego miałbym ci coś mówić? – Speedy czuł nacisk pistoletu na nodze.
– Ponieważ właśnie tu prowadzisz interesy i właśnie wszedłeś, więc to najlepszy moment w ciągu dnia: jesteś najbardziej wrażliwy, gdyż masz towar przy sobie. I nie zechcesz, żebym cię przeszukiwał przy tylu świadkach. Nie siadaj.
Dopiero teraz Speedy dostrzegł lufę Hi-Power, który facet trzymał na kolanach i którym z pozoru nonszalanckim gestem celował w niego.
– Co chcesz wiedzieć?
– Jak często Andrew Kensington kupował u ciebie i kiedy przyszedł ostatnio?
Speedy usiłował myśleć. Nienawidził broni palnej skierowanej w siebie.
– Masz przy sobie magnetofon, gliniarzu?
Gliniarz się uśmiechnął.
– Uspokój się. Zeznanie pod lufą pistoletu się nie liczy. Najgorsza rzecz, jaka może cię spotkać, to to, że cię zastrzelę.
– Okej, okej.
Speedy poczuł, że zaczyna się pocić. Próbował zmierzyć odległość do własnej kabury.
– Jeśli to, co słyszałem, nie mijało się z prawdą, to on nie żyje. W niczym więc chyba nie zaszkodzę. On był ostrożny. Nie chciał mieć przy sobie za dużo. Kupował dwa razy w tygodniu. Za każdym razem jedną torebkę. Stałe zlecenie.
– Ile czasu upłynęło między ostatnim zakupem a dniem, kiedy przyszedł tu pograć w krykieta?
– Trzy dni. Miał się zjawić następnego dnia.
– Zdarzało się, żeby kupował u innych?
– Nigdy. Wiem to na pewno. Takie historie to rzecz bardzo osobista. Można powiedzieć, kwestia zaufania. W dodatku był policjantem i nie mógł się przesadnie afiszować.
– To znaczy, że kiedy tu przyszedł, prawie już nie miał towaru. A kilka dni później mimo wszystko ma dosyć na przedawkowanie, które prawdopodobnie by go zabiło, gdyby nie udusił go przewód. Jak ci się to wszystko układa?
– Przecież poszedł do szpitala. Na pewno głód kazał mu stamtąd uciec. Kto wie, może miał coś w rezerwie?
Gliniarz westchnął zmęczony.
– Masz rację – powiedział. Schował pistolet pod marynarkę i sięgnął po stojącą przed nim szklankę.
– Wszystko na tym świecie jest zadżumione tymi wszystkimi „może”. Dlaczego nikt tego nie przetnie i nie powie, że tak po prostu jest, basta, dwa i dwa to tyle i tyle. Ułatwiłoby to życie mnóstwu ludzi, uwierz mi.
Speedy zaczął już podciągać nogawkę, ale zrezygnował.
– A gdzie się podziała strzykawka? – mruknął gliniarz właściwie do siebie.
– Co? – zdziwił się Speedy.
– Nigdzie nie znaleźliśmy strzykawki. Może wrzucił ją do kibla. Sam mówiłeś, że był ostrożny. Nawet tuż przed śmiercią.
– Może szarpniesz się na szklaneczkę? – Speedy usiadł.
– Sam decydujesz o swojej wątrobie – odparł gliniarz i przysunął mu butelkę.
Erik Mykland, skoki ze spadochronem i rokokowa sofa
Harry poprzez dym wbiegł w zaułek. Zespół grał tak głośno, że wszystko wokół niego wibrowało. Unosił się kwaśny zapach siarki, a chmury wisiały tak nisko, że zaczepiał o nie głową. Przez ścianę hałasu przedarł się mimo wszystko jeden dźwięk, intensywny zgrzyt, który znalazł dla siebie wolną częstotliwość. Było to zgrzytanie zębów i smyczy ciągniętych po asfalcie. Pędziła za nim wataha psów.
Zaułek robił się coraz węższy, aż w końcu Harry musiał biec z rękami wyciągniętymi przed siebie, żeby nie utknąć między wysokimi czerwonymi murami. Podniósł głowę. Z okien wysoko w murze wystawały małe główki. Powiewały niebieskozielonymi flagami i do wtóru ogłuszającej muzyki śpiewały:
– Szczęśliwy kraj, szczęśliwy kraj, żyjemy w szczęśliwym kraju!
Harry słyszał za plecami mokre ujadanie. Krzyknął i upadł. Ku jego wielkiemu zdziwieniu wokół niego zrobiło się ciemno. Zamiast nieprzyjemnie spotkać się z asfaltem, dalej leciał w dół. Musiał wpaść w jakąś dziurę w ziemi i albo spadał bardzo wolno, albo też dziura była bardzo głęboka, bo cały czas opadał. Muzyka coraz bardziej cichła w oddali, a kiedy oczy przyzwyczaiły mu się do ciemności, zobaczył, że boki tej jamy mają okna, przez które mógł zajrzeć do cudzych domów.
O rany, czyżbym przeleciał przez całą ziemię, pomyślał.
– Pan jest Szwedem – rozległ się kobiecy głos.
Harry rozejrzał się, a wtedy powróciło światło i muzyka. Znajdował się na otwartym placu, była noc, a na estradzie za jego plecami grał jakiś zespół. On sam stał zwrócony w stronę wystawy sklepowej, a konkretnie sklepu z telewizorami, na której każdy z tuzina odbiorników pokazywał program innego kanału.
– Pan też wyszedł uczcić Australian Day? – spytał inny głos, tym razem męski, ale w znajomym języku.
Harry odwrócił się. Przed nim stała jakaś uśmiechnięta para. Nakazał kącikom ust odwzajemnić uśmiech, lecz mógł tylko mieć nadzieję, że go usłuchają. Pewne napięcie w twarzy wskazywało jednak, że wciąż choć trochę panuje nad mimiką, z innych reakcji musiał zrezygnować. Podświadomość się bowiem zbuntowała, akurat w tej chwili trwała walka zmysłu wzroku ze słuchem. Mózg na pełnych obrotach usiłował stwierdzić, co się dzieje, a to nie było wcale proste, gdyż przez cały czas bombardowany był zniekształconymi i po części absurdalnymi informacjami.
– Jesteśmy Duńczykami. Mam na imię Poul. A to moja żona Giną.
– Dlaczego uważacie mnie za Szweda? – Harry usłyszał teraz swój własny głos.
Duńczycy popatrzyli na siebie.
– Mówił pan do siebie, nie zdawał pan sobie z tego sprawy? Oglądał pan telewizję i pytał, czy Alicja przeleci na drugą stronę ziemi. I przeleciała! Cha, cha!
– Ach, o to chodzi? – Harry nie miał pojęcia, o czym mówią.
– To zupełnie coś innego niż nasza noc świętojańska, prawda? Kupa śmiechu. Słychać huk fajerwerków, ale nic nie widać przez tę mgłę. Z tego, co wiemy, sztuczne ognie podpaliły kilka drapaczy chmur. Cha, cha! Czuje pan zapach prochu? To wilgoć sprawia, że snuje się tuż przy ziemi. Pan też jest turystą?
Harry zastanowił się. Musiał zastanawiać się bardzo dokładnie, bo kiedy był gotów do odpowiedzi, Duńczycy już odeszli.
Znów skierował uwagę na ekrany telewizorów. Na jednym widać było płonące wzgórza, na innym tenis. To były doroczne wydarzenia w Melbourne. Pożar buszu i Australian Open. Nastolatek w bieli stawał się milionerem, a jednocześnie kilka kilometrów dalej jakaś rodzina traciła dom. Na innym ekranie pokazywano panią premier Norwegii Gro Harlem Brundtland, a po niej norweskie łodzie rybackie i granatowoczarne cielska wielorybów, zanurzające się i wynurzające z wody. Jakby tego nie było dość, na czwartym zobaczył najwyraźniej norweską drużynę piłki nożnej w akcji przeciwko jakiemuś zespołowi w białych strojach. Harry'emu przypomniało się, że w „Sydney Morning Herald” pisano coś o meczach między Australią i Nową Zelandią a Norwegią. Nagle na zbliżeniu ukazał się piłkarz, Erik „Myggen” Mykland, i Harry głośno się roześmiał.
– Ty też tu jesteś, Myggen? – szepnął do chłodnej szyby. – Czy tylko ja mam halucynacje? Co powiesz na kawałeczek kwasu, Myggen?
– Oszalałeś? Jestem idolem młodzieży – odparł Myggen.
– Hendrix bierze, Bjorneboe bierze, Harry Hole bierze. Kwas rozjaśnia wzrok, Myggen, a nawet więcej, sprawia, że dostrzegasz związki, które w istocie nie istnieją – roześmiał się Harry.
Myggen nie wcelował w mur.
– Możesz nawet rozmawiać przez szybę z telewizorem i słuchać odpowiedzi. Znasz Roda Stewarta? Zafundował mi ten mały papierek. Teraz mój mózg odbiera jednocześnie sześć programów telewizyjnych, dwoje Duńczyków i zespół. Tę substancję powinni zalegalizować już dawno, Myggen, co ty na to?
W wiadomościach telewizyjnych pokazywali zdjęcia windsurferów, zapłakaną kobietę i kawałki żółtego kombinezonu z pianki z wielkimi śladami zębów.
– To Upiór z Otchłani wybrał się na spacerek z oceanarium, Myggen. Śniadanie na trawie, cha, cha!
Na sąsiednim ekranie powiewały na wietrze pomarańczowe policyjne taśmy, a umundurowani policjanci krążyli z jakimiś torbami. Potem ekran wypełniła duża blada twarz. Było to złe, upozowane zdjęcie jasnowłosej nieładnej dziewczyny. Miała w oczach smutek, jak gdyby było jej przykro, że nie jest ładniejsza.
– Uroda to dziwna rzecz – mruknął Harry. – Wiedziałeś, że…
Przed kamerą za plecami policjanta, z którym przeprowadzano wywiad, przeszedł Lebie.
– Cholera! – krzyknął Harry. – Niech to piekło pochłonie! – Płaską dłonią uderzył w szybę. – Podkręćcie głos! Pogłośnijcie, wy tam w środku! Ktoś…
Obraz zmienił się w mapę pogody wschodniego wybrzeża Australii. Harry przycisnął nos do szyby, a na wyłączonym ekranie zobaczył odbicie twarzy Johna Belushi.
– Czy ja sobie po prostu coś wmówiłem, Myggen? Pamiętaj, że jestem teraz pod wpływem bardzo silnego halucynogenu.
Myggen spróbował dryblingu, lecz odebrano mu piłkę.
– Popraw się! Do cholery, musisz się poprawić!
– Wpuśćcie mnie! Muszę z nią porozmawiać!
– Idź do domu i się wyśpij! Pijanych… Hej!
– Wpuśćcie mnie! Przecież wam tłumaczę, że jestem przyjacielem Birgitty. Ona pracuje w barze.
– Wiemy, ale nasza robota polega na niewpuszczaniu takich ludzi jak ty, pojmujesz to, blondasku?
– Au!
– Bądź cicho, bo inaczej będę musiał złamać ci rękę. Au, Bob, Bob!
– Przepraszam, ale mam już dosyć obmacywania. Dziękuję za miły wieczór.
– Co się stało, Nickie? To ten, tam?
– Jasny gwint! Zostaw go, niech biegnie. Wyrwał się i uderzył mnie w żołądek. Podaj mi rękę.
– Cholera, to miasto kompletnie wariuje. Oglądałeś wiadomości? Jeszcze jedna zgwałcona i uduszona dziewczyna.
Znaleźli ją po południu w Centennial Park. Chyba, do cholery, przeniosę się z powrotem do Melbourne.
Harry obudził się z dudniącym bólem głowy. Światło kłuło go w oczy i ledwie zdążył zarejestrować, że leży pod wełnianym kocem, zanim musiał obrócić się na bok. Wymiotne skurcze następowały jeden po drugim, a treść żołądkowa chlustała na kamienną podłogę. W końcu osunął się z powrotem na ławkę, czując, jak żółć piecze w przewodach nosowych, i zadał sobie klasyczne pytanie: Gdzie ja, na miłość boską, jestem?
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, było to, że wchodził do Green Park i że bocian patrzył na niego z wyrzutem. Teraz wyglądało na to, że leży w okrągłym pomieszczeniu, w którym pod ścianami stoją ławki, a na środku kilka drewnianych stołów. Na ścianach wisiały narzędzia, łopaty, grabie i wąż do podlewania, a pośrodku podłogi był odpływ do wody. Przez brudne okienka dookoła sączyło się światło, a kręcone żelazne schody prowadziły piętro wyżej. Pod schodami stało coś, co wyglądało na elektryczną kosiarkę do trawy. Nagle schody zaczęły się trząść i śpiewać, zszedł po nich jakiś człowiek.
– Dzień dobry, biały bracie – rozległ się głęboki głos, który wydał się Harry'emu znajomy. – Bardzo biały bracie – dodał mężczyzna, podchodząc bliżej. – Nie ruszaj się, leż!
To był Joseph, szary Aborygen. Człowiek z Ludzi-Wron. Odkręcił kran umocowany na ścianie, zdjął gumowy wąż i spłukał wymiociny.
– Gdzie ja jestem? – spytał Harry, żeby od czegoś zacząć.
– W Green Park.
– Ale…
– W altanie. Zasnąłeś na trawie, a zanosiło się na deszcz, więc zaciągnąłem cię tutaj.
– Ale…
– Spokojnie. Mam klucze. To mój drugi dom. – Wyjrzał przez okienko. – Ładny dziś dzień.
Harry spojrzał na Josepha, który wyglądał niezwykle rześko jak na menela.
– Znamy się z dozorcą już od pewnego czasu i mamy coś w rodzaju szczególnej umowy – wyjaśnił Joseph. – Zdarza mu się niekiedy wziąć sobie wolny dzień bez informowania o tym dyrekcji parku, a wtedy ja zajmuję się wszystkim, co trzeba zrobić. Trochę zbieram śmieci, opróżniam śmietniki, koszę trawę. W zamian za to mogę się tu czasami przechować. Zdarza się, że znajduję też coś do jedzenia, ale obawiam się, że nie dzisiaj.
Harry próbował wymyślić coś innego niż „ale”, lecz zrezygnował. Joseph natomiast był wyjątkowo rozmowny.
– Szczerze powiedziawszy, najbardziej mi się podoba taki układ, że od czasu do czasu mam co robić. To wypełnia dni i każe myśleć o czym innym. Chwilami wydaje mi się nawet, że mogę się do czegoś przydać.
Joseph uśmiechnął się szeroko i zakołysał głową. Harry nie mógł pojąć, że to ta sama osoba, która nie tak dawno trwała w stanie przypominającym śpiączkę i z którą na próżno usiłował nawiązać jakiś kontakt.
– Nie mogłem pojąć, co widzę, kiedy cię wczoraj zobaczyłem – ciągnął Joseph. – Ze jesteś tą samą osobą, która siedziała taka gładka i wyprostowana. No i dawałeś od siebie wyłudzać papierosy, i to zaledwie kilka dni wcześniej. A wczoraj nie można było z tobą nawiązać kontaktu. Cha, cha!
– Właśnie! – powiedział Harry.
Joseph wyszedł i wrócił z torbą frytek i kubkiem coli. Patrzył, jak Harry ostrożnie spożywa proste, lecz niezwykle efektywnie dodające sił śniadanie.
– Poprzedniczkę coca-coli wynalazł pewien amerykański aptekarz, który chciał zrobić środek na kaca – wyjaśnił Joseph. – Uznał jednak, że mu się nie powiodło, i sprzedał przepis za osiem dolarów. Ale, moim zdaniem, dotychczas nie wymyślono nic lepszego.
– A Jim Beam? – wymamrotał Harry między jednym kęsem a drugim.
– Tak, oprócz Jima Beama. No i Jacka i Johnny'ego, i jeszcze paru innych facetów. Cha, cha, jak się czujesz?
– Lepiej.
Joseph postawi} na stole dwie butelki.
– Najtańsze wino z Hunter Valley – roześmiał się. – Czy blada twarz się ze mną napije?
– Bardzo dziękuję, Joseph, ale czerwone wino to nie moja… Nie masz nic innego? Na przykład czegoś brązowego?
– Myślisz, że prowadzę sklep?
Joseph sprawiał wrażenie odrobinę urażonego odmową.
Harry z wysiłkiem usiadł. Usiłował zrekonstruować dziurę w pamięci, rozciągającą się od momentu, gdy wymachiwał przed Rodem Stewartem pistoletem, do chwili, gdy dosłownie padli sobie nawzajem w objęcia i podzielili się porcją kwasu. Nie zdołał sobie przypomnieć, co mogło prowadzić do takiej niezmąconej radości i wzajemnej sympatii, oprócz tego, co oczywiste, Jima Beama. Pamiętał natomiast, że pobił bramkarza w The Albury.
– Harry Hole, jesteś żałosnym pijaczkiem – mruknął.
Usiedli w trawie przed altaną, słońce piekło w oczy, a od alkoholu wypitego poprzedniego dnia swędziała skóra, lecz oprócz tego nie było najgorzej. Wiał lekki wietrzyk, położyli się na plecach i wpatrywali w białe kłębki chmur, sunące wolno po niebie.
– Dobra pogoda na skoki – stwierdził Joseph.
– Ja nie mam zamiaru skakać – powiedział Harry. – Będę siedział nieruchomo, a w najgorszym razie się skradał. Joseph mrużył oczy od światła.
– Nie miałem na myśli zwykłego skakania. Myślałem o skakaniu z nieba. Ze spadochronem.
– O rany, skaczesz ze spadochronem?
Joseph kiwnął głową.
Harry przesłonił ręką oczy i popatrzył w niebo.
– A co z tymi chmurami? Nie przeszkadzają?
– Żaden problem, to cirrusy. Chmury pierzaste. Znajdują się na wysokości ponad piętnastu tysięcy stóp.
– Zadziwiasz mnie, Joseph. Nie wiem, jak powinien wyglądać skoczek, lecz nie wyobrażałem sobie, że może być…
– Pijakiem?
– Na przykład.
– Cha, cha, to właściwie jedno i to samo.
– Naprawdę?
– Czy kiedykolwiek byłeś sam w powietrzu, Harry? Latałeś? Skakałeś z wielkiej wysokości i czułeś, jak powietrze próbuje cię utrzymać, jak przyjmuje i pieści twoje ciało?
Joseph zajrzał już dość głęboko do pierwszej butelki wina i jego głos nabrał cieplejszej barwy. Z błyszczącymi oczyma opowiadał Harry'emu o urokach swobodnego opadania.
– To otwiera wszystkie zmysły. Całe twoje ciało aż krzyczy, że nie możesz latać. Woła do ciebie: „Przecież ja nie mam skrzydeł!”, i próbuje przekrzyczeć powietrze, które szumi w uszach. Ciało jest przekonane, że zginie, i włącza pełny alarm. Otwiera wszystkie zmysły na oścież, żeby sprawdzić, czy któryś z nich nie znajdzie jakiegoś rozwiązania. Twój mózg zmienia się w największy komputer świata, rejestruje wszystko. Skóra czuje wzrost temperatury w miarę spadania, uszy rejestrują wzrost ciśnienia, zwracasz uwagę na każdą zmarszczkę i każdy odcień koloru na mapie, którą masz pod sobą. Możesz wręcz wyczuć zapach zbliżającej się ziemi. A jeśli na moment udaje ci się odepchnąć strach przed śmiercią gdzieś na tyły, Harry, to na moment stajesz się swoim własnym aniołem. W ciągu czterdziestu sekund przeżywasz całe życie.
– A jeśli nie uda ci się odepchnąć tego strachu?
– Nie chodzi o wyrzucenie go, tylko zepchnięcie gdzieś na bok. On musi tam być, niczym ostry wyraźny ton, jak dotyk zimnej wody na skórze. Bo to nie spadanie, tylko strach przed śmiercią otwiera zmysły. Zaczyna się jak pchnięcie, gwałtowna fala płynąca przez żyły w chwili, kiedy opuszczasz samolot. To jest jak zastrzyk. A potem strach miesza się z krwią i czyni cię szczęśliwym i silnym. Jeśli zamkniesz oczy, zobaczysz go po postacią pięknego jadowitego węża, który spogląda na ciebie swoim wężowym wzrokiem.
– To przypomina narkotyk, Joseph.
– Bo to jest narkotyk – Aborygen gestykulował teraz z ożywieniem. – Właśnie tak. Chcesz, żeby to spadanie trwało wiecznie, a jeśli skaczesz już od pewnego czasu, to zauważysz, że z coraz większym trudem przychodzi ci pociągnięcie za sznurek zwalniający spadochron. W końcu zaczynasz się bać, że pewnego dnia przedawkujesz i w ogóle nie pociągniesz. Przestajesz więc skakać. I właśnie wtedy czujesz, że się uzależniłeś. Abstynencja cię szarpie i niszczy. Zycie wydaje się bezsensowne i trywialne, aż w końcu budzisz się wciśnięty za pilota w starej cessnie, której potrzeba całych wieków na wzniesienie się na dziesięć tysięcy stóp, a która mimo wszystko zżera wszystkie pieniądze, jakie udało ci się zaoszczędzić.
Joseph wciągnął powietrze i zamknął oczy.
– Krótko mówiąc, Harry, picie i skakanie niczym się od siebie nie różnią. Życie bez skakania staje się piekłem, lecz alternatywa jest jeszcze gorsza. Cha, cha.
Joseph uniósł się na łokciu i wypił łyk wina. – Jestem ptakiem, który nie może już fruwać. Wiesz, co to emu, Harry?
– Struś australijski.
– Mądry chłopiec.
Kiedy Harry zamknął oczy, usłyszał głos Andrew, bo oczywiście to Andrew leżał obok niego na trawie i rozprawiał o rzeczach ważnych i nieważnych.
– Słyszałeś historię o tym, dlaczego emu nie potrafi fruwać?
Harry pokręcił głową.
– Okej, no to posłuchaj, Harry. W Epoce Snów emu miał skrzydła i umiał latać. Razem z żoną mieszkał nad jeziorem, a ich córka poślubiła Jabiru, bociana. Pewnego dnia Jabiru wraz z żoną wybrali się na ryby. Złowili dużo i zjedli prawie wszystko. W pośpiechu zapomnieli zostawić najlepsze kąski dla teściów, jak to mieli w zwyczaju. Kiedy córka przyszła do rodziców z rybami, które zostały, jej ojciec, emu, wpadł we wściekłość. „Czyż ja nie oddaję wam tego, co najlepsze, kiedy wracam z polowania?” – spytał, a potem wziął pałkę i włócznię i wzleciał ponad Jabiru, żeby spuścić mu porządne lanie. Jabiru nie zamierzał jednak pozwolić się bić, złapał za wielką gałąź i wytrącił emu pałkę. Potem uderzył teścia najpierw w lewy, potem w prawy bok, łamiąc mu skrzydła. Emu opadł na ziemię, ale zdołał stanąć na nogi i rzucił w zięcia włócznią. Włócznia przeszyła grzbiet Jabiru i wyszła mu ustami. Bocian oszalały z bólu poleciał na mokradła, gdzie, jak się później okazało, włócznia bardzo mu się przydała przy łapaniu ryb. Emu natomiast przeniósł się na suche równiny, gdzie do dzisiaj możesz go spotkać z krótkimi połamanymi skrzydłami, niezdolnymi, by unieść go w powietrze.
Joseph przystawił butelkę do ust, ale wypłynęło z niej zaledwie kilka kropli. Popatrzył na nią z urazą i z powrotem zakorkował. Otworzył drugą.
– Czy mniej więcej taka sama jest również historia o tobie, Joseph?
W butelce zabulgotało, w końcu był gotowy do opowieści.
– Przez osiem lat pracowałem jako instruktor skoków ze spadochronem w Cessnok. Tworzyliśmy bardzo zgraną grupę. Nikt się nie wzbogacił, ani my, ani właściciele klubu, prowadzonego wyłącznie z entuzjazmu. Pieniądze, które my, instruktorzy, zarobiliśmy, wydawaliśmy na własne skoki. Byłem dobrym instruktorem, niektórzy uważali, że najlepszym. A mimo to odebrano mi licencję z powodu pewnego nieszczęśliwego zdarzenia. Twierdzili, że byłem pijany podczas skoku z kursantem. Tak jakbym mógł zepsuć skok piciem.
– A co się stało?
– O co ci chodzi? Chcesz znać szczegóły?
– A co, spieszy ci się?
– Cha, cha, to dopiero!
Butelka błysnęła w słońcu.
– Okej, było tak: To był nieprawdopodobny zbieg nieszczęśliwych okoliczności, a nie mały drink na poprawę samopoczucia. Po pierwsze, pogoda. Kiedy wystartowaliśmy, warstwa chmur leżała na wysokości około ośmiu tysięcy stóp. Tak wysokie chmury nie stanowią problemu, bo za sznurek pociąga się dopiero na wysokości czterech tysięcy stóp. Ważne jest, żeby uczeń widział ziemię, kiedy spadochron się rozwinie, żeby nie poleciał po cholerę gdzieś do Newcastle, tylko widział sygnały z ziemi, mówiące, jak ma sterować w zależności od wiatru i terenu, żeby bezpiecznie wylądować w strefie lądowania, prawda? Kiedy startowaliśmy, napływały także inne chmury, ale wyglądało na to, że są jeszcze daleko. Problem tkwił w tym, że klub miał starą cessnę, która trzymała się kupy wyłącznie dzięki mocnej taśmie samoprzylepnej, wieczornym modlitwom i dobrej woli. Potrzebowała ponad dwudziestu minut, żeby się wznieść na wysokość dziesięciu tysięcy stóp, z której mieliśmy skakać. Po starcie zaczęło wiać i kiedy już wznieśliśmy się ponad chmury na ośmiu tysiącach, przywiało pod nie drugą warstwę chmur, a my tego nie widzieliśmy, rozumiesz?
– Nie mieliście kontaktu radiowego z ziemią? Nie mogli wam powiedzieć o tych niskich chmurach?
– Radio? Cha, cha! Ten fakt również później wyciszono, ale pilot zawsze puszczał Stonesów na fuli w kokpicie, kiedy zbliżaliśmy się do dziesięciu tysięcy stóp, żeby trochę podniecić kursantów, wzbudzić w nich nieco agresji w miejsce cholernego strachu, więc nawet jeśli mówili coś przez radio, to my w każdym razie tego nie usłyszeliśmy.
– Nie porozumieliście się z ludźmi na ziemi nawet tuż przed skokiem?
– Harry, nie utrudniaj mi tej historii jeszcze bardziej, okej?
– Okej.
– Druga rzecz, która źle poszła, to bałagan z wysokościomierzem. Należy go wyzerować przed startem w taki sposób, żeby wskazywał względną wysokość nad ziemią. Tuż przed skokiem zorientowałem się, że zapomniałem swojego wysokościomierza, ale pilot zawsze zabiera ze sobą pełne wyposażenie, więc pożyczyłem od niego. On tak samo jak my, bał się, że samolot pewnego dnia rozpadnie się na kawałki. Byliśmy już na dziesięciu tysiącach stóp, pilot przyciszył Stonesów i zorientował się, że przez radio mówią, że niskie chmury napływają, a nie, że napłynęły. Dlatego zaczęło nam się spieszyć, musiałem czym prędzej wyjść na skrzydło i nie zdążyłem porównać swojego wysokościomierza z wysokościomierzem kursanta, który oczywiście przed startem sprawdziłem i wyzerowałem. Liczyłem, że wysokościomierz pilota mniej więcej się zgadza, chociaż on nie zawsze go zerował, ale za bardzo się nie denerwowałem. Kiedy się ma za sobą pięć tysięcy skoków jak ja, i tak można ocenić wysokość dość dokładnie na oko, patrząc na ziemię.
Staliśmy na skrzydle, kursant miał już za sobą trzy dobre skoki, więc nie miałem powodów do niepokoju. Nie było żadnych problemów z wyskokiem, wyszliśmy w pozycji X, kursant szybował stabilnie i ładnie, kiedy sunęliśmy przez pierwszą warstwę chmur. Trochę się przestraszyłem na widok nowej warstwy pod nami, ale pomyślałem, że wykonamy po prostu te ćwiczenia, które powinniśmy, i zobaczymy, jak wysoko jesteśmy, gdy będziemy się zbliżać. Student zrobił kilka prawidłowych obrotów pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i przemieszczeń horyzontalnych, zanim znów wróciliśmy do zwykłej pozycji X. Mój wysokościomierz wskazywał sześć tysięcy stóp, kiedy kursant zaczął sięgać po sznurek zwalniający spadochron. Zasygnalizowałem mu więc, że ma poczekać. Spojrzał na mnie, ale trudno jest odczytać minę faceta, któremu policzki i wargi fruwają wokół uszu jak pranie rozwieszone na sznurze podczas szalejącego sztormu.
Joseph urwał i zadowolony pokiwał głową.
– Tak jak pranie rozwieszone na sznurze podczas szalejącego sztormu – powtórzył. – Cholera, nieźle powiedziane! Zdrowie!
Butelka odwróciła się dnem do góry.
– Kiedy dotarliśmy do warstwy chmur, mój wysokościomierz wskazywał pięć tysięcy stóp – podjął Joseph, odzyskawszy oddech. – Jeszcze tysiąc stóp do pociągnięcia za sznurek. Trzymałem kursanta, obserwowałem wysokościomierz na wypadek, gdyby warstwa chmur okazała się gruba i gdybyśmy musieli otwierać spadochrony pośród nich, ale niemal od razu z nich wyszliśmy. Serce mi zamarło, gdy zobaczyłem, że ziemia zbliża się do nas w galopującym pędzie. Drzewa, trawa, asfalt. To było jak zoom w kamerze. Natychmiast pociągnąłem oba sznurki. Gdyby któryś z nas miał jakiś problem z głównym spadochronem, nigdy w życiu nie zdążyłby otworzyć rezerwowego. Okazało się bowiem, że te niskie chmury wisiały na dwóch tysiącach. Ludzie na ziemi zbledli, widząc, że wyłaniamy się z nich bez spadochronów. Ten kursant na dodatek wpadł w panikę, gdy spadochron się rozwinął, i udało mu się wylądować na drzewie. Nic mu się nie stało, zawisł cztery metry nad ziemią, ale zamiast czekać na pomoc, odciął się od spadochronu, spadł i złamał nogę. Złożył skargę, że czuć było ode mnie alkoholem, i sprawa trafiła do zarządu klubu. Zostałem zawieszony do końca życia. Joseph dokończył butelkę numer dwa.
– I co było później, Joseph?
Odrzucił butelkę.
– To. Zasiłek, złe towarzystwo i wino – zaczynał już bełkotać. – Oni mi złamali skrzydła, Harry. Pochodzę z rodu Ludzi-Wron i nie potrafię żyć jak emu.
Cienie w parku już wcześniej się skuliły, ale teraz zaczęły się znów prostować. Harry zbudził się, bo Joseph stał nad nim.
– Idę do domu, Harry. Może chcesz parę rzeczy z altany, zanim pójdę?
– O, cholera, pistolet! I kurtka.
Harry wstał. Był już najwyższy czas na drinka. Kiedy Joseph znów zamknął altanę, stanął, przestępując z nogi na nogę i ssąc zęby.
– Sądzisz więc, że niedługo wrócisz do Norwegii? – spytał Joseph.
– Tak, jutro, pojutrze.
– Mam nadzieję, że następnym razem zdążysz na samolot.
– Myślałem, żeby dziś po południu zadzwonić do linii lotniczych i do pracy. Pewnie zachodzą w głowę, co się ze mną stało.
– Cholera! – Joseph uderzył się ręką w czoło i znów wyjął klucze. – Chyba w tym moim czerwonym winie jest za dużo garbników. Zżerają komórki mózgowe. Nigdy nie pamiętam, czy zgasiłem światło. A dozorca się wścieka, kiedy zostawię zapalone.
Otworzył drzwi do altany, światło było zgaszone.
– Cha, cha. Wiesz, jak to jest: kiedy zna się jakieś miejsce na pamięć, to światło gasi się odruchowo. Człowiek się nie zastanawia nad tym, co robi, a potem nie pamięta, czy zrobiło to, czy nie. Coś się stało, Harry?
Harry zesztywniał i wpatrywał się w Josepha ze zdumieniem.
– Światło – powiedział tylko. – Światło było zgaszone.
Dozorca w St. George's Theatre, w zdumieniu kręcąc głową, nalał Harry'emu jeszcze kawy.
– Nigdy nie widziałem czegoś poodobnego. Co wieczór jest pełno. Jak pokazują ten numer z gilotyną, ludzie wpadają w amok, wrzeszczą i tupią. Nawet na plakatach jest naapis: „Gilotyna śmierci – znana z telewizji i gazet – zabijała już wcześniej”. Stała się, niech to cholera, gwiazdą. Dziiwne rzeczy.
– Dziwne. To znaczy, że znaleźli kogoś, kto zastępuje Ottona Rechtnagla, i przedstawienie się nie zmieniło?
– Mniej więcej. Nigdy wcześniej nie było takiego suukcesu.
– A co z tym numerem z zastrzelonym kotem?
– Wycięli. Jakoś nie pasował.
Harry wiercił się na krześle, czuł pot płynący pod koszulą.
– Ja też nie mogłem do końca pojąć, po co był ten numer.
– To był pomysł Rechtnagla. Sam w młodości próbowałem swoich sił jako klaun, więc lubię wiedzieć, co się dzieje na scenie, kiedy występują cyrkowcy, i pamiętam, że ten numer wszedł do przedstawienia dopiero na próbach dzień wcześniej.
– Tak myślałem, że to pomysł Ottona. – Harry podrapał się po świeżo ogolonej brodzie. – Są pewne rzeczy, które nie dają mi spokoju. I może ty mi pomożesz. Możliwe, że kompletnie się mylę, ale posłuchaj mojej teorii i powiedz, co o niej myślisz: Otto jest pewien, że siedzę na sali, wie coś, czego ja nie wiem, i chce, żebym to zrozumiał, ale nie może wystąpić z tym otwarcie z mnóstwa różnych powodów. Może dlatego, że sam jest w to zamieszany. Ten numer jest więc przeznaczony dla mnie. Chce mi powiedzieć, że ten, na którego poluję, sam jest myśliwym, że to ktoś taki jak ja. Kolega po fachu. Wiem, że to brzmi trochę mętnie, ale wiesz przecież, jak ekscentryczny potrafił być Otto. Co o tym myślisz? Czy to w jego stylu?
Dozorca długo przyglądał się Harry'emu.
– Konstablu, uważam, że powinieneś napić się jeszcze trochę kaawy. Ten numer nie miał w sobie nic szczególnego. To klasyczny numer Jandy Jandaschewsky'ego. Każdy cyrkowiec ci to powie. Nic więcej w tym nie ma. Przepraszam, jeśli coś ci poopsułem, ale…
– Wprost przeciwnie – odparł Harry z ulgą. – Właściwie miałem nadzieję na takie rozwiązanie. Wobec tego mogę spokojnie skreślić tę teorię. Mówiłeś, że jest jeszcze kawa?
Poprosił o pokazanie mu gilotyny, więc przeszli do rekwizytorni.
– Ciągle czuję ciarki na plecach, kiedy tu wchodzę. Ale przynajmniej mogę już zaasnąć – powiedział dozorca, otwierając drzwi. – Szorowaliśmy to pomieszczenie przez dwa dni.
Kiedy drzwi się otworzyły, ze środka powiało chłodem.
– Wkładać łachy! – zawołał dozorca i zapalił światło.
Gilotyna królowała na środku, nakryta prześcieradłem jak odpoczywająca diwa.
– Wkładać łachy?
– O, to taki miejscowy żarcik. W St. George's wołamy tak, kiedy wchodzimy do ciemnego pokoju.
– Dlaczego? – Harry uniósł prześcieradło i dotknął ostrza noża.
– To stara aanegdota, jeszcze z lat siedemdziesiątych. Szefem teatru był wtedy Belg, Albert Mosceau, człowiek pełen temperamentu, ale my, którzy z nim pracowaliśmy, bardzo go luubiliśmy. To był prawdziwy człowiek teatru, świeć, Panie, nad jego duszą. Mówi się, że ludzie teatru to podrywa cze i libertyni, no i być może to prawda. W każdym razie w tamtym czasie mieliśmy w zespole znanego przystojnego aktora. Naazwiska nie wymienię, ale to był stary kozioł. Kobiety usychały z miłości na jego widok, a mężczyźni przeklinali go z zaazdrości. Przyjmowaliśmy wtedy czasami wycieczki, które chciały obejrzeć teatr, i pewnego dnia przewodnik przyprowadził grupę uczniów do reekwizytorni. Zapalił światło, a tam nasz kozioł na rokokowej sofie, której używaliśmy w Szklanej Menażerii Tennessee Williamsa zabawiał się z jedną z keelnerek ze stołówki. Przewodnik mógł rzecz jasna uratować sytuację, ten słynny aktor, nie wymieniajmy jego nazwiska, leżał odwrócony plecami, ale przewodnikiem był młoody chłopak, który miał nadzieję, że pewnego dnia zostanie aktorem, i jak większość ludzi teatru był okropnie próżny. Dlatego nie nosił ookularów, chociaż był krótkowidzem. Krótko mówiąc, nie zauważył, co się dzieje na sofie, i uznał, że nagły tłok w drzwiach powstał dlatego, że tak świetnie opowiada i każdy chce go uusłyszeć. Dalej mówił o Tennessee Williamsie, a wtedy stary kozioł głośno zaklął, chociaż cały czas pilnował się, żeby nie pokazywać twarzy, tylko owłosiony tyłek. Ale przewodnik rozpoznał go po głoosie i zawołał: „Siedzi pan tutaj, Bruce Lieslingtor?”.
Dozorca ugryzł się w język.
– Ojej!
Harry roześmiał się głośno i podniósł ręce do góry.
– W porządku, już zapomniałem to nazwisko.
– To dobrze. Następnego dnia Mosceau zwołał wszystkich na zeebranie. Krótko wyjaśnił, co się stało, i powiedział, że to bardzo poważna sprawa. „Nie stać nas na taką reklamę – oświadczył – dlatego niestety jestem zmuszony wprowadzić natychmiastowy zakaz tego typu wycieczek”.
Śmiech dozorcy gruchnął między ścianami rekwizytorni. Harry też się uśmiechnął, tylko odpoczywająca diwa z drewna i stali pozostała równie milcząca i niezdobyta.
– Rozumiem teraz, dlaczego wołacie „wkładać łachy”. A co się stało z tym nieszczęsnym przewodnikiem? Został w końcu aktorem?
– Niestety dla niego i na szczęście dla teatru, nie. Ale dalej działał w braanży i jest dzisiaj oświetleniowcem tu, w St. George's. Zapomniałem, przecież go poznałeś…
Harry odetchnął powoli. Znów poczuł warczenie w brzuchu. Cholera, ale tu gorąco!
– Tak, rzeczywiście. Chyba teraz nosi szkła kontaktowe, prawda?
– Nie. Twierdzi, że lepiej pracuje, kiedy widzi scenę trochę niewyraźnie. Dzięki temu skupia się na całości, zamiast czepiać się detali. To naprawdę dziwak.
– Dziwak – powtórzył Harry.
Martwe kangury, peruka i pogrzeb
Kilka lat później Kristin wróciła do Oslo. Harry od znajomych dowiedział się, że przywiozła dwuletnią córeczkę, lecz Anglika zostawiła w Londynie. Pewnego wieczoru zobaczył ją w Sardines. Kiedy podszedł bliżej, spostrzegł, jak bardzo się zmieniła. Skórę miała bladą, a włosy wisiały bez życia. Gdy go dostrzegła, twarz jej pękła w przerażonym uśmiechu. Przywitał się z Kjartanem, „przyjacielem muzykiem”, który wydał mu się znajomy. Kristin mówiła szybko i nerwowo o nieistotnych rzeczach, nie pozwalając Harry'emu zadać żadnych pytań, których się spodziewała. Opowiadała o planach na przyszłość, ale w oczach nie zapalały jej się iskry, a entuzjastyczna gestykulacja tamtej Kristin, którą pamiętał, zmieniła się w apatyczne ruchy.
W pewnym momencie Harry'emu wydawało się, że płakała, lecz wtedy był już tak pijany, że nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością.
Kjartan gdzieś poszedł, potem wrócił, mruknął jej coś do ucha i wyzwolił się z jej objęć, uśmiechając się z wyższością do Harry'ego. Potem wszyscy wyszli, Harry i Kristin zostali sami w opustoszałym lokalu, wśród pustych paczek po papierosach i odłamków szkła, dopóki ich nie wyrzucono. Trudno powiedzieć, kto komu pomagał iść i kto zaproponował hotel, ale w każdy razie trafili do Savoyu, gdzie prędko rozprawili się z minibarem i poszli do łóżka. Harry z obowiązku podjął nieudaną próbę penetracji, ale było już za późno. Oczywiście, było za późno. Kristin leżała z głową zakopaną w poduszkę i nie przestawała płakać. Obudziwszy się, Harry wymknął się z pokoju i taksówką pojechał do Kawiarni Pocztowej, którą otwierano godzinę przed innymi knajpami. Siedział tam, czując, jak bardzo jest już za późno.
– Słucham?
– Przepraszam, że dzwonię o tej porze, Lebie. Mówi Harry Holy.
– Holy? O rany! Która godzina jest teraz w Norwegii?
– Nie wiem. Posłuchaj, nie jestem w Norwegii. Nastąpił pewien bałagan z samolotem.
– Jaki bałagan?
– Powiedzmy, że wyleciał za wcześnie. A trudno było o miejsce w innym. Potrzebuję pomocy.
– Mów.
– Musisz się ze mną spotkać w mieszkaniu Ottona Rechtnagla. Weź ze sobą łom, jeśli nie umiesz obchodzić się z wytrychem.
– Okej. Teraz, od razu?
– Dobrze by było. Będę ci bardzo wdzięczny, stary.
– I tak źle spałem.
– Halo?
– Doktor Engelsohn? Chodzi mi o pewne zwłoki. Nazywam się…
– Nie obchodzi mnie, jak się pan nazywa. Jest trzecia w nocy, może pan spytać doktora Hanssona, który ma dyżur. Dobranoc.
– Złe pan słyszy? Mówiłem do…
– Mówi Holy, proszę nie odkładać słuchawki.
– Ten Holy?
– Cieszę się, że nareszcie przypomina pan sobie moje nazwisko, doktorze. Odkryłem coś ciekawego w mieszkaniu, gdzie znaleziono Andrew Kensingtona. Muszę go zobaczyć. A raczej muszę zobaczyć ubranie, które miał na sobie w chwili śmierci. Wciąż je macie, prawda?
– Tak, ale…
– Spotkajmy się przy kostnicy za pól godziny.
– Miły panie Holy, naprawdę nie rozumiem…
– Niech mnie pan nie zmusza do powtarzania, doktorze. Wykluczenie ze związku lekarzy, sprawa o odszkodowanie wytoczona przez krewnych, gazety… Chce pan, żebym mówił dalej?
– W ciągu pół godziny nie zdążę.
– O tej porze doby ruch jest niewielki, doktorze. Czuję, że mimo wszystko pan zdąży.
McCormack wszedł do biura, zamknął drzwi za sobą i stanął przy oknie. Zmienna letnia pogoda Sydney nie dawała o sobie zapomnieć. Przez całą noc padał deszcz. McCormack miał już ponad sześćdziesiąt lat, przekroczył próg wieku emerytalnego dla policjantów i zaczął jak emeryt w samotności mówić do siebie.
Głównie komentował drobne codzienne obserwacje, których, jak sądził, nikt inny oprócz niego nie potrafi ocenić, na przykład: „Wygląda chyba na to, że dzisiaj też się przejaśni”. Teraz stał, kołysząc się na palcach i piętach, wpatrzony w swoje miasto i mówił: „Znów dziś przyszedłem pierwszy, tak, tak”.
Dopiero gdy odwiesił kurtkę do szafy za biurkiem, zwrócił uwagę na odgłosy dochodzące z kanapy. Jakiś mężczyzna usiłował podnieść się z pozycji leżącej do siedzącej.
– Holy? – zdumiał się McCormack.
– Przepraszam, sir. Mam nadzieję, że nic nie szkodzi, że pozwoliłem sobie skorzystać z kanapy…
– W jaki sposób się tu dostałeś?
– Nie zdążyłem oddać znaczka upoważniającego do wejścia i nocny portier mnie wpuścił. Drzwi do pańskiego biura były otwarte, a ponieważ to z panem chcę rozmawiać, więc się tu usadowiłem.
– Powinieneś być w Norwegii. Dzwoniła twoja szefowa. Wyglądasz okropnie, Holy.
– Co pan odpowiedział, sir?
– Że być może zdecydowałeś się zostać do pogrzebu Kensingtona jako przedstawiciel Norwegii.
– Ale skąd pan wiedział…
– Podałeś nasz numer liniom lotniczym, więc kiedy zadzwonili na pół godziny przed odlotem samolotu, ponieważ jeszcze się nie pojawiłeś, zrozumiałem, w czym rzecz. Resztę wyjaśnił jeden telefon do Crescent Hotel i poufna rozmowa z dyrektorem. Na próżno próbowaliśmy cię odszukać. Wiem, jak jest, Holy, i proponuję, żebyśmy nie robili większej awantury na ten temat. Wszyscy rozumieją, że to zwykła reakcja po takiej sprawie. Teraz najważniejsze, żebyś się pozbierał, i to tak, byśmy mogli cię wsadzić do samolotu.
– Bardzo dziękuję, sir.
– Nie ma za co. Poproszę sekretarkę, żeby porozumiała się z towarzystwem lotniczym.
– Jeszcze parę drobiazgów, zanim pan to zrobi, sir. Popracowaliśmy trochę dzisiejszej nocy i ostateczne wyniki uzyskamy, dopiero jak chłopaki z technicznego przyjdą do pracy i wszystko sprawdzą. Ale i bez tego jestem pewny, jakie będą, sir.
Stary wentylator pomimo ciągłego smarowania w końcu całkiem się załamał i wymieniono go na nowy, większy i prawie bezszelestny. Harry stwierdził, że nawet podczas jego nieobecności świat posuwa się naprzód.
Z obecnych jedynie Wadkins i Yong nie znali jeszcze szczegółów, ale Harry postanowił zacząć od samego początku.
– Nie zastanawialiśmy się nad tym, kiedy znaleźliśmy Andrew, ponieważ był wtedy jasny dzień. Nie zwróciłem na to uwagi również, kiedy poznałem czas zgonu. Dopiero później uświadomiłem sobie, że kiedy przyszliśmy do mieszkania Rechtnagla, światło było zgaszone. Gdyby to wszystko miało się odbyć tak, jak do tej pory zakładaliśmy, to wyglądałoby następująco: Andrew zgasił światło wyłącznikiem na ścianie przy drzwiach, po omacku, w oszołomieniu heroinowym, dotarł do krzesła w pokoju, w którym o drugiej w nocy jest ciemno jak w grobie, wdrapał się na rozchwiane krzesło i założył sobie pętlę na szyję.
W ciszy, która nastąpiła, jasne się stało, że nawet przy dostępie do nowoczesnej technologii trudno jest stworzyć wentylator, którego odgłos nie byłby bardzo irytujący, nawet jeśli jest bardzo cichy.
– To rzeczywiście brzmi dość dziwacznie – przyznał Wadkins. – Ale może wcale nie było ciemno jak w grobie, może z zewnątrz wpadało światło latarni albo jakieś inne?
– Lebie i ja poszliśmy tam dziś w nocy o drugiej, żeby to sprawdzić. W tym pokoju było ciemno jak w grobie.
– A może światło jednak było zapalone, kiedy tam przyszliście, tylko nie zwróciliście na to uwagi? – spytał Yong. – Był przecież jasny dzień. Któryś z policjantów mógł je zgasić później.
– Odcinaliśmy Andrew nożem – odparł Lebie. – Nie chciałem się narażać na kopnięcie prądem i sprawdziłem, czy światło jest zgaszone.
– Okej – powiedział Wadkins. – Załóżmy, że on wolał wieszać się po ciemku. Kensington był dziwakiem. To nic nowego.
– Ale on się nie powiesił po ciemku – oświadczył Harry.
McCormack chrząknął z tyłu.
– Oto, co znaleźliśmy w mieszkaniu Rechtnagla – obwieścił Harry, podnosząc do góry żarówkę. – Widzicie tę brązową plamę? To przypalony sztuczny jedwab. – Teraz podniósł do góry białą koszulę. – A to koszula, którą Andrew miał na sobie, kiedy go znaleźliśmy. Noniron, sześćdziesiąt procent sztucznego jedwabiu. A sztuczny jedwab topi się przy dwustu sześćdziesięciu stopniach Celsjusza, natomiast na powierzchni żarówki jest około czterystu pięćdziesięciu stopni. Widzicie tę brązową plamę nad kieszonką na piersi? W tym miejscu żarówka miała kontakt z koszulą, kiedy go znaleźliśmy.
– Imponująca znajomość fizyki, Holy – pokręcił głową Wadkins. – Powiedz, co twoim zdaniem się wydarzyło.
– Jedno z dwojga – odparł Harry. – Ktoś mógł przyjść tam przed nami, zobaczyć Andrew wiszącego, zgasić światło i wyjść. Problem w tym, że jedyne dwie pary kluczy do mieszkania znaleziono przy Ottonie i Andrew.
– W mieszkaniu jest zamek zatrzaskowy, prawda? – spytał Wadkins. – Ta osoba mogła otworzyć sobie drzwi kluczem, a potem włożyć go do kieszeni An… No nie, wtedy Andrew by nie wszedł. – Wadkins leciutko się zarumienił.
– Mimo wszystko coś w tym może być – powiedział Harry. – Według mojej teorii Andrew wcale nie miał klucza do tego mieszkania, lecz został wpuszczony przez kogoś, kto już tam był, albo przyszedł razem z nim. To ten człowiek miał drugi klucz. I ten człowiek był obecny przy śmierci Andrew. Później wsunął mu klucz do kieszeni, żeby wyglądało na to, że Andrew dostał się tam na własną rękę. Wskazuje na to fakt, że klucz nie wisiał w pęku razem z pozostałymi kluczami. Potem ten człowiek zgasił światło i wychodząc, zatrzasnął drzwi za sobą.
Zapadła cisza.
– Chcesz powiedzieć, że Andrew Kensington został zamordowany? – spytał Wadkins. – Jeśli tak, to w jaki sposób?
– Sądzę, że Andrew najpierw został zmuszony do zrobienia sobie zastrzyku z heroiny, do przedawkowania, prawdopodobnie pod wpływem wymierzonego w niego pistoletu.
– Dlaczego nie mógł go zrobić z własnej woli, zanim tam przyszedł?
– Po pierwsze, nie wierzę, żeby tak dobrze kontrolujący się narkoman, z tak wypracowaną rutyną jak Andrew pewnego dnia przypadkiem przedawkował. Po drugie, Andrew nie miał dostatecznej ilości narkotyków na przedawkowanie.
– To po co było go wieszać?
– Przedawkowanie to nie jest żadna ścisła wiedza. Trudno przewidzieć, jak zareaguje zahartowany organizm. Może zdołałby przeżyć dostatecznie długo, by ktoś go znalazł. Chodziło raczej o zamroczenie go, żeby nie stawiał oporu przy umieszczaniu go na krześle i zarzucaniu pętli na szyję. A propos tego przewodu, Lebie?
Lebie po trudnych wyczynach gimnastycznych języka i warg zdołał przesunąć wykałaczkę w kącik ust.
– Poprosiliśmy chłopców z technicznego o sprawdzenie przewodu. Przewody wystające z sufitu rzadko się czyści, uznaliśmy więc, że łatwo będzie znaleźć odciski palców. Ale ten przewód był czysty jak… Hm… – Lebie machnął ręką.
– Jak coś bardzo czystego – podsunął Yong.
– No właśnie. Jedyne odciski, jakie znaleźliśmy, należały do nas.
– Czyli że albo Andrew wytarł ten przewód, zanim się powiesił – myślał głośno Wadkins – i wsunął głowę w pętlę bez użycia palców, albo ktoś inny mu w tym pomógł? Czy to właśnie próbujecie powiedzieć?
– Na to wygląda, szefie.
– Ale jeśli ten facet jest taki bystry, jak go opisujecie, to dlaczego, wychodząc, gasi światło? – Wadkins rozłożył ręce i rozejrzał się wokół stołu.
– Ponieważ działa odruchowo, bez zastanowienia – odparł Harry. – Tak jak zachowują się ludzie, wychodząc z własnego mieszkania albo z mieszkania, do którego mają klucze i z którego mogą korzystać, kiedy chcą.
Harry oparł się na krześle. Pocił się jak świnia i nie wiedział, jak długo jeszcze będzie mógł wytrzymać w oczekiwaniu na drinka.
– Wydaje mi się, że facet, którego szukamy, to tajemniczy kochanek Ottona Rechtnagla.
W windzie Lebie stanął obok Harry'ego.
– Idziesz na lunch? – spytał.
– O tym myślałem.
– Masz coś przeciwko temu, żebym się przyłączył?
– Ależ skąd!
Lebie był dobrym towarzystwem dla osoby, której nie chciało się za dużo gadać.
Znaleźli stolik w Southern na Market Street. Kiedy Harry zamówił Jima Beama, Lebie podniósł głowę znad karty.
– Poprosimy o dwie sałatki z barramundi, czarną kawę i świeże smaczne pieczywo, Harry popatrzył na niego zaskoczony.
– Dziękuję, ale myślę, że ja na razie nie będę nic jadł – powiedział do kelnera.
– Proszę przynieść to, o co prosiłem – odparł Lebie z uśmiechem. – Kolega zmieni zdanie, jak spróbuje barramundi.
Kelner zniknął, a Harry spojrzał na Lebiego. Ten położył na stole obie dłonie z rozstawionymi palcami i przenosił wzrok z jednej na drugą, jak gdyby próbował znaleźć różnicę.
– Kiedy byłem młody, wybrałem się autostopem wzdłuż wybrzeża do Cairnes w obrębie Wielkiej Rafy Koralowej – oznajmił swoim gładkim dłoniom. – W pensjonacie dla trampów poznałem dwie Niemki, które wyruszyły na wyprawę dookoła świata. Przyjechały wynajętym samochodem aż z Sydney i opowiedziały dokładnie o wszystkich miejscach, w których były, ile czasu tam spędziły i dlaczego, i jaki miały plan na dalszą podróż. Wyraźnie było widać, że naprawdę niewiele pozostawiły przypadkowi. Może to tkwi w naturze Niemców. Kiedy więc spytałem, czy widziały po drodze kangury, roześmiały się z wyższością, zapewniając mnie, że oczywiście, a w domyśle, że kangury znalazły się na ich listach „byłyśmy tam i widziałyśmy”. „Zatrzymywałyście się, żeby je karmić?” – spytałem, a wtedy zdziwione popatrzyły najpierw na siebie, a potem na mnie. „Ależ nie”. „Dlaczego, są bardzo zabawne”. „Bo były martwe”.
Harry był tak zdumiony długim monologiem Lebiego, że zapomniał się śmiać. Kangury wybiegające na drogę to duży problem w Australii i każdy, kto wyjechał gdzieś poza miasto, zetknął się z trupami kangurów leżącymi przy drodze.
Kelner postawił drinka przed Harrym. Lebie popatrzył na szklankę.
– Przedwczoraj widziałem dziewczynę, która była tak śliczna, że miałem ochotę pogładzić ją po policzku i powiedzieć jej coś miłego. Miała dwadzieścia parę lat, była ubrana w niebieską sukienkę i bosa. Ale była martwa. Jak wiesz, była blondynką, została zgwałcona i miała sine ślady na szyi po duszeniu. A dzisiaj w nocy śniło mi się, że zwłoki tych bezsensownie młodych i bezcelowo pięknych dziewczyn wypełniają rowy przydrożne w całej Australii od Sydney po Cairnes, od Adelaide po Perth, od Darwin po Melbourne. I to z jednego tylko powodu: że zamknęliśmy oczy, ponieważ nie mogliśmy znieść prawdy. Że nie zrobiliśmy dość. Że pozwoliliśmy sobie na słabość i ludzkie odruchy.
Harry zrozumiał, do czego Lebie zmierza. Kelner przyniósł ryby.
– Ty się najbardziej zbliżyłeś do tego człowieka, Harry. To ty leżałeś z uchem przyłożonym do ziemi i być może rozpoznasz wibracje powstałe od jego kroków, jeśli znów będzie się zbliżał. Zawsze znajdzie się sto dobrych powodów na to, żeby się upić, ale jeśli będziesz leżał i rzygał w jakimś pokoju hotelowym, to nikomu już nie pomożesz. On nie jest ludzki, więc my też nie możemy być ludzcy. Musimy wytrzymać wszystko, oprzeć się wszystkiemu.
Lebie rozłożył serwetkę.
– Ale musimy jeść.
Harry przyłożył szklankę z whisky do ust i patrząc na Lebiego, wolno ją opróżniał. Potem pustą odstawił na stolik, skrzywił się i sięgnął po nóż i widelec. Dalszy ciąg posiłku upłynął w milczeniu.
Harry nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy usłyszał, że Wadkins wysłał Yonga, by przesłuchał tłustą sąsiadkę Ottona Rechtnagla.
– Miejmy nadzieję, że na nim nie usiądzie – powiedział Lebie.
Harry i Lebie pojechali na King's Cross i tam Harry wyskoczył.
– Dziękuję, Sergej. Tak jak mówiłem, myślę, że najlepiej będzie, jeżeli dalej pójdę już sam.
Lebie pozdrowił go palcami uniesionymi do czoła i zniknął.
Sandra stała na swoim zwykłym miejscu, poznała go dopiero, gdy podszedł tuż do niej.
– Dziękuję za ostatnie spotkanie – powiedziała, spojrzenie miała dalekie, źrenice maleńkie.
Poszli do Bourbon & Beef, gdzie natychmiast przypędził kelner i odsunął dla Sandry krzesło.
Harry spytał ją, na co ma ochotę. Zamówiła colę i dużą whisky.
– O rany, myślałam, że mnie wyrzuci – powiedziała z ulgą.
– Jestem tu kimś w rodzaju stałego gościa – wyjaśnił Harty.
– A co z twoją przyjaciółką?
– Z Birgittą? – Harry zwlekał z odpowiedzią. – Nie wiem. Nie chce ze mną gadać. Mam nadzieję, że czuje się okropnie.
– Dlaczego masz nadzieję, że jej jest okropnie?
– Bo mam nadzieję, że mnie kocha.
Sandra roześmiała się chrapliwie.
– A jak ty się miewasz, Harry Holy?
– Okropnie. – Harty uśmiechnął się ze smutkiem. – Ale możliwe, że poczuję się lepiej, jeśli uda mi się złapać mordercę.
– I sądzisz, że ja mogę ci w tym pomóc? – Zapaliła papierosa. Jej twarz, jeśli to możliwe, wydawała się jeszcze bledsza i bardziej ściągnięta niż ostatnio. Oczy miały czerwone obwódki.
– Jesteśmy do siebie podobni – stwierdził Harry, wskazując na ich odbicia w przyciemnianej szybie przy stoliku.
Sandra nic nie powiedziała.
– Pamiętam, chociaż cokolwiek niewyraźnie, że Birgittą rzuciła twoją torebkę na łóżko i wszystko się z niej wysypało. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nosisz w torebce pekińczyka. – Harry urwał na chwilę. – Powiedz mi, na co ci właściwie blond peruka?
Sandra wyjrzała przez okno. A może raczej patrzyła w okno, na ich odbicia.
– Pewien klient mi ją kupił. Chce, żebym ją wkładała, kiedy jest ze mną.
– Kto to…
Sandra pokręciła głową.
– Zapomnij o tym, Harry, nie powiem. W moim zawodzie nie obowiązuje zbyt wiele reguł, ale trzymanie języka za zębami na temat klientów to jedna z nich. I to dobra reguła.
Harry westchnął.
– Ty się boisz – stwierdził.
Z oczu Sandry strzeliły błyskawice.
– Nie wysilaj się, Harry. Nic ze mnie nie wyciągniesz, okej?
– Nie musisz mi mówić, kto to jest, Sandro. Ja i tak wiem. Chciałem tylko najpierw sprawdzić, czy będziesz się bała o tym rozmawiać.
– „Ja i tak wiem” – przedrzeźniła go Sandra, wyraźnie wkurzona. – A niby skąd wiesz?
– Widziałem kamień, który wypadł ci z torebki, Sandro. Zielony kryształ. Poznałem go przez namalowany na nim znak zodiaku. On ci go dał. To kamień ze sklepu jego matki. Z Kryształowego Zamku.
Sandra patrzyła na niego wielkimi czarnymi oczyma. Czerwone usta zastygły w brzydkim grymasie. Harry delikatnie położył jej rękę na ramieniu.
– Dlaczego tak się boisz Evansa White'a, Sandro? Dlaczego nie chcesz nam go wydać?
Sandra przyciągnęła rękę do siebie. Znów odwróciła się do okna, Harry czekał. Kiedy zaczęła pociągać nosem, podał jej chusteczkę, która z niepojętych przyczyn znalazła się w jego kieszeni.
– Nie tylko tobie jest okropnie, wiesz? – szepnęła po chwili. Kiedy się do niego obróciła, oczy miała jeszcze czerwieńsze. – Wiesz, co to jest? – Podciągnęła rękaw sukienki, odsłaniając białe przedramię, pokryte czerwonymi zaognionymi plamkami, na niektórych były strupki.
– Heroina? – spytał Harry.
– Morfina – odparła Sandra. – Mało kto w Sydney ma ją w asortymencie, bo większość klientów i tak kończy na heroinie. Ale ja mam alergię na heroinę, mój organizm jej nie toleruje. Próbowałam raz i o mało nie umarłam. Moja trucizna to morfina. A w ostatnim roku tylko jeden człowiek na King's Cross był w stanie ją zdobyć w odpowiedniej ilości. Płacę mu, zgadzając się na odgrywanie pewnych ról. Maluję się i wkładam białą perukę. Dla mnie to w porządku, gówno mnie obchodzi, jakiego kopa on z tego ma, bylebym tylko ja miała swojego. W dodatku są ludzie bardziej chorzy od tych, którzy chcą, żebym się przebierała za ich matkę.
– Za matkę? – zdziwił się Harry.
– Wydaje mi się, że on nienawidzi swojej matki. Albo kocha ją trochę inaczej niż wszyscy. Albo, albo, nie jestem pewna. On nie chce o tym rozmawiać, a bogowie jedni wiedzą, jak bardzo ja nie mam na to ochoty. – Roześmiała się głucho.
– Jak sądzisz, dlaczego on jej nienawidzi?
– Ostatnio kilka razy był twardszy niż zwykle – powiedziała Sandra. – Zostawił mi kilka siniaków.
– Próbował cię dusić? – spytał Harry.
Sandra pokręciła głową.
– Raz próbował. Było to tego dnia, kiedy w gazecie napisali o tej zamordowanej Norweżce. O tym, że została uduszona. Objął mnie rękami za szyję, kazał leżeć spokojnie i nie bać się. Później już o tym nie myślałam.
– Dlaczego?
Sandra wzruszyła ramionami.
– Ludzie ulegają temu, co czytają i widzą. Czerpią z tego inspirację. Weź na przykład Dziewięć i pół tygodnia. Kiedy film szedł w kinach, nagle całe mnóstwo klientów chciało, żebyśmy czołgały się nagie po podłodze, a oni siedzieli na krześle i patrzyli.
– Gówniany film – stwierdził Harry. – I jak to się skończyło?
– Położył mi ręce na szyi i zaczął kciukami wodzić po grdyce. Nie było w tym przemocy, ale ja ściągnęłam perukę i oświadczyłam, że nie chcę się w to bawić. On oprzytomniał i powiedział, że w porządku, że tak go tylko naszło. Że nie ma żadnego znaczenia.
– A ty mu uwierzyłaś?
Sandra wzruszyła ramionami.
– Nie wiesz, jak nawet niewielkie uzależnienie może wpłynąć na twój sposób patrzenia na świat – oświadczyła i dokończyła swoją whisky.
– Nie wiem? – Harry z niechęcią popatrzył na butelkę coli, która wciąż stała przed nim nietknięta.
McCormack niecierpliwie bębnił palcami. Harry pocił się, chociaż wentylator pracował na pełnych obrotach. Tłusta sąsiadka Ottona Rechtnagla miała mnóstwo do powiedzenia, właściwie aż za dużo. Niestety, nic z tego nie było interesujące. Yong najwyraźniej miał problemy z udawaniem dobrego słuchacza w jej nieprzyjemnym towarzystwie.
– Tłusta krowa – odparł z uśmiechem na pytanie Wadkinsa o wrażenie, jakie na nim zrobiła.
– Coś nowego na temat tej dziewczyny z Centennial Park? – spytał McCormack.
– Niewiele – odparł Lebie. – Ale przynajmniej stwierdziliśmy, że nie była najgrzeczniejszą dziewczynką. Brała amfetaminę i akurat zaczęła pracować w knajpie ze striptizem na King's Cross. Zamordowano ją w drodze do domu. Mamy dwóch świadków, którzy uważają, że widzieli, jak wchodzi do parku.
– Coś więcej?
– Na razie nie, sir.
– Harry – McCormack otarł pot. – Przedstaw nam swoją teorię.
– Tę najnowszą z nich – mruknął Wadkins dostatecznie głośno, żeby wszyscy go usłyszeli.
– No dobrze – zaczął Harry. – Nigdy nie znaleźliśmy tego świadka, o którym mówił Andrew. Tego, który miał widzieć Evansa White'a w Nimbin w dniu zabójstwa Inger Holter. Teraz wiemy, że White jest bardziej niż normalnie zainteresowany blondynkami, że miał trudne dzieciństwo i że ciekawe byłoby poznanie jego związków z matką. Nigdy nie miał stałej pracy ani stałego miejsca zamieszkania i dlatego trud no było śledzić jego ruchy. Nie jest wcale wykluczone, że mógł się potajemnie związać z Ottonem Rechtnaglem, nie jest też niemożliwe, że towarzyszył Ottonowi podczas tournee. Może nocował w hotelach i wyszukiwał ofiary tam, gdzie występowali. Ale to jednak tylko teoria.
– A może seryjnym mordercą jest Otto Rechtnagel? – powiedział Wadkins. – Może Rechtnagla i Kensingtona zabił ktoś inny, kto nie ma nic wspólnego z pozostałymi morderstwami?
– Centennial Park – zamyślił się Lebie. – To był nasz seryjny morderca. Założę się o wszystko, co mam. Wprawdzie nie mam zbyt wiele do stracenia…
– Lebie ma rację – powiedział Harry. – On wciąż gdzieś krąży.
– Okej – westchnął McCormack. – Zauważyłem, że nasz przyjaciel Holy zaczął używać wyrażeń „nie jest niemożliwe” i „nie jest wykluczone”, gdy lansuje swoje teorie, co może okazać się mądre. Kurczowe trzymanie się jednego wątku w niczym nam nie pomoże. Poza tym dla wszystkich powinno już być jasne, że mamy do czynienia z bardzo inteligentnym i obdarzonym wielkim tupetem człowiekiem. Spreparował dla nas odpowiedzi, których szukaliśmy, podał nam mordercę na talerzu i zapewne liczy, że to nam wystarczy, że uznamy sprawę za wyjaśnioną, skoro winny zginął z własnej ręki. Kiedy wskazał na Kensingtona, to oczywiście miał świadomość, że będziemy chcieli wyciszyć sprawę, i rzeczywiście, to był bardzo dobry pomysł.
McCormack patrzył teraz na Harry'ego.
– A wyciszając sprawę, musielibyśmy również uciąć dalsze śledztwo. Teraz nasza przewaga polega na tym, że jemu wydaje się, że jest bezpieczny. A ludzie, którzy czują się bezpieczni, często postępują nieostrożnie. Najwyższy czas, żebyśmy jednak zdecydowali, w jaki sposób działamy dalej. Mamy nowego podejrzanego i nie stać nas na kolejne spudłowanie. Problem w tym, że jeśli wabiąc grubą rybę, narobimy za dużo plusku w wodzie, to możemy ją spłoszyć. Musimy zachować zimną krew i stać najzupełniej nieruchomo, dopóki nie zobaczymy tej ryby jasno i wyraźnie, tak wyraź nie, że się nie pomylimy, i tak blisko, że nie spudłujemy. Dopiero wtedy możemy rzucić harpun.
Rozejrzał się dokoła. Wszyscy, kiwając głowami, pochwalili zdrowy rozsądek szefa.
– Aby to osiągnąć, wymagana jest praca w defensywie. Cicha i systematyczna – dodał McCormack.
– Nie zgadzam się – zaprotestował Harry.
Wszyscy obrócili się do niego.
– Jest inny sposób na złapanie ryby, zamiast robienia plusku w wodzie – powiedział. – Wystarczy żyłka i haczyk z przynętą, na którą ryba da się złapać.
Wiatr pchał przed sobą chmury kurzu, które wirowały wzdłuż żwirowej drogi, przeskakiwały przez niskie kamienne ogrodzenie cmentarza i wpadały na nielicznie zgromadzonych ludzi. Harry musiał zacisnąć oczy, żeby nie sypało w nie piaskiem. Wicher szarpał spódnicami i klapami płaszczy, z daleka wyglądało to tak, jakby zebrani tańczyli na grobie Andrew Kensingtona.
– Wiatr z piekła rodem – szepnął Wadkins podczas modlitwy pastora.
Harry zastanowił się nad jego słowami. Miał nadzieję, że Wadkins się myli. Oczywiście trudno stwierdzić, skąd wieje wiatr, ale wyraźnie mu się spieszyło. Czy zjawił się tu, żeby porwać duszę Andrew? Jeśli tak, nikt nie mógł mu zarzucić, że się leni. Szeleściły kartki psałterza i zielony brezent, na którym usypano ziemię wykopaną z grobu. A ci, którzy nie mieli kapeluszy do przytrzymywania, musieli pogodzić się ze zniszczeniem pożyczek i innych wymyślnych zabiegów fryzjerskich.
Harry nie słuchał pastora, zmrużonymi oczami obserwował drugą stronę drogi. Włosy Birgitty zwiane do tyłu przypominały ogromny czerwony płomień. Napotkała jego spojrzenie i nie zareagowała. Jakaś siwa trzęsąca się staruszka siedziała na krzesełku z laską na kolanach. Skórę miała pożółkłą i nawet wiek nie zdołał ukryć jej wyraźnie angielskich końskich rysów twarzy. Wiatr lekko przekrzywił jej kapelusz. Harry po pewnym czasie zrozumiał, że to przybrana matka Andrew, była jednak tak stara i słaba, że chyba nie zarejestrowała kondolencji, które złożył jej pod kościołem. Kiwnęła tylko głową, mamrocząc jakieś niezrozumiałe zdanie. Za nią stała drobna, czarna, prawie niewidzialna kobieta z dwiema dziewczynkami, które trzymała za ręce.
Pastor rzucił ziemię na grób zgodnie z luterańskim obyczajem. Harry już wcześniej dowiedział się, że Andrew należał do kościoła anglikańskiego, jednego z największych w Australii obok kościoła katolickiego, lecz Harry, który w dorosłym życiu był tylko na dwóch pogrzebach, nie zauważył, żeby ten różnił się od ceremonii odprawianych w Norwegii. Nawet pogoda była podobna. Kiedy chowali jego matkę, ponure sinoniebieskie chmury pędziły ponad Cmentarzem Zachodnim, ale na szczęście zanadto się spieszyły, by lunąć deszczem na żałobników. W dniu pogrzebu Ronny'ego świeciło słońce, ale wtedy Harry leżał w szpitalu za zaciągniętymi zasłonami, bo światło przyprawiało go o ból głowy. Tak samo jak dzisiaj policjanci z pewnością stanowili większość na tym pogrzebie, może nawet na koniec odśpiewali ten sam psalm, Bliżej, mój Boże, do Ciebie!
Zgromadzenie się rozsypało. Ludzie zaczęli kierować się do samochodów, a Harry znalazł się tuż za Birgittą. Przystanęła na moment, żeby mógł się z nią zrównać.
– Wyglądasz na chorego – powiedziała, nie podnosząc oczu.
– Nie wiesz, jak wyglądam, kiedy jestem chory – odparł.
– A nie wyglądasz na chorego, kiedy jesteś chory? – spytała. – Tak czy owak, mówię tylko, że wyglądasz na chorego. Jesteś chory?
Gwałtowny podmuch wiatru zakrył twarz Harry'ego krawatem.
– Może trochę – powiedział. – Ale nie bardzo. A ty wyglądasz jak meduza, z tymi włosami powiewającymi… mi w twarz.
Harry wyjął z ust rudy włos. Birgittą uśmiechnęła się.
– Ciesz się, że nie jestem jelly boxfish.
– Jelly co? – zdziwił się Harry.
– Jelly boxfish - powtórzyła Birgitta. – To meduza, których sporo tutaj w Australii. Można powiedzieć, że jest o stopień gorsza od zwykłej meduzy…
– Jelly boxfish? - Harry usłyszał za plecami znajomy głos. Odwrócił się. To był Toowoomba.
– Jak się macie?
Harry po angielsku wyjaśnił, że to włosy Birgitty, które wiatr zwiał mu na twarz, nasunęły skojarzenie.
– No, gdyby to była jelly boxfish, na twarzy zaczęłyby ci już występować czerwone pręgi i wrzeszczałbyś jak człowiek ćwiczony batem – odparł Toowoomba. – Za kilka sekund byś się przewrócił, jad sparaliżowałby ci narządy oddechowe, zacząłbyś się dusić, a bez natychmiastowej pomocy umarłbyś bardzo bolesną śmiercią.
Harry podniósł ręce w geście obrony.
– Bardzo dziękuję, ale dość mam śmierci na dzisiaj, Toowoombo.
Aborygen pokiwał głową. Ubrany był w czarny jedwabny smoking z muszką. Zauważył spojrzenie Harry'ego.
– To jedyna rzecz w mojej szafie, która przypomina garnitur. W dodatku odziedziczyłem go po nim. – Wskazał głową na grób. – Oczywiście nie teraz, tylko kilka lat temu – dodał. – Andrew powiedział, że z niego wyrósł. To oczywiście bzdura. Nie chciał się przyznać, ale kupił go swego czasu z przeznaczeniem na bankiet po mistrzostwach Australii. Miał pewnie nadzieję, że ten smoking przeżyje ze mną coś, czego nie przeżył z nim.
Szli wysypaną żwirem alejką. Obok nich wolno sunęły samochody.
– Czy mogę ci zadać osobiste pytanie, Toowoombo? – spytał Harry.
– Chyba tak.
– Jak myślisz, dokąd trafi Andrew?
– O co ci chodzi?
– Myślisz, że jego dusza pójdzie do nieba czy do piekła?
Toowoomba popatrzył na niego z powagą.
– Jestem prostym człowiekiem, Harry. Mało wiem o takich sprawach i mało wiem o duszach, ale sporo wiem o Andrew Kensingtonie i jeśli tam, w górze, ktoś siedzi i pragnie mieć wokół siebie piękne dusze, to właśnie tam jest miejsce jego duszy. – Twarz Toowoomby się rozjaśniła. – Ale jeśli jest ktoś na dole, to myślę, że sam Andrew wolałby trafić właśnie tam. Nienawidził nudnych miejsc.
Roześmiali się cicho.
– Ale ponieważ to osobiste pytanie, Harry, to dam ci osobistą odpowiedź. Wydaje mi się, że przodkowie moi i Andrew mieli rację. Dość trzeźwo podchodzili do śmierci. Co prawda, w wielu plemionach wierzono w życie po śmierci albo w reinkarnację, w wędrówkę duszy od jednego człowieka do innego, a inni uważali, że dusze mogą objawiać się pod postacią duchów. W niektórych plemionach wierzono, że dusze zmarłych ukazują się na niebie pod postacią gwiazd. Wspólne jednak dla nich wszystkich było to, że człowiek prędzej czy później po wszystkich tych stadiach umiera naprawdę. Ostateczną definitywną śmiercią. Następuje koniec. Człowiek zmienia się w pył i po prostu znika. Od takiej perspektywy wieczności może się zrobić słabo, prawda?
– Wygląda na to, że Andrew pozostawił ci w spadku coś więcej niż tylko smoking – stwierdził Harry.
– To tak łatwo usłyszeć? – roześmiał się Toowoomba.
– Przemawia przez ciebie głos twego mistrza – powiedział Harry. – Facet powinien był zostać pastorem.
Zatrzymali się przy zakurzonym niedużym samochodzie, najwyraźniej należącym do Toowoomby.
– Posłuchaj, Toowoombo – powiedział nagle Harry wiedziony impulsem. – Może się zdarzyć, że będę potrzebował kogoś, kto dobrze znał Andrew i sposób jego myślenia, rozumiał, dlaczego postępował tak, a nie inaczej. – ^Wyprostował się, ich spojrzenia się spotkały. – Wydaje mi się, że ktoś zabił Andrew.
– Bzdura! – zirytował się Toowoomba. – Tobie się nie wydaje, ty to wiesz. Wszyscy, którzy znali Andrew, wiedzą, że on nigdy dobrowolnie nie opuścił imprezy. A dla niego życie było największą imprezą. Nie znam nikogo, kto by bardziej je kochał niż on. Bez względu na to, co ono z nim zrobiło. Gdyby był gotów do odejścia, to miał mnóstwo innych okazji i powodów do tego już wcześniej.
– To znaczy, że jesteśmy zgodni – powiedział Harry.
– Prawie zawsze zastaniesz mnie pod tym numerem – Toowoomba naskrobal coś na pudełku od zapałek. – To numer komórki.
Odjechał na północ swoim starym białym holdenem. Harry zaproponował Birgitcie, że poprosi któregoś z kolegów o podrzucenie do miasta. Wyglądało jednak na to, że większość już pojechała. Nagle jednak zatrzyma! się przed nimi stary elegancki buick. Kierowca opuścił szybę i wystawił czerwoną twarz z przyciągającym uwagę nosem. Przypominał kartofel, w którym rosło kilka innych kartofli, a był przy tym jeszcze czerwieńszy niż reszta twarzy i pokryty delikatną siateczką żyłek.
– Jedziecie do miasta? – spytał i zaprosił ich do samochodu. – Nazywam się Jim Connolly. To moja żona, Claudia – powiedział, kiedy usadowili się już na szerokim tylnym siedzeniu. Drobniutka ciemna twarz z promiennym uśmiechem odwróciła się do nich z przedniego siedzenia. Wyglądała na Indiankę i była tak maleńka, że głowa ledwie wystawała jej ponad oparcie.
Jim przyjrzał się Harry'emu i Birgitcie w lusterku.
– Przyjaciele Andrew? Koledzy z pracy? – ostrożnie prowadził limuzynę żwirową alejką, a Harry wyjaśniał, jak się sprawy mają.
– Aha, a więc jesteście z Norwegii i ze Szwecji. To daleko stąd. Ale prawie wszyscy w tym kraju pochodzą z jakiegoś dalekiego miejsca. Weźcie na przykład Claudię. Jest z Wenezueli. Z tego kraju, skąd są wszystkie miss. Ile tytułów Miss Universum macie, Claudio? Łącznie z twoimi, cha, cha, cha! – śmiał się tak, że oczy zniknęły mu wśród zmarszczek, a Claudia mu wtórowała.
– Jestem Australijczykiem – ciągnął Jim. – Mój prapradziadek przybył tu z Irlandii. Był mordercą i złodziejem, cha, cha, cha! Wiedzieliście, że kiedyś ludzie nie chcieli się przyznawać do pochodzenia od skazańców, chociaż przestępstwo popełniono ponad dwieście lat temu? Ale ja zawsze byłem z tego dumny. To oni z grupką marynarzy i żołnierzy zbudowali ten kraj. Mówimy, że to kraj szczęściarzy. Tak, tak, świat się zmienia. Słyszałem, że ostatnio wyszukiwanie skazańców wśród przodków jest w modzie. Okropne to, co się stało z Andrew, prawda?
Jim był rogiem obfitości słów. Harry'emu i Birgitcie udawało się wtrącić niewiele zdań, a im więcej mówił, tym wolniej jechał. Jak David Bowie na starym magnetofonie na baterie, który Harry dostał kiedyś od ojca. Kiedy podkręciło się dźwięk, taśma przesuwała się wolniej.
– Andrew i ja boksowaliśmy razem podczas tournee Jima Chiversa. Wiedzieliście, że Andrew nigdy nie miał złamanego nosa? Tak, tak, tej satysfakcji nikt mu nie odebrał. Aborygeni z natury mają płaskie nosy, więc pewnie nikt się nad tym nie zastanawiał, ale Andrew był w środku wspaniałym człowiekiem. Chłop z kościami i sercem na właściwym miejscu. Jeśli oczywiście serce może zostać na swoim miejscu u kogoś, kogo władze porwały od rodziców jako noworodka. A z całą pewnością serce mu pękło po tej awanturze w związku z mistrzostwami Australii w Melbourne, chyba o tym słyszeliście? Cholera, tyle wtedy stracił! – Jechali teraz mniej niż czterdzieści na godzinę. – Ta dziewczyna mistrza, Campbella, gotowa była czołgać się przed Andrew, ale pewnie przez całe życie była taka piękna, że nigdy nie nauczyła się, jak znieść odmowę. Gdyby tak było, wszystko potoczyłoby się inaczej. Ale kiedy tamtego wieczoru zapukała do drzwi pokoju Andrew w hotelu, a on uprzejmie kazał jej się wynosić, nie wytrzymała tego, tylko poszła prosto do swojego chłopaka i oświadczyła, że Andrew ją napastował. Zadzwonili do niego na górę i kazaliumu zejść do kuchni. Wciąż krążą legendy o tamtej bitwie. Po tym życie Andrew skręciło na boczny tor, ale jego nosa nigdy nie dostali. Cha, cha, cha! Jesteście parą?
– Nie całkiem. – Harry przemógł się, by to powiedzieć.
– A tak wyglądacie. – Jim popatrzył na nich w lusterku. – Może sami o tym nie wiecie, ale chociaż jesteście trochę przybici powagą chwili, to macie w sobie ten żar. Mogę się mylić, ale wyglądacie jak Claudia i ja, gdy byliśmy w sobie świeżo zakochani w pierwszych dwudziestu, trzydziestu latach. Cha, cha, cha! Teraz po prostu się kochamy, cha, cha, cha!
Claudia popatrzyła na męża błyszczącymi oczami.
– Poznałem Claudię podczas jednego z tournee. Była kobietą-wężem. Do dzisiaj potrafi się złożyć jak papierowa koperta, więc nie bardzo rozumiem, po co mi ten wielki buick, cha, cha, cha! Zalecałem się do niej codziennie przez cały rok, zanim pozwoliła mi się choćby pocałować. A potem powiedziała mi, że zakochała się we mnie od pierwszego wejrzenia. Już samo to było sensacją, zważywszy, że mój nos już wtedy dostał większe lanie niż nos Andrew przez cale życie. Ale żeby odgrywała cnotkę przez cały długi okropny rok? Kobiety czasami przyprawiają mnie o obłędny strach. Co ty na to, Harry?
– No tak, rozumiem, o co ci chodzi.
Popatrzył na Birgittę. Uśmiechała się leciutko.
Po trzech kwadransach na trasie, która zwykle zajmuje dwadzieścia minut, skręcili pod ratusz, gdzie Harry i Birgitta podziękowali za podwiezienie i wysiedli. Wiatr dotarł również do miasta. Stanęli wśród jego porywów, wyraźnie nie wiedząc, co powiedzieć.
– Bardzo niezwykła para – stwierdził wreszcie Harry.
– To prawda – przyznała Birgitta. – Są szczęśliwi.
Wściekły podmuch szarpnął drzewem w parku, Harry'emu wydało się, że widzi włochaty cień szukający schronienia.
– Co teraz robimy? – spytał.
– Pójdziesz ze mną do domu.
– Dobrze.
Martwe muchy, spłata długu i przynęta
Birgitta wsunęła Harry'emu papierosa do ust i zapaliła.
– Zasłużyłeś – powiedziała.
Harry sprawdził. Rzeczywiście nie czuł się najgorzej. Naciągnął na siebie prześcieradło.
– Wstydzisz się? – zaśmiała się Birgitta.
– Nie podoba mi się to twoje pożądliwe spojrzenie – odparował Harry. – Może nie wierzysz, ale ja nie jestem maszyną.
– Nie? – Birgitta ukąsiła go w dolną wargę. – Mógłbyś mnie oszukać. Ten stempel…
– Już dobrze, dobrze. Nie musisz być wulgarna akurat w chwili, kiedy życie jest piękne jak z obrazka.
Przytuliła się do niego i położyła mu głowę na piersi.
– Obiecałeś mi dalszy ciąg historii – szepnęła.
– No tak. – Harry zaciągnął się dymem. – Jak to było? Opowiem ci o początku. Kiedy chodziłem do ósmej klasy, do równoległej klasy przyszła nowa dziewczyna. Miała na imię Kristin. Wystarczyły trzy tygodnie, żeby ona i mój najlepszy kumpel, Ter je, który miał najbielsze zęby w szkole i grał w zespole na gitarze, zostali oficjalną autoryzowaną parą. Problem polegał tylko na tym, że to była dziewczyna, na którą czekałem całe życie.
Urwał.
– I co zrobiłeś? – dopytywała się Birgitta.
– Nic. Czekałem dalej. Powoli stałem się tym kumplem Terjego, z którym tak świetnie jej się o wszystkim gadało i któremu mogła się zwierzyć, kiedy coś między nimi się psuło. Nie miała przy tym świadomości, jak bardzo go to cieszy, i że on tylko czeka na moment, kiedy będzie mógł zaatakować. – Roześmiał się. – Boże, jak ja siebie nienawidziłem!
– Jestem głęboko wstrząśnięta – mruknęła Birgitta, czule gładząc go po włosach.
– Pewien kumpel zaprosił całe towarzystwo do opuszczonej zagrody dziadków w ten sam weekend, kiedy zespól Terjego miał występ. Piliśmy wino domowej roboty, a my z Kristin do późnej nocy siedzieliśmy na kanapie i rozmawialiśmy. Po jakimś czasie postanowiliśmy spenetrować ten wielki dom i poszliśmy na strych. Były tam zamknięte drzwi, ale Kristin znalazła klucz, który wisiał na gwoździu, i otworzyła. Położyliśmy się obok siebie na kołdrze w krótkim łóżku z podsufitką. W zagłębieniach kołdry leżała warstwa czegoś czarnego, przeraziłem się, kiedy zobaczyłem, że to zdechłe muchy. Musiały ich być tysiące. Widziałem jej twarz tuż przy swojej na białej poduszce w obramowaniu z martwych much, spowitą niebieskobiałym światłem księżyca w pełni, które wpadało przez okno. Jej skóra wydawała się w nim przezroczysta.
– Buu! – zawołała Birgitta, rzucając się na niego. Długo na nią patrzył.
– Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Leżeliśmy nieruchomo i niczego nie słuchaliśmy. W ciągu nocy kilka razy drogą przejechał samochód. Światła reflektorów omiotły sufit, a przez pokój przebiegły dziwaczne cienie. Dwa dni później Kristin zerwała z Terjem.
Harry obrócił się na bok, plecami do Birgitty. Wtuliła się w niego.
– Co było dalej, Valentino?
– Kristin i ja zaczęliśmy się spotykać w tajemnicy. Do czasu, aż nie dało się tego dłużej ukrywać.
– A jak przyjął to Terje?
– No cóż, czasami ludzie reagują tak jak w podręczniku. Terje kazał kumplom wybierać, on albo ja. I zgadnij, jaki był wynik tych wyborów. Oczywiście na korzyść tego z najbielszymi zębami w całej szkole.
– To musiało być okropne. Czułeś się samotny?
– Nie wiem, co było gorsze. I kogo bardziej było mi żal, Terjego czy siebie.
– Ty i Kristin mieliście przynajmniej siebie nawzajem.
– Tak, ale w pewnym sensie cała magia gdzieś przepadła. Kobieta idealna umarła.
– Co masz na myśli?
– Miałem dziewczynę, która porzuciła faceta dla jego najlepszego przyjaciela.
– A dla niej byłeś facetem, który bez skrupułów wykorzystał przyjaciela, żeby ją zdobyć.
– No właśnie. I to już na zawsze miało tkwić między nami. Wprawdzie skryte nieco pod powierzchnią, lecz przez cały czas żarzyło się niewypowiedzianą wzajemną pogardą, jakbyśmy byli współsprawcami brudnego mordu.
– No dobrze, musiałeś zadowolić się związkiem, w którym nie wszystko było doskonałe. Witamy w rzeczywistości.
– Nie zrozum mnie źle. Wydaje mi się, że nasze wspólne grzechy pod wieloma względami mocniej związały nas ze sobą. I myślę, że przez pewien czas naprawdę mocno się kochaliśmy. W niektóre dni byliśmy… doskonali. Jak dwie krople wody. Jak piękny obraz.
– Lubię, kiedy opowiadasz, Harry – roześmiała się Birgitta. – Oczy ci błyszczą, gdy mówisz takie rzeczy. Jak gdybyś znów tam był. Tęsknisz za tymi czasami?
– Za Kristin? – zastanowił się Harry. – Czasami tęsknię za czasem, który wspólnie przeżywaliśmy. Ale za Kristin? Ludzie się zmieniają. Osoba, za którą się tęskni, być może już nie istnieje. Cholera, człowiek sam też się zmienia! Kiedy już się coś przeżyło, to jest za późno, już nigdy nie będzie się tego przeżywać po raz pierwszy. To smutne, ale tak jest.
– Na przykład pierwszej miłości? – spytała Birgitta cicho.
– Na przykład pierwszej miłości – powtórzył Harry i pogładził ją po policzku. Potem znów nabrał powietrza. – Muszę cię o coś prosić, Birgitto. O pewną przysługę.
Muzyka ogłuszała i Harry musiał nachylać się do Teddy'ego, żeby słyszeć, co mówi. Teddy opowiadał o swojej nowej gwieździe o imieniu Melissa, dziewiętnastolatce, która rzuciła na kolana cały lokal. Harry przyznawał, że nie ma w tym przesady.
– Sława. To jest najważniejsze, wiesz – stwierdził Teddy. – Możesz się ogłaszać i reklamować, ile tylko chcesz, ale koniec końców, sprzedaje się tylko jedna rzecz: sława.
A sława najwyraźniej się rozniosła, bo po raz pierwszy od dawna w klubie było prawie pełno. Po kowbojskim numerze Melissy z lassem mężczyźni stawali na krzesłach i nawet damska mniejszość uprzejmie ją oklaskiwała.
– Spójrz – powiedział Teddy. – To wcale nie dlatego, że to nie jest klasyczny striptiz, bo przecież widać, że jest, wiesz. Mieliśmy tuzin dziewczyn, wykonujących dokładnie ten sam numer, a publiczność nawet nie mrugnęła. Powody, dla których ten występ się różni, są dwa: niewinność i zaangażowanie.
Z doświadczenia jednak Teddy wiedział, że takie fale popularności to z reguły stadium przemijające. Po pierwsze, publiczność stale szuka czegoś nowego, po drugie, branża wykazuje tendencję do pożerania swoich własnych dzieci.
– Dobry striptiz wymaga entuzjazmu, wiesz. – Teddy przekrzykiwał rytm muzyki disco. – Mało która z tych dziewczyn potrafi utrzymać entuzjazm przy tak ciężkiej pracy. Cztery występy każdego pieprzonego dnia, wiesz. Zaczynają się nudzić i zapominają o publiczności. Widziałem to już za dużo razy. Bez względu na to, jak są popularne, wytrenowane oko bez trudu dostrzeże, kiedy jakaś gwiazda jest już skończona.
– Jak to widać?
– No cóż, to tancerki, prawda? Muszą słuchać muzyki, wczuwać się w nią, wiesz. Kiedy zaczynają być zbyt pewne siebie i odrobinę wyprzedzają rytm, to nie jest, jak mogłoby się wydawać, oznaka nadgorliwości, przeciwnie, to znak, że są znudzone i wkrótce będą skończone. W dodatku podświadomie skracają ruchy, raczej je zapowiadając niż wykonując. Trochę tak jak ludzie, którzy opowiadają ten sam dowcip zbyt wiele razy. Zaczynają opuszczać drobne, ale ważne szczegóły, dzięki którym śmiejesz się przy puencie. Z takimi rzeczami trudno jest coś zrobić. Trudno jest kłamać mową ciała i to się przenosi na publiczność, wiesz. Dziewczyna dostrzega problem i żeby trochę poprawić występ, żeby się rozluźnić, wypija przed wyjściem na scenę kilka drinków. Czasami za dużo. A potem… – Teddy przyłożył palec do dziurki od nosa i wciągnął powietrze.
Harry pokiwał głową. Historia brzmiała znajomo.
– Odkrywa proszek, który, w przeciwieństwie do alkoholu, ją ożywia, i który ponadto, jak słyszała, działa odchudzające Po pewnym czasie musi brać więcej, żeby poczuć ożywienie niezbędne, by dać z siebie wszystko każdego wieczoru. Po pewnym czasie musi brać, żeby w ogóle wyjść na scenę, i z czasem skutki stają się widoczne. Czuje, że traci zdolność koncentracji, i zaczyna nienawidzić wrzasków pijanej publiczności. A pewnego dnia po prostu schodzi ze sceny, wściekła i zapłakana. Kłóci się z menedżerem, bierze tydzień urlopu i wraca. Ale nie jest już w stanie wczuć się w atmosferę tak jak kiedyś. Nie potrafi karmić wewnętrznej świadomości, która pomagała jej odpowiednio wymierzyć ruchy. W sali robi się coraz puściej i w końcu przychodzi pora na ulicę i nowy rodzaj pracy.
Tak, Teddy rzeczywiście się na tym znal. Ale to wszystko na razie należało do przyszłości. Teraz chodziło o jak najdokładniejsze wydojenie krowy, która stała dzisiaj na scenie z wielkimi krowimi oczyma, pełnymi wymionami i była prawdopodobnie, zważywszy na wszystko, bardzo szczęśliwą krową.
– Nie uwierzysz, kto tu przychodzi podrywać nasze nowe talenty – zarechotał Teddy, otrzepując klapy marynarki. – Niektórzy są z twojej branży, i to wcale nie posterunkowi.
– Mały striptiz nikomu nie zaszkodzi.
– No cóż – powiedział Teddy z namysłem. – Dopóki są w stanie pokryć później szkody, to drobne zadrapania się zagoją.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Niewiele – odparł Teddy. – Ale dość już o tym. Co cię znów sprowadza w te okolice, konstablu?
– Dwie rzeczy. Dziewczyna, którą znaleziono w Centennial Park, okazała się mniej niewinna, niż mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Badania krwi wykazały obecność amfetaminy, a bliższe sprawdzenie przyprowadziło nas tutaj. Stwierdziliśmy, że występowała tu na scenie tego wieczoru, w którym zaginęła.
– Tak, Barbara. Tragiczna historia, prawda? – Teddy próbował zrobić smutną minę. – Fajna dziewczyna, chociaż nie była utalentowaną striptizerką. Znaleźliście coś?
– Mieliśmy nadzieję, że może ty będziesz mógł nam pomóc, Mongabi.
Teddy nerwowo przeciągnął dłonią przez czarną falę włosów.
– Przykro mi, konstablu, ona nie była z mojej stajni. Pogadaj z Sammym, on się na pewno zjawi później.
Na moment rozdzieliła ich para ogromnych obciągniętych satyną cycków. Kiedy zniknęły, przed Harrym stał kolorowy drink.
– Powiedziałeś, że przyszedłeś tu z dwóch powodów, konstablu. Jaki jest ten drugi?
– A, to najzupełniej prywatna sprawa, Mongabi. Ciekaw jestem, czy widziałeś już kiedyś mojego kumpla, który tam stoi. – Harry wskazał na bar. Wysoka czarna postać w smokingu pomachała do nich. Teddy pokręcił głową.
– Jesteś całkiem pewien, Mongabi? On jest dość sławny. Wkrótce zostanie mistrzem Australii w boksie. Zapadła cisza. Teddy Mongabi uciekł wzrokiem.
– Co ty mi próbujesz…
– Oczywiście w wadze ciężkiej. – Harry wśród parasolek i plasterków cytryny w drinku z soku owocowego odnalazł słomkę i pociągnął.
Teddy uśmiechnął się z wysiłkiem.
– Posłuchaj, konstablu, o ile się nie mylę, to właśnie ucięliśmy sobie przyjemną pogawędkę.
– Oczywiście, że tak – uśmiechnął się Harry. – Ale nie można żyć samymi tylko przyjemnościami, prawda? A przyjemności właśnie się skończyły.
– Posłuchaj, konstablu Holy. Nie uważam tego, co wydarzyło się ostatnio, za przyjemniejsze niż ty. Bardzo mi z tego powodu przykro. Ale musisz przyjąć na siebie część winy, dobrze wiesz. Kiedy wszedłeś tu dziś wieczorem i usiadłeś, myślałem, że tak jak ja wychodzisz z założenia, że tamto było, minęło. Wydawało mi się, że możemy być zgodni co do wielu rzeczy. Wiesz, obaj mówimy tym samym językiem.
Muzyka disco nagle się urwała, na sekundę zapadła cisza. Teddy zamilkł. Rozległ się odgłos głośnego siorbnięcia, kiedy Harry wessał przez słomkę resztki soku owocowego ze szklanki.
Teddy przełknął ślinę.
– Wiem na przykład, że Melissa nie ma żadnych szczególnych planów na resztę wieczoru – spojrzał błagalnie na Harry'ego.
– Dziękuję, Mongabi. Doceniam troskę. Ale akurat w tej chwili nie mam czasu. Najpierw muszę się uporać z tym, a później stąd wyjść. – Wyciągnął spod marynarki wielką policyjną pałkę gumową z rączką. – Tak nam się cholernie spieszy, że nie wiem, czy zdążę cię porządnie zlać.
– Co, u diab…
Harry wstał.
– Mam nadzieję, że Geoff i Ivan są dziś wieczorem na dyżurze. Mój kumpel miał wielką ochotę się z nimi spotkać. Wiesz.
Teddy próbował podnieść się z krzesła.
– Zamknij oczy – powiedział Harry i uderzył.
– Tak?
– Halo, czy to Evans?
– Być może. Kto pyta?
– Cześć, mówi Birgitta. Szwedka, koleżanka Inger, no wiesz. Widzieliśmy się kilka razy w The Albury. Mam długie, jasne rudawe włosy. Przypominasz sobie?
– Oczywiście, że cię pamiętam. Birgitta, tak? Jak się masz? Skąd zdobyłaś ten numer?
– U mnie wszystko w porządku. Raz lepiej, raz gorzej, wiesz. Trochę mi smutno z powodu tego, co się stało z Inger. Ale ty o tym wszystkim sam wiesz, nie będę cię dręczyć. Numer dostałam od Inger, na wypadek gdybyśmy szukali jej w Nimbin.
– Aha.
– Tak się składa, że wiem, że masz coś, czego potrzebuję, Evans.
– Tak?
– Pewnej rzeczy.
– Rozumiem. Przykro mi, że muszę cię rozczarować, ale raczej nie mam tego, czego szukasz. Posłuchaj… hm… Birgitto…
– Ty nie rozumiesz. Muszę się z tobą zobaczyć!
– Spokojnie. To, czego potrzebujesz, może ci załatwić setka innych ludzi. Pamiętaj, że rozmawiamy przez telefon. Uważaj, żebyś nie powiedziała czegoś, czego nie powinnaś. Przykro mi, że nie mogę ci pomóc.
– To, czego potrzebuję, zaczyna się na „m”, a nie na „h”. I tylko ty to masz.
– Bzdura!
– Wiem, że są jacyś inni, ale ja nikomu nie ufam. Kupuję nie tylko dla siebie, potrzeba mi dużo i dobrze zapłacę.
– Jestem teraz trochę zajęty, Birgitto. Bardzo proszę, nie dzwoń do mnie więcej tutaj.
– Chwileczkę! Mogę… Wiem parę rzeczy. Wiem, co lubisz.
– Co lubię?
– Co lubisz naprawdę. Co cię podnieca.
– Zaczekaj chwilę… Przepraszam, musiałem tylko kogoś stąd wyprowadzić. Ciągłe marudzenie. Co więc, twoim zdaniem, lubię, Birgitto?
– Nie mogę o tym mówić przez telefon, ale… ale mam jasne włosy i… ja też to lubię.
– Mój Boże, przyjaciółki! Nigdy nie przestaniecie mnie dziwić. Naprawdę sądziłem, że Inger potrafi milczeć na taki temat.
– Kiedy mogę się z tobą spotkać, Evans? Spieszy mi się.
– Przyjeżdżam do Sydney pojutrze, ale może złapałbym jakiś wcześniejszy samolot…
– Tak.
– Hm…
– Kiedy możemy…
– Cicho, Birgitto, myślę. No dobrze, słuchaj uważnie. Jutro wieczorem, o ósmej. Idź na Darlinghurst Road. Zatrzymaj się przy Hungry Johnie po lewej i rozejrzyj za czarnym holdenem z przydymionymi szybami. Jeśli go tam nie będzie do wpół do dziewiątej, możesz wracać do domu. Tylko pamiętaj o tym, żeby pokazać mi swoje włosy.
– Ostatni raz? Cóż, Kristin zadzwoniła do mnie nagle pewnej nocy. Chyba była trochę pijana. Skrzyczała mnie, nie pamiętam już za co. Pewnie za to, że zniszczyłem jej życie. Często twierdziła, że bliscy jej ludzie popsuli coś, co tak wspaniale zaplanowała.
– Tak bywa z dziewczynkami, które w dzieciństwie za dużo same bawiły się lalkami – przerwała mu Birgitta.
– Może. Ale jak już mówiłem, nie pamiętam, o co chodziło. Sam nie byłem trzeźwy.
Harry uniósł się na łokciach na piasku i popatrzył na morze. Fale napływały, bieliły się na szczytach i piana na moment zawisała w powietrzu, a potem, połyskując w słońcu jak potłuczone szkło, opadała na skały przy Bondi Beach.
– Ale później raz się z nią widziałem. Odwiedziła mnie w szpitalu po wypadku. W pierwszej chwili wydawało mi się, że śnię, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem, że siedzi przy łóżku. Blada, prawie przezroczysta. Była tak samo piękna jak wtedy, gdy ujrzałem ją po raz pierwszy.
Birgitta uszczypnęła go w fałdkę tłuszczu na boku.
– Przesadzam? – spytał Harry.
– Nie, mów dalej. – Leżała na brzuchu i się śmiała.
– Co to ma znaczyć? Oczekuję od ciebie bodaj odrobiny zazdrości, kiedy opowiadam ci w taki sposób o swojej dawnej dziewczynie. Nie rozumiesz? A ty co? Z im większymi szczegółami przedstawiam ci swoją romantyczną przeszłość, tym bardziej ci się to podoba.
Birgitta popatrzyła na niego zmrużonymi oczami znad ciemnych okularów.
– Z przyjemnością odkrywam, że mój gliniarz macho miał jakieś życie uczuciowe, chociaż ten etap ma już za sobą.
– Za sobą? A jak nazwiesz to, co jest teraz?
Roześmiała się.
– To dojrzały, przemyślany wakacyjny romans, z zachowaniem odpowiedniego dystansu i z odpowiednią ilością seksu, żeby wart był zachodu.
Harry pokręcił głową.
– To nieprawda, Birgitto, dobrze o tym wiesz.
– Wiem, wiem, ale to w porządku, Harry. Teraz już w porządku. Przez krótką chwilę miałam tylko trudniejszy okres. Opowiadaj dalej! Jak się zanadto roznamiętnisz w szczegółach, dam ci znać. W dodatku odwdzięczę ci się opowieścią o swoim byłym chłopaku. – Z zadowoloną miną obróciła się na ciepłym piasku. – To znaczy o byłych chłopakach.
Harry otrzepał jej z piasku białe plecy.
– Pewna jesteś, że się nie spalisz? To słońce i twoja skóra…
– To pan mnie smarował, panie Hole.
– Nie wiem tylko, czy faktor słoneczny jest dostatecznie wysoki. No dobrze, zapomnijmy o tym. Po prostu nie chcę, żebyś się spaliła.
Harry popatrzył na jej wrażliwą na słońce skórę. Kiedy poprosił ją o przysługę, zgodziła się natychmiast, bez chwili wahania.
– Daj już sobie spokój, tatuśku, i opowiadaj!
Wentylator nie działał.
– Cholera, przecież jest nowy! – Wadkins walił w tył urządzenia, na zmianę włączając je i wyłączając. Bez skutku. Wentylator był teraz niemym kawałkiem aluminium i martwej elektroniki.
– Zostaw to, Larry! – burknął w końcu McCormack. – Poproś Laurę, żeby załatwiła jakiś nowy. Jest D-day i mamy na głowie ważniejsze rzeczy. Larry?
Wadkins zirytowany odstawił wiatrak.
– Wszystko gotowe, sir. Będziemy mieć w okolicy trzy samochody. Panna Enquist zostanie wyposażona w nadajnik radiowy, żebyśmy w każdej chwili wiedzieli, gdzie się znajduje, i w mikrofon, żebyśmy mogli ocenić sytuację. Plan jest taki, że zabierze White'a do siebie do domu, gdzie będziemy już czekali we trzech, Holy, Lebie i ja, odpowiednio w szafie w sypialni, na balkonie i w korytarzu przy mieszkaniu. Jeżeli coś się stanie w aucie albo pojadą gdzie indziej, ruszą za nimi trzy samochody.
– A taktyka?
Yong poprawił okulary.
– Jej zadanie to skłonienie go do powiedzenia czegoś o morderstwach, sir. Zaszantażuje go, mówiąc, że pójdzie na policję z tym, co o jego zwyczajach erotycznych opowiedziała jej Inger Holter. Kiedy White poczuje, że ona się nie ugnie, może się na coś zdecyduje.
– Jak długo czekamy z wejściem?
– Dopóki nie będziemy mieć konkretnych dowodów na taśmie, a w najgorszym razie do chwili, gdy ją zaatakuje.
– Ryzyko?
– Akcja oczywiście nie jest pozbawiona ryzyka, ale uduszenie człowieka wymaga czasu. Przez cały czas będą nas od niego dzielić sekundy.
– A jeśli on ma broń?
Yong wzruszył ramionami.
– O ile wiemy, byłoby to bardzo nietypowe zachowanie, sir.
McCormack wstał i zaczął swoją wędrówkę po niewielkim pomieszczeniu. Przypominał Harry'emu starego tłustego lamparta, którego jako dziecko widział w zoo. Zwierzę miało tak małą klatkę, że przednia polowa ciała musiała skręcać, zanim tylna zakończyła poprzedni zakręt. W przód i w tył, w przód i w tył.
– A jeśli będzie domagał się seksu, zanim coś powie? Albo zanim coś się stanie?
– Ona odmówi. Powie, że zmieniła zdanie. Ze tak tylko mówiła, aby go nakłonić do załatwienia jej morfiny.
– A potem pozwolimy mu odejść?
– Nie będziemy robić plusku, dopóki nie będziemy mieli pewności, że możemy go zwinąć.
McCormack nakrył górną wargę dolną.
– Dlaczego ona się zgodziła?
Zapadła cisza.
– Ponieważ nie lubi gwałcicieli i morderców – powiedział wreszcie Harry po dłuższej przerwie. – Zwłaszcza gdy zabijają ludzi, których zna.
– A poza tym?
Tym razem przerwa była jeszcze dłuższa.
– Ponieważ ja ją o to poprosiłem – oświadczył w końcu Harry.
– Mogę ci przeszkodzić, Yong?
Yong Sue z uśmiechem uniósł głowę znad komputera.
– Jasne, stary.
Harry opadł na krzesło. Pracowity Chińczyk dalej stukał w klawiaturę, jednym okiem patrząc na ekran, a drugim na niego.
– Dobrze by było, gdyby to mogło zostać między nami, Yong, ale straciłem wiarę.
Yong przestał stukać.
– Uważam, że Evans White to ślepy tor – ciągnął Harry.
– Dlaczego?
– Trochę trudno to wyjaśnić, ale o paru rzeczach nie potrafię przestać myśleć. Andrew próbował mi coś powiedzieć w szpitalu. I wcześniej też.
Harry urwał, więc Yong skinieniem głowy zachęcił go do dalszego mówienia.
– Próbował dać mi do zrozumienia, że rozwiązanie leży bliżej, niż mi się wydaje. Mam wrażenie, że sprawcą jest oso ba, której Andrew z jakiegoś powodu nie mógł zwinąć sam. Że potrzebował do tego kogoś z zewnątrz. Na przykład mnie. Norwega, który wpada tylko na chwilę i wraca następnym samolotem. Tak właśnie myślałem, kiedy uznałem, że mordercą jest Otto Rechtnagel, i że Andrew chciałby, aby zatrzymał go ktoś inny, ponieważ był jego bliskim przyjacielem. W głębi ducha jednak uważałem, że coś tu się nie zgadza. Teraz już rozumiem, że Andrew nie chodziło o niego, tylko o kogoś innego. Yong chrząknął.
– Wcześniej o tym nie wspominałem, Harry, ale zareagowałem, kiedy Andrew przyszedł z tą rewelacją o świadku, który ponoć widział Evansa White'a w Nimbin w dniu, kiedy popełniono morderstwo. Teraz przyszło mi do głowy, że Andrew mógł mieć inny powód, by odciągnąć uwagę od White'a, a mianowicie to, że White miał na niego haka. Wiedział, że Andrew jest heroinistą. Mógł go wykopać z policji i wsadzić do więzienia. Nie podoba mi się ta myśl, ale czy nigdy nie przyszło ci do głowy, że Andrew i White mogli w tej sprawie się umówić?
– To się zaczyna komplikować, Yong, ale… Tak, rzeczywiście rozważałem taką możliwość. I odrzuciłem ją. Pamiętaj, że to Andrew z własnej woli postarał się, abyśmy zidentyfikowali i odnaleźli Evansa White'a na podstawie tego zdjęcia.
– Hm? – Yong podrapał się w tył głowy ołówkiem. – Pewnie poradzilibyśmy sobie bez niego, ale dłużej by to potrwało. Wiesz, ile jest procent szansy na to, że mordercą jest druga strona w związku? Pięćdziesiąt osiem. Andrew wiedział, że zaangażujemy wielkie siły do odszukania tajemniczego chłopaka Inger Holter po tym, jak przetłumaczyłeś ten list. Jeśli więc naprawdę chciał chronić White'a, a jednocześnie to ukrywać, równie dobrze mógł nam pomóc. Dla zachowania pozorów. Nie zdziwiło cię na przykład to, że bez najmniejszego trudu rozpoznał kilka ścian domów z miejsca, w którym przebywał otępiony marihuaną sto lat temu?
– Może masz rację, Yong, nie wiem. Tak czy owak, uważam, że nie ma sensu zasiewać wątpliwości teraz, kiedy chłopcy wiedzą, co mają robić. Może mimo wszystko Evans White jest człowiekiem, którego szukamy. Ale gdybym naprawdę tak myślał, to nigdy w życiu nie poprosiłbym Birgitty, żeby próbowała się z nim spotkać.
– Więc jak sądzisz, kto jest mordercą?
– Kto jest nim tym razem, to chcesz powiedzieć?
Yong uśmiechnął się.
– Mniej więcej.
Harry potarł brodę.
– Już dwa razy dzwoniłem na alarm. Po dwóch fałszywych alarmach na trzeci już nikt nie reaguje, prawda? Dlatego tym razem muszę mieć całkowitą pewność.
– Dlaczego przychodzisz do mnie, Harry? Dlaczego nie do któregoś z szefów?
– Ponieważ ty możesz zrobić dla mnie parę rzeczy. Dyskretnie coś sprawdzić i znaleźć potrzebne mi dane w taki sposób, żeby nikt inny tutaj się o tym nie dowiedział.
– Nikt ma o tym nie wiedzieć?
– Wiem, że to może się wydać śmierdzące, i wiem, że masz więcej do stracenia niż inni. Ale jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc, Yong. I co ty na to?
Yong długo patrzył na Harry'ego.
– Czy to ci pomoże znaleźć mordercę, Harry? – spytał wreszcie.
– Mam nadzieję, że tak.
Akcja
– Bravo, odezwij się!
W radiu zatrzeszczało.
– Radio działa jak trzeba! – krzyknął Lebie. – Jak tam w środku?
– W porządku – odparł Harry.
Siedział na zaścielonym łóżku i patrzył na zdjęcie Birgitty na nocnym stoliku. Była to fotografia z konfirmacji. Birgitta, z włosami w lokach i bez piegów, gdyż na prześwietlonym zdjęciu nie były widoczne, wyglądała młodo, poważnie i obco. Nieładnie. Mówiła mu, że trzyma to zdjęcie jako pociechę na złe dni. Stanowiło dowód na to, że mimo wszystko sprawy posunęły się naprzód.
– Jak wygląda plan czasowo? – zawołał Lebie z kuchni.
– Birgitta wychodzi z pracy za piętnaście minut. Chłopcy są teraz w The Albury i mocują na niej mikrofon i nadajnik.
– Odwiozą ją na Darlinghurst Road?
– Nie. Nie wiemy, gdzie jest White. Może przypadkiem zobaczyć, jak Birgitta wysiada z samochodu, i zacząć coś podejrzewać. Ona pójdzie z The Albury piechotą.
Wadkins wszedł z korytarza.
– Wygląda na to, że wszystko w porządku. Mogę stać za rogiem przy bramie, tak by mnie nie zauważyli, i iść za nimi na górę. Przez cały czas będziemy mieć wzrokowy kontakt z twoją dziewczyną, Holy. Gdzie ty jesteś, Holy?
– Tu, w środku, sir. Słyszałem, dobrze słychać, sir.
– A radio, Lebie?
– Jest kontakt, sir. Wszystko na swoim miejscu. Można zaczynać.
Harry raz po raz powtarzał wszystko w myślach, w jedną i w drugą stronę. Przedstawiał sobie kolejne argumenty, starał się obejrzeć wszystko pod każdym kątem i w końcu zdecydował, że nie obchodzi go, że ona przyjmie to jako beznadziejny banał, dziecinadę albo łatwe wyjście. Rozpakował kupioną wcześniej czerwoną dziką różę i wstawił ją do szklanki z wodą, która stała obok zdjęcia na nocnym stoliku.
Zawahał się przez moment. Może kwiat ją zdenerwuje? Może Evans White zacznie wypytywać, widząc różę przy łóżku? Delikatnie musnął palcem jeden z cierni. Nie, Birgitta zrozumie, że to pociecha. Ta róża doda jej sił.
Spojrzał na zegarek. Była ósma.
– No, miejmy to już za sobą! – zawołał.
Coś poszło nie tak. Harry nie słyszał, co mówią, ale dochodziły go trzaski z radia w pokoju. Za dużo ich było. Każdy z góry wiedział, co ma robić, gdyby więc wszystko szło zgodnie z planem, nie trzeba by było tyle rozmawiać przez radio.
– Jasna cholera! – przeklinał Wadkins.
Lebie zdjął słuchawki i obrócił się do Harry'ego.
– Ona się nie zjawiła – powiedział.
– Co ty mówisz?
– Wyszła z The Albury dokładnie za piętnaście ósma, dojście stamtąd do King's Cross nie zabiera więcej niż dziesięć minut. A to było już dwadzieścia pięć minut temu.
– Mówiliście, że przez cały czas będzie na oku.
– Od momentu, kiedy pojawi się na miejscu spotkania. Dlaczego ktoś miałby…
– A co z mikrofonem? Przecież, wychodząc, miała łączność?
– Stracili kontakt. Mieli go i nagle się urwał. Żadnego dźwięku.
– Mamy mapę? Którędy ona szła? – mówił cicho i szybko.
Lebie wyjął z torby atlas i podał go Harry'emu, który gorączkowo zaczął szukać planu Paddington i King's Cross.
– Którędy miała tam dojść? – spytał Lebie przez radio.
– Najprostszą drogą. Victoria Street.
– To tutaj. Skręt z Oxford Street na Victoria Street obok Saint Vincent Hospital i Green Park, do skrzyżowania, przy którym zaczyna się Darlinghurst Road, i dwieście metrów dalej do Hungry Johna. Prościej już być nie może, cholera!
Wadkins sięgnął po mikrofon.
– Smith, wyślij dwa samochody na Victoria Street, niech poszukają dziewczyny. Powiadom ludzi z The Albury, żeby pomogli. Jeden samochód ma zostać przy Hungry Johnie na wypadek, gdyby się pojawiła. Pospieszcie się, ale róbcie jak najmniej hałasu! I zgłoście się natychmiast, jak tylko będziecie coś wiedzieć! – Rzucił mikrofonem. – Jasna cholera! Co tu się, u diabła, dzieje? Wpadła pod samochód? Ktoś ją obrabował? Zgwałcił? Cholera!
Lebie i Harry popatrzyli na siebie.
– Może White przypadkiem jechał Victoria Street, zobaczył ją i stamtąd zabrał? – podsunął Lebie. – Przecież już wcześniej spotkał ją w The Albury. Mógł ją rozpoznać.
– Nadajnik radiowy! – zawołał Harry. – On wciąż musi działać.
– Bravo, Bravo, tu Wadkins. Macie sygnał z radionadajnika? Tak? Od strony The Albury? To znaczy, że nie może być daleko. Szybko, szybko! W porządku. Bez odbioru.
Trzej mężczyźni siedzieli w milczeniu. Lebie zerkał na Harry'ego.
– Spytaj, czy widzieli samochód Evansa White'a – poprosił Harry.
– Bravo, tu Lebie. Co z tym czarnym holdenem? Ktoś go widział?
– Nie.
Wadkins zerwał się z miejsca i zaczął krążyć po pokoju, przeklinając cicho. Harry, odkąd wszedł tutaj, kucał, dopiero teraz poczuł, jak drżą mu mięśnie ud. W radiu znów zatrzeszczało.
– Charlie, tu Bravo, odezwij się.
Lebie wcisnął guzik głośnika.
– Bravo, tu Charlie. Odbiór.
– Mówi Stolz. Znaleźli torebkę z radionadajnikiem i mikrofonem w Green Park. Dziewczyna zniknęła.
– Torebkę? – zdumiał się Harry. – Nie przylepili go jej do ciała?
Wadkins się skrzywił.
– Zapomniałem ci powiedzieć, ale dyskutowaliśmy o tym, co by się stało, gdyby on za bardzo się do niej przystawiał… No, zaczął jej dotykać, trochę na rozgrzewkę. Panna Enquist przyznała, że lepiej, żeby sprzęt był w torebce.
Harry już włożył marynarkę.
– Dokąd ty idziesz? – spytał Wadkins.
– On na nią czekał – powiedział Harry. – Pewnie szedł za nią od The Albury. Nie zdążyła nawet krzyknąć. Założę się, że użył szmatki z eterem. Takiej samej, jaką zastosował na Ottonie Rechtnaglu.
– Na ulicy? – spytał z powątpiewaniem Lebie.
– Nie, w parku. Idę tam. Znam tam kogoś.
Joseph mrugał i mrugał. Był tak pijany, że Harry miał ochotę się rozpłakać.
– Myślałem, że stoją i się całują, Harry.
– Powtarzasz mi to już czwarty raz, Joseph. Jak on wyglądał? Dokąd poszli? Miał samochód?
– Kiedy przechodzili obok, Mikke i ja skomentowaliśmy, że ona jest bardziej pijana niż my. Wydaje mi się, że akurat tego Mikke jej zazdrościł. Hi, hi, poznaj Mikkego. Przyjechał z Finlandii.
Mikke leżał na sąsiedniej ławce i już dawno zasnął.
– Spójrz na mnie, Joseph! Spójrz na mnie! Muszę ich znaleźć! Rozumiesz? Ten facet jest prawdopodobnie mordercą!
– Próbuję, Harry. Naprawdę próbuję. Cholera, tak bym ci chciał pomóc!
Joseph zacisnął oczy i, jęcząc, pięścią uderzył się w czoło.
– W tym przeklętym parku jest tak ciemno, że mało co widziałem. Wydaje mi się, że on był dość duży.
– Gruby? Wysoki? Jasny? Ciemny? Kulawy? Okulary? Broda? Kapelusz?
Joseph w odpowiedzi przewrócił oczami.
– Masz fajkę, stary? Od papierosa rozjaśni mi się w głowie.
Ale żaden papieros świata nie zdołałby rozwiać alkoholowej mgły, spowijającej mózg Josepha. Harry dał mu całą resztę rozpoczętej paczki i poprosił, żeby spytał Mikkego, co zapamiętał, kiedy się obudzi. Nie wierzył jednak, by to coś dało.
Kiedy Harry wrócił do mieszkania Birgitty, była już druga w nocy. Lebie siedział przy radiu i spojrzał na niego ze współczuciem. Powiedział coś, z czego Harry nie zrozumiał ani słowa, ale pokiwał twierdząco głową i odpowiedział:
– Nic. – Osunął się na krzesło.
– Jaka atmosfera w komendzie? – spytał Lebie.
Harry zaczął szukać papierosów i dopiero po chwili przypomniał sobie, że oddał je Josephowi.
– Moment przed chaosem. Wadkins kompletnie traci panowanie. Jeżdżą samochodami z syrenami na fuli, jak bezgłowe kury, przez pół Sydney. Wiedzą o Whicie jedynie to, że wyjechał z farmy w Nimbin dzisiaj i samolotem o czwartej poleciał do Sydney. Od tej pory już nikt go nie widział.
Poprosił Lebiego o papierosa. Palili w milczeniu.
– Idź do domu, prześpij się parę godzin, Sergej. Ja tu zostanę na noc na wypadek, gdyby Birgitta się pojawiła. Radio zostaw włączone, żebym wiedział, co się dzieje.
– Mogę się przespać tutaj, Harry.
Harry pokręcił głową.
– Wracaj do domu. Zadzwonię i obudzę cię, jak coś się będzie działo.
Lebie nasadził czapkę ze znaczkiem drużyny Bearsów na błyszczącą czaszkę. Jeszcze chwilę zwlekał w drzwiach.
– Znajdziemy ją, Harry. Czuję po sobie. Trzymaj się, stary.
Harry spojrzał na niego. Trudno było stwierdzić, czy Lebie wierzy w to, co mówi.
Gdy tylko Harry został sam, otworzył okno i wyjrzał na dachy domów. Zrobiło się chłodniej, ale powietrze wciąż było łagodne, przesycone zapachem miasta, ludzi i jedzenia ze wszystkich zakątków świata. Była to jedna z najpiękniejszych letnich nocy w jednym z najpiękniejszych miast na ziemi. Popatrzył na gwiaździste niebo, pokryte nieskończonością drobnych świecących punkcików, które zdawały się pulsować i żyć, gdy popatrzyło się na nie dostatecznie długo. Całe to bezsensowne piękno.
Ostrożnie usiłował wysondować własne uczucia. Ostrożnie, bo nie miał siły, by całkiem dać im się ponieść. Na razie jeszcze nie. Najpierw te dobre. Tylko trochę. Nie wiedział, czy robi się od nich silniejszy, czy też słabszy. Twarz Birgitty w jego dłoniach, resztki śmiechu wciąż tkwiącego w oczach. I złe uczucia. To je musiał teraz trzymać z daleka. Ale sprawdzał je. Jak gdyby chciał wiedzieć, jaką mają siłę.
Miał wrażenie, że siedzi w łodzi podwodnej na dnie zbyt głębokiego morza rozpaczy i beznadziejności. Morze napierało, chciało wedrzeć się do środka. Dookoła już zaczęło trzeszczeć i pękać. Pozostawała jedynie nadzieja, że kadłub wytrzyma, że trwający całe życie trening w panowaniu nad sobą wreszcie się na coś przyda. Harry pomyślał o duszach, które po śmierci człowieka zamieniają się w gwiazdy. Ale nie wypatrywał tej jednej konkretnej.
Dwie rozmowy z mordercą, kukabura i faza REM
Po wypadku Harry wielokrotnie zadawał sobie pytanie, czy by się zamienił, gdyby mógł, i to on był tym, który skasował słupek w płocie przy Sorkedalsveien, miał ceremonialny pogrzeb z umundurowanymi oddziałami policji i rozpaczającymi rodzicami, zdjęcie w korytarzu komendy na Gronland i z czasem stał się wyblakłym, choć drogim sercu wspomnieniem dla kolegów i krewnych. Czy nie była to kusząca alternatywa dla kłamstwa, z którym musiał żyć, pod wieloma względami jeszcze bardziej upokarzającego niż wina i wstyd?
Z pozoru było to bezsensowne, masochistyczne pytanie. Harry jednak czuł, że odpowiedź, do której dojdzie, da mu pewność, niezbędną, by zacząć wszystko od nowa. Bo on by się jednak nie zamienił. Cieszył się, że przeżył.
Każdego ranka budził się w szpitalu, otumaniony tabletkami, pozbawiony myśli, z uczuciem, że stało się coś strasznie złego. Z reguły potrzeba było paru sekund, by jego zaspana pamięć zareagowała, powiedziała mu, kim jest i gdzie się znajduje, i z nieubłaganym okrucieństwem zrekonstruowała całą jego sytuację. Następną myślą jednak było to, że żyje. Że wciąż jest na boisku, że gra się jeszcze nie skończyła. Być może to niewiele, ale Harry'emu akurat wtedy wystarczało.
Po wypisaniu ze szpitala miał wizytę u psychiatry.
„Właściwie przychodzisz nieco zbyt późno – stwierdził lekarz. – Twoja podświadomość prawdopodobnie już zdążyła wybrać, jak przyjmie to, co się stało, więc na pierwszy wybór nie możemy mieć wpływu. Mogła na przykład zdecydować się na wyparcie wydarzeń. Lecz jeśli zdecydowała się na tak zły wybór, możemy próbować wpłynąć na jej decyzję”.
Harry wiedział jedynie, że podświadomość mówi mu, że dobrze jest żyć, i że nie będzie ryzykował, aby jakiś psychiatra próbował zmienić tę decyzję. Była to więc jego pierwsza, a zarazem ostatnia wizyta w tym gabinecie.
Z czasem przekonał się również, że walka jednocześnie ze wszystkim, co czuł, jest złą taktyką. Po pierwsze, nie wiedział, co czuje, a w każdym razie nie miał pełnego obrazu tych uczuć, więc było to jak drażnienie potwora, którego nawet nie widział. Po drugie, miał lepsze szanse na wygraną, dzieląc wojnę na pomniejsze bitwy, w których mógł mieć pewną kontrolę nad wrogiem, znaleźć jego słabe punkty i z czasem go złamać. To było jak wkładanie papieru do niszczarki. Kiedy się włoży za dużo, maszyna wpada w panikę, zaczyna się krztusić i z suchym trzaskiem umiera. I znowu trzeba zaczynać od początku.
Przyjaciel kolegi z pracy, poznany przez Harry'ego na jednym z rzadkich uroczystych obiadów, na które go zapraszano, był psychologiem zatrudnionym przez gminę. Dziwnie patrzył na Harry'ego, kiedy ten wyłożył mu swoją teorię radzenia sobie z uczuciami. „Wojna? – spytał. – Niszczarka do papieru?”
Sprawiał wrażenie naprawdę zatroskanego.
Harry otworzył oczy. Przez zasłonę sączyło się pierwsze światło dnia. Spojrzał na zegarek, była szósta. Radio trzeszczało.
– Tu Delta, Charlie, odezwij się.
Harry poderwał się z sofy i sięgnął po mikrofon.
– Delta, tu Holy, co się dzieje?
– Mamy Evansa White'a. Dostaliśmy anonimowy cynk od pewnej kobiety, która zauważyła go na King's Cross, więc posłaliśmy trzy samochody i zwinęliśmy go. Jest teraz przesłuchiwany. – I co mówi?
– Wypierał się, dopóki nie puściliśmy mu taśmy z rozmowy z panną Enquist. Powiedział, że trzy razy przejechał obok Hungry Johna po ósmej białą hondą. Ale zrezygnował, ponieważ jej nie zauważył, i wrócił do mieszkania, z którego korzysta. Później poszedł do nocnego klubu i tam właśnie go znaleźliśmy. Ta dziewczyna, która dała nam cynk, pytała zresztą o ciebie.
– Tak myślałem. Ma na imię Sandra. Sprawdziliście jego mieszkanie?
– Jasne. Nada. Nic. A Smith mówi, że widział tę białą hondę, jak przejeżdżała trzy razy pod Hungry Johnem.
– Dlaczego nie jechał czarnym holdenem, tak jak się umówił?
– Twierdził, że okłamał pannę Enquist na wszelki wypadek, gdyby ktoś chciał go oszukać, wciągnąć w pułapkę. Żeby mógł, nie zwracając na siebie uwagi, zrobić najpierw kilka rundek i przekonać się, czy droga wolna.
– W porządku. Zaraz u was będę. Zadzwoń i obudź innych.
– Oni dopiero dwie godziny temu pojechali do domu. Nie spali całą noc i Wadkins prosił…
– Gówno mnie obchodzi, co mówił Wadkins. Obudź ich!
Wstawiono z powrotem stary wentylator. Trudno było stwierdzić, czy przerwa dobrze mu zrobiła, w każdym razie głośno protestował przeciwko przywróceniu go z emerytury.
Odprawa się skończyła, ale Harry nie ruszał się z pokoju. Na koszuli pod pachami rysowały mu się mokre plamy potu, a przed nim na stole stał telefon.
Zamknął oczy i mruknął do siebie kilka zdań. W końcu podniósł słuchawkę i wykręcił numer.
– Halo?
– Mówi Harry Holy.
– Harry? Cieszę się, że tak wcześnie wstałeś, chociaż jest niedziela. Dobry zwyczaj. Czekałem, aż zadzwonisz, Harry. Jesteś sam?
– Tak, jestem sam.
Po obu stronach rozległy się ciężkie oddechy.
– Domyśliłeś się, stary?
– Tak, już jakiś czas temu zrozumiałem, że to ty.
– Dobra robota, Harry. A teraz dzwonisz, ponieważ mam coś, co chciałbyś odzyskać. Tak?
– Tak.
Harry otarł pot.
– Rozumiesz, że musiałem ją zabrać, Harry?
– Nie, tego nie rozumiem.
– Przestań, Harry, nie jesteś głupi. Kiedy usłyszałem, że ktoś zaczyna coś sprawdzać, wiedziałem, że to ty. Dla twego dobra mam tylko nadzieję, że byłeś na tyle mądry, żeby nie wygadać się przed innymi. Wygadałeś się, Harry?
– Nie wygadałem się.
– No to wciąż masz szansę na odzyskanie swojej rudowłosej przyjaciółki.
– Jak to zrobiłeś? Jak ją dopadłeś?
– Wiedziałem, o której kończy pracę, więc czekałem pod The Albury w samochodzie i pojechałem za nią. Kiedy weszła do parku, pomyślałem, że ktoś powinien jej powiedzieć, że nie należy tamtędy chodzić wieczorem. Wyskoczyłem więc z samochodu i pobiegłem za nią. Dałem jej do powąchania szmatkę, którą miałem przy sobie, a potem musiałem jej pomóc wsiąść do wozu.
Harry zrozumiał, że jego rozmówca nie zauważył nadajnika w torebce.
– Co chcesz, żebym zrobił?
– Sprawiasz wrażenie zdenerwowanego, Harry. Rozluźnij się. Nie zamierzam prosić o wiele. Twoja praca polega na łapaniu morderców i właśnie o to chciałbym cię prosić. Pracuj dalej! Birgitta powiedziała mi, że głównym podejrzanym jest pewien diler narkotyków, pan Evans White. Bez względu na to, czy jest winny, czy nie, każdego roku on i jemu podobni zabijają więcej ludzi niż ja przez całe swoje życie. A to naprawdę znaczy niemało. Cha, cha! Chyba nie muszę tłumaczyć ci tego ze szczegółami. Chcę jedynie, żebyś doprowadził do skazania Evansa White'a za jego zbrodnie oraz za parę moich. Może decydującym dowodem będą ślady krwi i fragmenty skóry Inger Holter znalezione w mieszkaniu White'a? Jeśli znasz patologa, mógłby ci załatwić próbki niezbędnego materiału dowodowego, które umieściłbyś na miejscu zbrodni. Cha, cha, żartuję, Harry. Ale może ja mógłbym ci je załatwić? Może mam krew, fragmenty skóry i jakiś włos różnych ofiar w posortowanych torebkach plastikowych, tak na wszelki wypadek, bo przecież nigdy nie wiadomo, kiedy przyda się trochę namieszać? Cha, cha!
Harry ścisnął mocniej mokrą słuchawkę. Próbował myśleć. Ten człowiek najwyraźniej nie miał pojęcia, że policja wie o uprowadzeniu Birgitty i zrewidowała swoją opinię na temat osoby mordercy. Mogło to jedynie oznaczać, że Birgitta nie powiedziała mu, że szła na spotkanie z White'em pod obstawą policji. Uprowadził ją przed nosem tuzina policjantów i wcale o tym nie wiedział!
Głos w słuchawce wyrwał go z zamyślenia.
– Zaskakująca możliwość, prawda, Harry? To, że morderca pomaga ci zapuszkować wroga społeczeństwa. No cóż, bądźmy w kontakcie. Masz… Powiedzmy, czterdzieści osiem godzin na postawienie mu zarzutów. Spodziewam się dobrych wiadomości w wieczornym dzienniku we wtorek. Do tej pory przyrzekam traktować rudowłosą z szacunkiem, jakiego możesz oczekiwać od dżentelmena. Jeśli coś pójdzie nie po mojej myśli, obawiam się, że ona nie dożyje środy. Za to mogę jej obiecać fantastyczny wtorkowy wieczór.
Harry odłożył słuchawkę. Wentylator paskudnie przenikliwie zgrzytał. Spojrzał na swoje ręce. Trzęsły się tylko trochę.
– Co pan na to, sir} - spytał Harry.
Szerokie plecy, które przez cały czas tkwiły nieruchome przed tablicą, teraz drgnęły.
– Musimy złapać tego drania – oświadczył McCormack. – Zanim reszta wróci, Harry, powiedz mi, kiedy zrozumiałeś, że to on.
– Szczerze mówiąc, nie miało to wiele wspólnego ze zrozumieniem, sir. To była tylko jedna z teorii, która nagle wpadła mi do głowy i w którą w pierwszej chwili nie mogłem uwierzyć. Po pogrzebie Andrew podwiózł mnie Jim Connolly, jego dawny kolega bokser. Towarzyszyła mu żona, która, jak powiedział, była artystką cyrkową, kiedy się poznali. Jim wyznał, że zalecał się do niej codziennie przez rok, zanim coś mu z tego wyszło. Początkowo się nad tym nie zastanawiałem i nagle olśniło mnie, że on mógł mówić dosłownie. Innymi słowy, że tych dwoje miało możliwość spotykania się codziennie przez cały rok. Nagle uświadomiłem sobie, że kiedy Andrew i ja oglądaliśmy bokserów Jima Chiversa w Lithgow, walczyli w wielkim namiocie, a tuż obok było również wesołe miasteczko. Poprosiłem więc Yonga, żeby zadzwonił do agenta Jima Chiversa, i wszystko się zgodziło. Kiedy zespół Jima Chiversa wyjeżdża na tournee, niemal zawsze towarzyszy wędrownemu cyrkowi albo wesołemu miasteczku. Yong dostał rano faksem trasy tournee i okazało się, że wesołe miasteczko, z którym jeździł Jim Chivers w ostatnich latach, do niedawna miało w swoim składzie również trupę cyrkową. Trupę Ottona Rechtnagla.
– Ach, tak. A więc w miejscach zbrodni w dane dni znajdowali się również bokserzy Jima Chiversa. Ale w jego zespole jest chyba wielu bokserów, którzy znali Andrew.
– Andrew przedstawił mnie tylko jednemu. Powinienem też był zrozumieć, że nie zaciągnął mnie do Lithgow jedynie po to, żebyśmy przyjrzeli się gwałtowi, który nie ma związku z naszą sprawą. Andrew traktował go jak syna. Mieli tak wiele podobnych doświadczeń i łączyły ich tak silne więzy, że być może był jedynym człowiekiem, z którym podrzutek Andrew Kensington naprawdę czuł się spokrewniony. Chociaż Andrew nigdy by nie przyznał, jak silne uczucia żywił dla swego narodu, to myślę, że Toowoombę kochał ponad wszystko. Właśnie dlatego, że wywodzili się z tego samego narodu. Sam więc nie mógł go aresztować. Cały jego zestaw wyuczonych, a być może wrodzonych pojęć moralności, zderzył się z lojalnością wobec własnego narodu i z miłością do Toowoomby. Nie wiem, czy ktoś potrafi sobie wyobrazić, jak potworny konflikt przeżywał. Musiał znaleźć jakiś sposób, by go powstrzymać, nie popełniając przy tym synobójstwa. Dlatego potrzebował mnie, osoby postronnej, którą mógł naprowadzić na cel.
– Na Toowoombę?
– Na Toowoombę. Andrew odkrył, że to on popełnił wszystkie morderstwa. Być może zrozpaczony kochanek, Otto Rechtnagel, powiedział Andrew o wszystkim, kiedy Toowoomba go porzucił. Może Andrew nakłonił Ottona do przysięgi, że nie pójdzie na policję, a w zamian obiecał mu takie rozwiązanie sprawy, w które oni dwaj nie zostaną wmieszani. Sądzę jednak, że Otto już pękał. Słusznie zaczął obawiać się o własne życie, kiedy zrozumiał, że Toowoomba zechce pozbyć się ekskochanka, który mógłby go zdradzić. Toowoomba wiedział, że Otto kontaktował się ze mną i że gra już niedługo się skończy, dlatego zaplanował zamordowanie Ottona podczas przedstawienia. Ponieważ jeździli razem z niemal identycznym programem, Toowoomba doskonale wiedział, w którym momencie przedstawienia może uderzyć.
– Dlaczego nie zrobił tego w mieszkaniu Ottona? Miał przecież klucze.
– Sam sobie zadawałem to pytanie. – Harry wykręcał się od odpowiedzi.
McCormack machnął ręką.
– Harry, to, co mi powiedziałeś do tej pory, to i tak okropnie dużo do przełknięcia nawet dla starego policjanta. Kolejna teoria mniej czy więcej naprawdę nie ma już znaczenia.
– Czynnik koguta.
– Koguta?
– Toowoomba jest nie tylko psychopatą, lecz również kogutem. A próżności koguta nie wolno nie doceniać. Popełniane przez niego morderstwa na tle seksualnym trzymają się schematu przypominającego natręctwa, natomiast „zabójstwo klauna” to zupełnie coś innego, a mianowicie zbrodnia nakazana przez rozsądek. Przed dokonaniem tego morderstwa po raz pierwszy miał pełną swobodę. Nie ograniczały go psychozy określające przebieg wydarzeń w innych zbrodniach. Nagle miał możliwość zrobić coś naprawdę spektakularnego, ukoronować dzieło swego życia, i można powiedzieć, rzeczywiście mu się to udało. „Zabójstwo klauna” będzie się pamiętać jeszcze długo po tym, jak zamordowane dziewczyny odejdą w zapomnienie.
– No dobrze. I Andrew uciekł ze szpitala, żeby powstrzymać policję, gdy zrozumiał, że chcemy aresztować Ottona?
– Domyślam się, że poszedł prosto do mieszkania Ottona, by z nim porozmawiać, przygotować go na aresztowanie i wbić mu do głowy, jak ważne jest milczenie o Toowoombie, aby nie mieszać ich dwóch jeszcze bardziej. Może chciał go uspokoić, mówiąc, że Toowoomba zostanie złapany zgodnie z planem, że sprawa wymaga tylko trochę czasu. Ze mnie potrzeba trochę czasu. Ale coś poszło nie tak. Co, nie mam pojęcia. Nie wątpię jednak, że to Toowoomba jest zabójcą Andrew Kensingtona.
– Skąd ta pewność?
– Intuicja. Zdrowy rozsądek. Oraz pewien drobny szczegół.
– Jaki?
– Kiedy odwiedziłem Andrew w szpitalu, powiedział mi, że Toowoomba ma przyjść z wizytą następnego dnia.
– I?
– W szpitalu St. Etienne wszystkich odwiedzających rejestruje się przed wejściem do recepcji. Poprosiłem Yonga, żeby zadzwonił do szpitala, i okazało się, że po mojej wizycie nie zanotowano żadnych gości ani żadnych telefonów do Andrew.
– Nie rozumiem cię, Harry.
– Gdyby Toowoombie coś przeszkodziło w wizycie, można chyba założyć, że zadzwoniłby do Andrew i uprzedził, że nie przyjdzie. A ponieważ tego nie zrobił, nie mógł wiedzieć, że Andrew nie ma już w szpitalu, dopóki nie stanąłby w recepcji. Po tym, jak zostałby już wpisany do dziennika odwiedzin. Chyba że…
– Chyba że zabił go dzień wcześniej.
Harry rozłożył ręce.
– Nie idzie się w odwiedziny do kogoś, kogo, jak wiadomo, już nie ma, sir.
Zapowiadał się długi i ciężki dzień. Cholera, już jest długi, pomyślał Harry. Siedzieli z podwiniętymi rękawami koszul w pokoju odpraw i próbowali być geniuszami.
– Więc zadzwoniłeś do niego na telefon komórkowy – powtarzał Wadkins. – I uważasz, że nie był w swoim mieszkaniu?
Harry pokręcił głową.
– On jest ostrożny. Przetrzymuje Birgittę gdzie indziej.
– Może znajdziemy u niego coś, co da nam wskazówkę, gdzie jej szukać? – podsunął Lebie.
– Nie – sprzeciwił się Harry. – Jeśli on się dowie, że byliśmy u niego w domu, to zrozumie, że doniosłem, i Birgitta będzie skończona.
– Żeby tak było, musi najpierw przyjść do domu, a my możemy tam na niego czekać.
– A jeśli wymyślił coś, co może zabić Birgittę nawet bez jego obecności? – denerwował się Harry. – Jeśli siedzi gdzieś związana, a Toowoomba nie powie nam, gdzie? – Rozejrzał się dokoła. – Jeśli na przykład siedzi na bombie zegarowej, którą trzeba wyłączyć przed upływem określonego czasu?
– Przestań! – Wadkins uderzył dłonią w stół. – Przenosimy się w świat z komiksów. Dlaczego, cholera, facet miałby nagle okazać się ekspertem od środków wybuchowych jedynie dlatego, że zabił kilka dziewczyn? Czas płynie, a my nie możemy dłużej siedzieć na dupie i tylko czekać. Uważam, że to dobry pomysł zajrzeć do domu Toowoomby. I zapewniam, jesteśmy w stanie przygotować pułapkę, która się zatrzaśnie, jeśli tylko on się tam zbliży.
– Ten facet nie jest głupi – protestował Harry. – Narażamy życie Birgitty, nie rozumiecie tego?
Wadkins pokręcił głową.
– Przykro mi, że muszę to powiedzieć, Holy, ale związek z porwaną osłabia twoją zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Zrobimy tak, jak mówię.
Popołudniowe słońce świeciło między drzewami na Victoria Street. Niewielki ptaszek, kukabura, stał na oparciu długiej pustej ławki i rozgrzewał głos na wieczorny koncert.
– Z pewnością dziwi cię, że ludzie potrafią się dzisiaj uśmiechać – powiedział Joseph. – Że w tej chwili, wracając z plaży, z ogrodu zoologicznego czy od babci w Wollongong, myślą jedynie o niedzielnym obiedzie. Z pewnością przyjmujesz za osobistą urazę fakt, że słońce prześwieca przez liście w chwili, w której najchętniej widziałbyś świat strącony w przepaść nieszczęścia, zalany łzami. Co ci mogę powiedzieć, Harry, przyjacielu? Tak po prostu jest. Niedzielny stek czeka i tak już musi być.
Harry zmrużył oczy do słońca.
– Może jest głodna, może coś ją boli. Ale najgorsza jest świadomość, jak strasznie musi się bać.
– Będzie dobrą żoną dla ciebie, jeśli przetrwa tę próbę – stwierdził Joseph i gwizdnął do kukabury.
Harry popatrzył na niego zdziwiony. Joseph twierdził, że niedziela to jego dzień odpoczynku, i rzeczywiście był trzeźwy.
– Dawniej aborygeńska kobieta musiała przejść potrójną próbę, zanim mogła zostać wydana za mąż – wyjaśnił Joseph. – Pierwszą próbą była umiejętność panowania nad głodem. Musiała wędrować albo polować przez dwa dni bez jedzenia. Potem nagle zostawiano ją samą przy ognisku, gdzie czekała już przyrządzona pyszna pieczeń z kangura lub jakiś inny delikates. Próba polegała na zapanowaniu nad sobą, nad własnym łakomstwem i zjedzeniu tylko odrobiny, tak by i dla innych zostało dość pożywienia.
– Gdy byłem mały, mieliśmy coś podobnego – powiedział Harry. – Nazywało się to zachowaniem dobrych manier przy stole. Wydaje mi się, że już nie istnieje.
– Druga próba polegała na wytrzymaniu bólu. – Joseph gwałtownie gestykulował, demonstrując. – Młodej dziewczynie przebijano igłą policzki i nos, robiono znaki na ciele.
– I co z tego? Dzisiaj dziewczyny za to płacą – wzruszył ramionami Harry.
– Cicho bądź! Na koniec, kiedy ogień już zgasł, musiała położyć się na węglach, oddzielona od nich tylko kilkoma gałęziami. Ale najtrudniejsza była trzecia próba.
– Strach?
– Zgadłeś. Po zachodzie słońca członkowie plemienia zbierali się wokół ogniska i staruszkowie na zmianę opowiadali dziewczynie przerażające historie, od których włos się jeżył na głowie. O duchach i muldarpe, diable diabłów. Niektóre były naprawdę straszne. Później wysyłano ją w jakieś odludne miejsce lub w pobliże grobów przodków, gdzie miała spędzić noc. Pod osłoną ciemności starszyzna plemienia przypełzała do niej z twarzami pomalowanymi białą glinką albo w maskach z kory…
– Czy to nie było trochę przesadzone?
– …wydając z siebie paskudne odgłosy. Przykro mi, że to powiem, ale jesteś marnym słuchaczem, Harry.
Joseph wyglądał na urażonego. Harry potarł twarz.
– Wiem o tym – powiedział po chwili. – Przepraszam, Joseph. Po prostu przyszedłem tutaj, żeby pomyśleć trochę na głos i sprawdzić, czy on nie zostawił żadnych śladów, które pomogłyby mi namierzyć miejsce, do którego ją zabrał. Wygląda jednak na to, że nic tu nie znajdę, i jesteś jedyną osobą, na której mogę się wyżyć. Na pewno uważasz mnie za cynicznego i nieczułego drania.
– Mówisz jak ktoś, kto uważa, że musi walczyć z całym światem – powiedział Joseph. – Lecz jeśli od czasu do czasu nie opuścisz gardy, będziesz miał ręce zbyt zmęczone na to, żeby uderzyć.
Harry nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. – Jesteś całkiem pewien, że nie miałeś starszego brata? Joseph roześmiał się.
– Mówiłem ci już, że za późno, by pytać o to moją matkę, ale wydaje mi się, że wspomniałaby mi o tajemniczym bracie.
– Po prostu mówisz tak jak on.
– Powtarzasz to już któryś raz, Harry. Może powinieneś spróbować się przespać.
Joe rozjaśnił się, kiedy Harry stanął w drzwiach Springfield Lodge.
– Piękne popołudnie, prawda, panie Holy? Doskonale pan też dzisiaj wygląda. Mam dla pana paczkę.
Wyjął pakunek owinięty w szary papier z nazwiskiem Harry'ego wypisanym wielkimi literami.
– Od kogo ta paczka? – spytał Harry zdziwiony.
– Nie wiem. Taksówkarz dostarczył ją parę godzin temu.
W swoim pokoju Harry położył paczkę na łóżku, odwinął papier i otworzył pudełko leżące w środku. Zaczął się już domyślać, kto jest nadawcą przesyłki, a zawartość rozwiała resztki wątpliwości. W środku znajdowało się sześć małych plastikowych pojemniczków w kształcie rurki, opatrzonych białymi naklejkami. Wyjął jeden, przeczytał datę, w której natychmiast rozpoznał dzień zamordowania Inger Holter, i napis: „Włos łonowy”. Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by odgadnąć, że pozostałe pojemniczki zawierają krew, włosy i włókna z ubrania. I tak też było.
Pół godziny później obudził go telefon.
– Dostałeś rzeczy, które ci wysłałem, Harry? Pomyślałem, że chciałbyś je mieć jak najprędzej.
– Toowoomba!
– Do usług, cha, cha!
– Dostałem. Zakładam, że należały do Inger Holter. Bardzo jestem ciekaw, Toowoombo, jak ją zamordowałeś.
– To nie było nic trudnego – odparł Toowoomba. – Niemal aż za proste. Byłem w mieszkaniu przyjaciółki, gdy zadzwoniła do drzwi późnym wieczorem.
Więc Otto był przyjaciółką, chciał spytać Harry, ale się powstrzymał.
– Inger miała jedzenie dla psa właścicielki, a raczej byłej właścicielki mieszkania. Cały wieczór siedziałem tam sam, bo moja przyjaciółka wyszła na miasto. Jak zwykle.
Harry usłyszał ostrzejszy ton w jego glosie.
– Nie ryzykowałeś za bardzo? – spytał Harry. – Ktoś mógł przecież wiedzieć, że Inger idzie do mieszkania… hm… tej przyjaciółki.
– Ja ją o to spytałem – powiedział Toowoomba.
– Spytałeś? – powtórzył z niedowierzaniem Harry.
– Wprost niebywałe, jak naiwni potrafią być czasami ludzie. Odpowiadają bez zastanowienia, ponieważ czują się bezpieczni, i uważają, że nie muszą myśleć. Ona była właśnie taką słodką niewinną dziewczyną. „Nie, nikt nie wie, że tu jestem, a dlaczego?” – spytała. Cha, cha, czułem się jak wilk z bajki o Czerwonym Kapturku. Wyjaśniłem więc, że przyszła w bardzo odpowiedniej chwili. A może powinienem raczej powiedzieć w „bardzo nieodpowiedniej”? Cha, cha, chcesz usłyszeć resztę?
Harry bardzo chciał. A najbardziej chciał wiedzieć wszystko aż po najdrobniejsze szczegóły. Jaki był Toowoomba jako dziecko? Kiedy zabił po raz pierwszy? Jaki był jego stały rytuał? Dlaczego czasami tylko gwałcił kobiety? Jak się czuł po morderstwie? Czy po ekstazie wpadał w depresję, jak często się dzieje w wypadku seryjnych morderców, ponieważ również tym razem okazywali się nie tak doskonali, jak to sobie wymarzyli i zaplanowali? Chciał wiedzieć, ile, kiedy i gdzie. Poznać metody i narzędzia. I chciał zrozumieć emocje, namiętność. Siłę napędową tego szaleństwa.
Ale nie miał na to siły. Nie teraz. Akurat w tej chwili nie obchodziło go, czy Inger została zgwałcona przed czy po śmierci, czy morderstwo było karą za to, że Otto zostawił go samego, czy później ją umył, czy zabił ją w mieszkaniu czy w samochodzie. Nie chciał wiedzieć, czy go błagała, płakała, czy wpatrywała się w zabójcę, gdy przekraczała próg życia ze świadomością, że umiera. Nie chciał tego wiedzieć, gdyż nie umiałby się powstrzymać przed zamianą twarzy Inger na twarz Birgitty. A to bardzo by go osłabiło.
– Skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam? – spytał właściwie po to, by podtrzymać tę rozmowę.
– Ależ, Harry! Zaczynasz być zmęczony? Przecież sam mi o tym mówiłeś, kiedy ostatnio się spotkaliśmy. A tak w ogóle to dziękuję za miły wieczór, zapomniałem ci wcześniej o tym powiedzieć.
– Posłuchaj, Toowoombo…
– Właściwie trochę się zastanawiałem, dlaczego tamtego wieczoru zadzwoniłeś z prośbą o pomoc, Harry. Oprócz tego, że chciałeś, żebym trochę poszturchał tych dwóch anabolików w smokingach. To było w zasadzie dość zabawne, ale czy naprawdę pragnąłeś jedynie odwdzięczyć się temu alfonsowi za poprzednie spotkanie? Nie jestem może zbyt wielkim znawcą ludzi, Harry, ale coś mi się w tym wszystkim nie zgadzało. Zajmujesz się sprawą morderstwa, a poświęcasz tyle czasu i sił na jakieś osobiste rozgrywki wyłącznie dlatego, że trochę nieuprzejmie potraktowano cię w jakimś nocnym klubie?
– No cóż…
– Co, Harry?
– Nie tylko. Ta dziewczyna, którą znaleźliśmy w Centennial Park, przypadkiem pracowała właśnie tam. Miałem więc pewną teorię, że być może jej morderca był tam tego wieczoru, czekał przy wyjściu ze sceny i poszedł za nią, kiedy wracała do domu. Chciałem zobaczyć twoją reakcję na wieść o tym, dokąd idziemy. W dodatku twój wygląd rzuca się w oczy. Chciałem cię pokazać Mongabiemu, żeby sprawdzić, czy cię wtedy widział.
– Bez powodzenia?
– Domyślam się, że cię tam nie było.
Toowoomba roześmiał się.
– Nie wiedziałem nawet, że ona była striptizerką – oświadczył. – Zobaczyłem, jak wchodzi do parku, i pomyślałem, że ktoś powinien jej powiedzieć, że nocą jest tam niebezpiecznie. I zademonstrowałem, co się może stać.
– No, w każdym razie ta sprawa jest rozwiązana – powiedział Harry cierpko.
– Szkoda, że nikt oprócz ciebie się z tego nie ucieszy – odparł Toowoomba.
Harry postanowił zaryzykować.
– Ponieważ nikt inny nie ucieszy się z niczego, to może opowiesz mi też, co spotkało Andrew w mieszkaniu Ottona Rechtnagla. Bo to Otto był tą twoją przyjaciółką, prawda?
Na drugiej stronie linii zapanowała cisza.
– Nie wolałbyś się raczej dowiedzieć, jak się czuje Birgitta?
– Nie – powiedział Harry, nie za szybko i nie za głośno. – Mówiłeś, że będziesz ją traktował jak dżentelmen. Ufam ci.
– Mam nadzieję, że nie próbujesz wzbudzić we mnie wyrzutów sumienia, Harry. To i tak nieskuteczne. Jestem psychopatą. Wiedziałeś, że mam tego świadomość? – zaśmiał się cicho. – To przerażające, prawda? My, psychopaci, mamy nie zdawać sobie sprawy z naszego obłędu, ale ja wiedziałem o tym od zawsze. Otto też. Otto wiedział, że od czasu do czasu muszę je ukarać. Ale nie potrafił dłużej utrzymać języka za zębami. Wygadał wszystko Andrew i był bliski załamania. Musiałem więc działać. Tego samego popołudnia, gdy Otto miał występować w St. George's, przyszedłem do niego do mieszkania po jego wyjściu, żeby usunąć wszystkie ślady, mające związek ze mną. Zdjęcia, prezenty, listy, takie rzeczy. Nagle rozległ się dzwonek do drzwi. Uchyliłem lekko okno w sypialni i wyjrzałem. Ze zdumieniem zobaczyłem Andrew. W pierwszym odruchu nie chciałem mu otwierać, uświadomiłem sobie jednak, że mój pierwotny plan się psuje. Zamierzałem bowiem odwiedzić Andrew w szpitalu następnego dnia i dyskretnie podsunąć mu łyżeczkę, zapalniczkę, strzykawkę jednorazową i torebeczkę wytęsknionego proszku z dodatkiem mojej własnej mieszanki.
– Śmiertelny koktajl.
– Tak, można tak powiedzieć.
– Skąd mogłeś mieć pewność, że on to zażyje? Przecież wiedział, że jesteś mordercą.
– Ale nie zdawał sobie sprawy z tego, że ja wiem, że on o wszystkim wie. Rozumiesz, Harry? Nie wiedział, że Otto się zdradził. W dodatku ćpun na rozpoczynającym się głodzie jest skłonny do pewnego ryzyka, na przykład do zaufania człowiekowi, który w jego mniemaniu traktuje go jak ojca. Ale nad tym nie ma się co zastanawiać. Uciekł ze szpitala i stanął przed drzwiami domu.
– Więc postanowiłeś go wpuścić?
– Wiesz, jak prędko potrafi pracować ludzki mózg, Harry? Wiesz, że te sny z długimi skomplikowanymi historiami, na które, jak nam się zdaje, poświęciliśmy całą noc, w rzeczywistości rozgrywają się w ciągu kilku sekund gorączkowej aktywności mózgu? Mniej więcej tak samo zrodził się we mnie plan. Zrozumiałem, że mogę urządzić się tak, by wyglądało, że wszystkiemu winien jest Andrew Kensington. Przysięgam, wcześniej nie przyszło mi to do głowy. Nacisnąłem więc guzik domofonu i zaczekałem, aż wejdzie na górę. Stanąłem za drzwiami ze swoją cudowną ściereczką w pogotowiu.
– Z eterem.
– A potem przywiązałem Andrew do krzesła, wyciągnąłem sprzęt i resztkę narkotyku, która mu jeszcze została. I zaaplikowałem mu wszystko, żeby mieć pewność, że zachowa spokój do czasu mojego powrotu z teatru. W powrotnej drodze kupiłem więcej narkotyków i urządziliśmy sobie z Andrew prawdziwą imprezę. Pod koniec wymknęła się trochę spod kontroli i kiedy wychodziłem, wisiał na lampie.
I znów ten cichy śmiech. Harry skoncentrował się na tym, by oddychać głęboko i spokojnie. Bał się tak, jak nie bał się jeszcze nigdy w życiu.
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że musisz je ukarać?
– Co?
– Wspomniałeś, że muszą zostać ukarane.
– Ach, to? Jak z pewnością wiesz, psychopaci często cierpią na paranoję. Albo na jakieś urojenia. W moim przypadku jest to przekonanie o tym, że moim życiowym zadaniem jest pomścić mój naród.
– Gwałcąc białe kobiety?
– Bezdzietne białe kobiety.
– Bezdzietne? – powtórzył osłupiały Harry. Rzeczywiście była to cecha wspólna ofiar, na którą nie zwrócili uwagi w śledztwie. Ale właściwie dlaczego mieliby ją zauważyć? Przecież nie było nic niezwykłego w tym, że tak młode kobiety nie miały dzieci.
– No tak. Naprawdę tego nie zrozumiałeś? Terra nullius, Harry. Kiedy tu przybyliście, uznaliście, że nie jesteśmy właścicielami tej ziemi, gdyż jej nie obsiewaliśmy. Zabraliście nam nasz kraj. Zgwałciliście go i zabiliście na naszych oczach.
Toowoomba nie musiał podnosić głosu. Słowa były dostatecznie wyraźne.
– Wasze bezdzietne kobiety to teraz moja terra nullius, Harry. Nikt ich nie zapłodnił, więc nikt nie jest ich właścicielem. Ja tylko postępuję zgodnie z logiką białego człowieka i robię to, co on.
– Ale ty sam nazywasz to urojeniem, Toowoombo. Sam rozumiesz, że to chore.
– Oczywiście, że chore. Ale choroba jest rzeczą normalną, Harry. To brak choroby jest groźny, bo wtedy organizm przestaje walczyć i rozsypuje się na kawałki. Ale urojeń, Harry, nie wolno nie doceniać. Są ważne dla każdej kultury. Weź na przykład swoją. W chrześcijaństwie otwarcie przecież mówi się o tym, jak trudno jest wierzyć, jak wątpliwości dręczą nawet najmądrzejszego i najpobożniejszego księdza. A czyż właśnie przyznanie się do wątpliwości nie jest jednocześnie przyznaniem się do tego, że wiara, według której się żyje, jest urojeniem? Wyobrażeniem, któremu sprzeciwia się rozum? Nie wolno bez zastanowienia rezygnować ze swoich urojeń, Harry. Na drugim końcu tęczy czeka cię być może zapłata.
Harry położył się na łóżku. Starał się nie myśleć o Birgitcie, o tym, że nie ma dzieci.
– Skąd wiedziałeś, że są bezdzietne? – usłyszał swój własny chrapliwy głos.
– Pytałem.
– Jak…?
– Niektóre z nich twierdziły, że mają dzieci, gdyż uważały, że je oszczędzę, jeśli powiedzą, że wychowują gromadkę malców. Dawałem im trzydzieści sekund na udowodnienie tego. Matka, która nie nosi przy sobie zdjęcia dziecka, to moim zdaniem żadna matka.
Harry przełknął ślinę.
– Dlaczego blondynki?
– To nie jest nadrzędna zasada. Po prostu minimalizuje szanse na to, że mogą mieć w żyłach krew mojego ludu.
Harry starał się nie myśleć o mlecznobiałej skórze Birgitty. Toowoomba zaśmiał się cicho.
– Rozumiem, że wielu rzeczy chciałbyś się dowiedzieć, Harry, ale rozmowy przez komórkę drogo kosztują, a idealiści tacy jak ja nie są bogaczami. Wiesz, co masz robić, a czego nie robić.
Rozłączył się. W ciągu tej rozmowy prędko zapadający zmierzch pogrążył pokój w szarej ciemności. Ze szpary w drzwiach sterczały dwa ruchliwe czułki karalucha, sprawdzające, czy droga wolna. Harry nakrył się prześcieradłem i skulił na łóżku. Na dachu za oknem samotna kukabura rozpoczęła wieczorny koncert. King's Cross szykowało się do kolejnej długiej nocy.
Harry'emu śniła się Kristin. Możliwe, że sen trwał zaledwie parę sekund w fazie REM, ale dotyczył połowy życia, możliwe więc, że zajęło to nieco więcej czasu. Kristin ubrana była w jego zielony szlafrok, gładziła go po włosach i prosiła, żeby poszedł razem z nią tam, dokąd się wybierała. Spytał ją, dokąd, ale wtedy stanęła w otwartych drzwiach na balkon między powiewającymi zasłonami, a dzieci na podwórzu tak hałasowały, że nie usłyszał odpowiedzi. Momentami słońce go oślepiało i postać Kristin całkowicie znikała mu sprzed oczu.
Wstał z łóżka i podszedł bliżej, żeby ją lepiej słyszeć, ale ona tylko roześmiała się głośno, wybiegła na balkon, wspięła się na balustradę i uniosła w powietrze jak zielony balonik.
Wolno frunęła nad dachami domów, wołając: „Wszyscy idą, wszyscy idą!”. Później w tym śnie Harry biegał po znajomych z pytaniem, gdzie będzie ta impreza, lecz oni albo nie wiedzieli, albo już poszli. Postanowił więc iść na basen do parku Frogner, ale nie miał pieniędzy na bilet i musiał przełazić przez płot.
Kiedy przedostał się na drugą stronę, zauważył, że się skaleczył. Krew kapała, znacząc czerwoną ścieżkę na trawie, na kafelkach i na wszystkich schodkach na dziesięciometrówkę. Na wieży nie było nikogo innego, położył się więc na plecach i patrzył w niebo, słuchając delikatnego plusku kropli krwi, uderzających o krawędź basenu w dole. Wydawało mu się, że wysoko na tle słońca dostrzega unoszącą się w powietrzu zieloną postać. Przyłożył dłonie do oczu jak lornetkę i wtedy ujrzał ją wyraźnie: była piękna i prawie przezroczysta.
Raz obudził go jakiś huk, który mógł być wystrzałem z pistoletu. Leżał i wsłuchiwał się w deszcz i w szum dochodzący z King's Cross. Po jakimś czasie znów zasnął. I przez resztę nocy śnił o Kristin. Tylko momentami miała rude włosy i mówiła po szwedzku.
Komputer, Zatoka Dam i zasada działania telefonu komórkowego
Godzina dziewiąta
Lebie oparł się czołem o drzwi i zamknął oczy. Towarzyszyli mu dwaj policjanci w czarnych kuloodpornych kamizelkach, którzy bacznie wszystko obserwowali. Broń trzymali w pogotowiu. Za nimi na schodach czekali Wadkins, Yong i Harry.
– Jest! – powiedział Lebie i ostrożnie wyciągnął wytrych.
– Pamiętajcie, żeby niczego nie ruszać, jeśli mieszkanie jest puste – szepnął Wadkins funkcjonariuszom.
Lebie staną! z boku i otworzył drzwi policjantom, którzy weszli do mieszkania, trzymając pistolety przepisowym oburęcznym chwytem.
– Macie pewność, że tu nie ma żadnego alarmu? – spytał szeptem Harry.
– Sprawdziliśmy we wszystkich agencjach ochrony w mieście, żadna nie miała tego mieszkania w rejestrze – odparł Wadkins.
– Pst! Co to za dźwięk? – spytał Yong.
Pozostali nadstawili uszu, lecz nie wychwycili niczego godnego uwagi.
– Teoria o specjaliście od bomb się rozsypała – zauważył cierpko Wadkins.
Jeden z policjantów wyszedł.
– Droga wolna – oświadczył.
Odetchnęli z ulgą. Lebie spróbował zapalić światło w przedpokoju, ale nie działało.
– Dziwne – mruknął i spróbował wyłącznik w niedużym, ale porządnym, czystym saloniku, lecz on również nie działał. – Bezpiecznik musiał się przepalić.
– Nie szkodzi – stwierdził Wadkins. – I tak jest dostatecznie jasno na przeszukanie. Harry, ty się zajmij kuchnią, Lebie weźmie łazienkę. Yong?
Yong stał przed komputerem na biurku pod oknem w salonie.
– Mam wrażenie… – zaczął. – Lebie, weź latarkę i sprawdź szafkę z bezpiecznikami na korytarzu.
Lebie wyszedł i wkrótce potem zapaliło się światło w korytarzu, a komputer ożył.
– Cholera! – zaklął Lebie, wróciwszy do salonu. – Bezpiecznik owinięty był nitką, musiałem ją najpierw zdjąć. Prowadziła wzdłuż ściany do drzwi.
– W drzwiach jest zamek elektroniczny, prawda? Bezpiecznik był połączony z zamkiem w taki sposób, że kiedy otworzyliśmy drzwi, prąd przestał płynąć. A ten odgłos, który słyszeliśmy, to wiatrak w komputerze, który się wyłączył. – Yong nacisnął klawisze na klawiaturze. – Ten komputer ma rapid resume, możemy więc zobaczyć, jakie programy były aktywne, zanim się wyłączył.
Na ekranie ukazało się niebieskie zdjęcie ziemskiego globu, a z głośników popłynął wesoły sygnał.
– Tak myślałem – powiedział Yong. – Sprytny drań. Widzicie? – Wskazał ikonkę na ekranie.
– Yong, na miłość boską, nie traćmy teraz na to czasu!
– Sir, czy mogę na moment pożyczyć pana komórkę? – Mały Chińczyk sięgnął po nokię Wadkinsa, nie czekając na odpowiedź. – Jaki jest tutaj numer?
Harry odczytał numer z telefonu, stojącego przy komputerze. Yong wstukał go w komórkę i nacisnął guzik łączący rozmowy. W momencie gdy telefon zadzwonił, komputer zaburczał, a ikonka wyskoczyła na ekran w pełnym rozmiarze.
– Pst! – powiedział Yong. Po kilku sekundach rozległo się krótkie piknięcie. Yong prędko wyłączył komórkę.
Wadkinsowi między brwiami zarysowała się głęboka zmarszczka.
– Co ty, na miłość boską, wyprawiasz, Yong?
– Sir, obawiam się, że Toowoomba mimo wszystko zainstalował alarm. I ten alarm się uruchomił.
– Wyjaśnij! – Cierpliwość Wadkinsa miała wyraźne granice.
– Widzicie ten program, który się włączył? To zwykła automatyczna sekretarka, połączona z telefonem przez modem. Toowoomba przed wyjściem nagrywa powitanie na komputer przez ten mikrofon. Kiedy ktoś dzwoni, program się uruchamia, odtwarza wiadomość Toowoomby, a po tym krótkim piknięciu, które słyszeliście, można zostawić wiadomość, która nagrywa się bezpośrednio na komputer.
– Yong, wiem, czym jest automatyczna sekretarka. O co tu chodzi?
– Sir, czy słyszał pan jakieś powitanie przed piknięciem, kiedy teraz zadzwoniłem?
– Nie…
– Dlatego, że powitanie nie zostało zapisane na stałe.
Wadkinsowi rozjaśniło się w głowie.
– Chcesz powiedzieć, że kiedy prąd przestał płynąć i komputer się wyłączył, powitanie przepadło?
– Właśnie, sir. - Reakcje Yonga bywały niekiedy dość niezwykłe, tak jak teraz. Cały rozjaśnił się w uśmiechu. – I dzięki temu alarm się włączył, sir.
Ale Harry się nie uśmiechał, gdy dotarł do niego rozmiar katastrofy.
– Wystarczy więc, że Toowoomba tu zadzwoni, zorientuje się, że nie ma powitania, i będzie wiedział, że ktoś się włamał do jego mieszkania? A wie, że ten ktoś to my.
Zapadła cisza.
– On nigdy tu nie wejdzie, dopóki nie zadzwoni – stwierdził Lebie.
– Jasna cholera! – westchnął Wadkins.
– Może zadzwonić w każdej chwili – stwierdził Harry. – Musimy zyskać na czasie. Jakieś propozycje?
– Hm… – zamyślił się Yong. – Możemy porozmawiać z firmą telekomunikacyjną, poprosić o zablokowanie numeru i uruchomienie informacji o usterce.
– A jeśli on zadzwoni do nich?
– Uszkodzony kabel w okolicy z powodu… wykopów.
– To wygląda podejrzanie. Będzie mógł sprawdzić, czy numer sąsiada działa – stwierdził Lebie.
– Musimy odciąć telefony w całej okolicy – oświadczył Harry. – Wadkins, da pan radę to zrobić?
Wadkins podrapał się za uchem.
– Przeklęty chaos! Dlaczego u diabła…
– Trzeba się spieszyć, sir!
– Cholera! Daj mi telefon, Yong! Niech się tym zajmie McCormack. Tak czy owak, nie zdołamy utrzymać odciętych telefonów w całej dzielnicy zbyt długo, Holy. Musimy zacząć myśleć o następnym ruchu. Jasna cholera!
Pół do dwunastej
– Nic – oznajmił Wadkins z rezygnacją. – Absolutnie, kompletnie nic.
– Cóż, nie mogliśmy wymagać, żeby zostawił karteczkę z informacją, gdzie ją przetrzymuje – powiedział Harry.
Z sypialni wyszedł Lebie, on też pokręcił głową. Yong, który przeszukał piwnicę i strych, również nie miał nic interesującego do powiedzenia. Usiedli w pokoju dziennym.
– To właściwie trochę dziwne – zastanowił się Harry. – Gdybyśmy przeszukiwali swoje własne mieszkania, zawsze coś by się znalazło. Jakiś interesujący list, gazetka porno, zdjęcie byłej kochanki, plama na prześcieradle, cokolwiek. A ten facet jest seryjnym mordercą i nie znajdujemy absolutnie niczego, co by świadczyło o tym, że ma jakieś życie.
– Jeszcze nigdy nie widziałem takiego normalnego mieszkania samotnego mężczyzny – przyznał Lebie.
– Jest za bardzo normalne – stwierdził Yong. – Właściwie to aż trochę straszne.
– Musieliśmy coś ominąć – Harry zapatrzył się w sufit.
– Zaglądaliśmy wszędzie – odparł Wadkins. – Jeśli istnieje jakiś ślad, to nie tutaj. Tutaj ten facet tylko je, śpi, ogląda telewizję i zostawia wiadomości na komputerze.
– Masz rację – przerwał mu Harry. – Morderca Toowoomba mieszka nie tutaj. Tu mieszka nienormalnie normalny facet, który nie musi się bać, że ktoś coś wywęszy. Ale co z tym drugim? Ma jakieś inne miejsce? Inne mieszkanie? Letni domek?
– W każdym razie nie ma nic zarejestrowanego na własne nazwisko – odparł Yong. – Sprawdziłem to jeszcze przed wyjściem.
Zadzwoniła komórka. To McCormack. Rozmawiał ze spółką telekomunikacyjną. Na argument, że chodzi o ludzkie życie, odpowiedzieli, że może chodzić o ludzkie życie, gdy ktoś z okolicy będzie próbował zadzwonić po karetkę. Ale McCormackowi z pewną pomocą z urzędu burmistrza udało się zablokować telefony do siódmej wieczorem.
– No to teraz możemy równie dobrze tutaj zapalić – stwierdził Lebie, wyjmując cieniutką cygaretkę. – Sypać popiół na dywan i zostawiać mokre ślady stóp w przedpokoju. Ma ktoś ogień?
Harry wyciągnął z kieszeni pudełko zapałek i przypalił mu. Potem z coraz większym zainteresowaniem zaczął wpatrywać się w zapałki.
– Wiecie, jaka jest zaleta tych zapałek? – spytał.
Pozostali obojętnie pokręcili głowami.
– Napisano na nich, że są wodoodporne. „Dla tych, którzy chodzą po górach lub pływają po morzu”. Czy któryś z was nosi przy sobie wodoodporne pudełko z zapałkami?
Kolejne zaprzeczenia.
– Czy jestem w błędzie, sądząc, że aby je kupić, trzeba iść do specjalnego sklepu i że zapewne kosztują więcej niż zwykłe zapałki?
Koledzy wzruszyli ramionami.
– W każdym razie nie są zwyczajne. Nigdy wcześniej takich nie widziałem – przyznał Lebie.
Wadkins przyjrzał się pudełku uważniej.
– Wydaje mi się, że mój szwagier miał takie zapałki na pokładzie swojej łódki.
– To pudełko dostałem od Toowoomby – oznajmił Harry. – Na pogrzebie Andrew.
Zapadła cisza, w końcu Yong chrząknął i powiedział z wahaniem:
– W przedpokoju wisi zdjęcie żaglówki.
Godzina pierwsza
– Bardzo dziękuję za pomoc, Liz. – Yong odłożył komórkę. – Mamy ją. Cumuje w marinie przy Lady Bay i jest zarejestrowana na jakiegoś Gerta van Hoosa.
– Okej. Yong, ty zostaniesz tutaj z tymi dwoma funkcjonariuszami na wypadek, gdyby Toowoomba się zjawił – zarządził Wadkins. – Lebie, Harry i ja bierzemy samochód i natychmiast tam jedziemy.
Ruch był niewielki i nowa toyota Lebiego z lekkim pomrukiem gnała sto dwadzieścia na godzinę po New South Head Road.
– Nie potrzeba im wsparcia, sir? - spytał Lebie.
– Gdyby przyszedł, trzech ludzi wystarczy – stwierdził Wadkins. – Zdaniem Yonga nie zarejestrowano żadnego zezwolenia na broń na jego nazwisko, a poza tym mam wrażenie, że to nie jest typ, które zacznie wymachiwać nam przed nosem pistoletem.
Harry nie zdołał się opanować.
– A jakie to wrażenie, sir? To samo, które podpowiedziało panu, że włamanie się do mieszkania to dobry pomysł? To samo, które mówiło, że Birgitta powinna mieć radionadajnik w torebce?
– Holy, ja…
– Ja tylko pytam, sir. Jeśli mamy wykorzystywać pańskie wrażenia jako wskazówki, to w świetle tego, co wydarzyło się dotychczas, powinniśmy przyjąć, że on właśnie będzie próbował do nas strzelać, nie że…
Harry zorientował się, że podniósł głos, i zamknął gębę. Nie teraz, powiedział sobie w duchu. Jeszcze nie. Ściszonym głosem dokończył zdanie:
– …nie, żebym miał coś przeciwko temu, bo to oznacza, że mógłbym naładować go ołowiem.
Wadkins postanowił nie odpowiadać, tylko obrażony wyglądał przez okno. Jechali dalej w kompletnej ciszy, Harry w lusterku widział jedynie delikatny, niezgłębiony uśmiech Lebiego.
Pół do drugiej
– Lady Bay Beach – Lebie pokazał palcem. – Odpowiednia nazwa. To główna gejowska plaża w Sydney.
Zdecydowali, że zaparkują samochód za ogrodzeniem terenu mariny, i walem porośniętym trawą przeszli do małego portu, w którym po obu stronach wąskich pływających pomostów tłoczyły się jeden przy drugim maszty. W porcie siedział senny strażnik w wyblakłej od słońca niebieskiej mundurowej koszuli. Ożywił się, kiedy Wadkins pokazał mu odznakę policyjną, i wyjaśnił, gdzie cumuje łódź Gerta van Hoosa.
– Czy ktoś jest na pokładzie? – spytał Harry.
– Nic o tym nie wiem – odparł strażnik. – Latem trudno się zorientować, ale wydaje mi się, że od paru dni nikt tą łodzią nie wypływał.
– A ktoś w ostatnich dniach tu zaglądał?
– O ile się nie mylę, to pan van Hoos zjawił się późnym wieczorem w sobotę. Zwykle parkuje nad samą wodą. Odjechał później tej samej nocy.
– I od tej pory nikt nie wchodził na łódź? – dopytywał się Wadkins.
– Na moich zmianach nie. Ale na szczęście jest nas kilku.
– Był sam?
– O ile pamiętam, tak.
– Niósł coś na łódź?
– Z całą pewnością, ale nie pamiętam. Większość ludzi coś niesie.
– Czy mógłby pan nam w kilku słowach opisać pana van Hoosa? – spytał Harry.
Strażnik podrapał się w głowę.
– Nie, chyba jednak nie.
– A to dlaczego? – zdumiał się Wadkins.
Strażnik lekko się zawstydził.
– Bo, szczerze mówiąc, wszyscy Aborygeni wydają mi się identyczni.
Słońce odbijało się w gładkiej wodzie basenu portowego, ale tuż poza jego obszarem fale przetaczały się wielkie i ciężkie. Gdy ruszyli pływającym pomostem, Harry poczuł, że wieje mocniej. Rozpoznał łódkę o nazwie „Adelaide” z numerem rejestracyjnym namalowanym z boku. Nie była to jedna z największych łodzi w marinie, lecz wyglądała na dobrze utrzymaną. Yong wyjaśnił im, że w zasadzie tylko żaglówki z silnikiem przekraczającym pewną pojemność muszą zostać zarejestrowane, właściwie mieli więc wielką porcję szczęścia. Na tyle wielką, że Harry'ego ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że całe przysługujące im szczęście zostało już wykorzystane. Myśl o tym, że Birgitta jest być może na pokładzie, sprawiła, że serce zaczęło mu uderzać mocno i boleśnie.
Wadkins dał znać, że Lebie ma wejść na pokład jako pierwszy. Harry odbezpieczył pistolet i wycelował w zejście do kajuty w czasie, gdy Lebie ostrożnie stawiał stopy na tylnym pokładzie. Wadkins potknął się o linę kotwiczną i ciężko stuknął stopą o pokład. Zatrzymali się, nasłuchując, lecz słyszeli jedynie wiatr i plusk fal o burty. Zarówno wejście do salonu, jak i do kabiny rufowej zamknięto na kłódki. Lebie wyciągnął wytrychy i zabrał się do roboty. Po kilku minutach obie kłódki były otwarte.
Lebie otworzył klapę do salonu i Harry zszedł jako pierwszy. Na dole panowała ciemność. Przykucnął z wycelowanym pistoletem, dopóki na dół nie zszedł Wadkins i nie odsunął zasłon. Łódź urządzono z elegancką prostotą. Wyposażenie salonu było z mahoniu, oprócz tego nie rzucały się w oczy żadne szczegóły. Na stole leżała rozłożona mapa morska, a nad stołem wisiało zdjęcie młodego boksera.
– Birgitta! – zawołał Harry. – Birgitta!
Wadkins dotknął jego ramienia.
– Nie ma jej tutaj – skonstatował Lebie, kiedy przeszukali już łódź od dziobu po rufę.
Wadkins wsunął głowę do jednej z ław na pokładzie rufowym.
– Ale może tu była – powiedział Harry, spoglądając na morze. Wiatr się wzmógł, szczyty fal nieco dalej pokrywały się białą pianą.
– Trzeba tu ściągnąć chłopaków z technicznego. Może oni coś znajdą.
Wadkins się wyprostował.
– To musi po prostu oznaczać, że on ma jeszcze jakieś miejsce, o którym nie wiemy.
– Albo… – zaczął Harry.
– Nie wygłupiaj się. Ukrył ją gdzieś, trzeba ją tylko odnaleźć.
Harry usiadł. Wiatr, rozbawiony, szarpał go za włosy. Lebie spróbował zapalić kolejną cygaretkę, ale po paru próbach zrezygnował.
– I co teraz robimy? – spytał.
– W każdym razie musimy zejść z jego łodzi – stwierdził Wadkins. – Może nas zauważyć z drogi, kiedy będzie nadjeżdżał.
Wstali, zamknęli luki, Wadkins wysoko podniósł nogę, przechodząc nad liną kotwiczną, żeby znów się nie potknąć. Lebie stanął.
– O co chodzi? – spytał Harry.
– No cóż – powiedział Lebie. – Nie za bardzo znam się na łodziach, ale czy to normalne?
– Co?
– Ze rzuca się kotwicę, kiedy łódź jest przycumowana z przodu i z tyłu.
Popatrzyli na siebie.
– Pomóżcie mi! – powiedział Harry.
Godzina trzecia
Mknęli drogą, chmury sunęły po niebie. Drzewa przy drodze kołysały się, jakby zapraszały do dalszej jazdy. Trawa na poboczu układała się płasko, w radiu trzeszczało. Słońce zbladło, a po morzu w dole przemykały prędkie cienie.
Harry siedział z tyłu, ale nie widział szalejącej wokół nich wichury. Miał w oczach jedynie zieloną oślizgłą linę, którą wyciągali z wody mocnymi szarpnięciami. Kropelki wody z liny wpadały do morza jak połyskujące odłamki kryształu. Ale w dole dostrzegł biały kontur, który powoli się wznosił.
W któreś wakacje ojciec zabrał go łodzią na ryby, złowili halibuta. Był biały i niewyobrażalnie wielki. Harry'emu również wtedy zrobiło się sucho w ustach i ręce zaczęły się trząść. Gdy weszli do kuchni z połowem, matka i babka z zachwytu złożyły dłonie i zaraz zabrały się do krojenia zimnego, zakrwawionego rybiego ciała wielkimi, błyszczącymi nożami. Przez resztę lata Harry'emu śnił się leżący w łodzi halibut z wyłupiastymi rybimi oczyma, w których zastygło przerażenie, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że naprawdę umiera. Na Boże Narodzenie Harry'emu nałożono na talerz kilka wielkich galaretowatych kawałków, a ojciec z dumą opowiadał, jak to razem z Harrym wyłowili wielkiego halibuta z Isfjorden. „Pomyślałam, że w tę wigilię spróbujemy czegoś nowego” – powiedziała matka. To coś miało smak śmierci i rozpadu. Harry odszedł od stołu ze łzami w oczach, pełen gorzkiej wściekłości.
A teraz siedział z zamkniętymi oczami w bardzo szybko jadącym samochodzie i widział samego siebie, jak stoi i wpatruje się w wodę, w której coś, co przypominało wielką meduzę, poruszało czerwonymi parzydełkami przy każdym szarpnięciu liny. Gdy dotarło do powierzchni wody, parzydełka rozpostarły się i ułożyły w wachlarz, jak gdyby usiłowały zakryć nagi biały tułów. Lina kotwiczna owinięta była wokół szyi. Pozbawione życia ciało wydało się Harry'emu dziwnie obce i nieznajome.
Ale kiedy obrócili je na plecy, Harry rozpoznał spojrzenie z tamtego lata, zakrzepłe w zdumionym oskarżycielskim ostatnim pytaniu: Czy to już wszystko? Czy naprawdę wszystko ma się tak skończyć? Czy życie i śmierć naprawdę są tak banalne?
– To ona? – spytał Wadkins, a Harry zaprzeczył.
Gdy jednak powtórzył pytanie, Harry dostrzegł jej wystające łopatki i zaczerwienioną skórę w miejscu, gdzie przebiegał biały pasek, ślad od kostiumu bikini.
– Spaliła się – stwierdził zdumiony. – Prosiła, żebym posmarował jej plecy. Powiedziała, że mi ufa. A jednak się spaliła.
Wadkins stanął przed nim i położył mu ręce na ramionach.
– To nie twoja wina, Harry, słyszysz? To i tak by się stało. To nie twoja wina.
Wyraźnie się ściemniło i kilka gwałtownych porywów wiatru ostro szarpnęło wielkimi eukaliptusami, które wywijały gałęziami, jakby usiłowały wyrwać się z ziemi i zacząć po niej chodzić niczym tryfidy z powieści Johna Wyndhama, pobudzone do życia nadciągającą burzą.
– Jaszczurki śpiewają – odezwał się nagle Harry z tylnego siedzenia. Były to pierwsze słowa, jakie padły, odkąd wsiedli do samochodu. Wadkins odwrócił się, a Lebie spojrzał na niego w lusterku.
– Andrew tak kiedyś powiedział. Mówił, że ludzie z rodu jaszczurek mają zdolność przywoływania swoim śpiewem deszczu i burz. Mówił, że wielki potop został wywołany przez ród jaszczurek, które, tnąc się do krwi kamiennymi nożami, śpiewały, bo chciały utopić dziobaka. – Uśmiechnął się lekko. – Prawie wszystkie dziobaki zginęły. Ale niektórym udało się przeżyć. Wiecie dlaczego? Nauczyły się oddychać pod wodą.
Pierwsze wielkie krople deszczu padły z drżeniem na przednią szybę.
– Mamy mało czasu – powiedział Harry. – Toowoomba niedługo zorientuje się, że go ścigamy, a wtedy zniknie równie szybko jak szczur. Jestem jedynym ogniwem, które nas z nim łączy, a wy się teraz zastanawiacie, czy zdołam sobie poradzić. Cóż, co mogę powiedzieć? Chyba kochałem tę dziewczynę.
Wadkins wyglądał na zażenowanego. Lebie wolno kiwnął głową.
– Ale zamierzam oddychać pod wodą – oświadczył Harry.
Było wpół do czwartej i nikt w pokoju odpraw nie zwracał uwagi na żałosną piosenkę wentylatora.
– Okej, wiemy już, kogo szukamy – mówił Harry. – I wiemy, że on sądzi, że my o tym nie wiemy. Prawdopodobnie uważa, że w tej chwili staram się zdobyć dowody przeciwko Evansowi White'owi. Obawiam się jednak, że to bardzo tymczasowa sytuacja. Pozostałe domy nie mogą mieć bez końca odciętych telefonów, a poza tym niemożność naprawienia tej usterki staje się coraz bardziej podejrzana. Rozmieściliśmy ludzi, którzy czekają na niego, gdyby zjawił się w domu. Tak samo jest z żaglówką. Ale osobiście jestem przekonany, że on jest zbyt ostrożny, żeby cokolwiek zrobić, nie upewniając się wcześniej, że ma wolną drogę. Należy chyba założyć, że w ciągu dzisiejszego wieczoru zrozumie, że byliśmy w jego mieszkaniu. To nam daje dwie możliwości. Możemy podnieść alarm. Ogłosić w telewizji, że go poszukujemy, i mieć nadzieję, że go złapiemy, zanim zniknie. Argument przeciwko temu jest taki, że facet, który spreparował u siebie w domu niezwykle wyrafinowany alarm, przemyślał również, jak się zachować w takiej sytuacji. Istnieje ryzyko, że gdy tylko zobaczy swoje zdjęcie na ekranie, zapadnie się pod ziemię. Dlatego drugą możliwością jest wykorzystanie tego krótkiego czasu, jaki nam został, zanim poczuje nasz oddech na karku, i złapanie go, dopóki nie spodziewa się zagrożenia… a przynajmniej spodziewa się go w niewielkim stopniu.
– Głosuję za tym, żeby go łapać – oświadczył Lebie i strzepnął z ramienia włos, wcale niewyimaginowany.
– Łapać? – powtórzył Wadkins. – Jesteśmy w kilkumilionowym mieście i nie mamy najmniejszego pojęcia, gdzie on może być. Jasna cholera, nie wiemy nawet, czy on w ogóle jest w Sydney!
– Wiemy – powiedział Harry. – W każdym razie był w Sydney przez ostatnie półtorej godziny.
– Co? Chcesz powiedzieć, że jest obserwowany?
– Yong.
Harry oddał głos wciąż uśmiechającemu się Chińczykowi.
– Telefon komórkowy – zaczął Yong, jak gdyby poproszono go o odczytanie wypracowania na głos przed całą klasą. – Wszystkie rozmowy przez telefon komórkowy przechodzą przez tak zwane stacje bazowe, które odbierają i przekazują sygnały z aparatu. Spółka telekomunikacyjna może sprawdzić, z których stacji bazowych abonent otrzymuje sygnały. Każda stacja ma zasięg około dziesięciu kilometrów. To dobry zasięg, oczywiście w terenach zabudowanych, bo wtedy aparat ma kontakt jednocześnie z kilkoma stacjami naraz, działającymi mniej więcej tak jak nadajniki radiowe. Oznacza to, że kiedy ktoś rozmawia przez telefon, centrala może w przybliżeniu określić jego położenie na obszarze o promieniu dziesięciu kilometrów. Jeśli rozmowa rejestrowana jest w dwóch stacjach naraz, ten obszar zostaje ograniczony do rejonu, gdzie zasięg tych dwóch stacji nakłada się na siebie. Jeśli sygnał odbierany jest przez trzy stacje naraz, obszar jeszcze się zmniejsza. Nie da się wyśledzić dokładnego adresu, w przeciwieństwie do zwykłych telefonów stacjonarnych, lecz można uzyskać jakąś podpowiedz – wyjaśnił Yong. – Akurat w tej chwili mamy połączenie z trzema facetami, którzy uważnie śledzą sygnały wysyłane przez komórkę Toowoomby. Możemy ich przełączyć na otwartą linię tu, do pokoju odpraw. Na razie otrzymaliśmy sygnały tylko z dwóch stacji jednocześnie i najmniejszy obszar obejmuje całe City, port i pól Wooloomooloo. Dobra wiadomość jest taka, że on się porusza.
– Czekamy więc na odrobinę szczęścia – wtrącił Harry.
– Mamy nadzieję na sygnał z jednej z tych małych kieszonek, w których pokrywa się zasięg trzech lub więcej stacji bazowych. Jeśli nadejdzie, szybko wyślemy wszystkie cywilne samochody, jakie mamy do dyspozycji, i może uda nam się go znaleźć.
Wadkins nie wyglądał na przekonanego.
– A więc on rozmawiał z kimś teraz i półtorej godziny temu. I za każdym razem sygnały zostały przechwycone przez stacje bazowe w Sydney? – spytał. – Żeby go znaleźć, on musi rozmawiać przez ten swój przeklęty telefon. A jeśli nigdzie nie będzie dzwonił?
– Możemy chyba zadzwonić do niego – podsunął Lebie.
– No właśnie. – Na policzki wystąpiły mu ostre czerwone plamy. – Fantastyczny pomysł. Możemy dzwonić do niego co kwadrans, przedstawiać się jako zegarynka albo prababka diabła, tylko po to, żeby mu uświadomić, jak głupio jest rozmawiać przez telefon.
– To nie jest potrzebne – powiedział Yong. – On wcale nie musi z nikim rozmawiać.
– Jak…
– Wystarczy, że ma włączoną komórkę – wyjaśnił Harry. – Toowoomba najwyraźniej nie zdaje sobie z tego sprawy, ale dopóki nie wyłączy telefonu, to aparat automatycznie co pół godziny wysyła sygnał, żeby dać znać, że jeszcze żyje. Ten sygnał jest rejestrowany w stacjach bazowych w taki sam sposób jak zwykła rozmowa.
– Czyli że…
– Czyli że musimy przełączyć się na otwartą linię, zaparzyć kawę, usiąść na tyłkach i mieć nadzieję.
Dobre ucho, lewy prosty i trzy strzały
Z systemu głośno mówiącego dobiegł metaliczny głos: – Jego sygnał zarejestrowały stacje bazowe 3 i 4. Yong wskazał na mapę Sydney rozpiętą na tablicy. Zarysowano na niej ponumerowane okręgi, pokazujące zasięg poszczególnych stacji bazowych.
– Pyrmont, Glene i kawałek Balmain.
– Jasna cholera! – wściekł się Wadkins. – Zbyt duży obszar. Która godzina? Próbował dzwonić do domu?
– Godzina jest szósta – odparł Lebie. – Wykręcał numer do swojego mieszkania dwukrotnie w ciągu ostatniej godziny.
– Wkrótce zrozumie, że coś się dzieje. – McCormack znowu wstał.
– Ale na razie jeszcze nie – powiedział Harry cicho. Przez ostatnie dwie godziny siedział na krześle pod samą ścianą, milczący i nieruchomy.
– Jakieś nowe prognozy pogody? – spytał Wadkins.
– Tylko to, że ma być jeszcze gorzej – odparł Lebie. – W nocy sztorm w porywach przechodzący w orkan.
Mijały kolejne minuty. Yong wyszedł przynieść jeszcze więcej kawy.
– Halo? – odezwał się system głośno mówiący.
Wadkins natychmiast się poderwał.
– Tak?
– Abonent właśnie odbył rozmowę. Namierzyliśmy go na stacji 3, 4 i 7.
– Chwileczkę! – Wadkins spojrzał na mapę. – To kawałek Pyrmont i Darling Harbour, prawda?
– Zgadza się.
– Cholera! Gdyby tylko podłączył się jeszcze pod 9 albo 10, już byśmy go mieli.
– Jeśli się nie przemieszcza – przypomniał McCormack. – A dokąd on dzwonił?
– Do naszej centrali – odparł metaliczny głos. – Pytał, co się dzieje z jego domowym numerem.
– Jasna cholera! – Wadkins cały już teraz poczerwieniał. – Umknie nam. Wszczynamy alarm! Wyjazd wszystkich wozów.
– Zamknij się! – huknęło.
W pokoju zrobiło się cicho.
– Przepraszam za te słowa, sir - powiedział Harry. – Ale proponuję, żebyśmy zaczekali na następny sygnał, nim podejmiemy pochopną decyzję.
Wadkins wpatrywał się w Harry'ego wybałuszonymi oczyma.
– Holy ma rację – orzekł McCormack. – Siadaj, Wadkins! Za mniej niż godzinę odblokują telefony. To oznacza, że możemy liczyć na jeden, maksymalnie na dwa sygnały, zanim Toowoomba zorientuje się, że tylko jego telefon jest wyłączony. Pyrmont i Darling Harbour to nie jest zbyt duży obszar, ale mówimy o jednym z rejonów centrum Sydney, w których jest najwięcej ludzi, zwłaszcza wieczorem. Wysłanie tam mnóstwa samochodów wywoła kompletny chaos, który Toowoomba wykorzysta, żeby zniknąć. Czekamy.
Za dwadzieścia siódma z głośnika nadeszła wiadomość:
– Sygnał zarejestrowany przez bazy 3, 4 i 7.
Wadkins jęknął.
– Dziękuję – powiedział Harry i wyłączył mikrofon. – Ten sam rejon co poprzednio. To może wskazywać, że przestał się przemieszczać. Gdzie więc może być?
Zaczęli się tłoczyć przy mapie.
– Może trenuje – podsunął Lebie.
– Dobry pomysł – stwierdził McCormack. – Czy w tej okolicy jest jakaś hala bokserska? Ktoś wie, gdzie ten facet ćwiczy?
– Sprawdzę to, sir - Yong już wychodził.
– Jakieś inne pomysły?
– W tej okolicy pełno atrakcji turystycznych otwartych wieczorem – powiedział Lebie. – Może jest w Chińskich Ogrodach?
– Przy takiej pogodzie na pewno jest w jakimś pomieszczeniu – orzekł McCormack.
Wrócił Yong, kręcąc głową.
– Dzwoniłem do trenera. Nie chciał nic powiedzieć, więc musiałem w końcu wyjaśnić, że dzwonię z policji. Lokal, w którym Toowoomba trenuje, leży w okolicy Bondi Junction.
– Cudownie – powiedział Wadkins. – Jak sądzisz, ile czasu upłynie, zanim trener zadzwoni na komórkę Toowoomby i spyta, czego, u diabła, chce od niego policja?
– Robi się gorąco – stwierdził Harry. – Dzwonię do Toowoomby.
– I spytasz go, gdzie jest? – zadrwił Wadkins.
– Zobaczę, co się stanie. – Harry podniósł słuchawkę. – Lebie, sprawdź, czy rozmowa się nagrywa. Wszyscy mają się zamknąć.
Zamarli. Lebie zerknął na stary magnetofon szpulowy i podniósł do góry kciuk. Harry przełknął ślinę. Zdrętwiałymi palcami wybrał numer. Sygnał rozległ się trzykrotnie, zanim Toowoomba odebrał.
– Halo?
Dźwięki… Harry wstrzymał oddech i przycisnął słuchawkę do ucha. W tle słychać było ludzi.
– Kto mówi? – spytał Toowoomba cicho. Gdzieś z tyłu dobiegł jakiś odgłos, po którym nastąpi! radosny pisk dziecka. Potem usłyszeli głęboki, spokojny śmiech Toowoomby. – No, no, to ty, Harry? Dziwne, że dzwonisz, bo właśnie stałem i myślałem o tobie. Wygląda na to, że coś się dzieje z moim telefonem domowym, i zastanawiałem się, czy to przypadkiem ty nie maczałeś w tym palców. Mam nadzieję, że nie, Harry.
Kolejny odgłos. Harry próbował się skupić, lecz nie zdołał go zidentyfikować.
– Zaczynam się robić niespokojny, kiedy mi nie odpowiadasz, Harry. Bardzo niespokojny. Nie wiem, czego chcesz, ale może powinienem wyłączyć tę komórkę. Czy tak jest, Harry? Próbujesz mnie namierzyć?
Ten odgłos…
– Jasny gwint! – krzyknął Harry. – Rozłączył się.
Opadł na krzesło.
– Toowoomba zrozumiał, że to ja. W jaki sposób, na miłość boską?
– Przewińcie taśmę! – nakazał McCormack. – I znajdźcie Marqueza!
Yong natychmiast wybiegł.
Harry nic nie mógł poradzić na to, że włosy na karku mu się podniosły, gdy znów usłyszał głos Toowoomby w głośnikach.
– W każdym razie to miejsce, gdzie jest wielu ludzi – stwierdził Wadkins. – A czym jest ten huk? Słuchajcie, są dzieci. Czy to wesołe miasteczko?
– Przewiń i puść jeszcze raz – powiedział McCormack.
„Kto mówi?” – powtórzył Toowoomba, po czym rozległ się głośny dźwięk i pisk dziecka.
– Co to? – zaczął Wadkins.
– To bardzo głośny plusk wody – usłyszeli głos od strony drzwi.
Obrócili się. Harry zobaczył nieduży brązowy łebek z czarnymi kręconymi włosami, drobnym wąsikiem i maleńkimi grubymi okularami na wielkim cielsku, które wyglądało jak napompowane pompką rowerową i mogło pęknąć w każdej chwili.
– Jesus Marquez. Najlepsze uszy w branży – przedstawił go McCormack. – A nie jest nawet niewidomy.
– Prawie – mruknął Marquez i poprawił okulary. – Co tu macie?
Lebie jeszcze raz puścił nagranie. Marguez słuchał z zamkniętymi oczami.
– Wewnątrz. Mury. I szkło. Żadnego wygłuszenia. Żadnych dywanów ani zasłon. Ludzie. Młodzi ludzie obojga płci, prawdopodobnie sporo rodzin z małymi dziećmi.
– Jak możesz aż tyle powiedzieć, słuchając jedynie jakichś hałasów?
Marquez westchnął. Najwyraźniej nie pierwszy raz stykał się ze sceptykami.
– Wiecie, jakim fantastycznym instrumentem jest ucho? Potrafi rozróżnić ponad milion różnych rodzajów ciśnienia. Milion. Jeden i ten sam dźwięk może się składać z kilkudziesięciu różnych częstotliwości i elementów składowych. To daje dziesięć milionów możliwości. A przeciętny leksykon zawiera jedynie około stu tysięcy haseł. Dziesięć milionów możliwości. Reszta to kwestia treningu.
– Czym jest ten dźwięk, który cały czas słychać w tle? – spytał Harry.
– Ten między sto a sto dwadzieścia hertzów? Trudno powiedzieć. Możemy w studio odfiltrować pozostałe dźwięki i wyizolować go, ale to potrwa.
– A my nie mamy czasu – przypomniał McCormack.
– Ale jak mógł rozpoznać Harry'ego, chociaż on się wcale nie odezwał? – dopytywał się Lebie. – Intuicja?
Marquez zdjął okulary i odruchowo zaczął je czyścić.
– To, co tak ładnie nazywamy intuicją, przyjacielu, zawsze opiera się na naszych wrażeniach zmysłowych. Ale kiedy te wrażenia są tak drobne i delikatne, że ledwie je wyczuwamy, jak piórko muskające nos we śnie, i nie potrafimy nazwać skojarzeń, które rejestruje mózg, nazywamy to intuicją. Może to przez sposób, w jaki… hm… Harry oddychał?
– Wstrzymałem oddech – powiedział Harry.
– A dzwoniłeś stąd do niego wcześniej? Może akustyka, może jakieś odgłosy w tle. Ludzie mają zdumiewająco dobrą pamięć, jeśli chodzi o dźwięki. Z reguły nie uświadamiają sobie, jak dobrą.
– Rzeczywiście, już raz stąd do niego dzwoniłem… – Harry popatrzył na stary wentylator. – Oczywiście! Że też o tym nie pomyślałem!
– Hm… – mruknął Jesus Marquez. – Wygląda na to, że ścigacie bardzo interesującą osobę. Jaka jest nagroda?
– Ja tam byłem – oświadczył nagle Harry, nie spuszczając szeroko otwartych oczu z wentylatora. – Oczywiście! Byłem tam. To bulgotanie… – Obrócił się. – On jest w oceanarium!
Marquez przyglądał się wyczyszczonym okularom.
– To się składa. Sam tam byłem. A taki plusk mógł wywołać na przykład ogon wielkiego słonowodnego krokodyla.
Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że jest w pokoju sam.
Godzina siódma
Możliwe, że podczas przejazdu krótkim odcinkiem z komendy do Darling Harbour naraziliby na niebezpieczeństwo życie cywilów, gdyby sztorm nie wygnał z ulic ludzi i samochodów. Lebie starał się jak potrafił najlepiej, ale prawdopodobnie jedynie niebieski kogut na dachu kazał w ostatniej chwili uskoczyć pieszemu, a paru nadjeżdżającym z przeciwnej strony samochodom gwałtownie skręcić. Wadkins na tylnym siedzeniu przeklinał jednym ciągiem. Natomiast McCormack z przodu dzwonił do Sydney Aquarium, żeby przygotować ich na policyjną akcję.
Kiedy skręcili na plac przed oceanarium, flagi w Darling Harbour stały wyprostowane, a w nabrzeże waliły fale…Zdążyło się już zjawić kilka radiowozów i policjanci w mundurach blokowali wyjścia.
McCormack wydawał ostatnie rozkazy:
– Yong, ty rozdasz zdjęcia Toowoomby naszym ludziom. Wadkins, pójdziesz ze mną do pokoju straży, tam się odbiera obraz kamer z całego oceanarium. Lebie i Harry, wy zaczniecie szukać. Oceanarium zamykają za kilka minut. Tu macie radia. Wsadźcie sobie słuchawkę do ucha, mikrofony umocujcie na klapach marynarek i od razu sprawdźcie, czy macie łączność. Będziemy wami kierować z pomieszczenia straży, okej?
Kiedy Harry wysiadł z samochodu, gwałtowny podmuch wiatru o mało go nie przewrócił. Biegiem rzucili się pod dach.
– Na szczęście nie jest tu tak pełno jak zwykle – skonstatował McCormack. Po krótkim biegu ciężko oddychał. – To przez tę pogodę. Jeśli on tu jest, to go znajdziemy.
Na spotkanie wyszedł im szef strażników, który zaprowadził McCormacka i Wadkinsa do pomieszczenia straży. Harry i Lebie skontrolowali swoje radia, zostali przepuszczeni przez kasę biletową i ruszyli w tłum na korytarzu.
Harry sprawdził, czy ma pistolet w kaburze pod pachą. Oceanarium w świetle i z tyloma ludźmi wydawało się zupełnie inne. W dodatku miał wrażenie, że był tu z Birgittą całe wieki temu, gdy jeszcze obowiązywała inna rachuba czasu.
Starał się o tym nie myśleć.
– Jesteśmy na miejscu – usłyszał spokojny głos McCormacka. – Sprawdzamy teraz obraz z kamer. Yong z jeszcze paroma przeszuka toalety i kawiarnie. Widzimy was zresztą, po prostu idźcie naprzód.
Korytarze oceanarium prowadziły zwiedzających naokoło. Wycieczka kończyła się niemal w tym samym miejscu, w którym się zaczynała. Harry i Lebie szli w kierunku przeciwnym do kierunku zwiedzania, tak by wszystkie twarze były zwrócone w ich stronę. Harry'emu serce waliło w piersi, czuł, że robi mu się sucho w ustach, a dłonie wilgotnieją. Dookoła rozbrzmiewały obce języki. Miał wrażenie, że wciąga go wir ludzi różnych narodowości, kolorów skóry i ubiorów. Szli podwodnym tunelem, w którym spędzili z Birgittą noc. Teraz stały tu dzieci z nosami przyklejonymi do szkła, obserwując podwodny świat, w którym toczyło się niczym niezmącone życie.
– Niesamowite miejsce, aż ciarki mi chodzą po plecach – szepnął Lebie. Szedł z ręką wsuniętą pod marynarkę.
– Obiecaj mi tylko, że tu nie strzelisz – odparł Harry. – Nie mam ochoty na pół zatoki Port Jackson i tuzin białych rekinów w objęciach.
– Nie martw się.
Przeszli na drugą stronę oceanarium, gdzie było już prawie pusto.
– O siódmej zakończyli sprzedaż biletów – powiedział Lebie. – Teraz chodzi tylko o opróżnienie tego miejsca z ludzi, którzy są w środku.
Odezwał się McCormack.
– Niestety, wygląda na to, że ptaszek wyfrunął, chłopcy. Wracajcie do pomieszczenia straży.
– Zaczekaj tutaj – powiedział Harry do Lebiego.
Przy okienku z biletami zobaczył znajomą twarz w mundurze strażnika.
– Cześć, Ben, pamiętasz mnie? – spytał, łapiąc go za ramię. – Byłem tu razem z Birgittą.
Ben odwrócił się i popatrzył na zdenerwowanego blondyna.
– Oczywiście – powiedział. – Jesteś Harry, prawda? A więc wróciłeś? Większość wraca. Jak się miewa Birgittą?
Harry przełknął ślinę.
– Posłuchaj mnie, Ben. Jestem policjantem. Na pewno słyszałeś, że szukamy bardzo niebezpiecznego przestępcy. Nie możemy go znaleźć, ale mam wrażenie, że on ciągle tu jest. Nikt nie zna oceanarium lepiej od ciebie, Ben. Jest tu jakieś miejsce, gdzie mógł się ukryć?
Na twarzy Bena odmalował się wyraz głębokiego zamyślenia.
– No cóż – powiedział. – Wiesz, gdzie mieszka Matylda? Nasz słonowodny krokodyl?
– Tak?
– Między tym małym spryciarzem, fiddler ray, i wielkim żółwiem morskim. To znaczy żółwia przenieśliśmy, bo budujemy sadzawkę, żeby parę małych krokodyli słodkowodnych…
– Wiem, gdzie to jest. Spieszy mi się, Ben.
– No właśnie. Jak ktoś jest sprytny i niebojaźliwy z natury, to może przeskoczyć przez pleksiglas w rogu.
– Wskoczyć do krokodyla?
– On głównie leży i drzemie w sadzawce. Z rogu jest pięć, sześć kroków do drzwi, z których korzystamy przy sprzątaniu i karmieniu Matyldy. Ale trzeba się spieszyć, bo saltie potrafi być bardzo zwinny i nawet się nie zorientujesz, jak rzucą się na ciebie dwie tony. Raz, jak mieliśmy…
– Dziękuję, Ben. – Harry puścił się biegiem, a ludzie uskakiwali na boki. Odchylił klapę marynarki i powiedział do mikrofonu: – McCormack! Tu Holy. Będę szukał za terrarium z krokodylem.
Złapał Lebiego za ramię i pociągnął za sobą.
– Ostatnia możliwość – oznajmił.
Lebie szeroko otworzył oczy, kiedy Harry zatrzymał się przy pomieszczeniu krokodyla i namierzył się do skoku. – Ruszaj za mną! – Podskoczył do ścianki z pleksiglasu i przerzucił się na drugą stronę.
Kiedy dotknął stopami ziemi, w sadzawce zaczęło się gotować. Podniosła się biała piana i gdy Harry dał krok w stronę drzwi, zobaczył, że zielony pojazd formuły jeden przyspieszonym ruchem wynurza się z wody tuż nad ziemią, a małe jaszczurcze nóżki obracają się po bokach jak dodatkowe koła. Harry odbił się i poślizgnął na sypkim piasku. Daleko za plecami słyszał krzyki, a kątem oka dostrzegł, że maska samochodu wyścigowego się otwiera. Odzyskał władzę w nogach i przebiegł kilka metrów dzielących go od drzwi. Sięgnął do klamki i przez ułamek sekundy myślał, że wcale nie są otwarte. W następnej chwili był w środku. Gdzieś z tyłu głowy przemknęła scena z Parku Jurajskiego, która kazała mu zamknąć drzwi na klucz. Na wszelki wypadek.
Wyciągnął pistolet. W wilgotnym pomieszczeniu cuchnęło mdłą mieszaniną środków czyszczących i zgniłymi rybami.
– Harry! – To McCormack w radio. – Po pierwsze, istnieje prostsza droga do miejsca, w którym jesteś, niż przez jadalnię bestii. Po drugie, zachowaj spokój i zostań tam, gdzie stoisz, dopóki Lebie nie przyjdzie do ciebie naokoło.
– Nie sły…m. Złe po…czenie, sir. – Harry podrapał mikrofon paznokciem. – Idę…lej sam.
Otworzył drzwi na drugim końcu pomieszczenia i znalazł się w cylindrycznej wieży z kręconymi schodami pośrodku. Domyślał się, że schody w dół prowadzą do podmorskich tuneli, i postanowił iść w górę. Na następnym podeście były kolejne drzwi. Zerknął w górę, lecz wyglądało na to, że więcej drzwi już nie ma.
Przekręcił klamkę, delikatnie pchnął drzwi lewą ręką, w prawej trzymając wyciągnięty pistolet. W środku było oślepiająco ciemno, a zapach zgniłych ryb wprost dusił.
Znalazł wyłącznik światła na ścianie tuż przy drzwiach, przekręcił go lewą ręką, ale światło się nie zapaliło. Puścił drzwi i zrobił dwa ostrożne kroki do przodu. Pod stopami zatrzeszczało. Domyślił się, co to jest, i bezszelestnie zawrócił. Ktoś stłukł żarówkę na suficie. Harry wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Czy jest tu ktoś jeszcze? Zazgrzytał wentylator.
Harry przemknął z powrotem na podest.
– McCormack – szepnął do mikrofonu. – Myślę, że on jest tam w środku. Proszę mi zrobić przysługę i zadzwonić do niego na komórkę.
– Harry Holy, gdzie ty jesteś?
– Teraz, sir, bardzo proszę.
– Harry, nie rób z tego osobistej wendetty. To jest…
– Gorąco dzisiaj, sir. Pomoże mi pan?
Harry słyszał ciężki oddech McCormacka.
– Dobrze, zadzwonię.
Harry pchnął drzwi stopą i stanął w nich na szeroko rozstawionych nogach, trzymając pistolet w obu rękach w oczekiwaniu na sygnał. Czas wydawał się wiszącą kroplą, która za nic nie chce się oderwać od podłoża. Upłynęły może dwie sekundy. Nic nie było słychać.
Jego tu nie ma, pomyślał Harry.
A wtedy trzy rzeczy wydarzyły się jednocześnie.
Po pierwsze, odezwał się McCormack:
– Wyłączył…
Po drugie, Harry zdał sobie sprawę, że stoi w drzwiach doskonale widoczny.
Po trzecie, świat eksplodował deszczem gwiazd i czerwonych plam.
Harry pamiętał urywki lekcji boksu, których Andrew udzielił mu podczas wyjazdu do Nimbin. Na przykład to, że sierpowy w wykonaniu profesjonalnego boksera to więcej niż dość, by niewytrenowany człowiek stracił przytomność. Przez poruszenie biodra siłę całej górnej połowy ciała wkłada się w cios, który otrzymuje taką moc, że mózg na moment się wyłącza. Hak umieszczony dokładnie na czubku brody unosi przeciwnika z podłogi i posyła wprost do krainy marzeń. To gwarantowane. Również idealny prawy prosty w wykonaniu praworęcznego boksera nie daje przeciwnikowi zbyt wielkich szans na pozostanie w wyproście. A najważniejsze ze wszystkiego: jeśli nie widzisz nadciągającego ciosu, ciało nie zdoła zareagować i się usunąć, a nawet lekki ruch głową potrafi znacznie złagodzić skutek uderzenia. Bardzo rzadko się zdarza, by bokserzy, którzy doznali nokautu, widzieli zadawany ten ostatni cios.
Harry nie stracił więc przytomności jedynie dlatego, że mężczyzna w ciemnościach znajdował się nieco z jego lewej strony. Ponieważ Harry stał w drzwiach, napastnik nie mógł uderzyć go w skroń z boku, co według Andrew najprawdopodobniej by wystarczyło. Nie mógł też posłać mu skutecznego sierpowego czy haka, gdyż Harry trzymał przed sobą wyciągnięte ręce z pistoletem. A prawy prosty również nie wchodził w grę, gdyż napastnik musiałby stanąć na wprost broni. Pozostawał więc jedynie lewy prosty, który Andrew pogardliwie określił jako „dobry dla panienek”, najlepiej nadający się do rozdrażnienia, a w najlepszym razie do zmiękczenia przeciwnika, podczas bójki ulicznej nieprzydatny. Możliwe, że Andrew miał rację, ale ten lewy prosty rzucił Harry'ego w tył na schody, gdzie krzyżem uderzył o brzeg poręczy i mało brakowało, a by spadł.
Kiedy otworzył oczy, wciąż stał wyprostowany. Na drugim końcu pomieszczenia widać było otwarte drzwi. Był pewien, że tamtędy uciekł Toowoomba, ale jednocześnie słyszał lekko podzwaniający odgłos i wiedział, że to pistolet, który spada po metalowych schodach. Zdecydował, że broń jest ważniejsza. Wykonał desperacki skok, zdzierając skórę z przedramion i kolan, i zatrzymał pistolet akurat w momencie, gdy miał spaść z krawędzi w głąb dwudziestometrowego szybu. Uklęknął, zaniósł się kaszlem i stwierdził, że odkąd przybył do tego przeklętego kraju, stracił już drugi ząb. Podniósł się i o mało znów nie zemdlał.
– Harry! – wrzasnął mu ktoś do ucha.
Usłyszał też odgłos otwieranych szarpnięciem drzwi pod sobą i biegnące kroki, od których trzęsły się całe schody. Puścił się poręczy, podbiegł, żeby się nie przewrócić, i udało mu się zmieścić w otwartych drzwiach. Teraz namierzył się na drzwi na drugim końcu pomieszczenia. Tym razem poszło gorzej, wreszcie jednak, chwiejąc się na nogach, wyszedł na zmierzch z poczuciem, że wybił sobie bark ze stawu.
– Toowoomba! – krzyknął wśród wiatru. Rozejrzał się dokoła. Miał przed sobą miasto, a za plecami most Pyrmont. Stał na dachu oceanarium, a porywy wiatru były tak gwałtowne, że musiał przytrzymywać się drabinki przeciwpożarowej. Woda w porcie pokryta była białą pianą, a w powietrzu czuło się smak soli. Tuż pod sobą widział ciemną postać schodzącą po drabince. Postać zatrzymała się na moment i rozejrzała. Na lewo od niej stał samochód policyjny z włączonym mrugającym światłem. Przed nią, za ogrodzeniem, znajdowały się dwa zbiorniki należące do oceanarium.
– Toowoomba! – krzyknął Harry, próbując unieść pistolet, ale bark odmówił posłuszeństwa i Harry wrzasnął z bólu i wściekłości. Postać zsunęła się z drabinki, podbiegła do ogrodzenia i zaczęła się po nim wspinać. Harry natychmiast zrozumiał, co Toowoomba zamierza: dotrzeć do zbiornika, przedostać na jego tył i przepłynąć niewielki kawałek, dzielący go od kei po drugiej stronie. Potem wystarczą już zaledwie sekundy na to, by zniknąć w chaosie miasta. Harry bardziej spadał, niż schodził z drabinki. Pokonał ogrodzenie tak, jakby miał zamiar je przewrócić, pomagając sobie tylko jedną ręką, i z hukiem zwalił się na cement po drugiej stronie.
– Harry, mów, co się dzieje!
Wyrwał słuchawkę z ucha i rzucił się w stronę zbiornika. Drzwi były otwarte. Harry wbiegł do środka i upadł na kolana. Przed nim rozpościerał się ogrodzony kawałek portu, skąpany w blasku świateł zawieszonych na stalowym drucie rozpiętym pod sklepieniem. Środek zbiornika przecinał wąski pływający pomost i właśnie po nim biegł Toowoomba. Ubrany był w czarny golf i czarne spodnie, poruszał się swobodnie i elegancko, chociaż niestabilny pomost właściwie na to nie pozwalał.
– Toowoomba! – zawołał Harry po raz trzeci. – To ja, Harry! Będę strzelał!
Musiał się położyć, ale nie dlatego, że nie mógł ustać. Po prostu nie zdołał unieść ręki. Wycelował w czarną postać i pociągnął za spust.
Pierwszy strzał z pluskiem trafił w wodę tuż przed Toowoomba, który spokojnie biegł dalej, z wyprostowanymi rękami, wysoko podnosząc kolana. Harry wycelował nieco bardziej w tył. Plusnęło tuż za Toowoomba. Dzieliła ich teraz odległość prawie stu metrów. Harry'emu przyszła do głowy absurdalna myśl. To jak trening na strzelnicy na Økern, światła na suficie, echo wśród ścian, pulsujący palec na spuście i głęboka, bliska medytacji koncentracja.
To jak trening na strzelnicy na Økern, pomyślał Harry i nacisnął po raz trzeci.
Toowoomba runął do przodu.
Później podczas przesłuchania Harry zeznał, że przypuszcza, iż strzał trafił Toowoombę w lewe udo i dlatego raczej nie mógł być śmiertelny. Wszyscy jednak wiedzieli, że to zgadywanka, bo nikt nie może wiedzieć, gdzie trafił człowieka z pistoletu służbowego z odległości stu metrów. Harry mógł powiedzieć cokolwiek, a nikt nie udowodniłby mu, że jest inaczej. Nie było bowiem zwłok do sekcji.
Toowoomba leżał z lewą ręką i nogą w wodzie, krzyczał, a Harry biegł pomostem. Kręciło mu się w głowie, czuł mdłości i wszystko zaczynało mu się ze sobą zlewać. Woda, światła na suficie i pomost, który się pod nim kołysał. Biegnąc, przypominał sobie słowa Andrew o tym, że miłość jest większym misterium niż śmierć. Przypomniał sobie dawną opowieść.
Krew szumiała mu w uszach i teraz Harry był młodym wojownikiem, Walią, a Toowoomba wężem Bubburem, który odebrał życie jego ukochanej Moorze. I teraz Bubbura należało zgładzić. Z miłości.
Podczas późniejszego wyjaśniania tego, co się stało, McCormack nie mógł zeznać, co Harry krzyczał do mikrofonu, kiedy dotarły do nich strzały.
„Słyszeliśmy tylko, że on biegnie i coś krzyczy. Chyba w swoim ojczystym języku”.
Sam Harry nie potrafił powiedzieć, co krzyczał.
Parł naprzód po pomoście w wyścigu między życiem a śmiercią. Ciało Toowoomby nagle drgnęło. To drgnienie sprawiło, że cały pomost podskoczył. Harry w pierwszej chwili myślał, że pomostowi coś się stało, ale prędko zrozumiał, że oto odbiera mu się zdobycz.
To był Upiór z Otchłani.
Wysunął swój wielki łeb topielca z wody i rozdziawił paszczę. Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Harry był pewien, że potwór porwie Toowoombę, najwidoczniej jednak źle chwycił i zdołał jedynie wciągnąć zanoszącego się krzykiem człowieka nieco dalej do wody, a już musiał ponownie zanurkować z niezałatwioną sprawą.
Nie ma rąk, pomyślał Harry, i przypomniał sobie pewne urodziny u babki, matki ojca, w Andalsnes, dawno, dawno temu, kiedy próbowali wyjmować jabłka z miski z wodą za pomocą samych tylko ust, i matka śmiała się tak, że później musiała położyć się na kanapie.
Zostało jeszcze trzydzieści metrów. Harry sądził, że zdąży, lecz Upiór z Otchłani znów się pojawił. Był tak blisko, że Harry widział, jak wywraca oczy niczym w ekstazie, triumfalnie ukazując podwójny rząd zębów. Tym razem złapał za nogę i mocno szarpnął głową. Wzbił przy tym fontannę wody, a Toowoomba przeleciał przez powietrze jak szmaciana lalka. Jego krzyk nagle się urwał. Harry dobiegł na miejsce. – Przeklęty upiorze! On jest mój! – krzyknął zduszonym od płaczu głosem, uniósł pistolet i opróżnił resztę magazynka do wody. Miała jasny, przezroczysty czerwony kolor, mniej więcej jak oranżada. Pod sobą Harry widział światło podwodnego tunelu, w którym dorośli i dzieci tłoczyli się, by obejrzeć koniec, prawdziwy dramat natury w całym swoim okrucieństwie, ucztę, która miała tego lata konkurować w tabloidach z morderstwem klauna.
Tatuaż
Gene Binoche wyglądał i mówił dokładnie jak człowiek, którym był, jak facet, który żyje pełnią rockandrollowego życia i nie zamierza się zatrzymać przed osiągnięciem celu. I później też.
– Przypuszczam, że tam, na dole, też potrzebują zręcznego tatuażysty – powiedział, wbijając igłę. – Szatan docenia pewną wariację w torturach, nie sądzisz, stary?
Ale jego klient był pijany jak bela i głowa zaczęła mu opadać, więc prawdopodobnie nie dotarły do niego filozoficzne rozważania Gene'a na temat życia po śmierci ani igła wbijająca się w ramię.
Gene w pierwszej chwili odmówił temu facetowi, który przyszedł do jego małego zakładu i, bełkocząc, przedstawił swoją prośbę dziwnym, śpiewnym akcentem.
Gene odparł, że nie tatuuje pijanych, kazał mu wrócić następnego dnia. Ale ten gość rzucił na stół pięćset dolarów za coś, co Gene oceniał na robotę za sto pięćdziesiąt, a prawdę powiedziawszy, w ostatnich miesiącach było dość spokojnie. Wyjął więc swoją maszynkę do golenia Lady i dezodorant w sztyfcie Mennen i zabrał się do pracy. Odmówił jednak, gdy klient zaproponował mu łyka z butelki. Gene Binoche robił tatuaże od dwudziestu lat, był dumny ze swojej pracy i uważał, że poważni fachowcy nie piją w robocie, a już na pewno nie whisky.
Kiedy skończył, taśmą przykleił na wytatuowaną różę kawałek papieru toaletowego.
– Przez pierwszy tydzień nie wychodź na słońce i myj się samą wodą. Dobra wiadomość jest taka, że ból ustąpi pod wieczór i jutro będziesz mógł to zdjąć. Zła to, że wrócisz po dalsze tatuaże – zachichotał. – Zawsze wracają.
– Mnie wystarczy ten jeden – oświadczył gość i wytoczył się za drzwi.
Cztery tysiące stóp i koniec
Drzwi się otworzyły, ryk wiatru na zewnątrz ogłuszał. Harry uklęknął na progu.
– Jesteś gotów? – usłyszał glos wołający mu prosto do ucha. – Na wysokości czterech tysięcy stóp pociągnij za sznurek i nie zapomnij później liczyć. Jeśli w ciągu trzech sekund nie poczujesz szarpnięcia spadochronu, to znaczy, że coś jest nie tak.
Harry kiwnął głową.
– Wychodzę! – zawołał głos.
Widział, jak wiatr targa czarnym strojem niedużego człowieczka, który wspinał się na drążek pod skrzydłem. Załopotały kosmyki włosów, wystające spod kasku. Harry zerknął na wysokościomierz na piersi. Wskazywał nieco ponad dziesięć tysięcy stóp.
– Jeszcze raz dziękuję! – zawołał do pilota.
Pilot obrócił się.
– To sama przyjemność, kolego! O wiele zabawniejsze niż fotografowanie poletek z marihuaną!
Harry wysunął z samolotu prawą nogę. Miał takie uczucie jak wtedy, gdy będąc małym chłopcem jechał przez Gudbrandsdalen, zapewne w drodze na kolejne wakacje w Andalsnes. Pozwolono mu wystawić rękę przez otwarte okno, żeby mógł „latać”. Pamiętał, jak wiatr unosił rękę, gdy odwracał ją wnętrzem dłoni do góry.
Siła wiatru na zewnątrz samolotu zdumiewała. Harry zmusił się do wysunięcia nogi i postawienia jej na drążku. W duchu powtarzał, tak jak kazał mu Joseph: „Prawa stopa, lewa ręka, prawa ręka, lewa stopa”. Stanął obok Josepha. Małe kawałki chmur płynęły w ich stronę, nabierały prędkości, trafiały w nich i w tej samej chwili znikały. Pod nimi rozciągał się patchwork w rozmaitych odcieniach zieleni, żółci i brązu.
– Kontrola! – wrzasnął mu Joseph do ucha.
– Melduję się! – odkrzyknął Harry i popatrzył na pilota w kokpicie, który podniósł w górę kciuk. – Odmeldowuję się! – Spojrzał na Josepha w hełmie i okularach, z wielkim, białym uśmiechem na czarnej twarzy.
Położył się wzdłuż drążka i uniósł prawą stopę.
– Poziomo! Góra! Dół! Już!
Wreszcie był w powietrzu. Miał uczucie, że w czasie gdy samolot kontynuował spokojny lot do przodu, on został zdmuchnięty w tył. Kątem oka dostrzegł, że samolot zawraca, zanim zrozumiał, że to on skręcił. Zerknął na horyzont, gdzie ziemia się zawijała, a niebo robiło się stopniowo coraz bardziej niebieskie, aż wreszcie zlewało się z lazurem Oceanu Spokojnego, po którym kiedyś pływał kapitan Cook.
Joseph szarpnął nim i Harry wcisnął biodra w dół, żeby poprawić pozycję opadania. Sprawdził wysokościomierz, dziewięć tysięcy stóp. Boże, mieli mnóstwo czasu! Przekręcił górną połowę ciała, wyciągając ręce w przód, wykonując pół obrotu. Był pieprzonym supermanem!
Przed nim na zachodzie leżały Góry Błękitne, błękitne z powodu drzew eukaliptusowych, które wydzielały szczególne niebieskawe opary, widoczne z daleka. Joseph mu o tym opowiadał. Opowiadał mu również, że za tymi górami leży kraina, którą jego przodkowie nomadzi nazywali domem. Bezkresne suche równiny, busz, zajmujący przeważającą część tego potężnego kontynentu, bezlitosny piekarnik, w którym przeżycie jakiejś istoty wydawało się nieprawdopodobieństwem, lecz gdzie lud Josepha żył przez wiele tysięcy lat przed nadejściem białych.
Harry popatrzył w dół. Wszystko wydawało się takie spokojne i opuszczone. Piękna, dobroduszna planeta. Wysokościomierz wskazywał siedem tysięcy stóp. Joseph puścił go, tak jak się umówili. Było to poważne złamanie zasad regulaminu, lecz oni w ogóle złamali już wszystkie reguły, wybierając się tutaj i skacząc sami. Harry zobaczył, że Joseph układa ręce wzdłuż boków, żeby nabrać prędkości horyzontalnej. Odleciał w lewo zaskakująco szybko.
Harry został sam. Człowiek zawsze jest sam, tylko czuje to o wiele lepiej, gdy opada swobodnie z wysokości sześciu tysięcy stóp nad ziemią.
Kristin dokonała wyboru w pokoju hotelowym w smutny poniedziałkowy ranek. Być może obudziła się zmęczona tym nowym dniem, zanim jeszcze się zaczął. Wyjrzała przez okno i doszła do wniosku, że ma dość. O czym myślała, tego Harry nie wiedział. Ludzka dusza to głęboki ciemny las i wszelkich wyborów człowiek dokonuje sam.
Pięć tysięcy stóp.
Może wybrała słusznie. Pusty słoiczek po tabletkach wskazywał w każdym razie, że nie miała wątpliwości. Pewnego dnia musiało się to skończyć. Pewnego dnia przyszedł najwyższy czas. Potrzeba opuszczenia tego świata w odpowiednim stylu świadczyła oczywiście o próżności, słabości przynależnej tylko niektórym ludziom.
Cztery tysiące pięćset stóp.
Słabością innych ludzi, jasną i nieskomplikowaną, było po prostu życie. A może ta słabość wcale nie była tak nieskomplikowana? Tak czy owak, wszystko w tej chwili znajdowało się daleko pod nim, a dokładnie mówiąc, cztery tysiące stóp. Sięgnął do pomarańczowego uchwytu z przodu, z prawej strony na brzuchu, zdecydowanym ruchem pociągnął za sznurek wyzwalający spadochron i zaczął liczyć:
– Sto dwadzieścia jeden, sto dwadzieścia dwa…