Moora

6

Szlafrok, statystyka i rybka akwariowa


Otworzył oczy. Zza okna, na którym leniwie powiewała zasłona, dochodził szum budzącego się miasta. Harry leżał i przyglądał się absurdowi na ścianie po drugiej stronie pokoju: zdjęciu szwedzkiej pary królewskiej. Królowej ze spokojnym, dodającym otuchy uśmiechem i królowi, który wyglądał tak, jakby ktoś przyłożył mu do pleców nóż. Harry rozumiał, jak król musiał się czuć. Jego również w trzeciej klasie podstawówki nakłoniono do wystąpienia w roli księcia w bajce o pięknej księżniczce.

Rozległ się szum lejącej się wody i Harry przesunął się na drugą stronę łóżka, żeby powąchać poduszkę. Na prześcieradle leżał długi rudy włos – a może parzydełko meduzy?

Czuł się lekki dosłownie jak piórko. Tak lekki, że miał obawy, iż powiew zasłon podniesie go z łóżka i wyciągnie za okno, a unosząc się nad Sydney w porannych godzinach szczytu odkryje, że nie ma na sobie ubrania. Doszedł do wniosku, że ta lekkość bierze się stąd, iż jego ciało w ciągu nocy pozbyło się tylu płynów. Chyba stracił na wadze kilka kilo.

– Harry Hole, Komenda Policji w Oslo, znany ze swoich dziwnych pomysłów – mruknął.

– Przepraszam?

Birgitta stanęła w pokoju w nadzwyczaj paskudnym szlafroku i z głową owiniętą białym ręcznikiem jak turbanem.

– Ach, dzień dobry, ty piękna, ty swobodna. Patrzyłem właśnie na zdjęcie króla, który nie chce być królem, tam na ścianie. Nie sądzisz, że wolałby raczej być wieśniakiem i grzebać w ziemi? Tak przynajmniej wygląda.

Birgitta spojrzała na zdjęcie.

– Nie wszystkim dane jest trafić w życiu na właściwe miejsce. A jak na przykład jest z tobą, gliniarzu?

Położyła się na łóżku obok niego.

– Trudne pytanie na tak wczesny poranek. Zanim odpowiem, żądam, żebyś zdjęła ten szlafrok. Nie chcę wprowadzać negatywnych emocji, ale zapytany odpowiedziałbym, że ten strój kwalifikuje się na moją listę „dziesięciu najbrzydszych rzeczy, jakie widziałem”.

Birgitta roześmiała się.

– Ja go nazywam „zabójcą erotyzmu”. Ale spełnia swoją funkcję, kiedy pyszałkowaci obcy faceci stają się zbyt natrętni.

– Sprawdzałaś, czy ten kolor ma jakąś nazwę? Może masz do czynienia z całkowicie dotychczas nieznanym odcieniem? Czymś w rodzaju nieodkrytej białej plamy na mapie kolorów, gdzieś pomiędzy zielonym a brązowym?

– Nie próbuj się wykręcić od odpowiedzi na moje pytanie, wstrętny Norwegu! – Uderzyła go w głowę poduszką, ale po krótkich zapasach to ona znalazła się na spodzie. Harry, przytrzymując ją za ręce, nachylił się i ustami próbował sięgnąć do paska szlafroka. Birgitta zaczęła krzyczeć, kiedy zrozumiała jego zamiary, w końcu zdołała uwolnić kolano, które sprawnie wbiła mu w brodę. Harry jęknął i przewrócił się na bok. Zadziałała błyskawicznie i kolanami przygwoździła mu ramiona.

– Odpowiadaj!

– Dobrze, dobrze, poddaję się! Tak, trafiłem w życiu na właściwe miejsce. Jestem najlepszym gliniarzem, jakiego możesz sobie wyobrazić. Tak, wolę łapać niegrzecznych chłopców, niż grzebać się w ziemi albo chodzić na uroczyste obiady i stać na balkonie, machając ręką do tłumu. I owszem, wiem, że to perwersyjne.

Birgitta pocałowała go w usta.

– Mogłabyś umyć zęby – powiedział Harry przez zaciśnięte wargi.

Kiedy, śmiejąc się, odruchowo odchyliła głowę, Harry wykorzystał szansę. Czym prędzej się uniósł, szarpnął zębami za pasek i pociągnął. Szlafrok się rozchylił, a wtedy Harry przesunął kolana i wciągnął ją na siebie. Skóra Birgitty była rozgrzana, wilgotna po prysznicu.

– Policja! – krzyknęła, oplątując go nogami.

Harry poczuł pulsowanie krwi w całym ciele.

– Gwałt – dodała już szeptem i ugryzła go w ucho.


Później leżeli i razem gapili się w sufit.

– Chciałabym… – zaczęła Birgitta.

– Tak?

– Nie, nic.

Wstali i ubrali się. Harry spojrzał na zegarek i stwierdził, że już jest spóźniony na poranną odprawę. Stanął przy drzwiach wyjściowych i objął Birgittę.

– Chyba wiem, co byś chciała – powiedział. – Chciałabyś, żebym ci opowiedział coś o sobie.

Birgitta wtuliła głowę w zagłębienie jego szyi.

– Wiem, że ci się to nie podoba – westchnęła. – Ale mam wrażenie, że wszystko, czego się o tobie dowiedziałam, musiałam z ciebie wyciągać. To, że twoja matka była dobrą i mądrą kobietą, w połowie Laponką, i że umarła sześć lat temu. To, że twój ojciec jest wykładowcą i nie podoba mu się to, co robisz, ale o tym nie mówi, i że człowiek, którego kochasz ponad wszystko na ziemi, twoja siostra, ma „lekkiego” Downa. Lubię wiedzieć o tobie takie rzeczy, ale chciałabym, żebyś mi o nich mówił dlatego, że masz na to ochotę.

Harry pogładził ją po karku.

– Chcesz dowiedzieć się o mnie czegoś naprawdę? Poznać tajemnicę?

Kiwnęła głową.

– Ale dzielenie się tajemnicami łączy – szepnął jej we włosy. – A tego nie zawsze się pragnie.

W milczeniu stali w korytarzu. Harry nabrał powietrza.

– Przez cale życie otaczali mnie ludzie, którzy mnie kochali. Zawsze dostawałem to, czego pragnąłem. Krótko mówiąc, nie ma żadnego wyjaśnienia na to, dlaczego stałem się tym, kim jestem.

Powiew od okna rozwiał Harry'emu włosy. Był tak łagodny i lekki, że Harry musiał zamknąć oczy.

– Dlaczego stałem się alkoholikiem.

Powiedział to twardo i nieco głośniej. Birgitta tkwiła przy nim nieruchomo.

– W Norwegii wiele trzeba, żeby zatrudniony przez państwo pracownik został wylany z pracy. Niezdolność sama nie wystarczy, lenistwo jest pojęciem nieistniejącym, a na szefa możesz wrzeszczeć tyle, ile ci się podoba, no problem. Prawdę powiedziawszy, w zasadzie możesz robić, co chcesz. Prawo chroni cię niemal przed wszystkim. Z wyjątkiem picia. A w policji, jeśli stawisz się pijany w pracy więcej niż dwa razy, to już stanowi podstawę do natychmiastowego zwolnienia. Przez jakiś czas łatwiej było policzyć dni, kiedy przychodziłem do pracy trzeźwy.

Rozluźnił uścisk wokół Birgitty i lekko odsunął ją od siebie. Chciał zobaczyć, jak zareaguje. Potem znów ją przytulił.

– A mimo to jakoś funkcjonowałem. Ci, którzy się czegoś domyślali, patrzyli przez palce. Ktoś być może powinien to zgłosić wyżej, ale lojalność i poczucie wspólnoty są w policji bardzo silne. Pewnego wieczoru jechałem razem z kolegą do mieszkania w tarasowym bloku na wzgórzu Holmenkollen, żeby zadać pewnemu człowiekowi kilka pytań dotyczących morderstwa związanego z narkotykami. Facet nie był nawet podejrzany, ale kiedy zadzwoniliśmy do drzwi, zobaczyliśmy, jak pełnym gazem wyjeżdża z garażu obok Wskoczyliśmy więc z powrotem do samochodu i ruszyliśmy za nim. Umieściliśmy koguta na dachu i pognaliśmy sto dziesięć na godzinę w dół Sorkedalsveien. Trochę nami rzucało od lewej do prawej, trąciliśmy kilka krawężników i w końcu mój kolega spytał, czy to raczej nie on powinien prowadzić. Ale ja byłem tak przejęty, żeby nie stracić z oczu tamtego gościa, że tylko machnąłem ręką.

O tym, co się stało później, tylko mu opowiadano. Przy Vinderen ze stacji benzynowej akurat wyjechał jakiś samochód. Siedział w nim młody chłopak, który właśnie zrobił prawo jazdy i przyjechał na stację po papierosy dla ojca. Samochód policyjny przepchnął jego samochód przez płot odgradzający tory kolejowe, rozwalił budkę na przystanku, pod którą zaledwie dwie minuty wcześniej stało pięć czy sześć osób, i zatrzymał się na peronie po drugiej stronie szyn. Kolega Harry'ego wyleciał przez przednią szybę i znaleziono go na torach dwadzieścia metrów dalej. Uderzył głową w słup przy płocie z tak wielką siłą, że słup zgiął się na czubku. Musieli zdejmować mu odciski palców, aby mieć pewność co do tożsamości. Chłopak z tamtego drugiego samochodu został sparaliżowany od karku w dół.

– Odwiedzałem go w pewnym zakładzie, który się nazywa Sunnas – powiedział Harry. – Wciąż marzy o tym, żeby pewnego dnia móc prowadzić samochód. Mnie znaleźli w aucie z pękniętą czaszką i wewnętrznymi wylewami. Przez kilka tygodni leżałem pod respiratorem.

Matka przychodziła co dzień razem z siostrą. Siadały każda po swojej stronie łóżka i trzymały go za rękę. Ojciec zaglądał wieczorami, poza godzinami odwiedzin. Ponieważ silny wstrząs mózgu przyprawił Harry'ego o zaburzenia widzenia, nie wolno mu było ani czytać, ani oglądać telewizji. Ojciec więc czytał mu na głos. Siedział tuż przy łóżku i szeptem wprost do ucha, żeby się nie zmęczyć, czytał Sigurda Hoela i Kjartana Flogstada, swoich ulubionych autorów.

– Zabiłem jednego człowieka, drugiemu zniszczyłem życie, a mimo to sam tkwiłem w inkubatorze miłości i troski. No a pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, kiedy wreszcie znalazłem się na wspólnej sali, było przekupienie pacjenta z sąsiedniego łóżka, żeby namówił swojego brata na przyniesienie mi małej butelki ginu.

Harry umilkł. Birgitta oddychała równo i spokojnie.

– Jesteś wstrząśnięta? – spytał.

– Wiedziałam, że jesteś alkoholikiem już za pierwszym razem, kiedy cię zobaczyłam. Mój ojciec też jest alkoholikiem.

Harry nie potrafił odpowiedzieć.

– Mów dalej – poprosiła.

– Reszta dotyczy policji norweskiej. Może lepiej tego nie wiedzieć.

– Jesteśmy daleko od Norwegii – stwierdziła.

Harry mocno ją uścisnął.

– Dosyć się już dowiedziałaś jak na jeden dzień – powiedział. – Ciąg dalszy w następnym numerze. Muszę już iść. Zgadzasz się, żebym również dziś wieczorem przyszedł do The Albury i poprzeszkadzał ci w pracy?

Birgitta uśmiechnęła się z lekkim smutkiem, a Harry zrozumiał, że związuje się z nią mocniej niż powinien.


– Spóźniłeś się – stwierdził Wadkins, kiedy Harry zjawił się w biurze, i położył mu na biurku zestaw kopii.

– To ciągle wynik zmiany stref czasowych. Coś nowego?

– Masz tu trochę rzeczy do przeczytania. Yong Sue wygrzebał stare sprawy dotyczące gwałtów. Przeglądają je akurat razem z Kensingtonem.

Harry stwierdził, że potrzeba mu najpierw filiżanki porządnej kawy, i poszedł do stołówki. Zastał tam również ożywionego McCormacka. Usiedli przy jednym stoliku, każdy ze swoją white fiat, kawą z dużą ilością mleka bez pianki.

– Dzwonili od ministra sprawiedliwości, do którego telefonował norweski minister. Rozmawiałem przed chwilą z Wadkinsem i zrozumiałem, że kogoś namierzacie.

– Evansa White'a. Cóż, on mówi, że ma alibi na te dni około morderstwa. Prosiliśmy policję w Nimbin o wezwanie kobiety, z którą, jak twierdzi, był, żeby sprawdzić jego historię. Zapowiedzieliśmy, że ma nigdzie nie jeździć bez uprzedzenia.

McCormack burknął coś pod nosem.

– Spotkałeś się z tym facetem twarzą w twarz, Holy. To on?

Harry zapatrzył się w swoją kawę. Białe smugi mleka układały się w spiralę przypominającą mgławicę gwiezdną.

– Mogę się posłużyć analogią, sir? Wiedział pan, że Droga Mleczna to spiralna mgławica, w której jest ponad sto tysięcy milionów gwiazd? Że gdyby się podróżowało na przestrzał jednego z ramion spiralnych z prędkością światła przez ponad tysiąc lat, to i tak dotarłoby się zaledwie do połowy? Nie mówiąc już o podróży wzdłuż, czyli przez całą Drogę Mleczną…

– Jak na mój gust, trochę za bardzo filozofujesz o tak wczesnej porze, Holy. Co próbujesz powiedzieć?

– Że ludzka natura jest jak wielki, ciemny las, którego poznanie nikomu nie jest dane w ciągu jednego krótkiego życia. Że nie mam pojęcia, sir.

McCormack popatrzył na Harry'ego z zatroskaną miną.

– Zaczynasz mówić jak Kensington, Holy. Może źle zrobiłem, łącząc was w parę. On ma za dużo dziwactw w głowie.


Yong położył folię na projektor.

– Rocznie zgłaszanych jest w tym kraju ponad pięć tysięcy gwałtów. Samo się przez się rozumie, że beznadziejną sprawą jest szukanie w tym jakiegoś schematu bez posłużenia się statystyką. Zimną, drętwą statystyką. Hasło numer jeden to elementy statystycznie istotne. Innymi słowy, szukamy systematyczności, która nie daje się wytłumaczyć zbiegami okoliczności. Hasło numer dwa to demografia. Ja najpierw zająłem się zgłoszeniami dotyczącymi niewyjaśnionych morderstw i gwałtów, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich pięciu lat, zgłoszeniami zawierającymi słowa: „ucisk szyi” i „duszenie”. Znalazłem dwanaście morderstw i kilkaset gwałtów. Następnie zredukowałem tę liczbę, dodając warunek, że ofiary muszą być blondynkami pomiędzy szesnastym a trzydziestym piątym rokiem życia, zamieszkałymi na wschodnim wybrzeżu. Oficjalne statystyki i dane dotyczące koloru włosów z naszego biura paszportowego pokazują, że ta grupa stanowi mniej niż pięć procent wszystkich mieszkających tu kobiet. A mimo to zostało mi siedem morderstw i ponad czterdzieści gwałtów.

Yong położył kolejną folię z wynikami procentowymi i diagramem kolumnowym. Niczego nie komentował, pozwolił, żeby każdy obejrzał to sobie sam. Nastąpiła długa chwila ciszy, w końcu jako pierwszy odezwał się Wadkins:

– Czy to znaczy…

– Nie – odparł Yong. – To nie znaczy, że wiemy coś, czego nie wiedzieliśmy wcześniej. Te liczby są za słabe.

– Ale możemy przypuszczać – wtrącił Andrew – możemy na przykład przypuszczać, że jakiś człowiek systematycznie gwałci blondynki i nieco mniej systematycznie je zabija. I lubi przykładać dłonie do kobiecej szyi.

Nagle wszyscy chcieli mówić naraz i Wadkins musiał prosić o ciszę. Jako pierwszemu pozwolono zabrać głos Harry'emu.

– Dlaczego te powiązania nie zostały odkryte wcześniej? Mówimy przecież o siedmiu morderstwach i czterdziestu, pięćdziesięciu gwałtach, które mogą się ze sobą łączyć.

Yong Sue wzruszył ramionami.

– Gwałt jest niestety zjawiskiem codziennym również w Australii i podobne sprawy nie zawsze otrzymują taki priorytet, jakiego byśmy sobie życzyli.

Harry pokiwał głową. Nie miał żadnych podstaw, by atakować. W imieniu własnego kraju również powinien bić się w piersi.

– Poza tym większość gwałcicieli dokonuje przestępstw w swoim mieście czy w okolicy, w której mieszka, nie uciekają później. Dlatego w zwykłych sprawach o gwałt nie ma żadnej systematycznej współpracy między stanami. Problemem w tych sprawach, które obejmują moje statystyki, jest rozrzut geograficzny.

Yong wskazał na listę miejscowości i dat.

– Jednego dnia w Melbourne, miesiąc później w Cairnes, a po tygodniu w Newcastle. W okresie mniej niż dwóch miesięcy gwałty w trzech różnych stanach. Czasami w kapturze, innym razem w masce, co najmniej raz przy użyciu nylonowej pończochy, a kilkakrotnie ofiary w ogóle nie widziały gwałciciela. Miejsca rozmaite, od ciemnych bocznych uliczek po parki. Ofiary były wciągane do samochodów albo przestępca włamywał się nocą do ich domów. Krótko mówiąc, nie ma tu żadnego schematu oprócz tego, że ofiary to blondynki, były duszone i żadna nie potrafiła podać policji rysopisu sprawcy. A zresztą jest jeszcze jedna rzecz. Sprawca, kiedy morduje, niezwykle starannie dba o czystość, niestety. Najprawdopodobniej myje ofiary, usuwa wszelkie swoje ślady, odciski palców, nasienie, włókna z ubrania, włosy czy skórę pod paznokciami ofiar. Ale oprócz tego nie znajdujemy żadnych elementów, które chętnie przypisujemy seryjnym mordercom. Żadnych śladów niezwykłych, rytualnych czynności, żadnej pozostawionej dla policji wizytówki, mówiącej: to ja. Po tych trzech gwałtach w ciągu dwóch miesięcy zapada cisza na cały rok, chyba że on jest sprawcą również niektórych z pozostałych gwałtów zgłoszonych na przestrzeni tego roku. Ale o tym nic nam nie wiadomo.

– A co z morderstwami? – spytał Harry. – Czy tu gdzieś nie powinno zadzwonić?

Yong pokręcił głową.

– Rozrzut geograficzny. Kiedy policjant z Brisbane znajduje zwłoki zgwałconej kobiety, to Sydney nie jest pierwszym miejscem, w którym szuka sprawcy. Poza tym te morderstwa są na tyle oddalone w czasie, że trudno było dostrzec wyraźny związek. Uduszenie nie jest przecież niezwykłą metodą zabójstwa przy gwałcie.

– Czy w Australii nie ma policji federalnej? – spytał Harry.

Wokół stołu pojawiły się znaczące uśmieszki, Harry postanowił więc nie drążyć tej sprawy i zmienił temat.

– Jeśli to seryjny morderca… – zaczął.

– …to często postępuje według jakiegoś schematu, ma jakąś nić przewodnią – dokończył Andrew. – Ale w tym przypadku nic takiego nie widać, prawda?

Yong pokiwał głową.

– Na pewno jest wśród policjantów ktoś, komu raz czy drugi w ciągu tych lat przyszło do głowy, że to może być seryjny morderca. Prawdopodobnie powyciągał stare sprawy z archiwów i porównywał je, lecz wariacje były zbyt duże, żeby mogły poprzeć podejrzenia.

– Jeśli to seryjny morderca, to czy nie miałby mniej lub bardziej uświadomionego pragnienia, żeby zostać złapany? – spytał Lebie.

Wadkins chrząknął. To była jego dziedzina.

– W literaturze kryminalnej często seryjni mordercy właśnie tak bywają przedstawiani – powiedział. – Mówi się, że działania mordercy to wołanie o pomoc, że zostawia drobne zakodowane wiadomości i ślady, które są przejawem podświadomego pragnienia, by ktoś go powstrzymał. I czasami rzeczywiście tak bywa. Obawiam się jednak, że to nie jest wcale takie proste. Większość seryjnych morderców tak jak inni przestępcy nie chce zostać złapana. A jeśli to rzeczywiście seryjny morderca, to nie dał nam zbyt wiele materiału do pracy. Są tu jeszcze inne rzeczy, które mi się nie podobają. – Uniósł lekko górną wargę, odsłaniając rząd żółtawych zębów. – Po pierwsze fakt, że on z pozoru nie ma żadnego schematu działania, oprócz tego, że ofiary są blondynkami i że je dusi. Może to wskazywać, że traktuje morderstwo jako jednorazowy wyczyn, jako coś w rodzaju dzieła sztuki, które musi się różnić od tego, co zrobił wcześniej. A to nam bardzo utrudnia pracę. Albo też działa według jakiegoś ukrytego wzoru, którego na razie jeszcze nie potrafimy dostrzec. Ale może również oznaczać, że wcale nie planuje morderstw, lecz w niektórych wypadkach zabicie ofiary okazuje się konieczne, na przykład dlatego, że zobaczyła jego twarz, stawiała opór, wzywała pomocy lub wydarzyło się coś innego, nieprzewidzianego.

– Albo mordował tylko w tych wypadkach, kiedy mu nie wyszło – podsunął Lebie.

– A może jakiś psycholog powinien bliżej przyjrzeć się tym sprawom? – zaproponował Harry. – Może mógłby naszkicować jakiś profil psychologiczny, który by nam pomógł?

– Może. – Wadkins sprawiał wrażenie, jakby myślał o czymś zupełnie innym.

– A jaka jest ta druga rzecz, sir? - spytał Yong.

– Co? – Wadkins się obudził.

– Powiedział pan, po pierwsze. Jaka jest ta druga rzecz, która się panu nie podoba?

– To, że on tak nagle przestaje – odparł Wadkins. – Oczywiście to może wynikać z praktycznych przyczyn, na przykład wyjeżdża albo choruje, lecz może też nagle ogarniać go przeczucie, że ktoś wkrótce zacznie się czegoś domyślać. Na chwilę więc się wycofuje. O, tak… – Pstryknął palcami. – A w takim razie mówimy o naprawdę niebezpiecznym człowieku. Zdyscyplinowanym, przebiegłym, niepopychanym tym rodzajem samoniszczącej namiętności, która wciąż narasta, a wreszcie doprowadza do odkrycia większości seryjnych morderców. To kalkulujący, inteligentny zabójca, którego nie uda nam się dopaść, dopóki nie urządzi prawdziwej krwawej łaźni. Jeśli w ogóle kiedykolwiek nam się to uda.

W pokoju zapadła ponura cisza. Harry zadrżał. Pomyślał o seryjnych mordercach, o których czytał, a których nigdy nie udało się złapać, bo policja pracowała na pusto, gdyż morderstwa nagle ustawały. Do dzisiaj nie wiedziano, czy morderca nie żyje, czy tylko zapadł w zimowy sen.

– Co teraz zrobimy? – spytał Andrew. – Poprosimy wszystkie blondynki poniżej wieku emerytalnego, żeby wieczorem nie wychodziły z domu?

– Wtedy pojawi się ryzyko, że on się schowa pod ziemię, i nigdy go nie dopadniemy – powiedział Lebie. Wyjął kieszonkowy scyzoryk, którym zaczął starannie czyścić paznokcie.

– No dobrze, ale z drugiej strony mamy pozwolić, aby wszystkie australijskie blondynki stanowiły przynętę dla tego faceta? – spytał Yong.

– Nakazanie ludziom siedzenia w domu na nic się nie zda – stwierdził Wadkins. – Jeśli on szuka ofiary, i tak ją znajdzie. Czyż nie włamał się do kilku? Nie, zapomnijcie o tym. Musimy go wykurzyć.

– W jaki sposób? On działa w całej przeklętej wschodniej Australii i nikt nie wie, kiedy znowu uderzy. Gwałci i zabija od przypadku do przypadku. – Lebie mówił do swoich paznokci.

– Nie masz racji – odparł Andrew. – W wypadku faceta, któremu udaje się działać tak długo, nic nie jest przypadkowe. Może się wydawać, że część seryjnych morderców życzy sobie skupienia uwagi na swoich czynach. Zostawiają swój znak na miejscu morderstwa, identyfikację. Z tym tak nie jest. Wprost przeciwnie, stara się unikać podobieństw. Demaskuje go jedynie jego namiętność do duszenia. Poza tym jest nieobliczalny. Tak mu się przynajmniej wydaje. Ale on się myli. Ponieważ schemat istnieje. Zawsze istnieje wzór. Nie dlatego, że go zaplanował, lecz ponieważ ludzie to gatunek posiadający swoje przyzwyczajenia. Pod tym względem nie ma różnicy między tobą, mną a gwałcicielem. Chodzi tylko o to, żeby stwierdzić, jakie są przyzwyczajenia tego konkretnego osobnika.

– Ten facet to szaleniec – stwierdził Lebie. – Czy tak naprawdę wszyscy seryjni mordercy nie są schizofrenikami? Nie słyszą głosów, które nakazują im zabijać? Zgadzam się z Harrym. Sprowadźmy specjalistę od grzebania w mózgu.

Wadkins podrapał się w kark. Sprawiał wrażenie nieco zagubionego.

– Psycholog z pewnością będzie umiał nam sporo powiedzieć na temat seryjnego mordercy, ale nie jest wcale pewne, że kogoś takiego szukamy.

– Siedem morderstw. Dla mnie to już seria – stwierdził Lebie.

– Posłuchajcie. – Andrew wychylił się ponad stołem i podniósł do góry swoje wielkie czarne ręce. – Dla seryjnego mordercy akt seksualny jest podporządkowany zabójstwu. Gwałt bez następującego po nim zabójstwa nie ma sensu. Ale w wypadku naszego człowieka gwałt jest najważniejszy. Dlatego być może w tych przypadkach, kiedy mordował, robił to ze względów praktycznych, jak mówi Wadkins. Na przykład dlatego, że ofiara mogłaby go zidentyfikować, że widziała jego twarz. – Andrew zrobił przerwę. – Albo dlatego, że wie, kim on jest. – Położył ręce przed sobą.

Wiatrak w kącie zgrzytał, ale powietrze było bardziej duszne niż kiedykolwiek.

– Statystyka jest w porządku – powiedział Harry – ale nie możemy pozwolić, żeby nas zwiodła, a przekręcając norweskie przysłowie: prędko może się zdarzyć, że nie dostrzeżemy drzew, widząc tylko las.

Wadkins wyjął chusteczkę, którą otarł pot z czoła.

– Możliwe, że sens z pewnością celnego norweskiego przysłowia przepadł w tłumaczeniu, ale muszę przyznać, że nie zrozumiałem zupełnie nic.

– Chodzi mi po prostu o to, że mimo wszystko jest bardzo możliwe, iż morderstwo Inger Holter było jednorazowym działaniem. Podczas epidemii czarnej śmierci niektórzy ludzie umarli też na zapalenie płuc, prawda? Załóżmy, że Evans White nie jest seryjnym mordercą. To, że jakiś facet krąży i zabija blondynki, nie musi oznaczać, że Evans White nie zabił Inger Holter.

– Dość zawile przedstawione, ale rozumiemy, o co ci chodzi, Holy – stwierdził Wadkins i podsumował: – Dobrze, chłopaki. Szukamy gwałciciela i możliwe, powtarzam, możliwe, że seryjnego zabójcy. To McCormack zdecyduje, czy śledztwo należy rozszerzyć. My w tym czasie będziemy dalej pracować nad tym, co mamy. Kensington, coś nowego do przekazania?

– Holy nie zdążył na poranną odprawę, dlatego powtórzę, że rozmawiałem z Robertsonem, uroczym gospodarzem Inger Holter, i spytałem, czy nazwisko Evans White z czymś mu się kojarzy. I najwyraźniej trochę oprzytomniał, bo coś mu się przypomniało. Idziemy tam dziś po południu. Poza tym telefonował nasz dobry znajomy, szeryf Nimbin. Ta Angelinę Hutchinson potwierdziła, że przebywała u Evansa White'a przez dwie doby poprzedzające znalezienie zwłok Inger Holter.

Harry zaklął.

Wadkins klasnął w dłonie.

– Okej, wracamy do pracy, chłopaki! Przygwoździmy tego drania!

To ostatnie powiedział bez przekonania w glosie.


*

Harry słyszał gdzieś, że pamięć psa działa przeciętnie przez trzy sekundy, lecz dzięki ciągłym repetycjom można jej działanie znacznie wydłużyć. Wyrażenie „pies Pawłowa” pochodzi od eksperymentów, przeprowadzonych przez rosyjskiego fizjologa Iwana Pawłowa, podczas których badał odruchy warunkowe w systemie nerwowym psa. Przez pewien czas przekazywał specjalny sygnał, wystawiając psom jedzenie. Pewnego razu nadał sygnał, ale jedzenia nie wystawił, a mimo to trzustka i żołądek psa zaczęły produkować soki niezbędne do strawienia jedzenia. Odkrycie nie było być może specjalnie zaskakujące, ale w każdym razie przyniosło Pawłowowi Nagrodę Nobla. Udowodnił, że ciało poprzez powtarzanie uczy się „pamiętać”.

Kiedy więc Andrew po raz drugi w ciągu paru dni celnym kopniakiem posłał należącego do Robertsona diabła tasmańskiego prosto w żywopłot, istniały podstawy, by sądzić, że zwierzak zapamięta to dłużej niż pierwszy kopniak. Kiedy następnym razem usłyszy obce kroki przy furtce, może zamiast złości zacznie odczuwać ból w żebrach.

Robertson wpuścił ich do kuchni i zaprosił na piwo. Andrew przyjął propozycję, ale Harry poprosił o szklankę wody mineralnej. Tego życzenia jednak Robertson nie mógł spełnić, Harry stwierdził więc, że wystarczy mu papieros.

– Wolałbym, żeby pan nie palił – powiedział Robertson, kiedy Harry wyjął paczkę. – W moim domu obowiązuje zakaz palenia. Papierosy szkodzą zdrowiu – oświadczył i wychylił pół butelki piwa naraz.

– Pana interesuje problem zdrowia? – spytał Harry.

– Oczywiście. – Robertson nie zwrócił uwagi na złośliwość. – W tym domu nie palimy, nie jemy też mięsa ani ryb. Oddychamy świeżym powietrzem i żywimy się tym, co daje natura.

– Czy to dotyczy również psa?

– Mój pies nie miał mięsa w pysku od szczeniaka. To prawdziwy laktowegetarianin – odparł Robertson z wyraźną dumą.

– To wyjaśnia jego zły humor – mruknął Andrew.

– Zrozumieliśmy, że pan zna Evansa White'a, panie Robertson. Co pan nam może o nim powiedzieć? – Harry wyjął notatnik. Nie miał zamiaru zapisywać, ale z doświadczenia wiedział, że ludzie na widok notatnika odnoszą wrażenie, że ich zeznania są naprawdę ważne. Podświadomie starają się mówić jak najdokładniej, nie spieszą się i szczegółowiej przedstawiają fakty, takie jak godziny, nazwiska i miejsca.

– Konstabl Kensington zadzwonił do mnie z pytaniem, kto odwiedzał Inger Holter w czasie, kiedy tu mieszkała. Odpowiedziałem, że byłem u niej w pokoju i oglądałem to zdjęcie przypięte do ściany, i przypomniało mi się, że widziałem już tego chłopaka z dzieckiem na kolanach.

– Ach, tak?

– Tak, był tu dwa razy. Przynajmniej o dwóch razach wiem. Raz zamknęli się u niej w pokoju i zabawiali się niemal przez dwie doby. Ona była bardzo… hm… głośna. Zacząłem myśleć o sąsiadach i nastawiłem muzykę na fuli, żeby się nie krępowali. To znaczy, Inger i ten facet. Chociaż chyba im to nie przeszkadzało. Za drugim razem był tu bardzo krótko i zaraz wyszedł.

– Pokłócili się?

– Pewnie można tak powiedzieć. Wołała za nim, że opowie tej krowie, jaki z niego drań. I że zdradzi jakiemuś człowiekowi jego plany.

– Jakiemuś człowiekowi?

– Użyła imienia albo nazwiska, ale ja go nie pamiętam.

– A ta krowa? O kogo może chodzić? – spytał Andrew.

– Staram się nie mieszać w prywatne życie moich lokatorów, konstablu.

– Świetne piwo, panie Robertson. Kto to jest ta krowa? – Andrew udał, że nie słyszał protestu.

– No właśnie. – Robertson przeciągał, nerwowo przenosząc wzrok z Andrew na Harry'ego. Próbował się uśmiechnąć. – Ona prawdopodobnie jest ważna dla sprawy, nie uważacie? – pytanie zawisło w powietrzu, lecz nie na długo. Andrew odstawił butelkę z głośnym stuknięciem i nachylił się aż do twarzy Robertsona.

– Za dużo się pan naoglądał telewizji, panie Robertson. Panu się wydaje, że teraz dyskretnie podsunę panu studolarowy banknot, a pan szeptem poda mi nazwisko, po czym bez słowa wyjdziemy. W rzeczywistym świecie wygląda to tak, że zaraz zadzwonimy po radiowóz, który przyjedzie na sygnale, zakujemy pana w kajdanki i wyprowadzimy stąd, czy się pan będzie wstydził, czy nie, na oczach wszystkich sąsiadów. Potem zawieziemy pana na posterunek, oświetlimy twarz żarówką i przymkniemy na noc, jako „ewentualnego podejrzanego”, jeśli nie udzieli nam pan informacji lub jeśli nie zjawi się pana adwokat. W rzeczywistym świecie może zostać pan oskarżony nawet o zatajanie informacji w celu ukrywania mordercy. Automatycznie stanie się pan współwinny, a za to grozi kara do sześciu lat. No to jak będzie, panie Robertson?

Robertson pobladł. Kilka razy otwierał i zamykał usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Przypominał rybkę akwariową, która właśnie zrozumiała, że nie zostanie nakarmiona, lecz stanie się czyimś pokarmem.

– Ja… nie chciałem dawać do zrozumienia, że…

– Po raz ostatni pytam: kim jest krowa?

– Wydaje mi się, że to ta ze zdjęcia… Ta, co tu była…

– Z jakiego zdjęcia?

– Na tym zdjęciu w pokoju Inger stoi za Inger i chłopakiem. To ta mała, opalona, w opasce. Poznałem ją, bo była tu parę tygodni temu i pytała o Inger. Przyprowadziłem Inger, stały na schodach i rozmawiały. Zaczęły na siebie krzyczeć i obrzucać się wyzwiskami. Potem trzasnęły drzwi i Inger z płaczem pobiegła do siebie na górę. Więcej tej dziewczyny nie widziałem.

– Proszę przynieść to zdjęcie, panie Robertson. Zostawiłem odbitkę w biurze.

Robertson zmienił się w uosobienie usłużności i pognał po schodach do pokoju Inger. Kiedy wrócił, Harry'emu wystarczyło jedno krótkie spojrzenie, żeby stwierdzić, którą z kobiet na zdjęciu gospodarz miał na myśli.

– Podczas spotkania z nią wydawało mi się, że ona ma w sobie coś znajomego.

– To przecież Dobra Mateczka! – wykrzyknął Andrew zaskoczony.

– Założę się, że w rzeczywistości nazywa się Angelinę Hutchinson.


Kiedy wychodzili, tasmańskiego diabła nigdzie nie było widać.

– Zadał pan sobie pytanie, dlaczego wszyscy nazywają pana konstablem, detektywie Kensington? – spytał Harry już w samochodzie.

– To ma na pewno związek z moją budzącą zaufanie osobą. „Konstabl” kojarzy się z „dobrodusznym wujkiem”, prawda? – powiedział Andrew zadowolony. – A ja nie mam serca ich poprawiać.

– Jesteś jak prawdziwy miś – zaśmiał się Harry.

– Miś koala – dodał Andrew.

– Sześć lat pudła, łgarz!

– To była pierwsza rzecz, jaka wpadła mi do głowy.

7

Terra nullius, alfons i Nick Cave


W Sydney padał deszcz. Woda waliła o asfalt, spływała po ścianach domów i w ciągu jednej krótkiej minuty zebrała się w strumyki, płynące wzdłuż krawężników. Ludzie uciekali przed ulewą, wpadając w kałuże. Niektórzy najwyraźniej uwierzyli porannej prognozie pogody i wzięli parasole. Pojawiły się teraz w obrazie ulicy jak wielkie kolorowe muchomory. Andrew i Harry stali na czerwonym świetle na William Street przy Hyde Park.

– Pamiętasz Aborygena, który siedział w tamtym parku tuż przy The Albury tamtego wieczoru? – spytał Harry.

– W Green Park?

– Próbował się z tobą przywitać, ale ty nie odpowiedziałeś. Dlaczego?

– Nie znam go.

Światło zmieniło się na zielone i Andrew mocno nacisnął pedał gazu.

W The Albury było prawie pusto, kiedy Harry wszedł do środka.

– Wcześnie się zjawiasz – powitała go Birgitta. Ustawiała na półkach czyste szklanki.

– Pomyślałem sobie, że na pewno obsługa jest milsza, zanim zjawi się tłum.

– My tutaj obsługujemy wszystkich. – Uszczypnęła Harry'ego w policzek. – Co byś chciał?

– Tylko kawę.

– To na nasz koszt.

– Bardzo ci dziękuję, skarbie.

Birgitta roześmiała się.

– Skarbie? Tak mój ojciec nazywa matkę. – Przysiadła na stołku i wychyliła się do Harry'ego ponad barem. – I właściwie powinnam zacząć się denerwować, kiedy facet, którego znam krócej niż tydzień, zaczyna się pieszczotliwie do mnie zwracać.

Harry wdychał jej zapach. Naukowcy wciąż bardzo niewiele wiedzą o tym, w jaki sposób ośrodek węchu w mózgu przetwarza impulsy nerwowe z komórek węchowych na świadome odczucia. Ale Harry nawet się nad tym nie zastanawiał. Wiedział jedynie, że kiedy czuł zapach Birgitty, z jego głową i ciałem zaczynały dziać się dziwne rzeczy. Powieki na pół się przymykały, kąciki ust rozciągały w szerokim uśmiechu, a humor natychmiast się poprawiał.

– Spokojnie – powiedział. – Nie wiesz, że „skarbie” zalicza się do niegroźnych spieszczeń?

– Nie wiedziałam nawet, że w ogóle istnieje coś, co się nazywa niegroźnymi spieszczeniami.

– Ależ, tak! Na przykład „moja droga”, „kochana” albo „kotku”.

– A jakie są groźne?

– Ha! „Misiaczku” jest dość niebezpieczne – odparł Harry.

– Co takiego?

– „Misiaczku”. Takie misiaczkowe słowa. Niebezpiecznie pieszczotliwe słowo nie może być wytarte i bezosobowe, lecz przeznaczone dla konkretnej osoby, intymne. Dobrze wymawiać je przez nos, trochę tak, jak się mówi do dzieci. Dopiero wtedy są powody do klaustrofobii.

– Znasz więcej podobnych przykładów?

– Gdzie się podziała kawa?

Birgitta trzepnęła go ścierką, a potem nalała kawę do dużego kubka. Stała obrócona plecami, a Harry nabrał ochoty wyciągnąć się i dotknąć jej włosów.

– Teraz moja kolej. Chcę usłyszeć dalszy ciąg twojej opowieści – oświadczyła Birgitta i usiadła. Nakryła ręką jego dłoń. Harry wypił łyk kawy i obejrzał się w tył. Nabrał powietrza.

– Ten mój kolega nazywał się Stiansen. Na imię miał Ronny. To imię dobre dla twardziela. Ale on nie był twardzielem. Był miłym, chętnym do pomocy chłopakiem, który uwielbiał być policjantem. Pochowali go, kiedy ja wciąż leżałem pod respiratorem. Mój szef z komendy odwiedził mnie później w szpitalu, przyniósł pozdrowienia od komendanta policji w Oslo. Już wtedy powinienem był wyczuć smród. Ale byłem trzeźwy i humor miałem podły. Pielęgniarka odkryła, że przemycano mi alkohol, i mojego sąsiada przeniesiono do innej sali, więc od dwóch dni nie piłem. „Wiem, o czym myślisz – powiedział mój szef. – Przestań się tym dręczyć, masz robotę do zrobienia”. Sądził, że myślę o samobójstwie. Mylił się. Rozmyślałem o tym, jak zdobyć coś do picia.

Mój szef to człowiek, który niedługo krąży wokół tematu. „Stiansen nie żyje – oznajmił. – Nic już teraz nie możesz zrobić, żeby mu pomóc. Pomóc możesz jedynie sobie i swojej rodzinie. I nam. Czytałeś gazety?” Odparłem, że nie czytałem nic, że ojciec czytał mi na głos jakieś książki, ale prosiłem go, żebyśmy ani słowem nie rozmawiali o wypadku. Szef stwierdził, że to dobrze, ponieważ fakt, iż nie rozmawiałem z nikim o tym, co się stało, znacznie upraszcza sprawę. „Bo widzisz, to nie ty prowadziłeś samochód” – powiedział. Czyli innymi słowy za kierownicą nie siedział pijany policjant z Komendy Okręgowej w Oslo. I spytał, czy zrozumiałem. Czy pojąłem, że to Stiansen prowadził. Ten z nas, którego badanie krwi wykazało, że był trzeźwy jak dziecko.

Pokazał mi gazety sprzed tygodnia, w których zamglonym wzrokiem mogłem przeczytać, że kierowca zginął na miejscu, natomiast jego kolega zajmujący miejsce pasażera został ciężko ranny. „Ale to ja siedziałem na miejscu kierowcy” – powiedziałem. „Szczerze wątpię, znaleziono cię na tylnym siedzeniu – oświadczył szef. – Pamiętaj, że przeszedłeś poważny wstrząs mózgu. Założę się, że nie pamiętasz nic z tej jazdy”. Oczywiście, zrozumiałem, do czego zmierza. Prasę interesowały jedynie wyniki badań krwi kierowcy, a dopóki on był czysty, nikogo nie obchodziły moje. Sprawa i tak była dla firmy dostatecznie nieciekawa.

Między oczyma Birgitty pojawiła się głęboka zmarszczka. Podniosła wzrok.

– Ale jak można było powiedzieć rodzicom Stiansena, że to on prowadził samochód? Ci ludzie chyba w ogóle nie mają uczuć! W jaki sposób…

– Mówiłem ci już, że w Komendzie panuje bardzo silna lojalność. Czasami dobro policji staje się ważniejsze od dobra rodziny. Ale możliwe również, że rodzina Stiansena otrzymała wersję, z którą łatwiej im będzie żyć. W wersji szefa kierowca, czyli Stiansen, podjął świadome ryzyko podczas pościgu za osobą, która, bardzo możliwe, popełniła przestępstwo narkotykowe i morderstwo. A wypadek na służbie może się zdarzyć każdemu. Chłopak w tym drugim samochodzie był mimo wszystko niedoświadczonym kierowcą i nie da się wykluczyć, że ktoś inny inaczej oceniłby sytuację i nie wyjeżdżał na drogę przed nami. Pamiętaj, że mieliśmy włączoną syrenę.

– I jechaliście sto dziesięć na godzinę.

– W strefie gdzie obowiązuje pięćdziesiąt. Tak, tak, chłopaka oczywiście nie dało się obwiniać. Istotna była argumentacja. Dlaczego rodzina miałaby się dowiedzieć, że ich syn był pasażerem? Czy rodzice czuliby się lepiej, gdyby syn po śmierci zyskał sławę jako funkcjonariusz, który pozwolił prowadzić samochód pijanemu w sztok koledze? Mój szef raz po raz rozważał argumenty, aż głowa mnie rozbolała, myślałem, że pęknie. W końcu przechyliłem się za łóżko i zacząłem wymiotować żółcią. Przybiegła pielęgniarka. Następnego dnia przyszła do mnie rodzina Stiansena, rodzice i młodsza siostra. Przynieśli kwiaty, powtarzali, że mają nadzieję, że wkrótce wyzdrowieję. Ojciec powiedział, że sam czuje się winny, bo nigdy za bardzo nie karcił syna za szybką jazdę. Płakałem jak dziecko. Każda sekunda była jak powolne wykonywanie wyroku śmierci. Siedzieli u mnie ponad godzinę.

– Na miłość boską, co im powiedziałeś?

– Nic. To oni opowiadali mnie. O Ronnym, o planach, jakie miał, o tym, kim chciał zostać i co robić. O jego dziewczynie, która studiowała w Stanach. O tym, że o mnie wspominał. Mówił, że jestem dobrym policjantem i dobrym kolegą, że mi ufał.

– Co się stało później?

– Leżałem w szpitalu dwa miesiące. Szef zaglądał do mnie parę razy. Raz powtórzył to, co powiedział już wcześniej: „Wiem, o czym myślisz. Skończ z tym”. I tym razem miał rację. Chciałem już tylko umrzeć. Możliwe, że w ukrywaniu prawdy był cień altruizmu. Kłamstwo samo w sobie nie było najgorsze. Najgorsze było to, że ratowałem własną skórę. Może to brzmi dziwnie, sporo o tym myślałem, więc pozwól, że wytłumaczę ci to trochę bliżej.

W latach pięćdziesiątych żył pewien młody wykładowca uniwersytecki, Charles Van Doren, który zasłynął w całych Stanach, ponieważ nie miał sobie równych w teleturniejach organizowanych przez jeden z ogólnokrajowych kanałów telewizyjnych. Tydzień po tygodniu bił na głowę wszystkich pozostałych zawodników. Niektóre z pytań były niesłychanie trudne i wszystkim aż mowę odbierało z podziwu, że ten gość najwyraźniej zna odpowiedź na wszystko. Dostawał pocztą propozycje małżeństwa, powstał jego fan club, a na wykładach studenci oczywiście się tłoczyli. W końcu podczas jednej z audycji wstał i oświadczył, że producenci programu udostępnili mu wszystkie pytania z góry.

Gdy go spytano, dlaczego ujawnił oszustwo, opowiedział o swoim wuju, który przyznał się żonie, ciotce Van Dorena, do niewierności. W rodzinie zapanowało poruszenie, a później Van Doren spytał wuja, dlaczego wyznał zdradę. Ten skok w bok miał bowiem miejsce przed laty, a wuj później całkowicie zerwał kontakt z tamtą kobietą. Wuj odpowiedział mu, że nie zdrada była najgorsza, tylko unikanie odpowiedzialności, której nie miał siły ponieść. I tak samo było z Charlesem Van Dorenem.

Wydaje mi się, że ludzie odczuwają coś w rodzaju potrzeby poniesienia kary, gdy przestają akceptować swoje czyny.

Ja w każdym razie tego pragnąłem. Chciałem, by mnie ukarano, wychłostano, udręczono i poniżono. Wszystko jedno jak, bylebym tylko zapłacił za swoją winę. Ale nie było nikogo, kto by mnie ukarał. Nie mogli mnie nawet wyrzucić z pracy, bo oficjalnie byłem przecież trzeźwy. Przeciwnie, opublikowano pochwałę szefa policji, ponieważ zostałem ciężko ranny podczas czynnego pełnienia służby. Ukarałem się więc sam. Zadałem sobie najcięższą karę, jaką potrafiłem sobie wyobrazić. Postanowiłem żyć dalej i skończyć z piciem.

Do baru zaczęli przychodzić ludzie, Birgitta dała znak, że wkrótce będzie wolna.

– A potem?

– Stanąłem z powrotem na nogi, zacząłem pracować. Siedziałem w pracy dłużej niż wszyscy inni. Trenowałem. Chodziłem na długie spacery, czytałem książki. Trochę zająłem się prawem. Przestałem spotykać się ze złym towarzystwem, z dobrym także. Z przyjaciółmi, którzy wciąż mi pozostali po tym, jak zwyciężył nade mną alkohol. Właściwie nie wiem, dlaczego, to było jak wielkie sprzątanie. Całe moje dawne życie musiało odejść, i to, co w nim było dobre, i to złe. Pewnego dnia usiadłem i obdzwoniłem wszystkich, należących, moim zdaniem, do poprzedniego życia, i oświadczyłem: „Cześć, nie możemy się więcej spotykać. Miło było cię poznać”. Większość to zaakceptowała, kilku nawet się ucieszyło. Niektórzy twierdzili, że się zamykam w sobie. Cóż, możliwe, że mieli rację. Przez ostatnie trzy lata więcej czasu spędziłem z siostrą niż z kimkolwiek innym.

– A kobiety w twoim życiu?

Harry zerknął na drugi koniec baru. Kilku gości zaczęło się niecierpliwić.

– To już inna, równie długa historia. I stara. Po wypadku nie było już nic, o czym by warto opowiadać. Najwyraźniej stałem się samotnym wilkiem, który dręczy się własnymi sprawami. Kto wie, może po prostu wydawałem się bardziej ujmujący, kiedy byłem pijany. – Harry dolał sobie mleka do kawy, uśmiechając się pod nosem.

– Dlaczego cię tu przysłali?

– Widocznie któryś z moich zwierzchników uważa, że mogę się do czegoś przydać. To pewnie też coś w rodzaju papierka lakmusowego, który ma wykazać, w jaki sposób funkcjonuję pod presją. O ile dobrze zrozumiałem, jeśli uda mi się nie położyć tego zadania, to w kraju otworzą się przede mną pewne możliwości.

– A to twoim zdaniem jest ważne?

Harry wzruszył ramionami.

– Niewiele rzeczy jest bardzo ważnych. – Kiwnął głową, wskazując na drugą stronę baru. – A przynajmniej nie tak ważnych, jak dla tych chłopaków napić się czegoś możliwie najprędzej.


Birgitta zniknęła. Harry siedział dalej, mieszając kawę. Nagle jego uwagę przyciągnął głos z odbiornika telewizyjnego, wiszącego nad pólkami z butelkami. Nadawano wiadomości. Harry po chwili zorientował się, że chodzi o grupę Aborygenów domagającą się jakiegoś konkretnego obszaru ziemi.

– …zgodnie z nową ustawą, Aktem o prawie pierwszych mieszkańców… – mówił prowadzący.

– A więc sprawiedliwość zwycięża. – Harry usłyszał za sobą jakiś głos.

Obrócił się. W pierwszej chwili nie poznał stojącej przed nim długonogiej, mocno upudrowanej kobiety o grubych rysach i w jasnej peruce. W końcu jednak przypomniał sobie tępo zakończony nos i szparę między przednimi zębami.

– Klaun! – zawołał. – Otto…

– Otto Rechtnagel we własnej wysokiej osobie, przystojniaczku. To jest wada wysokich obcasów. Właściwie wolałabym, żeby moi mężczyźni byli wyżsi ode mnie. Mogę?

Usiadł na stołku barowym obok Harry'ego. – Jaka jest twoja trucizna? – spytał Harry, usiłując przyciągnąć uwagę zajętej Birgitty.

– Daj sobie spokój, ona już wie – powiedział Otto.

Harry zaproponował mu papierosa, którego Otto wziął bez podziękowania i umieścił w różowej fifce. Harry podsunął mu zapaloną zapałkę. Otto przyglądał mu się znacząco, paląc papierosa, wciągał policzki. Krótka sukienka lepiła się do szczupłych ud w pończochach. Harry musiał przyznać, że przebranie jest jak prawdziwe dzieło sztuki. Otto w damskim stroju wyglądał bardziej kobieco niż większość kobiet, z jakimi Harry się stykał. Oderwał się od jego spojrzenia i wskazał na ekran telewizora.

– Co masz na myśli, mówiąc, że sprawiedliwość zwycięża?

– Nie słyszałeś o terra nullius, o Eddym Mabo?

Harry dwukrotnie pokręcił głową. Otto ułożył wargi jak do oralnego aktu seksualnego i wypuścił dwa grube kółka dymu, które wolno uniosły się w powietrze.

– Widzisz, terra nullius, czyli „ziemia niczyja” to zabawne określonko. Wymyślili je Anglicy, kiedy tu przybyli i zorientowali się, że w Australii jest niewiele uprawianej ziemi. Aborygeni byli bowiem półnomadami, żyli z myślistwa, rybołówstwa, z tego, co samo rosło w przyrodzie. I tylko dlatego, że pół dnia nie garbili się nad polem kartofli, Anglicy uznali ich za istoty niższego rzędu. Byli zdania, że uprawa ziemi to konieczne ogniwo rozwoju każdej cywilizacji, i zapomnieli o fakcie, że pierwsi z nich po przybyciu tutaj o mało nie zginęli z głodu, kiedy próbowali wyżyć z jałowej ziemi. Natomiast Aborygeni znali tutejszą naturę na wylot. W różnych porach roku przemieszczali się tam, gdzie było jedzenie, i wydawało się, że niczego im nie brakuje. Kapitan Cook nazwał ich najszczęśliwszymi ludźmi, z jakimi się zetknął. Oni całkiem po prostu nie mieli potrzeby uprawiania ziemi. Ponieważ jednak nie byli przywiązani do jednego obszaru, Anglicy zdecydowali, że ta ziemia nie ma właściciela, że to terra nullius. I zgodnie z zasadą terra nullius Anglicy mogli nadać własność nowo przybyłym, bez względu na opinię Aborygenów. Przecież oni nie byli właścicielami swojej ziemi.

Birgitta postawiła przed Ottonem duży kieliszek margherity.

– Kilka lat temu pojawił się pewien gość znad Cieśniny Torresa, Eddy Mabo, który rzucił wyzwanie istniejącemu stanowi rzeczy, sprzeciwiając się zasadzie terra nullius i twierdząc, że ziemię bezprawnie skradziono kiedyś Aborygenom. W roku 1992 Sąd Najwyższy przyznał Eddy'emu Mabo rację i orzekł, że Australia należała niegdyś do Aborygenów. Sędziowie stwierdzili, że jeśli rdzenni mieszkańcy zamieszkiwali jakiś obszar lub z niego korzystali przed nadejściem białych, to mogą się domagać przyznania jego własności. To orzeczenie, rzecz jasna, wywołało wielką wrzawę, mnóstwo białych podniosło krzyk z obawy przed utratą ziemi.

– A co się dzieje teraz?

Otto wypił głęboki łyk z obsypanego na brzegu solą kieliszka, zrobił przy tym taką minę, jakby podano mu ocet, i delikatnie wytarł wargi serwetką.

– No cóż, wyrok zapadł i postanowienia Aktu o prawie pierwszych mieszkańców zostały przyjęte, ale też i realizuje się je w sposób niezupełnie przypadkowy. Nie jest tak, że jakiś nieszczęsny farmer nagle staje w obliczu utraty całej posiadłości. Z czasem więc największa panika ucichła.

Siedzę sobie w barze, pomyślał Harry, i słucham, jak transwestyta peroruje na temat australijskiej polityki. Nagle poczuł się mniej więcej tak samo na miejscu, jak Harrison Ford w barowej scenie w Gwiezdnych wojnach.

Wiadomości przerwała reklama, na której pojawili się Australijczycy we flanelowych koszulach i skórzanych kapeluszach. Z dumą reklamowali piwo, którego najważniejszą cechą było to, że jest australijskie.

– Cóż, wypijmy za terra nullius - zaproponował Harry.

– Wypijmy, przystojniaczku. Ach, prawie zapomniałam, w przyszłym tygodniu występujemy z nowym przedstawieniem w St. George's Theatre na Bondi Beach. Żądam wręcz, żebyście razem z Andrew przyszli je zobaczyć. Weźcie ze sobą jeszcze kogoś i dobrze by było, żebyście zachowali oklaski na moje numery.

Harry ukłonił się nisko i podziękował za trzy bilety, które Otto podał mu, wytwornie odginając przy tym mały palec.


*

Kiedy Harry w drodze z The Albury na King's Cross mijał Green Park, odruchowo rozglądał się za szarym Aborygenem, ale tego wieczoru w bladym świetle parkowych latarni siedziało tylko dwóch białych pijaków. Chmury, które zgromadziły się na niebie wcześniej, teraz się rozwiały, niebo było pogodne i gwiaździste. Po drodze Harry napotkał dwóch mężczyzn, którzy wyraźnie się kłócili. Stali każdy po swojej stronie chodnika, wrzeszcząc do siebie. „Nie mówiłeś, że nie będzie cię przez całą noc!” – krzyczał jeden cienkim, zduszonym od płaczu głosem. Harry musiał przejść między nimi.

Przed wietnamską restauracją kelner stał oparty o ścianę i palił papierosa. Wyglądał tak, jakby już miał za sobą długi dzień. Sznur samochodów i ludzi płynął powoli przez Darlinghurst Road na King's Cross.

Na rogu przy Bayswater Road stał Andrew i żuł kiełbaskę.

– Jesteś. Co do minuty, jak prawdziwy Germanin.

– Niemcy leżą…

– Niemcy to Teutoni, a ty jesteś Germaninem z Północy. Nawet tak wyglądasz. Wypierasz się swojej rasy, chłopcze?

Harry miał ochotę zadać mu to samo pytanie, ale się powstrzymał.

Andrew był we wspaniałym humorze.

– Zaczniemy od kogoś, kogo znam.

Już wcześniej uzgodnili, że rozpoczną poszukiwanie słynnej igły jak najbliżej środka stogu siana, między dziwkami na Darlinghurst Road. Nietrudno było je znaleźć. Harry kilka już rozpoznawał.

– Mongabi, stary, jak interesy? – Andrew zatrzymał się i serdecznie przywitał ciemnego faceta w obcisłym garniturze, obwieszonego biżuterią. Gdy człowiek ten otworzył usta, błysnął złoty ząb.

– Tuka, ty ogierze! Nie narzekam.

Ten przynajmniej wygląda jak alfons, pomyślał Harry.

– Harry, poznaj Teddy'ego Mongabi, najgorszego alfonsa w Sydney. Siedzi w interesie już od dwudziestu lat, ale ciągle wystaje na ulicy razem ze swoimi dziewczynami. Nie zaczynasz się przypadkiem robić na to za stary, Teddy? Teddy rozłożył ręce i uśmiechnął się szeroko.

– Podoba mi się tutaj, Tuka. Przecież to tutaj coś się dzieje, wiesz. Kiedy się zaszyjesz w biurze, mija niewiele czasu, a tracisz rozeznanie i kontrolę. A kontrola w tej branży jest najważniejsza, wiesz. Kontrola dziewczyn i kontrola klientów. Ludzie są jak psy, wiesz. A pies, nad którym nie ma się kontroli, jest nieszczęśliwy. A nieszczęśliwe psy gryzą, wiesz.

– Skoro tak mówisz, Teddy. Posłuchaj, chciałbym porozmawiać z kilkoma twoimi dziewczynami. Szukamy niegrzecznego chłopca, mógł tu przyjść się zabawić.

– Jasne. Z kim chciałbyś pogadać?

– Jest Sandra?

– Będzie tu w każdej chwili. Jesteś pewien, że nie chcesz nic więcej? To znaczy nic więcej niż pogadać?

– Nie, nie, dziękuję, Teddy. Będziemy w Palladium. Możesz poprosić Sandrę, żeby tam zajrzała?

Przed Palladium stał naganiacz i wykrzykiwał do ludzi zachęcające gładkie słowa. Na widok czarnoskórego policjanta rozjaśnił się. Andrew zamienił z nim kilka słów i przeszli, nie zaglądając do okienka z biletami. Wąskie schody prowadziły do piwnicy słabo oświetlonego klubu striptizerskiego, gdzie siedziała już przy stolikach garstka mężczyzn w oczekiwaniu na kolejny występ. Znaleźli wolny stolik na tyłach sali.

– Mam wrażenie, że znasz wszystkich w tej okolicy – powiedział Harry.

– Wszystkich, dla których znajomość ze mną jest przydatna i których mnie przydaje się znać. Przypuszczam, że u was w Oslo też istnieje taka dziwna symbioza między policją a półświatkiem.

– Jasne. Ale odnoszę wrażenie, że twoje kontakty są bardziej osobiste niż nasze. Andrew roześmiał się.

– Pewnie czuję z nimi swego rodzaju pokrewieństwo. Gdybym nie był w policji, może sam działałbym w tej branży, kto wie?

Po schodach zeszła czarna sukienka mini na wysokich szpilkach. Oczy spod krótkiej czarnej grzywki rozejrzały się ciężkim zamglonym spojrzeniem. W końcu kobieta podeszła do ich stolika. Andrew podsunął jej krzesło.

– Sandro, to Harry Holy.

– Naprawdę? – uśmiechnęła się krzywo szerokimi, umalowanymi na czerwono ustami. Brakowało jej jednego kła. Harry ujął ją za zimną trupiobladą dłoń. Dziewczyna miała w sobie coś znajomego, musiał ją widzieć na Darlinghurst Road innego wieczoru, może była inaczej umalowana albo w innym ubraniu.

– O co chodzi? Ścigasz bandytów, Kensington?

– Ścigamy pewnego konkretnego bandytę, Sandro. Lubi dusić. Gołymi rękami. Brzmi znajomo?

– Znajomo? To pasuje do połowy naszych klientów. Skrzywdził kogoś?

– Prawdopodobnie tylko te, które mogły go zidentyfikować – odparł Harry. – Widziałaś już tego faceta? – Podsunął jej zdjęcie Evansa White'a.

– Nie – odparła, nie patrząc na fotografię, i obróciła się do Andrew. – Co to za typ, którego ze sobą przyprowadziłeś, Kensington?

– To Norweg. Jest policjantem, a jego siostra pracowała w The Albury. Została zgwałcona i zabita w zeszłym tygodniu. Dwadzieścia trzy lata. Harry wziął urlop bezpłatny i przyjechał tu, żeby znaleźć człowieka, który to zrobił.

– Przepraszam – powiedziała Sandra i popatrzyła na zdjęcie. – Tak – rzuciła tylko.

– Co masz na myśli? – ożywił się Harry.

– To, że go widziałam.

– Czy… hm… spotkałaś się z nim?

– Nie, ale był kilka razy na Darlinghurst Road. Nie mam pojęcia, co tu robi, ale twarz jest znajoma. Mogę trochę popytać…

– Bardzo dziękuję… Sandro – powiedział Harry.

Uśmiechnęła się krótko.

– Muszę wracać do pracy, chłopaki. Pewnie jeszcze pogadamy.

Minispódniczka zniknęła tą samą drogą, którą się pojawiła.

– Mamy go! – powiedział Harry.

– Mamy? Tylko dlatego, że ktoś widział tego faceta na King's Cross? Nie ma zakazu pokazywania się na Darlinghurst Road ani też pieprzenia się z dziwkami, nawet jeśli po to tu przyszedł. A w każdym razie zakaz nie jest zbyt surowy.

– Nie czujesz tego, Andrew? W Sydney mieszkają cztery miliony ludzi, a ona widziała tego jednego, którego szukamy. To oczywiście nie jest żaden dowód, ale znak, prawda? Nie czujesz, że zaczynamy się zbliżać?

Przyciszono nieciekawą muzykę i przygaszono światła. Goście przybytku skierowali uwagę na scenę.

– Ty jesteś całkiem przekonany o tym, że to Evans White, prawda?

Harry kiwnął głową.

– Każde włókienko w moim ciele mówi, że to Evans White. Mam w brzuchu takie uczucie, że może chodzić o niego.

– W brzuchu?

– Intuicja to nie jest żaden hokuspokus, jak się nad tym głębiej zastanowisz, Andrew.

– Zastanawiam się nad tym teraz, Harry, i nic nie czuję w brzuchu. Opowiedz mi, jak ten twój brzuch działa.

– Cóż… – Harry spojrzał na Andrew, by się przekonać, czy ten z niego nie kpi. Ale Andrew patrzył na niego ze szczerym zainteresowaniem.

– Intuicja to tylko suma wszystkich zebranych doświadczeń. Wyobrażam to sobie tak, że wszystko, co przeżyłeś, wszystko, co wiesz, co ci się wydaje, że wiesz, i nie wiedziałeś, że wiesz, tkwi w podświadomości, jakby na wpół uśpione. Z reguły nie czujesz tego uśpionego zwierzęcia, ono tylko leży, chrapie i chłonie nowe rzeczy, prawda? Ale od czasu do czasu mruga oczami, przeciąga się i mówi ci: „Halo, ja to już gdzieś kiedyś widziałem”. I tłumaczy ci, w którym miejscu na obrazku dana rzecz powinna się znaleźć.

– Pięknie, Holy. Ale czy jesteś pewien, że to uśpione zwierzę dostrzega wszystkie szczegóły na tym obrazku? Przecież to, co się widzi, może zależeć od miejsca, w którym się stoi i z którego się patrzy.

– Co przez to rozumiesz?

– Weź na przykład gwiaździste niebo. To niebo, które widzisz w Norwegii, jest dokładnie tym samym niebem, które widzisz w Australii, lecz ponieważ teraz jesteś „na dole”, stoisz do góry nogami w stosunku do tego, co widzisz w domu. Przez to wszystkie gwiazdozbiory oglądasz do góry nogami. Jeśli nie wiesz, że tak jest, wszystko ci się pomyli i możesz popełnić błąd.

Harry zdziwiony spojrzał na Andrew.

– Do góry nogami?

– Jasne. – Andrew zgasił cygaro.

– W szkole uczyłem się, że rozgwieżdżone niebo, które wy oglądacie, jest całkowicie inne od tego, które my widzimy. W Australii kula ziemska zakrywa widok tych gwiazd, które możemy nocą oglądać w Norwegii.

– Niech będzie i tak. – Andrew był niewzruszony. – Tak czy owak pozostaje kwestia, z jakiego miejsca patrzysz na rzeczy. Chodzi mi o to, że wszystko jest względne, prawda? A przez to tak cholernie skomplikowane.

Ze sceny rozległ się jakby syk, buchnął biały dym. W następnej chwili zabarwił się na czerwono, a z głośników popłynęła muzyka smyczków. Z chmury dymu wyłoniła się kobieta, ubrana w prostą suknię, i mężczyzna w spodniach i białej koszuli.

Harry słyszał tę muzykę już wcześniej. Był to ten sam utwór, który szumiał w słuchawkach sąsiada z samolotu przez całą drogę z Londynu, ale dopiero teraz dotarł do niego tekst. Kobiecy głos śpiewał, że nie wiadomo dlaczego nazywano ją dziką różą; ostro kontrastował z głębokim, ponurym głosem mężczyzny:


Than I kissed her goodbye, said all beauty must die

I bent down and planted a rose between her teeth…


Harry'emu śniły się gwiazdy i brązowożółte węże, kiedy obudziło go lekkie stukanie do drzwi jego hotelowego pokoju.

Przez moment leżał nieruchomo, sprawdzając, na ile go stać. Znów zaczęło padać. Rynna za oknem śpiewała. Wstał nagi, otworzył drzwi na oścież z nadzieją, że rozpoczynająca się erekcja zostanie zauważona. Birgitta zaśmiała się zaskoczona i wpadła mu w objęcia. Z włosów kapała jej woda.

– Wydawało mi się, że mówiłaś, że o trzeciej. – Harry udawał, że jest zły.

– Goście nie chcieli wyjść. – Podniosła do niego piegowatą twarz.

– Jestem w tobie dziko, bezgranicznie, szaleńczo zakochany – szepnął, mocno ujmując jej głowę.

– Wiem o tym – odparła z powagą i mokrą, zimną ręką ujęła jego pulsujący członek. – Halo, to dla mnie?

Harry stał przy oknie, popijał sok pomarańczowy wyjęty z minibaru i patrzył w niebo. Chmury znów się rozstąpiły, jak gdyby ktoś wielokrotnie ponakłuwał aksamitne niebo widelcem i z dziurek sączyło się boskie światło.

– Co myślisz o transwestytach? – spytała Birgitta z łóżka.

– Chodzi ci o to, co myślę o Ottonie? – Harry zastanowił się i w końcu roześmiał. – Chyba podoba mi się arogancja jego stylu. Opuszczone powieki, niezadowolona mina. Zmęczenie życiem. Jak to nazwać? To jak pełen melancholii kabaret, w którym flirtuje ze wszystkim i ze wszystkimi. Powierzchowny autoparodystyczny flirt.

– I to ci się podoba?

– Lubię jego zadziorność. Wszystkiego tego, co on sobą reprezentuje, większość ludzi nienawidzi.

– A czego to nienawidzi większość?

– Słabości, wrażliwości. Australijczycy chwalą się, że są tacy liberalni. Może i tak jest, ale zrozumiałem też, że ideałem jest uczciwy, prosty, ciężko harujący Australijczyk obdarzony dobrym humorem i porcyjką patriotyzmu.

True blue.

Co?

– Oni to nazywają true blue. Albo dinkum. To znaczy mniej więcej tyle, że jakaś osoba albo rzecz jest prawdziwa, szczera, swojska.

– A za fasadą jowialnej swojskości łatwo jest ukryć cholernie dużo gówna. Natomiast Otto z całym swoim przesadnym sztafirem reprezentuje uwodzicielskość, iluzję i fałsz, ale wydaje mi się najbardziej szczerą osobą, z jaką się tu zetknąłem. Jest nagi, wrażliwy i prawdziwy.

– Moim zdaniem to brzmi bardzo poprawnie politycznie. Harry Holy, najlepszy przyjaciel gejów. – Birgitta najwyraźniej miała nastrój do kpin.

– Ale też i ładnie to powiedziałem, prawda?

Położył się na łóżku, popatrzył na nią niewinnym niebieskim spojrzeniem.

– Naprawdę się cieszę, że nie mam na ciebie ochoty jeszcze raz, moja panno. Przecież rano mamy tak wcześnie wstać.

– Mówisz tak tylko po to, żeby mnie zachęcić – stwierdziła Birgitta.

Rzucili się na siebie jak dwa gotowe do parzenia się borsuki.

8

Sympatyczna prostytutka, dziwny Duńczyk i krykiet


Harry znalazł Sandrę przed klubem Dez GoGo. Stała na chodniku, rozglądając się po swoim małym królestwie. Zmęczone nogi balansowały na wysokich obcasach, ręce miała założone na piersi, w palcach trzymała papierosa, a senne spojrzenie śpiącej królewny zarazem zapraszało i odpychało. Krótko mówiąc, wyglądała jak dziwka z każdego innego miejsca na świecie.

– Dzień dobry – powiedział Harry.

Sandra popatrzyła na niego jak na zupełnie obcego człowieka.

– Pamiętasz mnie?

Podciągnęła w górę kąciki ust, może miał to być uśmiech.

– Oczywiście, kochasiu. Chodźmy!

– Jestem Holy, policjant.

Sandra zmrużyła oczy.

– Cholera, rzeczywiście! Moje szkła kontaktowe zaczynają rano strajkować. Widocznie przez te wszystkie spaliny.

– Mogę ci postawić kawę? – spytał Harry uprzejmie.

Wzruszyła ramionami.

– Nic się tu nie dzieje, więc równie dobrze mogę już sobie zrobić wieczór.

W drzwiach klubu striptizerskiego pojawił się nagle Teddy Mongabi, gryzł zapałkę. Krótko skinął Harry'emu głową.

– Jak przyjmują to twoi rodzice? – spytała Sandra, kiedy już przyniesiono im kawę.

Usiedli w barze, w którym Harry jadał śniadanie, Bourbon & Beef. Kelner już pamiętał jego stałe zamówienie: jajka sadzone na grzance z szynką, tarte ziemniaki smażone z cebulą i kawa, white fiat. Sandra pila czarną.

– Słucham? Nie rozumiem.

– Twoja siostra…

– A tak, oczywiście. – Podniósł do ust filiżankę, żeby zyskać trochę czasu. – Cóż, przyjmują to tak, jak się można spodziewać. Dziękuję za zainteresowanie.

– Żyjemy w strasznym świecie.

Słońce nie wzeszło jeszcze ponad dachy domów na Darlinghurst Road, ale niebo już było lazurowo błękitne, nakrapiane gdzieniegdzie białymi obłoczkami. Wyglądało jak tapeta do pokoju dziecinnego, ale nawet to nie pomagało, świat i tak był strasznym miejscem.

– Rozmawiałam z kilkoma dziewczętami – powiedziała Sandra. – Ten facet ze zdjęcia nazywa się White. Handluje amfą i kwasem. Niektóre od niego kupują. Ale do żadnej nie przychodził jako klient.

– Może nie musi płacić za zaspokajanie swoich potrzeb? – zauważył Harry.

Sandra roześmiała się.

– Potrzeba seksu to jedno. Potrzeba kupowania seksu to coś zupełnie innego. Wielu facetów właśnie to kręci. My potrafimy wiele rzeczy, których nie dostaniesz w domu, uwierz mi.

Harry podniósł na nią wzrok.

Sandra popatrzyła wprost na niego i mgła na jej oczach na moment zniknęła. Wierzył jej.

– Sprawdzałaś daty, o których rozmawialiśmy?

– Jedna z dziewczyn powiedziała, że kupiła od niego kwas wieczorem na dzień przed znalezieniem twojej siostry.

Harry odstawił filiżankę tak gwałtownie, że kawa się wychlapała, i wychylił się nad stolikiem. Mówił cicho i szybko.

– Mogę z nią porozmawiać? Można jej zaufać?

Szerokie, umalowane na czerwono usta Sandry rozdzieliły się w uśmiechu. W miejscu, gdzie brakowało zęba, widniała czarna dziura.

– Mówiłam ci już, że kupowała kwas. A kwas to substancja zakazana również w Australii. Nie możesz z nią rozmawiać. A co do twojego drugiego pytania. Czy komuś na kwasie można ufać? – Wzruszyła ramionami. – Powtarzam tylko to, co mi powiedziała. Ale przypuszczam, że chyba nie najlepiej się orientuje, czy jest środa, czy czwartek.


Atmosfera w pokoju odpraw była napięta, nawet wentylator burczał głośniej niż zwykle.

– Przykro mi, Holy. Zostawiamy White'a. Zero motywu, a poza tym jego dziewczyna twierdzi, że w chwili popełnienia morderstwa był w Nimbin – powiedział Wadkins.

Harry podniósł głos.

– Nie słyszycie, co mówię? Angelinę Hutchinson działa na amfie i Bóg jeden wie, na czym jeszcze. Jest w ciąży. Najprawdopodobniej z Evansem White'em. Na Boga, ludzie, to jej diler! Bóg Ojciec i Jezus w jednej i tej samej osobie. Dziewczyna powie wszystko, co on jej każe. Rozmawialiśmy z facetem, u którego Inger Holter wynajmowała mieszkanie. Wiemy od niego, że Angelinę jej nienawidziła i miała do tego powody, bo Norweżka chciała jej odebrać White'a.

– Może więc powinniśmy przyjrzeć się uważniej tej Hutchinson? – powiedział cicho Lebie. – Ona miała przynajmniej wyraźny motyw. Może to ona potrzebuje White'a jako alibi, a nie odwrotnie?

– Przecież White łże. Widziano go w Sydney dzień przed znalezieniem zwłok Inger Holter. – Harry wstał i krążył po pokoju, robiąc dwa kroki w każdą stronę, bo więcej miejsca nie było.

– Widziała go prostytutka uzależniona od LSD i w dodatku nie wiemy, czy będzie chciała to powtórzyć – przypomniał Wadkins i odwrócił się do Yonga. – Co powiedzieli w towarzystwach lotniczych?

– Policjanci z Nimbin na własne oczy widzieli White'a na głównej ulicy trzy dni przed morderstwem. Ani w Ansett, ani w Qantas nie ma White'a na listach pasażerów pomiędzy tym momentem a dniem morderstwa.

– To o niczym nie świadczy – burknął Lebie. – Handlarz narkotyków nie podróżuje, do cholery, pod własnym nazwiskiem. Poza tym mógł przyjechać pociągiem. Albo samochodem, jeśli miał dużo czasu.

Harry teraz już się zagotował ze złości.

– Powtarzam, statystyki amerykańskie pokazują, że w siedemdziesięciu procentach morderstw ofiara znała mordercę. Mimo to koncentrujemy śledztwo na seryjnym mordercy, chociaż wiemy, że na jego odnalezienie mamy mniej więcej takie same szanse jak na wygraną w Lotto. Zróbmy raczej coś tam, gdzie są większe szanse. Mamy mimo wszystko faceta, na którego wskazuje sporo poszlak. Najważniejsze, żeby trochę nim teraz potrząsnąć. I działać, dopóki ślady wciąż jeszcze są świeże. Ściągnąć go i pomachać mu przed nosem zarzutami. Sprowokować do popełnienia błędu. Akurat w tej chwili on robi z nami to, co chce. Spycha nas na boczny tor.

– Hm… – Wadkins zaczął głośno myśleć. – Jasne, że nie wyglądałoby najlepiej, gdyby się okazało, że sprawcą jest osoba, którą mieliśmy przed nosem, a nie zareagowaliśmy.

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i wszedł Andrew.

– Cześć, przepraszam za spóźnienie, ale ktoś musi dbać o bezpieczeństwo na ulicach. Co się dzieje, szefie? Masz zmarszczki na czole głębokie jak Jamison Valley.

Wadkins westchnął.

– Siedzimy tu i zastanawiamy się, czy trochę nie przegrupować sił. Odłożyć na bok teorię seryjnego mordercy i skoncentrować się na Evansie Whicie. Albo na Angelinę Hutchinson. Holy, zdaje się, uważa, że ich alibi nie jest zbyt wiele warte.

Andrew roześmiał się i wyjął z kieszeni jabłko.

– Chciałbym zobaczyć, jak ważąca czterdzieści pięć kilo ciężarna dziewczyna wyciska życie z rosłej, hożej i silnej Skandynawki, a potem ją gwałci.

– To tylko taka myśl – mruknął Wadkins.

– A jeśli chodzi o Evansa White'a, możecie o nim zapomnieć. – Andrew polerował jabłko o rękaw marynarki.

– Bo?

– Rozmawiałem z jednym ze swoich kontaktów. W dniu morderstwa był w Nimbin, żeby zdobyć partię trawy, i dowiedział się o fantastycznym towarze Evansa White'a.

– I co?

– Nikt mu nie powiedział, że White nie prowadzi interesu w domu. Wybrał się więc na farmę, z której przepędził go rozwścieczony facet ze strzelbą pod pachą. Pokazałem mu zdjęcie. Przykro mi, ale nie ma wątpliwości, że w dniu, w którym popełniono morderstwo, Evans White był w Nimbin.

W pokoju zapadła cisza. Nie umilkł tylko wentylator, słychać też było chrzęst, kiedy Andrew odgryzł wielki kęs jabłka.

– Wracamy do tablicy – oświadczył Wadkins.


Harry umówił się z Birgittą na kawę w budynku Opery o piątej, przed jej wyjściem do pracy. Gdy jednak tam przyszli, kafeteria okazała się zamknięta. Karteczka informowała, że ma to związek z przedstawieniem baletowym.

– Zawsze coś się tu dzieje – stwierdziła Birgittą.

Stanęli przy balustradzie, patrząc na Kirribilli po przeciwnej stronie.

Po zatoce sunął brzydki zardzewiały statek z rosyjską flagą, a dalej w Port Jackson widzieli przechylone białe żagle, sprawiające wrażenie, jakby stały w miejscu.

– Co teraz planujesz? – spytała.

– Niewiele więcej mogę tutaj zdziałać. Trumna z ciałem Inger Holter została już wysłana do domu. Dzwonili do mnie dzisiaj z zakładu pogrzebowego w Oslo. Wyjaśniłem, że to ambasada zajęła się transportem lotniczym. Użyli fachowego określenia mors. Kochane dziecko ma wiele imion. Ale że śmierć ma ich tyle, to dziwne.

– No to kiedy wyjeżdżasz?

– Gdy tylko wszyscy, o których wiemy, że kontaktowali się z Inger Holter, zostaną wykreśleni ze sprawy. Porozmawiam jutro z McCormackiem. Prawdopodobnie wyjadę przed weekendem, chyba że pojawi się jakiś konkretny ślad. Ale ta sprawa może się bardzo przeciągnąć. Ustaliliśmy, że ambasada będzie pośredniczyła w dalszych kontaktach.

Birgitta kiwnęła głową. Tuż obok nich stanęła grupa japońskich turystów i szum kamer zmieszał się z niezrozumiałymi słowami, krzykiem mew i warkotem silników przepływających łodzi.

– Wiedziałeś, że człowiek, który zaprojektował Operę, po prostu uciekł i wszystko tu zostawił? – spytała nagle Birgitta.

Kiedy pojawiły się największe fale krytyki w związku z przekroczeniem kosztów budowy Sydney Opera House, duński architekt Jorn Utzon porzucił cały projekt i w proteście wyjechał.

– Tak, rozmawialiśmy o tym, kiedy ostatnio tu byliśmy – powiedział Harry.

– Ale pomyśl tylko, wyjechać tak, zostawiając coś, co się zaczęło, chociaż naprawdę wierzysz, że to będzie dobre. Ja chyba nigdy bym tak nie zrobiła.


Postanowili, że Birgitta nie pojedzie do pracy autobusem, Harry ją odprowadzi. Mało jednak rozmawiali, w milczeniu szli w górę Oxford Street w stronę Paddington. Gdzieś z daleka dobiegł grzmot i Harry zdziwiony spojrzał na czyste błękitne niebo. Na rogu stał jakiś siwowłosy dystyngowany mężczyzna, ubrany w nienagannie skrojony garnitur, na piersiach miał zawieszony plakat: „Tajna policja pozbawiła mnie pracy i domu, zniszczyła mi życie. Oficjalnie nie istnieją, nie mają żadnego adresu ani numeru telefonu, nie są wyszczególnieni w budżecie państwowym. Wydaje im się, że nie można ich o nic oskarżyć. Pomóżcie mi odnaleźć tych bandytów i skazać ich za zbrodnie. Złóżcie podpis albo ofiarujcie datek”. Podniósł do góry księgę, której stronice były gęsto zapełnione podpisami.

Mijali sklep z płytami. Harry impulsywnie zatrzymał się, a potem wszedł do środka. Za ladą w półmroku stał mężczyzna w ciemnych okularach. Harry spytał, czy mają jakieś płyty Nicka Cave'a.

– Jasne, przecież to Australijczyk – odparł mężczyzna i zdjął okulary. Na czole miał wytatuowanego orła.

– Chodzi mi o duet, coś o „dzikiej róży” – zaczął Harry.

– Tak, tak, wiem, o co ci chodzi. Where the Wild Roses

Growz Murder Ballads. Gówniana piosenka, gówniany album. Kup raczej którąś z jego dobrych płyt.

Facet z powrotem włożył okulary i zniknął za ladą.

Harry zaskoczony zamrugał w półmroku.

– Co w tej piosence jest wyjątkowego? – spytała Birgitta, kiedy wyszli z powrotem na ulicę.

– Najwyraźniej nic – roześmiał się Harry głośno. Sprzedawca ze sklepu z płytami przywrócił mu dobry humor. – Cave i ta dziewczyna śpiewają o morderstwie. Brzmi to pięknie, niemal jak wyznanie miłości, ale to chyba rzeczywiście gówniana piosenka. – Znów się roześmiał. – Powoli zaczynam lubić to miasto.

Poszli dalej. Harry to patrzył przed siebie, to oglądał się w tył na ulicę. Byli na Oxford Street niemal jedyną parą, która nie składała się z dwóch chłopaków albo dwóch dziewczyn. Birgitta ujęła go za rękę.

– Powinieneś tu przyjechać na Mardi Gras i zobaczyć paradę homoseksualistów – powiedziała. – Przemaszerowują po Oxford Street. W zeszłym roku mówili, że ponad pół miliona ludzi z całej Australii przyjechało tu zobaczyć paradę i wziąć w niej udział. To było niesamowite.

Ulica gejowska. Ulica lesbijska. Dopiero teraz Harry zwrócił uwagę na ubrania wystawione w sklepach. Lateks. Skóra. Obcisłe bluzeczki i maleńkie majteczki z jedwabiu. Suwaki i nity. Ale ekskluzywne i stylowe. Pozbawione spoconej wulgarności, która przenikała kluby ze striptizem na King's Cross.

– Kiedy byłem chłopakiem, mieszkał w sąsiedztwie gej – zaczął opowiadać Harry. – Miał pewnie ze czterdzieści lat, mieszkał sam i wszyscy w okolicy wiedzieli, że to homoseksualista. Zimą rzucaliśmy w niego śnieżkami, wołaliśmy „ciota” i uciekaliśmy przed nim jak szaleńcy, przekonani, że nas zgwałci, gdy tylko nas dopadnie. Ale on nigdy nas nie ganiał, tylko mocniej naciągał czapkę na uszy i szedł do domu. Pewnego dnia się wyprowadził. Nigdy nic złego mi nie zrobił i ciągle się zastanawiam, dlaczego tak go nienawidziłem.

– Ludzie boją się tego, czego nie rozumieją. A tego, czego się boją, nienawidzą.

– Jaka ty jesteś mądra – powiedział Harry, a Birgitta kuksnęła go w brzuch. Z krzykiem osunął się na chodnik, ale ona ze śmiechem poprosiła, żeby nie robił sceny. Wstał więc i pobiegł za nią w górę ulicy.

– Mam nadzieję, że on się przeprowadził tutaj – dodał Harry później.

Po rozstaniu z Birgitta (uświadomił sobie, że każdą rozłąkę z nią na krócej czy dłużej traktował jako rozstanie) zatrzymał się na przystanku autobusowym. Przed nim stał chłopak z norweską flagą na plecaku. Harry nie zdążył się zdecydować, czy ma się dać rozpoznać, bo akurat przyjechał autobus.

Kierowca jęknął na widok dwudziestodolarowego banknotu.

– Nie ma pan pięćdziesiątaka? – spytał ze złością.

– Gdybym miał, to bym dał go tobie, pieprzona cioto! – odparł Harry po norwesku, uśmiechając się przy tym niewinnie, ale kierowcę najwyraźniej nie obchodziło ani to, co rozumiał, ani to, czego nie rozumiał. Z ponurą miną wydał resztę.

Harry postanowił prześledzić trasę, którą Inger Holter wracała do domu w noc morderstwa. Nie dlatego, że inni jej przed nim nie prześledzili: Lebie i Yong zaglądali już do barów i restauracji na trasie i pokazywali zdjęcie Inger, rzecz jasna bez rezultatu. Próbował nakłonić Andrew, żeby mu towarzyszył, ale ten zaparł się, twierdząc, że to tylko strata cennego czasu, który lepiej wykorzystać na oglądanie telewizji.

– Ja nie żartuję, Harry. Oglądanie telewizji podnosi wiarę w siebie. Kiedy popatrzysz, jacy głupi są ludzie, którzy występują w telewizji, od razu zaczynasz czuć się bystrzachą. A badania naukowe pokazują, że ludzie, którzy uważają się za inteligentnych, mają lepsze wyniki od tych, którzy czują się głupi.

Harry nie potrafił podważyć takiego rozumowania, lecz Andrew przynajmniej podał mu nazwę pewnego baru na Bridge Road, którego właścicielowi mógł przekazać od niego pozdrowienia.

– Na pewno nie będzie miał ci nic do powiedzenia, ale może chociaż sprzeda ci colę za pół ceny – oświadczył, szczerząc zęby w uśmiechu.

Harry wysiadł z autobusu przy ratuszu i przeszedł się w stronę Pyrmont. Przyglądał się wysokim domom i wielkomiejskiemu ruchowi, ale to nie powiedziało mu, co spotkało Inger Holter tamtego wieczoru. Przy targu rybnym wszedł do kawiarni i zamówił bajgla z łososiem i kaparami. Z okna widział most przez zatokę Blackwattle i Glebę po drugiej stronie. Na otwartym placu zaczęto już budować scenę pod gołym niebem. Harry na plakatach przeczytał, że to w związku ze świętem narodowym, Australian Day, które wypadało w następną niedzielę. Poprosił kelnera o kawę i wziął się za bary z „Sydney Morning Herald”, gazetą takich rozmiarów, że da się w nią zapakować cały połów, i nawet obejrzenie samych tylko zdjęć jest ciężką pracą. Pozostała jeszcze godzina dziennego światła, a Harry chciał sprawdzić, jakie zwierzęta wypełzają spod ziemi w Glebę po zapadnięciu ciemności.


Właściciel The Cricket był również dumnym właścicielem stroju, którego bohater narodowy Nick Ambrose używał, kiedy Australia pokonała Anglię w trzech kolejnych meczach testowych w krykieta na początku lat osiemdziesiątych. Strój wisiał oprawiony w ramki za szkłem na ścianie ponad jednorękim bandytą. Na drugiej ścianie wisiały dwa z drewnianych kijów i piłka, których używano w roku 1978, kiedy to Australia nareszcie pobiła Pakistan po długim okresie porażek. Po kradzieży wickets, palików bramki, używanych w meczu z Afryką Południową, wyeksponowanych tuż nad drzwiami wejściowymi, właściciel uznał, że musi przybijać swoje klejnoty gwoździami. I to nie okazało się skuteczne – nakolannik legendarnego Willarda Stautona został pewnego wieczoru rozstrzelany na strzępy przez gościa, któremu nie udało się go zdjąć ze ściany.

Harry wszedł do środka, na widok ekspozycji pamiątek i przypuszczalnie zainteresowanych krykietem typów, stanowiących klientelę baru, natychmiast przyszła mu do głowy myśl, że powinien chyba zmienić swoją opinię na temat krykieta jako sportu dla snobów. Goście nie wyglądali na świeżo wyfryzowanych i pachnących, podobnie zresztą jak Burroughs za barem.

– Dobry wieczór – powiedział. Jego głos zabrzmiał jak tępa kosa na osełce.

– Tonik, bez dżinu – poprosił Harry, dając mu znak, by zatrzymał resztę z dziesięciodolarowego banknotu.

– Za dużo na napiwek, za mało na łapówkę – Burroughs pomachał banknotem. – Jesteś policjantem?

– To tak od razu widać? – spytał Harry ze zrezygnowaną miną.

– Oprócz tego, że mówisz jak cholerny turysta. – Burroughs położył przed Harrym resztę i odwrócił się.

– Jestem znajomym Andrew Kensingtona – poinformował Harry.

Burroughs błyskawicznym ruchem odwrócił się w jego stronę i zabrał pieniądze.

– Dlaczego od razu nie powiedziałeś? – mruknął.

Burroughs nie przypominał sobie, żeby zauważył albo usłyszał w związku z Inger Holter coś, o czym Harry by nie wiedział, ponieważ Andrew już wcześniej z nim rozmawiał. Ale, jak mawiał dawny mistrz Harry'ego z policji w Oslo, Simonsen zwany Lumbago, lepiej jest spytać o jeden raz za dużo niż za mało.

Harry rozejrzał się dokoła.

– Co serwujesz?

– Szaszłyk z sałatką grecką – odparł Burroughs. – Danie dnia. Siedem dolarów.

– Przepraszam, wyrażam się niezgrabnie – zmieszał się Harry. – Chodzi mi o to, kogo obsługujesz. Jakiego rodzaju masz klientelę?

– Chyba taką, którą się określa jako niższe warstwy – uśmiechnął się Burroughs z rezygnacją. Uśmiech ten powiedział bardzo wiele o jego karierze i o tym, co się w dorosłym życiu stało z marzeniem o prowadzeniu własnego baru.

– Ci, co tam siedzą, to stali goście? – spytał Harry, ruchem głowy wskazując na mroczny kąt, w którym przy stoliku pięciu mężczyzn piło piwo.

– Jasne, podobnie jak większość z tych, którzy tu przychodzą. Akurat nie tędy płynie największy strumień turystów.

– Masz coś przeciwko temu, żebym zadał im parę pytań?

Burroughs się zawahał.

– Ci faceci tam to nie są najgrzeczniejsze dzieci. Nie mam pojęcia, jak zarabiają na to swoje piwo, nie mam też zamiaru ich o to pytać. Powiem ci tylko, że nie pracują od dziewiątej do szesnastej.

– Ale chyba nikt nie lubi, żeby w sąsiedztwie gwałcono i zabijano niewinne dziewczyny. Nawet ludzie, którzy czasem przekraczają granice wyznaczane przez prawo. To przecież odstrasza przybyszów z innych okolic i nie wpływa dobrze na interesy, bez względu na to, co sprzedajesz, czyż nie?

Burroughs tarł i polerował szklankę.

– Na twoim miejscu i tak byłbym bardzo ostrożny.

Harry skinął mu głową i przeszedł do stolika w rogu wolnym krokiem, żeby mieli czas go zauważyć. Jeden z mężczyzn podniósł się, zanim Harry do nich dotarł. Skrzyżował ręce na piersi i pokazał sztylet wytatuowany na wypukłym przedramieniu.

– Ten róg jest zajęty, blondasku – odezwał się głosem tak zachrypniętym, jakby szeleściło tylko powietrze w tubie.

– Mam pytanie… – zaczął Harry, ale zachrypnięty już po kręcił głową. – Tylko jedno. Czy któryś z was zna tego człowieka, Evansa White'a? – podniósł do góry zdjęcie. Do tej pory dwaj pozostali, odwróceni w jego stronę, tylko na niego zerkali, właściwie bardziej obojętni niż wrodzy. Kiedy jednak padło nazwisko White'a, popatrzyli na niego z nowym zainteresowaniem. Harry zauważył, że również tym dwóm siedzącym do niego tyłem drgnęły mięśnie na karku.

– Nigdy o nim nie słyszałem – oświadczył zachrypnięty. – Prowadzimy akurat bardzo osobistą rozmowę, mister. Do widzenia.

– Ta dyskusja nie dotyczy chyba handlu substancjami zabronionymi w rozumieniu australijskiego prawa? – spytał Harry.

Długa cisza. Wybrał śmiertelnie niebezpieczną taktykę. Do takich prowokacji można się uciekać, kiedy ma się za sobą solidne wsparcie lub odpowiednie możliwości odwrotu. Tymczasem on nie miał ani jednego, ani drugiego. Uważał tylko, że najwyższy czas, by coś zaczęło się dziać.

Jeden z siedzących tyłem wstawał i wstawał, a kiedy już prawie dosięgną! sufitu, odwrócił się i pokazał paskudną twarz naznaczoną bliznami po ospie. Gładkie wąsy zwisające przy kącikach ust podkreślały jego orientalny wygląd.

– Dżyngischan, dobrze, że cię widzę! Myślałem, że już nie żyjesz! – zawołał Harry, wyciągając do niego rękę.

– Kto ty jesteś? – Głos mężczyzny zabrzmiał chrapliwie jak agonalne rzężenie. Każda grupa death metalowa dałaby się pokroić, byle tylko zgodził się zostać jej wokalistą.

– Jestem policjantem i chyba nie…

– Identyfikator. – Dżyngischan spojrzał na Harry'ego z góry, spod sufitu.

– Słucham?

– Odznaka.

Harry zdawał sobie sprawę, że sytuacja wymaga czegoś więcej, aniżeli plastikowa karta z paszportową fotografią wydana przez Komendę Policji w Oslo.

– Czy ktoś ci mówił, że masz identyczny głos jak wokalista Sepultury? Jak on się nazywa…?

Harry wsunął palec pod brodę, żeby wyglądać na zamyślonego. Zachrypnięty już obchodził stolik. Harry pokazał na niego palcem.

– A ty jesteś Rod Stewart, prawda? Rozumiem, siedzicie tu i planujecie Live Aid II i…

Cios trafił go prosto w zęby. Harry zachwiał się i dotknął ręką ust.

– Czy mam rozumieć, że nie wierzycie w moją przyszłość w roli komika? – spytał. Popatrzył na swoje palce, pokrywała je krew, ślina i coś miękkiego, białego, przypuszczał, że miazga zębowa.

– Czy miazga nie powinna być czerwona? Miazga, to co jest w zębie, no wiesz? – spytał Roda Stewarta, podsuwając mu rękę.

Rod popatrzył na niego nieco zdziwiony i dopiero potem nachylił się, by przyjrzeć się białym kawałeczkom.

– To raczej może zębina. To, co jest pod szkliwem – stwierdził. – Staruszek jest dentystą – wyjaśnił kolegom. Potem zrobił krok do tyłu i uderzył jeszcze raz. Harry'emu na moment pociemniało w oczach, ale kiedy jasność wróciła, stwierdził, że jeszcze trzyma się na nogach.

– Zobacz, czy teraz znajdziesz miazgę? – spytał zaciekawiony Rod.

Harry wiedział, że to głupie. Suma wszelkich doświadczeń i zdrowego rozsądku krzyczały, że to głupie. Boląca szczęka mówiła, że to głupie, ale prawa ręka uznała, że to jednak doskonały pomysł, a w tym momencie to ona decydowała. Trafiła Roda prosto w czubek brody. Harry usłyszał kłapnięcie gwałtownie zamykającej się szczęki, zanim Rod zatoczył się dwa kroki w tył, co było nieuniknionym efektem ciężkiego, celnego uderzenia w podbródek.

Taki cios rozchodzi się przez szczękę i bezpośrednio dociera do móżdżku (co Harry w tym wypadku uznał za bardzo stosowną nazwę), po czym przypominający falowanie ruch powoduje szereg mniejszych spięć, lecz również, jeśli ma się szczęście, natychmiastową utratę przytomności i/lub trwałe uszkodzenia mózgu. W wypadku Roda wyglądało na to, że mózg ma kłopoty z podjęciem decyzji, co to ma być: kompletny blackout czy też tylko przemijający wstrząs.

Dżyngischan nie miał zamiaru czekać na rezultat. Złapał Harry'ego za kołnierz koszuli, uniósł go na wysokość swoich ramion i odrzucił mniej więcej tak, jak wrzuca się worek z mąką na pokład ładowni. Parze, która akurat zjadła danie dnia za siedem dolarów, podano dosłownie na talerzu człowieka. Odskoczyli, kiedy Harry wylądował plecami na ich stoliku. Boże, mam nadzieję, że zaraz zemdleję, pomyślał, czując ból i widząc Chana kierującego się w jego stronę.

Obojczyk to kość krucha i narażona na obrażenia. Harry wycelował kopniaka, ale cios, który dostał od Roda, musiał zaburzyć mu zdolność przestrzennego widzenia, bo kopnął w powietrze.

– Pożałujesz! – obiecał Chan i uniósł obie ręce nad głowę. Nie potrzebował młota. Cios trafił Harry'ego w klatkę piersiową, natychmiast paraliżując wszystkie funkcje sercowooddechowe. Dlatego Harry nie widział ani nie słyszał innego mężczyzny, który wszedł do środka, złapał piłkę, za pomocą której Australia rozgromiła Pakistan w 1969, twardą kulkę o średnicy 7,6 centymetra, ważącą sto sześćdziesiąt gramów. Nowo przybyły odchylił górną połowę ciała lekko w tył i w bok na końcu rozbiegu i odgiął rękę do tyłu. Zgięte w łokciu ramię z potężną siłą wykonało horyzontalny ruch jak w bejsbolu, a nie łukiem nad głową z wyprostowaną ręką jak w krykiecie, i piłka nie odbiła się od ziemi, lecąc dalej, tylko poszybowała wprost do celu.

Inaczej niż w przypadku Roda, móżdżek Chana nie wahał się ani przez moment, kiedy twarda piłka uderzyła go w czoło tuż pod nasadą włosów: natychmiast się wyłączył. Chan zaczął osuwać się na ziemię, upadał mniej więcej tak, jak wysadzony w powietrze drapacz chmur.

Teraz jednak podniosło się również trzech pozostałych, wyglądali na wściekłych. Nowo przybyły ciemnoskóry mężczyzna przesunął się do przodu, trzymając ręce w niskiej niedbałej gardzie. Jeden z mężczyzn skoczył do przodu, a Harry, któremu jak przez mgłę wydawało się, że jednak poznaje ciemnoskórego, odgadł właściwie: ciemnoskóry zrobił unik, a potem krok do przodu i posłał dwa lekkie lewe proste jakby tylko po to, żeby zmierzyć odległość, a zaraz potem ze świstem padł od dołu miażdżący prawy hak. Na szczęście w końcu lokalu było na tyle ciasno, że wszyscy trzej nie mogli zaatakować niespodziewanego przybysza jednocześnie. Podczas gdy pierwszego należało zacząć liczyć, do ataku przystąpił drugi, nieco ostrożniej, z rękami przed sobą, w pozycji wskazującej na to, że ma w domu pas jakiegoś koloru w którymś ze sportów walki o azjatyckiej nazwie. Pierwsze próbne uderzenie zakończyło się gardą ciemnoskórego, a kiedy przeciwnik robił obrót do obligatoryjnego kopniaka karate, ciemnoskóry zdążył się odsunąć i cios trafił w pustkę.

Inaczej było z prędką kombinacją, lewy-prawy-lewy, po której karateka zatoczył się pod ścianę. Ciemnoskóry tanecznym krokiem pomknął za nim i posłał lewy prosty tak, że głowa odskoczyła mu, uderzając o mur z paskudnym stukiem. Osunął się na ziemię jak danie, którym ktoś rzucił o ścianę. Krykiecista uderzył go jeszcze raz, choć najwyraźniej było to całkiem zbędne.

Rod siedział na krześle i obserwował cały ten występ szklanymi oczami.

Rozległ się cichy trzask, kiedy wyskoczyło ostrze sprężynowego noża trzeciego z mężczyzn. Kiedy z pochylonymi plecami i rękami rozsuniętymi na boki sunął w stronę ciemnoskórego, Rod zwymiotował na swoje buty. Harry z zadowoleniem uznał, że to wyraźna oznaka wstrząsu mózgu. Jemu też było odrobinę niedobrze, zwłaszcza gdy zobaczył, że pierwszy ściągnął ze ściany kij i próbuje zajść boksera od tyłu. Nożownik stał teraz tuż obok Harry'ego, nie zwracając na niego uwagi.

– Za tobą, Andrew! – zawołał Harry, a sam rzucił się na uzbrojoną w nóż rękę. Usłyszał suchy, głuchy odgłos kija, hurgot przewracających się stołów i krzeseł, ale musiał skupić się na człowieku z nożem, który uwolnił się i krążył wokół niego, wymachując rękami w teatralnym geście, z uśmiechem szaleńca na twarzy. Nie odrywając wzroku od nożownika, Harry po omacku sięgnął do tyłu na stół w poszukiwaniu czegoś, co mógłby wykorzystać jako broń. Gdzieś od strony baru wciąż słyszał kij w akcji.

Nożownik ze śmiechem zbliżył się, przerzucając nóż z ręki do ręki.

Harry skoczył w przód, zadał cios i odskoczył. Prawa ręka nożownika bezwładnie opadła, a nóż z brzękiem uderzył o kamienną podłogę. Napastnik ze zdziwieniem popatrzył na swoją rękę: sterczał z niej rożen od szaszłyka, na którego końcu tkwił jeszcze kawałek pieczarki. Prawa ręka wydawała się całkowicie sparaliżowana, lewą na próbę sięgnął do rożna, jak gdyby chciał się upewnić, że naprawdę tam tkwi. Z twarzy wciąż nie znikał mu wyraz zdziwienia. Musiałem trafić w jakiś zaczep mięśnia albo w nerw, pomyślał Harry, uderzając jeszcze raz.

Poczuł tylko, że trafił w coś twardego, i całą rękę przeszył mu gwałtowny ból. Nożownik cofnął się o krok, patrząc na niego urażonym spojrzeniem. Z dziurki od nosa ciekł mu ciemny strumyczek krwi. Harry złapał się za prawą rękę. Uniósł ją, żeby uderzyć jeszcze raz, ale zmienił zdanie.

– Takie bicie cholernie boli. Nie mógłbyś po prostu się poddać? – spytał.

Nożownik usiadł obok Roda, który wciąż siedział z głową spuszczoną między nogami.

Kiedy Harry się odwrócił, zobaczył, że Burroughs stoi z pistoletem wycelowanym w pierwszego, a Andrew leży bez życia między dwoma wywróconymi stolikami. Część pozostałych gości uciekła, niektórzy z ciekawością obserwowali scenę, ale większość dalej siedziała w barze i oglądała telewizję. Transmitowali właśnie mecz krykieta Anglia-Australia.


Kiedy po rannych przyjechały karetki, Harry zatroszczył się o to, żeby pierwsza zabrała Andrew. Wyniesiono go na noszach, Harry szedł obok. Andrew wciąż krwawił z jednego ucha, w piersiach przy oddechu paskudnie mu świszczało, lecz w końcu odzyskał przytomność.

– Nie wiedziałem, że grasz w krykieta, Andrew. Piękny rzut, ale czy naprawdę trzeba było tak ostro brać się do rzeczy?

– Masz rację, źle oceniłem sytuację. Przecież miałeś pełną kontrolę.

– Nie – powiedział Harry. – Będę szczery i powiem, że wcale tak nie było.

– Okej, a ja będę szczery i powiem, że cholernie boli mnie łeb i żałuję, że w ogóle się pojawiłem. Słuszniejsze by było, żebyś ty tu leżał. Naprawdę tak myślę.

Karetki przyjechały i odjechały. W końcu w barze został tylko Harry z Burroughsem.

– Mam nadzieję, że nie zniszczyliśmy za dużo wyposażenia – powiedział Harry.

– Nie, nie było tak źle. Poza tym moi goście od czasu do czasu lubią takie rozrywki na żywo. Ale w przyszłości powinieneś chyba czasami zerkać przez ramię. Szef tych chłopaków nie będzie zadowolony, kiedy o tym usłyszy.

– Ach, tak? – Harry zrozumiał, że Burroughs próbuje go ostrzec. – A kim jest ten szef?

– Ja nic nie mówiłem. Ale ten facet na zdjęciu, którym wymachiwałeś, nie jest wcale wykluczony.

Harry długo kiwał głową.

– Wobec tego będę przygotowany. I uzbrojony. Nie masz nic przeciwko temu, żeby sobie wziął jeszcze jeden rożen?

9

Dwoje ekshibicjonistów, pijak, gej i black snake


Harry znalazł na King's Cross dentystę, który obejrzał go i stwierdził, że potrzebne będą prace budowlane, by odtworzyć przedni ząb ułamany w połowie. Zrobił coś tymczasowego i wziął honorarium, które, jak Harry miał nadzieję, szef policji w Oslo zgodzi się później zwrócić.

W biurze dowiedział się, że kij przyprawił Andrew o trzy złamane żebra i silny wstrząs mózgu, więc przez najbliższy tydzień nie będzie wstawał z łóżka.

Po lunchu Harry poprosił, by Lebie towarzyszył mu w kilku wizytach w szpitalu. Pojechali do szpitala St. Etienne, gdzie musieli wpisać się do dziennika odwiedzających, wielkiej, ciężkiej księgi rozłożonej przed jeszcze większą zakonnicą, która królowała w okienku z rękami założonymi na piersiach. Harry usiłował pytać, dokąd mają iść, ale ona tylko wskazała w głąb, kręcąc głową.

– Nie mówi po angielsku – wyjaśnił Lebie.

W recepcji młody uśmiechnięty mężczyzna wstukał nazwiska do komputera i zaraz podał im numery sal, wyjaśnił też, którędy mają iść.

– W ciągu dziesięciu sekund od średniowiecza do ery elektroniki – szepnął Harry.

Zamienili kilka słów z Andrew w odcieniach żółci i fioletu, ale był w złym humorze i po pięciu minutach kazał im się wynosić. Piętro wyżej w jednoosobowej sali znaleźli nożownika.

Leżał z ręką na temblaku, miał opuchliznę na twarzy i patrzył na Harry'ego wzrokiem pełnym urazy, tak jak poprzedniego wieczoru.

– Czego chcesz, pieprzony glino? – spytał.

Harry usiadł na krześle przy łóżku.

– Chcę wiedzieć, czy Evans White kazał komuś zabić Inger Holter, komu to zlecił i dlaczego.

Nożownik próbował się śmiać, ale zaraz zaniósł się kaszlem.

– Nie mam pojęcia, o czym mówisz, gliniarzu, i ty chyba też.

– Jak twój bark? – spytał Harry.

Nożownikowi oczy mało nie wyszły z orbit.

– Tylko spró…

Harry wyjął z kieszeni rożen. Nożownikowi na czole wystąpiła gruba sina żyła.

– Żartujesz sobie, glino?

Harry nic nie powiedział.

– Cholera, jesteś wariatem! Chyba nie wyobrażasz sobie, że ci to ujdzie na sucho? Jeśli po waszym wyjściu znajdą u mnie choćby zadraśnięcie, to masz tę swoją pieprzoną robotę z głowy!

Głos zmienił się w dyszkant. Harry położył mu palec na wargach.

– Cicho bądź, proszę. Widzisz tego wielkiego, łysego faceta przy drzwiach? Trudno dopatrzyć się podobieństwa, ale to kuzyn człowieka, któremu wczoraj rozwaliliście łeb kijem do krykieta. Prosił mnie, żebym go dzisiaj ze sobą zabrał. Jego zadanie ma polegać na zaklejeniu ci gęby i przytrzymaniu, podczas gdy ja będę zdejmował bandaż i wbijał to świecidełko w jedyne miejsce, w którym później nie będzie żadnego nowego znaku. Bo przecież już masz tam dziurę, prawda?

Delikatnie nacisnął prawy bark nożownika, któremu z oczu trysnęły łzy, a klatka piersiowa poruszyła się gwałtownie przy oddechu. Jego wzrok przeskakiwał od Harry'ego do Lebiego i z powrotem. Ludzka natura to dziki, nieprzenikniony las, ale kiedy nożownik otworzył usta, Harry'emu wydało się, że dostrzega w nim rów przeciwpożarowy. Bez wątpienia mówił prawdę.

– To, co wy mi zrobicie, i tak będzie dziesięć razy lepsze od tego, co mi zrobi Evans White, kiedy się dowie, że na niego doniosłem. Ja wiem i wy wiecie, że nawet gdybym miał coś do powiedzenia, to i tak nie będę gadał. Możecie więc zaczynać, ale najpierw powiem wam jedno: błądzicie. Naprawdę źle trafiliście.

Harry spojrzał na Lebiego, tamten lekko pokręcił głową. Harry zastanowił się przez chwilę, w końcu wstał i położył rożen na nocnym stoliku przy łóżku.

– Życzę zdrowia – powiedział.

Hasta la vista - odparł nożownik i wycelował do Harry'ego z palca wskazującego.


W recepcji hotelu na Harry'ego czekała wiadomość. Rozpoznał numer telefonu komendy i ze swojego pokoju od razu tam oddzwonił. Odebrał Yong Sue.

– Przejrzeliśmy jeszcze raz wszystkie kartoteki – powiedział. – I sprawdziliśmy wszystko trochę dokładniej. Sporo wykroczeń wykreśla się z oficjalnych kartotek po trzech latach, takie jest prawo. Nie wolno rejestrować przedawnionych wykroczeń, ale kiedy są to wykroczenia na tle seksualnym… to cóż, powiedzmy, że notujemy je w bardzo nieoficjalnej teczce. Znalazłem coś interesującego.

– Tak?

– Oficjalna kartoteka Huntera Robertsona, tego, który wynajmował pokój Inger Holter, była najzupełniej czysta. Ale kiedy się jej uważniej przyjrzeliśmy, okazało się, że był dwukrotnie karany grzywną za ekshibicjonizm. Poważny ekshibicjonizm.

Harry usiłował wyobrazić sobie niepoważny ekshibicjonizm.

– Na ile poważny?

– Dotykanie własnych organów płciowych w miejscu publicznym. Oczywiście nie musi to o niczym świadczyć, ale to jeszcze nie koniec. Lebie zajrzał do niego, ale nikogo nie zastał, tylko jakiś wściekły pies ujadał za drzwiami. Kiedy tam stał, przyszedł sąsiad. Najwyraźniej jest na stałe umówiony z Robertsonem, że ma wyprowadzać i karmić tę bestię w każdą środę wieczorem. Ma też klucz do drzwi. Lebie rzecz jasna spytał, czy wchodził do tego domu i wyprowadzał psa w tamtą środę wieczorem przed znalezieniem zwłok Inger Holter. I okazało się, że tak.

– I co z tego?

– Robertson wcześniej zeznał, że wieczorem przed znalezieniem Inger był w domu sam. Pomyślałem, że chciałbyś się o tym dowiedzieć od razu.

Harry poczuł nagle, że puls mu przyspiesza.

– Co teraz robicie?

– Samochód policyjny zabierze go z domu jutro, zanim wyjdzie do pracy.

– Hm. Kiedy i gdzie miały miejsce te odrażające czyny?

– Zaraz, zaraz, chyba w jakimś parku. Mam! Green Park, to taki mały…

– Znam go. – Harry prędko się zdecydował. – Chyba się tam przejdę. Wygląda na to, że ten park ma stałych bywalców. Może oni coś wiedzą?

Yong podał mu również daty, Harry zapisał je w swoim czarnym kalendarzyku Banku Oszczędnościowego, który ojciec co roku dawał mu na gwiazdkę.

– A tak z ciekawości, Yong, kiedy mamy do czynienia z niepoważnym ekshibicjonizmem?

– Kiedy ktoś ma osiemnaście lat, jest pijany i pokaże goły tyłek przejeżdżającemu patrolowi policji w dniu święta narodowego Norwegii.

Zaskoczyło to Harry'ego tak, że nie mógł wydobyć z siebie ani słowa.

Yong po drugiej stronie zachichotał.

– Skąd… – zaczął Harry.

– Wprost niewiarygodne, co można znaleźć, mając parę haseł i kolegę Duńczyka w sąsiednim wydziale. – Teraz już Yong śmiał się serdecznie, a Harry poczuł, że temperatura w mózgu gwałtownie mu rośnie.

– Mam nadzieję, że to nic nie szkodzi. – W głosie Yonga zabrzmiała obawa, że może jednak posunął się za daleko. – Nikomu więcej o tym nie wspomniałem. – Mówił tak zmartwionym tonem, że Harry nie mógł się gniewać.

– W tym patrolu była jedna policjantka – wyjaśnił w końcu. – Powiedziała mi potem komplement, że mam bardzo jędrne pośladki.

Yong śmiał się uszczęśliwiony.


Fotokomórka w parku uznała, że jest dostatecznie ciemno, i latarnie zapaliły się akurat w chwili, gdy Harry podchodził do ławki. Od razu poznał siedzącego na niej szarego mężczyznę.

– Dobry wieczór.

Głowa oparta brodą o klatkę piersiową powoli się uniosła i para piwnych oczu popatrzyła na Harry'ego, a raczej przez Harry'ego, i zatrzymała się na jakimś punkcie gdzieś daleko w oddali.

– Masz fajkę? – spytał zardzewiałym głosem.

– Przepraszam?

– Fajkę – powtórzył mężczyzna, wymachując w powietrzu dwoma palcami.

– Aha, chcesz papierosa?

– No tak, fajkę.

Harry wyłowił z paczki dwa papierosy, jednego sam zapalił. Siedzieli przez chwilę w milczeniu, smakując dym. Znajdowali się w niewielkim zielonym zagajniku pośrodku kilkumilionowego miasta, a mimo to Harry miał wrażenie, że znalazł się gdzieś na pustkowiu. Może sprawiła to zapadająca ciemność w połączeniu z elektrycznym odgłosem niewidzialnych koników polnych, pocierających nogi o siebie. A może poczucie jakiegoś bezczasowego rytuału wspólnego palenia. Biały policjant i czarny mężczyzna o szerokiej obcej twarzy, wywodzący się z pradawnych mieszkańców tego niezwykłego kontynentu.

– Kupisz ode mnie kurtkę?

Harry zerknął na ubranie tego człowieka. Była to wiatrówka z cienkiego materiału w kolorze ostrej czerwieni i czerni.

– Flaga aborygeńska – wyjaśnił mężczyzna, pokazując mu plecy kurtki. – Mój kuzyn je szyje.

Harry łagodnie odmówił.

– Jak ci na imię? – spytał Aborygen. – Harry? To angielskie imię. Ja też mam angielskie imię. Joseph. Przez p i h. A właściwie żydowskie. To ojciec Jezusa, kapujesz? Joseph Walter Roderigue. Moje plemienne imię to Ngardagha. Ngardagha.

– Dużo czasu spędzasz w tym parku, Joseph?

– Tak, dużo. – Aborygen znów włączył swoje spojrzenie sięgające tysiąca metrów i odpłynął. Wyjął z kurtki dużą butelkę po soku, zaproponował Harry'emu, sam wypił łyk, a potem znów starannie ją zakręcił. Kurtka się rozchyliła i Harry dostrzegł na jego piersi tatuaż. Przez duży krzyż biegł napis „Jerry”.

– Fajny masz tatuaż, Joseph. Mogę spytać, kim jest Jerry?

– Jerry to mój syn. Mój syn. Ma cztery lata. – Joseph rozczapierzył palce, próbując policzyć cztery.

– Cztery. Zrozumiałem. Gdzie jest teraz Jerry?

– W domu. – Joseph pomachał ręką, wskazując kierunek, w którym leżał jego dom. – W domu u swojej matki.

– Posłuchaj, Joseph. Szukam pewnego faceta. Nazywa się Hunter Robertson. Jest biały, nieduży i ma mało włosów. Od czasu do czasu przychodzi tu do parku. Czasami się… obnaża. Wiesz, o kogo mi chodzi? Widziałeś go, Joseph?

– Tak, tak, on przyjdzie. – Joseph zmarszczył nos, jak gdyby Harry marudził o rzeczach oczywistych. – Zaczekaj, on przyjdzie.

Harry wzruszył ramionami. Nie miał żadnej pewności, że to, co mówi Joseph, należy traktować serio, ale nie miał też nic innego do roboty, dał mu więc jeszcze jednego papierosa. Siedzieli na ławce, a dookoła zapadała ciemność, coraz głębsza, aż wreszcie niemal namacalna.


*

Kościelny dzwon odezwał się w oddali; Harry zapalił ósmego już papierosa i głęboko się zaciągnął. Kiedy ostatnio zabrał siostrę do kina, mówiła mu, że powinien rzucić palenie. Poszli na Robin Hooda, księcia złodziei, z najgorszą obsadą, jaką Harry widział od czasu Planu 9 z kosmosu, ale siostrze nie przeszkadzało, że Robin Hood w wykonaniu Kevina Costnera odpowiada szeryfowi Nottingham z szerokim amerykańskim akcentem. Siostrze w ogóle mało co przeszkadzało, piszczała zachwycona, kiedy Costner zaprowadzał porządek w lesie Sherwood, i pociągała nosem, kiedy Marian i Robin w końcu się połączyli.

Później poszli do kawiarni i Harry zamówił dla siostry kakao. Opowiedziała mu, jak dobrze jej w nowym mieszkaniu, w ośrodku w Sogn, chociaż parę osób z tego samego korytarza „ma źle w głowie”. A potem chciała, żeby Harry rzucił palenie: „Ernst mówi, że to niebezpieczne, powiedział, że można od tego umrzeć”. „Kto to jest Ernst?” – spytał Harry, ale ona w odpowiedzi zaczęła tylko chichotać. Potem znów spoważniała: „Nie wolno ci palić, Harald. Nie wolno ci umrzeć, słyszysz?” „Harald” i „słyszysz” przejęła po mamie.

Harry, imię, nadane mu na chrzcie, przeforsował ojciec, Fredrik Hole, który zwykle ustępował żonie we wszystkim, ale tym razem podniesionym głosem nalegał, żeby nadać synkowi imię po dziadku, marynarzu i, zdaje się, bardzo przystojnym mężczyźnie. Matka, według jej własnych słów, zgodziła się na to w chwili słabości, której później gorzko żałowała.

– Czy kiedykolwiek słyszał ktoś, żeby ktoś o imieniu Harry stał się kimś? – mawiała (kiedy ojciec był w żartobliwym nastroju, zwykle ją cytował, kładąc akcent na „ktoś”).

W każdym razie stanęło na tym, że matka nazywała go Harald po swoim wuju, ale to nie miało żadnego znaczenia dla nikogo oprócz niej. A teraz, po śmierci matki, siostra zaczęła tak na niego mówić. Może taki był jej sposób na wypełnienie pustki po matce? Harry nie miał pewności. W głowie tej dziewczyny tyle było dziwnych myśli. Uśmiechnęła się oczami mokrymi od łez, z nosem ubrudzonym śmietanką, kiedy obiecał jej, że rzuci palenie, nawet jeśli nie od razu, to w każdym razie za jakiś czas.

Teraz siedział i wyobrażał sobie, jak dym tytoniowy wije się we wnętrzu jego ciała niczym wielki wąż, Bubbur.

Joseph drgnął, przebudził się.

– Moi przodkowie pochodzili z Ludzi-Wron, Crow People - oznajmił bez wstępów, ożywiając się. – Umieli łatać. – Najwyraźniej sen dodał mu sił. Obydwiema rękami otarł twarz. – To fajna rzecz latać. Masz dychę?

Harry miał tylko banknot dwudziestodolarowy.

– Może być – Joseph sięgnął po pieniądze.

Tak jakby rozpogodzenie było tylko przejściowe, chmury znów nasunęły się na zamglony umysł Josepha i dalej mruczał coś w niezrozumiałym języku, przypominającym ten, w którym Andrew rozmawiał z Toowoombą. Andrew mówił, że to po kreolsku. W końcu broda pijanego Aborygena znów opadła mu na pierś.


Harry już podjął decyzję, że wypali papierosa do końca i odejdzie, kiedy pojawił się Robertson. Harry właściwie spodziewał się, że przyjdzie w płaszczu, bo tak wyobrażał sobie standardowy strój ekshibicjonistów, ale Robertson ubrany był tylko w biały T-shirt i dżinsy. Rozejrzał się na prawo i lewo, a potem ruszył przed siebie jakimś dziwacznym krokiem, jak gdyby nucił coś w duchu i odruchowo dostosowywał krok do rytmu. Rozpoznał Harry'ego dopiero kiedy doszedł do samych ławek, nie zrobił przy tym miny świadczącej o radości z tego spotkania.

– Dobry wieczór, Robertson. Szukaliśmy cię. Siadaj.

Robertson rozejrzał się dookoła, drepcząc W miejscu. Wyglądał tak, jakby miał ochotę uciec, ale w końcu z westchnieniem rezygnacji usiadł.

– Powiedziałem już wszystko, co wiem – oświadczył. – Dlaczego mnie dręczycie?

– Ponieważ stwierdziliśmy, że masz za sobą przeszłość, w której dręczyłeś innych.

– Dręczyłem innych? Nikogo, do cholery, nie dręczyłem.

Harry popatrzył na niego. Do Robertsona trudno było czuć sympatię, ale mimo to Harry przy najgorszej lub najlepszej woli nie potrafił uwierzyć, że ma do czynienia z seryjnym mordercą. Nawet go to rozzłościło, bo właściwie oznaczało przecież, że niepotrzebnie traci czas.

– Wiesz, ilu młodym dziewczynom zakłóciłeś spokojny sen? – Harry postarał się włożyć w te słowa tyle pogardy, ile tylko umiał. – Wiesz, ile nie potrafi zapomnieć i przez cale życie musi żyć ze wspomnieniem onanizującego się prześladowcy, który zgwałcił je mentalnie? Zdajesz sobie sprawę, w jaki sposób wdarłeś się do ich mózgów, odebrałeś poczucie bezpieczeństwa i spokój, przyprawiłeś o lęk przed ciemnością, upokorzyłeś i sprawiłeś, że czują się wykorzystane?

Robertson wybuchnął śmiechem.

– Nie wymyśli pan już nic więcej, konstablu? A co z tymi wszystkimi, którym zniszczyłem życie seksualne, i tymi, które cierpią na napady lęku i resztę życia muszą spędzić na tabletkach? Poza wszystkim muszę stwierdzić, że ten pański kolega powinien uważać. Ten, który powiedział, że mogę zostać skazany na sześć lat za współudział, jeśli nie stanę na baczność i nie złożę wyjaśnień takim prymitywom jak wy. Ale rozmawiałem już ze swoim adwokatem, on to poruszy z waszym szefem, wiedzcie o tym. Nie przychodźcie więcej i nie próbujcie znów mnie zastraszyć.

– Okej, możemy to załatwić na dwa sposoby, Robertson – oświadczył Harry, lecz zauważył, że nie ma takiego autorytetu w roli groźnego policjanta, jaki miałby Andrew. – Albo powiesz mi to, co chcę wiedzieć, tu i teraz, albo…

– …możemy to zrobić na posterunku. Dziękuję, już to słyszałem. Bardzo proszę, niech mnie pan tam zaciągnie, adwokat zabierze mnie stamtąd w ciągu godziny, a pan i pański kolega zostaniecie oskarżeni o prześladowanie. Zapraszam.

– Akurat nie o tym myślałem – powiedział Harry cicho. – Wyobrażałem sobie raczej dyskretny przeciek, niemożliwy do wytropienia, oczywiście dla jednej ze spragnionych wiadomości i sensacji niedzielnych gazet z Sydney. Potrafi pan to sobie wyobrazić? „Gospodarz Inger Holter, patrz zdjęcie, wcześniej skazany za obnażanie się w miejscach publicznych, znalazł się w kręgu zainteresowań policji…”

– Skazany! Dostałem grzywnę! Czterdzieści dolarów! – Hunter Robertson mówił teraz dyszkantem.

– Wiem, wiem, Robertson. To było drobne wykroczenie – odparł Harry z udawaną wyrozumiałością. – Tak drobne, że z pewnością bez problemu dało się je do tej pory ukrywać przed sąsiadami. Tym bardziej szkoda, że tam gdzie mieszkasz, ludzie czytają niedzielne gazety, prawda? A w pracy… No i jak z twoimi rodzicami? Umieją czytać?

Robertson pękł. Powietrze uszło z niego jak z przebitej piłki plażowej, przypominał teraz worek grochu. Harry zrozumiał, że najwyraźniej znalazł czuły punkt, którym byli rodzice.

– Ty draniu bez serca – szepnął Robertson zachrypniętym, udręczonym głosem. – Gdzie robią takich ludzi jak wy? – A po chwili dodał: – Co chcesz wiedzieć?

– Przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, gdzie byłeś w wieczór poprzedzający dzień, w którym znaleziono ciało Inger.

– Mówiłem już policji, że byłem sam w domu i że…

– Ta rozmowa jest skończona. Mam nadzieję, że w redakcji znajdą jakieś dobre zdjęcie.

Wstał.

– Okej, okej, nie byłem w domu! – niemal krzyknął Robertson. Odchylił głowę w tył i zamknął oczy.

Harry z powrotem usiadł.

– Jako student wynajmowałem stancję w jednej z lepszych dzielnic miasta. Po drugiej stronie ulicy mieszkała pewna wdowa – zaczął opowiadać Harry. – O siódmej, dokładnie o siódmej w każdy piątek wieczorem, rozsuwała zasłony. Mieszkałem na tym samym poziomie co ona, miałem widok wprost na jej salon, zwłaszcza w piątki, kiedy zapalała olbrzymi żyrandol. Gdy się ją widywało w inne dni tygodnia, wdowa była siwiejącą kobietą w okularach i wełnianym swetrze. Jedną z tych, które stale widuje się w tramwaju czy w kolejce w aptece. Ale w piątek o siódmej, kiedy zaczynało się przedstawienie, myślało się o wszystkim innym, tylko nie o kaszlących skwaszonych staruszkach z laską. Wkładała jedwabny szlafrok w japoński wzór i czarne buty na wysokich obcasach. W pół do ósmej przychodził do niej mężczyzna, za piętnaście ósma zdejmowała szlafrok i ukazywała się w czarnym gorsecie. Punkt ósma gorset miała już zrzucony do połowy i kierowała się na sofę w stylu chesterfield. W pół do dziewiątej gościa już nie było, zasłony zasunięte, a przedstawienie skończone.

– Interesujące – burknął Robertson sarkastycznie.

– Interesujące było po pierwsze to, że nigdy nie wyniknęła z tego żadna awantura. Każdy, kto mieszkał po mojej stronie ulicy, nie mógł nie zauważyć, co się dzieje, i prawdopodobnie przeważająca część lokatorów regularnie obserwowała ten występ. Ale nigdy się o tym nie mówiło, o ile wiem, nikt nie zgłosił tego na policję, ani się nie skarżył. Drugą interesującą rzeczą była regularność tych przedstawień. Z początku sądziłem, że ma to związek z partnerem, jest uzależnione od niego, może pracuje, może jest żonaty i tak dalej. Z czasem jednak zorientowałem się, że ona zmienia partnerów, lecz godzina przedstawienia pozostaje niezmieniona. I właśnie wtedy uświadomiłem sobie, co się dzieje. Wdowa oczywiście rozumiała to, co wie każda stacja telewizyjna. Kiedy już wypracujesz sobie publiczność jakiegoś stałego punktu w programie, to bardzo szkodliwa dla oglądalności jest zmiana czasu nadawania. A właśnie publiczność stanowiła przyprawę jej życia seksualnego, pojmujesz?

– Pojmuję – odparł Robertson.

– To oczywiście całkowicie zbędne pytanie. A dlaczego opowiadam ci tę historię? Zdziwiło mnie przekonanie naszego śpiącego przyjaciela Josepha o tym, że przyjdziesz dziś wieczorem. Sprawdziłem w swoim kalendarzu i w zasadzie prawie wszystko mi się zgodziło. Dzisiaj mamy środę, wieczór przed zaginięciem Inger Holter również wypadł w środę, podobnie jak tamte dwa razy, kiedy przyłapano cię na obnażaniu się. Urządzasz stałe przedstawienia, prawda?

Robertson nie odpowiedział.

– Dlatego moje następne pytanie jest takie: Dlaczego nie złapano cię więcej razy? Od poprzedniej wpadki minęły już przecież cztery lata, a obnażanie się w parku przed małymi dziewczynkami nie jest powszechnie cenionym zjawiskiem.

– A kto powiedział, że chodzi o dziewczynki? – spytał Robertson ze złością. – Kto powiedział, że tego się nie ceni?

Gdyby Harry umiał gwizdać, z pewnością by to zrobił. Przypomniał sobie kłócącą się parę, którą poprzedniego wieczoru spotkał w pobliżu.

– A więc obnażasz się przed mężczyznami – stwierdził właściwie do siebie. – Przed gejami z sąsiedztwa. To wyjaśnia, dlaczego zostawiają cię w spokoju. Masz też stałą publiczność?

Robertson wzruszył ramionami.

– Przychodzą i odchodzą, ale w każdym razie wiedzą, kiedy i gdzie mogą mnie zobaczyć.

– A tamte wpadki?

– To osoby postronne, które przypadkiem akurat tędy przechodziły, zawiadomiły policję. Teraz jesteśmy już ostrożniejsi.

– Jeśli dobrze myślę, to mógłbyś dzisiaj znaleźć tu jakiegoś świadka na to, że byłeś w tym parku również tego wieczoru, kiedy zginęła Inger.

Robertson kiwnął głową.

Siedzieli, słuchając lekkiego pochrapywania Josepha.

– Jeszcze jedna rzecz nie całkiem się zgadza – stwierdził Harry po pewnym czasie. – Tkwiła mi gdzieś z tyłu głowy, ale nie potrafiłem jej nazwać, dopóki nie usłyszałem, że sąsiad w każdą środę wyprowadza i karmi twojego psa.

Dwóch mężczyzn minęło ich wolnym krokiem i zatrzymało się na skraju kręgu światła rzucanego przez lampę.

– Zadałem więc sobie pytanie: Dlaczego karmił psa, skoro Inger miała wrócić do domu z resztkami mięsa z The Albury? Najpierw odrzuciłem tę myśl, uznając, że może się nie dogadaliście, że jedzenie było przeznaczone na następny dzień albo coś takiego. Ale potem przypomniałem sobie coś, co powinienem skojarzyć od razu: twój pies nie je… a przynajmniej nie wolno mu jeść mięsa. W takim razie po co Inger były te resztki? W barze powiedziała, że dla psa. Dlaczego miałaby kłamać?

– Tego nie wiem – odparł Robertson.

Harry zauważył, że jego rozmówca zerknął na zegarek. Najwidoczniej pokaz miał się zacząć już niedługo.

– Ostatnia rzecz, Robertson. Co wiesz o Evansie Whicie?

Robertson odwrócił się i spojrzał na niego rozmytymi jasnoniebieskimi oczyma. Czyżby pojawił się w nich przebłysk lęku?

– Bardzo mało – odparł.

Harry się poddał. Nie posunął się daleko. Kipiał chęcią ścigania, znalezienia i pochwycenia mordercy, ale miał wrażenie, że cały czas coś wymyka mu się z rąk. Cholera, za kilka dni i tak go już tu nie będzie, ale ta myśl, o dziwo, wcale nie poprawiła mu samopoczucia.

– To, co mówiłeś o świadkach – powiedział Robertson. – Chciałbym, żebyś nie…

– Nie popsuję ci przedstawienia, Robertson. Wiem, że ci, którzy na nie przychodzą, z pewnością czerpią z tego jakąś korzyść. – Zajrzał do paczki z papierosami, wyjął jednego, a resztę wsunął do kieszeni Josephowi, zanim wstał, żeby odejść. – Ja w każdym razie bardzo wysoko ceniłem numer wdowy.


W The Albury jak zwykle panowała ożywiona atmosfera. Grano It's Raining Men na pełen gaz, na scenie w barze stało trzech chłopaków, ubranych w długie etole i prawie nic innego, a publiczność pokrzykiwała i wtórowała. Harry przed pójściem do Birgitty zatrzymał się, żeby przez chwilę pooglądać występ.

– Dlaczego ty nie śpiewasz, przystojniaczku? – spytał znajomy głos.

Harry obrócił się. Otto tego wieczoru nie nosił damskiego przebrania, tylko obszerną różową koszulę z jedwabiu, lecz obecność tuszu na rzęsach i szminki świadczyła o tym, że mimo wszystko zadbał o swój wygląd.

– Nie mam głosu, Otto. Przykro mi.

– Phi, wy, Skandynawowie, wszyscy jesteście identyczni. Nie potraficie się rozluźnić, dopóki nie wlejecie w siebie tyle alkoholu, że mimo wszystko i tak jesteście nieprzydatni do… wiesz, o czym mówię.

Harry uśmiechnął się, patrząc na opuszczone powieki Ottona.

– Nie flirtuj ze mną, Otto, ja już przepadłem.

– Beznadziejny heteryk, tak?

Harry kiwnął głową.

– W każdym razie pozwól, że postawię ci drinka, przystojniaczku. Co pijesz?

Zamówił sok grejpfrutowy dla Harry'ego, a dla siebie bloody mary. Stuknęli się, Otto wypił pół szklanki jednym haustem.

– Jedyna rzecz, jaka pomaga na zawód miłosny – oświadczył i dokończył drinka. Wstrząsnęło nim, zamówił kolejnego i wbił oczy w Harry'ego. – A więc nigdy nie uprawiałeś seksu z mężczyzną? Nigdy też ci się to nie śniło?

Harry obracał szklankę w ręku.

– Pytanie, co masz na myśli, mówiąc o śnie. Ja bym raczej nazwał to koszmarem sennym.

– Aj aj, sam widzisz. – Otto pokiwał palcem wskazującym. – Sam zadałeś sobie to pytanie we śnie. Podświadomości nie zdołasz odszukać, przystojniaczku. Po twoich oczach poznaję, że śniłeś o tym. Pozostaje jedynie pytanie, kiedy sen się spełni.

– Zawsze czekałem, aż zjawi się ktoś, kto zbudzi we mnie geja – oświadczył Harry cierpko. – Przykro mi, ale ja w to nie wierzę. Takie skłonności są uwarunkowane genetycznie, od urodzenia. Albo się jest hetero, albo nie. Te gadki o środowisku i dorastaniu to jedna wielka bzdura.

– Co ty mówisz? A ja zawsze sądziłem, że winne są moja matka i siostra – zawołał Otto, teatralnym gestem uderzając się w czoło.

Harry ciągnął, nie zwracając na niego uwagi:

– Naukowcy wiedzą o tym, ponieważ w ostatnich latach mogli prowadzić szersze badania nad mózgami homoseksualistów. Dzięki AIDS skutecznie wzrósł dostęp do zwłok osób, o których z całą pewnością wiadomo, że były homoseksualne.

– Bezdyskusyjnie jedna z najbardziej pozytywnych stron tej choroby – stwierdził Otto lakonicznie i possał rurkę.

– Stwierdzili, że istnieją fizyczne różnice między mózgami osobników homo – i heteroseksualnych.

– Heterycy mają mniejsze mózgi. Powiedz mi raczej coś, czego jeszcze nie wiem, przystojniaczku.

– Paradoks polega na tym, że zdaniem uczonych ta maleńka zmarszczka czy co to tam jest, co sprawia, że niektórzy ludzie są homoseksualni, jest dziedziczna.

Otto przewrócił oczami.

– I co z tego? Myślisz, że gej nie pieprzy się z kobietami, kiedy musi? Kiedy społeczeństwo tego żąda? Kiedy nie ma innego wyjścia? – Gesty Ottona były jednoznaczne. – Jeśli kobieta może być surogatem, to dlaczego nie? To dokładnie ten sam mechanizm społeczny, który sprawia, że heteroseksualni mężczyźni w więzieniach pieprzą się ze sobą nawzajem.

– To znaczy geje pieprzą się też z kobietami? – spytał Harry.

– Ja na szczęście nigdy nie byłem zamknięty w mentalnym więzieniu, co spotyka większość gejów. Pochodzę z rodziny artystów i oświadczyłem, że jestem gejem, już kiedy miałem dziesięć lat, żeby wydawać się bardziej interesujący. Później nie znalazłem żadnego powodu, żeby to odwoływać. Równie trudno jest mi więc wyobrazić sobie, co by się musiało zdarzyć, żebym pieprzył się z kobietą, jak tobie, czego trzeba, żebyś rzucił się na chłopaka z sąsiedniej celi. Chociaż tobie byłoby chyba łatwiej…

– Przestań na chwilę! – przerwał mu Harry. – Co to właściwie za dyskusja?

– Pytasz o rzeczy, których jesteś ciekawy, przystojniaczku. – Otto nakrył dłonią rękę Harry'ego. – Być może pewnego dnia będziemy musieli coś zrobić z tą twoją ciekawością.

Harry poczuł, że zaczynają palić go uszy. Przeklął w duchu tego klauna pedała, który zdołał tak zawstydzić jego, do rosłego chłopaka, że siedział teraz i wyglądał jak Anglik po sześciu godzinach na plaży w Hiszpanii.

– Proponuję nieprzyzwoity, cudownie wulgarny zakład – powiedział Otto. Oczy błyszczały mu z rozbawienia. – Stawiam sto dolarów na to, że zanim wrócisz do Norwegii, ta twoja miękka, szczupła rączka dotknie moich szlachetniejszych części. Masz odwagę założyć się, że będzie inaczej?

Otto złożył dłonie i aż krzyknął z zachwytu na widok purpurowoczerwonej twarzy Harry'ego.

– Jeśli upierasz się przy rozdawaniu pieniędzy, to możemy się założyć – odparł Harry. – Ale, o ile dobrze zrozumiałem, to przeżywasz właśnie zawód miłosny, Otto. Nie powinieneś raczej siedzieć w domu i myśleć o innych rzeczach niż zbawianie heteryków? – W tej samej chwili pożałował, że to powiedział. Nigdy nie umiał sobie radzić w sytuacjach, w których ktoś miał nad nim wyraźną przewagę.

Otto popatrzył na niego spojrzeniem pełnym urazy.

– Przepraszam, tak mi się tylko wyrwało. Nie chciałem ci sprawić przykrości – zapewnił Harry.

Otto wzruszył ramionami.

– Coś nowego w sprawie? – spytał.

– Nie – odparł Harry z ulgą, że zmieniają temat. – Wygląda na to, że powinniśmy szukać poza kręgiem ludzi, którymi się otaczała. A ty ją znałeś?

– Wszyscy, którzy tu zaglądają, znali Inger.

– Rozmawiałeś z nią?

– Ho, ho. Ledwie zamieniłem z nią kilka słów. Była nieco zbyt rozwiązła jak na mój gust.

– Rozwiązła?

– Zawracała w głowach wielu heteroseksualnym gościom. Ubierała się wyzywająco, słała powłóczyste spojrzenia i uśmiechała się trochę za długo, jeśli to mogło jej dać dodatkowy napiwek. Takie rzeczy bywają niebezpieczne.

– Chcesz powiedzieć, że któryś z gości mógł…?

– Chodzi mi tylko o to, że być może nie musisz wcale szukać tak daleko, konstablu.

– Co masz na myśli?

Otto rozejrzał się i dokończył drinka.

– Tak tylko gadam, przystojniaczku. – Przygotował się do odejścia. – Zrobię teraz, tak jak mówisz. Wrócę do domu i pomyślę o innych rzeczach. Czy nie to zalecił mi pan doktor?

Kiwnął ręką na jednego z chłopaków w etoli za barem, który podszedł i podał mu papierową torbę. Odchodząc, obejrzał się i zawołał przez ramię:

– Nie zapomnij o przedstawieniu!


W The Albury było pełno. Harry usiadł dyskretnie w barze Birgitty na stołku, żeby obserwować ją przy pracy. Śledził jej ruchy, szybkie dłonie, które nalewały piwo, wydawały resztę i mieszały drinki. Obserwował sposób, w jaki porusza się jej ciało, pewne, zdecydowane obroty za barem, bo wszystkie odległości miała już we krwi. Od kraniku do lady i dalej, do kasy. Patrzył, jak włosy opadają jej na twarz, jak odgarnia je prędkim ruchem i jak spojrzenie regularnie omiata gości, by zauważyć nowe zamówienie i Harry'ego.

Piegowata twarz rozjaśniła się na jego widok, a jemu serce zabiło w piersi mocno i przyjemnie.

– Akurat przyszedł jeden z przyjaciół Andrew – powiedziała, kiedy do niego podeszła. – Odwiedził go w szpitalu i przyniósł pozdrowienia. Pytał też o ciebie. Wydaje mi się, że wciąż gdzieś tu siedzi. Tak, to on.

Wskazała na jeden ze stolików, przy którym Harry natychmiast rozpoznał pięknego ciemnoskórego mężczyznę. To był Toowoomba, bokser. Harry skierował się w jego stronę.

– Przeszkadzam? – spytał, a w odpowiedzi zobaczył szeroki uśmiech.

– Ależ skąd, siadaj! Właściwie czekałem, aż pojawi się jakiś stary znajomy.

Harry usiadł.

Robin Toowoomba o przydomku „Murri” dalej się uśmiechał. Z jakiegoś powodu zapadła chwila kłopotliwego milczenia, takiego, o którym nikt nigdy nie chce przyznać, że jest kłopotliwe, ale właśnie takie jest. Harry postanowił je przerwać.

– Rozmawiałem dzisiaj z jednym z Ludzi-Wron. Nie wiedziałem, że macie takie nazwy plemienne. Do jakiego ludu ty się zaliczasz?

Toowoomba popatrzył na niego zdziwiony.

– O co ci chodzi, Harry? Pochodzę z Queensland.

Harry zorientował się, jak idiotycznie zabrzmiało jego pytanie.

– Przepraszam, głupio gadam. Mój język ma dzisiaj tendencję do szybszego reagowania niż mózg. Nie chciałem… Mało znam waszą kulturę. Pomyślałem, że może pochodzicie z jakichś określonych plemion… czy czegoś podobnego.

Toowoomba poklepał Harry'ego po ramieniu.

– Trochę tylko z ciebie żartuję, Harry, bądź spokojny – zaśmiał się cicho, a Harry poczuł się jeszcze głupiej.

– Reagujesz jak większość białych – stwierdził Toowoomba. – Ale czego innego można się spodziewać? Jesteś pełen uprzedzeń.

– Uprzedzeń? – Harry poczuł, że zaczyna ogarniać go irytacja. – Czy powiedziałem coś…

– Nie chodzi o to, co mówisz – odparł Toowoomba. – Chodzi o rzeczy, których podświadomie ode mnie oczekujesz. Wydaje ci się, że powiedziałeś coś złego, i nie zastanawiając się nad tym, zakładasz, że zareaguję jak obrażone dziecko. Nie przyjdzie ci do głowy, że jestem dostatecznie inteligentny, by wziąć poprawkę na to, że jesteś cudzoziemcem. Chyba nie czujesz się osobiście urażony, kiedy okazuje się, że japońscy turyści w Norwegii nie wiedzą wszystkiego o twoim kraju? Na przykład tego, że król ma na imię Harald? – Toowoomba puścił oko. – To nie dotyczy tylko ciebie, Harry. Nawet biali Australijczycy wprost histerycznie uważają, żeby nie powiedzieć czegoś złego. To właśnie jest paradoksalne. Najpierw odbierają naszemu narodowi dumę, a gdy już jej nie ma, śmiertelnie się boją, że ją podepczą.

Westchnął i odwrócił do Harry'ego ogromne dłonie białym wnętrzem do góry. Jakby się odwracało flądrę, pomyślał Harry.

Głęboki, przyjemny głos Toowoomby zdawał się wibrować z osobliwą częstotliwością, Aborygen nie musiał mówić głośno, by przekrzyczeć otaczający ich hałas.

– Ale opowiedz mi raczej o Norwegii, Harry. Czytałem, że podobno tam jest pięknie. Zimno.

Harry więc opowiadał. O fiordach i górach, i o ludziach, którzy osiedlali się gdzieś między nimi. O uniach, uciemiężeniu, o Ibsenie, Nansenie i Griegu. O mieszkającym na północy narodzie, który uważał się za prężny i przewidujący, lecz przede wszystkim przypominał republikę bananową. Miał lasy i porty, gdy Holendrzy i Anglicy potrzebowali drewna, wodospady, kiedy odkryto elektryczność, a ponadto znalazł ropę tuż za drzwiami.

Nigdy nie wymyśliliśmy żadnego Volvo czy Tuborga – podsumował. – Po prostu eksportowaliśmy naszą przyrodę, nie musieliśmy myśleć. Po prostu urodziliśmy się w czepku. – Harry nawet nie próbował szukać odpowiedniego angielskiego idiomu.

Potem opowiedział o Andalsnes, niedużej miejscowości w Romsdalen, dolinie otoczonej wysokimi górami, gdzie było niezwykle pięknie, a jego matka zawsze powtarzała, że Bóg, stwarzając świat, zaczął właśnie w tym miejscu, i tyle czasu poświęcił przyrodzie Romsdalen, że przy stwarzaniu reszty świata musiał się spieszyć, by zdążyć do niedzieli.

Mówił o wypływaniu na ryby na fiord razem z ojcem wcześnie rano w lipcu i o leżeniu na brzegu i wdychaniu zapachu morza przy wtórze krzyku mew, w otoczeniu gór, wznoszących się niczym nieruchomi milczący gwardziści strzegący ich maleńkiego królestwa.

– Mój ojciec pochodzi z Lesjaskog, małej miejscowości położonej nieco dalej w dolinie. Poznali się z matką na wiejskich tańcach w Andalsnes. Stale mówili o przeprowadzeniu się z powrotem do Romsdalen, kiedy już będą na emeryturze.

Toowoomba pokiwał głową i napił się piwa, a Harry umoczył usta w kolejnym soku grejpfrutowym. Zaczynało mu się robić kwaśno w żołądku.

– Chciałbym móc ci opowiedzieć, skąd ja pochodzę, Harry. Tyle tylko, że tacy jak ja nie mają żadnego mocnego związku z żadnym konkretnym miejscem czy plemieniem. Dorastałem w chacie przy autostradzie koło Brisbane. Nikt nie wie, z jakiego plemienia pochodził mój ojciec. Pojawił się i zniknął tak szybko, że nikt nie zdążył spytać. A moją matkę nie obchodzi, skąd jest, byle tylko zdołała uskładać dość pieniędzy na butelkę wina. Musi wystarczyć to, że jestem murri.

– A Andrew?

– Nie powiedział ci?

– Czego?

Toowoomba przyciągnął ręce do siebie. Między oczami zarysowała mu się głęboka zmarszczka.

– Andrew Kensington jest pozbawiony korzeni w jeszcze większym stopniu niż ja.

Harry nie drążył tematu, ale po kolejnym piwie Toowoomba sam do tego wrócił.

– Prawdopodobnie powinienem zostawić tę opowieść jemu, ponieważ Andrew dorastał w niezwykłych okolicznościach. On bowiem należy do pozbawionego rodziny pokolenia Aborygenów.

– Co masz na myśli?

– To długa historia. Najistotniejsze w niej są wyrzuty sumienia. Już od przełomu wieków polityką wobec pradawnych mieszkańców sterowały wyrzuty sumienia władz z powodu krzywd wyrządzonych naszym ludziom. Szkoda tylko, że dobre intencje nie zawsze przynoszą dobry skutek. Jeśli chce się rządzić narodem, to trzeba ten naród rozumieć.

– A Aborygenów nie rozumiano?

– W różnych okresach prowadzono różną politykę. Ja należę do pokolenia, które siłą zurbanizowano. Po drugiej wojnie światowej władze uznały, że należy zmienić wcześniejszą politykę i starać się zasymilować pierwotnych mieszkańców, zamiast ich izolować. Próbowały to zrobić poprzez kontrolę naszego miejsca zamieszkania, a nawet wyboru małżonka. Wielu z nas siłą przeniesiono do miast, żebyśmy dopasowali się do europejskiej kultury miejskiej. Rezultaty były katastrofalne. W krótkim czasie znaleźliśmy się w czołówce wszystkich złych statystyk, alkoholizmu, bezrobocia, rozpadu związków, prostytucji, przestępczości, przemocy i narkomanii. Aborygeni byli i pozostali społecznymi przegranymi Australii.

– A Andrew?

– Andrew urodził się przed wojną. Wtedy polityka władz polegała na „chronieniu” nas, zupełnie jakbyśmy byli jakimś zagrożonym gatunkiem. Dlatego mieliśmy na przykład ograniczony dostęp do posiadania ziemi i poszukiwania pracy. Ale najbardziej zdumiewające było to, że prawo pozwalało władzom odebrać aborygeńskiej matce dziecko, jeśli pojawiło się podejrzenie, że ojciec nie był Aborygenem. Nawet jeśli ja nie mam do opowiedzenia najprzyjemniejszej na świecie historii o swoim dorastaniu, to przynajmniej w ogóle mam jakąś historię. Andrew nie ma nic. Nigdy nie widział swoich rodziców. Zabrano go od nich jako noworodka i umieszczono w domu dziecka. Wie jedynie, że jego matkę znaleziono martwą gdzieś na przystanku autobusowym w Bankstown, pięćdziesiąt kilometrów na północ od domu dziecka, wkrótce po tym, jak go jej odebrano, i nikt nie wiedział, w jaki sposób się tam znalazła ani na co umarła. Nazwisko białego ojca ukrywano przed Andrew do czasu, kiedy przestało go już obchodzić.

Harry próbował to wszystko zrozumieć.

– Naprawdę takie postępowanie było legalne? A co z ONZ i Deklaracją Praw Człowieka?

– To wszystko przyszło dopiero po wojnie. I pamiętaj, że cel polityki wobec Aborygenów był szczytny. Działano w dobrej wierze, chciano chronić pewną kulturę, nie zaś ją niszczyć.

– Co się później stało z Andrew?

– Stwierdzono, że jest zdolny, i wysłano go do prywatnej szkoły w Anglii.

– Myślałem, że w Australii panuje zbyt duży egalitaryzm, żeby wysyłać kogoś do prywatnych szkół.

– O wszystkim tym decydowały i za wszystko płaciły władze. Życzono sobie zapewne, żeby Andrew był niczym słoneczko w politycznym eksperymencie, który przecież wywołał tyle bólu i ludzkich tragedii. Po powrocie Andrew rozpoczął studia na uniwersytecie w Sydney, właśnie wtedy zaczęli tracić nad nim kontrolę. Wpadł w kłopoty, przypięto mu łatkę skłonnego do przemocy, oceny się pogorszyły. O ile dobrze wiem, wiązało się to z jakąś nieszczęśliwą miłością, z białą dziewczyną, która go porzuciła, ponieważ jej rodzina nie była zachwycona tym związkiem, ale Andrew nigdy nie chciał o tym dużo mówić. Tak czy owak był to czarny okres w jego życiu i z całą pewnością mogło skończyć się gorzej, niż się stało. Podczas pobytu w Anglii nauczył się boksować, twierdził, że tylko dzięki temu przetrwał w szkole z internatem. Na uniwersytecie powrócił do boksu, a kiedy zaproponowano mu miejsce w drużynie Chiversa i wyjazd na tournee, rzucił studia i na pewien czas zniknął z Sydney.

– Właśnie miałem okazję zobaczyć, jak boksuje – powiedział Harry. – Nie wszystko zapomniał.

– Właściwie boks miał mu tylko zająć czas, zanim na nowo podejmie naukę, ale odniósł sukces u Chiversa. Zaczęła się nim interesować prasa, więc został. Kiedy przebił się do finału mistrzostw Australii, pojawiło się nawet kilku agentów zawodowych bokserów ze Stanów, żeby go obejrzeć. Ale w wieczór przed finałem w Melbourne coś się wydarzyło. Byli w restauracji i niektórzy twierdzą, że Andrew próbował podrywać dziewczynę drugiego z finalistów. Nazywał się Campbell i związał się ze ślicznotką z North Sydney, która później została miss Nowej Południowej Walii. Rozpętała się bójka w kuchni. Zdaje się, że zniszczyli wszystko, co się w niej znajdowało, Andrew, trener Campbella, agent i jeszcze jeden facet.

Andrew znaleziono w zlewie, z rozciętą wargą, raną na czole i zwichniętym nadgarstkiem. Nigdzie tego nie zgłoszono. Pewnie dlatego zrodziła się plotka o tym, że Andrew zaatakował dziewczynę Campbella. W każdym razie musiał wycofać się z finału i od tej pory z całej jego kariery jakby uszło powietrze. Pokonał wprawdzie paru dobrych bokserów na jakichś zawodach, ale prasa straciła dla niego zainteresowanie, a agenci zawodowców już nigdy więcej się nie pojawili. Z czasem przestał walczyć na zawodach. Kolejna plotka mówiła, że zaczął pić, a po pewnym tournee na zachodnim wybrzeżu poproszono, żeby wycofał się z ekipy Chiversa. Chyba dlatego, że za mocno potraktował paru amatorów. Potem Andrew zniknął. Trudno z niego wydobyć, czym się zajmował, ale w każdym razie wałęsał się przez kilka lat po Australii bez szczególnego celu, zanim wrócił na uniwersytet.

– A więc boksowanie się skończyło? – spytał Harry.

– Tak – odparł Toowoomba.

– Co było potem?

– No cóż. – Toowoomba zasygnalizował jednemu z kelnerów, że prosi o rachunek. – Andrew po powrocie na studia miał chyba większą motywację do nauki i przez pewien czas szło mu dobrze. Ale to były już wczesne lata siedemdziesiąte, epoka hippisów, czas zabawy i wolnej miłości. I możliwe, że zdarzyło mu się zażywać nielegalne substancje w nieco zbyt dużych ilościach. Te środki na dłuższą metę okazały się mało sprzyjające nauce i wyniki egzaminów były bardzo średnie. – Zachichotał pod nosem. – W końcu pewnego dnia Andrew obudził się, wstał, przejrzał w lustrze i dokonał podsumowania. Miał ostrego kaca, śliwę na oku, nie wiadomo, gdzie zarobioną, ponad trzydzieści lat, nieskończone studia i najprawdopodobniej zaczynające się uzależnienie od pewnych związków chemicznych. Za sobą miał zwichniętą karierę bokserską, a przed sobą niepewną, łagodnie mówiąc, przyszłość. Co się robi w takiej sytuacji? Idzie się do szkoły policyjnej.

Harry wybuchnął śmiechem.

– Ja tylko cytuję Andrew – powiedział Toowoomba. – To dość niewiarygodne, ale dostał się pomimo swojej przeszłości i wieku. Możliwe, że władze pragnęły widzieć więcej Aborygenów w policji. Andrew obciął więc włosy, wyjął kolczyk z ucha, skończył z niedozwolonymi substancjami, no a resztę już znasz. Oczywiście nie można go wykorzystać jako symbol człowieka, który zrobił karierę, lecz mimo to jest uważany za jednego z najlepszych detektywów w policji w Sydney.

– To w dalszym ciągu cytat z Andrew?

Toowoomba roześmiał się.

– Oczywiście.

W barze w głębi miał miejsce finał wieczornego dragshow przy wtórze YMCA w wersji Village People, murowany sukces.

– Dużo wiesz o Andrew – stwierdził Harry.

– Właściwie mogę go uważać za ojca – odparł Toowoomba. – Kiedy przeniosłem się do Sydney, nie miałem żadnych innych planów oprócz tego, że chcę się znaleźć jak najdalej od domu. Andrew dosłownie zabrał mnie z ulicy. A potem zaczął trenować mnie i paru innych chłopaków, którzy też zbłądzili na manowce. Również Andrew namówił mnie do podjęcia studiów na uniwersytecie.

– O rany, bokser z wykształceniem uniwersyteckim?

– Angielski i historia. Moim marzeniem jest uczyć kiedyś własny naród – Toowoomba powiedział to z dumą i przekonaniem.

– A tymczasem będziesz tłukł pijanych marynarzy i durnych wsioków?

Toowoomba uśmiechnął się.

– Trzeba mieć jakiś kapitał początkowy, żeby dawać sobie radę na tym świecie, bo nie mam złudzeń, że dorobię się jako nauczyciel. Ale ja się nie boksuję wyłącznie z amatorami. Zgłosiłem się na tegoroczne mistrzostwa Australii.

– Żeby zdobyć tytuł, którego Andrew nie dostał?

Toowoomba podniósł kieliszek.

– Może i tak.


Po występie tłum w barze zaczął się przerzedzać. Birgitta już wcześniej powiedziała Harry'emu, że ma dla niego niespodziankę, czekał więc niecierpliwie na zamknięcie lokalu.

Toowoomba wciąż siedział przy stoliku. Zapłacił już, a teraz kręcił tylko szklanką od piwa. Harry'ego nagle ogarnęło nieokreślone uczucie, że Toowoomba czegoś chce, czegoś innego niż opowiadanie starych historii.

– Posunęliście się jakoś w tej sprawie, w związku z którą przyjechałeś, Harry?

– Nie wiem – odparł Harry zgodnie z prawdą. – Czasami człowieka ogarnia uczucie, że szuka czegoś, używając lornetki, a tymczasem rozwiązanie leży tak blisko, że widać je jedynie jako rozmazaną plamę w obiektywie.

– Albo patrzy się w niewłaściwym kierunku.

Harry spojrzał na niego, dopijając resztkę soku.

– Muszę już iść, Harry, ale pozwól, że najpierw opowiem ci pewną historię, która być może naprawi odrobinę twój brak znajomości naszej kultury. Słyszałeś o black snake, czarnym wężu?

Harry kiwnął głową. Przed wyjazdem do Australii czytał o gadach, których należy się wystrzegać. O ile dobrze pamiętał, black snake nie miał imponujących rozmiarów, lecz przez to wcale nie był mniej jadowity.

– To wszystko prawda, lecz jeśli wierzyć baśniom, nie zawsze tak było. Dawno temu, w Epoce Snów, black snake był niegroźnym wężem. Jadowita była natomiast jaszczurka iguana, o wiele zresztą większa niż dzisiaj. Pożerała ludzi i zwierzęta, więc pewnego dnia kangur wezwał wszystkie zwierzęta na radę, żeby wymyśliły, w jaki sposób mają się pozbyć przebiegłego mordercy Mungoongali, wielkiego wodza iguan. Ouyouboolooey – black snake - odważny, nieduży wąż natychmiast podjął to wyzwanie.

Toowoomba siedział swobodnie i snuł opowieść przyciszonym, spokojnym głosem, lecz spojrzenie miał przez cały czas utkwione w Harry'ego.

– Inne zwierzęta śmiały się z małego węża, twierdząc, że do walki z Mungoongali potrzeba kogoś większego i silniejszego. „Zobaczycie, co będzie” – oświadczył Ouyouboolooey i popełzł do obozu wodza jaszczurek. Tam przywitał się z olbrzymim jaszczurem i oznajmił, że jest tylko małym wężem, niezbyt smacznym, i szuka miejsca, w którym miałby spokój od wszystkich innych zwierząt, które go dręczą i ciągle się z niego naśmiewają. Mungoongali pozwolił mu zostać. „Pamiętaj tylko, żeby nie wchodzić mi w drogę, inaczej źle się to dla ciebie skończy” – oświadczył i nie zwracał więcej uwagi na małego czarnego węża.

Następnego dnia rano Mungoongali wybrał się na łowy, a Ouyouboolooey skradał się za nim. Przy ognisku siedział podróżny. Nie zdążył nawet mrugnąć, jak Mungoongali podbiegł do niego i jednym mocnym, celnym ciosem zgruchotał mu czaszkę. Potem jaszczur zaniósł podróżnego na plecach do obozu, tam odłożył swój woreczek z jadem i zabrał się do pożerania świeżego ludzkiego mięsa. Ouyouboolooey szybkim jak błyskawica ruchem skoczył do przodu, zabrał woreczek z jadem i zniknął w krzakach. Mungoongali ruszył za nim w pościg, lecz nie zdołał odnaleźć małego węża. Inne zwierzęta wciąż siedziały na naradzie, kiedy Ouyouboolooey wrócił.

„Spójrzcie!” – krzyknął i otworzył pysk, żeby wszyscy mogli zobaczyć worek jadowy. Zwierzęta zaczęły się tłoczyć wokół niego, gratulować mu i dziękować, że ocalił je od Mungoongali. Kiedy wreszcie się rozeszły, został tylko kangur. Podszedł do Ouyouboolooeya i oświadczył, że wąż powinien teraz wypluć truciznę do rzeki, aby w przyszłości wszyscy mogli spać spokojnie, lecz Ouyouboolooey w odpowiedzi ukąsił kangura, który sparaliżowany padł na ziemię. „Zawsze mną gardziliście, ale teraz przyszła moja kolej! – oświadczył Ouyouboolooey umierającemu kangurowi. – Dopóki mam tę truciznę, nigdy już nie będziecie mogli się do mnie zbliżyć. Żadne z pozostałych zwierząt nie będzie wiedziało, że wciąż mam jad. Będą uważać mnie, Ouyouboolooeya, za swego wybawiciela i obrońcę, a ja spokojnie będę mógł się mścić na wszystkich po kolei”. – Z tym słowami wepchnął kangura do rzeki, a potem wpełzł w krzaki i do dzisiaj tam właśnie możesz go spotkać. W krzakach.

Toowoomba wypił powietrze ze swojej pustej szklanki i wstał.

– Późno już.

Harry również się podniósł.

– Dziękuję ci za tę historię, Toowoombo. Niedługo wyjeżdżam, więc jeśli nie będę miał okazji cię spotkać, to życzę ci już teraz powodzenia w mistrzostwach i w realizacji planów.

W duchu zadał sobie pytanie, kiedy wreszcie zmądrzeje, gdy Toowoomba chwycił jego wyciągniętą dłoń. Harry miał wrażenie, że zmieniła się po tym uścisku w miękki kotlet.

– Mam nadzieję, że dowiesz się wreszcie, co mąci obraz widziany przez lornetkę.

Dopiero kiedy poszedł, Harry zrozumiał, o co mu chodziło.

10

Upiór z Otchłani, Jaś Fasola i jeszcze jeden pacjent


Strażnik wręczył Birgitcie latarkę kieszonkową.

– Wiesz, gdzie mnie znajdziesz, Birgitto. Uważaj, żeby nic was nie pożarło – powiedział i ze śmiechem pokuśtykał z powrotem do stróżówki.

Birgitta i Harry ruszyli w głąb ciemności przepastnych, krętych korytarzy olbrzymiego budynku Sydney Aquarium. Była już prawie druga w nocy, ale Ben, nocny strażnik, wpuścił ich do środka.

Przypadkowe pytanie Harry'ego o to, dlaczego wszystkie światła są zgaszone, wywołało długi wykład starego strażnika:

– Oczywiście liczy się oszczędność energii, ale to wcale nie jest aż tak istotne. Najważniejsze jest to, że w ten sposób mówimy rybom, że jest noc. W każdym razie ja tak uważam. Dawniej gasiliśmy światło zwykłym wyłącznikiem i dosłownie słychać było wstrząs, kiedy po tym jednym ruchu zapadała nieprzenikniona ciemność. Przez całe oceanarium przechodził jakby szum, setki ryb jak strzała mknęły do kryjówki lub po prostu płynęły przed siebie ogarnięte ślepą paniką. – Ben dramatycznie przyciszył głos, gestami dłoni naśladując ryby płynące zygzakiem. – Potem jeszcze przez kilka minut słychać było plusk i falowanie wody. Niektóre gatunki, na przykład makrele, kompletnie szalały, gdy światło gasło, wpadały na szkło i robiły sobie krzywdę. Dlatego wprowadziliśmy wygaszacze, które stopniowo tłumią światło na suficie, by naśladować naturę. Od tej pory ryby mniej chorują. Światło mówi ciału, kiedy jest dzień, a kiedy noc, a osobiście uważam, że ryby muszą zachować naturalny rytm dobowy, aby nie cierpiały z powodu stresu. One mają swój zegar biologiczny tak samo jak my i nie należy w nim grzebać. Wiem na przykład, że niektórzy hodowcy barramundi na Tasmanii zapewniają rybom dodatkowe światło jesienią. Oszukują je, żeby rybom wydawało się, że wciąż jest lato, i składały więcej ikry.


– Ben trochę za dużo gada, kiedy już naprowadzi się go na jakiś temat – wyjaśniła Birgitta. – Prawie tak samo lubi rozmawiać z ludźmi jak ze swoimi rybami.

Przez dwa lata pracowała latem jako dodatkowa pomoc w oceanarium i właśnie wtedy zaprzyjaźniła się z Benem, który, jak twierdził, pracował tu od początków otwarcia obiektu.

– Nocą panuje tutaj taki niesamowity spokój – mówiła Birgitta. – Tak cicho. Zobacz! – Oświetliła szklaną ścianę, za którą żółtoczarna murena wysunęła się ze swojej jamy i obnażyła rządek drobnych ostrych zębów. Nieco dalej w korytarzu poświeciła na dwie nakrapiane raje z ogonami zakończonymi kolcem, które sunęły przez wodę za zielonym szkłem, poruszając się, jakby machały skrzydłami na zwolnionym filmie.

– Czy to nie piękne? – szepnęła Birgitta z błyszczącymi oczami. – To jak balet bez muzyki.

Harry miał uczucie, że skrada się na palcach przez sypialnię. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami był odgłos ich kroków i cichutkie, równomierne bulgotanie w akwariach.

Przy wielkiej szklanej tafli Birgitta się zatrzymała.

– Tu mamy saltie, Matyldę z Queensland – oznajmiła, kierując snop światła na ścianę ze szkła. Na sztucznym brzegu rzeki leżał wyschnięty kloc drewna, a w zbiorniku wodnym pływał pień.

– Co to jest saltie? - spytał Harry, usiłując dostrzec w środku jakieś życie. W tym samym momencie pień drzewa podniósł powieki, odsłaniając parę błyszczących zielonych oczu. W ciemności świeciły jak znaczki odblaskowe.

– To krokodyl, który żyje w słonej wodzie. W przeciwieństwie do freshie, Freshie żywią się głównie rybami, ich więc nie trzeba się bać.

– A saltie?

– Absolutnie trzeba się ich wystrzegać. Wiele tak zwanych niebezpiecznych drapieżników atakuje ludzi tylko wtedy, gdy czują się zagrożone, gdy się boją lub gdy wkroczy się na ich terytorium. Saltie natomiast to prosta, nieskomplikowana dusza. Chodzi mu wyłącznie o twoje ciało. Na terenach bagiennych na północy co roku kilku Australijczyków zostaje zabitych przez krokodyle.

Harry oparł się o szklaną ścianę.

– Czy to nie wywołuje pewnej hm… antypatii? W niektórych rejonach Indii ludzie wytrzebili tygrysy, tłumacząc się, że one porywają niemowlęta. Dlaczego ci ludożercy nie zostali wytrzebieni?

– Większość ludzi ma tutaj taki sam stosunek do krokodyli jak do wypadków drogowych, a przynajmniej podobny. Jeśli chcesz mieć drogi, musisz liczyć się z tym, że ktoś na nich zginie, prawda? No a jeśli chcesz mieć krokodyle… Te zwierzęta zwyczajnie pożerają ludzi. Tak już po prostu jest.

Harry zadrżał. Matylda znów nasunęła na oczy powieki jak pokrywy reflektorów w porshe, żadna zmarszczka na wodzie nie świadczyła o tym, że drewniany pień leżący w odległości pół metra od niego za szklaną ścianą to w rzeczywistości dwie tony mięśni, zębów i złego humoru.

– Chodźmy dalej – poprosił.


– A oto Jaś Fasola – powiedziała Birgitta, świecąc na niedużą jasnobrązową płaszczkę. – To fiddler ray. Tak nazywamy Alexa z baru. Tego, którego Inger nazwała Jasiem Fasolą.

– A dlaczego Fiddler Ray?

– Nie wiem. Nazywali go tak, jeszcze zanim ja zaczęłam pracować w The Albury.

– Zabawne przezwisko. Ta ryba, zdaje się, lubi leżeć nieruchomo na dnie.

– Tak, i dlatego musisz uważać podczas kąpieli. Jest jadowita i kole, kiedy na nią nastąpisz.

Zeszli na dół po kręconych schodach, prowadzących do jednego z wielkich zbiorników.

– Te zbiorniki to właściwie nie są akwaria w dosłownym znaczeniu tego słowa, to po prostu odgrodzona część Port Jackson – tłumaczyła Birgitta.

Z sufitu spływało słabe zielonkawe światło, poruszające się falującymi pasmami. Przesunęło się po ciele i twarzy Birgitty, a Harry odniósł wrażenie, że stoi pod kryształową kulą na dyskotece. Dopiero gdy Birgitta poświeciła latarką do góry, spostrzegł, że ze wszystkich stron otacza ich woda. Całkiem po prostu znaleźli się w szklanym tunelu pod powierzchnią morza, a światło pochodziło z zewnątrz, przefiltrowane przez wodę. Tuż obok przesunął się wielki cień, Harry drgnął odruchowo. Birgitta roześmiała się i skierowała snop światła latarki na olbrzymią rybę z długim ogonem, która płynęła wzdłuż szklanej ściany.

– Manta – powiedziała. – Diabeł morski.

– O Boże, ależ ogromna – szepnął Harry.

Cała manta była jednym falującym ruchem, przypominała olbrzymie łóżko wodne. Harry zrobił się senny od samego patrzenia na nią. W końcu zwierzę zawróciło, przechyliło się na bok, pomachało im na pożegnanie i popłynęło w ciemny wodny świat niczym olbrzymi duch owinięty w prześcieradło.

Usiedli na podłodze. Birgitta wyjęła z plecaka koc, dwa kieliszki, świeczkę i butelkę czerwonego wina bez etykietki. Wyjaśniła, że to prezent od kolegi, który pracuje w winnicy w Hunter Valley, i otworzyła ją. Potem położyli się obok siebie na kocu i patrzyli w górę na wodę.

To było jak leżenie w świecie przestawionym do góry nogami. Jak patrzenie w odwrócone niebo, po którym krążą ryby we wszystkich kolorach tęczy i przedziwne stworzenia, wymyślone przez jakiegoś faceta ze zbyt wybujałą wyobraźnią. Połyskująca niebiesko ryba ze zdziwioną księżycową gębą zatrzymała się tuż nad nimi. Cieniutkie płetwy brzuszne leciutko jej wibrowały.

– Czy to nie cudowne patrzeć, jak one się nie śpieszą? Jak pozornie bezsensowne są ich poczynania? – szepnęła Birgitta. – Czujesz, jak one wstrzymują czas? – Przyłożyła zimną rękę do szyi Harry'ego i lekko nacisnęła. – Czujesz, że puls prawie przestał ci bić?

Harry przełknął ślinę.

– Nie mam nic przeciwko temu, żeby czas płynął teraz wolno – powiedział. – I żeby tak było przez następnych kilka dni.

Birgitta przytuliła go mocniej.

– Nie mów o tym teraz – poprosiła.


– Czasami myślę sobie: „Harry, cholera, jednak nie jesteś wcale taki głupi”. Zauważam na przykład, że Andrew zawsze mówi o Aborygenach „oni”, że mówi o własnym narodzie w trzeciej osobie. Dlatego zrozumiałem wiele z jego historii, jeszcze zanim Toowoomba przekazał mi szczegóły. Zgadłem, że Andrew nie wychowywał się wśród swoich, że właściwie nie należy do żadnego miejsca, tylko unosi się gdzieś na powierzchni i ogląda wszystko z zewnątrz. Trochę tak jak my teraz. Siedzimy tu i patrzymy na świat, w który nie możemy wejść. Po rozmowie z Toowoomba zrozumiałem również coś jeszcze. Andrew nie otrzymał w prezencie urodzinowym naturalnej dumy, która towarzyszy przynależności do jakiegoś narodu, i dlatego musiał wypracować coś własnego. Z początku sądziłem, że wstydzi się swoich braci, ale teraz pojąłem, że zmaga się z własnym wstydem.

Birgitta coś mruknęła. Harry podjął:

– Od czasu do czasu wydaje mi się, że coś rozumiem, ale w następnej chwili znów się gubię. Nie lubię tego, źle znoszę dezorientację. Dlatego chciałbym albo nie mieć tej zdolności zwracania uwagi na szczegóły, albo też lepiej umieć poskładać je w całość, która ma jakiś sens. – Odwrócił się do Birgitty i zanurzył twarz w jej włosy. – Bóg źle postąpił, obdarzając tak małą inteligencją istotę o tak wielkiej spostrzegawczości – powiedział, starając się jednocześnie uświadomić sobie, czym pachną włosy Birgitty. Ale ten zapach widać czuł już tak dawno, że całkiem zapomniał, co to mogło być.

– A co ty widzisz? – spytała.

– Że wszyscy próbują wskazać mi coś, czego ja nie rozumiem.

– Na przykład co?

– Nie wiem. Oni są jak kobiety. Opowiadają mi historie, które znaczą coś zupełnie innego. Prawdopodobnie to, co kryje się między wierszami, jest aż nadto wyraźne, ale mnie, jak już mówiłem, brakuje zdolności dostrzeżenia tego. Dlaczego wy, kobiety, nie potraficie powiedzieć wprost, o co wam chodzi? Przeceniacie męską zdolność domysłu.

– Czy teraz na mnie zrzucisz całą winę? – zawołała ze śmiechem, uderzając go lekko. Po podwodnym tunelu rozniosło się echo.

– Cicho. Nie budź upiorów z otchłani – powiedział Harry.


Upłynęło trochę czasu, nim Birgitta zauważyła, że Harry nie tknął swojego wina.

– Przecież mały kieliszek chyba nie zaszkodzi? – spytała.

– Ależ tak – odparł. – Może zaszkodzić. – Z uśmiechem przyciągnął ją do siebie. – Ale nie mówmy o tym. – Potem ją pocałował, a Birgitta westchnęła głęboko, jakby czekała na ten pocałunek przez całą wieczność.


Harry przebudził się nagle. Świeca się wypaliła, otaczała ich nieprzenikniona ciemność. Nie wiedział, skąd wcześniej pochodziło tamto zielonkawe światło, czy rzucał je księżyc nad Sydney, czy też reflektory na lądzie, lecz teraz w każdym razie zniknęło. Mimo to miał poczucie, że jest obserwowany. Odszukał latarkę. Birgitta leżała zwinięta na swojej połowie koca, naga, z zadowoloną miną. Skierował snop światła na szklaną taflę.

W pierwszej chwili wydawało mu się, że widzi własne odbicie, w końcu jednak oczy przywykły do jasności, a serce stuknęło ostatnim mocnym uderzeniem i zamarło. Obok niego stał Upiór z Otchłani i przyglądał mu się zimnymi, pozbawionymi życia oczyma. Harry wypuścił oddech, szkło pokryło się mgiełką, zamazującą bladą, nasiąkniętą wodą twarz topielca, tak wielką, że zdawała się wypełniać cały zbiornik. Zęby sterczały w pysku, wyglądały jak narysowane przez dziecko, zygzakowaty rząd trójkątnych białych sztyletów, rozrzuconych przypadkowo w dwóch spragnionych krwi rzędach.

W końcu Upiór z Otchłani popłynął w górę ponad Harry'ego, przez cały czas nie odrywając od niego martwych oczu, zastygłych w nienawistnym spojrzeniu. Biały żywy trup, który przesuwał się obok snopu światła powolnym wijącym się ruchem, jakby w ogóle nie miał końca.


– Czyli jutro wyjeżdżasz?

– No tak. – Harry siedział z filiżanką kawy na kolanach, nie bardzo wiedząc, co z nią zrobić. McCormack wstał od biurka i zaczął się przechadzać przed oknem.

– Uważasz więc, że wciąż jesteśmy dalecy od rozwiązania? Sądzisz, że chodzi o jakiegoś psychopatę krążącego w tłumie, mordercę bez twarzy, który zabija na głos impulsu i nie zostawia śladów? Że musimy po prostu czekać i modlić się, by następnym razem, gdy znów zaatakuje, popełnił błąd?

– Tego nie powiedziałem, sir. Wydaje mi się po prostu, że już nie potrafię pomóc. W dodatku dzwonili do mnie z Oslo i powiedzieli, że jestem im tam potrzebny.

– W porządku. Przekażę, że dobrze się tu sprawowałeś, Holy. Zrozumiałem, że rozważają twój awans.

– Mnie na razie nikt o niczym takim nie wspomniał, sir.

– Zrób sobie wolne na resztę dnia i trochę pozwiedzaj Sydney przed wyjazdem, Holy.

– Upewnię się najpierw, czy możemy wyeliminować ze sprawy tego Alexa Tomarosa, sir.

McCormack wyjrzał przez okno na pochmurne, ale dławiąco duszne i gorące Sydney.

– Czasami tęsknię za domem, Holy. Za piękną wyspą.

Sir?

– Kiwi. Jestem kiwi, Holy. Tak tutaj nazywają przybyszów z Nowej Zelandii. Moi rodzice przyjechali tu, kiedy miałem dziesięć lat. Tam ludzie są dla siebie milsi. W każdym razie ja tak to pamiętam.


– Otwieramy dopiero za kilka godzin – oświadczyła stojąca w drzwiach rozzłoszczona kobieta ze szczotką.

– W porządku, jestem umówiony z panem Tomarosem – oświadczył Harry, zadając sobie pytanie, czy sprzątaczkę przekona norweska odznaka policyjna. Okazywanie jej nie było jednak konieczne. Kobieta uchyliła drzwi akurat na tyle, by Harry mógł wślizgnąć się do środka. Wewnątrz unosił się zapach starego piwa i mydła. The Albury puste, w dziennym świetle, wydawało się, o dziwo, dużo mniejsze.

Alexa Tomarosa alias Jasia Fasolę, alias Fiddlera Raya znalazł w biurze na tyłach baru. Przedstawił się.

– W czym mogę panu pomóc, panie Holy? – Tomaros mówił prędko, z wyraźnym akcentem, jak często się zdarza w przypadku cudzoziemców mieszkających już od jakiegoś czasu w obcym kraju i płynnie posługujących się obcym językiem.

– Dziękuję, że mógł się pan ze mną spotkać tak szybko, panie Tomaros. Wiem, że przede mną byli już inni, którzy zadawali panu mnóstwo pytań, nie zajmę więc panu dużo czasu. Ja tylko…

– To dobrze. Jak pan widzi, mam sporo rzeczy do zrobienia. Rachunki, wie pan.

– Rozumiem. Z pana zeznań wynika, że tego wieczoru, gdy zginęła Inger Holter, siedział pan tutaj i rozliczał kasę. Czy był z panem ktoś jeszcze?

– Gdyby dokładnie przeczytał pan te dokumenty, to zorientowałby się pan, że byłem sam, jestem pewien. Zawsze jestem sam…

Harry popatrzył na arogancką minę Alexa Tomarosa i mokre, pokryte śliną zęby. Wierzę w to, pomyślał.

– …kiedy rozliczam kasę. Absolutnie sam. Tak, gdybym zechciał, mógłbym oszukać ten przybytek na kilkaset tysięcy, a nikt by niczego nie zauważył.

– A więc pod względem technicznym nie ma pan alibi na ten wieczór, kiedy zginęła panna Holter.

Tomaros zdjął okulary.

– Pod względem technicznym to o godzinie drugiej zadzwoniłem do matki, powiedziałem jej, że skończyłem i że wracam do domu.

– Pod względem technicznym mógł pan zdążyć zrobić wiele rzeczy między godziną pierwszą, kiedy zamykany jest bar, a drugą, panie Tomaros. Ale nie twierdzę, że jest pan o cokolwiek podejrzany…

Tomaros patrzył na niego bez zmrużenia powiek. Harry przerzucił kilka pustych kartek w notesie, udając, że czegoś szuka.

– Dlaczego dzwonił pan do matki? Czy to nie dość niezwykłe telefonować o drugiej w nocy jedynie po to, by przekazać taką wiadomość?

– Moja matka lubi wiedzieć, gdzie jestem. Policja rozmawiała również z nią, nie rozumiem więc, dlaczego musimy przechodzić przez to jeszcze raz.

– Pan jest Grekiem, prawda?

– Jestem Australijczykiem. Mieszkam tu od dwudziestu lat. Moi rodzice rzeczywiście byli Grekami. Matka jest teraz obywatelką australijską. Coś jeszcze? – Dobrze nad sobą panował.

– Okazywał pan zainteresowanie Inger Holter na płaszczyźnie bardziej osobistej. W jaki sposób zareagował pan na to, że pana odrzuciła? Że wolała innych mężczyzn?

Tomaros oblizał usta i już miał coś powiedzieć, lecz się powstrzymał. Czubek języka znów wysunął się spomiędzy warg. Jak u węża, pomyślał Harry. Mały czarny wąż, którym wszyscy gardzą i którego uważają za niegroźnego.

– Rozmawiałem z panną Holter o wybraniu się na kolację, jeśli to pan ma na myśli. Nie była jedyną osobą zaproszoną przeze mnie na kolację. Może pan spytać inne dziewczyny, które tu pracują, na przykład Catherine czy Birgittę. Przywiązuję dużą wagę do dobrych stosunków z moim personelem.

– Z pana personelem?

– Cóż, pod względem technicznym jestem…

– …kierownikiem baru. No cóż, panie kierowniku, jak pan zareagował na pojawienie się tu jej chłopaka?

Okulary Tomarosa zaczęły się pocić.

– Inger miała dobre układy z wieloma klientami, więc nie mogłem wiedzieć, że któryś z nich jest jej chłopakiem. A więc miała kogoś? To dobrze…

Harry nie musiał być psychologiem, żeby przejrzeć próby udawanej obojętności Tomarosa.

– To znaczy, że nie ma pan pojęcia, z kim Inger łączyły wyjątkowo zażyłe stosunki, panie Tomaros?

Wzruszył ramionami.

– Z klaunem, oczywiście, ale jego zainteresowania kierują się raczej w inną stronę…

– Z klaunem?

– Mam na myśli Ottona Rechtnagla. To stały gość. Zwykle dawała mu jedzenie dla…

– Dla psa! – wrzasnął Harry.

Tomaros podskoczył na krześle. Harry zerwał się i zaciśniętą pięścią uderzył w drugą otwartą dłoń.

– To właśnie to! Otto dostał wczoraj w barze jakąś torebkę, to były resztki dla psa! Pamiętam teraz, mówił, że ma psa. Inger tamtego wieczoru przed wyjściem do domu powiedziała Birgitcie, że bierze resztki dla psa. Przez cały czas uważaliśmy, że chodziło o psa jej gospodarza. Ale diabeł tasmański to wegetarianin. Wie pan, co to były za resztki? Wie pan, gdzie mieszka Rechtnagel?

– Dobry Boże, a skąd miałbym wiedzieć? – westchnął Tomaros przerażony. Odsunął się z krzesłem pod sam regał.

– Dobrze, niech pan mnie słucha. Proszę trzymać gębę na kłódkę na temat tej rozmowy. Nie wspominać o niej nawet swojej drogiej matce, bo inaczej wrócę i utnę panu łeb. Rozumie pan, panie Faso… panie Tomaros?

Alex Tomaros tylko pokiwał głową.

– A teraz proszę o udostępnienie mi telefonu.


Wiatrak zgrzytał żałośnie, ale nikt z obecnych w pokoju tego nie słyszał. Uwaga wszystkich skierowała się na Yonga, który położył na projektorze folię z mapą Australii. Na mapie narysował małe czerwone kropeczki, a obok nich wpisał daty.

– To miejsca i daty tych gwałtów i morderstw, których sprawcą, jak podejrzewamy, jest poszukiwany przez nas człowiek – powiedział. – Wcześniej próbowaliśmy odnaleźć jakiś schemat geograficzny albo czasowy, lecz bez powodzenia. Teraz wygląda na to, że Harry go znalazł. – Yong nakrył folię kolejną z takim samym konturem mapy. Ta miała naniesione niebieskie kropki, pokrywające się z niemal wszystkimi czerwonymi.

– Co to jest? – spytał niecierpliwie Wadkins.

– Ta mapa przedstawia miejsca, odwiedzane przez „The Australian Travelling Show Park”, wędrowne wesołe miasteczko podczas tournee, i pokazuje, gdzie przebywała trupa w interesujących nas dniach.

Wiatrak kontynuował swą pełną skargi pieśń, lecz poza tym w pokoju zebrań panowała kompletna cisza.

– Na świętego Jeremiasza, mamy go! – wykrzyknął w końcu Lebie.

– Szansa, że to przypadkowy związek, statystycznie rzecz biorąc, jest jak jeden do czterech milionów – uśmiechnął się Yong.

– Chwileczkę, ale kim się interesujemy? – przerwał mu Wadkins.

– Szukamy tego człowieka. – Yong umieścił w projektorze trzecią folię. Z ekranu nad ostrożnym uśmiechem w bladej, nieco obwisłej twarzy spoglądała na nich para smutnych oczu. – Harry może nam powiedzieć, kto to jest.

Harry wstał.

– To Otto Rechtnagel, zawodowy klaun, czterdzieści dwa lata, od dziesięciu lat jeździ z „The Australian Travelling Show Park”. Kiedy wesołe miasteczko nie jest w podróży, mieszka sam tutaj w Sydney i występuje jako wolny strzelec. Akurat teraz założył niedużą trupę cyrkową, która daje przedstawienia w mieście. Z tego, co wiemy, ma czystą kartotekę. Nigdy wcześniej nie znalazł się w kręgu zainteresowań policji w związku z jakąkolwiek sprawą o naruszenie obyczajowości i uważany jest za jowialnego spokojnego faceta, choć nieco ekscentrycznego. Najmocniejszym punktem jest fakt, że znał ofiarę. Był stałym gościem restauracji, w której pracowała Inger Holter, i z czasem się zaprzyjaźnili. Prawdopodobnie tego wieczoru, kiedy została zabita, szła do domu Ottona Rechtnagla z jedzeniem dla jego psa.

– Z jedzeniem dla psa? – zaśmiał się Lebie. – O wpół do drugiej w nocy? Pewnie i naszemu klaunowi coś się przy okazji trafiało.

– Akurat w tym momencie dotykasz dość dziwnego punktu tej sprawy – powiedział Harry. – Otto Rechtnagel od dziesiątego roku życia jest w stu procentach zadeklarowanym homoseksualistą.

Ta informacja wywołała pomruk wokół stołu. Wadkins jęknął.

– Chcesz powiedzieć, że facet, który do tego stopnia jest pedałem, mógł zabić siedem kobiet, a zgwałcić sześć razy więcej?

Do pokoju wszedł McCormack, już wcześniej poinformowany o ostatnich odkryciach.

– Gdybyś był szczęśliwym gejem i przez całe życie przyjaźnił się z samymi gejami, to może nie widziałbyś nic dziwnego w tym, że człowieka dopada lęk w dniu, gdy poczuje, że podnieca go para zgrabnie utoczonych cycków. Do diabła, mieszkamy w Sydney, jedynym mieście na świecie, w którym w szafach ukrywają się heterycy!

Grzmiący śmiech McCormacka zagłuszył popiskiwanie Yonga, który śmiał się tak, że oczy zmieniły mu się w dwie ledwie zarysowane kreski.

Wadkins jednak nie uległ całemu temu dobremu nastrojowi. Podrapał się w głowę.

– Tak czy owak, parę rzeczy tu się nie zgadza. Dlaczego ktoś, kto przez cały czas wykazywał się zimną krwią i wyrachowaniem, nagle miałby całkowicie się odsłonić? Zapraszać ofiarę do domu… Chodzi mi o to, że nie mógł wiedzieć, czy Inger nie powiedziała, dokąd idzie. Gdyby tak było, doprowadziłaby nas wprost do niego. Poza tym wygląda na to, że wszystkie pozostałe ofiary wybrane zostały najzupełniej przypadkowo. Dlaczego nagle miałby zrywać z tym schematem, wybierając znajomą dziewczynę?

– Przecież jedyną rzeczą, jaką wiedzieliśmy o tym przeklętym łotrze, był brak jakiegokolwiek schematu w jego działaniu. – Lebie chuchnął na jeden ze swoich pierścionków. – Przeciwnie, wygląda na to, że on lubi pewne wariacje. Oprócz tego, że ofiary muszą być blondynkami. – Teraz czyścił pierścionek rękawem koszuli. – I że po wszystkim chętnie je dusi.

– Jeden do czterech milionów – powtórzył Yong.

Wadkins westchnął.

– Okej, poddaję się. Może po prostu nasze modlitwy zostały nareszcie wysłuchane. Może on w końcu popełnił błąd.

– Co teraz zamierzacie? – spytał McCormack.

Głos zabrał Harry:

– Ottona Rechtnagla z pewnością nie ma teraz w domu. Dziś wieczorem na Bondi Beach jest premiera nowego spektaklu jego trupy cyrkowej. Proponuję, żebyśmy poszli obejrzeć występ. Zatrzymamy go tuż po przedstawieniu.

– Rozumiem, że nasz norweski kolega lubi szczyptę dramatyzmu – skomentował to McCormack.

– Jeśli trzeba będzie przerwać przedstawienie, media natychmiast rzucą się na sprawę, sir. McCormack wolno skinął głową.

– Wadkins?

– Dla mnie w porządku, sir.

Okej. Zwijajcie go, chłopaki!


Andrew podciągnął kołdrę pod samą brodę i wyglądał tak, jakby już leżał na lit de paradę. Opuchlizny na boku twarzy przybrały całą gamę interesujących odcieni, a twarz skrzywiła się z bólu, kiedy próbował uśmiechnąć się do Harry'ego.

– O rany, nawet uśmiech tak boli? – spytał Harry.

– Wszystko boli. Nawet myślenie – odparł Andrew z pochmurną miną.

Na nocnym stoliku stał bukiet kwiatów.

– Od tajemniczej wielbicielki?

– Można i tak powiedzieć. Na imię jej Otto. A jutro z wizytą przyjdzie Toowoomba, no a dzisiaj jesteś ty. Przyjemnie poczuć, że jest się kochanym.

– Ja też ci coś przyniosłem. Zrobisz sobie przyjemność, kiedy nikt nie będzie widział. – Harry wyjął olbrzymie, niemal całkiem czarne cygaro.

– Ach, maduro. Oczywiście. Od mojego drogiego norweskiego amarillo. - Andrew rozpromienił się i zaśmiał najostrożniej, jak potrafił.

– Od jak dawna już cię znam, Andrew?

Andrew pogłaskał cygaro jak kociaka.

– Ładnych parę dni, stary. Już niedługo będziemy mogli uważać się za braci.

– A ile czasu, twoim zdaniem, trzeba, żeby poznać człowieka naprawdę?

– Poznać naprawdę? – Andrew zachwycony wąchał cygaro. – Cóż, Harry, na nauczenie się najbardziej wydeptanych ścieżek w wielkim mrocznym lesie nie potrzeba wcale tak dużo czasu. Niektórzy ludzie mają proste dobre drogi z latarniami i drogowskazami. Sprawiają wrażenie, że gotowi są powiedzieć ci wszystko, ale właśnie wtedy powinieneś najbardziej się wystrzegać i nic nie przyjmować za oczywistość. Bo nie na oświetlonych ścieżkach spotkasz zwierzęta, one żyją w krzakach i zaroślach.

– A ile czasu trzeba, żeby poznać zarośla?

– To zależy od człowieka, który nimi idzie, i od lasu. Niektóre lasy są ciemniejsze niż inne.

– A jaki jest twój las? – spytał Harry.

Andrew schował cygaro do szufladki nocnego stolika.

– Ciemny. Jak maduro. - Popatrzył na Harry'ego. – Ale o tym wyraźnie już się przekonałeś.

– Rozmawiałem z jednym z twoich przyjaciół, który rzucił nieco więcej światła na to, kim jest Andrew Kensington.

– Wobec tego wiesz, o co mi chodzi, kiedy mówię o tym, że nie wolno dać się zwieść oświetlonym drogom. Ale ty sam masz kilka mrocznych okolic, więc chyba nie muszę ci tego tłumaczyć.

– Co masz na myśli?

– Powiedzmy, że rozpoznaję człowieka, który z czymś skończył. Na przykład z piciem.

– Chyba każdy potrafi to zauważyć – mruknął Harry.

– Wszystko, co człowiek ma za sobą, zostawia w nim ślad, prawda? W każdym można odczytać przeżyte życie. Jeśli się umie czytać.

– A ty umiesz?

Andrew położył wielką dłoń na ramieniu Harry'ego. Zdumiewająco prędko doszedł do siebie, uznał Harry.

– Lubię cię, Harry. Jesteś moim przyjacielem. Wydaje mi się, że wiesz, o co w tym wszystkim chodzi, więc nie szukaj w niewłaściwych miejscach. Ja jestem tylko jedną z wielu milionów samotnych dusz, które starają się żyć na skorupie tej ziemi. Usiłują sobie z tym poradzić bez popełniania zbyt wielu fatalnych w skutkach błędów. Czasami zdarza się nawet, że wydobywam się na tyle ponad powierzchnię, by próbować zrobić coś dobrego. To wszystko. Ja tu nie jestem ważny, Harry. Poznanie mnie donikąd cię nie zaprowadzi. Cholera, nawet ja nie jestem zainteresowany tym, żeby się dowiedzieć szczególnie dużo o samym sobie.

– Dlaczego?

– Kiedy czyjś las jest tak ciemny, że człowiek sam go nie zna, czasami mądrzej jest nie wypuszczać się na zbyt daleką wędrówkę. Łatwo można trafić na przepaść.

Harry pokiwał głową. Dalej siedział. Popatrzył teraz na kwiaty w wazonie.

– Wierzysz w zbiegi okoliczności? – spytał.

– Taa – odparł Andrew. – Życie składa się przecież z nieprzerwanych szeregów najzupełniej nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności. Kiedy kupujesz los i wyciągasz na przykład numer 822531, to szansa na wylosowanie akurat tego numeru jest jak jeden do miliona.

Harry znów pokiwał głową.

– Dręczy mnie to – odparł – że wylosowałem ten sam numer zbyt wiele razy z rzędu.

– Ach, tak? – Andrew z jękiem usiadł na łóżku. – Opowiadaj, wuju!

– Pierwsza rzecz, jaka wydarzyła się po moim przyjeździe do Sydney, to spotkanie z tobą. Właściwie w ogóle miałeś nie zajmować się tą sprawą, lecz nalegałeś, żeby przydzielono cię do wyjaśnienia morderstwa Inger Holter. A poza tym prosiłeś o to, by pracować razem ze mną, cudzoziemcem. Już wtedy powinienem zadać sobie parę pytań. Twoje następne posunięcie to przedstawienie mnie jednemu z przyjaciół pod pretekstem obejrzenia nudnawego numeru cyrkowego w celu zabicia czasu. Z czterech milionów mieszkańców Sydney już pierwszego wieczoru poznaję właśnie tego jednego faceta. Cztery miliony przeciwko jednemu! Ten sam facet pojawia się zresztą znów. Zawieramy nawet bardzo osobisty zakład o sto dolarów, lecz najistotniejszy jest fakt, że on przychodzi do tego baru, w którym pracowała Inger Holter, i okazuje się, że ją znal. Również to jest jak cztery miliony do jednego! I podczas gdy próbujemy okrążyć prawdopodobnego mordercę, a mianowicie Evansa White'a, ty nagle oświadczasz, że jeden z twoich kontaktów widział White'a. Jeden z osiemnastu milionów ludzi na tym kontynencie przypadkiem znajduje się akurat w Nimbin w wieczór, w który popełniono morderstwo!

Andrew wyglądał na głęboko zamyślonego. Harry podjął:

– Zapewne równie naturalną rzeczą jest, że dajesz mi adres do pubu, w którym banda Evansa White'a to „przypadkiem” stali goście, tak, aby pod presją mogli potwierdzić tę historię, do której jakby wszyscy chcieli mnie przekonać: że White nie jest zamieszany w to morderstwo.

Weszły dwie pielęgniarki, jedna złapała za barierkę w nogach łóżka, druga życzliwie, lecz zdecydowanie powiedziała:

– Przykro mi, ale pora odwiedzin minęła. Pan Kensington ma jechać na EEG, lekarze już czekają.

Harry pochylił się do ucha Andrew.

– Jestem w najlepszym razie średnio inteligentnym człowiekiem, Andrew. Ale rozumiem, że ty mi coś próbujesz powiedzieć. Nie rozumiem tylko, dlaczego nie możesz mówić wprost. I do czego ci jestem potrzebny? Ktoś ma na ciebie jakiegoś haka, Andrew?

Dreptał przy łóżku, gdy pielęgniarki manewrowały nim przez drzwi i wiozły je dalej korytarzem. Andrew położył głowę na poduszce i zamknął oczy.

– Harry, powiedziałeś, że biali i Aborygeni doszli do mniej więcej takiej samej historii o pierwszych ludziach na Ziemi, ponieważ wyciągaliśmy takie same wnioski co do spraw, o których nic nie wiemy, i że nasz sposób myślenia jest niemal wrodzony. Z jednej strony to prawdopodobnie najgłupsza rzecz, jaką słyszałem, ale z drugiej – mam nadzieję, że się nie mylisz. A w takim razie wystarczy tylko zamknąć oczy i patrzeć.

– Andrew! – syknął mu Harry do ucha. Zatrzymali się przed windą towarową, jedna z pielęgniarek otwierała drzwi. – Nie żartuj sobie ze mnie, Andrew, słyszysz? Czy to Otto? To Otto jest Bubburem?

Andrew szeroko otworzył oczy. – Jak…

– Zwijamy go dzisiaj, Andrew. Po przedstawieniu.

– Nie! – Andrew uniósł się, ale pielęgniarka delikatnie, lecz zdecydowanie przycisnęła go z powrotem do łóżka.

– Lekarz kazał panu leżeć całkiem nieruchomo, panie Kensington. Proszę pamiętać, że ma pan poważny wstrząs mózgu. – Odwróciła się do Harry'ego. – Dalej nie może pan już z nami iść.

Andrew znów lekko się uniósł.

– Jeszcze nie, Harry. Dajcie mi dwa dni. Jeszcze nie. Obiecaj, że zaczekacie dwa dni. Do diabła z panią, siostro! – Odepchnął rękę, która próbowała go siłą położyć.

Harry stanął w głowach i zatrzymał łóżko. Nachylił się i zaczął szybko, intensywnie szeptać, niemal wypluwać słowa:

– Na razie nikt inny nie wie, że Otto cię zna. Lecz to oczywiście tylko kwestia czasu. Zaczną się zastanawiać, jaka jest twoja rola, Andrew. Nie mogę opóźnić tego zatrzymania, jeśli nie podasz mi cholernie dobrego powodu. I to teraz.

Andrew złapał Harry'ego za kołnierzyk koszuli.

– Patrz uważnie, Harry. Używaj oczu. Zobacz, że… – zaczął, ale poddał się i opadł na poduszkę.

– Co mam zobaczyć? – próbował pytać Harry, lecz Andrew już zamknął oczy i przerwał mu machnięciem ręki. W jednej chwili wydał się Harry'emu taki stary i mały. Stary, mały i czarny w wielkim białym łóżku.

Jedna z sióstr stanowczo odepchnęła Harry'ego. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, zanim drzwi windy się zamknęły, była wielka czarna dłoń Andrew, którą wciąż machał.

11

Egzekucja


Popołudniowe słońce nad wzgórzem za Bondi Beach przesłoniła cieniutka warstewka chmur. Plaża zaczynała pustoszeć. Płynął z niej równy strumień ludzi, których zawsze można spotkać na tej wspaniałej, słynnej plaży Australii: surferów z pomalowanymi na biało wargami i nosami, idących kołyszącym się krokiem kulturystów, dziewczyn na wrotkach w dżinsach z obciętymi nogawkami, spalonych słońcem gwiazd klasy B i nimf plażowych z wszczepionym silikonem, krótko mówiąc, The Beautiful People - młodych, pięknych i – przynajmniej pozornie – szczęśliwych. Campbell Paradę, nadmorska promenada, na której mieszczą się modne butiki, popularne hoteliki i proste, lecz niewytłumaczalnie drogie restauracje, położone jedne przy drugich, stawała się akurat o tej porze dnia kipiącym życiem bulwarem. Sportowe kabriolety sunęły w korku, oszołomione silniki wydawały z siebie zniecierpliwiony warkot, a ich kierowcy wpatrywali się w chodniki przez ślepe lustrzanki okularów przeciwsłonecznych.

Harry pomyślał o Kristin.

Pomyślał o tym, jak razem z Kristin podczas podróży pociągiem po Europie wysiedli na dworcu w Cannes. Był wtedy szczyt sezonu turystycznego i w całym mieście nie dało się znaleźć wolnego miejsca w hotelu za rozsądną cenę. Podróżowali już tak długo, że wyskrobali dno w kasie do czysta i trudno byłoby marzyć, by ich budżet wytrzymał bodaj jedną noc w którymś z licznych luksusowych hoteli. Dowiedzieli się więc, kiedy odchodzi następny pociąg do Paryża, zostawili plecaki w skrytce na dworcu i poszli na Croisette. Spacerowali, przyglądając się ludziom i zwierzętom, wszystkim równie pięknym i bogatym. Patrzyli na niesamowite jachty, każdy z własną załogą, z umocowaną do rufy motorówką z kabiną, pełniącą funkcję szalupy, i lądowiskiem dla helikopterów na dachu – ten widok sprawił, że poprzysięgli sobie już do końca życia głosować na socjalistów.

W końcu od całego tego spacerowania się spocili i doszli do wniosku, że muszą się wykąpać. Ręczniki i kostiumy kąpielowe zostały w plecakach, musieli więc pływać w bieliźnie. Kristin skończyły się czyste majtki, chodziła więc w męskich slipach Harry'ego. Chlapali się w Morzu Śródziemnym, wśród drogich majteczek tanga i ciężkiej złotej biżuterii, szczęśliwie chichocząc w białych trykotowych gatkach. Harry pamiętał, że później leżał na piasku na plecach, patrząc, jak Kristin, przewiązawszy luźno w pasie koszulkę trykotową, ściąga mokre majtki. Napawał się widokiem jej rozgrzanej skóry, pokrytej kropelkami wody błyszczącymi w słońcu, koszulki, która podsuwała się w górę długiego, opalonego uda ku miękkim łukom bioder, przeciągłych spojrzeń Francuzów. W pewnej chwili Kristin na niego popatrzyła, przyłapując go na gorącym uczynku. Uśmiechnęła się i przytrzymała go wzrokiem, wolnym ruchem wkładając dżinsy, wsunęła rękę pod koszulkę, jakby chciała zaciągnąć suwak, ale zostawiła ją tam, uniosła głowę, przymknęła oczy… Potem oblizała wargi różowym koniuszkiem języka, przechyliła się i z głośnym śmiechem upadła na niego.

Później poszli do stanowczo zbyt drogiej restauracji z widokiem na morze, a podczas zachodu słońca siedzieli objęci na plaży. Kristin trochę popłakiwała, ponieważ było tak pięknie. Uzgodnili, że przenocują w hotelu Carl ton i uciekną stamtąd bez płacenia rachunku, ewentualnie zrezygnują z tych dwu dni, które przeznaczyli na Paryż.

Kiedy myślał o Kristin, zawsze najpierw przypominał sobie tamto lato. Było takie intensywne. Później łatwo dawało się powiedzieć, że to przez wiszące w powietrzu rozstanie, ale Harry nie przypominał sobie, żeby akurat wtedy miał tego świadomość.

Jesienią tego samego roku poszedł do wojska, a Kristin jeszcze przed Bożym Narodzeniem poznała jakiegoś muzyka, z którym wyjechała do Londynu.


Przy stoliku ustawionym na chodniku na rogu Campbell Paradę i Lamrock Avenue siedzieli Harry, Lebie i Wadkins. Stolik w tak późne popołudnie stał już w cieniu, ale o tej porze ich ciemne okulary nie rzucały się jeszcze w oczy. Gorzej prezentowali się w marynarkach w taki upał, ale alternatywę stanowiły same koszule i widoczne kabury pistoletów. Niewiele się do siebie odzywali, po prostu czekali.

W połowie drogi między plażą a Campbell Paradę mieścił się St. George's Theatre, piękny żółty budynek, w którym wystąpić miał Otto Rechtnagel.

– Używałeś już kiedyś browninga Hi-Power? – spytał Wadkins.

Harry pokręcił głową. Pokazano mu, jak naładować i zabezpieczyć broń, kiedy wydano mu ją z magazynu, to wszystko. Nie szkodzi, i tak nie wierzył, że Otto wyciągnie pistolet maszynowy i wszystkich skosi.

Lebie sprawdził godzinę.

– Najwyższy czas ruszać – stwierdził. Na czole miał wianuszek kropli potu.

Wadkins chrząknął.

– Okej, ostatnia powtórka: Kiedy wszyscy wyjdą na scenę kłaniać się po finale, Harry i ja wchodzimy drzwiami z boku sceny. Umówiłem się z dozorcą, że będą otwarte. Umieścił też dużą wizytówkę na drzwiach garderoby Rechtnagla. Ustawimy się tam, zaczekamy, aż przyjdzie, i wtedy go zatrzymamy. Trzask, prask, kajdanki. Nie wyciągamy broni, chyba że wymagać tego będzie sytuacja. Wychodzimy tylnym wyjściem, gdzie czeka na nas samochód policyjny. Lebie zostanie na sali i da nam sygnał przez walkie-talkie, kiedy Rechtnagel zejdzie ze sceny. Tak samo postąpi, gdyby Rechtnagel coś zwietrzył i próbował uciec przez salę głównym wejściem. No, idziemy zająć miejsca. Módlmy się, żeby w środku była klimatyzacja.


W niedużej przytulnej sali St. George's Theatre było pełno i atmosfera bardzo się ożywiła, kiedy kurtyna się podniosła, a właściwie nie tyle podniosła, co opadła. Klauni w pierwszej chwili ze zdumieniem wpatrywali się w sufit, od którego kurtyna tak nagle się oderwała, potem zaczęli dyskutować, przesadnie gestykulując, a następnie bez ładu i składu rozbiegli się po scenie, chcąc usunąć z niej zwały materiału. Potykali się przy tym o siebie i uchyleniem kapelusza przepraszali publiczność. Rozległy się śmiechy i zachęcające okrzyki. Odnosiło się wrażenie, że na widowni jest sporo przyjaciół i znajomych aktorów. Scenę sprzątnięto, przerobiono na szafot i przy akompaniamencie powolnego monotonnego rytmu marszu pogrzebowego wygrywanego na jednym bębnie na scenę wszedł Otto.

Na widok gilotyny Harry natychmiast się zorientował, że nastąpi wariant tego samego numeru, który widział w The Powerhouse. Tego wieczoru wyzionąć ducha miała najwyraźniej królowa, gdyż Otto ubrany był w czerwoną balową suknię, nosił też białą perukę z bardzo długimi włosami i twarz miał upudrowaną na biało. Kat również wystąpił w nowym kostiumie, czarnym obcisłym stroju z wielkimi uszami i „błoną” pod pachami, w którym przypominał diabła.

Albo raczej nietoperza, pomyślał Harry.

Ostrze gilotyny uniosło się, na szafocie umieszczono dynię i gilotyna opadła. Z głuchym stukiem uderzyła o szafot, jak gdyby dyni wcale tam nie było. Kat triumfalnie uniósł w górę dwie połówki wielkiego owocu, a publiczność oszalała z radości. Po kilku rozdzierających scenach, podczas których królowa z płaczem błagała o litość, na próżno starając się wyprosić łaskę u kata w czerni, pociągnięto ją na gilotynę. Spod sukni wystawały wierzgające nogi, ku wielkiemu zachwytowi publiczności.

I znów ostrze gilotyny uniosło się do góry, a na bębnie ktoś grał coraz głośniej i szybciej, światła na scenie przygasły.

Wadkins pochylił się do Harry'ego.

– Więc on również na scenie zabija blondynki?

Bębnienie narastało. Harry rozejrzał się dokoła, ludzie siedzieli jak na szpilkach, niektórzy wychylali się z otwartymi ustami, inni zasłaniali oczy. Kilka pokoleń od ponad stu lat przeżywało grozę podczas tego samego numeru. Wadkins jakby w odpowiedzi na myśli Harry'ego znów się nachylił.

– Przemoc jest jak coca-cola i Biblia. Należy do klasyki.

Bęben nie ustawał. Harry doszedł do wniosku, że numer się przeciąga. Kiedy go oglądał poprzednim razem, nie czekano tak długo na opadnięcie ostrza. Kat wyraźnie się zaniepokoił. Kręcił się w kółko, zerkając na szczyt gilotyny, jak gdyby coś było nie tak, a potem nagle, chociaż z pozoru nikt nic nie zrobił, nóż opadł ze świstem. Harry mimowolnie zdrętwiał. Przez salę przeszedł szum, kiedy ostrze uderzyło w kark królowej. Bęben ucichł, a głowa z głuchym łoskotem upadła na podłogę. Nastąpiła chwila martwej ciszy, którą przerwał krzyk z jakiegoś miejsca przed Wadkinsem i Harrym. Na sali zapanował niepokój. Harry w półmroku usiłował się zorientować, co się dzieje, lecz zobaczył jedynie cofającego się kata.

– Boże – szepnął Wadkins.

Ze sceny dochodził odgłos, jakby ktoś klaskał w dłonie. I wtedy Harry to zobaczył. Z kołnierza ściętej królowej sterczał kręgosłup niczym biały wąż, który wolno kiwa łbem, a z ziejącej rany falami tryskała krew i z pluskiem lała się na podłogę.

– On wiedział, że przyjdziemy – szepnął Wadkins. – Wiedział, że się zjawimy! I nawet przebrał się za jedną z tych swoich pieprzonych ofiar. – Nachylił się tuż nad twarzą Harry'ego. – Cholera, Harry, cholera!

Harry nie wiedział, od czego tak nagle zrobiło mu się niedobrze. Czy to na widok krwi, czy od użycia przez Wadkinsa słowa „pieprzone” tuż przed „ofiary”, czy też po prostu od jego cuchnącego oddechu.

W ciągu paru chwil na scenie powstała czerwona kałuża, na której kat się poślizgnął, gdy, najwyraźniej będąc w szoku, podbiegł, żeby podnieść uciętą głowę. Runął z hukiem. Na scenę wbiegli dwaj inni klauni, krzycząc jeden przez drugiego:

– Zapalić światło!

– Podnieść kurtynę!

Jeszcze dwaj aktorzy przybiegli z kurtyną i wszyscy czterej na zmianę patrzyli to na siebie, to na sufit w górze. Zza sceny dobiegł krzyk, zaiskrzyły reflektory, rozległ się głośny trzask i w sali zapadła kompletna ciemność.

– To cuchnie! Holy, chodź ze mną! – Wadkins złapał Harry'ego za ramię i wstał, chcąc przedzierać się do przodu.

– Siadaj – szepnął Harry, ściągając go na krzesło.

– O co ci chodzi?

Światło się zapaliło, a scena, zaledwie kilka sekund wcześniej stanowiąca jeden wielki chaos krwi, głów, gilotyn, klaunów i kurtyn, była pusta. Stali na niej tylko kat i Otto Rechtnagel, który trzymał pod pachą jasnowłosą głowę królowej. Powitał ich wrzask rozradowanej publiczności. W odpowiedzi ukłonili się nisko.

– Niech to cholera – szepnął Wadkins.


Podczas przerwy Wadkins pozwolił sobie na piwo.

– Ten pierwszy numer mało mnie nie zabił – oświadczył. – Jeszcze do tej pory się trzęsę. Może powinniśmy zwinąć go od razu? Denerwuje mnie całe to czekanie.

Harry wzruszył ramionami.

– A dlaczego? On przecież nigdzie się nie wybiera i niczego nie podejrzewa. Trzymajmy się planu.

Wadkins dyskretnie nacisnął guzik walkie-talkie, żeby sprawdzić, czy ma kontakt z Lebiem, który na wszelki wypadek został na sali. Samochód policyjny już był na miejscu.

Harry musiał przyznać, że nowe techniczne ulepszenia tego numeru były efektowne, lecz wciąż zastanawiał się, dlaczego Otto zmienił postać Ludwika XVI na blondynkę, której nikt nie mógł do końca zidentyfikować. Z pewnością spodziewał się, że Harry skorzystał z darmowego biletu i jest na sali. Czyżby bawił się w ten sposób z policją? Harry czytał, że nie jest wcale rzeczą niezwykłą, iż seryjni mordercy w miarę upływu czasu stają się coraz bardziej pewni siebie. A może w ten sposób błagał, żeby wreszcie ktoś go powstrzymał? Oczywiście istniała też trzecia możliwość, całkiem po prostu wprowadzili pewne drobne zmiany w numerze cyrkowym. Zadzwonił dzwonek.

– No, wracamy na swoje miejsca – powiedział Wadkins. – Mam nadzieję, że dzisiejszego wieczoru już nikt nie zostanie zabity.


Nieco później w drugim akcie Otto przebrany za myśliwego wemknął się na scenę z pistoletem w ręku, zerkając na wtoczone na nią drzewa. Z koron dobiegał śpiew ptaków, które Otto starał się naśladować, jednocześnie celując między gałęzie. Rozległ się suchy trzask, z pistoletu uniósł się kłębek dymu i z drzewa spadło coś czarnego, z miękkim plaśnięciem uderzając o podłogę. Zdziwiony myśliwy podbiegł do zdobyczy i podniósł… czarnego kota. Potem ukłonił się i zszedł ze sceny. Na widowni tu i ówdzie rozległy się oklaski.

– Tego nie zrozumiałem – szepnął Wadkins.

Harry być może doceniłby przedstawienie, gdyby nie był aż tak bardzo spięty. Częściej jednak spoglądał na zegarek niż na to, co się działo na scenie. Poza tym w pokazie było sporo satyry politycznej o charakterze lokalnym, której kompletnie nie rozumiał. Publiczność jednak najwyraźniej dobrze się bawiła. W końcu rozległa się muzyka, światła zamrugały i na scenę wyszli wszyscy aktorzy.

Harry i Wadkins, co chwila kogoś przepraszając, zaczęli przeciskać się do wyjścia, ludzie musieli kolejno wstawać, żeby ich przepuścić. Jak najszybciej skierowali się ku drzwiom znajdującym się z boku sceny. Były zgodnie z umową otwarte. Dotarli do korytarza, który półkolem okrążał scenę.

W głębi znaleźli drzwi z napisem „Otto Rechtnagel, klaun” i ustawili się przy nich. Od muzyki, oklasków i tupania trzęsły się ściany. Nagle w walkie-talkie Wadkinsa zaszumiało. Wyjął je.

– Już? – spytał. – Przecież muzyka ciągle gra. Over.

Szeroko otworzył oczy.

– Co? Powtórz! Over.

Harry zrozumiał, że coś jest nie tak.

– Siedź i nie spuszczaj z oka drzwi na scenę. Over i bez odbioru.

Wadkins schował krótkofalówkę do wewnętrznej kieszonki i z kabury pod pachą wyjął pistolet.

– Lebie nie widzi Rechtnagla na scenie!

– Może go nie poznaje. Oni się przecież tak mocno malują, kiedy…

– Tego drania nie ma na scenie! – powtórzył Wadkins i nacisnął klamkę drzwi garderoby. Okazały się jednak zamknięte na klucz.

– Cholera, Holy, czuję, że nie jest dobrze, cholera!

Korytarz był wąski, Wadkins oparł się więc plecami o ścianę i kopnął w zamek. Po trzech kopniakach drzwi poszły w drzazgi. Wpadli do garderoby pełnej kłębów pary. Podłoga była mokra, woda i para buchały zza półotwartych drzwi, prowadzących najwyraźniej do łazienki. Ustawili się po ich obu stronach. Harry również wyciągnął pistolet, po omacku usiłując odnaleźć zabezpieczenie.

– Rechtnagel! – zawołał Wadkins. – Rechtnagel!

Nie było odpowiedzi.

– Nie podoba mi się to – szepnął z naciskiem.

Harry naoglądał się zbyt dużo filmów kryminalnych, aby i jemu się to podobało. Na ogół sceny, w których woda leje się z prysznica, a nikt się nie odzywa, nie zapowiadały nic przyjemnego.

Wadkins palcem wskazującym wycelował w Harry'ego, a kciukiem w prysznic. Harry miał ochotę w odpowiedzi wysunąć środkowy palec, zrozumiał jednak, że to mu nic nie da. Otworzył nogą drzwi, zrobił dwa kroki w rozpaloną mgłę i poczuł, że w jednej chwili robi się mokry. Z trudem dostrzegł zasłonę prysznicową. Trzymając pistolet przed sobą, jednym ruchem odsunął ją na bok.

Pusto.

Oparzył się w rękę, gdy zakręcał wodę, głośno przeklinając przy tym po norwesku. W butach mu chlupało, kiedy przesuwał się w miejsce, w którym para nie była tak gęsta.

– Nic tu nie ma! – zawołał.

– Skąd tu tyle tej cholernej wody?

– Coś zatkało odpływ. Chwileczkę.

Wsadził rękę do wody w miejscu, gdzie jego zdaniem powinien znajdować się otwór odpływowy, poruszał nią, aż w końcu natrafił na coś miękkiego, co nie dawało się wyjąć. Złapał i wyciągnął. Mdłości, które odczuwał wcześniej, podskoczyły do gardła. Próbował oddychać głęboko, lecz para, którą wdychał, jakby chciała go udusić.

– Co się dzieje? – spytał Wadkins. Stanął w drzwiach i patrzył na Harry'ego, kucającego w prysznicu.

– Wydaje mi się, że przegrałem zakład. Ze jestem winien sto dolarów Ottonowi Rechtnaglowi – odparł cicho. – A w każdym razie temu, co z niego zostało.


Później Harry przypominał sobie wydarzenia w St. George's Theatre jak przez mgłę, jak gdyby para unosząca się z prysznica Ottona rozpełzła się dookoła i dotarła na korytarz, zamazując sylwetkę dozorcy, który usiłował otworzyć drzwi do rekwizytorni, jakby przedostała się przez dziurkę od klucza, spowijając czerwonawym filtrem ociekającą krwią gilotynę, którą tam ujrzeli, jakby wpełzła do uszu, tłumiąc odgłos krzyków, które rozległy się, gdy nie udało im się powstrzymać kolegów Ottona Rechtnagla przed wejściem do środka, gdzie jego szczątki porozrzucano po całym pomieszczeniu.

Kończyny leżały w kątach jak ręce i nogi lalki. Ściany i podłoga spryskane były prawdziwą lepką krwią, która za pewien czas miała zakrzepnąć i sczernieć. Na ławie gilotyny pozostał okaleczony tułów, tors z krwi i kości, głowa z szeroko otwartymi oczami, nosem klauna i szminką rozmazaną na wargach i policzkach.

Wilgoć lepiła się Harry'emu do skóry, do ust i przełyku. Niczym na zwolnionym filmie patrzył, jak z mgły wyłania się Lebie, jak podchodzi do niego i szepcze mu do ucha:

– Andrew zniknął ze szpitala.

Wadkins wciąż stał koło gilotyny jak przykuty. Harry jakby z daleka usłyszał jego głos:

– Cóż za cholerna arogancja!

To przecież oczywiste, pomyślał Harry.

Na głowę Ottona morderca naciągnął białą perukę.


Ktoś musiał naoliwić wentylator, bo obracał się równo, niemal bezszelestnie.

– Jedyną osobą wychodzącą tylnymi drzwiami, którą zauważyli policjanci w samochodzie, był ten ubrany na czarno kat. Czy dobrze rozumiem?

McCormack wezwał wszystkich do biura. Wadkins kiwnął głową.

– Tak jest, sir. Przekonamy się, co zauważyli aktorzy i strażnicy. Są teraz przesłuchiwani. Morderca albo siedział na sali i wszedł otwartymi drzwiami na scenę, albo też dostał się tylnym wejściem jeszcze przed przyjazdem policyjnego samochodu. – Westchnął. – Dozorca twierdzi, że tylne drzwi były podczas przedstawienia zamknięte, więc morderca albo miał klucz, albo został wpuszczony, albo też wszedł niezauważony razem z aktorami i gdzieś się ukrył. Następnie po numerze z kotem zapukał do garderoby, gdzie Otto szykował się do finału. Najprawdopodobniej go uśpił, chłopcy z technicznego znaleźli ślady eteru. A przynajmniej miejmy nadzieję, że tak to się odbyło – dodał Wadkins. – Stało się to albo w garderobie, albo po tym, jak przeszli do rekwizytorni. Tak czy owak, ten facet to naprawdę zimny drań. Po rozczłonkowaniu zwłok zabrał odcięte genitalia, wrócił do garderoby i odkręcił kran, by osoba, która ewentualnie szukałaby Ottona, usłyszała lejącą się wodę i uznała, że Otto bierze prysznic.

McCormack chrząknął.

– A co z tą gilotyną? Istnieją prostsze sposoby na zabicie człowieka…

– Cóż, sir, przypuszczam, że morderca zadziałał pod wpływem impulsu. Raczej nie mógł wiedzieć, że gilotyna zostanie podczas przerwy przestawiona do rekwizytorni.

– To chory, bardzo chory człowiek – oświadczył Lebie swoim paznokciom.

– A co z drzwiami? Przecież wszystkie były zamknięte. W jaki sposób dostali się do rekwizytorni?

– Rozmawiałem już z dozorcą – powiedział Harry. – Otto jako szef trupy miał u siebie jeden z zestawów kluczy. Te klucze zniknęły.

– A co z tym… diabelskim kostiumem?

– Leżał w skrzyni na głowę przy gilotynie, razem z głową i peruką, sir. Morderca włożył go po zabójstwie i użył jako przebrania. To również było sprytne posunięcie i raczej niezaplanowane z góry.

McCormack ciężko oparł głowę na rękach.

– Co ty na to powiesz, Yong?

Podczas całej tej rozmowy Yong stukał w klawiaturę komputera.

– Zapomnijmy na chwilę o tym czarnym diable – zaproponował. – Cała logika przemawia za tym, że mordercą jest ktoś z trupy.

Wadkins prychnął głośno.

– Proszę pozwolić mi dokończyć, sir - powiedział Yong. – Szukamy człowieka, który zna przedstawienie. Takiego, który wiedział, że Otto po numerze z kotem nie będzie już występował i dlatego nie zabraknie go na scenie przez następnych dwadzieścia minut aż do finału. Członek trupy nie musiał się też zakradać, a wątpię, by komuś innemu udało się wśliznąć niezauważenie. Prawdopodobnie przynajmniej jeden z nas dostrzegłby mordercę, gdyby przedostał się drzwiami z boku sceny.

Pozostali mogli jedynie twierdząco pokiwać głowami.

– Poza tym sprawdziłem, że trzech innych członków trupy występowało również w „The Australian Travelling Show Park”. Oznacza to, że trzy inne osoby obecne w teatrze dziś wieczorem przebywały w miejscach, w których popełniono tamte przestępstwa w interesujących nas dniach. Być może Otto był po prostu niewinnym człowiekiem, który zwyczajnie za dużo wiedział. Zacznijmy szukać tam, gdzie mamy możliwość coś znaleźć. Proponuję, żebyśmy zaczęli od trupy, zamiast od upiora w operze, który już dawno zniknął za siedmioma górami.

Wadkins pokręcił głową.

– Nie możemy nie zwracać uwagi na to, co oczywiste. Na nieznaną osobę, która opuszcza miejsce zbrodni w przebraniu przechowywanym tuż obok narzędzia zbrodni. Niemożliwe, żeby ten ktoś w ogóle nie miał żadnego związku z morderstwem.

Harry zgodził się z nim.

– Wydaje mi się, że możemy zapomnieć o pozostałych członkach trupy. Po pierwsze, nic nie zmienia faktu, że Otto miał możliwość zgwałcenia i zabicia wszystkich tych dziewczyn. Może być wiele przyczyn, dla których ktoś chciałby pozbawić życia seryjnego mordercę. Ta osoba może być w jakiś sposób na przykład w to zamieszana. Może ten człowiek wiedział, że Otto ma zostać zatrzymany przez policję, i nie chciał ryzykować, że się przyzna i pociągnie go za sobą. Po drugie, nie jest pewne, że morderca z góry wiedział, ile ma czasu. Mógł zmusić Ottona, żeby powiedział mu, kiedy ma wrócić na scenę. A po trzecie, zastanówcie się… – Zamknął oczy. – Przecież wy już to czujecie, prawda? Mordercą jest człowiek-nietoperz. Narahdarn!

– O co chodzi? – mruknął Wadkins.

McCormack roześmiał się.

– Wygląda na to, że nasz przyjaciel z Norwegii zajął puste miejsce po naszym drogim detektywie Kensingtonie – stwierdził.

– Narahdarn – powtórzył Yong. – Aborygeński symbol śmierci. Człowiek-nietoperz.

– Jeszcze inna sprawa mnie trochę niepokoi – podjął McCormack. – Facet może niezauważenie wyjść tylnymi drzwiami podczas przedstawienia i ma dziesięć kroków do jednej z najruchliwszych ulic w Sydney, na której z całą pewnością zdołałby zniknąć w ciągu paru sekund. A mimo to wkłada kostium, którym z pewnością ściągnął na siebie uwagę. Ale przez to nie mamy też żadnego jego rysopisu. Właściwie można odnieść wrażenie, że wiedział o radiowozie pilnującym tylnych drzwi. A jak to możliwe?

Zapadła cisza.

– Jak się czuje Kensington w szpitalu? – McCormack włożył do ust cukierka, którego zaczął ssać.

Teraz było już całkiem cicho. Tylko wentylator obracał się bezszelestnie.

– Już go tam nie ma – odparł w końcu Lebie.

– O rany, to bardzo krótka rekonwalescencja! – stwierdził McCormack. – Cóż, może i lepiej. Potrzebujemy teraz wszystkich ludzi, i to jak najszybciej, bo jedno mogę wam powiedzieć z całą pewnością: porąbany klaun oznacza większe nagłówki niż zgwałcona dziewczyna. I jak już wcześniej wam mówiłem, chłopcy, ci, którzy sądzą, że możemy nie przejmować się gazetami, po prostu się mylą. Media w tym kraju już nie raz doprowadzały do dymisji szefów policji i zatrudniały nowych. Jeśli więc nie chcecie, żeby mnie stąd wywieziono na taczkach, to wiecie, co macie robić. Ale najpierw idźcie do domu trochę się przespać. Słucham, Harry?

– Nic takiego, sir.

Okej, dobranoc.


Tym razem było inaczej. Zasłony w hotelowym pokoju nie zostały zasunięte i Birgitta rozbierała się przed nim w blasku neonów na King's Cross.

Harry leżał w łóżku, a ona na środku pokoju zrzucała kolejne części garderoby, przytrzymując jego oczy poważnym, niemal smutnym spojrzeniem. Miała długie kończyny, szczupłe i białe. W bladym świetle białe jak śnieg. Zza uchylonego okna dochodził szum odgłosów intensywnego nocnego życia. Samochody, motocykle, automaty do gry, wydające dźwięki jak katarynka, i rytm muzyki disco. A w tle tego wszystkiego jak nieustający terkot cykad, głośne dyskusje, urażone okrzyki i nieopanowany śmiech.

Birgitta rozpięła bluzkę, nie przedłużając tego celowo, bez udawanej zmysłowości, lecz powoli. Po prostu się rozbierała.

Dla mnie, pomyślał Harry.

Już wcześniej widział ją nagą, lecz akurat tego wieczoru wszystko wydawało się inne. Była tak piękna, że ścisnęło go w gardle. Wcześniej nie rozumiał jej skromności, nie wiedział, dlaczego zdejmuje koszulkę i majtki dopiero pod kołdrą i dlaczego okrywa się ręcznikiem, przechodząc z łóżka do łazienki. Z czasem jednak pojął, że nie chodzi o zażenowanie czy też o wstyd własnego ciała, lecz o niechęć do obnażania się, że liczy się budowanie uczuć, stworzenie gniazdka z poczucia bezpieczeństwa, że tylko to daje mu jakieś prawo. Dlatego tej nocy wszystko było inne. Jej gest rozebrania się miał w sobie coś z rytuału, jakby swoją nagością chciała pokazać, jak bardzo jest delikatna. Że odważyła się na to, ponieważ mu zaufała.

Harry czuł, jak mocno bije mu serce, poniekąd dlatego, że był dumny i cieszył się, że ta silna, piękna kobieta okazała mu tyle zaufania, a po części ze strachu, że nie okaże się tego godzien. Przede wszystkim jednak miał wrażenie, że wszystkie jego myśli i uczucia są widoczne, wystawione na widok publiczny w blasku reklamy, czerwonej, potem niebieskiej, a potem zielonkawej. Że Birgitta, rozbierając się, rozbiera również jego.

Kiedy już była naga, stanęła, a jej biała skóra zdawała się rozjaśniać cały pokój.

– Chodź – powiedział głosem grubszym niż zwykle i odsunął na bok okrycie, ale Birgitta nie ruszała się z miejsca.

– Patrz – szepnęła. – Patrz.

12

Tłusta kobieta i patolog


Była godzina ósma rano i Dżyngischan spał, gdy pielęgniarka po ostrych negocjacjach zgodziła się wpuścić Harry'ego do sali chorego. Dżyngischan otworzył oczy, kiedy Harry zaszurał krzesłem przysuwanym do łóżka.

– Dzień dobry – powiedział Harry. – Mam nadzieję, że dobrze spałeś. Przypominasz mnie sobie? Tego na stole z trudnościami w oddychaniu?

Dżyngischan jęknął. Głowę miał owiniętą szerokim białym bandażem i wyglądał o wiele mniej groźnie niż wtedy, gdy pochylał się nad Harrym w The Cricket.

Harry wyciągnął z kieszeni piłkę do krykieta.

– Właśnie rozmawiałem z twoim adwokatem. Powiedział, że nie złożysz doniesienia na mojego kolegę. – Przerzucił piłeczkę z prawej ręki do lewej. – Mając na uwadze fakt, że mało brakowało, a pozbawiłbyś mnie życia, oczywiście poczułbym się głęboko urażony, gdybyś złożył doniesienie na faceta, który mnie uratował. Ale ten twój adwokat wyraźnie uważa, że wygrałbyś sprawę. Po pierwsze, twierdzi, że wcale mnie nie zaatakowałeś, tylko po prostu odsunąłeś mnie od swojego kolegi, któremu właśnie zadawałem ciężkie obrażenia. Po drugie, obstaje przy tym, że to wyłącznie przypadek, iż wyszedłeś z tego jedynie z pękniętą czaszką, zamiast zginąć od tej piłeczki. – Rzucił piłkę w powietrze i złapał ją tuż przed nosem bladego wojowniczego księcia. – I wiesz co?

Zgadzam się. Takie uderzenie prosto w czoło z odległości czterech metrów… To rzeczywiście dziwne, że przeżyłeś. Twój adwokat zadzwonił dzisiaj do mnie do pracy. Chciał poznać dokładny przebieg wydarzeń. Uważa, że są podstawy do wystąpienia ze sprawą o odszkodowanie. W każdym razie, jeśli uraz okaże się trwały. Ten rodzaj adwokatów należy jak wiadomo do rodziny sępów, odliczają sobie jedną trzecią kwoty odszkodowania, ale o tym ci chyba wspominał? Spytałem go, dlaczego nie udało mu się skłonić cię do oskarżenia mnie przed sądem. Uważał to jedynie za kwestię czasu. Ciekaw więc jestem, czy to rzeczywiście wyłącznie kwestia czasu, Dżyngischanie?

Dżyngischan ostrożnie pokręcił głową.

– Nie. Proszę, idź stąd – wybełkotał cicho.

– Ale dlaczego nie? Co masz do stracenia? Jeśli zostaniesz inwalidą, możesz na takiej sprawie zarobić duże pieniądze. Pamiętaj, że nie podajesz do sądu nieszczęsnej ubogiej osoby prywatnej, tylko państwo. Sprawdzałem, że udało ci się nawet zachować w miarę czystą kartotekę. Kto wie, może ława przysięgłych przychyliłaby się do twojego wniosku i zrobiła z ciebie milionera? A tymczasem ty nawet nie chcesz próbować?

Dżyngischan nie odpowiedział. Patrzył tylko na Harry'ego skośnymi smutnymi oczyma spod białego bandaża.

– Zaczynam mieć dość przesiadywania w szpitalu, Dżyngis. Będę więc mówił krótko: Wynikiem twojego ataku na mnie były dwa złamane żebra i przebite płuco. Ponieważ nie byłem w mundurze, nie okazałem identyfikatora ani też nie wykonywałem zadania zgodnie z rozkazem, a poza tym Australia leży kawałek od jurysdykcji, której podlegam, więc prokuratura doszła do wniosku, że w rozumieniu prawa występowałem jako osoba prywatna, a nie funkcjonariusz. Oznacza to, że sam mogę zdecydować, czy podam cię do sądu o rozbój, czy nie. Co znów sprowadza nas do twojej prawie czystej kartoteki. A ty masz w zawieszeniu wyrok sześciu miesięcy za uszkodzenie ciała, zgadza się? Gdy dodamy kolejnych sześć miesięcy za tę sprawę, mamy już rok. Rok w zamian za powiedzenie mi… nachylił się do ucha sterczącego zza zabandażowanej głowy jak czerwony grzyb i zawołał: -…CO TU SIĘ, DO CHOLERY, DZIEJE? – Wrócił na swoje krzesło. – I co ty na to?


McCormack stał przy oknie obrócony do Harry'ego plecami. Ręce miał założone na piersi, a dłoń na wysokości twarzy. Na zewnątrz gęsta mgła zatarła kolory i zamroziła ruchy. Widok przypominał poruszone czarnobiałe zdjęcie miasta. Ciszę przerwał dudniący odgłos. Harry dopiero po pewnym czasie zorientował się, że to McCormack bębni paznokciami o zęby w górnej szczęce.

– A więc Kensington znał Ottona Rechtnagla. I ty wiedziałeś o tym przez cały czas.

Harry wzruszył ramionami.

– Wiem, że powinienem powiedzieć o tym wcześniej, sir, ale uważałem, że…

– …że to nie twoja sprawa mówić, kogo Andrew Kensington zna, a kogo nie zna. W porządku. Ale teraz Kensington uciekł ze szpitala, nikt nie wie, gdzie jest, a ty zaczynasz się bać, że coś się stało?

Harry twierdząco pokiwał głową plecom szefa. McCormack spojrzał na jego odbicie w lustrze. Potem wykonał pół piruetu i stanął obrócony do Harry'ego.

– Wydajesz mi się odrobinę… – dokończył piruet i znów stanął obrócony plecami -…niespokojny, Holy. Coś cię dręczy? Masz mi do powiedzenia coś jeszcze?

Harry pokręcił głową.


Mieszkanie Ottona Rechtnagla znajdowało się w Surrey Hills, w istocie po drodze między The Albury a mieszkaniem Inger Holter w Glebę. Kiedy dotarli na miejsce, całe wejście na klatkę zagrodziła im kobieta o bardzo obfitych kształtach.

– Widziałam samochód. Jesteście z policji? – spytała wysokim, przenikliwym głosem i ciągnęła, nie czekając na od powiedź: – Sami słyszycie tego psa. To się zaczęło już dzisiaj rano.

Zza drzwi z numerem Ottona Rechtnagla dochodziło ochrypłe szczekanie.

– Bardzo przykre jest to, co spotkało pana Rechtnagla, to prawda. Ale teraz musicie zabrać tego psa. Szczeka bez najmniejszej przerwy i doprowadza wszystkich na klatce do obłędu. Trzymanie psów tutaj powinno być zakazane. Jeżeli wy nic nie zrobicie, będziemy musieli… No, dobrze wiecie, co mam na myśli.

Przewróciła oczami i wyrzuciła w przód obie tłuste ręce. Natychmiast rozniósł się zapach kwaśnego potu i mających go złagodzić perfum.

Harry już serdecznie nie znosił tego babska.

– Psy wiedzą. – Lebie dwoma palcami przeciągnął po poręczy schodów i z naganą w oczach spojrzał na palec wskazujący, jakby przyszedł tutaj sprawdzić, czy schody należycie umyto.

– Co przez to rozumiesz, młody człowieku? – spytała góra mięsa, ujmując się pod boki. Najwyraźniej nie miała zamiaru się przesunąć.

– Pies wie, że jego pan nie żyje – odparł Harry. – Psy posiadają szósty zmysł, jeśli chodzi o takie rzeczy. On szczeka z żalu.

– Z żalu? – Kobieta popatrzyła na nich podejrzliwie. – Pies? Co za bzdura!

– A co by pani zrobiła, gdyby pani właścicielowi ktoś obciął ręce i nogi? – Lebie popatrzył na kobietę. Stała z szeroko otwartymi ustami.

– I fiuta – dodał Harry. Zakładał, że dick jest odpowiednim określeniem również w Australii.

– Jeśli w ogóle ma pani jakiegoś właściciela – Lebie zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.

Góra mięsa przepuściła ich w końcu. Wyjęli rozmaite klucze z pęku, który znaleźli w kieszeniach spodni Ottona w garderobie. Ujadanie zmieniło się w warczenie. Pies Rechtnagla usłyszał, że przyszli obcy.

Gdy drzwi się otworzyły, bulterier stał na szeroko rozstawionych łapach, gotowy do walki. Lebie i Harry zatrzymali się, patrząc na białego komicznego psa, jak gdyby chcieli pokazać mu, że zagrywka należy do niego. Warczenie zmieniło się po chwili w bezsilne poszczekiwanie, aż w końcu pies zrezygnowany powlókł się do salonu. Harry poszedł za nim.

Dzienne światło wpadało przez duże okno do pokoju, który w stosunku do prostoty budynku był umeblowany z przesadnym zbytkiem. Stała tam czerwona kanapa, pełna wielkich kolorowych poduszek, na ścianach wisiały olbrzymie obrazy, a na środku tkwił monumentalny stół z zielonego szkła. W rogu stały dwa porcelanowe lamparty.

Na stole leżał abażur, którego nie powinno tam być.

Pies zatrzymał się z nosem przy mokrej plamie na środku pokoju. Nad plamą wisiały w powietrzu dwa męskie buty. Czuć było ekskrementami. Harry powiódł wzrokiem wzdłuż wystającej z buta skarpetki, dostrzegł pasek czarnej skóry między skarpetką a nogawką spodni. Spojrzał dalej wzdłuż spodni, zobaczył zwisające bezwładnie wielkie dłonie i całą siłą woli zmusił się, by przenieść wzrok na białą koszulę. Nie dlatego, że nigdy wcześniej nie widział wisielca. Po prostu poznał te buty.

Głowa przechylała się na jedno ramię. Na piersi zwisał przewód, zakończony szarą żarówką. Umocowany był na grubym haku w suficie, możliwe, że kiedyś wisiał tam ciężki żyrandol. Przewód trzykrotnie owijał się wokół szyi Andrew, którego głowa niemal dotykała sufitu. Wpatrywał się przed siebie rozmarzonym martwym wzrokiem, a z ust wystawał mu czarny język, jak gdyby wykrzywiał się do śmierci. Albo do życia. Przy stole leżało przewrócone krzesło.

– Niech cię cholera – szepnął Harry. – Cholera. Cholera, cholera!

Bezsilny opadł na krzesło. Lebiemu po wejściu wyrwał się z ust cichy okrzyk.

– Znajdź jakiś nóż – powiedział Harry. – I zadzwoń po karetkę czy po co tam zwykle dzwonicie.

Światło dzienne padało na plecy Andrew i Harry'emu z miejsca, w którym siedział, wiszące ciało na tle jasnego okna wydawało się tylko obcą czarną sylwetką. Zanim wstał, poprosił w duchu Stwórcę, by na końcu przewodu umieścił kogoś innego. Przysiągł, że nikomu nie wspomni o takim cudzie. To była tylko propozycja, nie modlitwa, skoro modlitwa i tak nie pomaga.

Usłyszał kroki w korytarzu i Lebiego, który nagle wrzasnął z kuchni:

– Wynoś się stąd, ty tłusta krowo!


Po pogrzebie matki Harry nie czuł nic oprócz tego, że powinien coś czuć. Opowiadano mu, że u mężczyzn, którzy przez całe życie starali się zapanować nad własnymi uczuciami, żal może nadejść z opóźnieniem. Dlatego teraz się zdziwił, gdy usiadł wśród poduszek na kanapie i poczuł, że oczy wypełniają się łzami, a płacz przepycha się do gardła.

Rzecz nie w tym, że nigdy wcześniej nie płakał. Pamiętał tę kulę w gardle, kiedy siedział sam w koszarowym pokoju w Bardufoss i czytał list od Kristin, która pisała, że „…to najlepsze, co mi się przydarzyło w całym moim życiu…” Z treści nie wynikało, czy miała na myśli jego, czy też tego angielskiego muzyka, z którym zamierzała wyjechać. Harry wiedział jedynie, że dla niego była to rzecz w życiu najgorsza. A mimo to płacz utknął tam, w gardle. To było trochę tak jak mieć mdłości i „prawie się wyrzygać”.

Wstał i popatrzył w górę. Andrew na nikogo nie zamieniono. Harry chciał zrobić kilka kroków po podłodze i przysunąć krzesło, żeby mieć na czym stanąć, kiedy będą go odcinać, ale nie dał rady się ruszyć. Dopiero kiedy Lebie dziwnie na niego spojrzał, Harry poczuł, że gorące łzy płyną mu po policzku.

O rany, to nie jest takie straszne, pomyślał zdziwiony.

Odcięli Andrew bez słowa. Ułożyli go na podłodze i przeszukali kieszenie. Miał przy sobie dwa pęki kluczy, jeden duży, drugi mały, i pojedynczy klucz, który, jak Lebie natychmiast sprawdził, pasował do zamka w drzwiach wejściowych.

– Żadnych oznak przemocy z zewnątrz – oznajmił Lebie po pospiesznych oględzinach.

Harry rozpiął Andrew koszulę, zobaczył wytatuowanego na piersi krokodyla. Podciągnął też nogawki spodni i sprawdził łydki.

– Nic – powiedział. – Nawet najmniejszego śladu.

– Zobaczymy, co powie lekarz.

Harry poczuł, że płacz znów nadchodzi, i zdołał jedynie wzruszyć ramionami.


Przebijali się przez przedpołudniowy ruch uliczny w powrotnej drodze do biura.

Merde! - wrzasnął Lebie, naciskając na klakson.

Harry sięgnął po „The Australian”. Całą pierwszą stronę gazety zajmowało morderstwo klauna. „Poćwiartowany we własnej śmiercionośnej machinie”, głosił nagłówek nad zdjęciem zakrwawionej gilotyny, do którego dołączone było zdjęcie Ottona Rechtnagla w przebraniu klauna, wycięte z programu.

Reportaż utrzymany był w lekkim, niemal humorystycznym tonie, prawdopodobnie przez niesamowity charakter sprawy. „Nie wiadomo, z jakiego powodu morderca zostawił klaunowi głowę”, pisał reporter, a podsumowując, stwierdził, że morderstwo nie wyrażało chyba opinii publiczności. „Aż tak złe to przedstawienie nie było…” Nieco kwaśno pochwalił policję za błyskawiczne pojawienie się na miejscu zbrodni. „A mimo to szef wydziału kryminalnego policji w Sydney, Wadkins, nie ma do powiedzenia nic oprócz tego, że znaleziono narzędzie zbrodni…”

Harry przeczytał to na głos.

– Bardzo zabawne – burknął Lebie, zatrąbił i pokazał palec jednemu z taksówkarzy, który wcisnął się przed nich z pasa obok. – Ty sukinsynu…

– Ten numer, w którym facet poluje na ptaka…

Zdanie zawisło w powietrzu między dwoma skrzyżowaniami.

– Mówiłeś coś… – przypomniał w końcu Lebie.

– Nic ważnego. Po prostu zastanawiałem się nad tym numerem. On jakby nie miał żadnej puenty. Myśliwy, któremu wydaje się, że poluje na ptaka, i nagle odkrywa, że upolował kota, który też polował na ptaka. No dobrze, i co z tego?

Lebie nie słyszał go, bo wisiał do połowy za oknem.

– Pocałuj mnie w dupę, cholerny pieprzony sukinsynu…

Harry po raz pierwszy widział go takiego rozmownego.


Jak Harry przewidywał, w biurze zapanowała gorączkowa aktywność.

– Jest już Reuter – oznajmił Yong. – AP wysłało fotografa. Dzwonili też z urzędu burmistrza i powiedzieli, że NBC przyśle samolotem ekipę telewizyjną, żeby zrobić z tego reportaż.

Wadkins pokręcił głową.

– W powodzi w Indiach ginie sześć tysięcy osób i wzmiankuje się o nich jedynie krótką notatką, a jednemu klaunowi pedałowi obcinają członki i mamy sensację na skalę światową.

Harry poprosił wszystkich o przyjście do pokoju zebrań. Zamknął drzwi.

– Andrew Kensington nie żyje – oznajmił.

Wadkins i Yong popatrzyli na niego z niedowierzaniem. Harry bez owijania w bawełnę opowiedział zwięźle o tym, jak znaleźli Andrew zwisającego z sufitu w mieszkaniu Ottona Rechtnagla.

Patrzył im prosto w oczy, głos mu nie drżał.

– Nie zawiadomiliśmy was przez telefon, żeby mieć pewność, że nie będzie żadnego przecieku. Możliwe, że będziemy musieli jakoś to tymczasowo wyciszyć.

Uświadomił sobie, że łatwiej mu przychodzi mówienie o śmierci Andrew jako o sprawie policyjnej. To był konkret, który znał. Zwłoki, przyczyna śmierci, przebieg zdarzeń, który należało ustalić. To przynajmniej na pewien czas odpychało śmierć, ten obcy element, do którego nie wiadomo jak się odnieść.

– Okej. – Wadkins wciąż nie krył zaskoczenia. – Tylko spokojnie. Nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. – Otarł pot z górnej wargi. – Sprowadzę McCormacka. Cholera! Coś ty zrobił, Kensington? Jak prasa coś zwęszy… – Zniknął w drzwiach.

Pozostali trzej wsłuchiwali się w żałosną melodię wentylatora.

– Od czasu do czasu pracował trochę w wydziale zabójstw – powiedział Lebie. – Pod tym względem nie był do końca jednym z nas, ale mimo wszystko…

– To był dobry człowiek – oświadczył Yong ze wzrokiem wbitym w podłogę. – Dobry człowiek. Pomagał mi, kiedy byłem tutaj nowy. Był… był dobrym człowiekiem.


McCormack zaordynował gęby na kłódkę. Wyraźnie stracił pewność siebie, robił swoje dwa kroki w jedną i dwa w drugą stronę ciężej niż zwykle, a krzaczaste brwi zebrały mu się u nasady nosa jak chmury gradowe.

Po odprawie Harry usiadł na miejscu Andrew i przejrzał jego notatki. Niewiele się tu znalazło. Zaledwie kilka adresów, parę numerów telefonicznych, jak się okazało do dwóch warsztatów samochodowych, i jakieś nieczytelne gryzmoły na kartce. Szuflady były prawie puste, leżały w nich jedynie przybory biurowe. Następnie przyjrzał się dwóm pękom kluczy, które znaleźli przy Andrew. Na jednym były inicjały Andrew wytłoczone w skórze. Stwierdził więc, że to jego prywatne klucze.

Sięgnął po telefon i zadzwonił do Birgitty do domu. Wstrząśnięta zadała mu kilka pytań, zaraz jednak pozwoliła, by się wygadał.

– Nie rozumiem, że kiedy umiera facet, którego znam nieco ponad tydzień, to płaczę jak dziecko, a po śmierci matki nie udało mi się wydusić z siebie ani jednej łzy. Po śmierci matki, najwspanialszej kobiety na świecie. No a ten facet… Nie wiem nawet, na ile zdołaliśmy się poznać. Gdzie tu logika?

– Logika? – powiedziała Birgitta. – To nie ma żadnego związku z logiką. W dodatku logice nie można ufać tak, jak ludzie sobie tego życzą.

– No cóż, chciałem tylko, żebyś o tym wiedziała. Zachowaj to dla siebie. Mogę liczyć na odwiedziny, kiedy skończysz pracę?

Birgitta była niezdecydowana. Spodziewała się nocą telefonu ze Szwecji, od rodziców.

– Dziś są moje urodziny – powiedziała.

– Wszystkiego najlepszego.

Odłożył słuchawkę. Czuł, że stary wróg zaczyna warczeć w brzuchu.


Po półgodzinnej jeździe Lebie i Harry dotarli pod adres Andrew Kensingtona na Sydney Road w Chatwick, na przytulną uliczkę w miłej dzielnicy podmiejskiej.

– O rany, dobrze trafiliśmy? – zdziwił się Harry, kiedy doszli do domu oznaczonego numerem, który podano im w dziale personalnym. Była to duża murowana willa z podwójnym garażem i dobrze utrzymanym trawnikiem z fontanną. Wysypana żwirem ścieżka prowadziła do imponujących mahoniowych drzwi. Zadzwonili, otworzył im chłopiec. Z powagą kiwnął głową, gdy spytali o Andrew. Potem wskazał na siebie i nakrył dłonią usta; zrozumieli, że jest niemy. Następnie zaprowadził ich na tyły i wskazał na nieduży, niski murowany domek po drugiej stronie rozległego ogrodu. Gdyby była to angielska posiadłość, można by ten budyneczek nazwać domkiem ogrodnika.

– Zamierzamy wejść do środka – powiedział Harry, czując, że wymawia słowa z przesadną dokładnością, jak gdyby również z uszami chłopca było coś nie w porządku. – Jesteśmy… Byliśmy kolegami Andrew. Andrew nie żyje.

Wyjął pęk kluczy Andrew na skórzanej zawieszce. Chłopiec, przez moment zdezorientowany, patrzył na klucze, oddychając z trudem.

– Zmarł nagle dzisiejszej nocy – dodał Harry.

Chłopiec stał przed nimi ze zwieszonymi rękami, a oczy zaczęły robić mu się błyszczące. Harry zrozumiał, że ci dwaj musieli się dobrze znać. Już wcześniej dowiedział się, że Andrew mieszkał pod tym adresem od blisko dwudziestu lat. Nagle uświadomił sobie, że chłopiec najprawdopodobniej dorastał w tym wielkim domu. Chociaż wcale tego nie chciał, to nagle wyobraził sobie, jak mały chłopiec i czarnoskóry mężczyzna bawią się i grają w piłkę w ogrodzie, jak chłopiec się przewraca, jak mężczyzna go pociesza i daje mu pieniądze, żeby pobiegł po lody i po piwo. Być może mały otrzymał też od policjanta z domku ogrodnika porcję średnio dobrych rad i półprawdziwych historii. A kiedy by odpowiednio podrósł, dowiedziałby się, jak traktować dziewczyny i jak posłać lewy prosty bez opuszczania gardy.

– Poza tym źle powiedziałem. Byliśmy kimś więcej niż tylko kolegami z pracy. Byliśmy przyjaciółmi. My też – dodał Harry. – Zgadzasz się, żebyśmy tam weszli?

Chłopiec zamrugał, zacisnął usta i kiwnął głową.

Harry przeklinał w duchu. Weź się w garść, Hole, powtarzał. Niedługo będziesz mówił jak aktorzyna z amerykańskiego wyciskacza łez.


Po wejściu do niewielkiego kawalerskiego mieszkanka uderzyła ich przede wszystkim panująca w nim czystość i porządek. W skromnie umeblowanym salonie nie było gazet, walających się na stoliku przed przenośnym odbiornikiem telewizyjnym, a w kuchni nie czekały niepozmywane naczynia. W korytarzu buty stały ustawione w karnym szeregu, z porządnie zawiązanymi sznurówkami. Surowy porządek z czymś się Harry'emu kojarzył.

W sypialni łóżko zaopatrzone było w nienagannie naciągnięte białe prześcieradła, upchnięte po obu stronach pod materac tak, że trzeba by wręcz akrobatycznych wysiłków, aby wsunąć się w szparę między nimi i wejść pod „kołdrę”. Harry od początku pobytu w Australii przeklinał to komiczne posłanie w swoim pokoju w hotelu.

Zajrzał do łazienki. Na półce pod lustrem stała maszynka do golenia i krem, ustawione równiutko obok wody po goleniu, pasty do zębów, szczotki i szamponu. To wszystko. Żadnej toaletowej ekstrawagancji, stwierdził Harry, i nagle uświadomił sobie, co mu przypomina ta pedanteria: jego własne mieszkanie, kiedy przestał pić.

Nowe życie Harry'ego faktycznie od tego się zaczęło. Od prostego ćwiczenia dyscypliny, polegającego na tym, że wszystko ma swoje miejsce, swoją półkę czy szufladę, do której ma wrócić natychmiast po użyciu. Nawet jeden długopis nie leżał rzucony gdzieś przypadkiem, a w szafce nie pałętał się żaden zbędny bezpiecznik. Było to praktyczne, ale miało też rzecz jasna znaczenie symboliczne – słusznie, czy nie, ale wskaźnik poziomu chaosu w mieszkaniu był dla Harry'ego miernikiem stanu panującego ogólnie w życiu.

Poprosił Lebiego o przejrzenie szafy i komody w sypialni i do jego wyjścia wstrzymał się z otwarciem szafki toaletowej, wiszącej przy lustrze. Leżały starannie ułożone na dwóch górnych półkach i wskazywały wprost na niego niczym magazyn miniaturowych głowic: kilka tuzinów jednorazowych strzykawek.

Andrew Kensington mógł oczywiście cierpieć na cukrzycę i robić sobie zastrzyki z insuliny, lecz Harry wiedział, że tak nie jest. Gdyby zrujnowali pól domu, z pewnością zdołaliby odnaleźć skrytkę z narkotykami, proszkiem i innym sprzętem, ale to nie miało sensu. Harry już wiedział to, co chciał wiedzieć.

Dżyngischan nie kłamał, mówiąc, że Andrew to ćpun. Harry nie miał co do tego wątpliwości już wtedy, gdy znaleźli go w mieszkaniu Ottona. Zdawał sobie sprawę, że w klimacie, w którym najczęściej nosi się koszule i koszulki z krótkimi rękawami, policjant nie może pokazywać przedramion pełnych śladów po nakłuciach. Dlatego robi sobie zastrzyki w miejscach, gdzie ślady nie tak łatwo zauważyć, na przykład z tyłu łydek. A na łydkach i w zgięciach pod kolanami Andrew było ich pełno.


*

Andrew był klientem faceta o głosie Roda Stewarta, odkąd Dżyngischan pamiętał. Jego zdaniem Andrew to typ, który mógł zażywać heroinę, a jednocześnie dalej niemal normalnie funkcjonować zawodowo i społecznie.

– To akurat nie jest wcale tak niezwykłe, jak wielu osobom się wydaje – stwierdził Dżyngischan. – Kiedy Speedy okrężną drogą dowiedział się, że ten facet to policjant, wpadł w paranoję i chciał go zastrzelić, myślał, że gość go śledzi. Ale jakoś mu to przetłumaczyliśmy. Facet był przecież od wielu lat jednym z jego najlepszych klientów. Nigdy się nie targował, zawsze miał gotówkę, dotrzymywał umów, nic nie gadał, żadnych awantur. Nigdy nie spotkałem Aborygena, który by tak dobrze sobie radził z narkotykami. Cholera, nigdy nie spotkałem nikogo, kto by tak je tolerował!

Nigdy też nie widział, ani nie słyszał o tym, żeby Andrew rozmawiał z Evansem White'em.

– White nie ma nic wspólnego z tutejszymi klientami. To hurtownik i kropka. Ale słyszałem, że przez jakiś czas trochę handlował na ulicy gdzieś na King's Cross. Nie mam pojęcia, dlaczego. Przecież i tak nieźle zarabia. Ale najwyraźniej skończył z tym. Podobno miał jakieś kłopoty z dziwkami.

Dżyngis mówił otwarcie. Bardziej otwarcie niż by musiał, żeby ratować własną skórę. Mogłoby się wręcz wydawać, że to go nawet bawi. Musiał liczyć się z tym, że ze strony Harry'ego nic wielkiego mu nie grozi, dopóki mieli przynajmniej jednego z jego kolegów na liście klientów.

– Pozdrów go i powiedz, że chętnie znów go zobaczymy. Nie żywimy długo urazy – zakończył Dżyngischan z uśmiechem. – Oni zawsze wracają. Bez względu na to, kim są. Zawsze.


Harry wszedł do sypialni, w której Lebie bez widocznego entuzjazmu przerzucał bieliznę i jakieś papiery w szufladach.

– Znalazłeś coś ciekawego? – spytał Harry.

– Nie, nic szczególnego. A ty?

– Nie.

Popatrzyli na siebie.

– Chodźmy stąd.


Dozorca z St. George's Theatre był w jadalni. Zapamiętał Harry'ego z poprzedniego wieczoru. Powitał go niemal z ulgą.

– Naareszcie ktoś, kto nie będzie się wypytywał, jak to wszystko wyglądało. Przez caały dzień kręcili się tu dziennikarze. No i technicy od was. Ale oni mają swoją robotę. Naas nie dręczą.

– No, rzeczywiście mają tu co robić.

– Uf, tak. W nocy mało spałem, w końcu żona musiała mi dać swoją taabletkę. Człowiek nie powinien oglądać takich rzeczy. Ale wy chyba do tego przywykliście…

– No, to było trochę mocniejsze od spraw, z którymi mamy do czynienia na co dzień.

– Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam jeszcze wejść do tego poomieszczenia.

– O, to minie.

– Ale niech pan tylko posłucha, nie potrafię nawet powiedzieć „reekwizytornia”, mówię „poomieszczenie”. – Dozorca, zrozpaczony, kręcił głową.

– Tylko czas tu pomoże – stwierdził Harry. – Proszę mi wierzyć, ja coś o tym wiem.

– Mam nadzieję, że pan ma rację, konstablu.

– Proszę mi mówić Harry.

– Kawy, Harry?

Harry zgodził się na kawę i położył na stole pęk kluczy.

– No proszę – powiedział dozorca. – To klucze, które Rechtnagel poożyczył. Bałem się, że się nie znajdą i trzeba będzie wymieniać wszystkie zaamki. Gdzie je znaleźliście?

– W domu Ottona Rechtnagla.

– Co? Przecież on ich używał wczoraj wieczorem. Drzwi do jego gaarderoby…

– Nie myśl o tym. Ciekaw jestem, czy wczoraj za kulisami był ktoś jeszcze oprócz aktorów.

– Zobaczmy. Technik oświetleniowy, dwaj aasystenci sceniczni i dźwiękowiec. Nie było garderobianych ani charakteryzatorów, to nie jest wielka produkcja. Tak, to chyyba wszyscy. Podczas samego przedstawienia byli tylko asystenci i inni aktorzy. No i ja.

– I nikogo innego nie widziałeś?

– Nie – odparł dozorca z przekonaniem.

– A czy ktoś mógł wejść jakąś inną drogą niż tylnymi drzwiami albo tymi drzwiami z boku sceny?

– Jest jeszcze boczny korytarz na baalkonie. Wczoraj balkon był zamknięty, ale drzwi otwarte, bo oświetleniowiec tam siedzi. Porozmawiaj z nim.


Oświetleniowiec miał wytrzeszcz i wyglądał jak ryba głębinowa wyciągnięta przed chwilą na powierzchnię.

– Zaraz, zaraz! Przed przerwą siedział tam jakiś facet. Sprzedajemy bilety tylko na parter, jeśli widzimy, że nie będzie pełno, ale nie było nic dziwnego w tym, że tam siedział, bo balkonu się nie zamyka, nawet jeśli bilety sprzedawane są tylko na dół. Siedział całkiem sam w ostatnim rzędzie. Pamiętam, zdziwiłem się, że chce siedzieć tak daleko od sceny. Wprawdzie było dość ciemno, ale tak, widziałem go. Kiedy wróciłem po przerwie, to, jak mówiłem, już go nie było.

– Czy mógł wejść za kulisy tymi samymi drzwiami co ty?

– Hm… – Oświetleniowiec podrapał się w głowę. – Przypuszczam, że tak. Jeśli poszedł prosto do rekwizytorni, to mógł w zasadzie przejść niezauważony przez nikogo. Teraz, po zastanowieniu, mogę też powiedzieć, że facet nie wyglądał najfajniej. Taa… Czuję teraz, że coś w nim było. Coś, co cały czas mam w głowie, co mi się jakoś nie zgadza…

– Posłuchaj – powiedział Harry. – Wszystko dobrze, ale teraz pokażę ci zdjęcie…

– W tym facecie było coś jeszcze…

– …ale najpierw – przerwał mu Harry – chciałbym, żebyś spróbował wyobrazić sobie tego człowieka, którego widziałeś wczoraj. A kiedy zobaczysz zdjęcie, masz się nie zastana wiać, tylko powiedzieć pierwszą rzecz, jaka ci przyjdzie do głowy. Potem damy ci więcej czasu i ewentualnie będziesz mógł zmienić zdanie, ale teraz chodzi mi o twoją pierwszą reakcję. Jasne?

– Jasne. – Oświetleniowiec jeszcze bardziej wytrzeszczył wyłupiaste oczy i teraz wyglądał już jak żaba. – Jestem gotowy.

Harry wyjął zdjęcie.

– To on! – krzyknął technik natychmiast.

– Zastanów się przez chwilę i powiedz mi, co myślisz.

– Nie mam żadnych wątpliwości. Właśnie to próbowałem powiedzieć, konstablu. Że ten człowiek to czarnuch… Aborygen. To on.


Harry był zmęczony. Już miał za sobą ciężki dzień i próbował nie myśleć o jego dalszym ciągu. Kiedy asystent wpuścił go na salę, gdzie wykonywano sekcje, niewysoka, okrągła postać doktora Engelsohna pochylała się nad wielkim, tłustym ciałem kobiety leżącej na czymś w rodzaju stołu operacyjnego, nad którym wisiały duże lampy. Harry'emu wydawało się, że nie zniesie już tego dnia więcej tłustych kobiet. Poprosił asystenta o poinformowanie doktora, że przyszedł Holy, ten, który dzwonił wcześniej.

Engelsohn ze swoją kwaśną miną wyglądał jak wzór profesora szaleńca. Resztki włosów sterczały mu na wszystkie strony, a jasne kępki brody porozrzucane były na czerwonej świńskiej twarzy jakby przypadkiem.

– Słucham?

Harry zrozumiał, że profesor nie pamięta rozmowy telefonicznej, która miała miejsce dwie godziny wcześniej.

– Nazywam się Harry Holy. Dzwoniłem do pana z prośbą o pierwsze wyniki sekcji Andrew Kensingtona.

Wprawdzie w pomieszczeniu unosiło się mnóstwo zapachów nieznanych roztworów, lecz Harry wyczuł też, nie do pomylenia z niczym, zapach dżinu.

– A tak, oczywiście. Kensington. Przykra historia. Rozmawiałem z nim wiele razy. Oczywiście jeszcze za życia. Teraz leży w szufladzie niemy jak ostryga. – Engelsohn wskazał kciukiem za siebie.

– Nie wątpię, doktorze. Co pan znalazł?

– Niech pan posłucha, panie… jak to było… Holy, tak. Mamy tu kolejkę trupów i wszyscy marudzą, że każdy ma być pierwszy. To znaczy nie trupy marudzą, tylko śledczy. Ale każdy musi grzecznie czekać na swoją kolej. Takie są tu reguły. Żadnych oszustw, jasne? Kiedy więc rano zadzwonił do mnie wielki wódz McCormack we własnej osobie i oznajmił, że mamy się w pierwszej kolejności zająć jakimś samobójstwem, no to zacząłem się zastanawiać. Nie zdążyłem spytać McCormacka, ale może pan, panie Hogan, może mi wyjaśnić, dlaczego, na miłość boską, ten Kensington jest taki wyjątkowy?

Pogardliwie poruszył głową i zionął na Harry'ego kolejną porcją powietrza przesyconego dżinem.

– No cóż, mamy nadzieję, że na to pan nam odpowie, doktorze. Czy on jest wyjątkowy?

– Wyjątkowy? Co pan rozumie przez wyjątkowy? Czy ma trzy nogi, cztery płuca albo sutki na plecach?

Harry był zmęczony. W tej chwili najmniej było mu potrzeba zapijaczonego patologa, który robił trudności, bo miał wrażenie, że depcze mu się po piętach. Ludzie z dyplomami uniwersyteckimi często miewają wrażliwsze pięty niż inni.

– Czy znalazł pan coś niezwykłego? – Harry próbował sformułować myśl inaczej.

Engelsohn spojrzał na niego lekko zamglonym wzrokiem.

– Nie – odparł. – Nie było nic niezwykłego. Nic ani trochę niezwykłego.

Doktor dalej patrzył na niego, lekko kołysząc głową, i Harry zrozumiał, że jeszcze nie skończył mówić. Zrobił tylko artystyczną pauzę, która jego zamroczonemu alkoholem umysłowi z pewnością nie wydawała się równie rozwlekła jak Harry'emu.

– U nas nie jest rzeczą niezwykłą – podjął w końcu doktor – że zwłoki są przesiąknięte narkotykami. Heroiną, tak było w tym przypadku. Niezwykłe było to, że to policjant. Ale ponieważ rzadko nam się zdarza mieć na stole pańskich kolegów po fachu, to nie jestem w stanie stwierdzić, do jakiego stopnia niezwykłe.

– Co było przyczyną zgonu?

– Nie mówił pan, że to pan go znalazł? Jak się panu wydaje, na co się umiera, kiedy się zwisa z sufitu z szyją okręconą przewodem? Na koklusz?

W Harrym powoli zaczynało się gotować. Na razie jednak trzymał fason.

– To znaczy, że on umarł od braku tlenu, nie z przedawkowania?

– Bingo, Hogan.

– Okej. Następne pytanie dotyczy czasu zgonu.

– Powiedzmy, że nastąpił między północą a drugą w nocy.

– Bardziej dokładnie nie potrafi pan określić?

– A będzie pan szczęśliwszy, jeśli powiem, że cztery po pierwszej? – Już i tak czerwona twarz doktora poczerwieniała jeszcze bardziej. – Jeśli tak, to niech będzie cztery po pierwszej.

Harry kilka razy głęboko odetchnął.

– Przepraszam, jeśli wyrażam się… jeśli mogę wydać się bezczelny, doktorze, ale mój angielski nie zawsze jest całkiem taki…

– …jak powinien być – dokończył za niego doktor Engelsohn.

– No właśnie. Pan jest bez wątpienia bardzo zajętym człowiekiem, doktorze, nie będę więc panu dłużej przeszkadzał, tylko upewnię się, że pan zrozumiał, co mówił McCormack o tym, że wyniki z tej sekcji nie mają pójść zwykłą drogą służbową, tylko trafić bezpośrednio do niego.

– Tak się nie da. Akurat co do tego instrukcje są jasne, Hogan. Może pan pozdrowić ode mnie McCormacka i mu to przekazać.

Mały szalony profesorek stanął na szeroko rozstawionych nogach, pewny siebie, z rękami założonymi na piersiach. Oczy zabłysły mu żądzą walki.

– Instrukcje? Nie wiem, jaki status mają instrukcje policji w Sydney, ale tam, skąd jestem, instrukcje są po to, żeby ludzie wiedzieli, co mają robić, kiedy szef im tego nie mówi – oświadczył Harry.

– Niech pan o tym zapomni, Horgan. Najwyraźniej etyka zawodowa nie jest mocną stroną w waszym biurze. Wątpię więc, żeby dyskusja z panem na ten temat mogła być w jakimkolwiek stopniu owocna. Skończmy na tym i pożegnajmy się, panie Horgan.

Harry nie ruszał się z miejsca.

– Co pan o tym myśli? – spytał doktor Engelsohn zniecierpliwiony.

Harry patrzył na człowieka, któremu wydawało się, że nie ma już nic do stracenia. Alkoholik w średnim wieku i o średnich kwalifikacjach, pozbawiony jakichkolwiek widoków na awans czy karierę, nie bał się już nikogo ani niczego. Bo co właściwie mogli mu zrobić? Ale dla Harry'ego był to najdłuższy i najgorszy dzień w życiu, miał już wszystkiego dość. Złapał doktorka za kołnierz białego fartucha i podniósł do góry.

Trzasnęły szwy.

– Co ja o tym myślę? Myślę, że najpierw należałoby panu pobrać krew, a dopiero później rozmawiać o etyce zawodowej, doktorze Engelsohn. Uważam, że powinniśmy porozmawiać o tym, ile osób może zaświadczyć, że był pan pijany podczas wykonywania sekcji Inger Holter. Uważam, że powinniśmy porozmawiać z kimś, kto pracuje w miejscu, gdzie etyka zawodowa jest mocną stroną. Z kimś, kto może pana wylać, nie tylko stąd, lecz z każdej innej pracy, w której wymagana jest licencja lekarza. Co pan na to, doktorze Engelsohn? Co pan teraz sądzi o moim angielskim?

Doktor Engelsohn uznał, że angielski Harry'ego jest najzupełniej w porządku, i po krótkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że tym razem wyjątkowo jego raport nie musi przejść drogą służbową.

13

Basen w parku Frogner i przebudzenie starego wroga


McCormack siedział obrócony do Harry'ego plecami i wyglądał przez okno. Na dworze słońce już zachodziło, lecz wciąż jeszcze między drapaczami chmur i żywą zielenią Królewskich Ogrodów Botanicznych dawało się dostrzec pasek kuszącego błękitnego morza. Harry miał sucho w ustach i czuł nadciągający ból głowy. Przez ponad trzy kwadranse wygłaszał ciągły, niemal niczym nieprzerwany monolog. Opowiadał o Ottonie Rechtnaglu, Andrew Kensingtonie, heroinie, The Cricket, oświetleniowcu, Engelsohnie, krótko mówiąc, o wszystkim, co się wydarzyło.

McCormack złożył razem koniuszki palców obu dłoni. Od dłuższego czasu milczał.

– Wiedziałeś, że daleko stąd, w Nowej Zelandii, mieszka najgłupszy naród na świecie? – odezwał się teraz. – Nowozelandczycy żyją sami na wyspie, nie mając dookoła żadnych sąsiadów, którzy z jakiegoś powodu mogliby ich dręczyć. Otacza ich tylko mnóstwo wody. A mimo to ludzie z tej wyspy uczestniczyli we wszystkich większych wojnach w tym stuleciu. Żaden inny kraj, nawet Rosja Sowiecka podczas drugiej wojny światowej, nie stracił tylu młodych mężczyzn na wojnie w stosunku do liczby ludności. Nadmiar kobiet w Nowej Zelandii stał się legendą. A skąd u Nowozelandczyków ta ich wojowniczość? Z chęci niesienia pomocy, stawania za innych. Ci dobroduszni naiwniacy nie walczyli nawet na własnym polu bitwy, tylko wsiadali na statki, do samolotów, żeby umrzeć jak najdalej od domu. Pomagali aliantom w walkach przeciwko Niemcom i Włochom, Koreańczykom z Południa przeciwko Koreańczykom z Północy i Amerykanom przeciwko Japończykom i Wietnamczykom. Jednym z tych idiotów był mój ojciec. – McCormack odwrócił się od okna, siedział teraz twarzą w twarz z Harrym. – Ojciec opowiedział mi pewną historię o artylerzystach z jego statku podczas bitwy z Japończykami pod Okinawą w czterdziestym piątym. Japończycy zaczęli wypuszczać kamikadze, a ci atakowali formacją, która miała własną taktykę. Nazywali ją „spadanie na wodę jak płatek maku”. I tak właśnie robili. Najpierw nadlatywał jeden samolot, a jeśli został zestrzelony, za nim przylatywały dwa inne. Następnie cztery i tak dalej, i tak dalej w pozornie niemającej końca piramidzie nurkujących samolotów. Wszyscy na pokładzie statku mojego ojca byli śmiertelnie przerażeni. To przecież było czyste szaleństwo, ci piloci, którzy zgadzali się na śmierć, byle tylko mieć pewność, że ładunek bomb trafi w miejsce przeznaczenia. Jedynym sposobem na ich zatrzymanie była artyleria przeciwlotnicza i jak najgęściejsza ściana pocisków. Najmniejsza dziura w takiej ścianie i Japończycy już lecieli nad nimi. Obliczano, że jeśli jakiegoś samolotu nie uda się zestrzelić w ciągu dwudziestu sekund od momentu, gdy wszedł w zasięg strzałów, to już za późno, najprawdopodobniej zdoła wpaść na statek. Artylerzyści wiedzieli, że muszą trafiać za każdym razem, a naloty czasami trwały cały dzień. Ojciec opisywał regularny huk dział i wysoki, narastający świst nadciągających samolotów. Mówił mi, że słyszał je co noc do końca życia.

Ostatniego dnia walki stał na mostku i patrzył, jak jeden z samolotów, przedarłszy się przez zabezpieczającą linię ognia, skierował się wprost na ich statek. Armaty waliły, lecz samolot nieubłaganie się zbliżał. Wyglądało to tak, jakby stał na niebie i powiększał się z sekundy na sekundę. W końcu mogli wyraźnie dostrzec kokpit i zarys sylwetki siedzącego w środku pilota. Granaty z samolotu zaczęły uderzać o po kład statku. W tej samej chwili celne pociski artylerii przeciwlotniczej rozerwały skrzydła i kadłub samolotu. Odpadł ogon, a potem jak na zwolnionym filmie samolot rozsypał się na cząstki. A na koniec mały kawałeczek z turbiną uderzył w pokład, ciągnąc za sobą warkocz ognia i czarnego dymu. Inni artylerzyści już ustawiali się na nowe cele, gdy jeden z facetów na wieżyczce tuż pod mostkiem, młody kapral, którego ojciec znał, gdyż obaj pochodzili z Wellington, z uśmiechem opuścił stanowisko, pomachał ojcu i powiedział: „Gorąco dzisiaj”. Potem wyskoczył za burtę i zniknął. Być może sprawiło to światło, lecz McCormack nagle wydał się Harry'emu stary.

– Gorąco dzisiaj – powtórzył McCormack.

– Ludzka natura to wielki ciemny las, sir.

McCormack kiwnął głową.

– Słyszałem to już wcześniej, Holy, i być może to prawda. Zrozumiałem, że zdążyliście się dobrze poznać z Kensingtonem. Słyszałem również, że w opinii niektórych należałoby zbadać rolę Andrew Kensingtona w tej sprawie. A co ty o tym myślisz, Holy?

Harry spojrzał na swoje ciemne spodnie. Wygniotły się od długiego leżenia w walizce i miały krzywo zaprasowany kant.

– Nie wiem, co o tym myślę, sir.

McCormack wstał i zaczął swoją zwykłą rundę pod oknem, którą Harry już znał.

– Przez całe swoje życie byłem policjantem, Holy. Ale wciąż patrzę na kolegów wokół mnie i zastanawiam się, co sprawia, że ludzie decydują się walczyć na cudzej wojnie. Co ich napędza? Kto godzi się na stykanie się z takim cierpieniem, byle tylko inni osiągnęli coś, co uważają za sprawiedliwość? Głupcy, Holy. Czyli my. Jesteśmy pobłogosławieni tak wielką głupotą, że wydaje nam się, że możemy coś osiągnąć. Rozszarpują nas na strzępy, niszczą, aż wreszcie pewnego dnia wskakujemy do morza, ale aż do tej chwili w naszej bezgranicznej głupocie wierzymy, że ktoś nas potrzebuje. A jeśli pewnego dnia odkryjesz, że to iluzja, i tak będzie za późno, bo już zostałeś policjantem, już stoisz w okopie i nie masz żadnej możliwości odwrotu. Możemy się jedynie zastanawiać, co też, u diabła, się stało akurat w chwili, kiedy dokonaliśmy złego wyboru. Jesteśmy skazani na to, aby przez resztę życia uszczęśliwiać innych na siłę, skazani na niepowodzenie. Ale prawda jest na szczęście bardzo względną rzeczą, i zmienną. Naginamy ją tak, aby znalazło się na nią miejsce w naszym życiu, a przynajmniej na jakąś jej część. Czasami żeby zyskać trochę spokoju ducha, wystarczy złapać jednego bandytę. Ale wszyscy wiedzą, że niezdrowo jest zbyt długo zajmować się niszczeniem szkodników. Można posmakować własnej trucizny.

Jaki jest więc sens, Holy? Tamten człowiek przez całe swoje życie obsługiwał działo, a teraz nie żyje. Co więcej jest do powiedzenia? Prawda jest względna. Ludziom, którzy sami tego nie przeżyli, niełatwo zrozumieć, co mogą zrobić z człowiekiem ekstremalne przeżycia. Mamy psychiatrów sądowych, którzy usiłują ustawić w jednej linii chorych i kryminalistów, i naginają prawdę tak, aby pomieściła się w ich teoretycznym modelowym świecie. Mamy system sądowy, co do którego możemy mieć w najlepszym razie nadzieję, że usunie jednego czy drugiego destrukcyjnego człowieka z ulicy, i dziennikarzy, którzy pragną być postrzegani jako idealiści, ponieważ pełzną w górę, ujawniając łamanie przez innych zasad gry, w przekonaniu, że w ten sposób chronią coś w rodzaju sprawiedliwości. Ale prawda? – powiedział z naciskiem McCormack. – Prawda jest taka, że nikt nie utrzyma się z prawdy i dlatego nikogo ona nie interesuje. Prawda, którą tworzymy, jest po prostu sumą tego, co służy ludziom, w zależności od tego, jaką posiadają władzę.

Wbił oczy w Harry'ego.

– Kto więc jest zainteresowany prawdą o Andrew Kensingtonie? Komu posłuży to, że wyrzeźbimy brzydką, powykręcaną prawdę z ostrymi, niebezpiecznymi zadrami, która nigdzie się nie pomieści? Na pewno nie szefowi policji. Na pewno nie politykom z zarządu miasta. Nie tym, którzy walczą o prawa Aborygenów. Nie związkowi zawodowemu policjantów. Nie naszym ambasadom. Nikomu. A co ty na to?

Harry miał ochotę odpowiedzieć: krewnym Inger Holter, ale ugryzł się w język. McCormack zatrzymał się przy portrecie młodej królowej Elżbiety II.

– Wolałbym, żeby to, co mi opowiedziałeś, pozostało między nami, Holy. Rozumiesz chyba, że tak będzie najlepiej?

Harry zdjął z nogawki długi rudy włos.

– Rozmawiałem już z biurem burmistrza – ciągnął McCormack. – Żeby nikomu nie wydało się to dziwne, sprawa Inger Holter jeszcze przez pewien czas będzie miała priorytet. Jeśli nie znajdziemy nic więcej, ludzie po pewnym czasie przyjmą do wiadomości, że młodą Norweżkę zabił klaun. Kto zabił klauna, może być trudne do stwierdzenia, wiele jednak wskazuje na crime passionel, zabójstwo z zazdrości. Może w grę wchodził tajemniczy zdradzony kochanek, kto wie? W takich wypadkach ludzie godzą się, by winnemu zbrodnia uszła na sucho. Wprawdzie nic nigdy nie zostanie potwierdzone, lecz poszlaki są wyraźne, a po kilku latach cała sprawa pójdzie w zapomnienie. Postać seryjnego mordercy to była jedynie teoria, nad którą policja przez jakiś czas pracowała, lecz w końcu ją odrzuciła.

Harry szykował się do odejścia. McCormack chrząknął.

– Piszę to zaświadczenie, Holy. Prześlę je komendantowi policji w Oslo po twoim wyjeździe. Wyjeżdżasz jutro, prawda?

Harry skinął mu głową i wyszedł.


Lekka wieczorna bryza nie łagodziła bólu głowy, a spokojna ciemność nie czyniła wcale obrazu przyjemniejszym. Harry bez celu błąkał się ulicami. W Hyde Park jakieś nieduże zwierzątko przebiegło przez ścieżkę. W pierwszej chwili wziął je za szczura, ale potem wyraźniej zobaczył otulonego futerkiem łobuza, przyglądającego mu się ślepkami, w których odbijały się światła parkowych latarni. Nigdy wcześniej nie widział takiego zwierzęcia, uznał, że to musi być opos. Zwierzak wyraźnie się go nie bał. Węszył raczej zaciekawiony, wydając z siebie przy tym dziwaczne, pełne skargi odgłosy.

Harry przykucnął przy nim.

– Ty też się zastanawiasz nad tym, co właściwie robisz w środku tego wielkiego miasta? – spytał.

Zwierzak w odpowiedzi przechylił łepek.

– Jak myślisz, spadamy jutro do domu? Ty do swojego lasu, a ja do swojego?

Opos uciekł. Nie dał się namówić na żaden wspólny wypad. On mieszkał dokładnie tutaj, w parku, wśród samochodów, ludzi i śmietników.

Harry dotarł do Woolloomooloo. Dzwonili z ambasady, miał oddzwonić. Co myśli Birgitta? Niewiele mówiła. A on nie pytał. Nie uprzedziła go o urodzinach, może uważała, że mógłby wymyślić coś głupiego, nacisnąć zbyt mocno, podarować jej zbyt drogi prezent albo powiedzieć coś niepotrzebnego, tylko dlatego, że to miał być ich ostatni wieczór, a nim powodowałyby wyrzuty sumienia z powodu wyjazdu. Pomyślała być może: „Jaki to ma sens?”.

Tak jak Kristin po powrocie z Anglii do Oslo.


Spotkali się w restauracji na powietrzu na Frogner. Kristin powiedziała mu, że zostaje w domu przez dwa miesiące. Była opalona, wesoła i uśmiechała się nad szklanką piwa swoim dawnym uśmiechem, a on wiedział dokładnie, co ma mówić i robić. To było jak granie na pianinie starej piosenki, którą, jak ci się wydawało, zapomniałeś. W głowie panowała pustka, ale palce odnajdywały dźwięki. Dużo wypili, ale to było jeszcze zanim Harry'emu chodziło wyłącznie o upicie się, więc pamiętał również dalszy ciąg. Pojechali tramwajem do miasta, a Kristin swoim uśmiechem wepchnęła ich oboje do kolejki do klubu Sardines. Nocą, spoceni od tańca, znów pojechali taksówką na Frogner, przeszli przez plot ogradzający baseny kąpielowe i na szczycie dziesięciometrowej wieży, górującej nad pustym parkiem, wypili butelkę wina, którą Kristin miała w torbie. Patrzyli na miasto i opowiadali sobie, kim będą. Jak zwykle przyszłość miała wyglądać inaczej niż ostatnio. Potem ujęli się za ręce i z rozbiegu skoczy li. Harry, spadając, przez cały czas miał w uszach przenikliwy krzyk Kristin, niczym cudowny wymykający się spod kontroli alarm przeciwpożarowy. Śmiał się głośno na brzegu basenu, kiedy wynurzyła się z wody i przyszła do niego w sukience lepiącej się do ciała.

Następnego dnia rano obudzili się stuleni w jego łóżku, spoceni, skacowani i podnieceni. Harry otworzył drzwi na balkon i wrócił do łóżka z niepohamowaną erekcją, którą Kristin przyjęła z radością. Kochał się z nią bezrozumnie, mądrze i gorąco, a głosy dzieci bawiących się na podwórzu zamilkły, kiedy dźwięk alarmu przeciwpożarowego rozległ się znów.

Dopiero później Kristin zadała tamto niepojęte pytanie:

– Jaki to ma sens?

Jaki to miało sens, skoro i tak między nimi nic już nie mogło być? Skoro ona miała wrócić do Anglii, skoro on był takim egoistą, skoro tak bardzo różnili się od siebie i mieli się nigdy nie pobrać, nie spłodzić dzieci i nie zbudować razem domu? Skoro to donikąd nie prowadziło?

– Czy te ostatnie dwadzieścia cztery godziny same w sobie nie są odpowiednim powodem? – spytał Harry. – A jeśli jutro znajdą ci guz w piersi, to jaki będzie wtedy sens? A jeśli będziesz siedzieć we własnym domu z dziećmi z podsinionym okiem i nadzieją, że twój mąż zasnął, zanim pójdziesz do łóżka, to jaki to będzie miało sens? Naprawdę jesteś pewna, że zdołasz schwytać szczęście za pomocą swojego misternego planu?

Powiedziała wtedy, że jest niemoralnym, płytkim hedonistą i że jej w życiu chodzi o coś więcej niż samo pieprzenie.

– Rozumiem, że pragniesz całej tej reszty – odparł Harry – ale czy naprawdę wszystko, co robisz, musi być krokiem na drodze prowadzącej do nirwany w różowym domowym zaciszu? Kiedy pójdziesz do domu starców, to nie będziesz pamiętać koloru serwisu, który dostałaś w prezencie ślubnym, ale założę się, że zapamiętasz ten skok z wieży i to, że kochaliśmy się później na brzegu basenu.

Właściwie to ona z nich dwojga zaliczała się do cyganerii, miała być niekonwencjonalna i używać życia, a tymczasem zanim wyszła, trzaskając drzwiami, na koniec oświadczyła, że on nic nie rozumie i że najwyższa pora, aby wreszcie dorósł.


– Jaki to ma sens? – zawołał Harty, aż odwróciła się jakaś para, mijająca go na Harmer Street.

Czy Birgitta również nie dostrzegała tego sensu? Bała się zbyt mocno zaangażować, ponieważ on miał już jutro wyjechać? Czy dlatego wolała uczcić swoje urodziny telefonem ze Szwecji? Oczywiście, powinien był spytać ją o to wprost, lecz, tak, jaki to ma sens?

Czuł się straszliwie zmęczony i wiedział, że nie zaśnie. Zawrócił więc i wszedł do baru. W lampach na suficie leżały martwe owady, a pod ścianami stały automaty do gry. Znalazł stolik przy oknie i postanowił, że nic nie zamówi, dopóki kelner sam go nie zauważy. Chciał po prostu trochę tu posiedzieć.

Kelner jednak przyszedł i spytał, czego sobie życzy, a Harry długo wpatrywał się w kartę napojów, aż wreszcie zamówił colę. Prosił Birgittę, żeby poszła na pogrzeb Andrew. Powiedziała, że oczywiście, pójdzie.

W szybie widział swoje podwójne odbicie i pomyślał, że Andrew powinien tu teraz być. Miałby wtedy z kim porozmawiać. Gdyby to był kryminał w telewizji, być może pokazywaliby napisy, Harry i ojciec patrzyliby na nie, a matka, która nic nie zrozumiała, zadawałaby idiotyczne pytania. Ale to nie był kryminał i to Harry nic nie zrozumiał.

Czy Andrew próbował mu powiedzieć, że to Otto Rechtnagel zamordował Inger Holter? A jeśli tak, to dlaczego? Czy istnieje coś tak absurdalnie komicznego jak tłumione skłonności heteroseksualne? I czy może się z nich zrodzić seryjny morderca, który mści się na jasnowłosych dziewczynach? Dlaczego Harry nie zrozumiał tego, co Andrew chciał mu pokazać? To wprowadzenie, dziwaczne uwagi, oczywiste kłamstwo o świadku z Nimbin, który widział White'a. Czyż to wszystko nie miało służyć odciągnięciu go od White'a i nakłonieniu do uważniejszego obserwowania?

Andrew sam zadbał o włączenie go do sprawy razem z cudzoziemcem, którego, jak sądził, będzie mógł kontrolować. Dlaczego jednak sam nie zatrzymał Ottona Rechtnagla? Jakie związki ich łączyły, że chciał wykorzystać Harry'ego jako pośrednika? Czyżby Otto i Andrew byli kochankami? Czy to dlatego? Czy to Andrew złamał serce Ottonowi? Jeśli tak, to dlaczego miałby Ottona zabić akurat wtedy, kiedy planowali jego zatrzymanie? Dlatego, że Andrew miał inny plan? Że chciał powstrzymać Ottona, ale w taki sposób, by nie ujawniać swojej roli kochanka? Chciał na przykład, by to Harry wskazał Ottona, a później, podczas błyskawicznie zorganizowanego zatrzymania albo „podczas ucieczki” zabiłby Ottona „w obronie własnej”? Może coś takiego. Harry smakował takie rozwiązanie, ale uznał, że ma podły smak. Gdyby to było prawdą, Otto przez cały czas byłby skazany na śmierć. Ponieważ jednak Andrew leżał w szpitalu, gdy rozwiązali zagadkę, wszystko potoczyło się zbyt prędko i pierwotnego planu nie dało się zrealizować. „Daj mi dwa dni”, powiedział Andrew.

Harry odprawił chwiejącą się na nogach pijaną kobietę, która chciała się przysiąść do jego stolika.

No dobrze, ale dlaczego Andrew po morderstwie popełnił samobójstwo? Przecież mogło mu ujść na sucho. Ale czy na pewno? Oświetleniowiec go widział, Harry wiedział o jego przyjaźni z Ottonem i Andrew pewnie nie miał żadnego alibi na chwilę, w której dokonano zbrodni.

Czyli że jednak przyszedł czas na napisy końcowe? Cholera, chyba nie! Chwileczkę.

Harry mógł ostatecznie pojąć, że Andrew wymyśliłby zaaranżowanie na przykład takiej sytuacji, w której Otto zostałby zastrzelony podczas nieudanej próby jego aresztowania. Aresztowanie, które Otto by przeżył, łączyłoby się z głośną sprawą, na którą rzuciłyby się media. Andrew ryzykowałby, że wszystko wyszłoby na jaw. Po nagłówkach „Czarny śledczy ekskochankiem seryjnego mordercy” życie nie mogłoby już być takie jak dawniej. Poza tym możliwe, że Andrew dręczyło poczucie winy, czuł się osobiście odpowiedzialny za to, że wcześniej sam nie powstrzymał Ottona. Dlatego skazał go na karę, jakiej sądy w Australii nie mogą nałożyć. Na śmierć.

Możliwości zaaranżowania fikcyjnej strzelaniny bez świadków absolutnie istniały. Czym innym było wykręcenie się od regularnego morderstwa.

Harry poczuł powarkiwanie w brzuchu.

Andrew podjął szalone ryzyko, żeby rozprawić się z Ottonem, zanim Harry i reszta pochwycą go w swoje szpony. A poza tym, czy to ma jakikolwiek sens, że ktoś ćwiartuje byłego kochanka po to, by ukryć swoje seksualne skłonności w mieście, w którym w zasadzie każdego uważa się za odmieńca, dopóki nie udowodni, że jest inaczej? I czy ma sens to, że sam sobie później odebrał życie?

Ból głowy narastał stopniowo, a teraz Harry miał uczucie, że ktoś używa jej jako tarana. W deszczu iskier wybuchającym gdzieś za oczami starał się trzymać jednej myśli naraz, nieustannie jednak napływała jakaś nowa, która odpychała tę poprzednią. Może McCormack miał rację, może to po prostu zbyt upalny dzień dla wstrząśniętej duszy. Harry nie miał siły myśleć, że może być inaczej, że kryje się za tym coś więcej, że Andrew Kensington miał jeszcze gorsze tajemnice, jeszcze więcej powodów do ucieczki, aniżeli obejrzenie się od czasu do czasu za męskim tyłkiem.

Padł na niego jakiś cień. Podniósł wzrok. Głowa kelnera przesłaniała światło i widać było tylko zarys jego postaci. Harry'emu wydało się, że z ust wystaje mu sinoczarny język Andrew.

– Coś jeszcze, sir?

– Widzę, że macie tu drinka, który nazywa się Black Snake.

– Jim Beam i cola.

W żołądku rozlegało się teraz dzikie ujadanie.

– Świetnie, proszę o podwójny Black Snake bez coli.


Harry zabłądził. Przed nim znajdowały się schody, za nimi woda i jeszcze więcej schodów. Poziom chaosu wzrastał, czubki masztów w zatoce przechylały się raz w jedną, raz w drugą stronę. Nie miał pojęcia, w jaki sposób znalazł się na tych schodach. Postanowił, że pójdzie do góry. „W górę jest lepiej”, powtarzał zawsze jego ojciec.

Nie obyło się bez problemów, lecz przytrzymując się ścian domów, zdołał dostać się na górę. Na tabliczce zobaczył napis „Challis Avenue”, ale nic mu to nie powiedziało, ruszył więc dalej prosto. Próbował spojrzeć na zegarek, lecz go nie znalazł. Było ciemno, a ulice były prawie wyludnione. Harry uznał więc, że jest późno. Po pokonaniu kolejnych schodów postanowił, że dość już sportu, i skręcił w prawo w Macleay Street. Musiał iść już długo, bo piekły go podeszwy stóp. A może biegł? Rozdarcie na lewym kolanie spodni mówiło, że być może się przewrócił. Minął kilka barów i restauracji, wszystkie były zamknięte. Ale w kilkumilionowym mieście jak Sydney można chyba dostać coś do picia nawet o tak późnej porze? Wyszedł na ulicę, kiwnął ręką na żółtą taksówkę ze światełkiem na dachu. Samochód zahamował, ale kierowca zmienił zdanie i pojechał dalej.

Cholera, czyżbym tak strasznie wyglądał? – pomyślał Harry i zaśmiał się serdecznie.

Nieco dalej na ulicy zaczął spotykać ludzi. Dochodził do niego rosnący hałas głosów, samochodów i muzyki, a gdy okrążył róg, nagle zorientował się, gdzie jest. Można mówić o szczęściu, dotarł do Królewskiego Skrzyżowania! Przed nim rozciągała się mrugająca światłami, hałaśliwa Darlinghurst Road. Teraz wszelkie możliwości stanęły przed nim otworem.

W pierwszym barze, do którego próbował wejść, odmówiono mu wstępu, ale do niewielkiej chińskiej knajpki już go wpuszczono. Podano mu whisky w dużym plastikowym kubku. W środku było ciasno i ciemno, panował nieznośny hałas automatów do gry, więc wlawszy w siebie całą zawartość kubka, szybko wrócił na ulicę. Przytrzymując się słupa, przyglądał się samochodom sunącym obok i próbował odepchnąć mgliste wspomnienie o tym, jak wcześniej tego wieczoru w jakimś barze zwymiotował na podłogę.

Kiedy tak stał, poczuł nagle stukanie w plecy. Odwrócił się i zobaczył wielkie czerwone usta, a gdy się uchyliły, brak jednego zęba, kła.

– Słyszałam o Andrew. Bardzo mi go żal – odezwała się właścicielka ust i dalej żuła gumę. To była Sandra.

Harry próbował powiedzieć parę rzeczy, lecz najwyraźniej musiał mieć jakieś kłopoty z dykcją, bo Sandra popatrzyła na niego zdziwiona.

– Jesteś wolna? – spytał w końcu.

Sandra roześmiała się.

– Owszem, ale ty się chyba do tego nie nadajesz.

– A taki jest warunek? – spytał Harry po długim wysiłku.

Sandra rozejrzała się dokoła. Harry'emu wydało się, że dostrzega wśród cieni kawałek gładkiego garnituru. Teddy Mongabi z pewnością nie mógł być daleko.

– Posłuchaj, jestem teraz w pracy. Może powinieneś wrócić do domu i trochę się przespać? Porozmawiać możemy jutro.

– Zapłacę. – Harry zaczął wyciągać portfel.

– Schowaj to. – Sandra wepchnęła mu go z powrotem do kieszeni. – Pójdę z tobą i będziesz musiał mi trochę zapłacić, ale nie tutaj, okej?

– Chodźmy do mojego hotelu. Jest tuż za rogiem. To Crescent Hotel – powiedział Harry.

Sandra wzruszyła ramionami.

– Jak chcesz.

Po drodze zajrzeli jeszcze do sklepu z alkoholem, gdzie Harry kupił dwie butelki Jima Beama.

Kiedy weszli do recepcji, nocny portier w Crescent zmierzył Sandrę wzrokiem od stóp do głów. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale Harry go uprzedził.

– Nie widziałeś nigdy policjantki w przebraniu?

Portier, młody Azjata w garniturze, uśmiechnął się niepewnie.

– No to zapomnij, że w ogóle ją widziałeś, i daj mi klucz. Czeka nas robota do wykonania.

Harry miał wątpliwości, czy portier kupił jego bełkotliwe wyjaśnienia, ale w każdym razie bez protestów wydał mu klucze.

W pokoju Harry otworzył minibar i wyjął z niego wszystko, co tylko zawierało alkohol.

– To dla mnie – powiedział, wybierając miniaturową butelkę Jima Beama. – A resztę możesz sobie wziąć.

– Naprawdę musisz lubić whisky – stwierdziła Sandra i otworzyła piwo.

Harry popatrzył na nią lekko zdziwiony.

– Muszę lubić? – spytał.

– Większość ludzi wybiera raczej różne rodzaje trucizny. Dla pewnej odmiany, prawda?

– Ach, tak? A ty pijesz?

– Właściwie nie – odpowiedziała nie od razu Sandra. – Próbuję przestać. Jestem na kuracji.

– Właściwie nie – powtórzył Harry. – A więc nie wiesz, o czym mówisz. Widziałaś Zostawić Las Vegas z Nicolasem Cage'em?

– Co?

– Nieważne. To w zasadzie miała być opowieść o alkoholiku, który postanowił zapić się na śmierć. Akurat w to mogłem uwierzyć. Problem polegał na tym, że facet pił wszystko, co mu wpadło w ręce. Dżin, wódkę, whisky, burbona, brandy, wszystko. To w porządku, jeśli nie masz innego wyboru. Ale ten gość miał najlepiej zaopatrzoną budę z alkoholem w Las Vegas, mnóstwo kasy i żadnych preferencji. Żadnych pieprzonych preferencji! Nigdy nie spotkałem alkoholika, któremu wszystko jedno, co pije. Jak już raz znalazłaś swoją truciznę, to się jej trzymasz, prawda? A on dostał nawet nominację do Oscara.

Harry odchylił głowę, opróżnił miniaturową butelkę i otworzył drzwi na balkon.

– I jak to się skończyło? – spytała Sandra.

– Zapił się na śmierć.

– Chodzi mi o to, czy zdobył Oscara.

– Weź jedną butelkę i przyjdź tutaj. Chcę, żebyś posiedziała na balkonie i popatrzyła na miasto. Akurat przeżyłem deja vu.

Sandra wzięła dwa kieliszki i butelkę i usiadła przy Harrym, opierając się plecami o ścianę.

– Zapomnijmy na moment o tym, co ten diabeł zrobił za życia. Wypijmy za Andrew Kensingtona! – Harry nalał do kieliszków.

Wypili w milczeniu i Harry zaczął się śmiać.

– Weź na przykład tego faceta z The Band, Richarda Manuela. Miał poważne problemy nie tylko z piciem, lecz z… no, z życiem. W końcu nic mu się już dłużej nie chciało i powiesił się w hotelowym pokoju. W domu znaleziono dwa tysiące butelek jednej i tej samej marki: Grand Marnier. Tylko to, pojmujesz? Pieprzony likier pomarańczowy! To był człowiek, który znalazł swoją truciznę. Nicolas Cage – phi! Naprawdę w dziwnym świecie żyjemy…

Wskazał ręką na pogodne niebo nad Sydney, wypili znów. Harry zamrugał gwałtownie, gdy Sandra dotknęła ręką jego policzka.

– Posłuchaj, Harry, muszę wracać do pracy. Wydaje mi się, że jesteś już gotowy, żeby iść do łóżka.

– A ile kosztuje cała noc? – Harry nalał sobie jeszcze whisky.

– Wydaje mi się, że…

– Zostań. Wypijemy, a potem to zrobimy. Obiecuję, że się będę sprężał – zachichotał.

– Nie, Harry, ja już idę. – Sandra stanęła z rękami założonymi na piersi.

Harry wstał, ale stracił równowagę i zrobił dwa kroki w tył w stronę poręczy balkonu, zanim Sandra go złapała. Objął jej kruche plecy, ciężko się na niej oparł i szepnął:

– Nie możesz mnie trochę popilnować, Sandro? Tylko dzisiaj. Dla Andrew. Co ja gadam? Zrób to dla mnie.

– Teddy zacznie się niepokoić, co się ze mną…

– Teddy dostanie swoje pieniądze i będzie trzymał gębę na kłódkę. Tak cię proszę.

Sandra zawahała się, ale w końcu westchnęła:

– No, dobrze, ale najpierw rozbierz się z tych szmat, panie Holy.

Przeprowadziła go do łóżka, zdjęła mu buty i spodnie, koszulę w cudowny sposób zdołał rozpiąć sam. Czarna mini spódniczka Sandry zniknęła ściągnięta jednym ruchem przez głowę. Bez ubrania dziewczyna była jeszcze szczuplejsza, łopatki i biodra jej sterczały, a obciągnięte skórą żebra pod drobnymi piersiami przypominały tarę. Kiedy wstała, żeby zgasić górne światło, Harry dostrzegł na jej plecach i tylnej stronie ud sińce. Położyła się przy nim i pogładziła go po nagiej klatce piersiowej i po brzuchu.

Pachniała lekko miodem i czosnkiem. Harry zapatrzył się w sufit. Zdumiewało go, że w obecnym stanie potrafi w ogóle poczuć jakiś zapach.

– Ten zapach – spytał – to twój własny, czy innych mężczyzn, których miałaś tej nocy?

– Przypuszczam, że jedno i drugie – odparła Sandra. – Przeszkadza ci?

– Nie – odparł, chociaż nie wiedział, czy miała na myśli zapach, czy innych mężczyzn.

– Jesteś strasznie pijany, Harry. Nie musimy…

– Zobacz! – Harry ujął jej wilgotną, ciepłą dłoń i wsunął sobie między nogi.

Sandra roześmiała się.

– Ho, ho! A matka mnie uczyła, że mężczyźni, którzy piją, są mocni tylko w gębie.

– Ze mną jest odwrotnie – powiedział Harry. – Alkohol paraliżuje mi język, za to pompuje fiuta. Naprawdę. Nie wiem dlaczego, ale zawsze tak było.

Sandra usiadła na nim, odsunęła na bok cienkie majtki i wprowadziła go w siebie bez zbędnych komentarzy.

Patrzył na nią, gdy przesuwała się w górę i w dół. Napotkała jego spojrzenie, posłała mu krótki uśmiech i odwróciła oczy. Taki uśmiech można zobaczyć u kogoś w tramwaju, gdy nagle bez ostrzeżenia czyjeś spojrzenia spotkają się odrobinę zbyt długo.

Harry zamknął oczy i, wsłuchując się w rytmiczne skrzypienie łóżka, pomyślał, że nie do końca mówił prawdę. Alkohol paraliżował, wrażenie, że będzie mógł szybko skończyć, jak obiecał, minęło. Sandra dzielnie pracowała dalej, a myśli Harry'ego uciekały spod kołdry, z łóżka i dalej przez okno.

Szybował pod odwróconym niebem, nad morzem, aż wreszcie dotarł nad ląd, zakończony białym paskiem.

Kiedy się zniżył, spostrzegł, że to piaszczysta plaża, o którą rozbijają się fale, a patrząc z jeszcze mniejszej odległości, zorientował się, że to miasto, w którym był już wcześniej, a na plaży leży znajoma dziewczyna. Spała. Wylądował przy niej ostrożnie, żeby jej nie zbudzić. Potem sam się położył i zamknął oczy. Gdy się ocknął, słońce zachodziło, a on był sam. Po nadmorskiej promenadzie spacerowali ludzie, którzy wydawali mu się znajomi. Czyżby pamiętał ich z filmów? Niektórzy nosili ciemne okulary i prowadzili na smyczy maleńkie wychudzone pieski, spacerowali wzdłuż hoteli, wznoszących się po drugiej stronie ulicy.

Harry zszedł nad wodę i już miał się zanurzyć, gdy spostrzegł, że roi się w niej od meduz. Unosiły się na powierzchni i wyciągały długie czerwone parzydełka, a w ich miękkich galaretowatych odwłokach dostrzegał kontury twarzy. Nadpłynęła jakaś łódź. Kołysała się, cały czas się zbliżając. I nagle Harry się obudził. To Sandra nim potrząsała.

– Ktoś tu jest – szepnęła.

Harry usłyszał, że ktoś stuka w drzwi.

– Przeklęty recepcjonista!

Poderwał się z łóżka, poduszką zasłonił podbrzusze i otworzył drzwi.

Stała w nich Birgitta.

– Cześć – powiedziała, ale uśmiech jej zesztywniał, gdy zobaczyła udręczoną minę Harry'ego.

– Coś się stało? Coś jest nie tak, Harry?

– Owszem – odparł. – Coś jest nie tak.

W głowie mu dudniło, przy każdym uderzeniu pulsu rozlewała się po niej biel.

– Dlaczego tu jesteś?

– Nie zadzwonili. Czekałam i czekałam, aż w końcu sama zadzwoniłam do domu, ale nikt nie odebrał. Musieli źle zrozumieć i telefonowali, kiedy byłam w pracy. Czas letni i w ogóle. Na pewno pomylili się przy obliczaniu różnicy czasu. To typowe dla taty.

Mówiła prędko, w oczywisty sposób próbowała udawać, że nie ma absolutnie nic dziwnego w tym, że w środku nocy stoi na korytarzu w hotelu i rozmawia o najzupełniej codziennych sprawach z facetem, który wyraźnie nie zamierza wpuścić jej do środka.

Stali, patrząc na siebie.

– Jest ktoś u ciebie? – spytała.

– Tak – odparł Harry.

Kiedy go uderzyła, zabrzmiało to jak odgłos łamiącej się suchej gałązki.

– Jesteś pijany – powiedziała. W oczach miała łzy.

– Posłuchaj, Birgitto…

Pchnęła go tak mocno, że zatoczył się w tył, i weszła za nim. Sandra już zdążyła naciągnąć minispódniczkę, siedziała na łóżku i próbowała włożyć buty. Birgitta zgięła się wpół, jakby nagle dostała boleści.

– Ty dziwko! – wrzasnęła.

– Dobrze zgadłaś – odparła Sandra cierpko. Podchodziła do tej sceny ze znacznie większym spokojem niż dwie pozostałe osoby, lecz i tak zdecydowała się na prędkie wyjście.

– Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się stąd! – krzyknęła Birgitta zduszonym od płaczu głosem i rzuciła w Sandrę jej torebką, leżącą na krześle. Torebka upadła na łóżko i cała zawartość wysypała się ze środka.

Harry stał nagi, kołysząc się lekko, i nagle ku swemu zdumieniu zobaczył, że na łóżku siedzi pies pekińczyk. Obok włochatego jasnego stworka leżała szczotka do włosów, papierosy, klucze, kawałek połyskującego na zielono kryptonim i największy wybór kondomów, jaki kiedykolwiek w życiu widział. Sandra zrezygnowana przewróciła oczami, złapała pekińczyka za kark i wepchnęła go z powrotem do torebki.

– Jeszcze forsa, przystojniaku! – przypomniała.

Harry nie ruszył się, Sandra sama sięgnęła więc po jego spodnie i wyjęła portfel. Birgitta osunęła się na krzesło i przez chwilę słychać było jedynie ciche, skupione liczenie Sandry i zduszone szlochy Birgitty.

– Wychodzę – oświadczyła Sandra, gdy uznała, że dosyć, i zniknęła w drzwiach.

– Zaczekaj! – zawołał Harry, ale było za późno. Drzwi się zatrzasnęły.

– Zaczekaj?! – krzyknęła Birgitta. – Powiedziałeś „zaczekaj”? – krzyknęła głośniej, podrywając się z krzesła. – Ty cholerny dziwkarzu! Przeklęty pijaku! Nie masz prawa…

Harry próbował ją objąć, ale mu się nie udało. Stali naprzeciwko siebie niczym dwaj zapaśnicy. Birgitta wyglądała, jakby była w transie. Oczy miała błyszczące, zaślepione nienawiścią, a usta drżały jej z gniewu. Harry pomyślał, że gdyby mogła go zabić, zrobiłaby to bez wahania.

– Birgitto, ja…

– Zapij się na śmierć i wynoś się z mojego życia! – odwróciła się na pięcie i wybiegła. Cały pokój aż zadrżał, kiedy trzasnęła drzwiami.

Zadzwonił telefon. To była recepcja.

– Co tam się dzieje, panie Holy? Pani z sąsiedniego pokoju dzwoni…

Harry odłożył słuchawkę. Ogarnęła go gwałtowna i dzika wściekłość. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, co mógłby zniszczyć. Złapał w końcu butelkę whisky ze stołu, żeby rzucić nią o ścianę, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie.

Trwający cały życie trening w panowaniu nad sobą, pomyślał, otworzył butelkę i przyłożył ją do ust.


Zadzwoniły klucze, Harry'ego obudził odgłos otwieranych drzwi.

– Tylko nie room service! Proszę przyjść później! – krzyknął w poduszkę.

– Panie Holy, reprezentuję dyrekcję hotelu.

Harry obrócił się. Do pokoju weszli dwaj mężczyźni w garniturach. Zatrzymali się w odpowiedniej odległości od łóżka, lecz mimo wszystko wyglądali na bardzo zdecydowanych. W jednym Harry rozpoznał recepcjonistę dyżurującego ubiegłej nocy.

Drugi z mężczyzn ciągnął:

– Złamał pan regulamin naszego hotelu. Przykro mi, ale musimy prosić, aby pan jak najszybciej uregulował rachunek i opuścił hotel, panie Holy.

– Regulamin hotelu? – Harry czuł, że musi się wyrzygać.

Garnitur chrząknął.

– Przyprowadził pan do pokoju kobietę, która, jak podejrzewamy, jest… hm… prostytutką. Poza tym hałasami obudził pan większość gości na piętrze. Jesteśmy szanowanym hotelem i musimy bronić się przed takimi awanturami, jak z pewnością pan rozumie, panie Holy.

Harry burknął coś w odpowiedzi i obrócił się plecami.

– W porządku, panowie przedstawiciele kierownictwa hotelu. I tak dzisiaj wyjeżdżam. Dajcie mi się wyspać w spokoju, dopóki się nie wymelduję.

– Pan się już dawno powinien wymeldować, panie Holy – oświadczył recepcjonista.

Harry zmrużył oczy i popatrzył na zegarek. Był kwadrans po drugiej.

– Próbowaliśmy pana budzić.

– Mój samolot… – Harry spróbował spuścić nogi z łóżka. Po dwóch próbach poczuł wreszcie stały grunt pod nogami. Zapomniał, że jest nagi, recepcjonista i ten drugi cofnęli się przerażeni. Sufit nad głową Harry'ego zrobił dwa okrążenia, świat zawirował i Harry musiał przysiąść na łóżku. W końcu zwymiotował.

Загрузка...